Wydawnictwo Kobiece, Białystok 2015.
Przez życie
Takie tragedie zawsze dotykają „innych” i zawsze brzmią zbyt obco, żeby w ogóle dopuszczać ich prawdopodobieństwo w codziennym życiu. Amy Purdy wiedziała, jak reaguje się na wiadomość, że nastolatek w wyniku infekcji stracił obie nogi: spotkało to jednego z miejscowych. Ale nie przypuszczała, że sama też będzie wkrótce nosić protezy. „Na własnych nogach” to wypadkowa literatury szpitalnej oraz sportowej. Z okładki uśmiecha się do odbiorców ładna młoda kobieta, której elegancka sukienka eksponuje kosmiczne protezy nóg. Ale już na tylnym skrzydełku okładki ta sama kobieta prezentuje nie protezy a rewelacyjną figurę. Bo Amy Purdy mimo nieszczęścia nie poddała się. Musiała zweryfikować życiowe plany, ale choroba pozwoliła jej jeszcze bardziej czerpać z życia.
Autorka (ghostem jest Michelle Burford) krótko i rzeczowo prezentuje siebie z młodości i burzliwy, błyskawiczny przebieg zapalenia opon mózgowych, w wyniku którego przeszła śmierć kliniczną i dokonała wyboru – żyć czy odejść. Opowiada o scenach ze szpitala i o powrocie do codzienności – już bez nóg. I tu zaczyna się właściwa historia, która z powodzeniem zmieściłaby się w sportowej serii Galaktyki. Bo Amy Purdy zaczyna stawiać sobie dla wielu zdrowych ludzi nierealne cele. Najpierw oczywiście pokonuje ból, ucząc się chodzić w protezach – ale już wkrótce zamierza przejść pod ołtarz na ślubie siostry. Mało tego – w nadchodzącym sezonie zimowym zapalona snowboardzista chce z powrotem stanąć na desce i zjeżdżać ze stoków. Nie słyszała wprawdzie o nikim, kto po amputacji obu nóg uprawia jeszcze ten sport, ale przecież może stać się prekursorką. I tak od treningów do występów przed kamerami lub na wybiegu (Purdy sprawdza się też chętnie jako modelka), od marzenia do marzenia i od wyzwania do wyzwania, aż po bycie celebrytką (występ w „Tańcu z gwiazdami”) – życie Amy Purdy nabiera rozpędu. Autorka nie stroni od klimatu ploteczek: prezentuje na przykład swój pierwszy seks po operacji, pisze też o tym, że dzięki protezom może regulować swój wzrost i numer buta, co cieszy ją zwłaszcza przy okazji wyprzedaży. Nie wstydzi się i nie kreuje na ofiarę – zresztą nie ma do tego powodów, prowadzi bardziej intensywny tryb życia niż spora liczba czytelników, a i przyjemności doświadcza o wiele więcej. Zaraża entuzjazmem, swoim przykładem pokazuje, że nawet z największych tarapatów da się wyjść.
Zresztą w pewnym momencie autorka przyznaje, że została zaproszona do wygłoszenia mowy motywacyjnej i mimo początkowych obaw odnalazła się w tym stylu. Częściowo przemyca w książce nawyki z tego gatunku: zachęca do wprowadzania zmian, do odwagi radości życia. Pokazuje, jak dużo udało jej się osiągnąć, a pozostaje przy tym sympatyczna i szczera – nie ma w jej kreacji nic, co zniechęcałoby do zapoznawania się z historią. Czytelnicy szybko zaczynają Purdy zwyczajnie kibicować, cieszyć się jej licznymi radościami i przekonywać się, że nie warto się poddawać.
Książka Amy Purdy prowadzona jest według jasno określonych reguł: wiadomo, że prowadzi do optymistycznego finału i że po drodze czytelnikom zostanie zaprezentowany szereg problemów do przezwyciężenia. Amy Purdy opowiada w skrócie o swoim życiu prywatnym, przedstawia partnera czy plany związane z fundacją – ale przez cały czas zależy jej najbardziej na motywowaniu innych i na budowaniu energetycznej narracji. Odnosi sukces także jako autorka budujących zwierzeń – a „Na własnych nogach” to książka, która dostarcza prawdziwej przyjemności podczas czytania.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
niedziela, 31 stycznia 2016
sobota, 30 stycznia 2016
Liderki biznesu. Jak zwyciężać i zmieniać świat
PWN, Warszawa 2016.
Przepis na sukces
Portrety liderek biznesu wydają się bardzo podobne. Wszystkie kobiety opowiadające o sobie w tomie „Liderki biznesu” deklarują niechęć do korporacyjnego kieratu, wszystkie wyliczają, że w najgorętszym okresie pracowały po kilkanaście godzin na dobę, wszystkie też mówią o zamiłowaniu do sportu. Tylko jedna przyznaje, że lubi czasem poleżeć z książką na kanapie. Ale ogólna prawda jest bezlitosna – nie można sobie pozwolić na błogie lenistwo, terminarze muszą być wypełnione po brzegi. Bardzo często odbija się to na życiu prywatnym, chociaż liderki zgodnie podkreślają prymat rodziny.
W tomie „Liderki biznesu. Jak zwyciężać i zmieniać świat” przedstawionych zostało trzynaście pań, które w różnych dziedzinach odniosły sukces. Tematyczna rozbieżność jest spora – od projektowania i produkowania autobusów po modę i kosmetyki. Tym bardziej dziwi, że poszczególne obrazki nagle zlewają się w jeden, pozbawiony emocji czy ciekawości. Głos oddaje się tu samym bohaterkom, a zmiany tematu sygnalizowane są śródtytułami. To sprawia, że często pojawiają się bezpieczne ogólniki, elementy wizerunkowe i niemal wyczekiwane, jeśli nie przez zwykłych czytelników, to przez podwładnych. Parę razy powracają dyżurne opowiastki lub anegdoty – znane odbiorcom, którzy trafili już wcześniej na rozmowy z bohaterkami. Punktem wspólnym portretów jest też dzielenie świata na kobiety i mężczyzn. Te pierwsze – zawsze w opinii pań prezentują pożądane w biznesie cechy, ci drudzy myślą inaczej, a owo „inaczej” zwykle podlega krytyce z definicji. W tej sprawie świat jest czarno-biały i nie może się zmienić. Żadna z bohaterek tomu nie chce zbyt dużo mówić o swoim życiu prywatnym – jeśli już, to starają się rzecz kwitować kilkoma okrągłymi zdaniami. Niby nic nienaturalnego, nawet pomysł na książkę oddala rozmowy o sprawach osobistych – a jednak tutaj 2widać największe przełamanie w wyidealizowanych portretach. Szybko odbiorcy zaczną czytać między wierszami czy nawet dopatrywać się podtekstów tam, gdzie ich nie ma – ale to naturalna konsekwencja budowania nieskazitelnych obrazków.
Im bardziej ogólnikowo, tym bardziej zniechęcająco. Liderki biznesu zachowują się jak po kursach autoprezentacji – jeśli zatem ktoś szuka recepty lub schematu przedstawiania się, tu znajdzie trzynaście kopii. Owszem, czyta się o sukcesach w biznesie z ciekawością, można sprawdzić, jak czasem niespodziewanie rozwijają się kariery, można szukać inspiracji do własnych działań lub przekonać się, że zawsze warto walczyć. Podczas lektury pojawia się jednak pytanie, co naprawdę jest miarą sukcesu. Panie nie mówią o pieniądzach, żadna też nie sugeruje, że są jej potrzebne do spełniania marzeń. Osiągają satysfakcję zawodową – ale żadna nie przyznaje, że kocha swoją pracę i że jest dzięki niej szczęśliwa. Nie wiadomo, czy w korpoświecie na kierowniczych stanowiskach w ogóle myśli się tymi kategoriami. Z portretów – bardzo starannie opracowanych – wyłaniają się prawie roboty, zaprogramowane na sukces i z perspektywy czasu oceniające siebie tylko przez pryzmat drogi na szczyt. Czegoś tu brakuje i to czegoś bardzo ważnego. Płynie z tego tomu przesłanie, że tylko ciężka praca, determinacja i upór zapewnić mogą sukces. Nie ma mowy o zapewnianiu szczęścia. Ten klucz sprawia, że „Liderki biznesu” jako lektura są wprawdzie dopracowane i przemyślane – ale z punktu widzenia zwykłego odbiorcy bardzo odległe, właściwie nieżyciowe. Czyta się tu o ziszczonych baśniach, ale bez tego, co w baśniach najistotniejsze – bez pierwiastka człowieczeństwa. Pięknie wydana książka okazuje się zbyt idealna.
Przepis na sukces
Portrety liderek biznesu wydają się bardzo podobne. Wszystkie kobiety opowiadające o sobie w tomie „Liderki biznesu” deklarują niechęć do korporacyjnego kieratu, wszystkie wyliczają, że w najgorętszym okresie pracowały po kilkanaście godzin na dobę, wszystkie też mówią o zamiłowaniu do sportu. Tylko jedna przyznaje, że lubi czasem poleżeć z książką na kanapie. Ale ogólna prawda jest bezlitosna – nie można sobie pozwolić na błogie lenistwo, terminarze muszą być wypełnione po brzegi. Bardzo często odbija się to na życiu prywatnym, chociaż liderki zgodnie podkreślają prymat rodziny.
W tomie „Liderki biznesu. Jak zwyciężać i zmieniać świat” przedstawionych zostało trzynaście pań, które w różnych dziedzinach odniosły sukces. Tematyczna rozbieżność jest spora – od projektowania i produkowania autobusów po modę i kosmetyki. Tym bardziej dziwi, że poszczególne obrazki nagle zlewają się w jeden, pozbawiony emocji czy ciekawości. Głos oddaje się tu samym bohaterkom, a zmiany tematu sygnalizowane są śródtytułami. To sprawia, że często pojawiają się bezpieczne ogólniki, elementy wizerunkowe i niemal wyczekiwane, jeśli nie przez zwykłych czytelników, to przez podwładnych. Parę razy powracają dyżurne opowiastki lub anegdoty – znane odbiorcom, którzy trafili już wcześniej na rozmowy z bohaterkami. Punktem wspólnym portretów jest też dzielenie świata na kobiety i mężczyzn. Te pierwsze – zawsze w opinii pań prezentują pożądane w biznesie cechy, ci drudzy myślą inaczej, a owo „inaczej” zwykle podlega krytyce z definicji. W tej sprawie świat jest czarno-biały i nie może się zmienić. Żadna z bohaterek tomu nie chce zbyt dużo mówić o swoim życiu prywatnym – jeśli już, to starają się rzecz kwitować kilkoma okrągłymi zdaniami. Niby nic nienaturalnego, nawet pomysł na książkę oddala rozmowy o sprawach osobistych – a jednak tutaj 2widać największe przełamanie w wyidealizowanych portretach. Szybko odbiorcy zaczną czytać między wierszami czy nawet dopatrywać się podtekstów tam, gdzie ich nie ma – ale to naturalna konsekwencja budowania nieskazitelnych obrazków.
Im bardziej ogólnikowo, tym bardziej zniechęcająco. Liderki biznesu zachowują się jak po kursach autoprezentacji – jeśli zatem ktoś szuka recepty lub schematu przedstawiania się, tu znajdzie trzynaście kopii. Owszem, czyta się o sukcesach w biznesie z ciekawością, można sprawdzić, jak czasem niespodziewanie rozwijają się kariery, można szukać inspiracji do własnych działań lub przekonać się, że zawsze warto walczyć. Podczas lektury pojawia się jednak pytanie, co naprawdę jest miarą sukcesu. Panie nie mówią o pieniądzach, żadna też nie sugeruje, że są jej potrzebne do spełniania marzeń. Osiągają satysfakcję zawodową – ale żadna nie przyznaje, że kocha swoją pracę i że jest dzięki niej szczęśliwa. Nie wiadomo, czy w korpoświecie na kierowniczych stanowiskach w ogóle myśli się tymi kategoriami. Z portretów – bardzo starannie opracowanych – wyłaniają się prawie roboty, zaprogramowane na sukces i z perspektywy czasu oceniające siebie tylko przez pryzmat drogi na szczyt. Czegoś tu brakuje i to czegoś bardzo ważnego. Płynie z tego tomu przesłanie, że tylko ciężka praca, determinacja i upór zapewnić mogą sukces. Nie ma mowy o zapewnianiu szczęścia. Ten klucz sprawia, że „Liderki biznesu” jako lektura są wprawdzie dopracowane i przemyślane – ale z punktu widzenia zwykłego odbiorcy bardzo odległe, właściwie nieżyciowe. Czyta się tu o ziszczonych baśniach, ale bez tego, co w baśniach najistotniejsze – bez pierwiastka człowieczeństwa. Pięknie wydana książka okazuje się zbyt idealna.
piątek, 29 stycznia 2016
Absolutnie fantastyczne labirynty
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Przejścia
Po serii łamigłówek (w skład której wchodziły również twórcze labirynty) Nasza Księgarnia proponuje małym fanom labiryntowych zagadek książkę, która zachwyca. „Absolutnie fantastyczne labirynty” to publikacja, której tytuł jest jednocześnie najbardziej trafną recenzją. Tomikowi – ze względu na kolorystykę – nie oprze się żadne dziecko, a zamieszczone tu zagadki dostarczą rozrywki na długo.
Dawniej „labirynty” były raczej schematyczne: należało przejść z punku A do punktu B, znajdując drogę wśród fałszywych odnóg i ścieżek. Ta zasada nie uległa zmianie. Dotąd jedynym sposobem na urozmaicenie labiryntu było modyfikowanie celu zabawy (przejście zagadki motywowane pomocą dla bohatera, odnalezieniem wyjścia czy połączeniem z określonym przedmiotem. W „Absolutnie fantastycznych labiryntach” przyjemne jest już śledzenie samych pomysłów tematycznych.
Wydaje się, że na sto zagadek każda niesie inną treść (co bardzo ułatwia przekonanie dzieci do książki: nie zmęczy ich powtarzalność poleceń, jeśli za każdym razem otrzymują właściwie nową przygodę i nowe wyzwanie. Labirynty podwodne i podziemne, wewnątrz budynków, wśród drzew, ulic i aligatorów, labirynty kosmiczne, komputerowe, safari, potwory, rajdy i skatepark. Autorce i ilustratorom nie brakuje wyobraźni. Okazją do przejścia labiryntu są zaplątane sznurówki w trampkach, ucieczka zombie, randka ślimaków czy popękana kra. Bohaterami są ludzie, zwierzęta, ale i postacie zapożyczone z fantazji lub gier. Różnie przedstawione zostały też cele bohaterów: przejście labiryntowej drogi czasem oznacza zwiedzanie parku rozrywki, ślizganie się na lodowisku, ściganie złodziei, wejście do biurowca, pogoń za psem, przyniesienie torby czy… przedarcie się przez laserowe zasieki. Pszczoły robią miód, piratka biegnie do skarbu, rycerz walczy ze smokiem, pomoc drogowa jedzie do zepsutego samochodu… Każdy maluch znajdzie tu coś dla siebie – samochody i zwierzęta, „straszne” przygody i domowe scenki – można wybierać, co sprawi największą radość.
W zasadzie polecenia nie są potrzebne, choć czasami przydają się do dookreślenia reguł gry, na przykład – żeby unikać zajętych przez robotników drabin lub omijać ufoludki. Pomagają też w wyzwalaniu emocji i poczucia odpowiedzialności, mały odbiorca dowie się, że jego pomoc jest niezbędna. Im później odkryje klucz podpowiedzi, tym lepszą będzie mieć zabawę. Nawet same drogi w tej książce są nietypowe: tworzone z ramion ośmiornicy, z kości lub z gałęzi, parasolek, słoni, nagietków czy wodorostów. Wszystko jest tu bardzo kolorowe i, co w labiryntach niezwykłe, bogate w detale. Niejednemu maluchowi zaświecą się oczy na widok mikroskopijnych i dopracowanych domków przy poplątanych uliczkach, inne ucieszą się z obecności egzotycznych zwierząt. Każda rozkładówka i każda strona to nowe labiryntowe niespodzianki, propozycje dla każdego. Do uzupełniania tej publikacji zachęca się więc na różne sposoby. Ale najważniejsze jest to, że nie zginie ona wśród tomików „kreatywnych”: to dla dzieci książka bardzo atrakcyjna.
Szukanie dróg w labiryntach może dostarczać sporo emocji (gdy, na przykład, wiąże się z pogonią za groźnymi przestępcami). Uczy logicznego myślenia i rozwiązywania problemów, przygotowuje do poważniejszych wyzwań. Jeśli dziecko wyrysowuje właściwą drogę (zamiast ją pokazywać), będzie też ćwiczyć sprawność manualną. Sporo zalet ma więc korzystanie z tego tomiku, a skoro został on znakomicie przygotowany, dostarczy też czystej rozrywki i nauczy małych odbiorców kreatywności. „Absolutnie fantastyczne labirynty” nie mogą zostać przeoczone na księgarskich półkach, to tomik, po który warto sięgnąć.
Przejścia
Po serii łamigłówek (w skład której wchodziły również twórcze labirynty) Nasza Księgarnia proponuje małym fanom labiryntowych zagadek książkę, która zachwyca. „Absolutnie fantastyczne labirynty” to publikacja, której tytuł jest jednocześnie najbardziej trafną recenzją. Tomikowi – ze względu na kolorystykę – nie oprze się żadne dziecko, a zamieszczone tu zagadki dostarczą rozrywki na długo.
Dawniej „labirynty” były raczej schematyczne: należało przejść z punku A do punktu B, znajdując drogę wśród fałszywych odnóg i ścieżek. Ta zasada nie uległa zmianie. Dotąd jedynym sposobem na urozmaicenie labiryntu było modyfikowanie celu zabawy (przejście zagadki motywowane pomocą dla bohatera, odnalezieniem wyjścia czy połączeniem z określonym przedmiotem. W „Absolutnie fantastycznych labiryntach” przyjemne jest już śledzenie samych pomysłów tematycznych.
Wydaje się, że na sto zagadek każda niesie inną treść (co bardzo ułatwia przekonanie dzieci do książki: nie zmęczy ich powtarzalność poleceń, jeśli za każdym razem otrzymują właściwie nową przygodę i nowe wyzwanie. Labirynty podwodne i podziemne, wewnątrz budynków, wśród drzew, ulic i aligatorów, labirynty kosmiczne, komputerowe, safari, potwory, rajdy i skatepark. Autorce i ilustratorom nie brakuje wyobraźni. Okazją do przejścia labiryntu są zaplątane sznurówki w trampkach, ucieczka zombie, randka ślimaków czy popękana kra. Bohaterami są ludzie, zwierzęta, ale i postacie zapożyczone z fantazji lub gier. Różnie przedstawione zostały też cele bohaterów: przejście labiryntowej drogi czasem oznacza zwiedzanie parku rozrywki, ślizganie się na lodowisku, ściganie złodziei, wejście do biurowca, pogoń za psem, przyniesienie torby czy… przedarcie się przez laserowe zasieki. Pszczoły robią miód, piratka biegnie do skarbu, rycerz walczy ze smokiem, pomoc drogowa jedzie do zepsutego samochodu… Każdy maluch znajdzie tu coś dla siebie – samochody i zwierzęta, „straszne” przygody i domowe scenki – można wybierać, co sprawi największą radość.
W zasadzie polecenia nie są potrzebne, choć czasami przydają się do dookreślenia reguł gry, na przykład – żeby unikać zajętych przez robotników drabin lub omijać ufoludki. Pomagają też w wyzwalaniu emocji i poczucia odpowiedzialności, mały odbiorca dowie się, że jego pomoc jest niezbędna. Im później odkryje klucz podpowiedzi, tym lepszą będzie mieć zabawę. Nawet same drogi w tej książce są nietypowe: tworzone z ramion ośmiornicy, z kości lub z gałęzi, parasolek, słoni, nagietków czy wodorostów. Wszystko jest tu bardzo kolorowe i, co w labiryntach niezwykłe, bogate w detale. Niejednemu maluchowi zaświecą się oczy na widok mikroskopijnych i dopracowanych domków przy poplątanych uliczkach, inne ucieszą się z obecności egzotycznych zwierząt. Każda rozkładówka i każda strona to nowe labiryntowe niespodzianki, propozycje dla każdego. Do uzupełniania tej publikacji zachęca się więc na różne sposoby. Ale najważniejsze jest to, że nie zginie ona wśród tomików „kreatywnych”: to dla dzieci książka bardzo atrakcyjna.
Szukanie dróg w labiryntach może dostarczać sporo emocji (gdy, na przykład, wiąże się z pogonią za groźnymi przestępcami). Uczy logicznego myślenia i rozwiązywania problemów, przygotowuje do poważniejszych wyzwań. Jeśli dziecko wyrysowuje właściwą drogę (zamiast ją pokazywać), będzie też ćwiczyć sprawność manualną. Sporo zalet ma więc korzystanie z tego tomiku, a skoro został on znakomicie przygotowany, dostarczy też czystej rozrywki i nauczy małych odbiorców kreatywności. „Absolutnie fantastyczne labirynty” nie mogą zostać przeoczone na księgarskich półkach, to tomik, po który warto sięgnąć.
czwartek, 28 stycznia 2016
Hiro Kamigaki & IC4DESIGN, Chihiro Maruyama: Detektyw Pierre w labiryncie. Na tropie skradzionego Kamienia Chaosu
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Rzeczywistość
Łamigłówki mogą stać się elementem fabuły, wiedzą o tym od dawna autorzy powieści detektywistycznych. Ale niewielu odbiorców przypuszczałoby, że na fabularną zabawę da się zamienić picture booki, gdy, które w dużej mierze opierają się na magii ilustracji. Nasza Księgarnia po raz kolejny proponuje tomik, który może zmienić postrzeganie dziecięcych zabaw i stanowi prawdziwe wyzwanie bardziej nawet dla młodzieży niż dla dzieci. „Detektyw Pierre w labiryncie. Na tropie skradzionego Kamienia Chaosu” to publikacja, która przede wszystkim uczy odbiorców cierpliwości i przejmuje minifabułki z komputerowych zręcznościówek. Do tego imponuje opracowaniem graficznym.
Na początku czytelnicy poznają bohaterów: detektyw Pierre mieszkający w Operyżu i jego przyjaciółka muszą ścigać tajemniczego Pana X, złodzieja-widmo, podążając za nim setkami uliczek, ścieżek i tras. Zadania wyznaczone są na każdej rozkładówce (a reguły podane na początku tomiku). Ale znalezienie Pana X to nie jedyny cel kolejnych stron. Odbiorcy dostają też inne prośby o pomoc czy wyzwania: przemierzając szlaki, muszą zbierać odpowiednio punktowane przedmioty, pomagać mniej ważnym bohaterom (wprowadzanym ze względu na koloryt lokalny), szukać, węszyć i ratować świat przed złem. Zadania są pomyślane tak, by sprawiały jak najwięcej trudności, ale też – by dawały ogromną satysfakcję, kiedy już uda się je zrealizować. Bo autorzy są tu bezwzględni i gdyby nie podany klucz odpowiedzi, wielu czytelników mogłoby porzucić rozwiązywanie zadań przed czasem. Z drugiej strony – gdyby nie podany klucz, można by traktować tomik jako wyzwanie konkursowe dla całych zespołów specjalizujących się w łamigłówkach i kreatywnych zabawach.
Trzeba więc w książce podążać za sprytnym złodziejem a intryga w typie noir polega nie na literackich, a na rysunkowych popisach. Drobne tekstowe komentarze nadają smaku całości i stanowią pomost między literaturą, graficznymi łamigłówkami i grami komputerowymi. Cała reszta rozgrywa się na ogromnych ilustracjach zapełnianych mikroskopijnymi szczegółami w stylu, który chciałoby się określić komiksowo-realistycznym. W gęsto zabudowanych przestrzeniach nie ma już mowy o prezentowaniu twarzy ludzi: to tylko sylwetki różniące się ubraniami. Wrażenie chaosu powiększa fakt, że jest tu nawet precyzyjnie narysowany bruk ulic. Od detali mieni się w oczach, a każda rozkładówka przynosi inny temat. Raz to ulice, raz widok rynku z parasolami z ogródków kawiarnianych, ogromny zamek, miejskie sklepy czy święto balonów. Zmienia się sceneria, zmienia się kolorystyka, nie zmienia się sposób rysowania: perfekcyjne miniatury kojarzą się raczej z hiperrealizmem ilustracyjnym niż z łamigłówkami: to popis ilustratorski, a dopiero w dalszej kolejności zabawa angażująca uwagę. Chociaż „Detektyw Pierre w labiryncie” to publikacja przygotowana jako użytkowa (zapewniająca rozrywkę i pomagająca ćwiczyć spostrzegawczość) – nie da się przejść do porządku dziennego nad stroną graficzną, ta oszałamia i pokazuje, jak wiele niespodzianek skrywać się może w picture bookach. W dodatku nie zostało w tej pozycji nic z infantylizmu czy bajkowości – książka wypada bardzo „poważnie”, nawet mimo zadań rodem z dziecięcych przygodówek (a i zestawu emocji wpisanych w krótkie komentarze – nie jest to składnik obowiązkowy, ale przypomina, na jaki rodzaj rozrywki obliczona została ta książka).
Tomik, który na polski rynek wprowadza Nasza Księgarnia, pokazuje, że picture booki nie muszą trafiać jedynie do najmłodszych, istnieją też produkty (dość niszowe), które zaintrygują starszych i przyzwyczajonych do tradycyjnych lektur odbiorców. Tu ciekawe jest, poza modyfikowaniem i komplikowaniem wyzwań, również wykorzystanie konwencji labiryntowych łamigłówek do artystycznych pokazów.
Rzeczywistość
Łamigłówki mogą stać się elementem fabuły, wiedzą o tym od dawna autorzy powieści detektywistycznych. Ale niewielu odbiorców przypuszczałoby, że na fabularną zabawę da się zamienić picture booki, gdy, które w dużej mierze opierają się na magii ilustracji. Nasza Księgarnia po raz kolejny proponuje tomik, który może zmienić postrzeganie dziecięcych zabaw i stanowi prawdziwe wyzwanie bardziej nawet dla młodzieży niż dla dzieci. „Detektyw Pierre w labiryncie. Na tropie skradzionego Kamienia Chaosu” to publikacja, która przede wszystkim uczy odbiorców cierpliwości i przejmuje minifabułki z komputerowych zręcznościówek. Do tego imponuje opracowaniem graficznym.
Na początku czytelnicy poznają bohaterów: detektyw Pierre mieszkający w Operyżu i jego przyjaciółka muszą ścigać tajemniczego Pana X, złodzieja-widmo, podążając za nim setkami uliczek, ścieżek i tras. Zadania wyznaczone są na każdej rozkładówce (a reguły podane na początku tomiku). Ale znalezienie Pana X to nie jedyny cel kolejnych stron. Odbiorcy dostają też inne prośby o pomoc czy wyzwania: przemierzając szlaki, muszą zbierać odpowiednio punktowane przedmioty, pomagać mniej ważnym bohaterom (wprowadzanym ze względu na koloryt lokalny), szukać, węszyć i ratować świat przed złem. Zadania są pomyślane tak, by sprawiały jak najwięcej trudności, ale też – by dawały ogromną satysfakcję, kiedy już uda się je zrealizować. Bo autorzy są tu bezwzględni i gdyby nie podany klucz odpowiedzi, wielu czytelników mogłoby porzucić rozwiązywanie zadań przed czasem. Z drugiej strony – gdyby nie podany klucz, można by traktować tomik jako wyzwanie konkursowe dla całych zespołów specjalizujących się w łamigłówkach i kreatywnych zabawach.
Trzeba więc w książce podążać za sprytnym złodziejem a intryga w typie noir polega nie na literackich, a na rysunkowych popisach. Drobne tekstowe komentarze nadają smaku całości i stanowią pomost między literaturą, graficznymi łamigłówkami i grami komputerowymi. Cała reszta rozgrywa się na ogromnych ilustracjach zapełnianych mikroskopijnymi szczegółami w stylu, który chciałoby się określić komiksowo-realistycznym. W gęsto zabudowanych przestrzeniach nie ma już mowy o prezentowaniu twarzy ludzi: to tylko sylwetki różniące się ubraniami. Wrażenie chaosu powiększa fakt, że jest tu nawet precyzyjnie narysowany bruk ulic. Od detali mieni się w oczach, a każda rozkładówka przynosi inny temat. Raz to ulice, raz widok rynku z parasolami z ogródków kawiarnianych, ogromny zamek, miejskie sklepy czy święto balonów. Zmienia się sceneria, zmienia się kolorystyka, nie zmienia się sposób rysowania: perfekcyjne miniatury kojarzą się raczej z hiperrealizmem ilustracyjnym niż z łamigłówkami: to popis ilustratorski, a dopiero w dalszej kolejności zabawa angażująca uwagę. Chociaż „Detektyw Pierre w labiryncie” to publikacja przygotowana jako użytkowa (zapewniająca rozrywkę i pomagająca ćwiczyć spostrzegawczość) – nie da się przejść do porządku dziennego nad stroną graficzną, ta oszałamia i pokazuje, jak wiele niespodzianek skrywać się może w picture bookach. W dodatku nie zostało w tej pozycji nic z infantylizmu czy bajkowości – książka wypada bardzo „poważnie”, nawet mimo zadań rodem z dziecięcych przygodówek (a i zestawu emocji wpisanych w krótkie komentarze – nie jest to składnik obowiązkowy, ale przypomina, na jaki rodzaj rozrywki obliczona została ta książka).
Tomik, który na polski rynek wprowadza Nasza Księgarnia, pokazuje, że picture booki nie muszą trafiać jedynie do najmłodszych, istnieją też produkty (dość niszowe), które zaintrygują starszych i przyzwyczajonych do tradycyjnych lektur odbiorców. Tu ciekawe jest, poza modyfikowaniem i komplikowaniem wyzwań, również wykorzystanie konwencji labiryntowych łamigłówek do artystycznych pokazów.
środa, 27 stycznia 2016
Eleonora Barsotti: Co tu się kryje?
Debit, Bielsko-Biała 2015.
Wyszukiwanki
Franek nigdy się nie nudzi, trudno mu byłoby zresztą nudzić się w takim tłoku. Mały niedźwiadek jeździ na swojej hulajnodze i liczy odnalezione przedmioty. Zagląda na tory i na plac budowy, do parku, na plażę, na dworzec kolejowy, wchodzi do cyrku, do supermarketu i na lodowisko – wszędzie tam, gdzie przelewa się tłum postaci. Samego Franka niełatwo znaleźć w tym galimatiasie, a przecież bohater ma ważne zadanie: wybrane przedmioty z każdej rozkładówki a zaznaczone na dole strony ma odnaleźć, wskazać i policzyć. Przy okazji może też sprawdzić, co dzieje się w różnych miejscach. Atrakcji na długo nie zabraknie. Na każdej stronie roi się od drobnych zwierzęcych postaci zajętych swoimi sprawami. To bajkowe stworzonka wtrącone w ludzką rzeczywistość: jeżdżą autobusami, kupują miód, czytają książki – zawsze w oderwaniu od innych i bez zwracania uwagi na otoczenie. To Franek musi przyjrzeć się bohaterom kolejno i zrozumieć ich pomysły. Dzieci przy oglądaniu tej książeczki wcale nie muszą skupiać się na opowiadaniu wydarzeń. Mogą same dla siebie odkrywać kolejne tajemnice i bawić się wyszukiwaniem znajomych sylwetek (lub czynności). Właściwe zadanie dla nich mieści się na dole każdej strony, tuż obok ogólnikowego komentarza o Franku. Narysowane przedmioty (z podpisami, co przydatne bywa w rozbudowywaniu słownictwa) trzeba wskazać na ilustracji. Nie jest to łatwe – mogą znajdować się wszędzie, a zadanie komplikuje jeszcze feeria barw i brak ujednolicania konturów. Czasem przydaje się tu umiejętność logicznego myślenia, innym razem – pomoże przypadek.
Bez względu na wiek postaci czy na ich status społeczny, wszystkie są słodkie i bardzo dziecięce. W większości też – mile uśmiechnięte. Mali odbiorcy otrzymują obrazki z bajkowej arkadii pełnej zabaw i przyjemności. Tu rodzice spacerują z zadowolonymi dziećmi, nikt nie krzyczy i nie płacze, nie ma najmniejszych powodów do niepokojów. Przeważnie kształty są pozaokrąglane i mają przyjemne pastelowe kolory (silniej kolorystycznie wypadają tu sami bohaterowie). Nie da się – nie zrobi tego ani dziecko, ani rodzic – objąć wzrokiem wszystkiego na jeden raz. Te ilustracje, przystosowane do percepcji maluchów, wymuszają powolny i fragmentaryczny odbiór. Każdy bohater (a zawsze jest ich kilkudziesięciu na rozkładówce) to miniaturowa obyczajowa scenka, rodzaj małej historyjki, z której wysnuć można całą opowieść. Ta publikacja ma dostarczyć dzieciom zajęcia i to z pewnością nie na chwilę – chyba że kilkulatki akurat zmęczą się natłokiem postaci i ich działań.
„Co tu się kryje”, kolejna z książeczek obrazkowych – zgadywanek – wzbogacona została o klucz odpowiedzi: rozkładówki w zminiaturyzowanej wersji powracają pod koniec tomiku z zaznaczonymi miejscami, w których należy szukać odpowiedzi. To wsparcie również dla rodziców – bo i oni mogą mieć czasem problemy z wypatrzeniem konkretnego elementu. Zabawa nie kończy się z tomikiem: na ostatniej stronie dzieci otrzymują kolejny zestaw przedmiotów do odnalezienia, tym razem bez podpowiedzi co do strony lub sytuacji. T już prawdziwe wyzwanie dla najbardziej wytrwałych, ale też próba pokazania, że zabawa nie musi polegać jedynie na wypełnianiu poleceń autorki. Każdy może odnaleźć dowolny przedmiot i potraktować to jako wyzwanie dla innych. Eleonora Barsotti umożliwia i takie korzystanie z książeczki. „Co tu się kryje” to ćwiczenie na spostrzegawczość i tomik do nauki liczenia. Nie wymusza na odbiorcach linearnej lektury ani wielkiego wysiłku i jest odpowiedzią na modę panującą w literaturze czwartej.
Wyszukiwanki
Franek nigdy się nie nudzi, trudno mu byłoby zresztą nudzić się w takim tłoku. Mały niedźwiadek jeździ na swojej hulajnodze i liczy odnalezione przedmioty. Zagląda na tory i na plac budowy, do parku, na plażę, na dworzec kolejowy, wchodzi do cyrku, do supermarketu i na lodowisko – wszędzie tam, gdzie przelewa się tłum postaci. Samego Franka niełatwo znaleźć w tym galimatiasie, a przecież bohater ma ważne zadanie: wybrane przedmioty z każdej rozkładówki a zaznaczone na dole strony ma odnaleźć, wskazać i policzyć. Przy okazji może też sprawdzić, co dzieje się w różnych miejscach. Atrakcji na długo nie zabraknie. Na każdej stronie roi się od drobnych zwierzęcych postaci zajętych swoimi sprawami. To bajkowe stworzonka wtrącone w ludzką rzeczywistość: jeżdżą autobusami, kupują miód, czytają książki – zawsze w oderwaniu od innych i bez zwracania uwagi na otoczenie. To Franek musi przyjrzeć się bohaterom kolejno i zrozumieć ich pomysły. Dzieci przy oglądaniu tej książeczki wcale nie muszą skupiać się na opowiadaniu wydarzeń. Mogą same dla siebie odkrywać kolejne tajemnice i bawić się wyszukiwaniem znajomych sylwetek (lub czynności). Właściwe zadanie dla nich mieści się na dole każdej strony, tuż obok ogólnikowego komentarza o Franku. Narysowane przedmioty (z podpisami, co przydatne bywa w rozbudowywaniu słownictwa) trzeba wskazać na ilustracji. Nie jest to łatwe – mogą znajdować się wszędzie, a zadanie komplikuje jeszcze feeria barw i brak ujednolicania konturów. Czasem przydaje się tu umiejętność logicznego myślenia, innym razem – pomoże przypadek.
Bez względu na wiek postaci czy na ich status społeczny, wszystkie są słodkie i bardzo dziecięce. W większości też – mile uśmiechnięte. Mali odbiorcy otrzymują obrazki z bajkowej arkadii pełnej zabaw i przyjemności. Tu rodzice spacerują z zadowolonymi dziećmi, nikt nie krzyczy i nie płacze, nie ma najmniejszych powodów do niepokojów. Przeważnie kształty są pozaokrąglane i mają przyjemne pastelowe kolory (silniej kolorystycznie wypadają tu sami bohaterowie). Nie da się – nie zrobi tego ani dziecko, ani rodzic – objąć wzrokiem wszystkiego na jeden raz. Te ilustracje, przystosowane do percepcji maluchów, wymuszają powolny i fragmentaryczny odbiór. Każdy bohater (a zawsze jest ich kilkudziesięciu na rozkładówce) to miniaturowa obyczajowa scenka, rodzaj małej historyjki, z której wysnuć można całą opowieść. Ta publikacja ma dostarczyć dzieciom zajęcia i to z pewnością nie na chwilę – chyba że kilkulatki akurat zmęczą się natłokiem postaci i ich działań.
„Co tu się kryje”, kolejna z książeczek obrazkowych – zgadywanek – wzbogacona została o klucz odpowiedzi: rozkładówki w zminiaturyzowanej wersji powracają pod koniec tomiku z zaznaczonymi miejscami, w których należy szukać odpowiedzi. To wsparcie również dla rodziców – bo i oni mogą mieć czasem problemy z wypatrzeniem konkretnego elementu. Zabawa nie kończy się z tomikiem: na ostatniej stronie dzieci otrzymują kolejny zestaw przedmiotów do odnalezienia, tym razem bez podpowiedzi co do strony lub sytuacji. T już prawdziwe wyzwanie dla najbardziej wytrwałych, ale też próba pokazania, że zabawa nie musi polegać jedynie na wypełnianiu poleceń autorki. Każdy może odnaleźć dowolny przedmiot i potraktować to jako wyzwanie dla innych. Eleonora Barsotti umożliwia i takie korzystanie z książeczki. „Co tu się kryje” to ćwiczenie na spostrzegawczość i tomik do nauki liczenia. Nie wymusza na odbiorcach linearnej lektury ani wielkiego wysiłku i jest odpowiedzią na modę panującą w literaturze czwartej.
wtorek, 26 stycznia 2016
Rachel Cohn, David Levithan: Księga wyzwań Dasha i Lily
Bukowy Las, Wrocław 2015.
Zagadki
Dwoje nastolatków, którzy nudzą się w święta Bożego Narodzenia zaczyna rozmawiać ze sobą za pośrednictwem czerwonego notesu. Brat Lily postanawia znaleźć jej chłopaka i to on wymyśla pierwszą zagadkę, test na potencjalnego partnera dość nieśmiałej dziewczyny. Lily podejmuje grę. Nie ma pojęcia, kim jest Dash, ale fakt, że stworzył kolejne zadanie w odpowiedzi na to znalezione w notesie w księgarni już czyni go interesującym. W końcu Lily i tak nie ma co robić: rodzice wyjechali w podróż poślubną (w ćwierć wieku po czczonym wydarzeniu), a brat zajmuje się tylko swoim chłopakiem. Bohaterka nie ma pojęcia, że Dash nudzi się tak samo jak ona: z własnej woli został „świąteczną sierotą” i nie chce uczestniczyć w prezentowo-zakupowej gorączce. I chociaż pierwsze zadanie jest dziełem brata Lily, młodzi bohaterowie podejmują wyzwanie. Ukrywają notes z kolejnymi zadaniami w różnych miejscach, testują siebie nawzajem i dowiadują się o sobie wielu rzeczy. Tyle że jeszcze się nie spotkali i nie wiadomo, czy przypadną sobie do gustu. „Księga wyzwań Dasha i Lily” jest powieścią dla młodzieży i wyzwaniem rzucanym świątecznej gorączce. Nastolatki wprawdzie nie negują tradycji i obyczajów, ale muszą w pierwszej kolejności pozałatwiać swoje sprawy. I lepiej poznać siebie, zanim tak naprawdę się poznają.
Dwoje autorów, Rachel Cohn i David Levithan zajęli się pisaniem rozdziałów w imieniu Dasha i Lily bez ustalonego wcześniej planu: tworzyli w odpowiedzi na gotowe już fragmenty. To sprawia, że czytelnicy mogą uczestniczyć w tropieniu zagadkowych śladów i przeżywać wyzwania równolegle do bohaterów. Ma też nieco słabszą stronę: w pewnym momencie przerzucanie się dziennikiem zaczyna lekko nużyć i chciałoby się, żeby akcja wreszcie ruszyła do przodu. Nie ma w tomie równowagi między sylwetkami Dasha i Lily. Chłopak przez cały czas wydaje się taki sam, nie zmienia się ani na chwilę. Lily dojrzewa – co oznacza, że z dziecka, które krzykiem rozładowuje emocje, zamienia się w zbuntowaną nastolatkę. Tu pierwszy raz znika z domu na całą noc, pierwszy raz się upija i pojawia się w klubach, o których wcześniej nawet by nie pomyślała. Traci panowanie nad sobą tylko po to, żeby przekonać się, że może być wolna. Nie trzeba jej chłopaka, przynajmniej nie w tym stopniu co odrobiny szaleństwa – i to w tej historii uzyskuje. Zamiast wielkiej miłości i romantyzmu z książek bohaterowie przeżywają pozornie nieistotną przygodę. Cohn i Levithan rezygnują z wielkich wyznań, ale słowa mają dla nich ogromne znaczenie, są równie istotne jak samopoznanie. Nieprzypadkowo bohaterowie prowadzą ze sobą korespondencję: jest im potrzebny czas na to, by dokładniej zastanowić się nad sobą i nad słowami, które wyrażają odczucia. Łatwo byłoby popaść w egzaltację, ale tej autorzy unikają. Książce jednak czasami brakuje tempa i żywszej akcji – zbyt długo bohaterowie szukają siebie lub znaków przez siebie pozostawianych, bez jakichkolwiek perspektyw. Wspólna przyszłość jawi się jako wybitnie mglista, co zwolennikom niesentymentalnych rozwiązań się spodoba.
„Księga wyzwań Dasha i Lily” to publikacja, w której zdarzyć się może wszystko. Autorzy nie posługują się stereotypowymi rozwiązaniami, odwlekają w czasie spotkania i rozstrzygnięcia, pilnują, żeby dla czytelników nic nie było oczywiste. Proponują swoim bohaterom nieco staroświecki sposób na poznanie się – Lily i Dash nie korzystają z mediów społecznościowych czy komórek, nie chcą nawet na początku zostawiać po sobie zbyt wyraźnych śladów – zachowują się więc odmiennie niż większość współczesnych nastolatków. I w tej tajemnicy czy niepewności kryje się urok fabuły. Lily i Dash nie są wprawdzie postaciami, które w prawdziwym życiu zdobyłyby sympatię rówieśników, ale pasują do siebie w swoim wyobcowaniu, stawiają na inteligencję, oczytanie i odejście od rutyny. Fundują sobie szereg niespodzianek, a do tego ułatwiają wejście w dorosły świat: to dla obojga pierwsze święta bez rodziców, pierwsza próba zasmakowania wolności. Dla części czytelników ciekawe będą poboczne wątki, ale tych autorzy nie rozwijają przesadnie, zaangażowani w piętrzenie wyzwań. Jest zatem ta powieść próbą odświeżenia świątecznych schematów oraz motywów z twórczości dla młodzieży.
Zagadki
Dwoje nastolatków, którzy nudzą się w święta Bożego Narodzenia zaczyna rozmawiać ze sobą za pośrednictwem czerwonego notesu. Brat Lily postanawia znaleźć jej chłopaka i to on wymyśla pierwszą zagadkę, test na potencjalnego partnera dość nieśmiałej dziewczyny. Lily podejmuje grę. Nie ma pojęcia, kim jest Dash, ale fakt, że stworzył kolejne zadanie w odpowiedzi na to znalezione w notesie w księgarni już czyni go interesującym. W końcu Lily i tak nie ma co robić: rodzice wyjechali w podróż poślubną (w ćwierć wieku po czczonym wydarzeniu), a brat zajmuje się tylko swoim chłopakiem. Bohaterka nie ma pojęcia, że Dash nudzi się tak samo jak ona: z własnej woli został „świąteczną sierotą” i nie chce uczestniczyć w prezentowo-zakupowej gorączce. I chociaż pierwsze zadanie jest dziełem brata Lily, młodzi bohaterowie podejmują wyzwanie. Ukrywają notes z kolejnymi zadaniami w różnych miejscach, testują siebie nawzajem i dowiadują się o sobie wielu rzeczy. Tyle że jeszcze się nie spotkali i nie wiadomo, czy przypadną sobie do gustu. „Księga wyzwań Dasha i Lily” jest powieścią dla młodzieży i wyzwaniem rzucanym świątecznej gorączce. Nastolatki wprawdzie nie negują tradycji i obyczajów, ale muszą w pierwszej kolejności pozałatwiać swoje sprawy. I lepiej poznać siebie, zanim tak naprawdę się poznają.
Dwoje autorów, Rachel Cohn i David Levithan zajęli się pisaniem rozdziałów w imieniu Dasha i Lily bez ustalonego wcześniej planu: tworzyli w odpowiedzi na gotowe już fragmenty. To sprawia, że czytelnicy mogą uczestniczyć w tropieniu zagadkowych śladów i przeżywać wyzwania równolegle do bohaterów. Ma też nieco słabszą stronę: w pewnym momencie przerzucanie się dziennikiem zaczyna lekko nużyć i chciałoby się, żeby akcja wreszcie ruszyła do przodu. Nie ma w tomie równowagi między sylwetkami Dasha i Lily. Chłopak przez cały czas wydaje się taki sam, nie zmienia się ani na chwilę. Lily dojrzewa – co oznacza, że z dziecka, które krzykiem rozładowuje emocje, zamienia się w zbuntowaną nastolatkę. Tu pierwszy raz znika z domu na całą noc, pierwszy raz się upija i pojawia się w klubach, o których wcześniej nawet by nie pomyślała. Traci panowanie nad sobą tylko po to, żeby przekonać się, że może być wolna. Nie trzeba jej chłopaka, przynajmniej nie w tym stopniu co odrobiny szaleństwa – i to w tej historii uzyskuje. Zamiast wielkiej miłości i romantyzmu z książek bohaterowie przeżywają pozornie nieistotną przygodę. Cohn i Levithan rezygnują z wielkich wyznań, ale słowa mają dla nich ogromne znaczenie, są równie istotne jak samopoznanie. Nieprzypadkowo bohaterowie prowadzą ze sobą korespondencję: jest im potrzebny czas na to, by dokładniej zastanowić się nad sobą i nad słowami, które wyrażają odczucia. Łatwo byłoby popaść w egzaltację, ale tej autorzy unikają. Książce jednak czasami brakuje tempa i żywszej akcji – zbyt długo bohaterowie szukają siebie lub znaków przez siebie pozostawianych, bez jakichkolwiek perspektyw. Wspólna przyszłość jawi się jako wybitnie mglista, co zwolennikom niesentymentalnych rozwiązań się spodoba.
„Księga wyzwań Dasha i Lily” to publikacja, w której zdarzyć się może wszystko. Autorzy nie posługują się stereotypowymi rozwiązaniami, odwlekają w czasie spotkania i rozstrzygnięcia, pilnują, żeby dla czytelników nic nie było oczywiste. Proponują swoim bohaterom nieco staroświecki sposób na poznanie się – Lily i Dash nie korzystają z mediów społecznościowych czy komórek, nie chcą nawet na początku zostawiać po sobie zbyt wyraźnych śladów – zachowują się więc odmiennie niż większość współczesnych nastolatków. I w tej tajemnicy czy niepewności kryje się urok fabuły. Lily i Dash nie są wprawdzie postaciami, które w prawdziwym życiu zdobyłyby sympatię rówieśników, ale pasują do siebie w swoim wyobcowaniu, stawiają na inteligencję, oczytanie i odejście od rutyny. Fundują sobie szereg niespodzianek, a do tego ułatwiają wejście w dorosły świat: to dla obojga pierwsze święta bez rodziców, pierwsza próba zasmakowania wolności. Dla części czytelników ciekawe będą poboczne wątki, ale tych autorzy nie rozwijają przesadnie, zaangażowani w piętrzenie wyzwań. Jest zatem ta powieść próbą odświeżenia świątecznych schematów oraz motywów z twórczości dla młodzieży.
poniedziałek, 25 stycznia 2016
Agnieszka Mielech: Tajny Dziennik
Wilga, Warszawa 2015.
Wypełnianki
Dzienniki kreatywne błyskawicznie podbiły rynek i stały się dobrym uzupełnieniem wielu „dziewczęcych” serii. Do cyklu Emi i Tajny Klub Superdziewczyn dochodzi „Tajny Dziennik” – połączenie pamiętnika i szkolnych „złotych myśli”, tyle że nakierowanych na właścicielkę tomiku. Ta publikacja trochę nawiązuje do kolorowych młodzieżowych magazynów i – co rzadkie wśród modnych wydawnictw – nieczęsto odwołuje się do poppowieściowej serii, może nawet stanowić książkę osobną – gdyby nie końcowy fragment z poradami, jak założyć z przyjaciółkami klub.
„Tajny Dziennik” zakłada, że korzystać z niego będą wyłącznie dziewczyny, widać to w stylizacji, obramowaniach graficznych stron i w poruszonych tematach. Na początku zachęca do jak najlepszego poznania siebie, przedstawienia rodziny, rodzeństwa oraz przyjaciół. Właścicielki tomiku zastanowią się nad swoim ulubionym kolorem, przedmiotem w szkole, książką, filmem itp. Sprawdzą się w rozmaitych psychotestach („jaką przyjaciółką jesteś”) i przy projektowaniu strojów na różne okazje. Będą opisywać wakacyjne wspomnienia oraz najciekawsze sny, wklejać zdjęcia lub rysować – zapełniać kolejne strony sobą. Nie zabraknie tu minisennika, minisłowniczka mowy kwiatów, horoskopu czy list do spakowania się na wakacje. Do założenia tajnego klubu przyda się tajny alfabet i umiejętność wysyłania zaszyfrowanych wiadomości, ale też statut. „Tajny Dziennik” jest więc książką, która ma przepędzić nudę i uruchomić kreatywność odbiorczyń, czy też dostarczyć im rozrywki. Prezentuje dość klasyczny zestaw tematów i pozwala nastolatkom zastanowić się nad sobą. Wymusza twórcze działania, które czasem mogą przerodzić się w bardziej rozbudowane zabawy. „Tajny Dziennik” nie potrzebuje publiczności – ma być rodzajem sekretnego tomiku, któremu właścicielka zwierza się nawet z najskrytszych tajemnic. To, co dawniej pozostawało w rękach co bardziej twórczych dziewczyn, teraz staje się proste i dostępne każdemu, nawet najbardziej pozbawionemu wyobraźni użytkownikowi. Tej książce indywidualny charakter można nadać tylko dzięki własnej ekspresji i pomysłowości w wypełnianiu szablonów.
Nie ma obaw, że wypełnianie „Tajnego Dziennika” przypominać będzie odrabianie zadań domowych: miejsca na wypowiedzi jest zwykle niewiele, nikt też nie nalega na rozbudowane recenzje czy przemyślenia. „Tajny Dziennik” uczy zwięzłości i precyzji. Jeśli charakteryzuje się tu kolegów, to – w kilku słowach. Listy książek do przeczytania składać się mogą z samych tytułów. Tak przygotowany pamiętnik stanowić będzie bardziej zapis chwili, konkretnego momentu w procesie dorastania. Owszem, jest to publikacja naiwna, ale to naiwność programowa, płynąca z dostosowania treści do wielu oczekiwań odbiorczyń. „Tajny Dziennik” kojarzyć się będzie z zabawą, nie zwierzeniami, jakie zwykle dotyczą tylko najbliższych przyjaciółek. Daje namiastkę takich wyznań, a przy tym zapewnia dyskrecję.
Jest „Tajny Dziennik” tomikiem, który pozwoli młodym odbiorczyniom zastanowić się nad sobą. Czasami wprowadza motywy dość nietypowe („co umieściłabyś w kapsule czasu”), innym razem – naturalne dla nastolatek, a nawet trochę dziecinne (list do Świętego Mikołaja). Gwarantuje jednak miłe spędzanie czasu i zaspokaja potrzebę dzielenia się wrażeniami. Pomaga uchwycić i utrwalić miłe chwile. Bywa przydatny w autoanalizach na mikroskalę. Dla dorosłych nie stanowi żadnej wartości, ale młodym czytelniczkom – i to nie tylko fankom serii o Emi – spodoba się bardzo.
Wypełnianki
Dzienniki kreatywne błyskawicznie podbiły rynek i stały się dobrym uzupełnieniem wielu „dziewczęcych” serii. Do cyklu Emi i Tajny Klub Superdziewczyn dochodzi „Tajny Dziennik” – połączenie pamiętnika i szkolnych „złotych myśli”, tyle że nakierowanych na właścicielkę tomiku. Ta publikacja trochę nawiązuje do kolorowych młodzieżowych magazynów i – co rzadkie wśród modnych wydawnictw – nieczęsto odwołuje się do poppowieściowej serii, może nawet stanowić książkę osobną – gdyby nie końcowy fragment z poradami, jak założyć z przyjaciółkami klub.
„Tajny Dziennik” zakłada, że korzystać z niego będą wyłącznie dziewczyny, widać to w stylizacji, obramowaniach graficznych stron i w poruszonych tematach. Na początku zachęca do jak najlepszego poznania siebie, przedstawienia rodziny, rodzeństwa oraz przyjaciół. Właścicielki tomiku zastanowią się nad swoim ulubionym kolorem, przedmiotem w szkole, książką, filmem itp. Sprawdzą się w rozmaitych psychotestach („jaką przyjaciółką jesteś”) i przy projektowaniu strojów na różne okazje. Będą opisywać wakacyjne wspomnienia oraz najciekawsze sny, wklejać zdjęcia lub rysować – zapełniać kolejne strony sobą. Nie zabraknie tu minisennika, minisłowniczka mowy kwiatów, horoskopu czy list do spakowania się na wakacje. Do założenia tajnego klubu przyda się tajny alfabet i umiejętność wysyłania zaszyfrowanych wiadomości, ale też statut. „Tajny Dziennik” jest więc książką, która ma przepędzić nudę i uruchomić kreatywność odbiorczyń, czy też dostarczyć im rozrywki. Prezentuje dość klasyczny zestaw tematów i pozwala nastolatkom zastanowić się nad sobą. Wymusza twórcze działania, które czasem mogą przerodzić się w bardziej rozbudowane zabawy. „Tajny Dziennik” nie potrzebuje publiczności – ma być rodzajem sekretnego tomiku, któremu właścicielka zwierza się nawet z najskrytszych tajemnic. To, co dawniej pozostawało w rękach co bardziej twórczych dziewczyn, teraz staje się proste i dostępne każdemu, nawet najbardziej pozbawionemu wyobraźni użytkownikowi. Tej książce indywidualny charakter można nadać tylko dzięki własnej ekspresji i pomysłowości w wypełnianiu szablonów.
Nie ma obaw, że wypełnianie „Tajnego Dziennika” przypominać będzie odrabianie zadań domowych: miejsca na wypowiedzi jest zwykle niewiele, nikt też nie nalega na rozbudowane recenzje czy przemyślenia. „Tajny Dziennik” uczy zwięzłości i precyzji. Jeśli charakteryzuje się tu kolegów, to – w kilku słowach. Listy książek do przeczytania składać się mogą z samych tytułów. Tak przygotowany pamiętnik stanowić będzie bardziej zapis chwili, konkretnego momentu w procesie dorastania. Owszem, jest to publikacja naiwna, ale to naiwność programowa, płynąca z dostosowania treści do wielu oczekiwań odbiorczyń. „Tajny Dziennik” kojarzyć się będzie z zabawą, nie zwierzeniami, jakie zwykle dotyczą tylko najbliższych przyjaciółek. Daje namiastkę takich wyznań, a przy tym zapewnia dyskrecję.
Jest „Tajny Dziennik” tomikiem, który pozwoli młodym odbiorczyniom zastanowić się nad sobą. Czasami wprowadza motywy dość nietypowe („co umieściłabyś w kapsule czasu”), innym razem – naturalne dla nastolatek, a nawet trochę dziecinne (list do Świętego Mikołaja). Gwarantuje jednak miłe spędzanie czasu i zaspokaja potrzebę dzielenia się wrażeniami. Pomaga uchwycić i utrwalić miłe chwile. Bywa przydatny w autoanalizach na mikroskalę. Dla dorosłych nie stanowi żadnej wartości, ale młodym czytelniczkom – i to nie tylko fankom serii o Emi – spodoba się bardzo.
niedziela, 24 stycznia 2016
Carlos Santana, Ashley Kahn, Hal Miller: Carlos Santana. Uniwersalny ton. Historia mojego życia
Bukowy Las, Wrocław 2015.
Porządek
Carlos Santana należy do tych muzyków, którzy w pewnym momencie odkryli własną duchową drogę i chcą się takim „objawieniem” podzielić z każdym. Nie ma przy tym znaczenia czas, miejsce czy stopień przygotowania słuchaczy na metafizyczne poszukiwania. A skoro Santana przemyśleniami na temat rozwoju duchowego dzieli się na koncertach mimo wyraźnych nawet sprzeciwów ze strony fanów, także autobiografię potraktuje jako miejsce do podobnych wynurzeń, przynajmniej w części – bo ghostwriterzy bardzo pilnują tu zachowania proporcji i dynamiki w narracji. Na szczęście – dzięki temu odbiorcy uzyskają wartką opowieść, która nie będzie męczyć. Widać tu próby imitowania języka kolokwialnego, pasującego do wyluzowanego muzyka, ale widać również porządek kompozycyjny, fachowość w opracowaniu tekstu wiąże się z imitowaniem nieformalnego stylu. Santana nie został pozostawiony sam sobie w prezentowaniu kolei życia. Ceną za taki sposób opracowywania wspomnień staje się ich skrótowość i ogólnikowość, a także pewien dystans. Podwojona redakcja momentami doprowadza do obiektywizowania spostrzeżeń, do beznamiętnego rejestrowania faktów i monotonii rytmu.
Carlos Santana przeprowadza czytelników trasami znanymi z popularnych biografii i autobiografii: trzyma się bezpiecznych schematów gatunkowych i unika wstrząsów. Wie, że powinien zaprezentować swoje dzieciństwo i portrety rodziców. Zgodnie z tym wyznacznikiem odmalowuje dość szczegółowo konflikt z matką – ten temat zresztą ciągnie się przez wiele rozdziałów, powraca jak dziwny refren i wybrzmiewa bardzo niejednoznacznie: raz chce autor usprawiedliwić domowników, raz opowiada o tym, co mogłoby budzić sensację. Na początku sporo miejsca poświęca zasadom bycia macho (i kłopotom z tego płynącym). Kiedy już upora się z trudnymi scenkami z dzieciństwa i młodości, przenosi się bez reszty w świat muzyki – fascynacje bluesem i jazzem, potem również elementami rocka, gitarowe ćwiczenia i pierwsze (lub ważne) instrumenty, koncerty, a wreszcie też nagrania – zajmują środek tej publikacji. Stopniowo wprowadza Santana do zwierzeń także motyw narkotyków – pisze, jak grało mu się po zażyciu konkretnych środków pobudzających, przedstawia też – kiedy już podjął decyzję, których narkotyków brać już nie będzie – o spotkaniach branżowych i prezentach w postaci działek. W ten sposób prezentuje siebie jako człowieka ulegającego pokusom, niedoskonałego i niemogącego stanowić wzoru do naśladowania. Taka kreacja jest mu w tekście potrzebna nie tylko ze względu na powszechnie znane fakty, ale też dla późniejszych rozważań na temat duchowości. Żeby Santana nie brzmiał jak przeciętny kaznodzieja, jego ghostwriterzy wplatają relację z odkrywania duchowej drogi w informacje osobiste. Część książki Santana poświęca rodzinie – żonom i dzieciom. Tu może pojawić się garść refleksji dotyczących samorozwoju – i to bez szkody dla lektury. Owszem, próby przekonania do swoich okołoreligijnych fascynacji nigdy nie będą dla odbiorców tak atrakcyjne jak możliwość oglądania muzycznego życiorysu, ale tu wtapiają się w ogólną relację – bez nich opowieść miałaby sporo luk.
„Uniwersalny ton” to jednak książka bardzo ugładzona i, co za tym idzie, raczej słabo zapadająca w pamięć. Santana nie stara się tu przedstawiać historii zespołu, bo to temat na inną książkę (ale o swoich muzykach wciąż pamięta). To raczej próba odpowiedzi na wydawnicze trendy – Santana dzieli się z czytelnikami tylko tym, co mogli już poznać z innych źródeł – i nie pogłębia własnych interpretacji wydarzeń. Takie podejście sprawia, że tom będzie dobrym uzupełnieniem dla biografii, a i prezentem dla fanów. Czyta się tę książkę dobrze ze względu na staranne opracowanie – ale jeśli ktoś chciałby znaleźć tu indywidualizm autora-muzyka, b1)ędzie się musiał trochę natrudzić.
Porządek
Carlos Santana należy do tych muzyków, którzy w pewnym momencie odkryli własną duchową drogę i chcą się takim „objawieniem” podzielić z każdym. Nie ma przy tym znaczenia czas, miejsce czy stopień przygotowania słuchaczy na metafizyczne poszukiwania. A skoro Santana przemyśleniami na temat rozwoju duchowego dzieli się na koncertach mimo wyraźnych nawet sprzeciwów ze strony fanów, także autobiografię potraktuje jako miejsce do podobnych wynurzeń, przynajmniej w części – bo ghostwriterzy bardzo pilnują tu zachowania proporcji i dynamiki w narracji. Na szczęście – dzięki temu odbiorcy uzyskają wartką opowieść, która nie będzie męczyć. Widać tu próby imitowania języka kolokwialnego, pasującego do wyluzowanego muzyka, ale widać również porządek kompozycyjny, fachowość w opracowaniu tekstu wiąże się z imitowaniem nieformalnego stylu. Santana nie został pozostawiony sam sobie w prezentowaniu kolei życia. Ceną za taki sposób opracowywania wspomnień staje się ich skrótowość i ogólnikowość, a także pewien dystans. Podwojona redakcja momentami doprowadza do obiektywizowania spostrzeżeń, do beznamiętnego rejestrowania faktów i monotonii rytmu.
Carlos Santana przeprowadza czytelników trasami znanymi z popularnych biografii i autobiografii: trzyma się bezpiecznych schematów gatunkowych i unika wstrząsów. Wie, że powinien zaprezentować swoje dzieciństwo i portrety rodziców. Zgodnie z tym wyznacznikiem odmalowuje dość szczegółowo konflikt z matką – ten temat zresztą ciągnie się przez wiele rozdziałów, powraca jak dziwny refren i wybrzmiewa bardzo niejednoznacznie: raz chce autor usprawiedliwić domowników, raz opowiada o tym, co mogłoby budzić sensację. Na początku sporo miejsca poświęca zasadom bycia macho (i kłopotom z tego płynącym). Kiedy już upora się z trudnymi scenkami z dzieciństwa i młodości, przenosi się bez reszty w świat muzyki – fascynacje bluesem i jazzem, potem również elementami rocka, gitarowe ćwiczenia i pierwsze (lub ważne) instrumenty, koncerty, a wreszcie też nagrania – zajmują środek tej publikacji. Stopniowo wprowadza Santana do zwierzeń także motyw narkotyków – pisze, jak grało mu się po zażyciu konkretnych środków pobudzających, przedstawia też – kiedy już podjął decyzję, których narkotyków brać już nie będzie – o spotkaniach branżowych i prezentach w postaci działek. W ten sposób prezentuje siebie jako człowieka ulegającego pokusom, niedoskonałego i niemogącego stanowić wzoru do naśladowania. Taka kreacja jest mu w tekście potrzebna nie tylko ze względu na powszechnie znane fakty, ale też dla późniejszych rozważań na temat duchowości. Żeby Santana nie brzmiał jak przeciętny kaznodzieja, jego ghostwriterzy wplatają relację z odkrywania duchowej drogi w informacje osobiste. Część książki Santana poświęca rodzinie – żonom i dzieciom. Tu może pojawić się garść refleksji dotyczących samorozwoju – i to bez szkody dla lektury. Owszem, próby przekonania do swoich okołoreligijnych fascynacji nigdy nie będą dla odbiorców tak atrakcyjne jak możliwość oglądania muzycznego życiorysu, ale tu wtapiają się w ogólną relację – bez nich opowieść miałaby sporo luk.
„Uniwersalny ton” to jednak książka bardzo ugładzona i, co za tym idzie, raczej słabo zapadająca w pamięć. Santana nie stara się tu przedstawiać historii zespołu, bo to temat na inną książkę (ale o swoich muzykach wciąż pamięta). To raczej próba odpowiedzi na wydawnicze trendy – Santana dzieli się z czytelnikami tylko tym, co mogli już poznać z innych źródeł – i nie pogłębia własnych interpretacji wydarzeń. Takie podejście sprawia, że tom będzie dobrym uzupełnieniem dla biografii, a i prezentem dla fanów. Czyta się tę książkę dobrze ze względu na staranne opracowanie – ale jeśli ktoś chciałby znaleźć tu indywidualizm autora-muzyka, b1)ędzie się musiał trochę natrudzić.
sobota, 23 stycznia 2016
Nadia Berkane: Marysia i urodziny mamusi
Debit, Bielsko-Biała 2015.
Bałagan
Dla misi Marysi, jak dla każdego malucha, mama jest najważniejsza na świecie. Nic więc dziwnego, że mała bohaterka chce przygotować niezapomniany prezent na urodziny i w ogóle nie bierze pod uwagę własnych możliwości. Nadia Berkane pisze tomik „Marysia i urodziny mamusi” bardziej z perspektywy rozanielonej i wzruszonej matki niż kreatywnych pociech. Jeśli mali odbiorcy zechcą brać przykład z misi Marysi, rodzice będą musieli trochę rzeczy im wytłumaczyć. W przeciwnym razie – aż się proszą o domową katastrofę.
Marysia chce przygotować mamie śniadanie, a dobór produktów, na jakie się decyduje, już grozi rewolucją żołądkową. Mała bohaterka oczywiście robi w kuchni ogromny bałagan – coś się wylewa, coś się kruszy… Wyzwaniem jest także zaniesienie tacy z posiłkiem do łóżka mamy – Marysia niechcący i w dobrej wierze sporo może zniszczyć. Owszem, samodzielność jest wartością pożądaną, ale tutaj ma bardzo wysoką cenę. Kilkulatka wpada też na pomysł, żeby śniadanie ozdobić kwiatami z ogrodu – problem w tym, że te kwiaty mama niedawno zasadziła i była z nich bardzo dumna.
I chociaż mali odbiorcy widzą cały kataklizm: chybotliwe naczynia, potrawy nie do przełknięcia i skrywany żal mamy Koali za pięknymi tulipanami, zobaczą w efekcie tylko wzruszenie solenizantki. Mama nie gniewa się, a jest dumna z córki, nawet gdy oznacza to maskowanie przykrości. Wystarczyłoby przekonać bohaterkę, żeby zajęła się czymś na miarę własnych możliwości, a nie porywała na „wielkie” czyny przysparzające dorosłym kłopotów – chociaż bez tego nie byłoby emocji w fabule, a i uczucia niepewności podczas lektury. Szkoda, że odbiorcy nie mogą w tym wypadku uczyć się na błędach misi Marysi, skoro mama Koala utrzymuje, że nic się nie stało. Kilkulatki nie wyczują tu drugiego dna i prawdziwych intencji dorosłej bohaterki, jeśli więc rodzice nie wskażą im błędów misi Marysi, trudno będzie o zrozumienie i wyciągnięcie właściwych wniosków.
Nie brakuje w tomiku i humoru – chomik Gryzek nie potrafi donieść do pokoju mamy Koali czekoladowych przysmaków: część ląduje w jego brzuszku, a typowo dziecięce łakomstwo kwitowane jest śmiechem. Zresztą w „Marysi i urodzinach mamusi” dominuje serdeczność, sympatyczna atmosfera święta ma się przenosić także na czytelników. Marysia cieszy się z przygotowywanej niespodzianki, a mamusia… jest w tym wszystkim raczej mało ważna, chociaż z pewnością wolałaby uniknąć rozgardiaszu.
Książeczka jest kolorowa, a kreskówkowe trójwymiarowe ilustracje z rozmywanym dalszym planem skutecznie odwracają uwagę od bałaganu, jaki w kuchni robi misia Marysia z Gryzkiem. Przez to maluchy nie zastanowią się nad wadami wybranego rodzaju prezentu, bo efekty działań bohaterów zwyczajnie umykają uwadze, nawet gdy zostaną podkreślone w narracji. Misia Marysia nie dopuszcza do siebie możliwości, że coś miałoby nie pójść zgodnie z planem. Mało tego: gniewa się na Gryzka, gdy ten zachowuje się jak łakome dziecko i czekoladki przegryza surowym makaronem.
Z perspektywy matki taki pokaz samodzielności w wykonaniu pociechy może i byłby wzruszający czy cenny, ale warto też uświadomić dzieciom, dlaczego taki gest nie do końca uszczęśliwi rodziców. Można było podpowiedzieć maluchom inne rodzaje prezentów, wymagające podobnego nakładu pracy, a mniej „męczące” dorosłych w skutkach. Jeśli więc po tej lekturze rodzice nie porozmawiają z maluchami i nie wyjaśnią, co w zachowaniu misi Marysi było niewłaściwe, muszą liczyć się z podobnymi niespodziankami. Wtedy zobaczą, czy łatwo – wzorem mamy Koali – zachować stoicki spokój w obliczu kataklizmu i wszechobecnego bałaganu. Podarowanego od serca w prezencie urodzinowym.
Bałagan
Dla misi Marysi, jak dla każdego malucha, mama jest najważniejsza na świecie. Nic więc dziwnego, że mała bohaterka chce przygotować niezapomniany prezent na urodziny i w ogóle nie bierze pod uwagę własnych możliwości. Nadia Berkane pisze tomik „Marysia i urodziny mamusi” bardziej z perspektywy rozanielonej i wzruszonej matki niż kreatywnych pociech. Jeśli mali odbiorcy zechcą brać przykład z misi Marysi, rodzice będą musieli trochę rzeczy im wytłumaczyć. W przeciwnym razie – aż się proszą o domową katastrofę.
Marysia chce przygotować mamie śniadanie, a dobór produktów, na jakie się decyduje, już grozi rewolucją żołądkową. Mała bohaterka oczywiście robi w kuchni ogromny bałagan – coś się wylewa, coś się kruszy… Wyzwaniem jest także zaniesienie tacy z posiłkiem do łóżka mamy – Marysia niechcący i w dobrej wierze sporo może zniszczyć. Owszem, samodzielność jest wartością pożądaną, ale tutaj ma bardzo wysoką cenę. Kilkulatka wpada też na pomysł, żeby śniadanie ozdobić kwiatami z ogrodu – problem w tym, że te kwiaty mama niedawno zasadziła i była z nich bardzo dumna.
I chociaż mali odbiorcy widzą cały kataklizm: chybotliwe naczynia, potrawy nie do przełknięcia i skrywany żal mamy Koali za pięknymi tulipanami, zobaczą w efekcie tylko wzruszenie solenizantki. Mama nie gniewa się, a jest dumna z córki, nawet gdy oznacza to maskowanie przykrości. Wystarczyłoby przekonać bohaterkę, żeby zajęła się czymś na miarę własnych możliwości, a nie porywała na „wielkie” czyny przysparzające dorosłym kłopotów – chociaż bez tego nie byłoby emocji w fabule, a i uczucia niepewności podczas lektury. Szkoda, że odbiorcy nie mogą w tym wypadku uczyć się na błędach misi Marysi, skoro mama Koala utrzymuje, że nic się nie stało. Kilkulatki nie wyczują tu drugiego dna i prawdziwych intencji dorosłej bohaterki, jeśli więc rodzice nie wskażą im błędów misi Marysi, trudno będzie o zrozumienie i wyciągnięcie właściwych wniosków.
Nie brakuje w tomiku i humoru – chomik Gryzek nie potrafi donieść do pokoju mamy Koali czekoladowych przysmaków: część ląduje w jego brzuszku, a typowo dziecięce łakomstwo kwitowane jest śmiechem. Zresztą w „Marysi i urodzinach mamusi” dominuje serdeczność, sympatyczna atmosfera święta ma się przenosić także na czytelników. Marysia cieszy się z przygotowywanej niespodzianki, a mamusia… jest w tym wszystkim raczej mało ważna, chociaż z pewnością wolałaby uniknąć rozgardiaszu.
Książeczka jest kolorowa, a kreskówkowe trójwymiarowe ilustracje z rozmywanym dalszym planem skutecznie odwracają uwagę od bałaganu, jaki w kuchni robi misia Marysia z Gryzkiem. Przez to maluchy nie zastanowią się nad wadami wybranego rodzaju prezentu, bo efekty działań bohaterów zwyczajnie umykają uwadze, nawet gdy zostaną podkreślone w narracji. Misia Marysia nie dopuszcza do siebie możliwości, że coś miałoby nie pójść zgodnie z planem. Mało tego: gniewa się na Gryzka, gdy ten zachowuje się jak łakome dziecko i czekoladki przegryza surowym makaronem.
Z perspektywy matki taki pokaz samodzielności w wykonaniu pociechy może i byłby wzruszający czy cenny, ale warto też uświadomić dzieciom, dlaczego taki gest nie do końca uszczęśliwi rodziców. Można było podpowiedzieć maluchom inne rodzaje prezentów, wymagające podobnego nakładu pracy, a mniej „męczące” dorosłych w skutkach. Jeśli więc po tej lekturze rodzice nie porozmawiają z maluchami i nie wyjaśnią, co w zachowaniu misi Marysi było niewłaściwe, muszą liczyć się z podobnymi niespodziankami. Wtedy zobaczą, czy łatwo – wzorem mamy Koali – zachować stoicki spokój w obliczu kataklizmu i wszechobecnego bałaganu. Podarowanego od serca w prezencie urodzinowym.
piątek, 22 stycznia 2016
Andy Griffiths, Terry Denton: 26-piętrowy domek na drzewie
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Wyobraźnia
Nie wystarczyło im trzynaście pięter domku na drzewie, Andy i Terry rozbudowali swoją posiadłość o kolejnych trzynaście pięter. Znajdują się na nich między innymi komora antygrawitacyjna, lodziarnia z osiemdziesięcioma siedmioma smakami lodów czy Labirynt Śmierci, miejsce, z którego nie da się wydostać. W takim domku zabawa trwa bez przerwy – chociaż Andy i Terry powinni pracować nad nową książką, bo ich wydawca, pan Nochal, nie toleruje żadnych spóźnień i usprawiedliwień. I może nawet bohaterowie wzięliby się do dzieła, gdyby nie przedziwne zbiegi okoliczności. Tak przy okazji: nigdy nie próbujcie prać brudnych gaci w basenie z żarłocznymi rekinami.
Andy Griffiths i Terry Denton do czytania chcą przekonać przede wszystkim te dzieci, które preferują inne rodzaje rozrywek. Stąd rubaszny humor, sporo absurdu i dynamiczna akcja, która raz po raz wymyka się spod kontroli. To dla najmłodszych przewidziane są fabularne atrakcje i rekwizyty w postaci majtek (dmuchanych lub brudnych), przechodzenie od tekstu do rysunku i stale podkręcane tempo. Dorośli „26-piętrowym domkiem na drzewie” zachwycać się nie muszą – ale jeśli ten tomik przekona dzieci do czytania, warto po niego sięgnąć.
Bardzo dużo się tu dzieje i jak zwykle w serii akcją rządzi autotematyzm. Tym razem bohaterowie – Andy i Terry – oraz Jill – prezentują historie o tym, jak się poznali. To burzliwe przygody, w których nie brakuje drewnogłowych piratów, topniejących gór lodowych, łabędzia na pedały i sztormów. Co ciekawe, refrenem tych opowieści jest zwykle wina rodziców: niektórzy troszczą się o potomstwo przesadnie i najchętniej na zawsze zamknęliby dziecko w pokoju obitym gąbką, inni nie zwracają uwagi na potrzeby pociech – w każdym wypadku ratunkiem okazuje się bogata wyobraźnia i odwaga mimo wszystko. Andy i Terry nie boją się tworzyć latających kotów czy maszyny do tatuowania, ich domek pełen jest przedziwnych wynalazków, które mogą wydać się potrzebne i ciekawe maluchom. Chociaż ograniczają tekstową warstwę opowieści do minimum, udaje im się łączyć wątki i wykorzystywać raz wprowadzone detale dalej w akcji. Stawiają na dzianie się, bez względu na prawdopodobieństwo (im mniej prawdy i bliskości do normalnego życia, tym lepiej – odwołania do rzeczywistości służą autorom tylko jako elementy satyry, nigdy niezbędniki świata przedstawionego).
Książka okazuje się szybką lekturą przez przejmowanie narracji w rysunkach. Autorzy nie boją się powrotów i przypomnień (obok „przyspieszonej” rysunkowej relacji proponują na przykład… złożone już strony z gotowego tomiku jako część opowieści). Do tego autorzy lubują się w ilustrowanych wyliczeniach, które czasem ciągną się ponad miarę, rozkładają na serię obrazków ruch, reakcje i miny. Bawią się klasycznymi rymowankami (najpierw znajdują dziesięciu wyrzuconych na brzeg piratów, później piraci wypełniają słowa dziecięcej rymowanki – a właściwie jej wersji stworzonej w temacie cyklu). Wydaje się, że twórcy nie przejmują się żadnymi ograniczeniami, a już na pewno nie chcą okazać się dorośli. W „prawdziwej” książce pokazują fantazję kilkulatków, sami są jak dzieci. Bawią się beztrosko, bo ich przygody są zbyt niepoważne, żeby były groźne. Na wygłupach mija im mnóstwo czasu, ale i tak dzieci znajdą tu kilka ważnych dla siebie przesłań. „26-piętrowy domek na drzewie” to książka przyjazna najmłodszym. Rysowana komiksowo i lekko niedbale, wywraca do góry nogami kanony i schematyczne wątki, cieszy twórczą swobodą i odwagą. W tego typu opowieściach ważna jest przede wszystkim zabawa odbiorców- a tę Andy i Terry gwarantują, skoro sami należą do dziecięcego świata. Nie jest to publikacja wybitna pod względem literackim, ale też nie ma taka być, oczekuje się po niej za to odświeżania schematów i niebanalnej rozrywki. Autorzy pokazują, ile może zdziałać wyobraźnia, przypominają dzieciom, że same mogą tworzyć fantastyczne scenariusze i uzupełniać daną im przestrzeń, potężny domek na drzewie, o własne pomysły.
Wyobraźnia
Nie wystarczyło im trzynaście pięter domku na drzewie, Andy i Terry rozbudowali swoją posiadłość o kolejnych trzynaście pięter. Znajdują się na nich między innymi komora antygrawitacyjna, lodziarnia z osiemdziesięcioma siedmioma smakami lodów czy Labirynt Śmierci, miejsce, z którego nie da się wydostać. W takim domku zabawa trwa bez przerwy – chociaż Andy i Terry powinni pracować nad nową książką, bo ich wydawca, pan Nochal, nie toleruje żadnych spóźnień i usprawiedliwień. I może nawet bohaterowie wzięliby się do dzieła, gdyby nie przedziwne zbiegi okoliczności. Tak przy okazji: nigdy nie próbujcie prać brudnych gaci w basenie z żarłocznymi rekinami.
Andy Griffiths i Terry Denton do czytania chcą przekonać przede wszystkim te dzieci, które preferują inne rodzaje rozrywek. Stąd rubaszny humor, sporo absurdu i dynamiczna akcja, która raz po raz wymyka się spod kontroli. To dla najmłodszych przewidziane są fabularne atrakcje i rekwizyty w postaci majtek (dmuchanych lub brudnych), przechodzenie od tekstu do rysunku i stale podkręcane tempo. Dorośli „26-piętrowym domkiem na drzewie” zachwycać się nie muszą – ale jeśli ten tomik przekona dzieci do czytania, warto po niego sięgnąć.
Bardzo dużo się tu dzieje i jak zwykle w serii akcją rządzi autotematyzm. Tym razem bohaterowie – Andy i Terry – oraz Jill – prezentują historie o tym, jak się poznali. To burzliwe przygody, w których nie brakuje drewnogłowych piratów, topniejących gór lodowych, łabędzia na pedały i sztormów. Co ciekawe, refrenem tych opowieści jest zwykle wina rodziców: niektórzy troszczą się o potomstwo przesadnie i najchętniej na zawsze zamknęliby dziecko w pokoju obitym gąbką, inni nie zwracają uwagi na potrzeby pociech – w każdym wypadku ratunkiem okazuje się bogata wyobraźnia i odwaga mimo wszystko. Andy i Terry nie boją się tworzyć latających kotów czy maszyny do tatuowania, ich domek pełen jest przedziwnych wynalazków, które mogą wydać się potrzebne i ciekawe maluchom. Chociaż ograniczają tekstową warstwę opowieści do minimum, udaje im się łączyć wątki i wykorzystywać raz wprowadzone detale dalej w akcji. Stawiają na dzianie się, bez względu na prawdopodobieństwo (im mniej prawdy i bliskości do normalnego życia, tym lepiej – odwołania do rzeczywistości służą autorom tylko jako elementy satyry, nigdy niezbędniki świata przedstawionego).
Książka okazuje się szybką lekturą przez przejmowanie narracji w rysunkach. Autorzy nie boją się powrotów i przypomnień (obok „przyspieszonej” rysunkowej relacji proponują na przykład… złożone już strony z gotowego tomiku jako część opowieści). Do tego autorzy lubują się w ilustrowanych wyliczeniach, które czasem ciągną się ponad miarę, rozkładają na serię obrazków ruch, reakcje i miny. Bawią się klasycznymi rymowankami (najpierw znajdują dziesięciu wyrzuconych na brzeg piratów, później piraci wypełniają słowa dziecięcej rymowanki – a właściwie jej wersji stworzonej w temacie cyklu). Wydaje się, że twórcy nie przejmują się żadnymi ograniczeniami, a już na pewno nie chcą okazać się dorośli. W „prawdziwej” książce pokazują fantazję kilkulatków, sami są jak dzieci. Bawią się beztrosko, bo ich przygody są zbyt niepoważne, żeby były groźne. Na wygłupach mija im mnóstwo czasu, ale i tak dzieci znajdą tu kilka ważnych dla siebie przesłań. „26-piętrowy domek na drzewie” to książka przyjazna najmłodszym. Rysowana komiksowo i lekko niedbale, wywraca do góry nogami kanony i schematyczne wątki, cieszy twórczą swobodą i odwagą. W tego typu opowieściach ważna jest przede wszystkim zabawa odbiorców- a tę Andy i Terry gwarantują, skoro sami należą do dziecięcego świata. Nie jest to publikacja wybitna pod względem literackim, ale też nie ma taka być, oczekuje się po niej za to odświeżania schematów i niebanalnej rozrywki. Autorzy pokazują, ile może zdziałać wyobraźnia, przypominają dzieciom, że same mogą tworzyć fantastyczne scenariusze i uzupełniać daną im przestrzeń, potężny domek na drzewie, o własne pomysły.
czwartek, 21 stycznia 2016
Katarzyna Pakosińska: Malina, cud-dziewczyna
Muza SA, Warszawa 2015.
Podróże w czasie
Malina, bohaterka powołana do istnienia przez Katarzynę Pakosińską, zasila szeregi tych postaci, które tłumaczą maluchom, jak to dawniej bywało – ale w nienachalny sposób. Bohaterka to kilkulatka, której wszędzie pełno, najzupełniej typowe rozbrykane dziecko pozwalające odbiorcom na uruchomienie wyobraźni. Malinie czasami wpadają do głowy pomysły, które nie ucieszą dorosłych: robienie gwiazd w błocie (dla pocieszenia cierpiącego kolegi i przepędzenia od niego romronków, czyli złych humorów) czy wagary (ze względu na klasówkę z ułamków). Nikt z dorosłych nie wie jednak, że Malina znalazła szkiełko szmaragdełko i odkryła, że stare radio z zielonym oczkiem (dla pokolenia odbiorców relikt nie do pojęcia (może przenosić w czasie. Dzięki niewytłumaczalnemu naukowo zjawisku niewidzialna Malina odwiedzi chorego tatę i przekona się, dlaczego stracił w młodości przednie zęby (to też opowieść o odwadze i zdobywaniu przyjaciół), spotka się z małą mamą, która nie chce iść na lekcję fizyki, odwiedzi babcię – ta, by uniknąć kary w dzieciństwie próbuje raz wydoić krowę. Malina spotka i prababcię, czy przodkinie, których nie mogła poznać. Wszystko przez wehikuł czasu dla niepoznaki zamieszczony w starym odbiorniku radiowym. Malina zatem się nie nudzi.
Katarzyna Pakosińska dba o walory edukacyjne. Narrację prowadzi jako Malina, której czasem wymykają się powiedzenia czy sformułowania niezrozumiałe dla najmłodszych. Wtedy wtrąca się „Pakośka” – tak przedstawia się dzieciom autorka książki – i wyjaśnia znaczenia lub zachęca do poszperania w słownikach. Ale to nie jedyny przerywnik w przygodach Maliny. To, co bohaterka robi, może zainspirować do działania, często zresztą twórczego. Kilka razy pojawia się na marginesie ikonka „uwaga, konkurs” – tu znajdują się kreatywne zadania Maliny dla odbiorców. Gotowe prace należy przesyłać na podany w tomiku adres do maja 2016 roku, by wziąć udział w losowaniu nagród. Do tej pory takie zabawy z czytelnikami były domeną czasopism, ale sprawdzą się i tutaj – zwłaszcza że polecenia są sprytnie powiązane z historyjkami i pomogą dzieciom poczuć się jak bohaterka tomiku. To ciekawy sposób na urozmaicenie tradycyjnej lektury, a Pakosińska chętnie wynajduje kolejne rozrywki i wie, co sprawi przyjemność maluchom. Chociaż więc same opowieści o przygodach Maliny nie są specjalnie imponujące, autorka nadrabia to całą oprawą historii.
Wspaniale, że ilustratorką tej książki została Kasia Kołodziej – nadaje całości dowcipnego i lekkiego charakteru. Jej Malina jest dziecięco urwisowata i sympatyczna z wyglądu, przekonuje do siebie i do lektury w równym stopniu. Komiksowa i zdynamizowana kreska pozwala na wykreowanie postaci naturalnej, kilkulatki radosnej i ciekawej świata. Zresztą humorystyczne szkice Kasi Kołodziej uprzyjemniają niemal każdą przygodę, a ilustratorka bez trudu radzi sobie nawet z czasowymi przeskokami.
Katarzyna Pakosińska próbuje urozmaicać historię Maliny rozmaitymi drobiazgami: a to opisywaniem zjawisk normalnych i naturalnych (nadchodzące znienacka złe humory czy stres), a to prezentowaniem egzotycznych zawodów rodziców (tata – podróżnik, mama – aktorka, a babcia – naukowiec). Co jakiś czas wprowadza ciekawe wykrzyknienia lub fragmenty popularnych w konkretnych latach piosenek. Niekiedy też stara się zmusić bohaterów do rymowania, na szczęście robi to dość rzadko, mogłaby całkiem z tego zabiegu zrezygnować dla dobra historyjki. Malina ze swoim zaczarowanym szkiełkiem przeżyje kilka ciekawych przygód – coś, co dawniej było codziennością, teraz staje się niemal dziwactwem. Ale uczucia są ponadczasowe i kiedy Malina się zakocha, będzie mogła porównać swoje stany z relacjami z przeszłości.
Podróże w czasie
Malina, bohaterka powołana do istnienia przez Katarzynę Pakosińską, zasila szeregi tych postaci, które tłumaczą maluchom, jak to dawniej bywało – ale w nienachalny sposób. Bohaterka to kilkulatka, której wszędzie pełno, najzupełniej typowe rozbrykane dziecko pozwalające odbiorcom na uruchomienie wyobraźni. Malinie czasami wpadają do głowy pomysły, które nie ucieszą dorosłych: robienie gwiazd w błocie (dla pocieszenia cierpiącego kolegi i przepędzenia od niego romronków, czyli złych humorów) czy wagary (ze względu na klasówkę z ułamków). Nikt z dorosłych nie wie jednak, że Malina znalazła szkiełko szmaragdełko i odkryła, że stare radio z zielonym oczkiem (dla pokolenia odbiorców relikt nie do pojęcia (może przenosić w czasie. Dzięki niewytłumaczalnemu naukowo zjawisku niewidzialna Malina odwiedzi chorego tatę i przekona się, dlaczego stracił w młodości przednie zęby (to też opowieść o odwadze i zdobywaniu przyjaciół), spotka się z małą mamą, która nie chce iść na lekcję fizyki, odwiedzi babcię – ta, by uniknąć kary w dzieciństwie próbuje raz wydoić krowę. Malina spotka i prababcię, czy przodkinie, których nie mogła poznać. Wszystko przez wehikuł czasu dla niepoznaki zamieszczony w starym odbiorniku radiowym. Malina zatem się nie nudzi.
Katarzyna Pakosińska dba o walory edukacyjne. Narrację prowadzi jako Malina, której czasem wymykają się powiedzenia czy sformułowania niezrozumiałe dla najmłodszych. Wtedy wtrąca się „Pakośka” – tak przedstawia się dzieciom autorka książki – i wyjaśnia znaczenia lub zachęca do poszperania w słownikach. Ale to nie jedyny przerywnik w przygodach Maliny. To, co bohaterka robi, może zainspirować do działania, często zresztą twórczego. Kilka razy pojawia się na marginesie ikonka „uwaga, konkurs” – tu znajdują się kreatywne zadania Maliny dla odbiorców. Gotowe prace należy przesyłać na podany w tomiku adres do maja 2016 roku, by wziąć udział w losowaniu nagród. Do tej pory takie zabawy z czytelnikami były domeną czasopism, ale sprawdzą się i tutaj – zwłaszcza że polecenia są sprytnie powiązane z historyjkami i pomogą dzieciom poczuć się jak bohaterka tomiku. To ciekawy sposób na urozmaicenie tradycyjnej lektury, a Pakosińska chętnie wynajduje kolejne rozrywki i wie, co sprawi przyjemność maluchom. Chociaż więc same opowieści o przygodach Maliny nie są specjalnie imponujące, autorka nadrabia to całą oprawą historii.
Wspaniale, że ilustratorką tej książki została Kasia Kołodziej – nadaje całości dowcipnego i lekkiego charakteru. Jej Malina jest dziecięco urwisowata i sympatyczna z wyglądu, przekonuje do siebie i do lektury w równym stopniu. Komiksowa i zdynamizowana kreska pozwala na wykreowanie postaci naturalnej, kilkulatki radosnej i ciekawej świata. Zresztą humorystyczne szkice Kasi Kołodziej uprzyjemniają niemal każdą przygodę, a ilustratorka bez trudu radzi sobie nawet z czasowymi przeskokami.
Katarzyna Pakosińska próbuje urozmaicać historię Maliny rozmaitymi drobiazgami: a to opisywaniem zjawisk normalnych i naturalnych (nadchodzące znienacka złe humory czy stres), a to prezentowaniem egzotycznych zawodów rodziców (tata – podróżnik, mama – aktorka, a babcia – naukowiec). Co jakiś czas wprowadza ciekawe wykrzyknienia lub fragmenty popularnych w konkretnych latach piosenek. Niekiedy też stara się zmusić bohaterów do rymowania, na szczęście robi to dość rzadko, mogłaby całkiem z tego zabiegu zrezygnować dla dobra historyjki. Malina ze swoim zaczarowanym szkiełkiem przeżyje kilka ciekawych przygód – coś, co dawniej było codziennością, teraz staje się niemal dziwactwem. Ale uczucia są ponadczasowe i kiedy Malina się zakocha, będzie mogła porównać swoje stany z relacjami z przeszłości.
środa, 20 stycznia 2016
Tove Jansson: Córka rzeźbiarza
Marginesy, Warszawa 2016.
Indywidualna
Tove Jansson w „Córce rzeźbiarza” buduje pomost łączący dzieciństwo i dorosłość w stylu baśniowo-onirycznym – nierzeczywistym, a już na pewno pozbawionym dorosłej logiki. Na najbliższe otoczenie spogląda oczami małej dziewczynki o bujnej wyobraźni, wrażliwość dziecka zresztą starannie pielęgnuje, bez względu na sytuację. Bohaterka i narratorka tych opowiadań nie chce dorastać – nie może zresztą, bo straciłaby szansę na uczestniczenie w magicznych wydarzeniach. Tylko dziecięca naiwność gwarantuje bezpieczeństwo i szczęście. A przecież w prozie Tove Jansson zawsze czai się mrok, rodzaj niemożliwego do okiełznania (i do opisania) zagrożenia. To dlatego do tej autorki się wraca. Jansson imponuje oryginalnym widzeniem codzienności, zarówno w twórczości dla dzieci, jak i w opowiadaniach dla dorosłych. Dlatego też nie ma większego znaczenia, czy teksty z „Córki rzeźbiarza” zostały oparte na faktach, czy stanowią popis fantazji – czyta się je nie dla poznania prawdy lub choćby interpretacji dzieciństwa, a dla niepowtarzalnej atmosfery, zestawienia świętości i prozy życia. Tove Jansson nawet najzwyklejsze zjawiska opisuje tak, jakby kryły w sobie potężną tajemnicę. A skoro kolejne utwory z „Córki rzeźbiarza” łączy narratorka, małe alter ego autorki, czyta się tę publikację zdecydowanie inaczej niż zbiory opowiadań, mimo że mają równie wielką siłę rażenia.
Zabawy dziecka i obserwacje dorosłych (pracownia ojca, rysunki matki, przyjęcia i połowy ryb), dziwni nieznajomi pojawiający się na pewien czas i wpasowujący się w oczekiwania oraz przyjaciele, którym wybacza się najbardziej odrażające uczynki – Tove Jansson zaludnia opowiadania postaciami, jednak nie chroni to jej (ani jej bohaterki) przed ogromną samotnością. Tego, co dzieje się w umyśle dziewczynki, nikt nie pojmie – świat składa się zatem z fałszywych znaków, nietrafionych odpowiedzi na przemilczane pytania. Kłamstwa obcych, w odróżnieniu od własnych fantazji, nie zbudują azylu, a ten jest przecież niezbędny, żeby przetrwać. W „Córce rzeźbiarza” króluje subiektywizm, dzięki temu przygody stają się odrealnione. To przez wyobraźnię tiulowa spódnica rozpadnie się na stado zwierząt, złoty cielec zbudowany w ogrodzie ma sprowokować Boga do znaku istnienia, a sztorm stanie się piękny. Tylko wyobraźnia dziecka pozwoli na tworzenie grobów dla much. Tove Jansson pozwala na chwilę zajrzeć do swojego świata, nie: uczestniczyć w nim, ale przynajmniej zrozumieć.
Autorka traktuje słowa jak farby. Rzeczywistość przedstawia malowniczo, zgodnie zresztą z zasadami zmysłowej pamięci dzieciństwa. Zapewnia odbiorcom eksplozję smaków, zapachów i kolorów, każda przestrzeń zyskuje dzięki temu pełny wymiar. Sugestywne opisy wtapiają się w zbiory wrażeń oraz przeżyć – nawet statyczne scenki może Jansson dynamizować przez wyczulenie zmysłów. Obserwacje bezpośrednio przekładają się na tekst, a nigdy nie są rutynowe czy jednostajne. W „Córce rzeźbiarza” Tove Jansson pokazuje również, jak chłonąć świat – co ważne, to wstęp do odczytywania uczuć bohaterki. Tu każde zdanie jest znaczące i każde przyczynia się do lepszego poznania postaci, która sama siebie poznawać nie chce i nie musi.
„Córka rzeźbiarza” to zestaw dziecięcych skojarzeń, wspomnień i historii ocalonych przez pisarkę. Każdy w dzieciństwie przeżywa kolejne fascynacje i zadziwienia niespodziewanymi wydarzeniami – Tove Jansson te dziecięce odkrycia potrafi ocalić i przekuć na atrakcyjne dla dorosłych historie. Jest pełna zrozumienia dla siebie sprzed lat i przekonuje do wrażliwości postaci. „Córka rzeźbiarza” przedstawia dzieciństwo w sposób inny niż typowe autobiografie – zachęca do artystycznego spojrzenia i podbudowywania indywidualizmem nawet naturalnych elementów procesu dojrzewania. W takim wykonaniu Tove Jansson staje się przekonująca.
Indywidualna
Tove Jansson w „Córce rzeźbiarza” buduje pomost łączący dzieciństwo i dorosłość w stylu baśniowo-onirycznym – nierzeczywistym, a już na pewno pozbawionym dorosłej logiki. Na najbliższe otoczenie spogląda oczami małej dziewczynki o bujnej wyobraźni, wrażliwość dziecka zresztą starannie pielęgnuje, bez względu na sytuację. Bohaterka i narratorka tych opowiadań nie chce dorastać – nie może zresztą, bo straciłaby szansę na uczestniczenie w magicznych wydarzeniach. Tylko dziecięca naiwność gwarantuje bezpieczeństwo i szczęście. A przecież w prozie Tove Jansson zawsze czai się mrok, rodzaj niemożliwego do okiełznania (i do opisania) zagrożenia. To dlatego do tej autorki się wraca. Jansson imponuje oryginalnym widzeniem codzienności, zarówno w twórczości dla dzieci, jak i w opowiadaniach dla dorosłych. Dlatego też nie ma większego znaczenia, czy teksty z „Córki rzeźbiarza” zostały oparte na faktach, czy stanowią popis fantazji – czyta się je nie dla poznania prawdy lub choćby interpretacji dzieciństwa, a dla niepowtarzalnej atmosfery, zestawienia świętości i prozy życia. Tove Jansson nawet najzwyklejsze zjawiska opisuje tak, jakby kryły w sobie potężną tajemnicę. A skoro kolejne utwory z „Córki rzeźbiarza” łączy narratorka, małe alter ego autorki, czyta się tę publikację zdecydowanie inaczej niż zbiory opowiadań, mimo że mają równie wielką siłę rażenia.
Zabawy dziecka i obserwacje dorosłych (pracownia ojca, rysunki matki, przyjęcia i połowy ryb), dziwni nieznajomi pojawiający się na pewien czas i wpasowujący się w oczekiwania oraz przyjaciele, którym wybacza się najbardziej odrażające uczynki – Tove Jansson zaludnia opowiadania postaciami, jednak nie chroni to jej (ani jej bohaterki) przed ogromną samotnością. Tego, co dzieje się w umyśle dziewczynki, nikt nie pojmie – świat składa się zatem z fałszywych znaków, nietrafionych odpowiedzi na przemilczane pytania. Kłamstwa obcych, w odróżnieniu od własnych fantazji, nie zbudują azylu, a ten jest przecież niezbędny, żeby przetrwać. W „Córce rzeźbiarza” króluje subiektywizm, dzięki temu przygody stają się odrealnione. To przez wyobraźnię tiulowa spódnica rozpadnie się na stado zwierząt, złoty cielec zbudowany w ogrodzie ma sprowokować Boga do znaku istnienia, a sztorm stanie się piękny. Tylko wyobraźnia dziecka pozwoli na tworzenie grobów dla much. Tove Jansson pozwala na chwilę zajrzeć do swojego świata, nie: uczestniczyć w nim, ale przynajmniej zrozumieć.
Autorka traktuje słowa jak farby. Rzeczywistość przedstawia malowniczo, zgodnie zresztą z zasadami zmysłowej pamięci dzieciństwa. Zapewnia odbiorcom eksplozję smaków, zapachów i kolorów, każda przestrzeń zyskuje dzięki temu pełny wymiar. Sugestywne opisy wtapiają się w zbiory wrażeń oraz przeżyć – nawet statyczne scenki może Jansson dynamizować przez wyczulenie zmysłów. Obserwacje bezpośrednio przekładają się na tekst, a nigdy nie są rutynowe czy jednostajne. W „Córce rzeźbiarza” Tove Jansson pokazuje również, jak chłonąć świat – co ważne, to wstęp do odczytywania uczuć bohaterki. Tu każde zdanie jest znaczące i każde przyczynia się do lepszego poznania postaci, która sama siebie poznawać nie chce i nie musi.
„Córka rzeźbiarza” to zestaw dziecięcych skojarzeń, wspomnień i historii ocalonych przez pisarkę. Każdy w dzieciństwie przeżywa kolejne fascynacje i zadziwienia niespodziewanymi wydarzeniami – Tove Jansson te dziecięce odkrycia potrafi ocalić i przekuć na atrakcyjne dla dorosłych historie. Jest pełna zrozumienia dla siebie sprzed lat i przekonuje do wrażliwości postaci. „Córka rzeźbiarza” przedstawia dzieciństwo w sposób inny niż typowe autobiografie – zachęca do artystycznego spojrzenia i podbudowywania indywidualizmem nawet naturalnych elementów procesu dojrzewania. W takim wykonaniu Tove Jansson staje się przekonująca.
wtorek, 19 stycznia 2016
Agnieszka Mielech: Emi i Tajny Klub Superdziewczyn. Śnieżny patrol
Wilga, Warszawa 2015.
Święta
Emi ma Tajny Klub Superdziewczyn, do którego należy także superchłopak, Franek. Ale codzienność dostarcza jej wielu przygód i wyzwań, tak, że skupianie się na wewnętrznych sprawach klubu nie ma większego sensu. Wszystko zaczyna się od lekcji konnej jazdy – Emi z przyjaciółmi zostaje zaproszona na ślub i powinna współtworzyć konny orszak. Dziewczynka zakochuje się w koniach i zwraca większą uwagę na ich los. To prowadzi do wielkiej akcji ratunkowej Bravy, pięknej klaczy. Teraz Bravę trzeba przetransportować na nowe miejsce i przygotować się do ślubu przyjaciół. Dziewczynki nie chcą występować w dziecinnych strojach, próbują więc negocjacji z rodzicami, odwiedzają stadninę i przygotowują drzewo genealogiczne Bravy. Do tego dochodzą oczywiście sprawy szkolne i obyczajowe. Szkoła angażuje swoich uczniów w międzyklasowe projekty wymuszające kreatywność i odejście od szablonowego myślenia, w domu przyjaciele obmyślają nocowanki, by przekonać się, że u każdego panują inne zasady i czasami trudno dostosować się do zwyczajów wprowadzanych przez rodziców przyjaciół. Bywa, że z tego powodu członkowie Tajnego Klubu Superdziewczyn się trochę kłócą, ale nigdy na tyle, by popsuło to relację między nimi. Osiągnięcia klubu są przecież ważne, a na jego dobre imię pracuje cały zespół. Emi wie to równie dobrze jak pozostali – i nie skupia się na przykrościach.
Agnieszka Mielech dba o to, by u bohaterów cały czas coś się działo – i żeby odbiorczynie dowiadywały się wielu pożytecznych rzeczy. Z tego tomiku nauczą się między innymi przystępowania do negocjacji, szukania wiadomości o przodkach, przygotowywania map myśli, doświadczeń z cieczą nieniutonowską czy współpracy, by osiągnąć cel. W tej powieści dzieci działają razem, gdy chodzi o oceny w szkole, ale i gdy chcą przezwyciężyć problemy ponad możliwości dorosłych (zbiórka pieniędzy na uratowanie i utrzymanie konia). Są tu fragmenty, które zaintrygują wszystkich czytelników, są też partie wyłącznie dla dziewczyn (szczegółowe omawianie strojów na ślub, chociaż wiąże się z wizytą u pani kostiumolog, wymaga sporej cierpliwości). Mielech stara się akcentować przyjaźń swoich bohaterów, wyrozumiałość i przyjemność płynącą ze wspólnego spędzania czasu. To przekłada się na wzajemne zaufanie i na uznanie ze strony czytelniczek. Przy okazji autorka rozwija ideę „tajnego klubu” (jako paczki sprawdzonych przyjaciół) i podpowiada, co robić, by nie zamienił się w papierową organizację, nudną i pozbawioną realnych celów.
„Śnieżny patrol” to część bardzo świąteczna – bohaterów intryguje nie tylko zbliżający się ślub, ale i nadchodzące Boże Narodzenie. To wspólne pieczenie pierniczków, dyskusje na temat Świętego Mikołaja i budowanie tradycji (babcia przekazuje część ozdób choinkowych wnuczce). Udało się Agnieszce Mielech odtworzyć klimat świąt gwarnych i rodzinnych, do których chce się wracać – choćby w lekturze. Cała ta powieść sprawia zresztą wrażenie uroczystej i świątecznej, Emi pozwala towarzyszyć sobie w działaniach niby zwyczajnych, a przepełnionych radością oczekiwania na świąteczne dni. Tym samym Mielech dołącza do grona autorek, które potrafią z dziecięco-młodzieżowej krzątaniny wydobyć literacki urok tradycji. „Śnieżny patrol” jest powieścią wpisaną w serię Emi i Tajny Klub Superdziewczyn, ale da się ją także czytać osobno, bo bohaterka dość dobrze prezentuje całą ramę historii. Po takiej lekturze poza tym przybędzie autorce fanek – w tym wypadku tajny klub przyciągnie do czytania: nadaje zwykłym działaniom aurę tajemniczości i współpracy, niesie sporo ciekawych pomysłów i inspiracji i zachęca do pielęgnowania przyjaźni, bo obecność bliskich zawsze gwarantuje sukces.
Święta
Emi ma Tajny Klub Superdziewczyn, do którego należy także superchłopak, Franek. Ale codzienność dostarcza jej wielu przygód i wyzwań, tak, że skupianie się na wewnętrznych sprawach klubu nie ma większego sensu. Wszystko zaczyna się od lekcji konnej jazdy – Emi z przyjaciółmi zostaje zaproszona na ślub i powinna współtworzyć konny orszak. Dziewczynka zakochuje się w koniach i zwraca większą uwagę na ich los. To prowadzi do wielkiej akcji ratunkowej Bravy, pięknej klaczy. Teraz Bravę trzeba przetransportować na nowe miejsce i przygotować się do ślubu przyjaciół. Dziewczynki nie chcą występować w dziecinnych strojach, próbują więc negocjacji z rodzicami, odwiedzają stadninę i przygotowują drzewo genealogiczne Bravy. Do tego dochodzą oczywiście sprawy szkolne i obyczajowe. Szkoła angażuje swoich uczniów w międzyklasowe projekty wymuszające kreatywność i odejście od szablonowego myślenia, w domu przyjaciele obmyślają nocowanki, by przekonać się, że u każdego panują inne zasady i czasami trudno dostosować się do zwyczajów wprowadzanych przez rodziców przyjaciół. Bywa, że z tego powodu członkowie Tajnego Klubu Superdziewczyn się trochę kłócą, ale nigdy na tyle, by popsuło to relację między nimi. Osiągnięcia klubu są przecież ważne, a na jego dobre imię pracuje cały zespół. Emi wie to równie dobrze jak pozostali – i nie skupia się na przykrościach.
Agnieszka Mielech dba o to, by u bohaterów cały czas coś się działo – i żeby odbiorczynie dowiadywały się wielu pożytecznych rzeczy. Z tego tomiku nauczą się między innymi przystępowania do negocjacji, szukania wiadomości o przodkach, przygotowywania map myśli, doświadczeń z cieczą nieniutonowską czy współpracy, by osiągnąć cel. W tej powieści dzieci działają razem, gdy chodzi o oceny w szkole, ale i gdy chcą przezwyciężyć problemy ponad możliwości dorosłych (zbiórka pieniędzy na uratowanie i utrzymanie konia). Są tu fragmenty, które zaintrygują wszystkich czytelników, są też partie wyłącznie dla dziewczyn (szczegółowe omawianie strojów na ślub, chociaż wiąże się z wizytą u pani kostiumolog, wymaga sporej cierpliwości). Mielech stara się akcentować przyjaźń swoich bohaterów, wyrozumiałość i przyjemność płynącą ze wspólnego spędzania czasu. To przekłada się na wzajemne zaufanie i na uznanie ze strony czytelniczek. Przy okazji autorka rozwija ideę „tajnego klubu” (jako paczki sprawdzonych przyjaciół) i podpowiada, co robić, by nie zamienił się w papierową organizację, nudną i pozbawioną realnych celów.
„Śnieżny patrol” to część bardzo świąteczna – bohaterów intryguje nie tylko zbliżający się ślub, ale i nadchodzące Boże Narodzenie. To wspólne pieczenie pierniczków, dyskusje na temat Świętego Mikołaja i budowanie tradycji (babcia przekazuje część ozdób choinkowych wnuczce). Udało się Agnieszce Mielech odtworzyć klimat świąt gwarnych i rodzinnych, do których chce się wracać – choćby w lekturze. Cała ta powieść sprawia zresztą wrażenie uroczystej i świątecznej, Emi pozwala towarzyszyć sobie w działaniach niby zwyczajnych, a przepełnionych radością oczekiwania na świąteczne dni. Tym samym Mielech dołącza do grona autorek, które potrafią z dziecięco-młodzieżowej krzątaniny wydobyć literacki urok tradycji. „Śnieżny patrol” jest powieścią wpisaną w serię Emi i Tajny Klub Superdziewczyn, ale da się ją także czytać osobno, bo bohaterka dość dobrze prezentuje całą ramę historii. Po takiej lekturze poza tym przybędzie autorce fanek – w tym wypadku tajny klub przyciągnie do czytania: nadaje zwykłym działaniom aurę tajemniczości i współpracy, niesie sporo ciekawych pomysłów i inspiracji i zachęca do pielęgnowania przyjaźni, bo obecność bliskich zawsze gwarantuje sukces.
poniedziałek, 18 stycznia 2016
Nadia Berkane: Marysia i karuzela
Debit, Bielsko-Biała 2015.
Niebezpieczeństwo
Misia Marysia, mały koala, to przedstawicielka kilkulatków w codziennych wybrykach wspierana przez chomika Gryzka. To bohaterka dla najmłodszych dzieci, nic więc dziwnego, że jej przygody są proste i jednowątkowe, a do tego oparte na doświadczeniach maluchów lub o nie zahaczające. Misia Marysia lubi to, co każde dziecko, sama jest bowiem przedstawicielką małych odbiorców. Dlatego możliwe jest porozumienie i zaufanie. Powstało już mnóstwo tomików z przygodami misi Marysi, to jedna z bohaterek objaśniających odbiorcom świat w sposób nieco naiwny, ale angażujący najmłodszych.
Tomik „Marysia i karuzela” dotyczy rozrywki: misia Marysia i chomik Gryzek bardzo chcą się przejechać na karuzeli (takiej z wesołego miasteczka), więc kiedy mama Koala kupuje obojgu bilety, długo wybierają miejsca dla siebie. Tyle że nie wystarcza im radość kręcenia się w kółko: próbują jeszcze zerwać wiszącą u góry piłeczkę. Dokonuje tego Gryzek po paru kaskaderskich i niebezpiecznych skokach.
I tu pojawia się spore zastrzeżenie co do pedagogicznego wydźwięku tekstu. Najpierw misia Marysia, która wcale nie protestowała przeciwko wyczynom Gryzka, robi się zła na przyjaciela dopiero wtedy, gdy widzi gniew mamy. Potem mama zbyt łatwo daje się udobruchać i namówić na kolejną przejażdżkę – a ponieważ podczas niej dzieci już nie psocą, w nagrodę dostają lody. Niebezpieczeństwo, chociaż było poważne, przechodzi w zasadzie bez echa, a maluchy dowiadują się, że nawet mimo łamania zakazów (mama wyraźnie zabroniła im wychylać się z miejsc) mogą uzyskać dla siebie kolejne profity – zupełnie niezasłużone. „Marysia i karuzela” to zatem tomik napisany pod zachcianki dzieci i zgodnie z ich przekonaniami na rozwój akcji, dorośli nie mają tu zbyt wiele do powiedzenia. Gniew (słuszny!) daje się tu rozbroić prośbą o drugą szansę – zabawa będzie trwać dalej, już bez refleksji nad tym, co mogło się zdarzyć, gdyby bohaterowie nie mieli tyle szczęścia. Dzieci nie muszą umieć przewidywać konsekwencji swoich działań, ale nie warto podsuwać im jeszcze niebezpiecznych pomysłów z obietnicą pozytywnego i miłego dla nich zakończenia. Nadia Berkane zapewne przy tworzeniu tej przygody kierowała się punktem widzenia dziecka, a i chęcią odidealizowania misi Marysi i jej przyjaciela. Dostarcza w końcu trochę adrenaliny podczas skoków Gryzka. Odrealnia całość jednak przez wtórną reakcję mamy.
Mały zeszycik „Marysia i karuzela” przepełniony jest ilustracjami w duchu komputerowej trójwymiarowej animacji. W oczach dzieci wszystko wyglądać to będzie bardzo prawdziwie: karuzela ma nawet świecące lampki, a pojazdy są do niej przymocowane dzięki stojakom ze śrubkami i specjalnym wysięgnikom. Wrażenie prawdziwości psuje rozmywanie tła i pomysł na zagospodarowanie terenów wokół karuzeli. Dla dzisiejszych maluchów komputerowe grafiki to już nic nowego, starsi mogą jednak zatęsknić za prawdziwymi ilustracjami z duszą. W tomiku pod tekstem znalazło się jeszcze miejsce na wyjęte z rysunków ikonki – miniaturki wybranych przedmiotów lub zachowań postaci oraz podpisy – to może zachęcić odbiorców do nauki czytania lub przynajmniej przekonać ich do wyszukiwania wybranych elementów na rysunkach, więc i bardziej aktywnego uczestniczenia w lekturze. „Marysia i karuzela” nie jest książką specjalnie skomplikowaną i szybko się z niej wyrasta – ale to publikacja w sam raz dla dzieci przyzwyczajonych do kreskówkowego tempa akcji i do krótkich, telewizyjnych i upraszczanych opowiastek, w których widoczne są analogie do codziennej egzystencji najmłodszych. „Marysia i karuzela” nadaje się na lekturę przed snem – i do przyzwyczajania dzieci do książek od najmłodszych lat.
Niebezpieczeństwo
Misia Marysia, mały koala, to przedstawicielka kilkulatków w codziennych wybrykach wspierana przez chomika Gryzka. To bohaterka dla najmłodszych dzieci, nic więc dziwnego, że jej przygody są proste i jednowątkowe, a do tego oparte na doświadczeniach maluchów lub o nie zahaczające. Misia Marysia lubi to, co każde dziecko, sama jest bowiem przedstawicielką małych odbiorców. Dlatego możliwe jest porozumienie i zaufanie. Powstało już mnóstwo tomików z przygodami misi Marysi, to jedna z bohaterek objaśniających odbiorcom świat w sposób nieco naiwny, ale angażujący najmłodszych.
Tomik „Marysia i karuzela” dotyczy rozrywki: misia Marysia i chomik Gryzek bardzo chcą się przejechać na karuzeli (takiej z wesołego miasteczka), więc kiedy mama Koala kupuje obojgu bilety, długo wybierają miejsca dla siebie. Tyle że nie wystarcza im radość kręcenia się w kółko: próbują jeszcze zerwać wiszącą u góry piłeczkę. Dokonuje tego Gryzek po paru kaskaderskich i niebezpiecznych skokach.
I tu pojawia się spore zastrzeżenie co do pedagogicznego wydźwięku tekstu. Najpierw misia Marysia, która wcale nie protestowała przeciwko wyczynom Gryzka, robi się zła na przyjaciela dopiero wtedy, gdy widzi gniew mamy. Potem mama zbyt łatwo daje się udobruchać i namówić na kolejną przejażdżkę – a ponieważ podczas niej dzieci już nie psocą, w nagrodę dostają lody. Niebezpieczeństwo, chociaż było poważne, przechodzi w zasadzie bez echa, a maluchy dowiadują się, że nawet mimo łamania zakazów (mama wyraźnie zabroniła im wychylać się z miejsc) mogą uzyskać dla siebie kolejne profity – zupełnie niezasłużone. „Marysia i karuzela” to zatem tomik napisany pod zachcianki dzieci i zgodnie z ich przekonaniami na rozwój akcji, dorośli nie mają tu zbyt wiele do powiedzenia. Gniew (słuszny!) daje się tu rozbroić prośbą o drugą szansę – zabawa będzie trwać dalej, już bez refleksji nad tym, co mogło się zdarzyć, gdyby bohaterowie nie mieli tyle szczęścia. Dzieci nie muszą umieć przewidywać konsekwencji swoich działań, ale nie warto podsuwać im jeszcze niebezpiecznych pomysłów z obietnicą pozytywnego i miłego dla nich zakończenia. Nadia Berkane zapewne przy tworzeniu tej przygody kierowała się punktem widzenia dziecka, a i chęcią odidealizowania misi Marysi i jej przyjaciela. Dostarcza w końcu trochę adrenaliny podczas skoków Gryzka. Odrealnia całość jednak przez wtórną reakcję mamy.
Mały zeszycik „Marysia i karuzela” przepełniony jest ilustracjami w duchu komputerowej trójwymiarowej animacji. W oczach dzieci wszystko wyglądać to będzie bardzo prawdziwie: karuzela ma nawet świecące lampki, a pojazdy są do niej przymocowane dzięki stojakom ze śrubkami i specjalnym wysięgnikom. Wrażenie prawdziwości psuje rozmywanie tła i pomysł na zagospodarowanie terenów wokół karuzeli. Dla dzisiejszych maluchów komputerowe grafiki to już nic nowego, starsi mogą jednak zatęsknić za prawdziwymi ilustracjami z duszą. W tomiku pod tekstem znalazło się jeszcze miejsce na wyjęte z rysunków ikonki – miniaturki wybranych przedmiotów lub zachowań postaci oraz podpisy – to może zachęcić odbiorców do nauki czytania lub przynajmniej przekonać ich do wyszukiwania wybranych elementów na rysunkach, więc i bardziej aktywnego uczestniczenia w lekturze. „Marysia i karuzela” nie jest książką specjalnie skomplikowaną i szybko się z niej wyrasta – ale to publikacja w sam raz dla dzieci przyzwyczajonych do kreskówkowego tempa akcji i do krótkich, telewizyjnych i upraszczanych opowiastek, w których widoczne są analogie do codziennej egzystencji najmłodszych. „Marysia i karuzela” nadaje się na lekturę przed snem – i do przyzwyczajania dzieci do książek od najmłodszych lat.
niedziela, 17 stycznia 2016
Sam McBratney: Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham
Egmont, Warszawa 2015. (wyd. 7.)
Zapewnienie
Czy da się wyrazić ogrom miłości? Dzieci próbują zazwyczaj porównać potęgę tego uczucia kierowanego do rodziców z największą wyobrażalną wielkością. Stawiają na konkrety i wydaje im się, że emocje można zmierzyć. Nie inaczej jest z Małym Brązowym Zajączkiem, bohaterem tomiku obrazkowego „Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham”. Sam McBratney bawi się tu motywem prześcigania się w zapewnieniach o sile uczucia i pokazuje niezwykłą więź między bohaterami, dzieckiem i dorosłym. Dziecko wyszukuje coraz to nowe sposoby na wyrażenie miłości, dorosły – Duży Brązowy Zając – podejmuje tę sympatyczną grę i przekomarza się z pociechą, uświadamiając jej, że każdą wielkość da się podwoić – a tym samym przywołać miarę na początku nie do wyobrażenia. Cała książeczka składa się z takiej rozmowy: mały zając wymyśla, do czego przymierzyć abstrakcyjne pojęcie, duży zając rewanżuje się podobną odpowiedzią. Nie ulega wątpliwości, że bardzo się kochają – wieczorna rozmowa staje się miłym pretekstem do przypomnienia tego.
Żeby dookreślić swoją miłość, Mały Brązowy Zajączek szuka odniesień do swoich normalnych zachowań – skacze tak wysoko jak potrafi, ale też korzysta z okazji do brykania: staje na głowie, rozkłada jak najszerzej łapki. W tych konkurencjach duży zając z łatwością go prześcignie – ale czy to oznacza, że wygra rywalizację i kocha bardziej? W końcu to maluch jest niezmordowany w wymyślaniu kolejnych porównań i to on inicjuje rozmowę.
W tomiku liczy się tylko przekomarzanka, kto kogo bardziej kocha. Uczucie, które i dla dziecka, i dla dorosłego jest oczywiste, teraz staje się przedmiotem nietypowych porównań. W ujęciu bohaterów nie chodzi jednak o rzeczywiste zmierzenie niemierzalnej wartości, a o zapewnienia niosące poczucie bezpieczeństwa i spokój. Dopiero po zakończeniu przekomarzanek mały zajączek może zasnąć – bez żadnych zmartwień i rozczarowań, w tej potyczce nie ma wygranych ani przegranych. Zapewnienia o miłości są najlepszą kołysanką, a i do pewnego stopnia rozśmieszaczem maluchów. Komicznie wypada bowiem mały zajączek, kiedy stara się pokonać własne ograniczenia, żeby tylko przekonać dużego do swoich racji. Optymistycznie wybrzmiewają też odpowiedzi – zapewnienia o wzajemności. Tu nie ma prawdziwej rywalizacji ani sytuacji, która przerodziłaby się w spór. Bohaterowie znakomicie się rozumieją i zgadzają się ze sobą.
Anita Jeram stawia na realistyczne rysunki w stylu Beatrix Potter – zające nie są tu kreskówkowe, mimo że czasami tak właśnie się zachowują. Jak na książeczkę obrazkową przystało, ilustracje są tu duże, zajmują większą część stron i dopowiadają sytuację między postaciami, przejmując rolę opisów (na które nie ma tu miejsca). Z uwagi na sympatycznych bohaterów rysunki oglądać będzie się z przyjemnością – dzieci i rodzice mogą sobie wzajemnie pokazywać szczegóły obrazków lub naśladować oba zające w ich gimnastyce. Tomik można też wykorzystać do uczenia dzieci czytania – rysunki podpowiedzą, czego dotyczy konkretny fragment tekstu.
„Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham” to opowieść o tym, że czasami trudno jest wyrazić uczucia do najbliższych. Zapewnienia o wielkiej rodzinnej miłości są potrzebne i małym, i dorosłym bohaterom – a mali odbiorcy bez trudu zrozumieją dylematy Małego Brązowego Zajączka oraz jego wysiłki. Sam Mc Bratney portretuje zwyczajną rodzajową scenkę – bazuje na oczywistościach i na dobrej obserwacji zachowań najmłodszych. Cały tomik przynosi natomiast poczucie szczęścia i spokoju. Przyda się więc również jako wyciszacz przed snem.
Zapewnienie
Czy da się wyrazić ogrom miłości? Dzieci próbują zazwyczaj porównać potęgę tego uczucia kierowanego do rodziców z największą wyobrażalną wielkością. Stawiają na konkrety i wydaje im się, że emocje można zmierzyć. Nie inaczej jest z Małym Brązowym Zajączkiem, bohaterem tomiku obrazkowego „Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham”. Sam McBratney bawi się tu motywem prześcigania się w zapewnieniach o sile uczucia i pokazuje niezwykłą więź między bohaterami, dzieckiem i dorosłym. Dziecko wyszukuje coraz to nowe sposoby na wyrażenie miłości, dorosły – Duży Brązowy Zając – podejmuje tę sympatyczną grę i przekomarza się z pociechą, uświadamiając jej, że każdą wielkość da się podwoić – a tym samym przywołać miarę na początku nie do wyobrażenia. Cała książeczka składa się z takiej rozmowy: mały zając wymyśla, do czego przymierzyć abstrakcyjne pojęcie, duży zając rewanżuje się podobną odpowiedzią. Nie ulega wątpliwości, że bardzo się kochają – wieczorna rozmowa staje się miłym pretekstem do przypomnienia tego.
Żeby dookreślić swoją miłość, Mały Brązowy Zajączek szuka odniesień do swoich normalnych zachowań – skacze tak wysoko jak potrafi, ale też korzysta z okazji do brykania: staje na głowie, rozkłada jak najszerzej łapki. W tych konkurencjach duży zając z łatwością go prześcignie – ale czy to oznacza, że wygra rywalizację i kocha bardziej? W końcu to maluch jest niezmordowany w wymyślaniu kolejnych porównań i to on inicjuje rozmowę.
W tomiku liczy się tylko przekomarzanka, kto kogo bardziej kocha. Uczucie, które i dla dziecka, i dla dorosłego jest oczywiste, teraz staje się przedmiotem nietypowych porównań. W ujęciu bohaterów nie chodzi jednak o rzeczywiste zmierzenie niemierzalnej wartości, a o zapewnienia niosące poczucie bezpieczeństwa i spokój. Dopiero po zakończeniu przekomarzanek mały zajączek może zasnąć – bez żadnych zmartwień i rozczarowań, w tej potyczce nie ma wygranych ani przegranych. Zapewnienia o miłości są najlepszą kołysanką, a i do pewnego stopnia rozśmieszaczem maluchów. Komicznie wypada bowiem mały zajączek, kiedy stara się pokonać własne ograniczenia, żeby tylko przekonać dużego do swoich racji. Optymistycznie wybrzmiewają też odpowiedzi – zapewnienia o wzajemności. Tu nie ma prawdziwej rywalizacji ani sytuacji, która przerodziłaby się w spór. Bohaterowie znakomicie się rozumieją i zgadzają się ze sobą.
Anita Jeram stawia na realistyczne rysunki w stylu Beatrix Potter – zające nie są tu kreskówkowe, mimo że czasami tak właśnie się zachowują. Jak na książeczkę obrazkową przystało, ilustracje są tu duże, zajmują większą część stron i dopowiadają sytuację między postaciami, przejmując rolę opisów (na które nie ma tu miejsca). Z uwagi na sympatycznych bohaterów rysunki oglądać będzie się z przyjemnością – dzieci i rodzice mogą sobie wzajemnie pokazywać szczegóły obrazków lub naśladować oba zające w ich gimnastyce. Tomik można też wykorzystać do uczenia dzieci czytania – rysunki podpowiedzą, czego dotyczy konkretny fragment tekstu.
„Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham” to opowieść o tym, że czasami trudno jest wyrazić uczucia do najbliższych. Zapewnienia o wielkiej rodzinnej miłości są potrzebne i małym, i dorosłym bohaterom – a mali odbiorcy bez trudu zrozumieją dylematy Małego Brązowego Zajączka oraz jego wysiłki. Sam Mc Bratney portretuje zwyczajną rodzajową scenkę – bazuje na oczywistościach i na dobrej obserwacji zachowań najmłodszych. Cały tomik przynosi natomiast poczucie szczęścia i spokoju. Przyda się więc również jako wyciszacz przed snem.
sobota, 16 stycznia 2016
Helena Bross: Tajemniczy przyjaciel
Debit, Bielsko-Biała 2015.
Zabawa
W klasie 1b – jak w każdej innej grupie – czasami wybuchają kłótnie czy rodzą się konflikty. Dzieci bardzo poważnie podchodzą do tematu sprawiedliwości, często też nie potrafią zapomnieć nawet przypadkowo wyrządzonych im przykrości. Na szczęście 1b ma mądrą wychowawczynię, panią Klarę, która niesnaski zdusi w zarodku nie przez pedagogiczne pogadanki, a dzięki pomysłowej zabawie w tajemniczego przyjaciela. Dzieci mają wylosować karteczki – na każdej znajduje się czyjeś imię. To osoba, o którą przez najbliższy mają wyjątkowo się troszczyć. Sympatia może objawiać się drobnymi gestami, wspólną zabawą czy oznakami życzliwości i chociaż to rodzaj zadania domowego, otoczka tajemnicy sprawdza się u maluchów idealnie. Każdy musi bowiem po czasie wyznaczonym na zadanie wskazać swojego tajemniczego przyjaciela.
Propozycja pani Klary jest niezwykła i na kilkulatki bardzo działa. Dzieci nie dostrzegają tu podstępu, w dodatku nie są jeszcze do siebie uprzedzone, za to już wiedzą, że pani trzeba słuchać. Wykonują więc z zapałem polecenie i naprawdę przejmują się wyzwaniem. Każdy uczeń dokładnie zastanawia się, co mogłoby sprawić przyjemność drugiej osobie: nie ma „ściągania” i kłótni o pierwszeństwo pomysłów, skoro kilkulatki uczciwie przykładają się do pracy. Nawet nieśmiali wiedzą, że powinni podjąć konkretne działania. Może to być nauka nowej fryzury albo przyniesienie mleka do stolika, nie trzeba dokonywać wielkich rzeczy ani kupować prezentów. Ważne, żeby działania były szczere i płynęły prosto z serca. Cała klasa 1b nie traci już czasu na spory: wyznaczone przez panią zadanie wymaga bowiem energii i nie pozwala się zakończyć jednym gestem. Sprytna nauczycielka nie próbuje nawet tłumaczyć dzieciom, dlaczego powinny być wobec siebie uprzejme. Narzuca im losowo wybrane towarzystwo i sprawia, że najmłodsi zapominają o konfliktach. Teraz ważniejsze jest, żeby jak najlepiej wykonać zadanie wymyślone przez panią.
Niby banał: przez tydzień być miłym dla jednej wybranej osoby. Nie jest to zadanie ponad siły ani szczególnie przykre zajęcie. Po tygodniu wszystko mogłoby przecież wrócić do normy. A jednak sytuacja w klasie bardzo się zmienia: dzieci zaczynają zwracać uwagę na potrzeby innych, a na życzliwość, nawet tę wymuszoną zadaniem, odpowiadają odruchowo serdecznością. Dzięki temu lepiej się poznają, ale też pokonają uprzedzenia. Zdobędą nowych przyjaciół, bo tydzień pozwoli im zbliżyć się do siebie. Otworzą się na kolegów i zaczną dostrzegać ich zalety. To skuteczniej zapobiega konfliktom niż jakakolwiek pogadanka, choćby i najbardziej rzeczowa.
„Tajemniczy przyjaciel” to ukryta wskazówka dla małych odbiorców, którzy na serii Klasa 1b mogą uczyć się samodzielnie czytać. Ale jest również cenną pomocą dla rodziców i pedagogów – pokazuje skuteczność najprostszych metod w budowaniu międzyludzkich relacji. Najmłodszym uświadamia, jak niewiele czasem potrzeba, żeby zyskać przyjaciela lub żeby stać się lubianym w klasie. Helena Bross nie sili się na wymyślny temat, pozostaje w sferze problemów najmłodszych – ale jest w tym bardzo dobra. „Tajemniczy przyjaciel” to również książeczka obrazkowa, przyciągnie zatem dzieci nie tylko ważnym społecznym tematem, ale i stroną graficzną – kolorowymi, komiksowymi ilustracjami w humorystycznym stylu. To dzięki nim odbiorcy łatwo polubią bohaterów, a i nie pogubią się w postaciach. „Tajemniczy przyjaciel” to książeczka przygotowana z myślą o najmłodszych i realizująca pedagogiczne wskazówki w sposób, który nie kojarzy się z pouczeniami czy mądrościami dorosłych. Tu konflikty rozwiązuje się przez zabawę.
Zabawa
W klasie 1b – jak w każdej innej grupie – czasami wybuchają kłótnie czy rodzą się konflikty. Dzieci bardzo poważnie podchodzą do tematu sprawiedliwości, często też nie potrafią zapomnieć nawet przypadkowo wyrządzonych im przykrości. Na szczęście 1b ma mądrą wychowawczynię, panią Klarę, która niesnaski zdusi w zarodku nie przez pedagogiczne pogadanki, a dzięki pomysłowej zabawie w tajemniczego przyjaciela. Dzieci mają wylosować karteczki – na każdej znajduje się czyjeś imię. To osoba, o którą przez najbliższy mają wyjątkowo się troszczyć. Sympatia może objawiać się drobnymi gestami, wspólną zabawą czy oznakami życzliwości i chociaż to rodzaj zadania domowego, otoczka tajemnicy sprawdza się u maluchów idealnie. Każdy musi bowiem po czasie wyznaczonym na zadanie wskazać swojego tajemniczego przyjaciela.
Propozycja pani Klary jest niezwykła i na kilkulatki bardzo działa. Dzieci nie dostrzegają tu podstępu, w dodatku nie są jeszcze do siebie uprzedzone, za to już wiedzą, że pani trzeba słuchać. Wykonują więc z zapałem polecenie i naprawdę przejmują się wyzwaniem. Każdy uczeń dokładnie zastanawia się, co mogłoby sprawić przyjemność drugiej osobie: nie ma „ściągania” i kłótni o pierwszeństwo pomysłów, skoro kilkulatki uczciwie przykładają się do pracy. Nawet nieśmiali wiedzą, że powinni podjąć konkretne działania. Może to być nauka nowej fryzury albo przyniesienie mleka do stolika, nie trzeba dokonywać wielkich rzeczy ani kupować prezentów. Ważne, żeby działania były szczere i płynęły prosto z serca. Cała klasa 1b nie traci już czasu na spory: wyznaczone przez panią zadanie wymaga bowiem energii i nie pozwala się zakończyć jednym gestem. Sprytna nauczycielka nie próbuje nawet tłumaczyć dzieciom, dlaczego powinny być wobec siebie uprzejme. Narzuca im losowo wybrane towarzystwo i sprawia, że najmłodsi zapominają o konfliktach. Teraz ważniejsze jest, żeby jak najlepiej wykonać zadanie wymyślone przez panią.
Niby banał: przez tydzień być miłym dla jednej wybranej osoby. Nie jest to zadanie ponad siły ani szczególnie przykre zajęcie. Po tygodniu wszystko mogłoby przecież wrócić do normy. A jednak sytuacja w klasie bardzo się zmienia: dzieci zaczynają zwracać uwagę na potrzeby innych, a na życzliwość, nawet tę wymuszoną zadaniem, odpowiadają odruchowo serdecznością. Dzięki temu lepiej się poznają, ale też pokonają uprzedzenia. Zdobędą nowych przyjaciół, bo tydzień pozwoli im zbliżyć się do siebie. Otworzą się na kolegów i zaczną dostrzegać ich zalety. To skuteczniej zapobiega konfliktom niż jakakolwiek pogadanka, choćby i najbardziej rzeczowa.
„Tajemniczy przyjaciel” to ukryta wskazówka dla małych odbiorców, którzy na serii Klasa 1b mogą uczyć się samodzielnie czytać. Ale jest również cenną pomocą dla rodziców i pedagogów – pokazuje skuteczność najprostszych metod w budowaniu międzyludzkich relacji. Najmłodszym uświadamia, jak niewiele czasem potrzeba, żeby zyskać przyjaciela lub żeby stać się lubianym w klasie. Helena Bross nie sili się na wymyślny temat, pozostaje w sferze problemów najmłodszych – ale jest w tym bardzo dobra. „Tajemniczy przyjaciel” to również książeczka obrazkowa, przyciągnie zatem dzieci nie tylko ważnym społecznym tematem, ale i stroną graficzną – kolorowymi, komiksowymi ilustracjami w humorystycznym stylu. To dzięki nim odbiorcy łatwo polubią bohaterów, a i nie pogubią się w postaciach. „Tajemniczy przyjaciel” to książeczka przygotowana z myślą o najmłodszych i realizująca pedagogiczne wskazówki w sposób, który nie kojarzy się z pouczeniami czy mądrościami dorosłych. Tu konflikty rozwiązuje się przez zabawę.
piątek, 15 stycznia 2016
Sztybor, Tomasz Kaczkowski: Niezła draka, Drapak! Puść to jeszcze raz
Egmont, Warszawa 2015.
Ratowanie świata
Sztybor i Tomasz Kaczkowski trochę naśmiewają się z kreacji superbohaterów, którzy po otrzymaniu sekretnego sygnału wskakują w swoje kostiumy i ruszają, by uratować świat. Ale Kornel robi to samo. Na co dzień stoi za ladą antykwariatu i użera się z klientami, którzy miewają przedziwne lub nonsensowne wymagania. Gdy tylko zapiszczy jego urządzenie, Kornel wie, że nie ma zbyt dużo czasu. Udaje się w sobie znane miejsce, po drodze przebierając się ni to za Batmana, ni to za kota. Błyskawicznie pokonuje zagrożenia (na przykład Robodzillę) i wraca do normalnego życia. Jest na każde wezwanie, co czasami oznacza, że musi na chwilę porzucić przyjaciół. Skrywa przed nimi swoją drugą tożsamość i nie chce nikogo rozczarować, wykorzystuje więc rozmaite triki i wymówki, żeby przedostać się z wcielenia we wcielenie bez zbędnych wyjaśnień i pożegnań.
„Niezła draka, Drapak! Puść to jeszcze raz” to cały komiksowy album o przygodach tej postaci. Drapak, zaprezentowany widowiskowo na początku książki, z urodzinowego przyjęcia swojego przyjaciela, Chrobota, musi ruszać do superbohaterskich wyzwań. A że nie zniósłby uczucia zawodu u Chrobota, znajduje sposób, jak jednocześnie być na gali wręczenia nagród za ratowanie świata (a i na potańcówce). Motyw normalności superbohatera nadaje komiksowi ton, ale autorzy wykorzystują tu jeszcze temat przyjaźni, w której nie ma miejsca na komentowanie dziwactw. Kornel i Chrobot akceptują się wzajemnie i nie muszą się sobie z niczego tłumaczyć, nie zniechęcają się do siebie, choćby zaskakiwała ich rzeczywistość. Mogą na sobie zawsze polegać – a to cenne i potrzebne. Przez tę przyjaźń Sztybor i Kaczkowski nie portretują dwóch dziwaków, a parę indywidualności budzących sympatię i ciekawość.
Wyjaskrawianie cech postaci to czynnik, który wskazuje na ważną rolę komizmu w tym tomiku. Wiele scenek i decyzji bohaterów pojawia się tu dla wyzwolenia śmiechu u małych odbiorców. Czasami zresztą komiks zamienia się w parodię opowieści o superbohaterach, sprawdza się w funkcji prześmiewczej. Rozrywkowość dla nieco starszych odbiorców polegać będzie przede wszystkim na odczytywaniu intertekstualiów i autorskich zabaw. Zdarza się, że tym podporządkowana jest nawet fabuła, to znaczy, że kolejne decyzje o kierunku akcji pochodzą wprost z oceny „prawdziwych” opowieści o superbohaterach.
Drapak to gloryfikacja prostoty, zresztą parodia nie pozwala na komplikacje. Prosta jest tu fabuła, proste są również rysunki: w kresce dość kreskówkowe, dziecięce –i wskazujące na takiego też odbiorcę. Kornel wyróżnia się nietypowymi rysami twarzy (i proporcjami w sylwetce), przez co da się łatwiej zapamiętać. To bohater łagodny – komiks pozbawiony jest bezsensownej i niepotrzebnej przemocy, nawet gdy Drapak musi walczyć z groźnym robotem. Na rysunkach najważniejsze wydają się być silne emocje, autorzy nie próbują imponować rozwiązaniami fabularnymi czy scenkami w obrębie pojedynczych kadrów. Na razie Drapak nie wychodzi z bezpiecznej sfery humorystycznego naśladownictwa (co nie oznacza, że jest wtórny!). To propozycja dla dzieci, którym przejadły się już komiksy o ratujących świat postaciach – Sztybor i Kaczkowski dobrze się bawią, nakazując swojemu bohaterowi podjęcie gry z konwencją i pilnowanie porządku w i tak dość uporządkowanej rzeczywistości. „Niezłą draka, Drapak! Puść to jeszcze raz” to komiks dla dzieci, zabawny i niezbyt skomplikowany.
Ratowanie świata
Sztybor i Tomasz Kaczkowski trochę naśmiewają się z kreacji superbohaterów, którzy po otrzymaniu sekretnego sygnału wskakują w swoje kostiumy i ruszają, by uratować świat. Ale Kornel robi to samo. Na co dzień stoi za ladą antykwariatu i użera się z klientami, którzy miewają przedziwne lub nonsensowne wymagania. Gdy tylko zapiszczy jego urządzenie, Kornel wie, że nie ma zbyt dużo czasu. Udaje się w sobie znane miejsce, po drodze przebierając się ni to za Batmana, ni to za kota. Błyskawicznie pokonuje zagrożenia (na przykład Robodzillę) i wraca do normalnego życia. Jest na każde wezwanie, co czasami oznacza, że musi na chwilę porzucić przyjaciół. Skrywa przed nimi swoją drugą tożsamość i nie chce nikogo rozczarować, wykorzystuje więc rozmaite triki i wymówki, żeby przedostać się z wcielenia we wcielenie bez zbędnych wyjaśnień i pożegnań.
„Niezła draka, Drapak! Puść to jeszcze raz” to cały komiksowy album o przygodach tej postaci. Drapak, zaprezentowany widowiskowo na początku książki, z urodzinowego przyjęcia swojego przyjaciela, Chrobota, musi ruszać do superbohaterskich wyzwań. A że nie zniósłby uczucia zawodu u Chrobota, znajduje sposób, jak jednocześnie być na gali wręczenia nagród za ratowanie świata (a i na potańcówce). Motyw normalności superbohatera nadaje komiksowi ton, ale autorzy wykorzystują tu jeszcze temat przyjaźni, w której nie ma miejsca na komentowanie dziwactw. Kornel i Chrobot akceptują się wzajemnie i nie muszą się sobie z niczego tłumaczyć, nie zniechęcają się do siebie, choćby zaskakiwała ich rzeczywistość. Mogą na sobie zawsze polegać – a to cenne i potrzebne. Przez tę przyjaźń Sztybor i Kaczkowski nie portretują dwóch dziwaków, a parę indywidualności budzących sympatię i ciekawość.
Wyjaskrawianie cech postaci to czynnik, który wskazuje na ważną rolę komizmu w tym tomiku. Wiele scenek i decyzji bohaterów pojawia się tu dla wyzwolenia śmiechu u małych odbiorców. Czasami zresztą komiks zamienia się w parodię opowieści o superbohaterach, sprawdza się w funkcji prześmiewczej. Rozrywkowość dla nieco starszych odbiorców polegać będzie przede wszystkim na odczytywaniu intertekstualiów i autorskich zabaw. Zdarza się, że tym podporządkowana jest nawet fabuła, to znaczy, że kolejne decyzje o kierunku akcji pochodzą wprost z oceny „prawdziwych” opowieści o superbohaterach.
Drapak to gloryfikacja prostoty, zresztą parodia nie pozwala na komplikacje. Prosta jest tu fabuła, proste są również rysunki: w kresce dość kreskówkowe, dziecięce –i wskazujące na takiego też odbiorcę. Kornel wyróżnia się nietypowymi rysami twarzy (i proporcjami w sylwetce), przez co da się łatwiej zapamiętać. To bohater łagodny – komiks pozbawiony jest bezsensownej i niepotrzebnej przemocy, nawet gdy Drapak musi walczyć z groźnym robotem. Na rysunkach najważniejsze wydają się być silne emocje, autorzy nie próbują imponować rozwiązaniami fabularnymi czy scenkami w obrębie pojedynczych kadrów. Na razie Drapak nie wychodzi z bezpiecznej sfery humorystycznego naśladownictwa (co nie oznacza, że jest wtórny!). To propozycja dla dzieci, którym przejadły się już komiksy o ratujących świat postaciach – Sztybor i Kaczkowski dobrze się bawią, nakazując swojemu bohaterowi podjęcie gry z konwencją i pilnowanie porządku w i tak dość uporządkowanej rzeczywistości. „Niezłą draka, Drapak! Puść to jeszcze raz” to komiks dla dzieci, zabawny i niezbyt skomplikowany.
czwartek, 14 stycznia 2016
Johanna Basford: Tajemny ogród dla wtajemniczonych. Książka do kolorowania z wyrywanymi kartkami
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Obrazy
Najpierw można było po prostu spróbować swoich sił w kolorowaniu i cieszyć się zapełnianiem kolejnych stron „Tajemnego ogrodu”. Ale fanom grafik Johanny Basford to nie wystarczało: gotowe prace okazywały się na tyle atrakcyjne, że chciało się dzielić nimi z innymi czy wykorzystywać do ozdabiania pomieszczeń. I dlatego powraca na rynek, zresztą bardzo szybko, „Tajemny ogród” w nowej odsłonie: jako książka większego formatu. Pojawiają się w niej wybrane grafiki ze znanego fanom kolorowania tomu. Tym razem – na grubym, dobrej jakości (także pod kątem różnych technik kolorowania) papierze. Kartki można bez trudu wyrwać, by oprawić je i traktować jako własne dzieła do powieszenia na ścianie lub podarowania znajomym. Nic się w ten sposób nie traci, a to dzięki jednostronnemu zadrukowaniu. „Tajemny ogród dla wtajemniczonych” staje się więc dobrze przygotowaną propozycją dla osób o artystycznych upodobaniach.
Przy rysunkach w większym formacie jednak zmieniają się priorytety kolorujących. Teraz celem nie będzie ćwiczenie cierpliwości czy oderwanie się od codziennych problemów i redukowanie stresu, a walory estetyczne i efekt twórczej pracy. W związku z tym większym powodzeniem cieszyć się mogą obrazki wcześniej nieco odrzucane – te oparte na powtarzających się motywach i wzorach, bardziej abstrakcyjne niż „rzeczowe”. Oczywiście i miłośnicy konkretów znajdą tu coś dla siebie – Basford krainy baśniowe prezentuje na różne sposoby. Mimo powiększenia formatu i rysunków, nie zmienia się poziom trudności: w dalszym ciągu część ilustracji wymaga sporej precyzji (i doskonale zaostrzonych kredek lub dobrych cienkopisów). Tu nie ma przypadków: kto chce pokolorować kartki idealnie, ten spędzi nad książką bardzo dużo czasu. Tekturka dodawana jako przydatna podkładka do dziecięcej serii bloków rysunkowych Naszej Księgarni tu przyda się nie tylko w roli blatu, pozwoli też uniknąć błędów na podłożach o nierównej (lub lekko chropowatej) powierzchni.
Johanna Basford zapewnia dorosłym amatorom kolorowania szybkie przejście w świat fantazji i baśni. W „Tajemnym ogrodzie” nie ma miejsca na prozę życia, jeśli już pojawiają się elementy codzienności, to bardziej na prawach cytatu lub malowniczej ciekawostki. Autorka chętnie wykorzystuje w swoich pracach ornamenty roślinne, ale lubi też motyw tajemniczości, odkrywania tego, co nieznane i niedostępne na pierwszy rzut oka. Jej grafiki są pięknie komplikowane, wymagają od odbiorców nie tylko skupienia, ale i wyobraźni – w zakresie doboru kolorów i wydobywania znaczeń z plątaniny kresek.
Jest „Tajemny ogród dla wtajemniczonych” książkową niespodzianką i spełnieniem marzeń tych wszystkich, którzy nie potrafią rysować, a chcieliby się twórczo wyżyć. To publikacja, która nie ma granic wiekowych – przygotowana wprawdzie została jako kolorowanka dla dorosłych, ale przyda się tym, którzy w kolorowaniu odnaleźli swój sposób na spędzanie wolnego czasu. Basford nie narzuca kolorystycznych rozwiązań, jej pomysły można traktować jak prawdziwe wyzwania dla odbiorców. Dostarcza rozrywki i sposobu na relaks, uruchamia też kreatywność. W tej książce dodatkową zachętą do kolorowania będzie rodzaj papieru – kolejne strony aż chce się uzupełniać. Jest na rynku już całkiem sporo tomów dla amatorów kolorowania, ale Nasza Księgarnia wprowadza coś ponad proste odstresowywacze. To już przejście w stronę kolorowankowej profesjonalizacji. A przecież tak przygotowana publikacja nie wyklucza wcześniejszych założeń kolorowanek antystresowych.
Obrazy
Najpierw można było po prostu spróbować swoich sił w kolorowaniu i cieszyć się zapełnianiem kolejnych stron „Tajemnego ogrodu”. Ale fanom grafik Johanny Basford to nie wystarczało: gotowe prace okazywały się na tyle atrakcyjne, że chciało się dzielić nimi z innymi czy wykorzystywać do ozdabiania pomieszczeń. I dlatego powraca na rynek, zresztą bardzo szybko, „Tajemny ogród” w nowej odsłonie: jako książka większego formatu. Pojawiają się w niej wybrane grafiki ze znanego fanom kolorowania tomu. Tym razem – na grubym, dobrej jakości (także pod kątem różnych technik kolorowania) papierze. Kartki można bez trudu wyrwać, by oprawić je i traktować jako własne dzieła do powieszenia na ścianie lub podarowania znajomym. Nic się w ten sposób nie traci, a to dzięki jednostronnemu zadrukowaniu. „Tajemny ogród dla wtajemniczonych” staje się więc dobrze przygotowaną propozycją dla osób o artystycznych upodobaniach.
Przy rysunkach w większym formacie jednak zmieniają się priorytety kolorujących. Teraz celem nie będzie ćwiczenie cierpliwości czy oderwanie się od codziennych problemów i redukowanie stresu, a walory estetyczne i efekt twórczej pracy. W związku z tym większym powodzeniem cieszyć się mogą obrazki wcześniej nieco odrzucane – te oparte na powtarzających się motywach i wzorach, bardziej abstrakcyjne niż „rzeczowe”. Oczywiście i miłośnicy konkretów znajdą tu coś dla siebie – Basford krainy baśniowe prezentuje na różne sposoby. Mimo powiększenia formatu i rysunków, nie zmienia się poziom trudności: w dalszym ciągu część ilustracji wymaga sporej precyzji (i doskonale zaostrzonych kredek lub dobrych cienkopisów). Tu nie ma przypadków: kto chce pokolorować kartki idealnie, ten spędzi nad książką bardzo dużo czasu. Tekturka dodawana jako przydatna podkładka do dziecięcej serii bloków rysunkowych Naszej Księgarni tu przyda się nie tylko w roli blatu, pozwoli też uniknąć błędów na podłożach o nierównej (lub lekko chropowatej) powierzchni.
Johanna Basford zapewnia dorosłym amatorom kolorowania szybkie przejście w świat fantazji i baśni. W „Tajemnym ogrodzie” nie ma miejsca na prozę życia, jeśli już pojawiają się elementy codzienności, to bardziej na prawach cytatu lub malowniczej ciekawostki. Autorka chętnie wykorzystuje w swoich pracach ornamenty roślinne, ale lubi też motyw tajemniczości, odkrywania tego, co nieznane i niedostępne na pierwszy rzut oka. Jej grafiki są pięknie komplikowane, wymagają od odbiorców nie tylko skupienia, ale i wyobraźni – w zakresie doboru kolorów i wydobywania znaczeń z plątaniny kresek.
Jest „Tajemny ogród dla wtajemniczonych” książkową niespodzianką i spełnieniem marzeń tych wszystkich, którzy nie potrafią rysować, a chcieliby się twórczo wyżyć. To publikacja, która nie ma granic wiekowych – przygotowana wprawdzie została jako kolorowanka dla dorosłych, ale przyda się tym, którzy w kolorowaniu odnaleźli swój sposób na spędzanie wolnego czasu. Basford nie narzuca kolorystycznych rozwiązań, jej pomysły można traktować jak prawdziwe wyzwania dla odbiorców. Dostarcza rozrywki i sposobu na relaks, uruchamia też kreatywność. W tej książce dodatkową zachętą do kolorowania będzie rodzaj papieru – kolejne strony aż chce się uzupełniać. Jest na rynku już całkiem sporo tomów dla amatorów kolorowania, ale Nasza Księgarnia wprowadza coś ponad proste odstresowywacze. To już przejście w stronę kolorowankowej profesjonalizacji. A przecież tak przygotowana publikacja nie wyklucza wcześniejszych założeń kolorowanek antystresowych.
środa, 13 stycznia 2016
Agnieszka Wolny-Hamkało: 41 utonięć
Iskry, Warszawa 2015.
Codzienność
U Agnieszki Wolny-Hamkało jedynym elementem niepodlegającym wątpliwościom jest upał. Upał, który przemienia życie w piekło i czyni miasto nieznośnym. W takim upale nietrudno o majaki, zwłaszcza gdy podsyci się wyobraźnię odpowiednią ilością alkoholu. Bohaterowie nigdy nie myślą o swoim bezpieczeństwie czy chociaż o zdroworozsądkowym podejściu: upał zapewnia ucieczkę od realizmu, podobnie jak wszelkiego rodzaju używki i jak seks pozbawiony uczucia. Upał tworzy przestrzeń dla łamania konwencji, upał gwarantuje dobre wymówki. To upał winny jest „41 utonięć”, smutnej letniej statystyki. W tym upale Ada otrzymuje niespodziewanie życiową szansę. Od kilku tygodni jest bezrobotna i jeszcze nie zdążyła zająć się własnym życiem. Zadowala się substytutami potrzebnych każdemu wrażeń i szuka jedynie ucieczki od przygnębiającej rutyny. Pewnego dnia otrzymuje wiadomość, że w teatrze, który ma aspiracje stać się narodowym, zwolniła się posada scenografa. Ada udaje się tam i trafia do zespołu złożonego z ekscentryków, wizjonerów, ryzykantów i… ludzi rozczarowanych życiem. Tu panują niekonwencjonalne metody działania, byle dalej od mainstreamu. Krytycy kochają oryginalnego reżysera i gloryfikują jego dokonania. Sztuka zapewnia schronienie. Ada poznaje tu szereg postaci, z których każda ma inny pomysł na istnienie, a wszelkie udziwnienia zyskują dobre umotywowanie. Bohaterka przerabia z nową ekipą cały proces powstawania spektaklu. Nie pamięta już o tym, że na zewnątrz, poza bezpiecznym schronieniem w murach teatru, panuje upał.
Agnieszka Wolny-Hamkało historię Ady hamuje. Skupia się na każdym drobnym geście, przedstawia detale nieznaczące dla samej akcji, za to niezbędne w budowaniu sennego klimatu. „41 utonięć” to powieść na poły oniryczna, na poły liryczna. Znajdzie się tu i krytyka życia bez żadnych wartości, i krytyka przesadnej teatralizacji rzeczywistości. Trudno rozgraniczyć jawę i złudzenia, trudno też uwierzyć, że poza teatrem istnieje świat normalny, zrutynizowany i nudny w swoim banale. Dla Ady zwyczajność nie ma już racji bytu. Powieść „41 utonięć” wydaje się stosunkowo krótka i to wrażenie podtrzymuje też oś fabularna. Za to rozciąganie w narracji każdego gestu postaci nadaje jej kształtu. Wolny-Hamkało odkłamuje swoich bohaterów przez ich działania – nieżyciowe, za to paradoksalnie wpasowujące się w estetykę teatralnych przedstawień eksperymentalnych. Tu da się uzasadnić i obecność podstarzałej kochanki dawnego dyrektora, i – matki z dziećmi. Wszyscy zrównują się na spotkaniu integracyjnym, performance wkracza do ich życiorysów i zmienia sposób postrzegania świata. „41 utonięć” to książka, w której nie ma cenzury ani zahamowań – i być może właśnie dlatego nie powinna szokować. To mimo tematów proza delikatna, czerpiąca z motywów undergroundowych, ale jakby po czasie, bez szansy na awangardowy ferment. Agnieszka Wolny-Hamkało trochę ironicznie podsumowuje kierunki sztuki współczesnej, a trochę szuka inspiracji w autotematyzmie: analizowanie sztuki, która dla wielu przeciętnych ludzi nie jest sztuką (co najwyżej wyuzdaniem), w naturalny sposób zamienia się w sztukę. Z kolei granice między sztuką i rzeczywistością bardzo się rozmywają – i tu już upał nie ma żadnego znaczenia. W tomie „41 utonięć” sposób prowadzenia narracji dominuje nad treścią, a autorka stawia pytanie o jakość twórczych poszukiwań. Mimo ekscentryczności części bohaterów, książka zaczyna przejmować stery wyobraźni odbiorców. W tej powieści należy się zanurzyć, żeby przekonać się, że nie istnieją rozwiązania idealne, tak samo jak nie istnieją te do końca złe. „41 utonięć” to podróż na granicy realizmu, szalona, choć precyzyjnie odmalowywana. Agnieszka Wolny-Hamkało sprawnie operuje opisami, zapewniając czytelnikom przestrzeń przygotowaną na spotkanie, azyl od codziennych zmartwień i nieco lekko tylko prawdopodobnej rozrywkowej egzotyki.
Codzienność
U Agnieszki Wolny-Hamkało jedynym elementem niepodlegającym wątpliwościom jest upał. Upał, który przemienia życie w piekło i czyni miasto nieznośnym. W takim upale nietrudno o majaki, zwłaszcza gdy podsyci się wyobraźnię odpowiednią ilością alkoholu. Bohaterowie nigdy nie myślą o swoim bezpieczeństwie czy chociaż o zdroworozsądkowym podejściu: upał zapewnia ucieczkę od realizmu, podobnie jak wszelkiego rodzaju używki i jak seks pozbawiony uczucia. Upał tworzy przestrzeń dla łamania konwencji, upał gwarantuje dobre wymówki. To upał winny jest „41 utonięć”, smutnej letniej statystyki. W tym upale Ada otrzymuje niespodziewanie życiową szansę. Od kilku tygodni jest bezrobotna i jeszcze nie zdążyła zająć się własnym życiem. Zadowala się substytutami potrzebnych każdemu wrażeń i szuka jedynie ucieczki od przygnębiającej rutyny. Pewnego dnia otrzymuje wiadomość, że w teatrze, który ma aspiracje stać się narodowym, zwolniła się posada scenografa. Ada udaje się tam i trafia do zespołu złożonego z ekscentryków, wizjonerów, ryzykantów i… ludzi rozczarowanych życiem. Tu panują niekonwencjonalne metody działania, byle dalej od mainstreamu. Krytycy kochają oryginalnego reżysera i gloryfikują jego dokonania. Sztuka zapewnia schronienie. Ada poznaje tu szereg postaci, z których każda ma inny pomysł na istnienie, a wszelkie udziwnienia zyskują dobre umotywowanie. Bohaterka przerabia z nową ekipą cały proces powstawania spektaklu. Nie pamięta już o tym, że na zewnątrz, poza bezpiecznym schronieniem w murach teatru, panuje upał.
Agnieszka Wolny-Hamkało historię Ady hamuje. Skupia się na każdym drobnym geście, przedstawia detale nieznaczące dla samej akcji, za to niezbędne w budowaniu sennego klimatu. „41 utonięć” to powieść na poły oniryczna, na poły liryczna. Znajdzie się tu i krytyka życia bez żadnych wartości, i krytyka przesadnej teatralizacji rzeczywistości. Trudno rozgraniczyć jawę i złudzenia, trudno też uwierzyć, że poza teatrem istnieje świat normalny, zrutynizowany i nudny w swoim banale. Dla Ady zwyczajność nie ma już racji bytu. Powieść „41 utonięć” wydaje się stosunkowo krótka i to wrażenie podtrzymuje też oś fabularna. Za to rozciąganie w narracji każdego gestu postaci nadaje jej kształtu. Wolny-Hamkało odkłamuje swoich bohaterów przez ich działania – nieżyciowe, za to paradoksalnie wpasowujące się w estetykę teatralnych przedstawień eksperymentalnych. Tu da się uzasadnić i obecność podstarzałej kochanki dawnego dyrektora, i – matki z dziećmi. Wszyscy zrównują się na spotkaniu integracyjnym, performance wkracza do ich życiorysów i zmienia sposób postrzegania świata. „41 utonięć” to książka, w której nie ma cenzury ani zahamowań – i być może właśnie dlatego nie powinna szokować. To mimo tematów proza delikatna, czerpiąca z motywów undergroundowych, ale jakby po czasie, bez szansy na awangardowy ferment. Agnieszka Wolny-Hamkało trochę ironicznie podsumowuje kierunki sztuki współczesnej, a trochę szuka inspiracji w autotematyzmie: analizowanie sztuki, która dla wielu przeciętnych ludzi nie jest sztuką (co najwyżej wyuzdaniem), w naturalny sposób zamienia się w sztukę. Z kolei granice między sztuką i rzeczywistością bardzo się rozmywają – i tu już upał nie ma żadnego znaczenia. W tomie „41 utonięć” sposób prowadzenia narracji dominuje nad treścią, a autorka stawia pytanie o jakość twórczych poszukiwań. Mimo ekscentryczności części bohaterów, książka zaczyna przejmować stery wyobraźni odbiorców. W tej powieści należy się zanurzyć, żeby przekonać się, że nie istnieją rozwiązania idealne, tak samo jak nie istnieją te do końca złe. „41 utonięć” to podróż na granicy realizmu, szalona, choć precyzyjnie odmalowywana. Agnieszka Wolny-Hamkało sprawnie operuje opisami, zapewniając czytelnikom przestrzeń przygotowaną na spotkanie, azyl od codziennych zmartwień i nieco lekko tylko prawdopodobnej rozrywkowej egzotyki.
wtorek, 12 stycznia 2016
Julian Tuwim: Lokomotywa
Muza SA, Warszawa 2015.
Rytmy i wzory
Obowiązkowa pozycja dla każdego malucha – i to na przestrzeni kilkudziesięciu już lat, element kulturowego kodu i dykcyjna zabawa. „Lokomotywa” Juliana Tuwima to utwór, którego nie trzeba nikomu przedstawiać, opisywać ani przypominać. Każdy zna, każdy co najmniej fragmenty pamięta i w dowolnym momencie zacytuje. Gdzieś w tle satysfakcję przynosi niepoprawność polityczna (grubasy w jednym wagonie), innym razem cieszy, zwłaszcza najmłodszych, sam rytm, stukot zapisany w zgrabnych wersach. W serii Muzeum Książki Dziecięcej poleca ukazał się tomik zawierający „Lokomotywę”, „Rzepkę” i „Ptasie radio”. Trzy teksty – a mnóstwo radości dla najmłodszych. Te trzy teksty pokazują zresztą, jak konstruować bajki dla dzieci, by zdobyć ich uznanie. We wszystkich ważny jest motyw wyliczanki: w „Lokomotywie” to odsłanianie zawartości kolejnych wagonów. W „Rzepce” wyliczankowy jest refren wciąż rosnącego łańcucha pomocników. W „Ptasim radiu” natomiast to odnotowywanie gatunków ptaków – wraz z ptasimi uwagami w kwestii szczegółów audycji. W dwóch z trzech bajek liczy się też technologiczny postęp – zarówno lokomotywa jak i wątek radia przyciągną dzieci nawet dzisiaj, oznaczają bowiem furtkę do „dorosłego” świata. Ale wszystkie historyjki mają swój urok po pierwsze w lekko absurdalnym dowcipie (w „Rzepce” ów dowcip zamienia się w pewnej chwili w sytuacyjny, ale bardzo działa na najmłodszych, można wypróbować), po drugie w oryginalnych pomysłach, po trzecie – w melodyjnej warstwie brzmieniowej. Julian Tuwim wykorzystuje tu wszystko, co najmłodsi – nawet jeszcze nieświadomi – słuchacze kochają: całe serie zgrabnych współbrzmień, mocny rytm, liczne powtórzenia fraz czy zamknięte w wersach onomatopeiczne melodie. Przy głośnym czytaniu te wiersze wybrzmiewać będą najpełniej i dostarczą najwięcej radości dzieciom. To znakomity sposób, żeby każdego przekonać do lektury, żeby uśpić wieczorem czy żeby zabić nudę. Zresztą każdy powód i pretekst będzie dobry, żeby spędzić z pociechami chwilę przy doskonale znanych i sprawdzonych utworach.
A że „Lokomotywa” wciąż doczekuje się nowych wydań, Muza próbuje przekonać odbiorców powrotem do tradycji. Duży format i „pozioma” książka zawiera klasyczne ilustracje Jana Lenicy, autora, który równie dobrze czuje się w twórczości dla dzieci, jak i… w karykaturach (o czym świadczy bajkowy portret Juliana Tuwima na stronie tytułowej). Lenica lubi powtarzające się wzory i desenie, ale najważniejszych motywów stara się nie upraszczać i nie banalizować: lokomotywa na przykład pełna jest nitów i łączeń różnych kawałków blach, Lenica starannie wyrysowuje konstrukcje mostów i torowiska – a później też różne gatunki zwierząt i ptaków. Stawia na pełnostronicowe ilustracje – wtedy najlepiej mu popisywać się regularnymi wzorami i pomysłami na zagospodarowanie kadru, ilustracje stanowią też dzięki temu furtkę do oryginalnego bajkowego świata i oddają klimat opowiastek. A przecież Lenica nie bawi się w kolorowanie tła czy budowanie kilku planów – wszystko u niego pojawia się w jednej płaszczyźnie (a jeśli rozbija się na dwie, ważniejszy jest element z tyłu): to zmusza maluchy do uważniejszego przyglądania się obrazkom, zapewniając im rozrywkę, ale i ćwiczenia na spostrzegawczość. Poza tym, że tomik jest atrakcyjnie i dla dzisiejszych czytelników ilustrowany (nie ma w nim tak charakterystycznego i częstego obecnie przesłodzenia, cukierkowych kolorów i uproszczeń) – jest też starannie wydany. Gruby papier, szyte kartki i sztywna okładka – to zabezpieczenie przed ciekawymi świata maluchami, a i sposób na zaznaczenie wysokiej jakości tekstów w publikacji. „Lokomotywa” Juliana Tuwima w takim opracowaniu trafi do wielu maluchów i będzie dla nich pierwszym bardzo ważnym spotkaniem z książkami (i znakomitą, już klasyczną, literaturą).
Rytmy i wzory
Obowiązkowa pozycja dla każdego malucha – i to na przestrzeni kilkudziesięciu już lat, element kulturowego kodu i dykcyjna zabawa. „Lokomotywa” Juliana Tuwima to utwór, którego nie trzeba nikomu przedstawiać, opisywać ani przypominać. Każdy zna, każdy co najmniej fragmenty pamięta i w dowolnym momencie zacytuje. Gdzieś w tle satysfakcję przynosi niepoprawność polityczna (grubasy w jednym wagonie), innym razem cieszy, zwłaszcza najmłodszych, sam rytm, stukot zapisany w zgrabnych wersach. W serii Muzeum Książki Dziecięcej poleca ukazał się tomik zawierający „Lokomotywę”, „Rzepkę” i „Ptasie radio”. Trzy teksty – a mnóstwo radości dla najmłodszych. Te trzy teksty pokazują zresztą, jak konstruować bajki dla dzieci, by zdobyć ich uznanie. We wszystkich ważny jest motyw wyliczanki: w „Lokomotywie” to odsłanianie zawartości kolejnych wagonów. W „Rzepce” wyliczankowy jest refren wciąż rosnącego łańcucha pomocników. W „Ptasim radiu” natomiast to odnotowywanie gatunków ptaków – wraz z ptasimi uwagami w kwestii szczegółów audycji. W dwóch z trzech bajek liczy się też technologiczny postęp – zarówno lokomotywa jak i wątek radia przyciągną dzieci nawet dzisiaj, oznaczają bowiem furtkę do „dorosłego” świata. Ale wszystkie historyjki mają swój urok po pierwsze w lekko absurdalnym dowcipie (w „Rzepce” ów dowcip zamienia się w pewnej chwili w sytuacyjny, ale bardzo działa na najmłodszych, można wypróbować), po drugie w oryginalnych pomysłach, po trzecie – w melodyjnej warstwie brzmieniowej. Julian Tuwim wykorzystuje tu wszystko, co najmłodsi – nawet jeszcze nieświadomi – słuchacze kochają: całe serie zgrabnych współbrzmień, mocny rytm, liczne powtórzenia fraz czy zamknięte w wersach onomatopeiczne melodie. Przy głośnym czytaniu te wiersze wybrzmiewać będą najpełniej i dostarczą najwięcej radości dzieciom. To znakomity sposób, żeby każdego przekonać do lektury, żeby uśpić wieczorem czy żeby zabić nudę. Zresztą każdy powód i pretekst będzie dobry, żeby spędzić z pociechami chwilę przy doskonale znanych i sprawdzonych utworach.
A że „Lokomotywa” wciąż doczekuje się nowych wydań, Muza próbuje przekonać odbiorców powrotem do tradycji. Duży format i „pozioma” książka zawiera klasyczne ilustracje Jana Lenicy, autora, który równie dobrze czuje się w twórczości dla dzieci, jak i… w karykaturach (o czym świadczy bajkowy portret Juliana Tuwima na stronie tytułowej). Lenica lubi powtarzające się wzory i desenie, ale najważniejszych motywów stara się nie upraszczać i nie banalizować: lokomotywa na przykład pełna jest nitów i łączeń różnych kawałków blach, Lenica starannie wyrysowuje konstrukcje mostów i torowiska – a później też różne gatunki zwierząt i ptaków. Stawia na pełnostronicowe ilustracje – wtedy najlepiej mu popisywać się regularnymi wzorami i pomysłami na zagospodarowanie kadru, ilustracje stanowią też dzięki temu furtkę do oryginalnego bajkowego świata i oddają klimat opowiastek. A przecież Lenica nie bawi się w kolorowanie tła czy budowanie kilku planów – wszystko u niego pojawia się w jednej płaszczyźnie (a jeśli rozbija się na dwie, ważniejszy jest element z tyłu): to zmusza maluchy do uważniejszego przyglądania się obrazkom, zapewniając im rozrywkę, ale i ćwiczenia na spostrzegawczość. Poza tym, że tomik jest atrakcyjnie i dla dzisiejszych czytelników ilustrowany (nie ma w nim tak charakterystycznego i częstego obecnie przesłodzenia, cukierkowych kolorów i uproszczeń) – jest też starannie wydany. Gruby papier, szyte kartki i sztywna okładka – to zabezpieczenie przed ciekawymi świata maluchami, a i sposób na zaznaczenie wysokiej jakości tekstów w publikacji. „Lokomotywa” Juliana Tuwima w takim opracowaniu trafi do wielu maluchów i będzie dla nich pierwszym bardzo ważnym spotkaniem z książkami (i znakomitą, już klasyczną, literaturą).
poniedziałek, 11 stycznia 2016
Helena Bross: Pierwszy dzień w szkole
Debit, Bielsko-Biała 2015.
Strachy
Dość często w książkach dla najmłodszych pojawia się obecnie temat zmian, jakie niesie pójście do szkoły. Autorzy odpowiadają w ten sposób na najbardziej powszechne lęki maluchów, a mogą też liczyć na uznanie ze strony rodziców. Helena Bross, szwedzka autorka, nawiązuje w tomiku „Pierwszy dzień w szkole” do przerażających opowieści, jakimi starsi uczniowie raczą młodszych kolegów. Ma to sporo sensu, bo zwykle to właśnie bardziej doświadczeni w temacie stają się źródłem traum. Dzieci, które już za sobą mają pierwsze szkolne przygody, prześcigają się w niestworzonych historiach, byle tylko przestraszyć naiwne kilkulatki. W „Pierwszym dniu w szkole” wcale nie pierwszy dzień w szkole liczy się najbardziej, a postawa Wiktora, czwartoklasisty i starszego brata Kuby. Wiktor po raz pierwszy może poczuć dumę z tego, że chodzi do szkoły: młodsze dzieci uważają go za autorytet w tej dziedzinie. Chłopak najpierw bagatelizuje kolejne powody do radości i ekscytacji, aż wreszcie – przedstawia kolegom z przyszłej 1b historię o historię o duchu zamieszkującym szkolną piwnicę. Na szczęście Julka i Oliwka nie wierzą w takie bajki i są sceptycznie nastawione do kolejnych rewelacji Wiktora. Jednak pewien zbieg okoliczności sprawia, że opowieść zyskuje niespodziewane potwierdzenie.
Początkowe ostrzeżenia Wiktora mogą się nawet czasami przydać: nie zawsze dzieci trafią w szkole na życzliwych i ładnych nauczycieli, nie powinny też zostawiać talerzy z obiadem na stołówce. Ale dopiero opowieść o duchach uczy nieufności wobec „mądrzejszych”: tę przygodę autorka rozłożyła na czynniki pierwsze, żeby dzieci dokładnie zrozumiały, dlaczego nie powinny wierzyć w każde słowo starszego ucznia. Zresztą Wiktor od początku nie jest kreowany na mentora: to chłopak przerośnięty, z dziwną fryzurą, wyjątkowo komiczną (i nietwarzową). Małe bohaterki raz po raz obalają jego argumenty. W ten sposób Bross jeszcze przed rozwojem akcji osłabia znaczenie tej postaci – to kolejny motyw, który pozwoli zaszczepić odbiorców na thrillerowe rewelacje o szkole.
Tomik wydany w serii Uczę się czytać jest przystosowany do samodzielnej lektury. Litery są w nim duże, a objętość tekstu na stronie mniejsza niż rozmiar komiksowych rysunków. Ponadto ukształtowanie wersów sprawia wrażenie wpisanego w ilustracje i zintegrowanego z nimi opowiadania: tekst pojawia się między sznurkami huśtawek lub zamiast tła w obrazkach. Takie podejście zawsze sugeruje zabawę (i maskuje edukacyjno-wychowawcze aspekty opowieści). Sprawia, że dzieci chcą oglądać kolejne strony, także za sprawą dowcipu zawartego w ilustracjach. Czynnikiem zachęcającym do czytania ma być oczywiście temat – bliski kilkulatkom.
„Pierwszy dzień w szkole” to krótka i prosta historyjka o tym, co na pewno nie wydarzy się w placówce oświatowej. Nie zaraża odbiorców bezwzględną i pozbawioną wahania radością, unika fałszywego optymizmu. Bohaterowie i tak coś tu przeżyją, jeszcze zanim zaczną lekcje i wpadną w rytm szkolnych obowiązków. Helena Bross zdaje sobie sprawę, czego mogą wystraszyć się maluchy i przekonuje, że nie ma powodów do obaw. Przemyca w tomiku proste prawdy i ostrzega przed „życzliwymi” starszymi kolegami – lepiej ufa książkowym rówieśnikom, którzy zdążyli już się przekonać, że straszne historie są mocno przesadzone. Kilkulatki zyskują tu dobrą motywację do ćwiczenia umiejętności czytania – a nie odchodzą jeszcze zbyt daleko od książeczek obrazkowych.
Strachy
Dość często w książkach dla najmłodszych pojawia się obecnie temat zmian, jakie niesie pójście do szkoły. Autorzy odpowiadają w ten sposób na najbardziej powszechne lęki maluchów, a mogą też liczyć na uznanie ze strony rodziców. Helena Bross, szwedzka autorka, nawiązuje w tomiku „Pierwszy dzień w szkole” do przerażających opowieści, jakimi starsi uczniowie raczą młodszych kolegów. Ma to sporo sensu, bo zwykle to właśnie bardziej doświadczeni w temacie stają się źródłem traum. Dzieci, które już za sobą mają pierwsze szkolne przygody, prześcigają się w niestworzonych historiach, byle tylko przestraszyć naiwne kilkulatki. W „Pierwszym dniu w szkole” wcale nie pierwszy dzień w szkole liczy się najbardziej, a postawa Wiktora, czwartoklasisty i starszego brata Kuby. Wiktor po raz pierwszy może poczuć dumę z tego, że chodzi do szkoły: młodsze dzieci uważają go za autorytet w tej dziedzinie. Chłopak najpierw bagatelizuje kolejne powody do radości i ekscytacji, aż wreszcie – przedstawia kolegom z przyszłej 1b historię o historię o duchu zamieszkującym szkolną piwnicę. Na szczęście Julka i Oliwka nie wierzą w takie bajki i są sceptycznie nastawione do kolejnych rewelacji Wiktora. Jednak pewien zbieg okoliczności sprawia, że opowieść zyskuje niespodziewane potwierdzenie.
Początkowe ostrzeżenia Wiktora mogą się nawet czasami przydać: nie zawsze dzieci trafią w szkole na życzliwych i ładnych nauczycieli, nie powinny też zostawiać talerzy z obiadem na stołówce. Ale dopiero opowieść o duchach uczy nieufności wobec „mądrzejszych”: tę przygodę autorka rozłożyła na czynniki pierwsze, żeby dzieci dokładnie zrozumiały, dlaczego nie powinny wierzyć w każde słowo starszego ucznia. Zresztą Wiktor od początku nie jest kreowany na mentora: to chłopak przerośnięty, z dziwną fryzurą, wyjątkowo komiczną (i nietwarzową). Małe bohaterki raz po raz obalają jego argumenty. W ten sposób Bross jeszcze przed rozwojem akcji osłabia znaczenie tej postaci – to kolejny motyw, który pozwoli zaszczepić odbiorców na thrillerowe rewelacje o szkole.
Tomik wydany w serii Uczę się czytać jest przystosowany do samodzielnej lektury. Litery są w nim duże, a objętość tekstu na stronie mniejsza niż rozmiar komiksowych rysunków. Ponadto ukształtowanie wersów sprawia wrażenie wpisanego w ilustracje i zintegrowanego z nimi opowiadania: tekst pojawia się między sznurkami huśtawek lub zamiast tła w obrazkach. Takie podejście zawsze sugeruje zabawę (i maskuje edukacyjno-wychowawcze aspekty opowieści). Sprawia, że dzieci chcą oglądać kolejne strony, także za sprawą dowcipu zawartego w ilustracjach. Czynnikiem zachęcającym do czytania ma być oczywiście temat – bliski kilkulatkom.
„Pierwszy dzień w szkole” to krótka i prosta historyjka o tym, co na pewno nie wydarzy się w placówce oświatowej. Nie zaraża odbiorców bezwzględną i pozbawioną wahania radością, unika fałszywego optymizmu. Bohaterowie i tak coś tu przeżyją, jeszcze zanim zaczną lekcje i wpadną w rytm szkolnych obowiązków. Helena Bross zdaje sobie sprawę, czego mogą wystraszyć się maluchy i przekonuje, że nie ma powodów do obaw. Przemyca w tomiku proste prawdy i ostrzega przed „życzliwymi” starszymi kolegami – lepiej ufa książkowym rówieśnikom, którzy zdążyli już się przekonać, że straszne historie są mocno przesadzone. Kilkulatki zyskują tu dobrą motywację do ćwiczenia umiejętności czytania – a nie odchodzą jeszcze zbyt daleko od książeczek obrazkowych.
niedziela, 10 stycznia 2016
Poczytaj mi, mamo. Księga szósta
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Przygody maluchów
Niewiele jest książek dla dzieci, na które pokolenie rodziców czeka z niecierpliwością – ale seria Poczytaj mi, mamo w nowym wydaniu do takich publikacji należy. Nieważne, jakie bajki znajdą się wśród dziesięciu wybranych – i tak co stronę będzie się trafiać na brzmiące znajomo cytaty czy na ilustracje, które wryły się w pamięć i teraz budzą wspomnienia. „Poczytaj mi, mamo. Księga szósta” to kolejna książka, która przekona dzieci i rodziców do powrotu do tradycji wspólnego wieczornego czytania. znacznie skuteczniej niż wszelkiego rodzaju kampanie społeczne. Dorośli na pewno zechcą przypomnieć sobie znane dawniej na pamięć i zaczytywane historyjki, dzieciom spodoba się bajkowy świat, czasem z perspektywy przedszkolaka, a czasem – wyobraźniowy. I jedni, i drudzy szybko zrozumieją, na czym polega fenomen bajek z tej serii. Kiedyś niepozorne książeczki nosiły w sobie ogromny ładunek emocjonalny, były też dopracowane pod względem fabularnym czy dydaktyczno-wychowawczym. Dla dzieci pisali najlepsi autorzy – a odnosili się nie do wydumanych problemów, a do rzeczywistości maluchów. Spory na podwórku, zazdrość o rodzeństwo, kłopoty w przedszkolu… w szóstym tomie bajek ważnym tematem stają się babcie, które potrzebują trochę czasu dla siebie.
W tej części znalazły się bajki Ireny Landau, Małgorzaty Musierowicz, Hanny Łochockiej czy Marii Terlikowskiej. Wśród ilustratorów pojawiają się między innymi Mirosław Pokora, Wanda Orlińska czy Zdzisław Byczek – co ciekawe, wiele nazwisk rozpoznaje się dopiero w „dorosłej” lekturze, z dzieciństwa pamięta się za to charakterystyczne obrazki. Te historyjki ciągle są żywe – kiedy przypominają inne kultury (tak jest z podróżami Ali Baby Zdzisława Nowaka) i gdy dotyczą fantazji (czarodziej w miasteczku). A przecież dla najmłodszych egzotykę stanowić może nawet zwykłe pęknięcie rury w bloku. Ważne, że lektura nie pozwala na obojętność, wymaga przeżywania i uczestniczenia w akcji. Kiedy bohaterowie uczą się czegoś nowego lub poznają siebie samych, odbiorcy przeżywają podobne zjawiska. Bez względu na temat i realizm lub jego brak, uwierzą w opisywane tu przygody.
Dawniej tomiki z serii były małe, cienkie i kwadratowe. Drukowane na zwyczajnym papierze i tak wnosiły sporo barw do codziennych (tak właśnie) przygód z książką. Teraz zbierane po dziesięć historyjki są w całości (razem ze stronami tytułowymi, stopkami i okładkami) reprintowane – można więc nawet przypomnieć sobie wysokość nakładu. Kredowy papier nadaje ilustracjom blasku, a gruba i sztywna okładka sugeruje – nie bez powodu – że to literacki skarb. Seria w takim wydaniu nadaje się nie tylko dla dzieci, może stanowić prezent dla pokolenia, które urodziło się w latach 70. i 80. Ten cykl dawno już obrósł legendą, ale czas pokazuje, jak szlachetne, piękne i mądre bajki się na niego składały.
„Poczytaj mi, mamo. Księga szósta” to kolejny zestaw czytanek wysokiej jakości. Jeśli ktoś nie wie, jak przekonać dzieci do czytania, może wypróbować tę pozycję – znajdzie tu niezawodne sposoby na zaangażowanie kilkulatka w literacką fikcję. A przecież tutaj dzieci nie mają gier, komputerów ani bajek wideo. Funkcjonują w zupełnie innym świecie. Autorzy jednak stawiają na tematy ponadczasowe, niezależne od przemian ustrojowych czy mód w literaturze czwartej. „Księga szósta” w tym cyklu pokazuje, jak wiele mogą dać dziecku książki. Przyjemny będzie dla rodziców taki powrót do dawnych lektur – za to dzisiejsze kilkulatki mogą tu poczuć się zrozumiane i wysłuchane. Wszystkich ucieszy rozwój tej niezwykłej serii – zestawu książeczek, które zasługują na ocalenie i przynoszą wartościowe opowieści najmłodszym.
Przygody maluchów
Niewiele jest książek dla dzieci, na które pokolenie rodziców czeka z niecierpliwością – ale seria Poczytaj mi, mamo w nowym wydaniu do takich publikacji należy. Nieważne, jakie bajki znajdą się wśród dziesięciu wybranych – i tak co stronę będzie się trafiać na brzmiące znajomo cytaty czy na ilustracje, które wryły się w pamięć i teraz budzą wspomnienia. „Poczytaj mi, mamo. Księga szósta” to kolejna książka, która przekona dzieci i rodziców do powrotu do tradycji wspólnego wieczornego czytania. znacznie skuteczniej niż wszelkiego rodzaju kampanie społeczne. Dorośli na pewno zechcą przypomnieć sobie znane dawniej na pamięć i zaczytywane historyjki, dzieciom spodoba się bajkowy świat, czasem z perspektywy przedszkolaka, a czasem – wyobraźniowy. I jedni, i drudzy szybko zrozumieją, na czym polega fenomen bajek z tej serii. Kiedyś niepozorne książeczki nosiły w sobie ogromny ładunek emocjonalny, były też dopracowane pod względem fabularnym czy dydaktyczno-wychowawczym. Dla dzieci pisali najlepsi autorzy – a odnosili się nie do wydumanych problemów, a do rzeczywistości maluchów. Spory na podwórku, zazdrość o rodzeństwo, kłopoty w przedszkolu… w szóstym tomie bajek ważnym tematem stają się babcie, które potrzebują trochę czasu dla siebie.
W tej części znalazły się bajki Ireny Landau, Małgorzaty Musierowicz, Hanny Łochockiej czy Marii Terlikowskiej. Wśród ilustratorów pojawiają się między innymi Mirosław Pokora, Wanda Orlińska czy Zdzisław Byczek – co ciekawe, wiele nazwisk rozpoznaje się dopiero w „dorosłej” lekturze, z dzieciństwa pamięta się za to charakterystyczne obrazki. Te historyjki ciągle są żywe – kiedy przypominają inne kultury (tak jest z podróżami Ali Baby Zdzisława Nowaka) i gdy dotyczą fantazji (czarodziej w miasteczku). A przecież dla najmłodszych egzotykę stanowić może nawet zwykłe pęknięcie rury w bloku. Ważne, że lektura nie pozwala na obojętność, wymaga przeżywania i uczestniczenia w akcji. Kiedy bohaterowie uczą się czegoś nowego lub poznają siebie samych, odbiorcy przeżywają podobne zjawiska. Bez względu na temat i realizm lub jego brak, uwierzą w opisywane tu przygody.
Dawniej tomiki z serii były małe, cienkie i kwadratowe. Drukowane na zwyczajnym papierze i tak wnosiły sporo barw do codziennych (tak właśnie) przygód z książką. Teraz zbierane po dziesięć historyjki są w całości (razem ze stronami tytułowymi, stopkami i okładkami) reprintowane – można więc nawet przypomnieć sobie wysokość nakładu. Kredowy papier nadaje ilustracjom blasku, a gruba i sztywna okładka sugeruje – nie bez powodu – że to literacki skarb. Seria w takim wydaniu nadaje się nie tylko dla dzieci, może stanowić prezent dla pokolenia, które urodziło się w latach 70. i 80. Ten cykl dawno już obrósł legendą, ale czas pokazuje, jak szlachetne, piękne i mądre bajki się na niego składały.
„Poczytaj mi, mamo. Księga szósta” to kolejny zestaw czytanek wysokiej jakości. Jeśli ktoś nie wie, jak przekonać dzieci do czytania, może wypróbować tę pozycję – znajdzie tu niezawodne sposoby na zaangażowanie kilkulatka w literacką fikcję. A przecież tutaj dzieci nie mają gier, komputerów ani bajek wideo. Funkcjonują w zupełnie innym świecie. Autorzy jednak stawiają na tematy ponadczasowe, niezależne od przemian ustrojowych czy mód w literaturze czwartej. „Księga szósta” w tym cyklu pokazuje, jak wiele mogą dać dziecku książki. Przyjemny będzie dla rodziców taki powrót do dawnych lektur – za to dzisiejsze kilkulatki mogą tu poczuć się zrozumiane i wysłuchane. Wszystkich ucieszy rozwój tej niezwykłej serii – zestawu książeczek, które zasługują na ocalenie i przynoszą wartościowe opowieści najmłodszym.
Ines Ravisch: W zoo zawsze jest wesoło
Debit, Bielsko-Biała 2015.
Zamieszanie
Nie wiedziałabym, że chodzi o urodziny Tomka, które chłopiec z rodziną i przyjaciółmi spędza w zoo, gdyby nie krótka notatka na czwartej stronie okładki tomiku „W zoo zawsze jest wesoło”. Kolejne postacie pojawiają się raz, podpisane, na pierwszej rozkładówce – zaraz potem nikną w tłumie. A Ines Ravisch nawet nie próbuje opisywać słowami tego, co dzieje się na wycieczce. Zostawia to małym odbiorcom, żeby na własne oczy przekonali się, ile treści może nieść książka bez słów.
Kolejne rozkładówki są pełnowymiarowymi ilustracjami scenek z zoo. Wszędzie przewija się mnóstwo ludzi, z niektórymi bohaterowie będą się co pewien czas mijać. Oblegane są stoiska z przysmakami, ale i najlepsze miejsca do obserwowania zwierząt. Wszędzie formują się ogromne kolejki, wszędzie biegają dzieci. To ludzie wprowadzają poczucie chaosu – i do końca tomiku się to nie zmieni. Zadanie dzieci z pozoru wydaje się proste: trzeba przedstawiać zaobserwowane sytuacje i własnymi słowami relacjonować przygody bohaterów. Nie wiadomo, na co zwrócą uwagę maluchy: są tu bowiem scenki śmieszne, ale i dramatyczne: ktoś mdleje, ktoś inny próbuje dosięgnąć upuszczonego na wybieg przedmiotu, ktoś próbuje zawołać zwierzę, ktoś inny zajmuje się wyłącznie jedzeniem. W tłumie nie brakuje kieszonkowców czy rozwrzeszczanych bachorów, przebierańców i dziwaków. Jest gwarno, choć to tylko picture book. Dzieci mają na nim ćwiczyć sztukę opowiadania, ale szybko odkryją, że ważne są również spostrzegawczość i umiejętność wyciągania wniosków. W dodatku każdy punkt wielkoformatowych ilustracji przynosi nowe odkrycia i tematy, którymi warto podzielić się z innymi. „W zoo zawsze jest wesoło” to tomik, który odkrywać się będzie stopniowo – i który wystarczy dzieciom na długo, za każdym razem mogą bowiem koncentrować się na innym elemencie historii i sprawdzać działania innych postaci.
Ines Ravisch na tym nie poprzestaje. Każda strona mieści w sobie dodatkowe zagadki. Wiadomo, że trzeba odszukać Tomka i jego urodzinowych gości, panią weterynarz oraz opiekuna zwierząt – oni przewijają się wszędzie. Do tego na kolejnych stronach pojawi się kilka egzotycznych ptaków, które trzeba odnaleźć. Na każdej ze stron widnieje też pytanie do małego odbiorcy. Pytanie jest konkretne, trzeba wskazać, kto wspina się po ścianie, kto ma białą czapkę, a kto nie pasuje do rysunku. Tylko pozornie to proste polecenie – rysunki są przygotowane tak, że czasem nawet dorośli będą mieli problem z odkryciem odpowiedzi: można przejrzeć po kawałku całą ilustrację, a i tak mieć wątpliwości co do rozwiązania. Żeby więc nie zniechęcić kilkulatków, które będą właściwymi odbiorcami tej książki, wydawca przygotowuje klucz. Klucz odróżnia tę publikację od szeregu innych picture booków i zapewnia znakomitą zabawę. Wyklejkę w książce uzupełniają szerokie skrzydełka z wycinanymi otworami różnej wielkości, każdy otwór ma kolorową ramkę. Wystarczy nakryć skrzydełkiem odpowiednią stronę i zajrzeć do kółka oznaczonego takim samym kolorem jak pytanie, żeby odpowiedź stała się oczywista.
„W zoo zawsze jest wesoło” to książka kolorowa i bogata w szczegóły. Uczy cierpliwości i pozwala pracować nad spostrzegawczością, wymusza też na maluchach płynne opowiadanie. Dzięki zastosowaniu skrzydełek wprowadza również elementy nietypowej zabawy. Przekonuje maluchy do takiej formy rozrywki i wprowadza coś nowego do zwykłego zestawu lektur. To odejście od tradycyjnych już picture booków, zabawa i ćwiczenie w jednym. Dla dzieci ciekawe zwłaszcza ze względu na motyw zoo i obecność rozmaitych egzotycznych zwierząt.
Zamieszanie
Nie wiedziałabym, że chodzi o urodziny Tomka, które chłopiec z rodziną i przyjaciółmi spędza w zoo, gdyby nie krótka notatka na czwartej stronie okładki tomiku „W zoo zawsze jest wesoło”. Kolejne postacie pojawiają się raz, podpisane, na pierwszej rozkładówce – zaraz potem nikną w tłumie. A Ines Ravisch nawet nie próbuje opisywać słowami tego, co dzieje się na wycieczce. Zostawia to małym odbiorcom, żeby na własne oczy przekonali się, ile treści może nieść książka bez słów.
Kolejne rozkładówki są pełnowymiarowymi ilustracjami scenek z zoo. Wszędzie przewija się mnóstwo ludzi, z niektórymi bohaterowie będą się co pewien czas mijać. Oblegane są stoiska z przysmakami, ale i najlepsze miejsca do obserwowania zwierząt. Wszędzie formują się ogromne kolejki, wszędzie biegają dzieci. To ludzie wprowadzają poczucie chaosu – i do końca tomiku się to nie zmieni. Zadanie dzieci z pozoru wydaje się proste: trzeba przedstawiać zaobserwowane sytuacje i własnymi słowami relacjonować przygody bohaterów. Nie wiadomo, na co zwrócą uwagę maluchy: są tu bowiem scenki śmieszne, ale i dramatyczne: ktoś mdleje, ktoś inny próbuje dosięgnąć upuszczonego na wybieg przedmiotu, ktoś próbuje zawołać zwierzę, ktoś inny zajmuje się wyłącznie jedzeniem. W tłumie nie brakuje kieszonkowców czy rozwrzeszczanych bachorów, przebierańców i dziwaków. Jest gwarno, choć to tylko picture book. Dzieci mają na nim ćwiczyć sztukę opowiadania, ale szybko odkryją, że ważne są również spostrzegawczość i umiejętność wyciągania wniosków. W dodatku każdy punkt wielkoformatowych ilustracji przynosi nowe odkrycia i tematy, którymi warto podzielić się z innymi. „W zoo zawsze jest wesoło” to tomik, który odkrywać się będzie stopniowo – i który wystarczy dzieciom na długo, za każdym razem mogą bowiem koncentrować się na innym elemencie historii i sprawdzać działania innych postaci.
Ines Ravisch na tym nie poprzestaje. Każda strona mieści w sobie dodatkowe zagadki. Wiadomo, że trzeba odszukać Tomka i jego urodzinowych gości, panią weterynarz oraz opiekuna zwierząt – oni przewijają się wszędzie. Do tego na kolejnych stronach pojawi się kilka egzotycznych ptaków, które trzeba odnaleźć. Na każdej ze stron widnieje też pytanie do małego odbiorcy. Pytanie jest konkretne, trzeba wskazać, kto wspina się po ścianie, kto ma białą czapkę, a kto nie pasuje do rysunku. Tylko pozornie to proste polecenie – rysunki są przygotowane tak, że czasem nawet dorośli będą mieli problem z odkryciem odpowiedzi: można przejrzeć po kawałku całą ilustrację, a i tak mieć wątpliwości co do rozwiązania. Żeby więc nie zniechęcić kilkulatków, które będą właściwymi odbiorcami tej książki, wydawca przygotowuje klucz. Klucz odróżnia tę publikację od szeregu innych picture booków i zapewnia znakomitą zabawę. Wyklejkę w książce uzupełniają szerokie skrzydełka z wycinanymi otworami różnej wielkości, każdy otwór ma kolorową ramkę. Wystarczy nakryć skrzydełkiem odpowiednią stronę i zajrzeć do kółka oznaczonego takim samym kolorem jak pytanie, żeby odpowiedź stała się oczywista.
„W zoo zawsze jest wesoło” to książka kolorowa i bogata w szczegóły. Uczy cierpliwości i pozwala pracować nad spostrzegawczością, wymusza też na maluchach płynne opowiadanie. Dzięki zastosowaniu skrzydełek wprowadza również elementy nietypowej zabawy. Przekonuje maluchy do takiej formy rozrywki i wprowadza coś nowego do zwykłego zestawu lektur. To odejście od tradycyjnych już picture booków, zabawa i ćwiczenie w jednym. Dla dzieci ciekawe zwłaszcza ze względu na motyw zoo i obecność rozmaitych egzotycznych zwierząt.
sobota, 9 stycznia 2016
J. K. Rowling: Harry Potter i Kamień Filozoficzny
Media Rodzina, Poznań 2015.
Piękny album
Przygody Harry’ego Pottera wreszcie wyglądają jak książka dla dzieci, chociaż stroną graficzną zachwycą się i dorośli. Tom „Harry Potter i Kamień Filozoficzny”, pierwsza część opowieści o małym czarodzieju z błyskawicą na czole, zilustrował Jim Kay – i to tak, że zamienił historię w album dla koneserów, fanów oraz dla miłośników baśni. Tu „Harry Potter” przedstawiony w tłumaczeniu Andrzeja Polkowskiego wydaje się bardziej przyjazny najmłodszym: nie straszy objętością ani ogromnymi partiami opisowymi, wydaje się natomiast zwyczajną publikacją z zakresu literatury czwartej. Podczas lektury widać, że wielki nacisk położony został na akcję i na wymiany zdań między postaciami, czysto opisowe partie za to pojawiają się dość rzadko – co zresztą sprawia wrażenie, jakby najmłodsi otrzymywali „Harry’ego” w pigułce. Sporej – w dalszym ciągu to prawie ćwierć tysiąca stron i to w dużym formacie – ale już łatwiejszej do lektury. No i wspaniale ozdobionej.
Wielki tom ma wszytą zakładkę i baśniowo kolorową obwolutę, która daje niewielkie pojęcie o rozmachu ilustratora. Jim Kay bawi się światem stworzonym przez Rowling. Lubuje się w hiperrealistycznych a mimo to wciąż bajkowych portretach wybranych postaci, w klimatycznych i potężnych tematach do obrazów i w poszukiwaniu oryginalnej perspektywy. Uwielbia ilustracyjne wyzwania: monumentalne i fantazyjne budowle z wieloma architektonicznymi detalami, smoki i czarnoksiężników, gry światła i opary mgły, z których wyłaniają się dopiero mroczne i majestatyczne zamki. Każdy kolejny obraz, wpisany mocno w treść rozdziału lub scenki, staje się wielkim wydarzeniem – bez względu na to, czy prezentuje zwyczajne portrety, czy ujmuje postacie w ruchu. Jim Kay świetnie czuje się w magicznym świecie stworzonym przez Rowling i zapewnia odbiorcom już na planie ilustracji garść silnych wrażeń. Znakomicie radzi sobie z pozarealistycznymi tematami: gdy portretuje bohaterów parających się magią, w dodatku – w niezwykłych okolicznościach stawia na oryginalne oświetlenie, wiele mówiące miny, zatrzymany w kadrze ruch i nieuchwytny lęk. To wszystko składa się na atmosferę ilustracji – zdecydowanie ta publikacja zasługuje na uznanie, a sam „Harry Potter” – na tak piękne graficzne opracowanie. Jim Kay przekona do siebie nawet dorosłych fanów serii, jest bowiem twórcą, który nie boi się korzystania z wyobraźni. Wie, że może stworzyć przestrzeń godną młodego czarodzieja – i tego właśnie dokonuje, bawiąc się literackimi motywami oraz onirycznymi pejzażami. Wszystko, co magiczne, nierzeczywiste i wyobrażone nabiera tu bardzo realnych kształtów. Przeglądanie tej książki będzie przyjemnością: chciałoby się, żeby baśniowe historie były ilustrowane jak najczęściej w taki „dorosły” i poważny sposób – teraz „Harry Potter” nie jest tylko wydawniczym fenomenem – zamienia się prawie w dzieło sztuki, album, który warto przeglądać samemu lub z pociechami. O ile krytycy, a czasem i odbiorcy, mają zastrzeżenia do Rowling i jej pomysłów, o tyle propozycje Jima Kaya spotkają się z ogromnym zachwytem. Ten ilustrator szanuje tekst, nie ozdabia opowieści – nadaje jej nową jakość, pozwala w grafikach dostrzec wielowymiarowe historie. Kay przenosi czytelników do innej rzeczywistości nawet na „zwykłych” stronach z tekstem – delikatnymi deseniami sugeruje, że mają do czynienia z tajemniczą księgą, zaczytaną i obdarzoną własną historią. Publikacja wydawnictwa Media Rodzina pokazuje, jak niezwykłe może być połączenie hitowego tekstu ze spojrzeniem artystycznym i wiarą w alternatywny baśniowy świat. Jim Kay sprawia, że „Harrym Potterem” zainteresują się nawet odbiorcy, których ominęło medialne szaleństwo i moda na Rowling.
Piękny album
Przygody Harry’ego Pottera wreszcie wyglądają jak książka dla dzieci, chociaż stroną graficzną zachwycą się i dorośli. Tom „Harry Potter i Kamień Filozoficzny”, pierwsza część opowieści o małym czarodzieju z błyskawicą na czole, zilustrował Jim Kay – i to tak, że zamienił historię w album dla koneserów, fanów oraz dla miłośników baśni. Tu „Harry Potter” przedstawiony w tłumaczeniu Andrzeja Polkowskiego wydaje się bardziej przyjazny najmłodszym: nie straszy objętością ani ogromnymi partiami opisowymi, wydaje się natomiast zwyczajną publikacją z zakresu literatury czwartej. Podczas lektury widać, że wielki nacisk położony został na akcję i na wymiany zdań między postaciami, czysto opisowe partie za to pojawiają się dość rzadko – co zresztą sprawia wrażenie, jakby najmłodsi otrzymywali „Harry’ego” w pigułce. Sporej – w dalszym ciągu to prawie ćwierć tysiąca stron i to w dużym formacie – ale już łatwiejszej do lektury. No i wspaniale ozdobionej.
Wielki tom ma wszytą zakładkę i baśniowo kolorową obwolutę, która daje niewielkie pojęcie o rozmachu ilustratora. Jim Kay bawi się światem stworzonym przez Rowling. Lubuje się w hiperrealistycznych a mimo to wciąż bajkowych portretach wybranych postaci, w klimatycznych i potężnych tematach do obrazów i w poszukiwaniu oryginalnej perspektywy. Uwielbia ilustracyjne wyzwania: monumentalne i fantazyjne budowle z wieloma architektonicznymi detalami, smoki i czarnoksiężników, gry światła i opary mgły, z których wyłaniają się dopiero mroczne i majestatyczne zamki. Każdy kolejny obraz, wpisany mocno w treść rozdziału lub scenki, staje się wielkim wydarzeniem – bez względu na to, czy prezentuje zwyczajne portrety, czy ujmuje postacie w ruchu. Jim Kay świetnie czuje się w magicznym świecie stworzonym przez Rowling i zapewnia odbiorcom już na planie ilustracji garść silnych wrażeń. Znakomicie radzi sobie z pozarealistycznymi tematami: gdy portretuje bohaterów parających się magią, w dodatku – w niezwykłych okolicznościach stawia na oryginalne oświetlenie, wiele mówiące miny, zatrzymany w kadrze ruch i nieuchwytny lęk. To wszystko składa się na atmosferę ilustracji – zdecydowanie ta publikacja zasługuje na uznanie, a sam „Harry Potter” – na tak piękne graficzne opracowanie. Jim Kay przekona do siebie nawet dorosłych fanów serii, jest bowiem twórcą, który nie boi się korzystania z wyobraźni. Wie, że może stworzyć przestrzeń godną młodego czarodzieja – i tego właśnie dokonuje, bawiąc się literackimi motywami oraz onirycznymi pejzażami. Wszystko, co magiczne, nierzeczywiste i wyobrażone nabiera tu bardzo realnych kształtów. Przeglądanie tej książki będzie przyjemnością: chciałoby się, żeby baśniowe historie były ilustrowane jak najczęściej w taki „dorosły” i poważny sposób – teraz „Harry Potter” nie jest tylko wydawniczym fenomenem – zamienia się prawie w dzieło sztuki, album, który warto przeglądać samemu lub z pociechami. O ile krytycy, a czasem i odbiorcy, mają zastrzeżenia do Rowling i jej pomysłów, o tyle propozycje Jima Kaya spotkają się z ogromnym zachwytem. Ten ilustrator szanuje tekst, nie ozdabia opowieści – nadaje jej nową jakość, pozwala w grafikach dostrzec wielowymiarowe historie. Kay przenosi czytelników do innej rzeczywistości nawet na „zwykłych” stronach z tekstem – delikatnymi deseniami sugeruje, że mają do czynienia z tajemniczą księgą, zaczytaną i obdarzoną własną historią. Publikacja wydawnictwa Media Rodzina pokazuje, jak niezwykłe może być połączenie hitowego tekstu ze spojrzeniem artystycznym i wiarą w alternatywny baśniowy świat. Jim Kay sprawia, że „Harrym Potterem” zainteresują się nawet odbiorcy, których ominęło medialne szaleństwo i moda na Rowling.
Nauka Bez Granic: A Ticket to Birmingham
Niezwykła podróż
Sekretem udanego przedstawienia jest dobry tekst, ale nie tylko Przydadzą się jeszcze charyzmatyczni aktorzy. Wtedy można zrobić wszystko, na czele z włączeniem publiczności do świetnej zabawy. „A Ticket to Birmingham” to jeden z angielskich interaktywnych spektakli proponowanych młodzieży przez Naukę Bez Granic, a jednocześnie powrót do klasyki dowcipu i aktorski popis. Na spektakl składa się kilka kultowych już dzisiaj skeczy grupy Monty Pythona (między innymi ten z martwą papugą) odgrywanych przez Richiego Mullaneya i Kaidara Kivistika, a także parę nagrań z archiwów kabaretowych. Do tego – scenki odgrywane z widzami i zmuszające do czynnej nauki języka. Dobór skeczy i ich wykonanie gwarantuje doskonałą zabawę i nawet największych sceptyków (czy leni…) przekona do wysiłku.
Filmiki z miejsca zyskują aprobatę młodzieży – gang staruszek czy biuro, w którym na godziny lub minuty zamówić można przeciwnika do kłótni to absurd w najczystszej postaci – i jako taki jest ponadczasowy. Krótkie scenki nie tylko uświadomią młodym ludziom, że do klasyki humoru warto sięgać – zachęcają wręcz do dalszych samodzielnych poszukiwań, o lepszą reklamę byłoby trudno. W spektaklu „A Ticket to Birmingham” pełnią one jeszcze jedną ważną rolę: dają aktorom czas na niezbędne przebiórki. Richie i Kaidar w kolejne postacie wcielają się wprawdzie błyskawicznie, ale zawsze potrzebują kilku drobiazgów: peruki, sukienki czy torby podróżnej, która nagle zamieni się w supernowoczesny odkurzacz. Przyjemnie jest obserwować, jak ci dwaj trenerzy Nauki Bez Granic bawią się kolejnymi rolami. Kaidar okazuje się niezastąpiony jako zblazowany sprzedawca, urzędnik na poczcie czy niezbyt dobry w swoim fachu akwizytor. Richie może się wykazać między innymi jako kapryśna klientka czy ekscentryczny właściciel papugi. Między tymi dwoma aktorami panuje zdrowa rywalizacja, jeden chce przyćmić drugiego dla jakości show.
Kolejne scenki w naturalny sposób prowadzą do gier z widownią. Dzieci będą wysyłać pocztą różne przedmioty lub zbiorowo przekrzykiwać się w dialogu ze sklepu zoologicznego. Także wyznaczane im zadania są dowcipne i nie odbiegają stylistyką od odgrywanych skeczy, wiążą się z nimi tematycznie, ale i ze względu na komizm.
„A Ticket to Birmingham” to spektakl bardzo barwny. Pomysły z Monty Pythona układają się tu w spójną całość, a do tego nie są przewidywalne. Nawet jeśli ktoś dobrze zna oryginały (o co w młodszych pokoleniach coraz trudniej), nic nie traci i nie będzie się nudzić na propozycji Nauki Bez Granic. Odbiorcy odkrywają również przyjemność aktorskiego przechodzenia w różne postacie: tu nie wystarczy powtórzenie kwestii z odpowiednim akcentem, trzeba jej też nadać zabarwienie emocjonalne, nawet – mocno przerysowane. Samym występującym zresztą daleko do powagi – a jednak szybko wypracują sobie autorytet i wciągną wszystkich do ponadczasowej zabawy. „A Ticket to Birmingham” powinien stać się spektaklem obowiązkowym do obejrzenia przez młodych ludzi uczących się angielskiego.
Sekretem udanego przedstawienia jest dobry tekst, ale nie tylko Przydadzą się jeszcze charyzmatyczni aktorzy. Wtedy można zrobić wszystko, na czele z włączeniem publiczności do świetnej zabawy. „A Ticket to Birmingham” to jeden z angielskich interaktywnych spektakli proponowanych młodzieży przez Naukę Bez Granic, a jednocześnie powrót do klasyki dowcipu i aktorski popis. Na spektakl składa się kilka kultowych już dzisiaj skeczy grupy Monty Pythona (między innymi ten z martwą papugą) odgrywanych przez Richiego Mullaneya i Kaidara Kivistika, a także parę nagrań z archiwów kabaretowych. Do tego – scenki odgrywane z widzami i zmuszające do czynnej nauki języka. Dobór skeczy i ich wykonanie gwarantuje doskonałą zabawę i nawet największych sceptyków (czy leni…) przekona do wysiłku.
Filmiki z miejsca zyskują aprobatę młodzieży – gang staruszek czy biuro, w którym na godziny lub minuty zamówić można przeciwnika do kłótni to absurd w najczystszej postaci – i jako taki jest ponadczasowy. Krótkie scenki nie tylko uświadomią młodym ludziom, że do klasyki humoru warto sięgać – zachęcają wręcz do dalszych samodzielnych poszukiwań, o lepszą reklamę byłoby trudno. W spektaklu „A Ticket to Birmingham” pełnią one jeszcze jedną ważną rolę: dają aktorom czas na niezbędne przebiórki. Richie i Kaidar w kolejne postacie wcielają się wprawdzie błyskawicznie, ale zawsze potrzebują kilku drobiazgów: peruki, sukienki czy torby podróżnej, która nagle zamieni się w supernowoczesny odkurzacz. Przyjemnie jest obserwować, jak ci dwaj trenerzy Nauki Bez Granic bawią się kolejnymi rolami. Kaidar okazuje się niezastąpiony jako zblazowany sprzedawca, urzędnik na poczcie czy niezbyt dobry w swoim fachu akwizytor. Richie może się wykazać między innymi jako kapryśna klientka czy ekscentryczny właściciel papugi. Między tymi dwoma aktorami panuje zdrowa rywalizacja, jeden chce przyćmić drugiego dla jakości show.
Kolejne scenki w naturalny sposób prowadzą do gier z widownią. Dzieci będą wysyłać pocztą różne przedmioty lub zbiorowo przekrzykiwać się w dialogu ze sklepu zoologicznego. Także wyznaczane im zadania są dowcipne i nie odbiegają stylistyką od odgrywanych skeczy, wiążą się z nimi tematycznie, ale i ze względu na komizm.
„A Ticket to Birmingham” to spektakl bardzo barwny. Pomysły z Monty Pythona układają się tu w spójną całość, a do tego nie są przewidywalne. Nawet jeśli ktoś dobrze zna oryginały (o co w młodszych pokoleniach coraz trudniej), nic nie traci i nie będzie się nudzić na propozycji Nauki Bez Granic. Odbiorcy odkrywają również przyjemność aktorskiego przechodzenia w różne postacie: tu nie wystarczy powtórzenie kwestii z odpowiednim akcentem, trzeba jej też nadać zabarwienie emocjonalne, nawet – mocno przerysowane. Samym występującym zresztą daleko do powagi – a jednak szybko wypracują sobie autorytet i wciągną wszystkich do ponadczasowej zabawy. „A Ticket to Birmingham” powinien stać się spektaklem obowiązkowym do obejrzenia przez młodych ludzi uczących się angielskiego.
piątek, 8 stycznia 2016
Piotr Bednarczyk, Maciej Kur: Lil i Put. Chodu!!!
Egmont, Warszawa 2015.
Zjawisko
Lil i Put, przedstawiciele małoludów, bez przerwy wpadają w tarapaty. Piotr Bednarczyk i Maciej Kur próbują stworzyć komiks dla młodszych nastolatków – zestaw krótkich, kilkustronicowych historyjek o sporej dynamice i dość niskim, rubasznym humorze. Tu króluje zło albo jego parodia – to jest odwrotność baśniowego szczęścia. Siostra jednego z bohaterów siedzi w więzieniu, Lil i Put, gdy czegoś potrzebują, potrafią zostawić po sobie zgliszcza. Jest tu jak zwykle u krasnoludów z książek fantasy: pojawiają się sceny w karczmach, bijatyki, dziwne czary… Jest ludowa wiara w utopce i nimfy wabiące swoim śpiewem nieszczęśników. Są ożywiane baśniowe drzewa. Sporo pościgów i konfliktów, magia i śmiech. Ten ostatni – raczej dla młodszych, Lil i Put nie posługują się wyrafinowanymi żartami, tu ma się za to do czynienia z porażającą dosłownością w miejsce finezji. Ale też do Lila i Puta finezja nie pasuje – te wielkostope skrzaty bez przerwy dokuczają sobie lub komuś. Już w pierwszej historii z tomiku „Chodu!!!” trafiają na cmentarz, do dwóch rywalizujących ze sobą przedsiębiorców pogrzebowych. Czasem wpadają w łapy zbirów (na szczęście – uczciwych), żeby zarobić polują na szczury lub opiekują się nastolatką wzorowaną na Emily the Strange. Nie zawsze zachowują się dobrze – to wpisane w ich naturę. Lil i Put są postaciami, które polubić można ze względu na ich dystans do świata i skłonność do wybryków. Jednak humor sytuacyjny okazuje się tu bardzo przewidywalny, a inne rodzaje dowcipu pojawiają się bardzo rzadko i nieregularnie. „Chodu” przypomina trochę historyjki wymyślane przez nastolatków na nudnych lekcjach, chociaż jest tomikiem o wiele bardziej dopracowanym graficznie. Autorzy – nagrodzeni w I edycji konkursu im. Janusza Christy starają się znaleźć dla siebie niszę na rynku komiksowym. Rezygnują z przesłodzonych opowiastek dla kilkulatków, ale i z dowcipu, który przyciągnąłby do książki dorosłych. Ich grupę docelową stanowią nastolatki wychowane już na grach komputerowych i odczytujące wszelkie intertekstualia z zakresu fantasy. Na takie grono czytelników wskazują nawet rozwiązania fabularne, tempo akcji i brak odgałęzień w pojedynczych opowiastkach. Autorzy wybierają proste skojarzenia, jeśli chcą imponować – to bardziej rysunkami niż treścią.
Bohaterowie mają tu charakterystyczne sylwetki i rozpoznawalne, kanciaste i ostre rysy. Nie przypominają ani dziecięcych bohaterów, ani postaci z „dorosłych” komiksów. Trochę ilustracje nawiązują tu do Christy, chociaż są dużo prostsze i bardziej karykaturalne. Zawsze natomiast wzrok przyciągać będą nasycone kolory. Lil i Put nie muszą na pierwszy rzut oka budzić sympatii, wystarczy, że złośliwie zaintrygują, to lepiej wpasowuje się w ich profil. Ten komiks jest prosty w odbiorze, dostarcza rozrywki i tylko do tego celu został przygotowany.
Lil i Put zachowują się jak jedna postać i służą wzbudzaniu śmiechu. Ich kolejne przygody to przejścia od zawiązania akcji do puenty, nie mają przedstawiać rozwoju charakterów czy interpersonalnych kontaktów – ten aspekt został przez autorów całkowicie zarzucony. Komiksy z tomiku przypominają trochę rozłożone w czasie (to jest – rozbite na kilkustronicowe opowieści) dowcipy rysunkowe. Nikomu nie zależy na prawdopodobieństwie ani na ciągłości przygód: każda historia to oddzielny i zamknięty temat. „Lil i Put. Chodu!!!” to próba znalezienia czytelników, którym znudziły się mainstreamowe, albo zbyt dorosłe, albo zbyt dziecinne wątki w popularnych stripach i opowiastkach. To również ucieczka od prozaicznych tematów do wyobraźni i świata wolnego od spraw aktualnych czy codziennych.
Zjawisko
Lil i Put, przedstawiciele małoludów, bez przerwy wpadają w tarapaty. Piotr Bednarczyk i Maciej Kur próbują stworzyć komiks dla młodszych nastolatków – zestaw krótkich, kilkustronicowych historyjek o sporej dynamice i dość niskim, rubasznym humorze. Tu króluje zło albo jego parodia – to jest odwrotność baśniowego szczęścia. Siostra jednego z bohaterów siedzi w więzieniu, Lil i Put, gdy czegoś potrzebują, potrafią zostawić po sobie zgliszcza. Jest tu jak zwykle u krasnoludów z książek fantasy: pojawiają się sceny w karczmach, bijatyki, dziwne czary… Jest ludowa wiara w utopce i nimfy wabiące swoim śpiewem nieszczęśników. Są ożywiane baśniowe drzewa. Sporo pościgów i konfliktów, magia i śmiech. Ten ostatni – raczej dla młodszych, Lil i Put nie posługują się wyrafinowanymi żartami, tu ma się za to do czynienia z porażającą dosłownością w miejsce finezji. Ale też do Lila i Puta finezja nie pasuje – te wielkostope skrzaty bez przerwy dokuczają sobie lub komuś. Już w pierwszej historii z tomiku „Chodu!!!” trafiają na cmentarz, do dwóch rywalizujących ze sobą przedsiębiorców pogrzebowych. Czasem wpadają w łapy zbirów (na szczęście – uczciwych), żeby zarobić polują na szczury lub opiekują się nastolatką wzorowaną na Emily the Strange. Nie zawsze zachowują się dobrze – to wpisane w ich naturę. Lil i Put są postaciami, które polubić można ze względu na ich dystans do świata i skłonność do wybryków. Jednak humor sytuacyjny okazuje się tu bardzo przewidywalny, a inne rodzaje dowcipu pojawiają się bardzo rzadko i nieregularnie. „Chodu” przypomina trochę historyjki wymyślane przez nastolatków na nudnych lekcjach, chociaż jest tomikiem o wiele bardziej dopracowanym graficznie. Autorzy – nagrodzeni w I edycji konkursu im. Janusza Christy starają się znaleźć dla siebie niszę na rynku komiksowym. Rezygnują z przesłodzonych opowiastek dla kilkulatków, ale i z dowcipu, który przyciągnąłby do książki dorosłych. Ich grupę docelową stanowią nastolatki wychowane już na grach komputerowych i odczytujące wszelkie intertekstualia z zakresu fantasy. Na takie grono czytelników wskazują nawet rozwiązania fabularne, tempo akcji i brak odgałęzień w pojedynczych opowiastkach. Autorzy wybierają proste skojarzenia, jeśli chcą imponować – to bardziej rysunkami niż treścią.
Bohaterowie mają tu charakterystyczne sylwetki i rozpoznawalne, kanciaste i ostre rysy. Nie przypominają ani dziecięcych bohaterów, ani postaci z „dorosłych” komiksów. Trochę ilustracje nawiązują tu do Christy, chociaż są dużo prostsze i bardziej karykaturalne. Zawsze natomiast wzrok przyciągać będą nasycone kolory. Lil i Put nie muszą na pierwszy rzut oka budzić sympatii, wystarczy, że złośliwie zaintrygują, to lepiej wpasowuje się w ich profil. Ten komiks jest prosty w odbiorze, dostarcza rozrywki i tylko do tego celu został przygotowany.
Lil i Put zachowują się jak jedna postać i służą wzbudzaniu śmiechu. Ich kolejne przygody to przejścia od zawiązania akcji do puenty, nie mają przedstawiać rozwoju charakterów czy interpersonalnych kontaktów – ten aspekt został przez autorów całkowicie zarzucony. Komiksy z tomiku przypominają trochę rozłożone w czasie (to jest – rozbite na kilkustronicowe opowieści) dowcipy rysunkowe. Nikomu nie zależy na prawdopodobieństwie ani na ciągłości przygód: każda historia to oddzielny i zamknięty temat. „Lil i Put. Chodu!!!” to próba znalezienia czytelników, którym znudziły się mainstreamowe, albo zbyt dorosłe, albo zbyt dziecinne wątki w popularnych stripach i opowiastkach. To również ucieczka od prozaicznych tematów do wyobraźni i świata wolnego od spraw aktualnych czy codziennych.
czwartek, 7 stycznia 2016
Paweł Zagumny: Życie to mecz
Akurat, Warszawa 2015.
Boiskowe przeżycia
Paweł Zagumny to jeden z siatkarzy, którzy przyczynili się – sukcesami na skalę międzynarodową – do wzrostu zainteresowania siatkówką w Polsce. Przeszedł z reprezentacją olbrzymią drogę – od braku nadziei na jakiekolwiek zwycięstwa na ważniejszych turniejach przez bycie „czarnym koniem” rozgrywek aż po rolę faworytów. Po zakończeniu występów w reprezentacji kraju Zagumny zdecydował się na… spisanie autobiografii sportowej – mimo że na polskim rynku wydawniczym to akurat odgałęzienie nie cieszy się wśród rodzimych sportowców zbyt wielką popularnością. Zagumny chce jednak dokonać podsumowania osiągnięć siatkarskich (nie bez znaczenia wydają się tu gafy niedoinformowanych dziennikarzy, którzy z tym zawodnikiem próbowali rozmawiać bez przygotowania) i zostawić po sobie kolejny ślad. Dla fanów siatkówki Zagumny to postać kultowa, utytułowany i utalentowany rozgrywający, który nieraz poprowadził drużynę do zwycięstwa, mózg zespołu i niekwestionowany kapitan. Zresztą kibicom, którzy sięgną po „Życie to mecz” Zagumnego przedstawiać nie trzeba. Sam zrobi to dokładnie.
Ghostem w tej książce (chociaż użyte zostało określenie „współpraca”) jest Cezary Kubaszewski. Jako redaktor mógłby nadać wspomnieniom choć odrobinę dynamiki. Część rozdziałów przypomina tu szkolne wypracowania na banalne tematy („ja i moja rodzina”), część jest niepotrzebnie przegadana i rozwleczona. W kibicach siatkówki odżyją wspomnienia z konkretnych meczy i dostarczających szalonych emocji piłek – ci podczas lektury przeżywać będą mecze na nowo. Gdyby jednak do książki zajrzał czytelnik przypadkowy, zupełnie nie zrozumie tej siatkarskiej pasji. Nie zrozumie – bo w samym tekście jej nie ma. Ani Paweł Zagumny, ani Cezary Kubaszewski nie starają się uchylić fenomenu tej dyscypliny sportu. Pierwszy krok po kroku analizuje swoje sportowe życie: pierwsze treningi z ojcem, pierwsze drużyny, pierwszą grę w „dorosłej” ekipie, temat reprezentacji… wszystko beznamiętnie, jakby prowadził notatki pod encyklopedyczny wpis. Drugi sprawia wrażenie, jakby tylko słuchał zwierzeń i notował je bez ingerencji w treść. A czasami by się to zwyczajnie przydało, bo Paweł Zagumny dość często się powtarza, w kolejnych rozdziałach przypominając już raz zaakcentowane fakty. Nie ma w tym próby zbliżenia się do czytelnika, wszystko okazuje się poprawne i… bez smaku. Trochę szkoda, bo przecież z tak licznych tytułów i osiągnięć dałoby się stworzyć zdynamizowaną historię.
Zagumny parę razy rezygnuje z „obiektywnego” tonu – gdy górę bierze rozgoryczenie. Kiedy nie zgadza się z pomysłami na treningi, kiedy zarząd drużyny postanawia rozwiązać z nim umowę – wtedy zawsze pojawia się stwierdzenie, że „można było to inaczej załatwić”, a autor pozwala sobie na ton urazy i żalu. Pozostaje przy własnych ocenach, nie pogłębia tematów – a przecież są to jedyne miejsca w książce, gdzie przejawia nieco żywszych uczuć. Szkoda, że z takim zabarwieniem emocjonalnym nie pisze o siatkarskiej codzienności, bo literackiego opracowania bardzo tu brakuje. Sama chronologia nie wystarczy czytelnikom, nawet mimo kuszącego powrotu do najlepszych momentów polskiej siatkówki ostatnich dekad.
Książkę zamykają bardzo konwencjonalne wypowiedzi rodziny, kolegów i trenerów na temat Pawła Zagumnego. Większość to typowe ogólniki, mało kto dokłada tu do obrazu zawodnika ciekawą informację. Temat miał potencjał – ale ów potencjał nie został wykorzystany. Inna rzecz, że prawdziwi fani siatkówki bez względu na wszystko po tę publikację z ciekawości sięgną i parę razy się nad nią zastanowią. Paweł Zagumny przedstawia swoją opowieść o pięknej sportowej karierze i przypomina między innymi najciekawsze fragmenty boiskowych przeżyć.
Boiskowe przeżycia
Paweł Zagumny to jeden z siatkarzy, którzy przyczynili się – sukcesami na skalę międzynarodową – do wzrostu zainteresowania siatkówką w Polsce. Przeszedł z reprezentacją olbrzymią drogę – od braku nadziei na jakiekolwiek zwycięstwa na ważniejszych turniejach przez bycie „czarnym koniem” rozgrywek aż po rolę faworytów. Po zakończeniu występów w reprezentacji kraju Zagumny zdecydował się na… spisanie autobiografii sportowej – mimo że na polskim rynku wydawniczym to akurat odgałęzienie nie cieszy się wśród rodzimych sportowców zbyt wielką popularnością. Zagumny chce jednak dokonać podsumowania osiągnięć siatkarskich (nie bez znaczenia wydają się tu gafy niedoinformowanych dziennikarzy, którzy z tym zawodnikiem próbowali rozmawiać bez przygotowania) i zostawić po sobie kolejny ślad. Dla fanów siatkówki Zagumny to postać kultowa, utytułowany i utalentowany rozgrywający, który nieraz poprowadził drużynę do zwycięstwa, mózg zespołu i niekwestionowany kapitan. Zresztą kibicom, którzy sięgną po „Życie to mecz” Zagumnego przedstawiać nie trzeba. Sam zrobi to dokładnie.
Ghostem w tej książce (chociaż użyte zostało określenie „współpraca”) jest Cezary Kubaszewski. Jako redaktor mógłby nadać wspomnieniom choć odrobinę dynamiki. Część rozdziałów przypomina tu szkolne wypracowania na banalne tematy („ja i moja rodzina”), część jest niepotrzebnie przegadana i rozwleczona. W kibicach siatkówki odżyją wspomnienia z konkretnych meczy i dostarczających szalonych emocji piłek – ci podczas lektury przeżywać będą mecze na nowo. Gdyby jednak do książki zajrzał czytelnik przypadkowy, zupełnie nie zrozumie tej siatkarskiej pasji. Nie zrozumie – bo w samym tekście jej nie ma. Ani Paweł Zagumny, ani Cezary Kubaszewski nie starają się uchylić fenomenu tej dyscypliny sportu. Pierwszy krok po kroku analizuje swoje sportowe życie: pierwsze treningi z ojcem, pierwsze drużyny, pierwszą grę w „dorosłej” ekipie, temat reprezentacji… wszystko beznamiętnie, jakby prowadził notatki pod encyklopedyczny wpis. Drugi sprawia wrażenie, jakby tylko słuchał zwierzeń i notował je bez ingerencji w treść. A czasami by się to zwyczajnie przydało, bo Paweł Zagumny dość często się powtarza, w kolejnych rozdziałach przypominając już raz zaakcentowane fakty. Nie ma w tym próby zbliżenia się do czytelnika, wszystko okazuje się poprawne i… bez smaku. Trochę szkoda, bo przecież z tak licznych tytułów i osiągnięć dałoby się stworzyć zdynamizowaną historię.
Zagumny parę razy rezygnuje z „obiektywnego” tonu – gdy górę bierze rozgoryczenie. Kiedy nie zgadza się z pomysłami na treningi, kiedy zarząd drużyny postanawia rozwiązać z nim umowę – wtedy zawsze pojawia się stwierdzenie, że „można było to inaczej załatwić”, a autor pozwala sobie na ton urazy i żalu. Pozostaje przy własnych ocenach, nie pogłębia tematów – a przecież są to jedyne miejsca w książce, gdzie przejawia nieco żywszych uczuć. Szkoda, że z takim zabarwieniem emocjonalnym nie pisze o siatkarskiej codzienności, bo literackiego opracowania bardzo tu brakuje. Sama chronologia nie wystarczy czytelnikom, nawet mimo kuszącego powrotu do najlepszych momentów polskiej siatkówki ostatnich dekad.
Książkę zamykają bardzo konwencjonalne wypowiedzi rodziny, kolegów i trenerów na temat Pawła Zagumnego. Większość to typowe ogólniki, mało kto dokłada tu do obrazu zawodnika ciekawą informację. Temat miał potencjał – ale ów potencjał nie został wykorzystany. Inna rzecz, że prawdziwi fani siatkówki bez względu na wszystko po tę publikację z ciekawości sięgną i parę razy się nad nią zastanowią. Paweł Zagumny przedstawia swoją opowieść o pięknej sportowej karierze i przypomina między innymi najciekawsze fragmenty boiskowych przeżyć.