PWN, Warszawa 2013.
Przegląd rozrywek
Ta albumowa seria PWN ma dostarczać wiadomości z różnych dziedzin kultury międzywojnia, ale też funkcjonować jako zbiór poppublikacji kierowanych do masowej publiczności. Ma zaspokajać podstawową ciekawość zwykłych czytelników, ale nie wyręczać w badaniach specjalistów. Istnieje jako kompendium wiedzy oraz ładny album - a pogłębienia informacji zainteresowani będą szukać sami. Niezaangażowanym w temat w zupełności wystarczy.
Wojciech Kałużyński dołącza do cyklu książką „Kino, teatr, kabaret w przedwojennej Polsce. Artyści. Miejsca. Skandale”. Jeśli weźmie się pod uwagę imponującą liczbę zdjęć, kadrów z filmów, fotosów czy druków, łatwo domyślić się, że na szczegółowe analizy zabraknie tu miejsca. A przecież nie odczuwa się tego w dość sycącej lekturze. Mimo że Kałużyński w dodatku za cel obrał sobie przedstawienie niemal wszystkich rodzajów kulturalnych rozrywek dostępnych masowej publice w międzywojennej Polsce – i tak obok akcentowanych w tytule przybytków sztuki oraz muzy podkasanej zajmuje się też radiem, rewią oraz… zjawiskiem gwiazd (czyli dawnych „celebrytów”). To już wyklucza dokładne prezentowanie tematu – za to umożliwia odbiorcom błyskawiczne orientowanie się w sposobach spędzania wolnego czasu w dwudziestoleciu. Objętość wyklucza dokładne opisy – Kałużyński jednak nie rozmywa narracji, dzięki czemu tekst wydaje się bardziej spójny i przepełniony faktami.
Uderza dysproporcja w potraktowaniu kolejnych zagadnień. Nad kinem Kałużyński rozwodzi się najdłużej, zestawiając polskie filmy z zagranicznymi produkcjami, osobno też charakteryzuje uwielbiane przez odbiorców naiwne komedie. Widać w tym wielki sentyment do przedwojennych produkcji, ale i wyraźną pasję oraz zaangażowanie w temat – przez długi czas czytelnicy będą się zapewne zastanawiać, dlaczego autor nie poprzestał na samym kinie. Zwłaszcza że teatr nie wydaje mu się zbyt interesujący i autor odnotowuje osiągnięcia sceniczne z kronikarskiego obowiązku. Również w przypadku dokładnie zbadanego kabaretu Kałużyński nie wytrzyma konkurencji, przynajmniej w oczach miłośników zagadnienia – ale i im przypadnie do gustu obfitość fotografii zwykle w opracowaniach spychana na dalszy plan.
Pamięta autor o gronie swoich odbiorców i o tym, że musi trafić do przekonania zwykłym czytelnikom, którzy niespecjalnie orientują się w życiu artystycznym dwudziestolecia. Z tego też względu często przywołuje ciekawe anegdoty, ubarwia informacje zabawnymi – lub plotkarskimi – wstawkami, rzuca te niepodręcznikowe a zdobyte dzięki wspomnieniom aktorów i satyryków dane na żer dzisiejszym czytelnikom. To sprawia, że tom czyta się z przyjemnością, owszem, ale nie będzie służył jako podręczne źródło wiadomości, przynajmniej nie każdemu.
Całą ta publikacja jest dobrze przygotowana i ciekawie napisana, ale przydałoby jej się wyrównanie ważności poszczególnych wątków lub rezygnacja z rozdziałów „plotkarskich” (piszę to ze świadomością, że te rozdziały będą się bardzo podobać odbiorcom) na rzecz poszerzenia tych o wartości informacyjnej. Nie ma bowiem sensu do dawnych obyczajów i pomysłów na spędzanie wolnego czasu przykładać aktualnych kryteriów ocen. To zbyteczna próba podporządkowywania się dzisiejszemu zwykłemu czytelnikowi – bo raczej tego nie doceni, a straci niepowtarzalny klimat dwudziestolecia. Cały tom jednak i tak kipi od wiadomości na temat kultury międzywojnia, a do tego zachęca atrakcyjną narracją – jest więc pozycją, po którą z pewnością warto sięgnąć.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
czwartek, 31 października 2013
Andrzej Poniedzielski: Piosenki to
Jednocześnie, Łódź.
Kształt słów
Kiedy teksty piosenek bardów trafiają do druku, zwykle publikacje nie różnią się od tomików poezji – niewielkie objętościowo książeczki pozbawione są grafik i wszelkich ozdobników. Z tomami Andrzeja Poniedzielskiego wypuszczanymi na rynek przez wydawnictwo Jednocześnie jest zupełnie inaczej. Utwory barda i satyryka ozdabiane są pomysłowymi ilustracjami i zyskują często nieklasyczne łamanie. Okazuje się, że takie zabiegi edytorskie nie tylko uatrakcyjniają książkę, ale jeszcze pozwalają uwypuklić ukryte znaczenia filozoficznych spostrzeżeń. Najlepszym przykładem jest tu tom „Piosenki to”, ekskluzywny wybór najbardziej znanych songów Andrzeja Poniedzielskiego. Kto zna twórczość tego artysty, nie da rady zwyczajnie śledzić kolejnych strof i piosenek – odruchowo zacznie je nucić. O muzycznym rodowodzie utworów przypomina okładkowa pięciolinia prowadzona przez wyklejki, ale też podany w atrakcyjnej formie graficznej na końcu zbiorku spis kompozytorów.
Ale tomu „Piosenki to” nie da się traktować jak podręcznego śpiewnika. Tu na powrót odzyskuje się wagę słów, melodia staje się sprawą drugorzędną. Dzieje się tak za sprawą opracowania graficznego, pełnego niespodzianek dla odbiorców. Wprawdzie „kalendarze” wydawnictwa Jednocześnie, jak i tomik pod tym tytułem, zapowiadały już zabawy grafiką, jednak w książce „Piosenki to” jest ona najbardziej odważna. Wydaje się, że momentami próbuje się wybić na pierwszy plan, zmusić odbiorcę do wytężenia uwagi i większego skupienia, które zaprocentuje potem przy lekturze tekstów. Ekspansywne ilustracje wcale nie powracają z każdą piosenką, jest ich w tomie stosunkowo niewiele, ale za każdym razem zatrzymują czytanie, wymagają przeanalizowania i dodatkowej refleksji. Nie uzupełniają i nie ilustrują wierszy, funkcjonują obok nich, a czasem nawet wbrew nim. O wiele ważniejsze są natomiast sposoby przedstawiania samych utworów. Tytuły zostają swobodnie rozrzucane na stronach, wykorzystują różne kroje i wielkości czcionek, zwykle też nie poddają się linearnej lekturze. Również podział na zwrotki prowokuje do eksperymentowania z układem na stronach – każdy utwór staje się tworzywem plastycznym, miniaturą, która zyskuje własny wewnętrzny porządek – i chociaż w zderzeniu wszystkich tych porządków rodzi się chaos, całość sprawia wrażenie spójności. Kształty, formy i kolory okazują się symbolami, a graficzne i typograficzne poszukiwania podlegają różnym interpretacjom.
Tytuły „rozdziałów” to cytat, ale i próba definiowania zawartości. Wśród piosenek-żartów, piosenek-zdziwień, piosenek dla niej i dla niego zawsze udaje się odnaleźć głębokie przemyślenia na temat ludzkiego losu, przemijania i miłości. Nie ma w tomiku utworów nieznanych odbiorcom – ale dzięki nowemu układowi, pomysłowi kompozycyjnemu i łamaniu, piosenki zyskują szansę na kolejne odkrycia i olśnienia. Andrzej Poniedzielski sięga po to, co wydaje się oczywiste i „normalne” dla czytelników – i z tego wydobywa nowe-stare sensy. Prowadzi odbiorców przez świat skojarzeń oryginalnych, a przecież najprostszych, wyrastających z tego, co wszyscy znają, wiedzą i czują. Autor uruchamia międzysłowne mechanizmy, by w lapidarnych sformułowaniach uchwycić to, nad czym zawsze biedzą się filozofowie. Te teksty są wyjątkowo celne – i doczekały się ciekawej oprawy. Tu nawet płócienna wytłaczana okładka przypomina o wartości utworów. Wydawanie takich publikacji większości firm zwyczajnie się nie opłaca – ale „Piosenki to” przeznaczone są przecież dla „fanów” Andrzeja Poniedzielskiego, dla ludzi wrażliwych i wyczulonych na zabawy słowami. Ci nie potrzebują wielkich marketingowych akcji i zachęt do zakupu – wiedzą bowiem, w czym tkwi prawdziwa wartość takich książek.
Kształt słów
Kiedy teksty piosenek bardów trafiają do druku, zwykle publikacje nie różnią się od tomików poezji – niewielkie objętościowo książeczki pozbawione są grafik i wszelkich ozdobników. Z tomami Andrzeja Poniedzielskiego wypuszczanymi na rynek przez wydawnictwo Jednocześnie jest zupełnie inaczej. Utwory barda i satyryka ozdabiane są pomysłowymi ilustracjami i zyskują często nieklasyczne łamanie. Okazuje się, że takie zabiegi edytorskie nie tylko uatrakcyjniają książkę, ale jeszcze pozwalają uwypuklić ukryte znaczenia filozoficznych spostrzeżeń. Najlepszym przykładem jest tu tom „Piosenki to”, ekskluzywny wybór najbardziej znanych songów Andrzeja Poniedzielskiego. Kto zna twórczość tego artysty, nie da rady zwyczajnie śledzić kolejnych strof i piosenek – odruchowo zacznie je nucić. O muzycznym rodowodzie utworów przypomina okładkowa pięciolinia prowadzona przez wyklejki, ale też podany w atrakcyjnej formie graficznej na końcu zbiorku spis kompozytorów.
Ale tomu „Piosenki to” nie da się traktować jak podręcznego śpiewnika. Tu na powrót odzyskuje się wagę słów, melodia staje się sprawą drugorzędną. Dzieje się tak za sprawą opracowania graficznego, pełnego niespodzianek dla odbiorców. Wprawdzie „kalendarze” wydawnictwa Jednocześnie, jak i tomik pod tym tytułem, zapowiadały już zabawy grafiką, jednak w książce „Piosenki to” jest ona najbardziej odważna. Wydaje się, że momentami próbuje się wybić na pierwszy plan, zmusić odbiorcę do wytężenia uwagi i większego skupienia, które zaprocentuje potem przy lekturze tekstów. Ekspansywne ilustracje wcale nie powracają z każdą piosenką, jest ich w tomie stosunkowo niewiele, ale za każdym razem zatrzymują czytanie, wymagają przeanalizowania i dodatkowej refleksji. Nie uzupełniają i nie ilustrują wierszy, funkcjonują obok nich, a czasem nawet wbrew nim. O wiele ważniejsze są natomiast sposoby przedstawiania samych utworów. Tytuły zostają swobodnie rozrzucane na stronach, wykorzystują różne kroje i wielkości czcionek, zwykle też nie poddają się linearnej lekturze. Również podział na zwrotki prowokuje do eksperymentowania z układem na stronach – każdy utwór staje się tworzywem plastycznym, miniaturą, która zyskuje własny wewnętrzny porządek – i chociaż w zderzeniu wszystkich tych porządków rodzi się chaos, całość sprawia wrażenie spójności. Kształty, formy i kolory okazują się symbolami, a graficzne i typograficzne poszukiwania podlegają różnym interpretacjom.
Tytuły „rozdziałów” to cytat, ale i próba definiowania zawartości. Wśród piosenek-żartów, piosenek-zdziwień, piosenek dla niej i dla niego zawsze udaje się odnaleźć głębokie przemyślenia na temat ludzkiego losu, przemijania i miłości. Nie ma w tomiku utworów nieznanych odbiorcom – ale dzięki nowemu układowi, pomysłowi kompozycyjnemu i łamaniu, piosenki zyskują szansę na kolejne odkrycia i olśnienia. Andrzej Poniedzielski sięga po to, co wydaje się oczywiste i „normalne” dla czytelników – i z tego wydobywa nowe-stare sensy. Prowadzi odbiorców przez świat skojarzeń oryginalnych, a przecież najprostszych, wyrastających z tego, co wszyscy znają, wiedzą i czują. Autor uruchamia międzysłowne mechanizmy, by w lapidarnych sformułowaniach uchwycić to, nad czym zawsze biedzą się filozofowie. Te teksty są wyjątkowo celne – i doczekały się ciekawej oprawy. Tu nawet płócienna wytłaczana okładka przypomina o wartości utworów. Wydawanie takich publikacji większości firm zwyczajnie się nie opłaca – ale „Piosenki to” przeznaczone są przecież dla „fanów” Andrzeja Poniedzielskiego, dla ludzi wrażliwych i wyczulonych na zabawy słowami. Ci nie potrzebują wielkich marketingowych akcji i zachęt do zakupu – wiedzą bowiem, w czym tkwi prawdziwa wartość takich książek.
środa, 30 października 2013
Dean Karnazes: Ultramaratończyk. Poza granicami wytrzymałości
Galaktyka, Łódź 2013.
Ekstremalne trasy
Seria poświęcona bieganiu w maratonach i ultramaratonach wydawana przez Galaktykę stale się rozwija – i to w bardzo dobrym kierunku. Tym razem ze swoich biegowych przeżyć zwierza się Dean Karnazes. „Ultramaratończyk. Poza granicami wytrzymałości” to opowieść pewna humoru i wysiłku tak ekstremalnego, że czytelnicy zaczną sobie zadawać pytanie o sens i bezpieczeństwo, ale nawet na chwilę nie zechcą oderwać się od zrodzonej z pasji biegania lektury. Karnazes zabiera odbiorców w świat, do którego nawet uprawiający jogging dla zdrowia czy zawodowi biegacze bardzo rzadko mają wstęp. Tutaj w setkach mierzy się liczby pokonywanych w jednym biegu kilometrów, a odbiorcy nawet na moment nie obojętnieją przy kolejnych wyzwaniach. Ultramaratony w najtrudniejszych górskich warunkach, bieganie na pustyni czy Antarktydzie i ciągłe zwiększanie wyzwań, po… starty w 320-kilometrowych biegach sztafetowych w pojedynkę. Dla jednych Karnazes będzie wariatem, dla innych – człowiekiem z prawdziwą pasją.
Z punktu widzenia czytelnika autobiograficznej literatury sportowej „Ultramaratończyk” ma dość szablonową konstrukcję. Autor wskazuje początki zainteresowania bieganiem we wczesnym dzieciństwie, przedstawia siebie w otoczeniu rodziny, a następnie przechodzi sportowy kryzys i na kilkanaście lat bieganie rzuca. Powraca do sportu w wyniku inspiracji – i natychmiast rzuca się na najbardziej absurdalne trasy i najtrudniejsze biegi. Kilka z nich przedstawia dosyć szczegółowo, w słusznym przekonaniu, że odbiorcy chcieliby poznać psychiczne i fizyczne dolegliwości na najbardziej wymagających trasach. Przedstawia zatem i nocny głód oraz pochłanianie w biegu ogromnych porcji kalorycznego jedzenia, i zmęczenie, które każe przysypiać podczas biegu. Opowiada również o najgorszych fizycznych kryzysach, kiedy zbuntowane ciało odmawia posłuszeństwa i sukcesem staje się zrobienie jednego maleńkiego kroku. To w takich chwilach najczęściej pojawiać się będą u odbiorców wątpliwości co do sensu podobnego wysiłku. Ale Karnazes na takie wątpliwości miejsca nie znajduje i zaraz przechodzi do kolejnych relacji z jeszcze trudniejszych tras i wyzwań.
W odróżnieniu od poprzednich publikacji z tej serii, „Ultramaratończyk” jest tomem o wielkiej samotności (i równie wielkim wsparciu rodziny). Autor zawsze może liczyć na wyrozumiałą żonę i rodziców, którzy służą pomocą i wsparciem na trasie, nie zniechęcają do biegania, a w momentach kryzysowych znajdują odpowiednie motywacje, na trasach też kibicują mu jego dzieci. Ale w samym bieganiu Karnazes nie może liczyć na przyjaciół, którzy z nimi pobiegną czy będą pełnić rolę zająca. Mordercze trasy to czynnik wykluczający zbiorowe rekordy czy choćby wspólne wesołe treningi. Człowiek, który dokonuje rzeczy niemożliwych raz za razem, nie powinien oglądać się na innych – Dean Karnazes to wie.
„Ultramaratończyk” to opowieść pełna humoru: autor sprawnie posługuje się zarówno rubasznym żartem, jak i ironią, dobrze puentuje kolejne etapy narracji, więc jego zwierzenia czyta się dobrze nie tylko dzięki sporej dawce adrenaliny, ale i swobodnemu stylowi. Zrozumiałą ciekawość budzą sportowe dokonania – a jednak w „Ultramaratończyku” sama narracja zachęca do śledzenia przygód Karnazesa. Autor dowcipnie i z zapałem prezentuje kolejne ekstremalne pomysły i rzuca wyzwania tym wszystkim, którzy uważają bieganie na tak długich dystansach za niemożliwe. Książka znakomicie wpisuje się w serię Galaktyki i nie rozczaruje jej fanów.
Ekstremalne trasy
Seria poświęcona bieganiu w maratonach i ultramaratonach wydawana przez Galaktykę stale się rozwija – i to w bardzo dobrym kierunku. Tym razem ze swoich biegowych przeżyć zwierza się Dean Karnazes. „Ultramaratończyk. Poza granicami wytrzymałości” to opowieść pewna humoru i wysiłku tak ekstremalnego, że czytelnicy zaczną sobie zadawać pytanie o sens i bezpieczeństwo, ale nawet na chwilę nie zechcą oderwać się od zrodzonej z pasji biegania lektury. Karnazes zabiera odbiorców w świat, do którego nawet uprawiający jogging dla zdrowia czy zawodowi biegacze bardzo rzadko mają wstęp. Tutaj w setkach mierzy się liczby pokonywanych w jednym biegu kilometrów, a odbiorcy nawet na moment nie obojętnieją przy kolejnych wyzwaniach. Ultramaratony w najtrudniejszych górskich warunkach, bieganie na pustyni czy Antarktydzie i ciągłe zwiększanie wyzwań, po… starty w 320-kilometrowych biegach sztafetowych w pojedynkę. Dla jednych Karnazes będzie wariatem, dla innych – człowiekiem z prawdziwą pasją.
Z punktu widzenia czytelnika autobiograficznej literatury sportowej „Ultramaratończyk” ma dość szablonową konstrukcję. Autor wskazuje początki zainteresowania bieganiem we wczesnym dzieciństwie, przedstawia siebie w otoczeniu rodziny, a następnie przechodzi sportowy kryzys i na kilkanaście lat bieganie rzuca. Powraca do sportu w wyniku inspiracji – i natychmiast rzuca się na najbardziej absurdalne trasy i najtrudniejsze biegi. Kilka z nich przedstawia dosyć szczegółowo, w słusznym przekonaniu, że odbiorcy chcieliby poznać psychiczne i fizyczne dolegliwości na najbardziej wymagających trasach. Przedstawia zatem i nocny głód oraz pochłanianie w biegu ogromnych porcji kalorycznego jedzenia, i zmęczenie, które każe przysypiać podczas biegu. Opowiada również o najgorszych fizycznych kryzysach, kiedy zbuntowane ciało odmawia posłuszeństwa i sukcesem staje się zrobienie jednego maleńkiego kroku. To w takich chwilach najczęściej pojawiać się będą u odbiorców wątpliwości co do sensu podobnego wysiłku. Ale Karnazes na takie wątpliwości miejsca nie znajduje i zaraz przechodzi do kolejnych relacji z jeszcze trudniejszych tras i wyzwań.
W odróżnieniu od poprzednich publikacji z tej serii, „Ultramaratończyk” jest tomem o wielkiej samotności (i równie wielkim wsparciu rodziny). Autor zawsze może liczyć na wyrozumiałą żonę i rodziców, którzy służą pomocą i wsparciem na trasie, nie zniechęcają do biegania, a w momentach kryzysowych znajdują odpowiednie motywacje, na trasach też kibicują mu jego dzieci. Ale w samym bieganiu Karnazes nie może liczyć na przyjaciół, którzy z nimi pobiegną czy będą pełnić rolę zająca. Mordercze trasy to czynnik wykluczający zbiorowe rekordy czy choćby wspólne wesołe treningi. Człowiek, który dokonuje rzeczy niemożliwych raz za razem, nie powinien oglądać się na innych – Dean Karnazes to wie.
„Ultramaratończyk” to opowieść pełna humoru: autor sprawnie posługuje się zarówno rubasznym żartem, jak i ironią, dobrze puentuje kolejne etapy narracji, więc jego zwierzenia czyta się dobrze nie tylko dzięki sporej dawce adrenaliny, ale i swobodnemu stylowi. Zrozumiałą ciekawość budzą sportowe dokonania – a jednak w „Ultramaratończyku” sama narracja zachęca do śledzenia przygód Karnazesa. Autor dowcipnie i z zapałem prezentuje kolejne ekstremalne pomysły i rzuca wyzwania tym wszystkim, którzy uważają bieganie na tak długich dystansach za niemożliwe. Książka znakomicie wpisuje się w serię Galaktyki i nie rozczaruje jej fanów.
wtorek, 29 października 2013
Iwona Chmielewska: O tych, którzy się rozwijali
Media Rodzina, Poznań 2013.
Nici losu
Iwona Chmielewska nie przejmuje się modami w literaturze czwartej: ma własny pomysł na książeczki obrazkowe i nie podporządkowuje się wymogom rynku. Ponieważ w swoich tomach mocno ogranicza filozoficzny tekst, pozostawiając odbiorcom serie niedopowiedzeń, może zaistnieć także błyskawicznie poza granicami kraju. Udowadnia, że wszystko może stać się literackim tworzywem – inspiracji szuka w coraz mniej spodziewanych miejscach, czego znakomitym dowodem jest jej publikacja „O tych, którzy się rozwijali”. To nici ze sklepu z używanymi rzeczami stanowią właściwy początek tej opowieści: papierowe kartoniki skojarzyły się autorce z korpusami niewielkich ludzików. Wystarczyło dorobić nitowane – zginane w stawach – kończyny i głowy, by uwikłać szpulkowych gości w cały szereg wydarzeń.
Postacie stworzone z nici – ci, którzy się rozwijają – towarzyszą zwykłym ludziom w ich codzienności. Służą pomocą, dostarczając nici: do szycia, do naprawy sznura korali, do wieszania bielizny, do zrobienia drabinki czy huśtawki, zamiast żyłki do wędki, do ratowania tonącego czy do siatki na motyle. Ludziom bez przerwy potrzebne są nici (także jako symboliczny przedmiot lub zwykły sznurek) – jednym do pracy, innym do odpoczynku. Nie można sobie wyobrazić życia bez nici, przynajmniej kiedy śledzi się ilustracje Iwony Chmielewskiej. Na każdej stronie nić wpleciona zostaje w naturalną życiową scenkę: teraz już widać, dlaczego tak potrzebni są ci, którzy się rozwijają, cisi szpulkowi bohaterowie, o których nikt nie pamięta. Przecież nie o samą nić chodzi, a o wsparcie nieznanych, wiernych istot, o pomocną dłoń. Chmielewska nie chce wyjaśniać, kim te istoty są. Słowa mogłyby uszkodzić tych, którzy się rozwijają. Dlatego w tomie przemawiają kolażowe obrazki. Bohaterów łatwo poznać po korpusie z nicią i nitowanych rękach i nogach. Zwyczajni ludzie są wycinani z różnych sytuacji, a chociaż sięgają po pomoc tajemniczych istot, nie nawiązują z nimi kontaktu. Nawet dzieci, zwykle świadome niezwykłości i wyczulone na baśniowe światy, nie mają szansy zapoznać się ze swoimi dobrodziejami.
Chmielewska obrazki sprowadza do uproszczeń: niciany ludzik w konkretnej sytuacji, zwykli ludzie zajęci swoimi sprawami oraz nitki biegnące w różnych kierunkach i ku różnym przeznaczeniom. Delikatnie sugerowane tło, czasem dodatkowy przedmiot, przy którym nici lub sznurki są niezbędne – i tyle. Chmielewska dodatkowo stawia na twarze niezbyt współczesne, jej bohaterowie wyglądają jak z książek do historii. Ponadto autorka szczególnie lubuje się w prezentowaniu piękna starych ludzi: na ich twarzach maluje się doświadczenie oraz zmęczenie.
Autorka chce opowiedzieć historię, która nie ma jasno zarysowanej fabuły ani sprecyzowanych postaci. Wszystko jest tu poetyckie i rozmyte, podlega dowolnym interpretacjom i tak naprawdę każdy będzie mógł wyczytać z tomu swoją własną opowieść – i wypracować sobie własny pogląd na to, kim są ci, którzy się rozwijają. To historia daleka od infantylnych i jednowątkowych fabułek. Chociaż kierowana jest do młodszych czytelników, nawet dorośli mogą być bezradni w obliczu pomysłów autorki. „O tych, którzy się rozwijali” to książka stworzona dla głębokiego zastanowienia nad ludzkim losem – bez morałów, do których trzeba koniecznie dojść. A do tego i ciekawa plastyczna zabawa, sposób na nietypowe wykorzystanie niepotrzebnych nikomu przedmiotów. U Iwony Chmielewskiej stare nici zyskały nowe życie, jakiego nikt by się nie spodziewał, a sama autorka po raz kolejny udowadnia, że nie boi się używania wyobraźni i wprowadzania filozoficznego namysłu do literatury czwartej.
Nici losu
Iwona Chmielewska nie przejmuje się modami w literaturze czwartej: ma własny pomysł na książeczki obrazkowe i nie podporządkowuje się wymogom rynku. Ponieważ w swoich tomach mocno ogranicza filozoficzny tekst, pozostawiając odbiorcom serie niedopowiedzeń, może zaistnieć także błyskawicznie poza granicami kraju. Udowadnia, że wszystko może stać się literackim tworzywem – inspiracji szuka w coraz mniej spodziewanych miejscach, czego znakomitym dowodem jest jej publikacja „O tych, którzy się rozwijali”. To nici ze sklepu z używanymi rzeczami stanowią właściwy początek tej opowieści: papierowe kartoniki skojarzyły się autorce z korpusami niewielkich ludzików. Wystarczyło dorobić nitowane – zginane w stawach – kończyny i głowy, by uwikłać szpulkowych gości w cały szereg wydarzeń.
Postacie stworzone z nici – ci, którzy się rozwijają – towarzyszą zwykłym ludziom w ich codzienności. Służą pomocą, dostarczając nici: do szycia, do naprawy sznura korali, do wieszania bielizny, do zrobienia drabinki czy huśtawki, zamiast żyłki do wędki, do ratowania tonącego czy do siatki na motyle. Ludziom bez przerwy potrzebne są nici (także jako symboliczny przedmiot lub zwykły sznurek) – jednym do pracy, innym do odpoczynku. Nie można sobie wyobrazić życia bez nici, przynajmniej kiedy śledzi się ilustracje Iwony Chmielewskiej. Na każdej stronie nić wpleciona zostaje w naturalną życiową scenkę: teraz już widać, dlaczego tak potrzebni są ci, którzy się rozwijają, cisi szpulkowi bohaterowie, o których nikt nie pamięta. Przecież nie o samą nić chodzi, a o wsparcie nieznanych, wiernych istot, o pomocną dłoń. Chmielewska nie chce wyjaśniać, kim te istoty są. Słowa mogłyby uszkodzić tych, którzy się rozwijają. Dlatego w tomie przemawiają kolażowe obrazki. Bohaterów łatwo poznać po korpusie z nicią i nitowanych rękach i nogach. Zwyczajni ludzie są wycinani z różnych sytuacji, a chociaż sięgają po pomoc tajemniczych istot, nie nawiązują z nimi kontaktu. Nawet dzieci, zwykle świadome niezwykłości i wyczulone na baśniowe światy, nie mają szansy zapoznać się ze swoimi dobrodziejami.
Chmielewska obrazki sprowadza do uproszczeń: niciany ludzik w konkretnej sytuacji, zwykli ludzie zajęci swoimi sprawami oraz nitki biegnące w różnych kierunkach i ku różnym przeznaczeniom. Delikatnie sugerowane tło, czasem dodatkowy przedmiot, przy którym nici lub sznurki są niezbędne – i tyle. Chmielewska dodatkowo stawia na twarze niezbyt współczesne, jej bohaterowie wyglądają jak z książek do historii. Ponadto autorka szczególnie lubuje się w prezentowaniu piękna starych ludzi: na ich twarzach maluje się doświadczenie oraz zmęczenie.
Autorka chce opowiedzieć historię, która nie ma jasno zarysowanej fabuły ani sprecyzowanych postaci. Wszystko jest tu poetyckie i rozmyte, podlega dowolnym interpretacjom i tak naprawdę każdy będzie mógł wyczytać z tomu swoją własną opowieść – i wypracować sobie własny pogląd na to, kim są ci, którzy się rozwijają. To historia daleka od infantylnych i jednowątkowych fabułek. Chociaż kierowana jest do młodszych czytelników, nawet dorośli mogą być bezradni w obliczu pomysłów autorki. „O tych, którzy się rozwijali” to książka stworzona dla głębokiego zastanowienia nad ludzkim losem – bez morałów, do których trzeba koniecznie dojść. A do tego i ciekawa plastyczna zabawa, sposób na nietypowe wykorzystanie niepotrzebnych nikomu przedmiotów. U Iwony Chmielewskiej stare nici zyskały nowe życie, jakiego nikt by się nie spodziewał, a sama autorka po raz kolejny udowadnia, że nie boi się używania wyobraźni i wprowadzania filozoficznego namysłu do literatury czwartej.
Dorota Sumińska: Historie, które napisało życie
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013.
Studium przypadków
„Historii, które napisało życie” Doroty Sumińskiej nie będzie się traktować w kategorii opowiadań literackich – a w kategorii punktu wyjścia dla fabuł i fabułek, które czasem mogłyby rozkwitnąć w większej formie, z czasem stanowiłyby idealny materiał do reportażu w kolorowym magazynie dla pań. Sumińska zbiera w tej książeczce ludzkie historie: małe dramaty i odzyskiwane szczęścia, elementy żartobliwe i raczej przygnębiające, opowieści, w których ważne jest towarzystwo zwierząt i te, w których psychologia człowieka odgrywa ważną rolę. Autorka pokazuje, jak destrukcyjnie mogą działać najbliżsi, ale też – jak wielką siłę przyniesie prawdziwa miłość. Z reguły prezentuje sytuacje bez analiz i bez niedomówień, koncentrując się na emocjach bohaterów. Nie dba natomiast o fabularyzowanie. Zamiast nadawać opowieściom zróżnicowane tempo, wszystkie przedstawia według jednego wzorca, co faktycznie przywołuje na myśl serię z czasopisma.
Opowiadania z tej książki nie są tak naprawdę pod względem genologicznym opowiadaniami – to migawki z cudzych przeżyć. Składają się zawsze z prezentacji bohatera oraz okoliczności danego fragmentu jego egzystencji – i z krótkiej scenki o mocy przełomowej. Sumińska nie pozostawia czytelnikom wątpliwości, co po wstrząsie przeżywa jej postać – i nakreśla w kilku słowach kierunek, w jakim ma potoczyć się przyszłość. Istnieje w życiu swoich bohaterów tylko po to, by wykraść intymność nagłego przeżycia – dla takiego punktu przywoływane są wszystkie kolejne historie. Żeby schemat nie znudził odbiorców, zmieniają się miejsca, motywy i bohaterowie. Sumińska na jednym szkielecie konstrukcyjnym buduje cały czas nowe treści, przypomina to trochę dawną grę – mózg elektronowy – po pewnym czasie dziecko i bez odpowiadania na pytania będzie wiedziało, jak połączyć obwód, żeby zapaliła się żaróweczka. Sumińska ma materiały do literackich fabuł – ale zależy jej na przekazywaniu życiowych lekcji i prawdziwości postaci, a nie na imponowaniu pisarskim warsztatem. Pisze poprawnie, ale nie literacko, zbyt skupia się na przekazaniu stanów emocjonalnych postaci, by mieć siłę na eksperymentowanie z formą. Tym samym po „Historie, które napisało życie” sięgać powinni przede wszystkim czytelnicy, którzy tęsknią za suchymi scenariuszami i obrazami silnych uczuć o zróżnicowanych przyczynach – a nie ci, którzy lubią atrakcyjne sposoby przekazywania opowieści. Bo pod tym względem Sumińska nie imponuje. Wystarczy, że jest słuchaczką i że potrafi przenieść do tekstu poszczególne obrazy kryzysów i uniesień.
Autorka przedstawia tu rozmaite i ważne dla bohaterów wydarzenia, ale nie próbuje wyjaśniać ich konsekwencji czytelnikom. Woli uchwycić sens chwili i pozostawić go do przemyśleń, niż tłumaczyć, proponować interpretacje czy analizy. Wie, że wystarczająco sugestywnie portretuje swoich bohaterów, tak, że ich intencje i przemyślenia da się bez trudu odczytać z zachowań – nie będzie zatem musiała dodatkowo obudowywać zakończeń teorią: takie rozwiązanie jeszcze bardziej przywodziłoby na myśl okołopsychologiczne publikacje w pismach dla kobiet. Dorota Sumińska w „Historiach, które napisało życie” stawia na wyostrzone obrazki, trudne relacje i scenki mogące stać się źródłem wzruszeń, ale o te same wzruszenia u odbiorców nie walczy piórem czy stylem prowadzonej narracji, a siłą czystego przekazu, wiele mówiącej akcji. To bardziej lektura z dziedziny psychologicznych studiów przypadku niż literacka publikacja.
Studium przypadków
„Historii, które napisało życie” Doroty Sumińskiej nie będzie się traktować w kategorii opowiadań literackich – a w kategorii punktu wyjścia dla fabuł i fabułek, które czasem mogłyby rozkwitnąć w większej formie, z czasem stanowiłyby idealny materiał do reportażu w kolorowym magazynie dla pań. Sumińska zbiera w tej książeczce ludzkie historie: małe dramaty i odzyskiwane szczęścia, elementy żartobliwe i raczej przygnębiające, opowieści, w których ważne jest towarzystwo zwierząt i te, w których psychologia człowieka odgrywa ważną rolę. Autorka pokazuje, jak destrukcyjnie mogą działać najbliżsi, ale też – jak wielką siłę przyniesie prawdziwa miłość. Z reguły prezentuje sytuacje bez analiz i bez niedomówień, koncentrując się na emocjach bohaterów. Nie dba natomiast o fabularyzowanie. Zamiast nadawać opowieściom zróżnicowane tempo, wszystkie przedstawia według jednego wzorca, co faktycznie przywołuje na myśl serię z czasopisma.
Opowiadania z tej książki nie są tak naprawdę pod względem genologicznym opowiadaniami – to migawki z cudzych przeżyć. Składają się zawsze z prezentacji bohatera oraz okoliczności danego fragmentu jego egzystencji – i z krótkiej scenki o mocy przełomowej. Sumińska nie pozostawia czytelnikom wątpliwości, co po wstrząsie przeżywa jej postać – i nakreśla w kilku słowach kierunek, w jakim ma potoczyć się przyszłość. Istnieje w życiu swoich bohaterów tylko po to, by wykraść intymność nagłego przeżycia – dla takiego punktu przywoływane są wszystkie kolejne historie. Żeby schemat nie znudził odbiorców, zmieniają się miejsca, motywy i bohaterowie. Sumińska na jednym szkielecie konstrukcyjnym buduje cały czas nowe treści, przypomina to trochę dawną grę – mózg elektronowy – po pewnym czasie dziecko i bez odpowiadania na pytania będzie wiedziało, jak połączyć obwód, żeby zapaliła się żaróweczka. Sumińska ma materiały do literackich fabuł – ale zależy jej na przekazywaniu życiowych lekcji i prawdziwości postaci, a nie na imponowaniu pisarskim warsztatem. Pisze poprawnie, ale nie literacko, zbyt skupia się na przekazaniu stanów emocjonalnych postaci, by mieć siłę na eksperymentowanie z formą. Tym samym po „Historie, które napisało życie” sięgać powinni przede wszystkim czytelnicy, którzy tęsknią za suchymi scenariuszami i obrazami silnych uczuć o zróżnicowanych przyczynach – a nie ci, którzy lubią atrakcyjne sposoby przekazywania opowieści. Bo pod tym względem Sumińska nie imponuje. Wystarczy, że jest słuchaczką i że potrafi przenieść do tekstu poszczególne obrazy kryzysów i uniesień.
Autorka przedstawia tu rozmaite i ważne dla bohaterów wydarzenia, ale nie próbuje wyjaśniać ich konsekwencji czytelnikom. Woli uchwycić sens chwili i pozostawić go do przemyśleń, niż tłumaczyć, proponować interpretacje czy analizy. Wie, że wystarczająco sugestywnie portretuje swoich bohaterów, tak, że ich intencje i przemyślenia da się bez trudu odczytać z zachowań – nie będzie zatem musiała dodatkowo obudowywać zakończeń teorią: takie rozwiązanie jeszcze bardziej przywodziłoby na myśl okołopsychologiczne publikacje w pismach dla kobiet. Dorota Sumińska w „Historiach, które napisało życie” stawia na wyostrzone obrazki, trudne relacje i scenki mogące stać się źródłem wzruszeń, ale o te same wzruszenia u odbiorców nie walczy piórem czy stylem prowadzonej narracji, a siłą czystego przekazu, wiele mówiącej akcji. To bardziej lektura z dziedziny psychologicznych studiów przypadku niż literacka publikacja.
poniedziałek, 28 października 2013
Iwona Banach: Szczęśliwy pech
WNK, Warszawa 2013.
Kłopoty na życzenie
Iwona Banach tworzy slapstickową komedię okołoromantyczną tak, by rozbawić odbiorczynie i jednocześnie zirytować bohaterów. Postępuje wbrew zasadom komponowania powieści, niemal całkowicie izolując postacie od ich dotychczasowego życia czy rodzin: poza parą na pierwszym planie wprowadza czasem kogoś, ale ostrożnie i bez zbędnego zagłębiania się w jego psychikę. Zresztą o psychologii bohaterów mowy być nie może, bo nie ma na to czasu. Banach trochę próbuje iść w ślady Joanny Fabickiej, ale boi się również oderwania od realizmu, więc usilnie do niego powraca. Nawet nie próbuje zachowywać pozorów co do kierunków rozwoju fabuły w „Szczęśliwym pechu”: ona trafia do domu, odludnego pensjonatu, w którym przebywa tylko on. On myśli, że jej przyjazd to efekt złośliwości byłej żony, ona jest singlem. Ci dwoje, skazani na siebie, muszą tylko doczekać do momentu zaiskrzenia, zwłaszcza że na ty przechodzą od razu i bez zbędnych ceregieli.
Rafał żył sobie spokojnie i nie żądał od życia niczego – a już zwłaszcza nie serii kataklizmów i trzęsień ziemi. Nie wiedział nawet, jak szczęśliwą egzystencję prowadzi. Kiedy w jego cichym domu pojawiła się bez uprzedzenia Reginalda, przysłana na trzymiesięczny urlop, rozszalał się tajfun. Dziewczyna bowiem posiadła umiejętność prowokowania nieszczęść, wypadków i zniszczeń. W dodatku jest zbyt uparta i zbyt dumna, żeby poprosić o pomoc, a ślepa furia dodaje jej energii. W domu Rafała stałym gościem zaczyna być policjant, którego mieszkańcy wzywają do rzekomego mordercy. Zresztą dzieje się coś dziwnego, jeden z nowych lokatorów szuka ukrytego skarbu i próbuje unieszkodliwić domowników, ale plotki wywołuje też nieświadomie Reginalda, która potajemnie próbuje napisać książkę z kryminalnym wątkiem.
Poza Joanną Fabicką widać w „Szczęśliwym pechu” także wpatrzenie w rozwiązania stosowane przez Joannę Chmielewską – tyle że tu przyspieszane i nieco upraszczane. Zwłaszcza „Wszystko czerwone” będzie się czytelniczkom silnie nasuwać w paru punktach. Autorka posługuje się w tworzeniu charakteru Reginaldy schematem wygodnym i usprawiedliwiającym dowolne szaleństwa, za to wymaganym od strony kreatywności twórcy: trzeba bowiem dużej wyobraźni, żeby przedstawiać łańcuch katastrof wywoływanych przez roztrzepaną dziewczynę. To Iwonie Banach wystarcza: nie musi już w żaden sposób sygnalizować wdzięku bohaterki – jej talent do przyciągania pecha to wystarczający afrodyzjak dla prawdziwego mężczyzny, Rafała. Na szczęście Regi nie powstała jako słodka idiotka, chociaż rozumem posługuje się dość rzadko i jawi się jako bardzo naiwna (po fragmentach powieści tworzonej przez dziewczynę chciałoby się dodać – grafomanka).
Iwona Banach w „Szczęśliwym pechu” na pierwszy plan wybija śmiech. Nie chce rozwodzić się nad sercowymi perypetiami i snuć romansidła – woli akcję pozbawioną sensu, ale za to obfitującą w niespodzianki, przygody i doświadczenia rodem z powieści młodzieżowych. Zamiast lirycznych westchnień woli nieskrępowaną energię i pełną demolkę przestrzeni. Znalazła taki sposób na zaproszenie odbiorczyń do swojego świata – i trudno tu nie docenić inwencji, a także mnogości wydarzeń obrastających oś fabularną. „Szczęśliwy pech” różni się bardzo od większości optymistycznych obyczajówek – przede wszystkim za sprawą szaleństw bohaterki, która przyciąga drobne i większe kłopoty. Dzięki brawurze w akcji, Banach może swobodnie tworzyć opowieść bardziej bajkową niż realistyczną, nie tracąc przy tym zainteresowania odbiorczyń.
Kłopoty na życzenie
Iwona Banach tworzy slapstickową komedię okołoromantyczną tak, by rozbawić odbiorczynie i jednocześnie zirytować bohaterów. Postępuje wbrew zasadom komponowania powieści, niemal całkowicie izolując postacie od ich dotychczasowego życia czy rodzin: poza parą na pierwszym planie wprowadza czasem kogoś, ale ostrożnie i bez zbędnego zagłębiania się w jego psychikę. Zresztą o psychologii bohaterów mowy być nie może, bo nie ma na to czasu. Banach trochę próbuje iść w ślady Joanny Fabickiej, ale boi się również oderwania od realizmu, więc usilnie do niego powraca. Nawet nie próbuje zachowywać pozorów co do kierunków rozwoju fabuły w „Szczęśliwym pechu”: ona trafia do domu, odludnego pensjonatu, w którym przebywa tylko on. On myśli, że jej przyjazd to efekt złośliwości byłej żony, ona jest singlem. Ci dwoje, skazani na siebie, muszą tylko doczekać do momentu zaiskrzenia, zwłaszcza że na ty przechodzą od razu i bez zbędnych ceregieli.
Rafał żył sobie spokojnie i nie żądał od życia niczego – a już zwłaszcza nie serii kataklizmów i trzęsień ziemi. Nie wiedział nawet, jak szczęśliwą egzystencję prowadzi. Kiedy w jego cichym domu pojawiła się bez uprzedzenia Reginalda, przysłana na trzymiesięczny urlop, rozszalał się tajfun. Dziewczyna bowiem posiadła umiejętność prowokowania nieszczęść, wypadków i zniszczeń. W dodatku jest zbyt uparta i zbyt dumna, żeby poprosić o pomoc, a ślepa furia dodaje jej energii. W domu Rafała stałym gościem zaczyna być policjant, którego mieszkańcy wzywają do rzekomego mordercy. Zresztą dzieje się coś dziwnego, jeden z nowych lokatorów szuka ukrytego skarbu i próbuje unieszkodliwić domowników, ale plotki wywołuje też nieświadomie Reginalda, która potajemnie próbuje napisać książkę z kryminalnym wątkiem.
Poza Joanną Fabicką widać w „Szczęśliwym pechu” także wpatrzenie w rozwiązania stosowane przez Joannę Chmielewską – tyle że tu przyspieszane i nieco upraszczane. Zwłaszcza „Wszystko czerwone” będzie się czytelniczkom silnie nasuwać w paru punktach. Autorka posługuje się w tworzeniu charakteru Reginaldy schematem wygodnym i usprawiedliwiającym dowolne szaleństwa, za to wymaganym od strony kreatywności twórcy: trzeba bowiem dużej wyobraźni, żeby przedstawiać łańcuch katastrof wywoływanych przez roztrzepaną dziewczynę. To Iwonie Banach wystarcza: nie musi już w żaden sposób sygnalizować wdzięku bohaterki – jej talent do przyciągania pecha to wystarczający afrodyzjak dla prawdziwego mężczyzny, Rafała. Na szczęście Regi nie powstała jako słodka idiotka, chociaż rozumem posługuje się dość rzadko i jawi się jako bardzo naiwna (po fragmentach powieści tworzonej przez dziewczynę chciałoby się dodać – grafomanka).
Iwona Banach w „Szczęśliwym pechu” na pierwszy plan wybija śmiech. Nie chce rozwodzić się nad sercowymi perypetiami i snuć romansidła – woli akcję pozbawioną sensu, ale za to obfitującą w niespodzianki, przygody i doświadczenia rodem z powieści młodzieżowych. Zamiast lirycznych westchnień woli nieskrępowaną energię i pełną demolkę przestrzeni. Znalazła taki sposób na zaproszenie odbiorczyń do swojego świata – i trudno tu nie docenić inwencji, a także mnogości wydarzeń obrastających oś fabularną. „Szczęśliwy pech” różni się bardzo od większości optymistycznych obyczajówek – przede wszystkim za sprawą szaleństw bohaterki, która przyciąga drobne i większe kłopoty. Dzięki brawurze w akcji, Banach może swobodnie tworzyć opowieść bardziej bajkową niż realistyczną, nie tracąc przy tym zainteresowania odbiorczyń.
niedziela, 27 października 2013
Sylvie Simmons: Leonard Cohen. Jestem twoim mężczyzną
Marginesy, Warszawa 2013.
Życie bez luk
Sylvie Simmons zbudowała ogromną opowieść o życiu i twórczości Leonarda Cohena, biografię właściwie utrzymaną w formie reportażu, niezwykle do tego szczegółową. Pozwala w niej zaistnieć swojemu bohaterowi i sprzedaje fanom jego wizerunek w pozornie obiektywnej postaci. Bo zdanie na temat egzystencji Cohena każdy może wyrobić obie sam: autorka nie chce oceniać Cohena, jego pomysłów i zachowań, proponuje za to, żeby z sekwencji gestów odbiorcy wytworzyli sobie własny obraz idola. W tomie „Jestem twoim mężczyzną” stale powracają trzy tematy: kobiety, używki oraz pomysły artystyczne. Simmons próbuje scharakteryzować Cohena przez pryzmat jego codziennych doświadczeń, zamienia się niemal w kronikarza jego życia, jakby chodziła codziennie za artystą i zapisywała każdy jego krok. To nadaje barw portretowi, ale też jednocześnie odsuwa biografię od standardowych życiorysowych notatek. Sylvie Simmons wyraźnie chce, żeby odbiorcy poczuli rzeczywistość Cohena, żeby dostali szansę chwilowego przebywania w jego świecie. Kolejne wydarzenia z lubością ozdabia filmowymi ujęciami: potrafi opowiedzieć o pojedynczym spojrzeniu czy nieznaczącym w perspektywie całego dnia ruchu tylko po to, by uplastycznić wizerunek barda i dodać dramaturgii tekstowi. Materiały, które przekuwa na swoją historię, sprytnie wkomponowuje do narracji, tak, jakby zostawiała za sobą świat mediów. Wykorzystuje je, gdy trzeba wyjaśnić konkretne decyzje, nie po to, by wypełnić miejsce na kartkach. Dla czytelników jednak równie ważne będzie wypełnienie – niemal fotograficzne – zachowań z ulotnych chwil. To, co nie ma żadnego znaczenia w bezdusznym życiorysie, tu funkcjonuje na prawach nośnika lekturowej przyjemności. Kiedy Simmons skupia się na odmalowywaniu samych spotkań, nie waha się przy detalach, biografię wzmacnia pamięcią chwil – czy prawdziwą – to już nieważne, istotne jest, że takie podejście daje jej szansę skrupulatnego prezentowania pracy nad płytami.
Cohen jako poeta i jako występujący bard to jeden z portretów w tomie. Sylvie Simmons prowadzi także opowieść przez relacje artysty z kobietami – i tutaj nie drąży tematu ponad miarę, wystarczają jej już istniejące w obiegu wiadomości, wzbogacone o wyobrażane prawdopodobne sceny. Chce stworzyć spójny obraz artysty, ale bez przekraczania granic prywatności, zostaje wśród publiki. Dokładniej za to analizuje proces powstawania płyt czy wyjazdy w trasy koncertowe. Wie, że jeśli uda jej się nasycić odbiorców wiadomościami z kalendarium życia Cohena, a przerwy i puste miejsca powypełniać zwyczajnością, której także złaknieni są czytelnicy, uchroni swojego bohatera przed koniecznością snucia przykrych zwierzeń. Zresztą obszerny tom „Jestem twoim mężczyzną” nie jest jednowymiarową lekturą, wiele jego fragmentów wzbudzi w czytelnikach mieszane uczucia, co może się naprawdę spodobać.
Książka ozdabiana jest drobnymi fragmentami tekstów Cohena (w oryginale i tłumaczeniu), fotografiami, okładkami płyt i tomików i przynosi rzetelną opowieść o życiu i twórczości barda. Sylvie Simmons proponuje fanom publikację cenną. Wydawnictwo Marginesy dało się już poznać od strony ciekawych biografii – potężny tom o Cohenie wpisuje się w atrakcyjny zestaw. W tej książce życiorys liczy się mniej niż twórcze dokonania, a Simmons dba o to, by w narracji nie było ani zbędnych luk, ani chaosu poznawczego. Sprawdza się jako przewodniczka – i zna przyczyny wielu intrygujących decyzji swojego bohatera. W wartkiej narracji dzieli się wiedzą z czytelnikami.
Życie bez luk
Sylvie Simmons zbudowała ogromną opowieść o życiu i twórczości Leonarda Cohena, biografię właściwie utrzymaną w formie reportażu, niezwykle do tego szczegółową. Pozwala w niej zaistnieć swojemu bohaterowi i sprzedaje fanom jego wizerunek w pozornie obiektywnej postaci. Bo zdanie na temat egzystencji Cohena każdy może wyrobić obie sam: autorka nie chce oceniać Cohena, jego pomysłów i zachowań, proponuje za to, żeby z sekwencji gestów odbiorcy wytworzyli sobie własny obraz idola. W tomie „Jestem twoim mężczyzną” stale powracają trzy tematy: kobiety, używki oraz pomysły artystyczne. Simmons próbuje scharakteryzować Cohena przez pryzmat jego codziennych doświadczeń, zamienia się niemal w kronikarza jego życia, jakby chodziła codziennie za artystą i zapisywała każdy jego krok. To nadaje barw portretowi, ale też jednocześnie odsuwa biografię od standardowych życiorysowych notatek. Sylvie Simmons wyraźnie chce, żeby odbiorcy poczuli rzeczywistość Cohena, żeby dostali szansę chwilowego przebywania w jego świecie. Kolejne wydarzenia z lubością ozdabia filmowymi ujęciami: potrafi opowiedzieć o pojedynczym spojrzeniu czy nieznaczącym w perspektywie całego dnia ruchu tylko po to, by uplastycznić wizerunek barda i dodać dramaturgii tekstowi. Materiały, które przekuwa na swoją historię, sprytnie wkomponowuje do narracji, tak, jakby zostawiała za sobą świat mediów. Wykorzystuje je, gdy trzeba wyjaśnić konkretne decyzje, nie po to, by wypełnić miejsce na kartkach. Dla czytelników jednak równie ważne będzie wypełnienie – niemal fotograficzne – zachowań z ulotnych chwil. To, co nie ma żadnego znaczenia w bezdusznym życiorysie, tu funkcjonuje na prawach nośnika lekturowej przyjemności. Kiedy Simmons skupia się na odmalowywaniu samych spotkań, nie waha się przy detalach, biografię wzmacnia pamięcią chwil – czy prawdziwą – to już nieważne, istotne jest, że takie podejście daje jej szansę skrupulatnego prezentowania pracy nad płytami.
Cohen jako poeta i jako występujący bard to jeden z portretów w tomie. Sylvie Simmons prowadzi także opowieść przez relacje artysty z kobietami – i tutaj nie drąży tematu ponad miarę, wystarczają jej już istniejące w obiegu wiadomości, wzbogacone o wyobrażane prawdopodobne sceny. Chce stworzyć spójny obraz artysty, ale bez przekraczania granic prywatności, zostaje wśród publiki. Dokładniej za to analizuje proces powstawania płyt czy wyjazdy w trasy koncertowe. Wie, że jeśli uda jej się nasycić odbiorców wiadomościami z kalendarium życia Cohena, a przerwy i puste miejsca powypełniać zwyczajnością, której także złaknieni są czytelnicy, uchroni swojego bohatera przed koniecznością snucia przykrych zwierzeń. Zresztą obszerny tom „Jestem twoim mężczyzną” nie jest jednowymiarową lekturą, wiele jego fragmentów wzbudzi w czytelnikach mieszane uczucia, co może się naprawdę spodobać.
Książka ozdabiana jest drobnymi fragmentami tekstów Cohena (w oryginale i tłumaczeniu), fotografiami, okładkami płyt i tomików i przynosi rzetelną opowieść o życiu i twórczości barda. Sylvie Simmons proponuje fanom publikację cenną. Wydawnictwo Marginesy dało się już poznać od strony ciekawych biografii – potężny tom o Cohenie wpisuje się w atrakcyjny zestaw. W tej książce życiorys liczy się mniej niż twórcze dokonania, a Simmons dba o to, by w narracji nie było ani zbędnych luk, ani chaosu poznawczego. Sprawdza się jako przewodniczka – i zna przyczyny wielu intrygujących decyzji swojego bohatera. W wartkiej narracji dzieli się wiedzą z czytelnikami.
sobota, 26 października 2013
Andre Norton: Troje przeciw Światu Czarownic
Nasza Księgarnia, Warszawa 2013.
Siła trojaczków
Trzeci tom serii „Świat Czarownic” skonstruowany jest zgodnie z zasadami klasycznej powieści drogi, a poza tym pomysły z dotychczas stosowanych rozwiązań fabularnych oraz „magicznych” zestawia ze zwyczajowymi elementami literatury fantasy dla młodzieży. Andre Norton historie z poprzednich części traktuje jako dosyć już odległą przeszłość. Może sobie na to pozwolić, bo nowych bohaterów musi zaprezentować w całej okazałości. „Troje przeciw Światu Czarownic” to powieść o przywiązaniu i wytrwałości w realizacji celów, o odwadze i nadziei na lepszy los. Norton na bohaterów wybiera troje rodzeństwa, połączonych nie tylko jednym momentem narodzin, ale i magiczną mocą, która w pełni działać może wyłącznie wtedy, gdy dwaj bracia i siostra są razem. Tylko wówczas czar będzie ich chronić.
Kaththea tymczasem – jedna z trojaczków, córka Simona – ma zostać wprowadzona do świata czarów. Czarownice porwały ją, by stała się jedną z nich. Dziewczyna opiera się potężnym istotom, lecz nie poradzi sobie bez pomocy braci, ci natomiast niewielkie mają pojęcie o intrygach wiedźm. Pewni są za to, że nie mogą zostawić siostry w szkole czarownic. Stary świat został już doszczętnie zniszczony, a w trakcie ekspedycji ratunkowej pojawiła się szansa na odrodzenie go w innym miejscu. Trojaczki muszą jednak zmierzyć się z wieloma pułapkami, by dotrzeć do niedookreślonego celu. Odwagi ma im dodawać możliwość współdziałania, świadomość magicznych więzi oraz pamięć o rodzicach, których los pozostaje nieznany.
Powieści fantasy oparte na schemacie drogi dzisiaj kojarzą się bardzo z grami komputerowymi. Bohaterowie otrzymują do wykonania trudne zadania, mają do tego unikać pułapek, walczyć zarówno z przebiegłymi przeciwnikami, jak i z własnymi słabościami. Nie inaczej jest w tomie „Troje przeciw Światu Czarownic”. Jeśli szkielet konstrukcyjny historii opiera się na typowych wytworach kultury masowej, w kontekście samej serii pomysł jest niewątpliwie ożywieniem lektury. Andre Norton odrzuca wiele dotychczasowych ustaleń, burzy część porządków z magicznego świata i przedstawia nowych bohaterów niemal w oderwaniu od przeszłości – za to z kompletnymi życiorysami. W opowiadaniu o trojaczkach nie pomija towarzyszących im niezwykłości, mniej za to skupia się na detalach z kontekstu. Uwaga autorki skupia się za to na relacjach między rodzeństwem – trojaczki funkcjonują jak jeden niepokonany organizm, każde prezentuje inne cechy charakteru i inne umiejętności: to zabieg konieczny, by przekonać czytelników o sile płynącej ze wspólnego działania.
Andre Norton, chociaż nie proponuje czytelnikom powieści rozbudowanej, rozsmakowuje się w obrazowym opisywaniu przemierzanych tras. Zawsze dokładnie przygląda się zadaniom stawianym przed bohaterami i nie unika delikatnej językowej stylizacji, która nieodmiennie łączy się z klimatem powieści fantasy o magicznych i powiązanych czarami historiach. Norton trzecim tomem serii próbuje zaoferować swoim odbiorcom coś nowego bez całkowitego odcinania się od magicznego świata, który czytelnicy już znają. Temu służy wprowadzenie kolejnych postaci i odsunięcie od tła już opisanych wątków. „Troje przeciw Światu Czarownic” to propozycja zwłaszcza dla tych odbiorców, którzy poza szybką akcją lubią także delikatne sugerowanie inności świata przedstawionego w samej narracji.
Siła trojaczków
Trzeci tom serii „Świat Czarownic” skonstruowany jest zgodnie z zasadami klasycznej powieści drogi, a poza tym pomysły z dotychczas stosowanych rozwiązań fabularnych oraz „magicznych” zestawia ze zwyczajowymi elementami literatury fantasy dla młodzieży. Andre Norton historie z poprzednich części traktuje jako dosyć już odległą przeszłość. Może sobie na to pozwolić, bo nowych bohaterów musi zaprezentować w całej okazałości. „Troje przeciw Światu Czarownic” to powieść o przywiązaniu i wytrwałości w realizacji celów, o odwadze i nadziei na lepszy los. Norton na bohaterów wybiera troje rodzeństwa, połączonych nie tylko jednym momentem narodzin, ale i magiczną mocą, która w pełni działać może wyłącznie wtedy, gdy dwaj bracia i siostra są razem. Tylko wówczas czar będzie ich chronić.
Kaththea tymczasem – jedna z trojaczków, córka Simona – ma zostać wprowadzona do świata czarów. Czarownice porwały ją, by stała się jedną z nich. Dziewczyna opiera się potężnym istotom, lecz nie poradzi sobie bez pomocy braci, ci natomiast niewielkie mają pojęcie o intrygach wiedźm. Pewni są za to, że nie mogą zostawić siostry w szkole czarownic. Stary świat został już doszczętnie zniszczony, a w trakcie ekspedycji ratunkowej pojawiła się szansa na odrodzenie go w innym miejscu. Trojaczki muszą jednak zmierzyć się z wieloma pułapkami, by dotrzeć do niedookreślonego celu. Odwagi ma im dodawać możliwość współdziałania, świadomość magicznych więzi oraz pamięć o rodzicach, których los pozostaje nieznany.
Powieści fantasy oparte na schemacie drogi dzisiaj kojarzą się bardzo z grami komputerowymi. Bohaterowie otrzymują do wykonania trudne zadania, mają do tego unikać pułapek, walczyć zarówno z przebiegłymi przeciwnikami, jak i z własnymi słabościami. Nie inaczej jest w tomie „Troje przeciw Światu Czarownic”. Jeśli szkielet konstrukcyjny historii opiera się na typowych wytworach kultury masowej, w kontekście samej serii pomysł jest niewątpliwie ożywieniem lektury. Andre Norton odrzuca wiele dotychczasowych ustaleń, burzy część porządków z magicznego świata i przedstawia nowych bohaterów niemal w oderwaniu od przeszłości – za to z kompletnymi życiorysami. W opowiadaniu o trojaczkach nie pomija towarzyszących im niezwykłości, mniej za to skupia się na detalach z kontekstu. Uwaga autorki skupia się za to na relacjach między rodzeństwem – trojaczki funkcjonują jak jeden niepokonany organizm, każde prezentuje inne cechy charakteru i inne umiejętności: to zabieg konieczny, by przekonać czytelników o sile płynącej ze wspólnego działania.
Andre Norton, chociaż nie proponuje czytelnikom powieści rozbudowanej, rozsmakowuje się w obrazowym opisywaniu przemierzanych tras. Zawsze dokładnie przygląda się zadaniom stawianym przed bohaterami i nie unika delikatnej językowej stylizacji, która nieodmiennie łączy się z klimatem powieści fantasy o magicznych i powiązanych czarami historiach. Norton trzecim tomem serii próbuje zaoferować swoim odbiorcom coś nowego bez całkowitego odcinania się od magicznego świata, który czytelnicy już znają. Temu służy wprowadzenie kolejnych postaci i odsunięcie od tła już opisanych wątków. „Troje przeciw Światu Czarownic” to propozycja zwłaszcza dla tych odbiorców, którzy poza szybką akcją lubią także delikatne sugerowanie inności świata przedstawionego w samej narracji.
piątek, 25 października 2013
Hanna Bakuła: Wnuczkożonka, czyli jak utrzymać laskę
G+J Gruner + Jahr Polska, Warszawa 2013, Merlin.
Seks w krzywym zwierciadle
Życie seksualne społeczeństwa to zawsze wdzięczny temat felietonów. Życie seksualne w krzywym zwierciadle, przedstawiane złośliwie (a i inteligentnie), prześmiewczo i bez pruderii – to już recepta na czytelniczy sukces. Hanna Bakuła w tomie „Wnuczkożonka, czyli jak utrzymać laskę” bezlitośnie rozprawia się z zaobserwowanymi zjawiskami, szydzi z typów wykraczających poza kanony obyczajowości, ale i te same kanony prezentuje niezbyt pochlebnie. Wyśmiewa się ze staruszków („wiagruszków”) szukających młodych kochanek i z ich partnerek, na klasykę literatury narodowej patrzy pod kątem możliwości uprawiania przez bohaterów seksu oralnego i sprawdza, co o Polakach (w łóżku) mówią dane statystyczne. Bawi się przy tym znakomicie, bo ani przez moment nie rezygnuje z szyderczego i kąśliwego tonu – więc tym lepiej będą bawić się przy lekturze czytelnicy, nawet jeśli rozpoznają siebie w którymś z tekstów. Chociaż Bakuła tak wyostrza sytuacje i tak je podbarwia, że większość odbiorców wybierze śmiech z innych: bezpieczną i wygodną formę rozrywki.
Tak więc tematem „Wnuczkożonki” są podboje erotyczne ujmowane z różnych perspektyw. Autorka zaczyna od scharakteryzowania tych, którzy nie potrafią się pogodzić z upływem czasu i popadają w śmieszność – a że odwołuje się do scenek jeszcze wciąż bulwersujących opinię publiczną, bez trudu znajdzie poklask. Bakuła tworzy cały zestaw rozmaitych portretów: wśród nich widnieją także „rady”, jak wpasować się w stereotyp, by spełniać wymagania partnerów. Krytyce podlegają zniewieściali mężczyźni, kobiety, które wierzą, że ich partnerzy cenią inteligencję, zdradzający i zdradzani, idealiści, podstarzali playboye, czy kobiety-bluszcze. Tu nie ma litości, jeśli już ktoś wpadnie w orbitę zainteresowań niechlubnych bohaterów z felietonów, natychmiast znajdzie swoje miejsce w karykaturalnej przestrzeni, zostanie wyśmiany, zdyskredytowany i sprowadzony do roli wabika kolejnych ofiar. Kto w ten komiksowy obraz wpadnie, ten nie może liczyć na łagodną ocenę.
Kontakty damsko-męskie w wersji satyrycznej sprowadzają się do sfery łóżkowej, ale Bakuła unika wulgarności. Jest ostra, nie zajmuje się obyczajami, a finałem wszystkich działań postaci z felietonów ma być seks – ale „Wnuczkożonka” nie służy szokowaniu, a dobrej rozrywce. Dzięki przyjętej formie autorka może sobie pozwolić na szybkie i celne komentarze: nie tworzy literatury erotycznej, więc tez nie opisuje, co bohaterowie robią w łóżku – za to przedmiotem jej kpin staje się droga do tego łóżka. I nawet jeśli zdradzająca żona dla uspokojenia sumienia funduje oral mężowi, to jest to jedynie element wyśmiewania świata. Bakuła przedstawia rzeczywistość odartą ze wzniosłych uczuć, tu nie istnieje miłość, a sam seks może się bez problemu obejść bez zaangażowania emocjonalnego. Tylko tak da się bawić bez doprowadzania do międzyludzkich dramatów.
Prawdziwym czynnikiem przyciągającym odbiorców do „Wnuczkożonki” jest jednak styl opisywania pikantnych scenek. Hanna Bakuła uruchamia sporo satyrycznych rozwiązań, niby nie przebiera w słowach, czasem obraża lub prowokuje – a jednak nigdy nie odwołuje się do pospolitych inwektyw. Poczucie humoru łączy z bezwzględną ironią, kolokwializmy z inteligentnymi intertekstualnymi nawet zabawami (co oczywiście oznacza poszerzenie kręgu odbiorców, bo masom się spodoba, a ci bardziej wymagający będą nad tomem śmiać się do rozpuku). Króluje tu dowcip wysokiej próby, mimo że powszechnie kojarzone raczej z tematyką ludyczną zagadnienie płciowości nadaje ton tym tekstom. „Wnuczkożonka” jako lektura rozrywkowa sprawdza się świetnie – a ze względu na nasycenie żartu trafi też do literatury satyrycznej. Co ważne: Bakuła nie zmęczy.
Seks w krzywym zwierciadle
Życie seksualne społeczeństwa to zawsze wdzięczny temat felietonów. Życie seksualne w krzywym zwierciadle, przedstawiane złośliwie (a i inteligentnie), prześmiewczo i bez pruderii – to już recepta na czytelniczy sukces. Hanna Bakuła w tomie „Wnuczkożonka, czyli jak utrzymać laskę” bezlitośnie rozprawia się z zaobserwowanymi zjawiskami, szydzi z typów wykraczających poza kanony obyczajowości, ale i te same kanony prezentuje niezbyt pochlebnie. Wyśmiewa się ze staruszków („wiagruszków”) szukających młodych kochanek i z ich partnerek, na klasykę literatury narodowej patrzy pod kątem możliwości uprawiania przez bohaterów seksu oralnego i sprawdza, co o Polakach (w łóżku) mówią dane statystyczne. Bawi się przy tym znakomicie, bo ani przez moment nie rezygnuje z szyderczego i kąśliwego tonu – więc tym lepiej będą bawić się przy lekturze czytelnicy, nawet jeśli rozpoznają siebie w którymś z tekstów. Chociaż Bakuła tak wyostrza sytuacje i tak je podbarwia, że większość odbiorców wybierze śmiech z innych: bezpieczną i wygodną formę rozrywki.
Tak więc tematem „Wnuczkożonki” są podboje erotyczne ujmowane z różnych perspektyw. Autorka zaczyna od scharakteryzowania tych, którzy nie potrafią się pogodzić z upływem czasu i popadają w śmieszność – a że odwołuje się do scenek jeszcze wciąż bulwersujących opinię publiczną, bez trudu znajdzie poklask. Bakuła tworzy cały zestaw rozmaitych portretów: wśród nich widnieją także „rady”, jak wpasować się w stereotyp, by spełniać wymagania partnerów. Krytyce podlegają zniewieściali mężczyźni, kobiety, które wierzą, że ich partnerzy cenią inteligencję, zdradzający i zdradzani, idealiści, podstarzali playboye, czy kobiety-bluszcze. Tu nie ma litości, jeśli już ktoś wpadnie w orbitę zainteresowań niechlubnych bohaterów z felietonów, natychmiast znajdzie swoje miejsce w karykaturalnej przestrzeni, zostanie wyśmiany, zdyskredytowany i sprowadzony do roli wabika kolejnych ofiar. Kto w ten komiksowy obraz wpadnie, ten nie może liczyć na łagodną ocenę.
Kontakty damsko-męskie w wersji satyrycznej sprowadzają się do sfery łóżkowej, ale Bakuła unika wulgarności. Jest ostra, nie zajmuje się obyczajami, a finałem wszystkich działań postaci z felietonów ma być seks – ale „Wnuczkożonka” nie służy szokowaniu, a dobrej rozrywce. Dzięki przyjętej formie autorka może sobie pozwolić na szybkie i celne komentarze: nie tworzy literatury erotycznej, więc tez nie opisuje, co bohaterowie robią w łóżku – za to przedmiotem jej kpin staje się droga do tego łóżka. I nawet jeśli zdradzająca żona dla uspokojenia sumienia funduje oral mężowi, to jest to jedynie element wyśmiewania świata. Bakuła przedstawia rzeczywistość odartą ze wzniosłych uczuć, tu nie istnieje miłość, a sam seks może się bez problemu obejść bez zaangażowania emocjonalnego. Tylko tak da się bawić bez doprowadzania do międzyludzkich dramatów.
Prawdziwym czynnikiem przyciągającym odbiorców do „Wnuczkożonki” jest jednak styl opisywania pikantnych scenek. Hanna Bakuła uruchamia sporo satyrycznych rozwiązań, niby nie przebiera w słowach, czasem obraża lub prowokuje – a jednak nigdy nie odwołuje się do pospolitych inwektyw. Poczucie humoru łączy z bezwzględną ironią, kolokwializmy z inteligentnymi intertekstualnymi nawet zabawami (co oczywiście oznacza poszerzenie kręgu odbiorców, bo masom się spodoba, a ci bardziej wymagający będą nad tomem śmiać się do rozpuku). Króluje tu dowcip wysokiej próby, mimo że powszechnie kojarzone raczej z tematyką ludyczną zagadnienie płciowości nadaje ton tym tekstom. „Wnuczkożonka” jako lektura rozrywkowa sprawdza się świetnie – a ze względu na nasycenie żartu trafi też do literatury satyrycznej. Co ważne: Bakuła nie zmęczy.
czwartek, 24 października 2013
Wiem, co mówię, czyli dialogi uzdrawiające. Spotkania z Józefem Henem
Iskry, Warszawa 2013.
Konkretne rozmowy
Iskry proponują czytelnikom bardzo udane zbiory wywiadów. Po rozmowach z Tadeuszem Konwickim przychodzi czas na przypomnienie odbiorcom sylwetki Józefa Hena. Tom „Wiem, co mówię, czyli dialogi uzdrawiające. Spotkania z Józefem Henem” to zestaw rozmów z różnych czasopism. Wywiady w tej książce są mocno tematyzowane: często to spotkania przy okazji opublikowania kolejnej książki, lub… dyskusji do magazynów o ściśle sprecyzowanym profilu, nie mającym nic wspólnego z literaturą. Józef Hen w każdym przypadku daje się poznać jako interlokutor ciekawy, trafnie oceniający rzeczywistość, a przy tym pozbawiony narcystycznej zadumy nad własnym pisarstwem. To z pewnością wpłynie na zadowolenie odbiorców z całego tomu.
Bardzo rzadko pojawiają się w tej książce tematy polityczne, czy odniesienia do codzienności. Hen znacznie ciekawiej opowiada o czasach, które przedstawia w kolejnych książkach okołohistorycznych, nie ma więc większego sensu wciąganie go w publicystyczne dyskusje. A jednak przedstawia między innymi interesujące oceny świata po 11 września. Lepiej czuje się natomiast w tematach z historii. Spora część rozmów dotyczy właśnie odkryć dokonywanych przy okazji gromadzenia materiałów do książek: Hen dzięki temu może obalać popularne mity i zachęcić odbiorców do sięgania po swoje książki. W wywiadach zebranych w tym tomie daje się zauważyć raczej tendencja do poruszania i pogłębiania wyjściowych tez książek niż kwestie autotematyczne – chociaż i takie parę razy udaje się znaleźć. Do tego dodać można tematy nietypowe, jak na przykład rozważania o starości i o sporcie. Znalazł się też wywiad dotyczący pochodzenia Hena. Nie należy zapominać o scenopisarskiej działalności tego autora: kilka rozmów poświęconych zostało tworzeniu scenariuszy i filmowym obrazom – co stanowi ciekawy przegląd efektów twórczej pracy i pozwala na lepsze zrozumienie intencji Hena. Nie ma mowy o prostym wyjaśnianiu idei – ale też Hen nie lubi komplikowania wypowiedzi, woli styl przejrzysty, pełen konkretów, zrozumiały i wygodny dla czytelników.
Autor zdecydowanie najlepiej czuje się w rozmowach na temat opublikowanych właśnie książek. Potrafi o nich opowiadać z pasją niemal równą długim narracjom – kto czytał Hena, ten nie będzie zaskoczony zaangażowanym tonem kolejnych wypowiedzi. Tym samym wywiady stanowią dopełnienie publikacji, a nie tylko ich reklamę. Józef Hen w rozmowach jest zwykle sympatyczny, życzliwy i spokojny. Woli delikatnie prostować niż walczyć o wyjaśnienia, wybiera zgodę zamiast ostrych dyskusji, rozmowy często traktuje jak możliwość uzupełnienia myśli. Łatwo polubić styl tak zbliżony do pism Hena – do tego stopnia, że chwilami chciałoby się nawet zrezygnować z samych pytań.
W „Wiem, co mówię” pojawiają się różne formy rozmów. Czasami są to wywiady według dokładnie przygotowanego planu, w których nie da się pójść w innym niż założony kierunku, czasami luźne rozmowy. Dziennikarze raz chcą zaistnieć i zaimponować profesjonalnym przygotowaniem, innym razem świadomie wtapiają się w tło i funkcjonują tylko jako pomoc dla Hena. Zdarzają się teksty, w których na jednozdaniowe konkretne pytanie pada taka sama odpowiedź – i rozmowy, w których można się rozgadać. Zwykle wskazówką dla formy (i tematu) jest miejsce pierwotnej publikacji. Zawsze natomiast Hen pozostaje Henem, więc odbiorcy, którzy znają jego książki, nie będą mieli wątpliwości, że do tomu „Wiem, co mówię” zajrzeć trzeba koniecznie.
Konkretne rozmowy
Iskry proponują czytelnikom bardzo udane zbiory wywiadów. Po rozmowach z Tadeuszem Konwickim przychodzi czas na przypomnienie odbiorcom sylwetki Józefa Hena. Tom „Wiem, co mówię, czyli dialogi uzdrawiające. Spotkania z Józefem Henem” to zestaw rozmów z różnych czasopism. Wywiady w tej książce są mocno tematyzowane: często to spotkania przy okazji opublikowania kolejnej książki, lub… dyskusji do magazynów o ściśle sprecyzowanym profilu, nie mającym nic wspólnego z literaturą. Józef Hen w każdym przypadku daje się poznać jako interlokutor ciekawy, trafnie oceniający rzeczywistość, a przy tym pozbawiony narcystycznej zadumy nad własnym pisarstwem. To z pewnością wpłynie na zadowolenie odbiorców z całego tomu.
Bardzo rzadko pojawiają się w tej książce tematy polityczne, czy odniesienia do codzienności. Hen znacznie ciekawiej opowiada o czasach, które przedstawia w kolejnych książkach okołohistorycznych, nie ma więc większego sensu wciąganie go w publicystyczne dyskusje. A jednak przedstawia między innymi interesujące oceny świata po 11 września. Lepiej czuje się natomiast w tematach z historii. Spora część rozmów dotyczy właśnie odkryć dokonywanych przy okazji gromadzenia materiałów do książek: Hen dzięki temu może obalać popularne mity i zachęcić odbiorców do sięgania po swoje książki. W wywiadach zebranych w tym tomie daje się zauważyć raczej tendencja do poruszania i pogłębiania wyjściowych tez książek niż kwestie autotematyczne – chociaż i takie parę razy udaje się znaleźć. Do tego dodać można tematy nietypowe, jak na przykład rozważania o starości i o sporcie. Znalazł się też wywiad dotyczący pochodzenia Hena. Nie należy zapominać o scenopisarskiej działalności tego autora: kilka rozmów poświęconych zostało tworzeniu scenariuszy i filmowym obrazom – co stanowi ciekawy przegląd efektów twórczej pracy i pozwala na lepsze zrozumienie intencji Hena. Nie ma mowy o prostym wyjaśnianiu idei – ale też Hen nie lubi komplikowania wypowiedzi, woli styl przejrzysty, pełen konkretów, zrozumiały i wygodny dla czytelników.
Autor zdecydowanie najlepiej czuje się w rozmowach na temat opublikowanych właśnie książek. Potrafi o nich opowiadać z pasją niemal równą długim narracjom – kto czytał Hena, ten nie będzie zaskoczony zaangażowanym tonem kolejnych wypowiedzi. Tym samym wywiady stanowią dopełnienie publikacji, a nie tylko ich reklamę. Józef Hen w rozmowach jest zwykle sympatyczny, życzliwy i spokojny. Woli delikatnie prostować niż walczyć o wyjaśnienia, wybiera zgodę zamiast ostrych dyskusji, rozmowy często traktuje jak możliwość uzupełnienia myśli. Łatwo polubić styl tak zbliżony do pism Hena – do tego stopnia, że chwilami chciałoby się nawet zrezygnować z samych pytań.
W „Wiem, co mówię” pojawiają się różne formy rozmów. Czasami są to wywiady według dokładnie przygotowanego planu, w których nie da się pójść w innym niż założony kierunku, czasami luźne rozmowy. Dziennikarze raz chcą zaistnieć i zaimponować profesjonalnym przygotowaniem, innym razem świadomie wtapiają się w tło i funkcjonują tylko jako pomoc dla Hena. Zdarzają się teksty, w których na jednozdaniowe konkretne pytanie pada taka sama odpowiedź – i rozmowy, w których można się rozgadać. Zwykle wskazówką dla formy (i tematu) jest miejsce pierwotnej publikacji. Zawsze natomiast Hen pozostaje Henem, więc odbiorcy, którzy znają jego książki, nie będą mieli wątpliwości, że do tomu „Wiem, co mówię” zajrzeć trzeba koniecznie.
środa, 23 października 2013
Agnieszka Osiecka: Dzienniki 1945–1950
Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Nastoletnie zapiski
W pismach, które pozostawiła Agnieszka Osiecka, wątki autobiograficzne najbardziej przyciągają uwagę kolejnych pokoleń odbiorców. W lirycznych westchnieniach, w piosenkowych spostrzeżeniach, a nawet w absurdalnych chwilami dramatach czytelnicy chcą dopatrywać się związków z pozaliteracką rzeczywistością. Nie dlatego, by lepiej interpretować teksty i nie dlatego, by zrozumieć autorkę – ale ze względu na fakt, że Osiecka fascynuje jako osobowość, żeński odpowiednik Don Juana, ale i istota wrażliwa, kompletnie nieprzystająca do czasów PRL. Dla jednych ważne są jej kolejne romanse i ucieczki w stronę poezji od nieciekawej codzienności, innych intryguje wyczulenie na słowo oraz detale w międzyludzkich kontaktach. I to jedna z przyczyn, dla których pierwszy tom „Dzienników” Agnieszki Osieckiej urasta do rangi wspaniałego wydarzenia literackiego i zapowiada – na razie tylko zapowiada – możliwość zanurzenia się w najbardziej intymny rodzaj twórczości.
Pierwszy tom „Dzienników” obejmuje lata 1945–1950 (kilka stron z 1951 roku wskazuje, że będzie na co czekać). W momencie zakończenia tej części Osiecka ma dopiero czternaście lat, przed sobą wszystkie skandale, a za sobą kilka brulionów zapisków. Dziewczyna traktuje swój pamiętnik jako możliwość poszukiwania stylu, nie jako miejsce notowania największych sekretów. Na początku usiłuje przedstawić wszystko, co dzieje się w jej codzienności, z czasem ogranicza się do ważniejszych przemyśleń, a nawet drobnego filozofowania czy zgłębiania tematu własnej religijności. Co ciekawe, już teraz dziennik zapisywany w szkolnym zeszycie przygotowywany jest z myślą o czytelnikach: szkolne koleżanki wymieniały się pamiętnikami i komentują je nawzajem. To sposób na dyskretne zwierzenia (dziewczyny nie nadużywają swojego zaufania), ale i na literackie wprawki: dziennik staje się nie tylko sposobem na porządkowanie myśli i przeżyć, ale także na imponowanie sprawnością językową. Chociaż Agnieszka Osiecka tu pozwala sobie czasem na odstępstwa od stylistycznych norm i gramatycznych reguł.
Nastolatka najbardziej emocjonuje się sprawami sercowymi, sporą część jej wynurzeń zajmują westchnienia na temat chłopców, którzy jej się podobają. Warto wspomnieć, że w przygotowaniu tomu redaktorzy uwzględnili też poprawki i dopiski starszej o kilka lat (i bogatszej w zupełnie inne przemyślenia) Agnieszki Osieckiej. W ironicznych komentarzach dojrzewającej dziewczyny pojawia się całkowite odwrócenie uczuć – które jednak nie zmusza autorki do przekreślania naiwnych miłostek. Zdarza się młodej Osieckiej za to dochodzić do zaskakująco trafnych wniosków. Sporo miejsca w pierwszym tomie zajmuje również sport, zwłaszcza pływanie – oraz siatkówka, w którą dziewczyna chętnie grywa. Nie widać natomiast zbyt wiele egzaltacji czy zapatrzenia w poezję, wręcz przeciwnie – Osiecka chce jak najprościej opisywać codzienność. Z rzadka wymyka się jej parę słów na temat sytuacji w domu (pełniejszą wiedzę o tym czytelnicy uzyskają z doskonale przygotowanych i rozbudowanych przypisów) oraz refleksje o przyjaźni. Trochę o szkole, mnóstwo o relacjach towarzyskich. „Dzienniki 1945–1950” Agnieszki Osieckiej to zapowiedź przyszłej literackiej przygody.
Pierwszy tom „Dzienników” Agnieszki Osieckiej jest naturalnym wprowadzeniem w świat artystki niezwykłej i pozwala dogłębnie, od początku poznawać tę, która dotąd pojawiała się w nastrojowych utworach i cudzych wspomnieniach. Pierwszy tom pokazuje szczere spojrzenie na siebie i najbliższe otoczenie, zalążki celnych uwag i umiejętności obserwowania wszystkiego. Jest też ciekawy jako autokreacja, zestaw zapisków dziewczyny, która nie wiedziała jeszcze, jak potoczą się jej życiowe losy. Poważnie o codziennych błahostkach, refleksyjnie o życiu, miłości i hierarchii wartości. Osiecka w pamiętniku znajduje i miejsce na przemyślenia, którymi nie ma się z kim podzielić, a które potem zostaną rozbudowane. Momentami ona i jej koleżanki przypominają dziewczyny z powieści Kornela Makuszyńskiego – tyle że bez otoczki wesołości i beztroski.
Nastoletnie zapiski
W pismach, które pozostawiła Agnieszka Osiecka, wątki autobiograficzne najbardziej przyciągają uwagę kolejnych pokoleń odbiorców. W lirycznych westchnieniach, w piosenkowych spostrzeżeniach, a nawet w absurdalnych chwilami dramatach czytelnicy chcą dopatrywać się związków z pozaliteracką rzeczywistością. Nie dlatego, by lepiej interpretować teksty i nie dlatego, by zrozumieć autorkę – ale ze względu na fakt, że Osiecka fascynuje jako osobowość, żeński odpowiednik Don Juana, ale i istota wrażliwa, kompletnie nieprzystająca do czasów PRL. Dla jednych ważne są jej kolejne romanse i ucieczki w stronę poezji od nieciekawej codzienności, innych intryguje wyczulenie na słowo oraz detale w międzyludzkich kontaktach. I to jedna z przyczyn, dla których pierwszy tom „Dzienników” Agnieszki Osieckiej urasta do rangi wspaniałego wydarzenia literackiego i zapowiada – na razie tylko zapowiada – możliwość zanurzenia się w najbardziej intymny rodzaj twórczości.
Pierwszy tom „Dzienników” obejmuje lata 1945–1950 (kilka stron z 1951 roku wskazuje, że będzie na co czekać). W momencie zakończenia tej części Osiecka ma dopiero czternaście lat, przed sobą wszystkie skandale, a za sobą kilka brulionów zapisków. Dziewczyna traktuje swój pamiętnik jako możliwość poszukiwania stylu, nie jako miejsce notowania największych sekretów. Na początku usiłuje przedstawić wszystko, co dzieje się w jej codzienności, z czasem ogranicza się do ważniejszych przemyśleń, a nawet drobnego filozofowania czy zgłębiania tematu własnej religijności. Co ciekawe, już teraz dziennik zapisywany w szkolnym zeszycie przygotowywany jest z myślą o czytelnikach: szkolne koleżanki wymieniały się pamiętnikami i komentują je nawzajem. To sposób na dyskretne zwierzenia (dziewczyny nie nadużywają swojego zaufania), ale i na literackie wprawki: dziennik staje się nie tylko sposobem na porządkowanie myśli i przeżyć, ale także na imponowanie sprawnością językową. Chociaż Agnieszka Osiecka tu pozwala sobie czasem na odstępstwa od stylistycznych norm i gramatycznych reguł.
Nastolatka najbardziej emocjonuje się sprawami sercowymi, sporą część jej wynurzeń zajmują westchnienia na temat chłopców, którzy jej się podobają. Warto wspomnieć, że w przygotowaniu tomu redaktorzy uwzględnili też poprawki i dopiski starszej o kilka lat (i bogatszej w zupełnie inne przemyślenia) Agnieszki Osieckiej. W ironicznych komentarzach dojrzewającej dziewczyny pojawia się całkowite odwrócenie uczuć – które jednak nie zmusza autorki do przekreślania naiwnych miłostek. Zdarza się młodej Osieckiej za to dochodzić do zaskakująco trafnych wniosków. Sporo miejsca w pierwszym tomie zajmuje również sport, zwłaszcza pływanie – oraz siatkówka, w którą dziewczyna chętnie grywa. Nie widać natomiast zbyt wiele egzaltacji czy zapatrzenia w poezję, wręcz przeciwnie – Osiecka chce jak najprościej opisywać codzienność. Z rzadka wymyka się jej parę słów na temat sytuacji w domu (pełniejszą wiedzę o tym czytelnicy uzyskają z doskonale przygotowanych i rozbudowanych przypisów) oraz refleksje o przyjaźni. Trochę o szkole, mnóstwo o relacjach towarzyskich. „Dzienniki 1945–1950” Agnieszki Osieckiej to zapowiedź przyszłej literackiej przygody.
Pierwszy tom „Dzienników” Agnieszki Osieckiej jest naturalnym wprowadzeniem w świat artystki niezwykłej i pozwala dogłębnie, od początku poznawać tę, która dotąd pojawiała się w nastrojowych utworach i cudzych wspomnieniach. Pierwszy tom pokazuje szczere spojrzenie na siebie i najbliższe otoczenie, zalążki celnych uwag i umiejętności obserwowania wszystkiego. Jest też ciekawy jako autokreacja, zestaw zapisków dziewczyny, która nie wiedziała jeszcze, jak potoczą się jej życiowe losy. Poważnie o codziennych błahostkach, refleksyjnie o życiu, miłości i hierarchii wartości. Osiecka w pamiętniku znajduje i miejsce na przemyślenia, którymi nie ma się z kim podzielić, a które potem zostaną rozbudowane. Momentami ona i jej koleżanki przypominają dziewczyny z powieści Kornela Makuszyńskiego – tyle że bez otoczki wesołości i beztroski.
wtorek, 22 października 2013
Anna J. Szepielak: Młyn nad Czarnym Potokiem
WNK, Warszawa 2013.
Rodzina i niepewność
Odludzie zapewnia ukojenie i ucieczkę od problemów płynących z życia w ciągłym pośpiechu. U Anny J. Szepielak receptą na kłopoty jest również krzepiąca bliskość rodziny – oraz pełna sekretów historia przodków. „Młyn nad Czarnym Potokiem” to jedna z tych obyczajówek, które nie obiecują za wszelką cenę, że będzie lepiej, ale za to proponują ciepłą i dosyć budującą narrację, nawet jeśli czasem autorka swoje postacie usztywnia gorsetem karykatury.
W odróżnieniu od uciekających za miasto singielek, Marta jest przykładną żoną i matką, która od paru lat nie ma już żadnych zawodowych ambicji. Nie narzeka na los do chwili, gdy mąż oznajmia jej z entuzjazmem, że zamierza pojechać do pracy za granicę. Zdanie Marty nie ma żadnego znaczenia i sfrustrowana kobieta mogłaby narzekać w nieskończoność na swoim niedzisiejszym blogu, gdyby nie konieczność niesienia pomocy rodzicom. Z Ameryki przyjeżdżają bowiem nigdy niewidziane krewne, chcące obejrzeć rodzinne strony zmarłej matki i babki. Pojawią się akurat na Wielkanoc, co w prawdziwy popłoch wprawia matkę Marty, przekonaną, co w takim razie zrobić wypada. Szczegółowymi planami zajmie się Marta, która na pewien czas przyjeżdża do rodziców z pięcioletnią Ulą. Tu odkryje kilka tajemnic z przeszłości, pozna wady i zalety gwarnego rodzinnego życia i odświeży dawne przyjaźnie.
„Młyn nad Czarnym Potokiem” bazuje na wątkach, które czytelniczki uwielbiają – i to bazuje w bardzo dobrym stylu. Szepielak stroni od oczywistości, zamieszanie potrzebne do uzyskania oryginalnego tonu tworzy z przedświątecznego (i gościnnego) rozgardiaszu. Tajemnice natomiast próbuje zachowywać dość naiwnie, przez pruderyjną matkę Marty, która dorosłym córkom nie chce opowiadać o erotycznych podbojach pradziadka – ale da się tę postawę wytłumaczyć konsekwentnie prowadzonym charakterem. Zresztą na dom rodzinny Marty składają się dość ciekawe osobowości, naturalne i znane również czytelnikom, a przy tym na tyle starannie przedstawione, że budzące zainteresowanie. Problemem jest, jak to często w obyczajówkach bywa, kreacja pięcioletniego dziecka. Owszem, pomysł na Ulę Anna J. Szepielak ma – ale sporo sobie psuje szczebiotaniem. Dziecko nie potrafi powiedzieć ani jednego zdania bez zdrobnień i trudno się dziwić, skoro wszyscy bez wyjątku bohaterowie zwracają się do kilkulatki z takim samym szczebiotem. „Chlebusie”, „kolacyjki” i „piżamki” w takim stężeniu mogą zmęczyć – a jest przecież wiele sposobów, by zamanifestować dziecięcość, a nie niszczyć choćby śladowej inteligencji bohatera… Chociaż całą książkę czyta się świetnie, dialogi z dzieckiem trochę irytują zwłaszcza tych, którzy są wyczuleni na zbędne zdrobnienia.
Marta to blogerka – i to zadanie, chociaż ma ją wybić z klasycznego nurtu i trochę uwspółcześnić, nie do końca przekona młodsze czytelniczki. Po pierwsze jej notatki mają bardziej charakter pamiętnikarskich zapisków ze świadomością odbiorcy, po drugie – brakuje w nich blogowej interakcji, po trzecie są zbyt długie jak na internetową konwencję. Służą jednak lekturze, bo pozwalają na chwilowe zmiany otoczenia i nieco chłodniejsze spojrzenie na problemy. Tych z kolei w „Młynie” nie zabraknie: Szepielak operuje umiejętnie i kwestiami rozbijanych przez emigrację zarobkową rodzin, i przedsiębiorczością utalentowanych kobiet, i smakiem trudnej wojennej historii związków, i rodzinnymi sekretami… Wiele wątków splata się w tej powieści, ale najważniejsza wydaje się być dość ogrzewająca i dość smakowita narracja. „Młyn nad Czarnym Potokiem” to lektura rozrywkowa wprost wymarzona dla odbiorczyń, które lubią dużo zróżnicowanej akcji, wyrazistych bohaterów i wsparcie płynące od strony najbliższych. To czytadło, w którym ciągle coś się dzieje, więc Szepielak może bez problemu zaangażować czytelniczki w akcję.
Rodzina i niepewność
Odludzie zapewnia ukojenie i ucieczkę od problemów płynących z życia w ciągłym pośpiechu. U Anny J. Szepielak receptą na kłopoty jest również krzepiąca bliskość rodziny – oraz pełna sekretów historia przodków. „Młyn nad Czarnym Potokiem” to jedna z tych obyczajówek, które nie obiecują za wszelką cenę, że będzie lepiej, ale za to proponują ciepłą i dosyć budującą narrację, nawet jeśli czasem autorka swoje postacie usztywnia gorsetem karykatury.
W odróżnieniu od uciekających za miasto singielek, Marta jest przykładną żoną i matką, która od paru lat nie ma już żadnych zawodowych ambicji. Nie narzeka na los do chwili, gdy mąż oznajmia jej z entuzjazmem, że zamierza pojechać do pracy za granicę. Zdanie Marty nie ma żadnego znaczenia i sfrustrowana kobieta mogłaby narzekać w nieskończoność na swoim niedzisiejszym blogu, gdyby nie konieczność niesienia pomocy rodzicom. Z Ameryki przyjeżdżają bowiem nigdy niewidziane krewne, chcące obejrzeć rodzinne strony zmarłej matki i babki. Pojawią się akurat na Wielkanoc, co w prawdziwy popłoch wprawia matkę Marty, przekonaną, co w takim razie zrobić wypada. Szczegółowymi planami zajmie się Marta, która na pewien czas przyjeżdża do rodziców z pięcioletnią Ulą. Tu odkryje kilka tajemnic z przeszłości, pozna wady i zalety gwarnego rodzinnego życia i odświeży dawne przyjaźnie.
„Młyn nad Czarnym Potokiem” bazuje na wątkach, które czytelniczki uwielbiają – i to bazuje w bardzo dobrym stylu. Szepielak stroni od oczywistości, zamieszanie potrzebne do uzyskania oryginalnego tonu tworzy z przedświątecznego (i gościnnego) rozgardiaszu. Tajemnice natomiast próbuje zachowywać dość naiwnie, przez pruderyjną matkę Marty, która dorosłym córkom nie chce opowiadać o erotycznych podbojach pradziadka – ale da się tę postawę wytłumaczyć konsekwentnie prowadzonym charakterem. Zresztą na dom rodzinny Marty składają się dość ciekawe osobowości, naturalne i znane również czytelnikom, a przy tym na tyle starannie przedstawione, że budzące zainteresowanie. Problemem jest, jak to często w obyczajówkach bywa, kreacja pięcioletniego dziecka. Owszem, pomysł na Ulę Anna J. Szepielak ma – ale sporo sobie psuje szczebiotaniem. Dziecko nie potrafi powiedzieć ani jednego zdania bez zdrobnień i trudno się dziwić, skoro wszyscy bez wyjątku bohaterowie zwracają się do kilkulatki z takim samym szczebiotem. „Chlebusie”, „kolacyjki” i „piżamki” w takim stężeniu mogą zmęczyć – a jest przecież wiele sposobów, by zamanifestować dziecięcość, a nie niszczyć choćby śladowej inteligencji bohatera… Chociaż całą książkę czyta się świetnie, dialogi z dzieckiem trochę irytują zwłaszcza tych, którzy są wyczuleni na zbędne zdrobnienia.
Marta to blogerka – i to zadanie, chociaż ma ją wybić z klasycznego nurtu i trochę uwspółcześnić, nie do końca przekona młodsze czytelniczki. Po pierwsze jej notatki mają bardziej charakter pamiętnikarskich zapisków ze świadomością odbiorcy, po drugie – brakuje w nich blogowej interakcji, po trzecie są zbyt długie jak na internetową konwencję. Służą jednak lekturze, bo pozwalają na chwilowe zmiany otoczenia i nieco chłodniejsze spojrzenie na problemy. Tych z kolei w „Młynie” nie zabraknie: Szepielak operuje umiejętnie i kwestiami rozbijanych przez emigrację zarobkową rodzin, i przedsiębiorczością utalentowanych kobiet, i smakiem trudnej wojennej historii związków, i rodzinnymi sekretami… Wiele wątków splata się w tej powieści, ale najważniejsza wydaje się być dość ogrzewająca i dość smakowita narracja. „Młyn nad Czarnym Potokiem” to lektura rozrywkowa wprost wymarzona dla odbiorczyń, które lubią dużo zróżnicowanej akcji, wyrazistych bohaterów i wsparcie płynące od strony najbliższych. To czytadło, w którym ciągle coś się dzieje, więc Szepielak może bez problemu zaangażować czytelniczki w akcję.
poniedziałek, 21 października 2013
Anna Arno: Konstanty Ildefons Gałczyński. Niebezpieczny poeta
Znak, Kraków 2013.
Różne portrety
Portretów Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego jest wiele. Ten ze szkolnych podręczników i ten z miłosnych wierszy, ten z „Zielonej Gęsi” i ten ze wspomnień córki Kiry, ten z okołopolitycznych sporów i ten z liryki, księżyca i angelologii. O Gałczyńskim mówi się sporo – ale zwykle bierze się pod uwagę wybrany wycinek twórczości lub biografii. Anna Arno próbuje w „Niebezpiecznym poecie” uchwycić całościowy wizerunek Gałczyńskiego. Próbuje – bo przecież zamiar zbudowania kompletnego obrazu jest niemal niemożliwy. Faktem jest natomiast, że autorka głęboko wczytuje się w twórczość Gałczyńskiego i literacki przegląd porządkuje, posiłkując się biografią. Pozwala mówić wierszom, nieco mniej miejsca zapewniając krytykom, badaczom i sobie. Wyłuskuje obiektywne oceny sytuacji i zachowań, zresztą nie interesuje jej opowiadanie się po którejkolwiek ze stron – raczej fenomen poety, który, jak dobrze widać, wymyka się wszelkim próbom szufladkowania.
Anna Arno rezygnuje z modnego dziennikarskiego stylu pisania biografii, skłaniając się ku dyskursowi popularnonaukowemu. Nie kokietuje i nie przyciąga czytelników rozdmuchiwanymi skandalami – ale też odnotowuje rozmaite ciemne strony egzystencji Gałczyńskiego, czasem nawet, jak w przypadku tematu alkoholizmu, zupełnie niepotrzebnie opowiadając się po stronie artysty. Niepotrzebnie, bo gdy motyw powróci w innej fazie życia (i innym punkcie biografii), zawierać będzie samotłumaczące się oceny. Dla Arno przedzieranie się przez życiorys Gałczyńskiego to okazja do powiązania jego pism i codzienności. Fragmenty wierszy stanowią tu przeważnie materiał ilustracyjny do realnych przeżyć, a czasem pomagają w odtwarzaniu pozaliterackiego kontekstu. Taki sposób autorka wybrała, żeby ożywić klasyczny kształt biografii, a i przy okazji zapoznawać czytelników z kolejnymi utworami. Przyjęty system pozwala również na płynne skręcanie w stronę monograficznych szkiców – bo przecież zdarza się, że komentarze do wierszy (lub same wydarzenia literackie) zaczynają dominować w treści i przechwytywać narrację. Anna Arno zezwala na takie lekturowe przeskoki, bo wzbogacają one kreowany portret Gałczyńskiego. Dla czytelników choć trochę orientujących się w twórczości Konstantego Ildefonsa są też rodzajem przewodnika, porządkują wiedzę i pomagają wyjaśnić niektóre rozwiązania.
W „Niebezpiecznym poecie” powracają biograficzne najczęściej klucze do analizowania utworów, mało jest za to informacji o recepcji dzieł. Arno musiała zrezygnować z części motywów, więc starała się odsunąć na bok te najmniej związane z egzystencją Gałczyńskiego. Trafną decyzją okazało się także zachowanie części anegdot czy postaw budujących legendę poety. Autorka stosunkowo rzadko odwołuje się do opinii Kiry Gałczyńskiej, bardziej zależy jej na spojrzeniu badaczy. W przedstawianiu literackości nie zapomina też o mniej wygodnych szczegółach z życia twórcy, jak choćby wątku powojennych romansów czy – politycznych przepychanek. Zdarza się, że literatura ustępuje miejsca życiorysowi, ale bywa też odwrotnie, dzięki czemu Arno utrzymywać będzie swoich odbiorców w stałym zaangażowaniu tematem. Proponuje rzetelną opowieść o ciekawym poecie – i wyborem drogi interpretacyjnej nie psuje intrygujących wiadomości. Na uwagę zasługuje tu też śledzenie dialogów poetów: obok motywów powszechnie znanych, Arno chętnie wykorzystuje też literackie tropy i zagadki. Podczas lektury żałuje się tylko, że ta licząca ponad 400 stron książka jest… taka krótka.
Różne portrety
Portretów Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego jest wiele. Ten ze szkolnych podręczników i ten z miłosnych wierszy, ten z „Zielonej Gęsi” i ten ze wspomnień córki Kiry, ten z okołopolitycznych sporów i ten z liryki, księżyca i angelologii. O Gałczyńskim mówi się sporo – ale zwykle bierze się pod uwagę wybrany wycinek twórczości lub biografii. Anna Arno próbuje w „Niebezpiecznym poecie” uchwycić całościowy wizerunek Gałczyńskiego. Próbuje – bo przecież zamiar zbudowania kompletnego obrazu jest niemal niemożliwy. Faktem jest natomiast, że autorka głęboko wczytuje się w twórczość Gałczyńskiego i literacki przegląd porządkuje, posiłkując się biografią. Pozwala mówić wierszom, nieco mniej miejsca zapewniając krytykom, badaczom i sobie. Wyłuskuje obiektywne oceny sytuacji i zachowań, zresztą nie interesuje jej opowiadanie się po którejkolwiek ze stron – raczej fenomen poety, który, jak dobrze widać, wymyka się wszelkim próbom szufladkowania.
Anna Arno rezygnuje z modnego dziennikarskiego stylu pisania biografii, skłaniając się ku dyskursowi popularnonaukowemu. Nie kokietuje i nie przyciąga czytelników rozdmuchiwanymi skandalami – ale też odnotowuje rozmaite ciemne strony egzystencji Gałczyńskiego, czasem nawet, jak w przypadku tematu alkoholizmu, zupełnie niepotrzebnie opowiadając się po stronie artysty. Niepotrzebnie, bo gdy motyw powróci w innej fazie życia (i innym punkcie biografii), zawierać będzie samotłumaczące się oceny. Dla Arno przedzieranie się przez życiorys Gałczyńskiego to okazja do powiązania jego pism i codzienności. Fragmenty wierszy stanowią tu przeważnie materiał ilustracyjny do realnych przeżyć, a czasem pomagają w odtwarzaniu pozaliterackiego kontekstu. Taki sposób autorka wybrała, żeby ożywić klasyczny kształt biografii, a i przy okazji zapoznawać czytelników z kolejnymi utworami. Przyjęty system pozwala również na płynne skręcanie w stronę monograficznych szkiców – bo przecież zdarza się, że komentarze do wierszy (lub same wydarzenia literackie) zaczynają dominować w treści i przechwytywać narrację. Anna Arno zezwala na takie lekturowe przeskoki, bo wzbogacają one kreowany portret Gałczyńskiego. Dla czytelników choć trochę orientujących się w twórczości Konstantego Ildefonsa są też rodzajem przewodnika, porządkują wiedzę i pomagają wyjaśnić niektóre rozwiązania.
W „Niebezpiecznym poecie” powracają biograficzne najczęściej klucze do analizowania utworów, mało jest za to informacji o recepcji dzieł. Arno musiała zrezygnować z części motywów, więc starała się odsunąć na bok te najmniej związane z egzystencją Gałczyńskiego. Trafną decyzją okazało się także zachowanie części anegdot czy postaw budujących legendę poety. Autorka stosunkowo rzadko odwołuje się do opinii Kiry Gałczyńskiej, bardziej zależy jej na spojrzeniu badaczy. W przedstawianiu literackości nie zapomina też o mniej wygodnych szczegółach z życia twórcy, jak choćby wątku powojennych romansów czy – politycznych przepychanek. Zdarza się, że literatura ustępuje miejsca życiorysowi, ale bywa też odwrotnie, dzięki czemu Arno utrzymywać będzie swoich odbiorców w stałym zaangażowaniu tematem. Proponuje rzetelną opowieść o ciekawym poecie – i wyborem drogi interpretacyjnej nie psuje intrygujących wiadomości. Na uwagę zasługuje tu też śledzenie dialogów poetów: obok motywów powszechnie znanych, Arno chętnie wykorzystuje też literackie tropy i zagadki. Podczas lektury żałuje się tylko, że ta licząca ponad 400 stron książka jest… taka krótka.
niedziela, 20 października 2013
Wiktor Woroszylski: Gabryś, nie kapryś!
Dwie Siostry, Warszawa 2013.
Uparty Gabryś
Dzieci potrafią być uparte i wtedy nie docierają do nich żadne prośby, błagania ani polecenia. Takiej postawie Wiktor Woroszylski poświęcił niegdyś barwną rymowaną bajkę „Gabryś, nie kapryś”. Klasyczna już pozycja powraca teraz do świadomości małych odbiorców razem z oryginalnymi ilustracjami plakacisty Henryka Tomaszewskiego – i może śmiało konkurować z nowymi publikacjami z dziedziny literatury czwartej. Dzieciom spodoba się nie tylko upór bohatera, ale i zgrabna konstrukcja wierszyka, opartego na nie zawsze dokładnych rymach – i na zwielokrotnionych wyliczeniach. Humor zawarty jest również w braku dopełnień: wersy zamykają się rozkaźnikiem bez dopełnienia, co wzmaga atmosferę absurdu: maluchy będą zatem usatysfakcjonowane tekstem.
Woroszylski bawi się bliskością brzmieniową wyrazów i na niej buduje kolejne dyskusje dorosłych z Gabrysiem. W ten sposób uzyskuje udaną dynamikę całej historyjki, a przy tym sprawia, że stosunkowo trudno jest przewidzieć ciąg dalszy od strony tekstowej (bo wiadomo, że Gabryś nie ulegnie namowom dorosłych i wciąż będzie dla nich utrapieniem). Niezłomna postawa chłopca to motyw dla najmłodszych bardzo atrakcyjny – ma bowiem posmak owocu zakazanego. Wbrew pozorom autor nie proponuje odbiorcom antypedagogicznej bajki: krnąbrność Gabrysia to czynnik służący czystej rozrywce dzieci, a nie wzór do naśladowania. Tomik ma rozbawiać, za to nie musi pouczać – a to zwłaszcza dziś w literaturze czwartej cenne. Oczywiście z zachowania Gabrysia da się wyciągnąć wnioski na przyszłość – ale niewiele dzieci będzie chciało w ten sposób uprzykrzyć sobie lekturę.
Tutaj nie dzieje się zbyt wiele, a tekst przez skróty w poleceniach wydaje się jeszcze mniejszy pod względem objętościowym. Na żądania dorosłych Gabryś znajduje szybko celne riposty, więc staje się dla małych odbiorców postacią dość ważną – zresztą dzieci łatwo mogą solidaryzować się z bohaterem, który musi walczyć z ogromem bezładnych nakazów i nie chce poddać się starszym. Tak więc na kibicowaniu Gabrysiowi upłynie maluchom szybka lektura.
Henryk Tomaszewski posługuje się chętnie ilustracyjnym skrótem i konkretem. Przedstawia czasem upraszczane sylwetki o wyrazistych kształtach, zdarzają się też ilustracje realistyczne lub kolaże ze starych zdjęć. Pojawiają się również „gryzmołki”, niestaranne szkice, przypominające dziecięce i niewprawne rysunki. Tomaszewski chce zaskakiwać dzieci swoimi pomysłami: w najprostszy z możliwych sposobów interpretuje kolejne wersy – a mimo to znajduje motywy, które ucieszą dzieci (tak jest choćby w przypadku psa z długim ogonem). Niby są to więc obrazki proste i wyraziste, a jednak niosą w sobie ważny dla dzieci ładunek treści – na pierwszy rzut oka strona graficzna nie zastanawia, ale wystarczy dokładnie przyjrzeć się zabiegom ilustratora, by wykryć jego zabawy z tekstem.
„Gabryś, nie kapryś!” to klasyka literatury czwartej i tomik, który został właściwie na długo zapomniany – tymczasem jego uniwersalne przesłanie (i nawiązanie do niezmiennych postaw dzieci) pozwala na stałe istnienie wśród książeczek dla najmłodszych. Zwłaszcza że rozwiązania formalne stosowane przez Woroszylskiego w zestawieniu z graficzną mieszaniną stylistyczną pokazują dzieciom inne możliwości tworzenia bajek. W tomiku „Gabryś, nie kapryś” liczy się przecież humor absurdalny w połączeniu z szybkimi wymianami zdań. To sprawia, że lektura przebiegać będzie błyskawicznie – a ze względu na formę i rytm spodoba się nawet najmłodszym dzieciom.
Uparty Gabryś
Dzieci potrafią być uparte i wtedy nie docierają do nich żadne prośby, błagania ani polecenia. Takiej postawie Wiktor Woroszylski poświęcił niegdyś barwną rymowaną bajkę „Gabryś, nie kapryś”. Klasyczna już pozycja powraca teraz do świadomości małych odbiorców razem z oryginalnymi ilustracjami plakacisty Henryka Tomaszewskiego – i może śmiało konkurować z nowymi publikacjami z dziedziny literatury czwartej. Dzieciom spodoba się nie tylko upór bohatera, ale i zgrabna konstrukcja wierszyka, opartego na nie zawsze dokładnych rymach – i na zwielokrotnionych wyliczeniach. Humor zawarty jest również w braku dopełnień: wersy zamykają się rozkaźnikiem bez dopełnienia, co wzmaga atmosferę absurdu: maluchy będą zatem usatysfakcjonowane tekstem.
Woroszylski bawi się bliskością brzmieniową wyrazów i na niej buduje kolejne dyskusje dorosłych z Gabrysiem. W ten sposób uzyskuje udaną dynamikę całej historyjki, a przy tym sprawia, że stosunkowo trudno jest przewidzieć ciąg dalszy od strony tekstowej (bo wiadomo, że Gabryś nie ulegnie namowom dorosłych i wciąż będzie dla nich utrapieniem). Niezłomna postawa chłopca to motyw dla najmłodszych bardzo atrakcyjny – ma bowiem posmak owocu zakazanego. Wbrew pozorom autor nie proponuje odbiorcom antypedagogicznej bajki: krnąbrność Gabrysia to czynnik służący czystej rozrywce dzieci, a nie wzór do naśladowania. Tomik ma rozbawiać, za to nie musi pouczać – a to zwłaszcza dziś w literaturze czwartej cenne. Oczywiście z zachowania Gabrysia da się wyciągnąć wnioski na przyszłość – ale niewiele dzieci będzie chciało w ten sposób uprzykrzyć sobie lekturę.
Tutaj nie dzieje się zbyt wiele, a tekst przez skróty w poleceniach wydaje się jeszcze mniejszy pod względem objętościowym. Na żądania dorosłych Gabryś znajduje szybko celne riposty, więc staje się dla małych odbiorców postacią dość ważną – zresztą dzieci łatwo mogą solidaryzować się z bohaterem, który musi walczyć z ogromem bezładnych nakazów i nie chce poddać się starszym. Tak więc na kibicowaniu Gabrysiowi upłynie maluchom szybka lektura.
Henryk Tomaszewski posługuje się chętnie ilustracyjnym skrótem i konkretem. Przedstawia czasem upraszczane sylwetki o wyrazistych kształtach, zdarzają się też ilustracje realistyczne lub kolaże ze starych zdjęć. Pojawiają się również „gryzmołki”, niestaranne szkice, przypominające dziecięce i niewprawne rysunki. Tomaszewski chce zaskakiwać dzieci swoimi pomysłami: w najprostszy z możliwych sposobów interpretuje kolejne wersy – a mimo to znajduje motywy, które ucieszą dzieci (tak jest choćby w przypadku psa z długim ogonem). Niby są to więc obrazki proste i wyraziste, a jednak niosą w sobie ważny dla dzieci ładunek treści – na pierwszy rzut oka strona graficzna nie zastanawia, ale wystarczy dokładnie przyjrzeć się zabiegom ilustratora, by wykryć jego zabawy z tekstem.
„Gabryś, nie kapryś!” to klasyka literatury czwartej i tomik, który został właściwie na długo zapomniany – tymczasem jego uniwersalne przesłanie (i nawiązanie do niezmiennych postaw dzieci) pozwala na stałe istnienie wśród książeczek dla najmłodszych. Zwłaszcza że rozwiązania formalne stosowane przez Woroszylskiego w zestawieniu z graficzną mieszaniną stylistyczną pokazują dzieciom inne możliwości tworzenia bajek. W tomiku „Gabryś, nie kapryś” liczy się przecież humor absurdalny w połączeniu z szybkimi wymianami zdań. To sprawia, że lektura przebiegać będzie błyskawicznie – a ze względu na formę i rytm spodoba się nawet najmłodszym dzieciom.
Edith Nesbit: Historia amuletu
Znak, Kraków 2013.
Powrót Piaskoludka
Piaskoludek obiecał rodzeństwu, że kiedyś się jeszcze spotkają. I do tego spotkania dochodzi w „Historii amuletu”, ostatnim tomie fantastycznej trylogii. Edith Nesbit tym razem zostawia czworo dzieci na scenie – dokłada im jeszcze uczonego, który interesuje się starożytnością. Nic dziwnego, teraz nie ma już czasu na opiekę nad Barankiem, sprawa jest poważna i bohaterowie muszą w przeszłości odnaleźć bardzo cenny amulet – i to zanim rozpadnie się on w pył i rozsypie po różnych stronach świata. Amuletu potrzebuje Piaskoludek, a ma on dar przekonywania… i bardzo ostre ząbki. Dzieci nie narzekają zbytnio na to zadanie – to dobry sposób, by zabić nudę. A wyprawy do starożytności bywają bardzo ekscytujące, choć sprawiają też nie lada problemy – na przykład gdy pewna królowa chce odwiedzić rodzeństwo w ich czasach, lub gry bohaterowie trafiają na Atlantydę tuż przed katastrofą. Czary nie zawsze pomagają i Piaskoludek traci nieco ze swojego majestatu, gdy musi osobiście gryźć wrogów, by nie dostać się w ich ręce. Edith Nesbit przy okazji przemyca niewielką dawkę wiadomości o życiu i obyczajach starożytnych – tyle, by nie zanudzić odbiorców i nie proponować im lektury edukacyjnej, a żeby rozbudzić ich ciekawość. Dobrze wie, jak wymieszać składniki powieści: najlepszy dowód, że do teraz „Historia amuletu” cieszy kolejne pokolenia maluchów. Dziewiętnastowieczna Anglia nie jest przeszkodą w czerpaniu przyjemności z lektury – mimo upływu czasu maluchy dalej z zapartym tchem śledzić będą przygody rodzeństwa. Bo te są właściwie uniwersalne i przedstawione bez zarzutu. Polscy odbiorcy mają w dodatku przekład, którego nie trzeba poprawiać: Irena Tuwim zawładnęła wyobraźnią całych pokoleń.
Antea, Robert, Cyryl i Janeczka są dobrze wychowanymi i grzecznymi dziećmi, nie można temu zaprzeczyć. Starają się nie sprawiać kłopotu niani, która opiekuje się nimi pod nieobecność rodziców. Ale nie są obojętni na głos prawdziwej przygody i muszą pomóc Piaskoludkowi – nawet jeśli pamiętają, że przez niego wpadali kiedyś w różne tarapaty. Nie mogą zignorować piaskowego duszka, a pamięć o kłopotach wcale nie uchroni ich przed kolejnymi problemami. W „Historii amuletu” Edith Nesbit nie musi już opierać całego bajkowego świata na wyobraźni, odrobinę ułatwia sobie zadanie przejściem do przeszłości i wydobywaniem stamtąd stereotypowych postaci – ale wciąż nie można odmówić jej kreatywności w wymyślaniu kolejnych doświadczeń. Dzieci będą się mierzyć z rozmaitymi zagrożeniami, nie wspominając już o tym, że mają do wykonania ważne i trudne zadanie, w którym nie mogą liczyć na pomoc dorosłych, a czary zwykle komplikują rzeczywistość.
Trzeci tom historii o pięciorgu dzieciach sprawia, że maluchy nie będą rozczarowane koniecznością opuszczenia bajkowego świata. Ta książka nasyci je przygodami oraz wrażeniami – a naturalne zakończenie wykluczy rzewne pożegnania i smutek z powodu rozstania z nieco egoistycznym Piaskoludkiem. Bo Nesbit nie lubi wzruszeń, woli operować uniwersalnymi odczuciami i proponuje dzieciom albo adrenalinę, przyjemne oczekiwanie na przygodę i lekki strach związany z niepewnością finału, albo śmiech, którym skwapliwie wzbogaca narrację. Jest w tym bardzo dobra, pamięta o małych odbiorcach i udowadnia to nie tylko za sprawą bezpośrednich do nich zwrotów, ale i samej kompozycji tomów. Każdy, kto w dzieciństwie zaczytywał się w przygodach Piaskoludka i rodzeństwa, teraz podsunie te historie swoim pociechom – bo Nesbit wcale się nie zestarzała.
Powrót Piaskoludka
Piaskoludek obiecał rodzeństwu, że kiedyś się jeszcze spotkają. I do tego spotkania dochodzi w „Historii amuletu”, ostatnim tomie fantastycznej trylogii. Edith Nesbit tym razem zostawia czworo dzieci na scenie – dokłada im jeszcze uczonego, który interesuje się starożytnością. Nic dziwnego, teraz nie ma już czasu na opiekę nad Barankiem, sprawa jest poważna i bohaterowie muszą w przeszłości odnaleźć bardzo cenny amulet – i to zanim rozpadnie się on w pył i rozsypie po różnych stronach świata. Amuletu potrzebuje Piaskoludek, a ma on dar przekonywania… i bardzo ostre ząbki. Dzieci nie narzekają zbytnio na to zadanie – to dobry sposób, by zabić nudę. A wyprawy do starożytności bywają bardzo ekscytujące, choć sprawiają też nie lada problemy – na przykład gdy pewna królowa chce odwiedzić rodzeństwo w ich czasach, lub gry bohaterowie trafiają na Atlantydę tuż przed katastrofą. Czary nie zawsze pomagają i Piaskoludek traci nieco ze swojego majestatu, gdy musi osobiście gryźć wrogów, by nie dostać się w ich ręce. Edith Nesbit przy okazji przemyca niewielką dawkę wiadomości o życiu i obyczajach starożytnych – tyle, by nie zanudzić odbiorców i nie proponować im lektury edukacyjnej, a żeby rozbudzić ich ciekawość. Dobrze wie, jak wymieszać składniki powieści: najlepszy dowód, że do teraz „Historia amuletu” cieszy kolejne pokolenia maluchów. Dziewiętnastowieczna Anglia nie jest przeszkodą w czerpaniu przyjemności z lektury – mimo upływu czasu maluchy dalej z zapartym tchem śledzić będą przygody rodzeństwa. Bo te są właściwie uniwersalne i przedstawione bez zarzutu. Polscy odbiorcy mają w dodatku przekład, którego nie trzeba poprawiać: Irena Tuwim zawładnęła wyobraźnią całych pokoleń.
Antea, Robert, Cyryl i Janeczka są dobrze wychowanymi i grzecznymi dziećmi, nie można temu zaprzeczyć. Starają się nie sprawiać kłopotu niani, która opiekuje się nimi pod nieobecność rodziców. Ale nie są obojętni na głos prawdziwej przygody i muszą pomóc Piaskoludkowi – nawet jeśli pamiętają, że przez niego wpadali kiedyś w różne tarapaty. Nie mogą zignorować piaskowego duszka, a pamięć o kłopotach wcale nie uchroni ich przed kolejnymi problemami. W „Historii amuletu” Edith Nesbit nie musi już opierać całego bajkowego świata na wyobraźni, odrobinę ułatwia sobie zadanie przejściem do przeszłości i wydobywaniem stamtąd stereotypowych postaci – ale wciąż nie można odmówić jej kreatywności w wymyślaniu kolejnych doświadczeń. Dzieci będą się mierzyć z rozmaitymi zagrożeniami, nie wspominając już o tym, że mają do wykonania ważne i trudne zadanie, w którym nie mogą liczyć na pomoc dorosłych, a czary zwykle komplikują rzeczywistość.
Trzeci tom historii o pięciorgu dzieciach sprawia, że maluchy nie będą rozczarowane koniecznością opuszczenia bajkowego świata. Ta książka nasyci je przygodami oraz wrażeniami – a naturalne zakończenie wykluczy rzewne pożegnania i smutek z powodu rozstania z nieco egoistycznym Piaskoludkiem. Bo Nesbit nie lubi wzruszeń, woli operować uniwersalnymi odczuciami i proponuje dzieciom albo adrenalinę, przyjemne oczekiwanie na przygodę i lekki strach związany z niepewnością finału, albo śmiech, którym skwapliwie wzbogaca narrację. Jest w tym bardzo dobra, pamięta o małych odbiorcach i udowadnia to nie tylko za sprawą bezpośrednich do nich zwrotów, ale i samej kompozycji tomów. Każdy, kto w dzieciństwie zaczytywał się w przygodach Piaskoludka i rodzeństwa, teraz podsunie te historie swoim pociechom – bo Nesbit wcale się nie zestarzała.
sobota, 19 października 2013
Katarzyna Gubała: F@ceci z sieci, czyli w poszukiwaniu miłości
Czarna Owca, Warszawa 2013.
Niezdecydowana
Katarzyna Gubała nie tworzy klasycznej obyczajówki: inspirowana czasami, zmienia formę opowieści tak, by nie koncentrować się na zwykłej codzienności, a na randkach bohaterki z poznanymi w internecie (na portalu dla singli) mężczyznami. Poza charakteryzowaniem kolejnych typów amantów i podrywaczy może wtedy wplatać do tekstu „życiowe” obserwacje o zachowaniach ludzi z sieci.
Karolina – Szarlotka – rejestruje się na portalu, by znaleźć prawdziwą miłość (i życiowego partnera, albo przynajmniej człowieka, z którym mogłaby miło spędzać czas). Nie interesują jej przygodne i przelotne związki, chociaż na kolejne randki udaje się bardzo chętnie. Zachowanie bohaterki przypomina trochę szukanie księcia z bajki – i to dałoby się wybaczyć. Ale Karolina to postać o nie do końca przemyślanej osobowości. Przed nieznajomymi z sieci popisuje się erotyczną fantazją, prowokuje rozmówców bardzo zmysłowymi i odważnymi opisami, prosząc często o rewanż. Na część spotkań wybiera się z nadzieją na upojne noce, przygotowuje się do nich starannie i przeżywa wielkie rozczarowania, gdy do zbliżeń nie dochodzi. Innym razem przypomina sobie, że seks to nie wszystko, nie chce wyjść na łatwą i sama stroni od zachęcanych wcześniej wirtualnych znajomych. W tej huśtawce widać wielką niekonsekwencję, Gubała nie wie, jak naprawdę powinna postępować jej bohaterka – to niezdecydowanie zaprzecza prawdziwości postaci i sytuacji.
Opowieść składa się z rozdziałów o jasno określonej budowie. Każdy rozdział przynosi nowy typ singla z sieci i rozpoczyna się ankietą, w której dany użytkownik przedstawia się w kilku zdaniach (wypełniając wymagane pola). Potem Katarzyna Gubała przedstawia wymianę korespondencji, najczęściej doprowadza do spotkania bohaterów i tu już przerzuca się na tradycyjną narrację dotyczącą randki. Kiedy drogi Karoliny i nowego faceta z sieci rozejdą się, przychodzi czas na małe podsumowanie, czyli wyjaśnienie, czym charakteryzuje się dany typ, czego się u niego wystrzegać i dlaczego się nie udało. Bardzo to szkolne, przypomina też rozbudowane porady psychologów z kolorowych pisemek dla pań – ale zgadza się z profilem odbiorczyń, którym samo zamknięcie przygody puentą niewiele by powiedziało. Gubała swoimi wywodami pokazuje, że przeprowadziła rzetelną analizę potencjalnego związku i może definitywnie przekreślić kandydata na partnera dla Karoliny. Przy okazji też próbuje stać się przewodniczką dla kobiet szukających partnera w internecie i na portalach randkowych – z nią odbiorczynie być może unikną przynajmniej części błędów.
Uderza u Gubały tendencja do szkolnego recenzowania wydarzeń kulturalnych, która chyba ma pokazywać inteligencję i obycie postaci. Jeśli tylko rozmowa schodzi (a czasem schodzi dość sztucznie) na znaną i głośną książkę czy film, bohaterowie komentują je w kilku okrągłych zdaniach rodem z rozprawki, jakby mieli przygotowaną popisową opinię i próbowali na nią naprowadzić rozmowę. Nie inaczej jest z wiadomościami z przewodników: autorka wplata je do dialogów, uzyskując najbardziej nienaturalny efekt, jaki tylko jest możliwy. Owocuje to – niestety – pokazem nieelastycznej narracji, a nie wykształcenia czy mądrości postaci.
Z innej strony „F@ceci z sieci” zachwycą te czytelniczki, które interesują historie o poszukiwaniu prawdziwej miłości bez potrzeby odwoływania się do codziennego życia. To dla nich jest ta pozycja: dla pań rozmiłowanych w serialach obyczajowych, dla osób rejestrujących się na portalach randkowych i dla miłośniczek uwspółcześnianych romansów. Tym grupom odbiorczyń nie będą raczej przeszkadzać konstrukcyjne niedoskonałości książki. Jednak przydałoby się, żeby Katarzyna Gubała lepiej dookreślała swoją bohaterkę, nie pozwalała jej na wygłaszanie „mądrości” rodem z internetu. „F@ceci z sieci” to jednocześnie literatura rozrywkowa i… przewodnik po randkowych serwisach (a właściwie – ich użytkownikach).
Niezdecydowana
Katarzyna Gubała nie tworzy klasycznej obyczajówki: inspirowana czasami, zmienia formę opowieści tak, by nie koncentrować się na zwykłej codzienności, a na randkach bohaterki z poznanymi w internecie (na portalu dla singli) mężczyznami. Poza charakteryzowaniem kolejnych typów amantów i podrywaczy może wtedy wplatać do tekstu „życiowe” obserwacje o zachowaniach ludzi z sieci.
Karolina – Szarlotka – rejestruje się na portalu, by znaleźć prawdziwą miłość (i życiowego partnera, albo przynajmniej człowieka, z którym mogłaby miło spędzać czas). Nie interesują jej przygodne i przelotne związki, chociaż na kolejne randki udaje się bardzo chętnie. Zachowanie bohaterki przypomina trochę szukanie księcia z bajki – i to dałoby się wybaczyć. Ale Karolina to postać o nie do końca przemyślanej osobowości. Przed nieznajomymi z sieci popisuje się erotyczną fantazją, prowokuje rozmówców bardzo zmysłowymi i odważnymi opisami, prosząc często o rewanż. Na część spotkań wybiera się z nadzieją na upojne noce, przygotowuje się do nich starannie i przeżywa wielkie rozczarowania, gdy do zbliżeń nie dochodzi. Innym razem przypomina sobie, że seks to nie wszystko, nie chce wyjść na łatwą i sama stroni od zachęcanych wcześniej wirtualnych znajomych. W tej huśtawce widać wielką niekonsekwencję, Gubała nie wie, jak naprawdę powinna postępować jej bohaterka – to niezdecydowanie zaprzecza prawdziwości postaci i sytuacji.
Opowieść składa się z rozdziałów o jasno określonej budowie. Każdy rozdział przynosi nowy typ singla z sieci i rozpoczyna się ankietą, w której dany użytkownik przedstawia się w kilku zdaniach (wypełniając wymagane pola). Potem Katarzyna Gubała przedstawia wymianę korespondencji, najczęściej doprowadza do spotkania bohaterów i tu już przerzuca się na tradycyjną narrację dotyczącą randki. Kiedy drogi Karoliny i nowego faceta z sieci rozejdą się, przychodzi czas na małe podsumowanie, czyli wyjaśnienie, czym charakteryzuje się dany typ, czego się u niego wystrzegać i dlaczego się nie udało. Bardzo to szkolne, przypomina też rozbudowane porady psychologów z kolorowych pisemek dla pań – ale zgadza się z profilem odbiorczyń, którym samo zamknięcie przygody puentą niewiele by powiedziało. Gubała swoimi wywodami pokazuje, że przeprowadziła rzetelną analizę potencjalnego związku i może definitywnie przekreślić kandydata na partnera dla Karoliny. Przy okazji też próbuje stać się przewodniczką dla kobiet szukających partnera w internecie i na portalach randkowych – z nią odbiorczynie być może unikną przynajmniej części błędów.
Uderza u Gubały tendencja do szkolnego recenzowania wydarzeń kulturalnych, która chyba ma pokazywać inteligencję i obycie postaci. Jeśli tylko rozmowa schodzi (a czasem schodzi dość sztucznie) na znaną i głośną książkę czy film, bohaterowie komentują je w kilku okrągłych zdaniach rodem z rozprawki, jakby mieli przygotowaną popisową opinię i próbowali na nią naprowadzić rozmowę. Nie inaczej jest z wiadomościami z przewodników: autorka wplata je do dialogów, uzyskując najbardziej nienaturalny efekt, jaki tylko jest możliwy. Owocuje to – niestety – pokazem nieelastycznej narracji, a nie wykształcenia czy mądrości postaci.
Z innej strony „F@ceci z sieci” zachwycą te czytelniczki, które interesują historie o poszukiwaniu prawdziwej miłości bez potrzeby odwoływania się do codziennego życia. To dla nich jest ta pozycja: dla pań rozmiłowanych w serialach obyczajowych, dla osób rejestrujących się na portalach randkowych i dla miłośniczek uwspółcześnianych romansów. Tym grupom odbiorczyń nie będą raczej przeszkadzać konstrukcyjne niedoskonałości książki. Jednak przydałoby się, żeby Katarzyna Gubała lepiej dookreślała swoją bohaterkę, nie pozwalała jej na wygłaszanie „mądrości” rodem z internetu. „F@ceci z sieci” to jednocześnie literatura rozrywkowa i… przewodnik po randkowych serwisach (a właściwie – ich użytkownikach).
piątek, 18 października 2013
Jill Mansell: Spacer w parku
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2013.
Plany na przyszłość
Zaczyna się ta powieść nieco zachowawczo, jakby autorka nie chciała od razu odkrywać wszystkich kart i absorbować czytelniczek od pierwszych stron. Daje czas na oswojenie się z przestrzenią i z bohaterkami, przyzwyczaja do ich relacji, świeżo odbudowywanych – co przypomina trochę migawkowy film. A kiedy postacie przestają czuć się obco, odbiorczynie także trafiają ostatecznie do swojskiego miejsca i zaczynają kibicować kobietom po przejściach. To oznacza, że nie będą już obojętne wobec rozrywkowej powieści. A także – że system wprowadzania sylwetek drobnymi i szybkimi scenkami sprawdza się w tomie.
Lara miała szesnaście lat, gdy zaszła w ciążę i została wyrzucona przez ojca z domu. Nie powiedziała o dziecku swojemu chłopakowi. Po osiemnastu latach przybywa na pogrzeb ojca z dorosłą już córką. Ma szansę, by doprowadzić do spotkania rozsądnej Gigi ze swoim niedoszłym mężem i wyjaśnić przeszłość. Dawna przyjaciółka Lary, Evie, przygotowuje się natomiast do ślubu z kobieciarzem. Jill Mansell nakreśla dwie sylwetki, które mogłaby pokierować w przewidywalne strony – ale tego nie robi. Stale uzupełnia charaktery kobiet, tworząc z nich ciekawe i pełnowymiarowe postacie. Do tego tło wzbogaca o nietuzinkowych bohaterów: jest tu i inteligentny, przedsiębiorczy i… uwodzicielski raper, i niezbyt rozrywkowy właściciel sklepu z koszulami, jest dama stanowiąca dokładne przeciwieństwo teściowych z dowcipów oraz staruszkowie przeżywający piękną miłość. Jest też wzruszająca i prosta zażyłość córki i nowo poznanego ojca – uczucie pozbawione pretensji i żalu, za to oparte na wyraźnej przyjaźni. Jill Mansell sprawia, że czytelniczki przestaną się zastanawiać nad przyszłością Lary i Evie, a zaczną z przyjemnością obserwować rozwój sytuacji u innych bohaterów. Zamiast prostej historii miłosnej o wiadomym przebiegu, autorka proponuje cały szereg rozmaitych szczęść i nieszczęść, nie wszystko musi opowiadać, ale odbiorczynie mogą jej bez trudu zaufać.
„Spacer w parku” nie jest czytadłem obliczonym na łatwe wzruszenia. Tu nie chodzi o dostarczenie czytelniczkom łzawych historyjek i scenariusza o tandetnym przebiegu – a o zainteresowanie interpersonalnymi kontaktami na różnych poziomach. W tej książce wszystko, co ważne, rozgrywa się na płaszczyźnie międzyludzkiej. Mansell wypełnia swoim postaciom czas, daje im pracę i organizuje dni wolne, ale wzmianki o tym są tylko dodatkiem do wydarzeń rozgrywających się w bezpośrednich kontaktach. Mansell ma wprawę w tworzeniu rozbudowanych sieci powiązań – poszczególne decyzje nie rodzą bezpośrednich odpowiedzi, a często uruchamiają cały skomplikowany system zależności, by wrócić do pierwszej osoby. Takich splotów jest w tej powieści bardzo wiele – i świadczą one o dobrym przygotowaniu psychologicznym autorki. Owszem, Jill Mansell korzysta z przywilejów demiurga – ale to dlatego, że musi też zapewnić odbiorczyniom lekturę krzepiącą i nieco optymistyczną. Nie mnoży problemów tam, gdzie nie są one potrzebne, wyostrza może niektóre postawy, ale wychodzi to książce na dobre. Podobnie jak odrzucenie romansowych schematów – autorka nie męczy czytelniczek motywami, które są oczywiste na pierwszy rzut oka. Sprawia, że podczas lektury kibicować można wielu różnym bohaterom – a sympatie będą się rozkładały w miarę upływu czasu na dalszoplanowe postacie. „Spacer w parku” jest książką, w której pomysł idzie w parze z dobrym wykonaniem, autorka nie wyrzuci odbiorczyń przypadkiem ze swojego świata. Sprawdza się ten tom jako dobra powieść rozrywkowa, nienaiwna obyczajówka z ciekawymi pozaromansowymi spojrzeniami na rzeczywistość bohaterów.
Plany na przyszłość
Zaczyna się ta powieść nieco zachowawczo, jakby autorka nie chciała od razu odkrywać wszystkich kart i absorbować czytelniczek od pierwszych stron. Daje czas na oswojenie się z przestrzenią i z bohaterkami, przyzwyczaja do ich relacji, świeżo odbudowywanych – co przypomina trochę migawkowy film. A kiedy postacie przestają czuć się obco, odbiorczynie także trafiają ostatecznie do swojskiego miejsca i zaczynają kibicować kobietom po przejściach. To oznacza, że nie będą już obojętne wobec rozrywkowej powieści. A także – że system wprowadzania sylwetek drobnymi i szybkimi scenkami sprawdza się w tomie.
Lara miała szesnaście lat, gdy zaszła w ciążę i została wyrzucona przez ojca z domu. Nie powiedziała o dziecku swojemu chłopakowi. Po osiemnastu latach przybywa na pogrzeb ojca z dorosłą już córką. Ma szansę, by doprowadzić do spotkania rozsądnej Gigi ze swoim niedoszłym mężem i wyjaśnić przeszłość. Dawna przyjaciółka Lary, Evie, przygotowuje się natomiast do ślubu z kobieciarzem. Jill Mansell nakreśla dwie sylwetki, które mogłaby pokierować w przewidywalne strony – ale tego nie robi. Stale uzupełnia charaktery kobiet, tworząc z nich ciekawe i pełnowymiarowe postacie. Do tego tło wzbogaca o nietuzinkowych bohaterów: jest tu i inteligentny, przedsiębiorczy i… uwodzicielski raper, i niezbyt rozrywkowy właściciel sklepu z koszulami, jest dama stanowiąca dokładne przeciwieństwo teściowych z dowcipów oraz staruszkowie przeżywający piękną miłość. Jest też wzruszająca i prosta zażyłość córki i nowo poznanego ojca – uczucie pozbawione pretensji i żalu, za to oparte na wyraźnej przyjaźni. Jill Mansell sprawia, że czytelniczki przestaną się zastanawiać nad przyszłością Lary i Evie, a zaczną z przyjemnością obserwować rozwój sytuacji u innych bohaterów. Zamiast prostej historii miłosnej o wiadomym przebiegu, autorka proponuje cały szereg rozmaitych szczęść i nieszczęść, nie wszystko musi opowiadać, ale odbiorczynie mogą jej bez trudu zaufać.
„Spacer w parku” nie jest czytadłem obliczonym na łatwe wzruszenia. Tu nie chodzi o dostarczenie czytelniczkom łzawych historyjek i scenariusza o tandetnym przebiegu – a o zainteresowanie interpersonalnymi kontaktami na różnych poziomach. W tej książce wszystko, co ważne, rozgrywa się na płaszczyźnie międzyludzkiej. Mansell wypełnia swoim postaciom czas, daje im pracę i organizuje dni wolne, ale wzmianki o tym są tylko dodatkiem do wydarzeń rozgrywających się w bezpośrednich kontaktach. Mansell ma wprawę w tworzeniu rozbudowanych sieci powiązań – poszczególne decyzje nie rodzą bezpośrednich odpowiedzi, a często uruchamiają cały skomplikowany system zależności, by wrócić do pierwszej osoby. Takich splotów jest w tej powieści bardzo wiele – i świadczą one o dobrym przygotowaniu psychologicznym autorki. Owszem, Jill Mansell korzysta z przywilejów demiurga – ale to dlatego, że musi też zapewnić odbiorczyniom lekturę krzepiącą i nieco optymistyczną. Nie mnoży problemów tam, gdzie nie są one potrzebne, wyostrza może niektóre postawy, ale wychodzi to książce na dobre. Podobnie jak odrzucenie romansowych schematów – autorka nie męczy czytelniczek motywami, które są oczywiste na pierwszy rzut oka. Sprawia, że podczas lektury kibicować można wielu różnym bohaterom – a sympatie będą się rozkładały w miarę upływu czasu na dalszoplanowe postacie. „Spacer w parku” jest książką, w której pomysł idzie w parze z dobrym wykonaniem, autorka nie wyrzuci odbiorczyń przypadkiem ze swojego świata. Sprawdza się ten tom jako dobra powieść rozrywkowa, nienaiwna obyczajówka z ciekawymi pozaromansowymi spojrzeniami na rzeczywistość bohaterów.
czwartek, 17 października 2013
Joanna Chmielewska: Zbrodnia w efekcie
Klin, Warszawa 2013, Merlin.
Zabawa trupem
Ostatnia powieść Joanny Chmielewskiej, „Zbrodnia w efekcie”, to książka, która fanom przypomni znane wątki, a sceptykom udowodni, że pisarka na koniec powróciła do całkiem dobrej formy. Nie jest to wprawdzie tom bestsellerowy, ale Chmielewska wyeliminowała z niego wiele narracyjnych przyzwyczajeń, które w końcu stały się wynaturzeniami, i wprowadziła z powrotem bardziej dynamiczną akcję, przypomniała też o Joannie z lepszych lat. Skoncentrowała się wprawdzie najbardziej na wątku kryminalnym i śledztwie, ale i parę sympatycznych motywów obyczajowych się tu znalazło, a co najważniejsze – w narracji powraca niewymuszony humor i pogodny styl. „Zbrodnia w efekcie” nie koncentruje się na budowaniu jednego życiorysu i jednej prywatnej przestrzeni, postaci plącze się tu całkiem sporo, ale – co warto podkreślić – to bohaterowie obu płci i różnych pokoleń, więc dla czytelników chaos tworzony przez autorkę będzie całkiem przyjazny.
Zwłaszcza że jest to chaos nieco znajomy. Joanna stanowi wskrzeszenie Joanny sprzed lat, obarczonej wprawdzie zmodyfikowanym doświadczeniem życiowym, ale i silnym, a jeszcze nie karykaturalnym charakterem. Krewne przywołują na myśl portretowaną kiedyś żeńską część rodziny pisarki. Powraca tu również, już we własnej osobie, Robert Górski. Z przeszłości natomiast wyłania się kopia Marka, już ze świadomością wszystkich jego wad i stwarzanych pozorów. Wśród wielu ciekawych postaci Chmielewska porusza się z wprawą. Rezygnuje z indywidualnych i kiedyś do znudzenia powtarzanych wyskoków, bardzo rzadko szczątkowo je sygnalizuje (jak w motywie robienia przyjęcia).
W gąszczu wyrazistych charakterów narracja zostaje uspokojona. Joanna Chmielewska sprawdziła już, do czego prowadzi posługiwanie się skrajnie kolokwialnym (a przy tym niecodziennie kreatywnym) językiem w konstruowaniu powieściowych przestrzeni – i na szczęście zrezygnowała ze stylistycznych wygibasów. Pozwala sobie na nie tylko czasem, żeby wzbogacić emocjonalną warstwę wypowiedzi postaci. Teraz jest to przyjemne w lekturze. A przecież o przezroczystej narracji mowy nie ma, bo autorka nie rezygnuje z żartu. Bywa, że to żart znany wiernym czytelnikom: taki funkcjonuje tu na prawach odnośnika do dawnej anegdoty, a nie ma bezwzględnie rozbawiać. Chmielewska tworzy wystarczająco dużo humorystycznych scenek, żeby nie musieć opierać się na dawnych dowcipach. I tak zapewnia dobrą do czytania książkę – nie męczy, nie irytuje starymi przyzwyczajeniami, mimo że też się od nich nie odcina. Proponuje coś swojsko brzmiącego, w sprawdzonym tonie, ale bez odcinania kuponów od dawnej świetności.
„Zbrodnia w efekcie” posiłkuje się klasycznym kryminalnym schematem, chociaż tożsamość mordercy wydaje się być łatwiejsza do odkrycia niż tożsamość ofiary. Pomysłowa intryga i dobra zabawa splatają się w tej książce z niezaprzeczalną lekkością. Tom nie ma wprawdzie siły działania bestsellerowych czytadeł tej autorki, ale nie pozostawia złego wrażenia, przypomina za to o dawnej i uwielbianej Chmielewskiej. Zwłaszcza we fragmentach, w których autorka przenosi uwagę z rozplątywanych relacji i scen z przeszłości na rzeczywistość pozakryminalną, uniwersalną dla bohaterów i czytelników, niemal pozbawioną szybko starzejących się punktów. Zniknęło w fabule i w stylu zacietrzewienie, zniknęła gorycz, która przed „Krwawą zemstą” zaczęła coraz częściej wkraczać do tekstów i modyfikować je w sposób, który zaprzeczał pogodzie ducha. Pozostała Chmielewska sprawna warsztatowo, nienudna i bliska czytelnikom. I taką będzie można zapamiętać.
Zabawa trupem
Ostatnia powieść Joanny Chmielewskiej, „Zbrodnia w efekcie”, to książka, która fanom przypomni znane wątki, a sceptykom udowodni, że pisarka na koniec powróciła do całkiem dobrej formy. Nie jest to wprawdzie tom bestsellerowy, ale Chmielewska wyeliminowała z niego wiele narracyjnych przyzwyczajeń, które w końcu stały się wynaturzeniami, i wprowadziła z powrotem bardziej dynamiczną akcję, przypomniała też o Joannie z lepszych lat. Skoncentrowała się wprawdzie najbardziej na wątku kryminalnym i śledztwie, ale i parę sympatycznych motywów obyczajowych się tu znalazło, a co najważniejsze – w narracji powraca niewymuszony humor i pogodny styl. „Zbrodnia w efekcie” nie koncentruje się na budowaniu jednego życiorysu i jednej prywatnej przestrzeni, postaci plącze się tu całkiem sporo, ale – co warto podkreślić – to bohaterowie obu płci i różnych pokoleń, więc dla czytelników chaos tworzony przez autorkę będzie całkiem przyjazny.
Zwłaszcza że jest to chaos nieco znajomy. Joanna stanowi wskrzeszenie Joanny sprzed lat, obarczonej wprawdzie zmodyfikowanym doświadczeniem życiowym, ale i silnym, a jeszcze nie karykaturalnym charakterem. Krewne przywołują na myśl portretowaną kiedyś żeńską część rodziny pisarki. Powraca tu również, już we własnej osobie, Robert Górski. Z przeszłości natomiast wyłania się kopia Marka, już ze świadomością wszystkich jego wad i stwarzanych pozorów. Wśród wielu ciekawych postaci Chmielewska porusza się z wprawą. Rezygnuje z indywidualnych i kiedyś do znudzenia powtarzanych wyskoków, bardzo rzadko szczątkowo je sygnalizuje (jak w motywie robienia przyjęcia).
W gąszczu wyrazistych charakterów narracja zostaje uspokojona. Joanna Chmielewska sprawdziła już, do czego prowadzi posługiwanie się skrajnie kolokwialnym (a przy tym niecodziennie kreatywnym) językiem w konstruowaniu powieściowych przestrzeni – i na szczęście zrezygnowała ze stylistycznych wygibasów. Pozwala sobie na nie tylko czasem, żeby wzbogacić emocjonalną warstwę wypowiedzi postaci. Teraz jest to przyjemne w lekturze. A przecież o przezroczystej narracji mowy nie ma, bo autorka nie rezygnuje z żartu. Bywa, że to żart znany wiernym czytelnikom: taki funkcjonuje tu na prawach odnośnika do dawnej anegdoty, a nie ma bezwzględnie rozbawiać. Chmielewska tworzy wystarczająco dużo humorystycznych scenek, żeby nie musieć opierać się na dawnych dowcipach. I tak zapewnia dobrą do czytania książkę – nie męczy, nie irytuje starymi przyzwyczajeniami, mimo że też się od nich nie odcina. Proponuje coś swojsko brzmiącego, w sprawdzonym tonie, ale bez odcinania kuponów od dawnej świetności.
„Zbrodnia w efekcie” posiłkuje się klasycznym kryminalnym schematem, chociaż tożsamość mordercy wydaje się być łatwiejsza do odkrycia niż tożsamość ofiary. Pomysłowa intryga i dobra zabawa splatają się w tej książce z niezaprzeczalną lekkością. Tom nie ma wprawdzie siły działania bestsellerowych czytadeł tej autorki, ale nie pozostawia złego wrażenia, przypomina za to o dawnej i uwielbianej Chmielewskiej. Zwłaszcza we fragmentach, w których autorka przenosi uwagę z rozplątywanych relacji i scen z przeszłości na rzeczywistość pozakryminalną, uniwersalną dla bohaterów i czytelników, niemal pozbawioną szybko starzejących się punktów. Zniknęło w fabule i w stylu zacietrzewienie, zniknęła gorycz, która przed „Krwawą zemstą” zaczęła coraz częściej wkraczać do tekstów i modyfikować je w sposób, który zaprzeczał pogodzie ducha. Pozostała Chmielewska sprawna warsztatowo, nienudna i bliska czytelnikom. I taką będzie można zapamiętać.
środa, 16 października 2013
Edward Kelsey Moore: Trio z Plainview
Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Małomiasteczkowe tajemnice
Edward Kelsey Moore tworzy obyczajówkę dość niezwykłą, mimo że skonstruowaną według pomysłu na „Smażone zielone pomidory”. Analogie między rozwiązaniami fabularnymi przyćmiewa bowiem mocną narracją, charakterystycznym i nieprzezroczystym stylem pisania o trzech przyjaciółkach z dawnych lat. Na język tej książki składają się zarówno klimaty maleńkiej mieściny, jak i żarliwość w podejściu do życia czarnoskórych kobiet. Codzienność budowana jest na zwykłych plotkach, skrywanych przed innymi zmartwieniach i mrokach tajemnic z przeszłości. Trzy kobiety przyjaźnią się od dawna, mimo wielu przeciwności losu. Znają swoje słabości i wiedzą, że we własnym towarzystwie nie mają miejsca na rujnującą krytykę. Nauczyły się tolerować własne wady, nawet te najbardziej irytujące. Taki pomysł na utrzymanie dobrych stosunków okazuje się najbardziej kłopotliwy, gdy trzeba doprowadzić do konfrontacji ze źródłem zmartwień.
Czterdziestoletnia przyjaźń może zostać wystawiona na bardzo poważne próby, bo coraz więcej złego dzieje się w życiu kobiet. Jedna zmaga się z rakiem, druga – z ciągłą niewiernością męża. Na trzeciej ciąży wspomnienie tragedii, a traumy z dzieciństwa też robią swoje. Trzy kobiety zostały już naznaczone przez rozmaite wydarzenia. To, co starały się dawniej zepchnąć do podświadomości, powraca, kiedy robią się słabsze. Na światło dzienne powoli wyciekają sekrety, które – na równi z wiekiem – męczą bohaterki. Nieprzypadkowo w okładkowym fragmencie z „New Books Magazine” pojawia się zestawienie tomu „Trio z Plainview” z książką Fannie Flagg oraz ze „Służącymi” – „Trio z Plainview” to rzeczywiście wypadkowa tych dwóch książek, o jeszcze bardziej wzmocnionej (to jest też nacechowanej stylistycznie) narracji. To pozycja dla czytelniczek, które odnalazły się w tamtych światach.
W Plainview życie płynie niespiesznie, a bohaterki nie czekają już na wielkie porywy uczuć. Teraz przygotowują się na rozstania i uczą się, jak sobie radzić z drobnymi wyzwaniami. I właśnie teraz, kiedy są już pozbawione młodzieżowej brawury, stają się bezbronne wobec konsekwencji dawnych czynów. Trio nie jest już tak silne, choć więzi przyjaźni nie słabną. Trzy kobiety zagłębiają się pamięcią w dawne czasy – czytelniczkom retrospekcje ułatwia wkraczająca w odpowiednich momentach narratorka lub narrator i to jest pomysł Moore’a na zdynamizowanie akcji. Autor bowiem lubuje się w rozbudowanych i drobiazgowych opisach oraz dialogach, które nie mają na celu prezentowania wiadomości, a wypełnianie powieściowego czasu. Akcja przyspiesza z momentami przejścia do tego, co działo się dawniej – zwłaszcza że czytelniczki zostają przygotowane na obecność pewnego koniecznego do wyjaśnienia sekretu. W mimo wszystko ciepłej (szorstkiej, ale i przyjaznej) narracji nie ma miejsca na kryminalne intrygi – ale tych, jak u Flagg, nie zabraknie. Moore, mocno wpatrzony w klimat małomiasteczkowych plotkarskich społeczności, stopniowo odsłania przed odbiorczyniami straszne tajemnice, zarosłe za sprawą czasu, niewidoczne na pierwszy rzut oka. Nadaje lekturze specyficznej goryczy, idzie pod prąd literackich mód, a jednak czerpie z tego, co już w literaturze rozrywkowej się pojawiło. „Trio z Plainview” nie ma zaskakiwać oryginalnością spostrzeżeń, ale za to jest silne aurą narracji. Edward Kelsey Moore portretuje trzy przyjaciółki i ich środowisko dość malowniczo i bez stosowania stereotypów czy prostych psychologizmów.
Małomiasteczkowe tajemnice
Edward Kelsey Moore tworzy obyczajówkę dość niezwykłą, mimo że skonstruowaną według pomysłu na „Smażone zielone pomidory”. Analogie między rozwiązaniami fabularnymi przyćmiewa bowiem mocną narracją, charakterystycznym i nieprzezroczystym stylem pisania o trzech przyjaciółkach z dawnych lat. Na język tej książki składają się zarówno klimaty maleńkiej mieściny, jak i żarliwość w podejściu do życia czarnoskórych kobiet. Codzienność budowana jest na zwykłych plotkach, skrywanych przed innymi zmartwieniach i mrokach tajemnic z przeszłości. Trzy kobiety przyjaźnią się od dawna, mimo wielu przeciwności losu. Znają swoje słabości i wiedzą, że we własnym towarzystwie nie mają miejsca na rujnującą krytykę. Nauczyły się tolerować własne wady, nawet te najbardziej irytujące. Taki pomysł na utrzymanie dobrych stosunków okazuje się najbardziej kłopotliwy, gdy trzeba doprowadzić do konfrontacji ze źródłem zmartwień.
Czterdziestoletnia przyjaźń może zostać wystawiona na bardzo poważne próby, bo coraz więcej złego dzieje się w życiu kobiet. Jedna zmaga się z rakiem, druga – z ciągłą niewiernością męża. Na trzeciej ciąży wspomnienie tragedii, a traumy z dzieciństwa też robią swoje. Trzy kobiety zostały już naznaczone przez rozmaite wydarzenia. To, co starały się dawniej zepchnąć do podświadomości, powraca, kiedy robią się słabsze. Na światło dzienne powoli wyciekają sekrety, które – na równi z wiekiem – męczą bohaterki. Nieprzypadkowo w okładkowym fragmencie z „New Books Magazine” pojawia się zestawienie tomu „Trio z Plainview” z książką Fannie Flagg oraz ze „Służącymi” – „Trio z Plainview” to rzeczywiście wypadkowa tych dwóch książek, o jeszcze bardziej wzmocnionej (to jest też nacechowanej stylistycznie) narracji. To pozycja dla czytelniczek, które odnalazły się w tamtych światach.
W Plainview życie płynie niespiesznie, a bohaterki nie czekają już na wielkie porywy uczuć. Teraz przygotowują się na rozstania i uczą się, jak sobie radzić z drobnymi wyzwaniami. I właśnie teraz, kiedy są już pozbawione młodzieżowej brawury, stają się bezbronne wobec konsekwencji dawnych czynów. Trio nie jest już tak silne, choć więzi przyjaźni nie słabną. Trzy kobiety zagłębiają się pamięcią w dawne czasy – czytelniczkom retrospekcje ułatwia wkraczająca w odpowiednich momentach narratorka lub narrator i to jest pomysł Moore’a na zdynamizowanie akcji. Autor bowiem lubuje się w rozbudowanych i drobiazgowych opisach oraz dialogach, które nie mają na celu prezentowania wiadomości, a wypełnianie powieściowego czasu. Akcja przyspiesza z momentami przejścia do tego, co działo się dawniej – zwłaszcza że czytelniczki zostają przygotowane na obecność pewnego koniecznego do wyjaśnienia sekretu. W mimo wszystko ciepłej (szorstkiej, ale i przyjaznej) narracji nie ma miejsca na kryminalne intrygi – ale tych, jak u Flagg, nie zabraknie. Moore, mocno wpatrzony w klimat małomiasteczkowych plotkarskich społeczności, stopniowo odsłania przed odbiorczyniami straszne tajemnice, zarosłe za sprawą czasu, niewidoczne na pierwszy rzut oka. Nadaje lekturze specyficznej goryczy, idzie pod prąd literackich mód, a jednak czerpie z tego, co już w literaturze rozrywkowej się pojawiło. „Trio z Plainview” nie ma zaskakiwać oryginalnością spostrzeżeń, ale za to jest silne aurą narracji. Edward Kelsey Moore portretuje trzy przyjaciółki i ich środowisko dość malowniczo i bez stosowania stereotypów czy prostych psychologizmów.
Richard Winter: W pułapce perfekcjonizmu. Prosta droga do porażki
WAM, Kraków 2013.
Działania idealne
Ciekawe, czy dla współczesnego świata większym zagrożeniem jest obsesyjne dążenie do perfekcji, czy też powierzchowne próby rozwiązywania problemów. Richard Winter nie określa tego wyraźnie, zajmując się analizowaniem jednej strony wybranego zjawiska. Przygląda się pułapkom, jakie zastawiają na siebie samych perfekcjoniści i pokazuje czytelnikom, czym grozi obsesyjne dążenie do doskonałości. Jako że dzisiejszy świat nastawiony jest bardziej na osiąganie sukcesów w życiu zawodowym i prywatnym, ostrzeżenie może okazać się ważne dla wielu odbiorców.
Książka „W pułapce perfekcjonizmu” ma bardzo przejrzystą strukturę, a autor zamierza znaleźć złoty środek między publikacją popularnonaukową z zakresu psychologii, wyrażaniem siebie i formą poradnika. Dokładnie przedstawia zaobserwowane zjawiska, zestawia je ze swoim (i chrześcijańskim) światopoglądem, próbuje wskazywać drogi prowadzące do kryzysu i sposoby ratunku. Jest konkretny, mimo że nie chce operować odnośnikami do medialnej codzienności: cały czas pamięta, jak szybko dezaktualizują się tego typu nawiązania – a sam zamierza dotrzeć do uniwersalnych struktur zjawiska. Kolejne rozdziały mają charakter krótkich wykładów, zostały precyzyjnie skonstruowane, tak, by odbiorcy nie mieli problemu ze śledzeniem toku myślenia autora. Winter przedstawia różnice między dobrym i złym perfekcjonizmem, pokazuje typy tego zachowania i konsekwencje obsesyjnego dążenia do doskonałości – a wśród nich między innymi depresje czy prokrastynację. Żeby pozwolić czytelnikom na popełnianie błędów, Richard Winter odwołuje się do religii – zamierza tym sposobem przekonać do zaniechania niszczących działań. Tu zawiera najwięcej siebie, pragnie przekazać czytelnikom własną postawę i poglądy, zamierza stać się autorytetem na gruncie, którego niewielu odbiorców oczekiwało w tego typu lekturze. W efekcie Winter dla większości najciekawszy będzie w rozdziałach pozbawionych filozoficznego przesłania – tam, gdzie jest obserwatorem i rejestratorem codziennego życia.
Krytyce podlega w książce niezdrowy perfekcjonizm, Winter wybiera dualistyczny podział zjawiska. To wprawdzie zawęża zakres poszukiwań badawczych, ale jednocześnie też bardzo porządkuje książkę, sprowadza rozważania do obserwacji wycinka zagadnienia, ale wycinka przez swą sprzeczność z tendencjami mediów dosyć atrakcyjnego. Każdy krótki rozdział przynosi tu nową refleksję i cenne uwagi. Każdy też skonstruowany został na wzór poradników pop – chociaż pytania kończące poszczególne partie bywają niekiedy naiwne. Brzmią wówczas jak przeniesione z podręczników dla młodzieży, wymagają nie tyle samodzielnego przemyślenia tematu, co wskazania odpowiedzi w gotowym tekście. To z kolei może trochę zniechęcić do zgłębiania zagadnienia. Udanym przeniesieniem z poradników pop są natomiast wyliczenia na marginesach. To skrótowe podpowiedzi, które nie tylko ułatwią zapamiętanie praktycznych treści, ale też i zwracają uwagę na istotne wiadomości. Pełnią rolę notatek czytających – Winter zachowuje się zatem jak autor skryptu dla studentów.
Cały tom „W pułapce perfekcjonizmu” jest też rodzajem wyzwania. Zapewnia zrozumienie groźnych mechanizmów i unikanie niebezpiecznych dróg, ale nie przedstawia w zamian całościowej alternatywy. Winter woli ostrzegać niż budować nowe rozwiązania. Trzeba przyznać, że wybrał ważny temat i ma o nim parę intrygujących rzeczy do powiedzenia. Lepszy byłby, gdyby spróbował ograniczyć własne przeświadczenia i przekonania – ale wtedy jego książka mogłaby się niebezpiecznie zbliżać do pułapek perfekcjonizmu.
Działania idealne
Ciekawe, czy dla współczesnego świata większym zagrożeniem jest obsesyjne dążenie do perfekcji, czy też powierzchowne próby rozwiązywania problemów. Richard Winter nie określa tego wyraźnie, zajmując się analizowaniem jednej strony wybranego zjawiska. Przygląda się pułapkom, jakie zastawiają na siebie samych perfekcjoniści i pokazuje czytelnikom, czym grozi obsesyjne dążenie do doskonałości. Jako że dzisiejszy świat nastawiony jest bardziej na osiąganie sukcesów w życiu zawodowym i prywatnym, ostrzeżenie może okazać się ważne dla wielu odbiorców.
Książka „W pułapce perfekcjonizmu” ma bardzo przejrzystą strukturę, a autor zamierza znaleźć złoty środek między publikacją popularnonaukową z zakresu psychologii, wyrażaniem siebie i formą poradnika. Dokładnie przedstawia zaobserwowane zjawiska, zestawia je ze swoim (i chrześcijańskim) światopoglądem, próbuje wskazywać drogi prowadzące do kryzysu i sposoby ratunku. Jest konkretny, mimo że nie chce operować odnośnikami do medialnej codzienności: cały czas pamięta, jak szybko dezaktualizują się tego typu nawiązania – a sam zamierza dotrzeć do uniwersalnych struktur zjawiska. Kolejne rozdziały mają charakter krótkich wykładów, zostały precyzyjnie skonstruowane, tak, by odbiorcy nie mieli problemu ze śledzeniem toku myślenia autora. Winter przedstawia różnice między dobrym i złym perfekcjonizmem, pokazuje typy tego zachowania i konsekwencje obsesyjnego dążenia do doskonałości – a wśród nich między innymi depresje czy prokrastynację. Żeby pozwolić czytelnikom na popełnianie błędów, Richard Winter odwołuje się do religii – zamierza tym sposobem przekonać do zaniechania niszczących działań. Tu zawiera najwięcej siebie, pragnie przekazać czytelnikom własną postawę i poglądy, zamierza stać się autorytetem na gruncie, którego niewielu odbiorców oczekiwało w tego typu lekturze. W efekcie Winter dla większości najciekawszy będzie w rozdziałach pozbawionych filozoficznego przesłania – tam, gdzie jest obserwatorem i rejestratorem codziennego życia.
Krytyce podlega w książce niezdrowy perfekcjonizm, Winter wybiera dualistyczny podział zjawiska. To wprawdzie zawęża zakres poszukiwań badawczych, ale jednocześnie też bardzo porządkuje książkę, sprowadza rozważania do obserwacji wycinka zagadnienia, ale wycinka przez swą sprzeczność z tendencjami mediów dosyć atrakcyjnego. Każdy krótki rozdział przynosi tu nową refleksję i cenne uwagi. Każdy też skonstruowany został na wzór poradników pop – chociaż pytania kończące poszczególne partie bywają niekiedy naiwne. Brzmią wówczas jak przeniesione z podręczników dla młodzieży, wymagają nie tyle samodzielnego przemyślenia tematu, co wskazania odpowiedzi w gotowym tekście. To z kolei może trochę zniechęcić do zgłębiania zagadnienia. Udanym przeniesieniem z poradników pop są natomiast wyliczenia na marginesach. To skrótowe podpowiedzi, które nie tylko ułatwią zapamiętanie praktycznych treści, ale też i zwracają uwagę na istotne wiadomości. Pełnią rolę notatek czytających – Winter zachowuje się zatem jak autor skryptu dla studentów.
Cały tom „W pułapce perfekcjonizmu” jest też rodzajem wyzwania. Zapewnia zrozumienie groźnych mechanizmów i unikanie niebezpiecznych dróg, ale nie przedstawia w zamian całościowej alternatywy. Winter woli ostrzegać niż budować nowe rozwiązania. Trzeba przyznać, że wybrał ważny temat i ma o nim parę intrygujących rzeczy do powiedzenia. Lepszy byłby, gdyby spróbował ograniczyć własne przeświadczenia i przekonania – ale wtedy jego książka mogłaby się niebezpiecznie zbliżać do pułapek perfekcjonizmu.
wtorek, 15 października 2013
Holly Webb: Gilbert ratuje sytuację
Znak, Kraków 2013.
Walka ze złem
Żeby nie powtarzać motywów z różnych swoich „zaczarowano-zwierzęcych” serii dla dzieci, Holly Webb łączy tematy i nurty z literatury czwartej, docierając do zaskakujących rozwiązań. W przypadku cyklu pop „Animal magic” to nie zwierzęta są najważniejsze, a magia, jaka wypełnia życie jedenastoletniej Lotki. Dziewczynka mieszka w sklepie zoologicznym wujka i posiada magiczne umiejętności. Po tym, jak odkryła, że sklep jest zaczarowany, zaczęły pojawiać się coraz to nowsze tajemnice i sekrety. A przede wszystkim – pojawiła się Pandora, zła czarownica, która chce wykorzystać Lotkę do swoich niecnych celów.
Mała dziewczynka nie musi ukrywać się z nietypowymi zainteresowaniami, przynajmniej w gronie bliskich. Wujek wie o czarach, najlepsza przyjaciółka również posiada magiczną moc. Lotka cieszy się sympatią zwierząt (zwłaszcza jamniczki Soni), co uodparnia ją na drobne przykrości. Ale Pandora szykuje całą sieć intryg, z których nie będzie łatwo się wyrwać: Lotkę czeka niebezpieczny pojedynek. A najgorsze, że Pandora w przeszłości miała ogromny wpływ na losy rodziny bohaterki.
Holly Webb infantylne pomysły rozmowy dziecka ze zwierzętami przekształca tak, by naprawdę zaintrygowały maluchy. Tu nie chodzi o prostą zależność opartą na empatii i chęci posiadania własnego zwierzątka. Problem dotyczy – zupełnie obcego w płytkich popseriach – zagadnienia zła i ratunku przed nim. Tyle że u Lotki zło nie pochodzi tylko z zewnątrz, nie jest widzialnym wrogiem, którego da się pokonać rozmaitymi fortelami, a niebezpiecznie rozrasta się wewnątrz. Lotka zdaje sobie sprawę z potęgi zła i boi się, że wpadnie w jego władanie. Tymczasem musi już pokonywać nie tylko własną agresję, ale również groźną i doświadczoną przeciwniczkę. Lotka w walce nie jest sama, wspierają ją mówiące zwierzęta. Mieszkańcy sklepu zoologicznego wcale nie należą do słodkich stworzonek, które nadają się tylko do głaskania.
Poza magnetycznym pomysłem z czarami, Holly Webb chce przyciągnąć młodych odbiorców kreacjami zwierząt i ich charakterami. Okazuje się, że każde stworzenie jest inne: zdarzają się wśród nich złośliwe, rozkapryszone czy leniwe. Myszki bez przerwy podskakują i są bardzo ciekawskie, jamniczka Sonia to uwielbiająca kawę i francuskie maniery arystokratka. Do oryginalnego towarzystwa dołącza teraz chomik Gilbert, angielski gentleman. Nienaganne maniery w połączeniu z talentem do wydawania poleceń czynią z Gilberta nadzwyczaj ciekawą istotę. Jego obecność to również powód do śmiechu, bo Holly Webb tak konstruuje swoje historie o Lotce, by pojawienie się zwierząt ocieplało atmosferę i nadawało lekkości opowieści. Trudno nie polubić małych i pomysłowych istot, zwłaszcza że autorka bardzo dobrze dba o stworzenie trafnych portrecików. W tomie „Gilbert ratuje sytuację” nie brakuje postaci znanych z poprzednich części. Poza tym wciąż dochodzą nowe, które znakomicie wpasowują się w środowisko sklepu.
W tej części ważny jest również temat międzyludzkiej przyjaźni. Lotka niepokoi się sygnałami wysyłanymi przez Olgę, na której do tej pory mogła polegać. Nie wie, co sądzić o przemianie przyjaciółki i odkrywa, jak bardzo uzależnia się od towarzystwa, któremu może ufać. Holly Webb stara się zagmatwać relacje interpersonalne – bo przecież także w przeszłości kryją się trudne do szybkiego wyjaśnienia zależności i brzemienne w skutki decyzje. „Gilbert ratuje sytuację” to tomik nastawiony na działanie w trudnej krainie magii. Nie koncentruje się wyłącznie na przyjemnych doświadczeniach, wiele tu baśniowych w duchu konfliktów, a Holly Webb udowadnia, że nawet w poppowieściach z modnego nutu da się zmieścić wiele wartych przemyślenia komentarzy i sytuacji. Akcja rozwija się wręcz brawurowo – między innymi dzięki temu, że autorka nie musi prezentować samych bohaterów, a potrzebne z poprzednich tomów informacje po prostu przemyca w odpowiednich miejscach tekstu.
Walka ze złem
Żeby nie powtarzać motywów z różnych swoich „zaczarowano-zwierzęcych” serii dla dzieci, Holly Webb łączy tematy i nurty z literatury czwartej, docierając do zaskakujących rozwiązań. W przypadku cyklu pop „Animal magic” to nie zwierzęta są najważniejsze, a magia, jaka wypełnia życie jedenastoletniej Lotki. Dziewczynka mieszka w sklepie zoologicznym wujka i posiada magiczne umiejętności. Po tym, jak odkryła, że sklep jest zaczarowany, zaczęły pojawiać się coraz to nowsze tajemnice i sekrety. A przede wszystkim – pojawiła się Pandora, zła czarownica, która chce wykorzystać Lotkę do swoich niecnych celów.
Mała dziewczynka nie musi ukrywać się z nietypowymi zainteresowaniami, przynajmniej w gronie bliskich. Wujek wie o czarach, najlepsza przyjaciółka również posiada magiczną moc. Lotka cieszy się sympatią zwierząt (zwłaszcza jamniczki Soni), co uodparnia ją na drobne przykrości. Ale Pandora szykuje całą sieć intryg, z których nie będzie łatwo się wyrwać: Lotkę czeka niebezpieczny pojedynek. A najgorsze, że Pandora w przeszłości miała ogromny wpływ na losy rodziny bohaterki.
Holly Webb infantylne pomysły rozmowy dziecka ze zwierzętami przekształca tak, by naprawdę zaintrygowały maluchy. Tu nie chodzi o prostą zależność opartą na empatii i chęci posiadania własnego zwierzątka. Problem dotyczy – zupełnie obcego w płytkich popseriach – zagadnienia zła i ratunku przed nim. Tyle że u Lotki zło nie pochodzi tylko z zewnątrz, nie jest widzialnym wrogiem, którego da się pokonać rozmaitymi fortelami, a niebezpiecznie rozrasta się wewnątrz. Lotka zdaje sobie sprawę z potęgi zła i boi się, że wpadnie w jego władanie. Tymczasem musi już pokonywać nie tylko własną agresję, ale również groźną i doświadczoną przeciwniczkę. Lotka w walce nie jest sama, wspierają ją mówiące zwierzęta. Mieszkańcy sklepu zoologicznego wcale nie należą do słodkich stworzonek, które nadają się tylko do głaskania.
Poza magnetycznym pomysłem z czarami, Holly Webb chce przyciągnąć młodych odbiorców kreacjami zwierząt i ich charakterami. Okazuje się, że każde stworzenie jest inne: zdarzają się wśród nich złośliwe, rozkapryszone czy leniwe. Myszki bez przerwy podskakują i są bardzo ciekawskie, jamniczka Sonia to uwielbiająca kawę i francuskie maniery arystokratka. Do oryginalnego towarzystwa dołącza teraz chomik Gilbert, angielski gentleman. Nienaganne maniery w połączeniu z talentem do wydawania poleceń czynią z Gilberta nadzwyczaj ciekawą istotę. Jego obecność to również powód do śmiechu, bo Holly Webb tak konstruuje swoje historie o Lotce, by pojawienie się zwierząt ocieplało atmosferę i nadawało lekkości opowieści. Trudno nie polubić małych i pomysłowych istot, zwłaszcza że autorka bardzo dobrze dba o stworzenie trafnych portrecików. W tomie „Gilbert ratuje sytuację” nie brakuje postaci znanych z poprzednich części. Poza tym wciąż dochodzą nowe, które znakomicie wpasowują się w środowisko sklepu.
W tej części ważny jest również temat międzyludzkiej przyjaźni. Lotka niepokoi się sygnałami wysyłanymi przez Olgę, na której do tej pory mogła polegać. Nie wie, co sądzić o przemianie przyjaciółki i odkrywa, jak bardzo uzależnia się od towarzystwa, któremu może ufać. Holly Webb stara się zagmatwać relacje interpersonalne – bo przecież także w przeszłości kryją się trudne do szybkiego wyjaśnienia zależności i brzemienne w skutki decyzje. „Gilbert ratuje sytuację” to tomik nastawiony na działanie w trudnej krainie magii. Nie koncentruje się wyłącznie na przyjemnych doświadczeniach, wiele tu baśniowych w duchu konfliktów, a Holly Webb udowadnia, że nawet w poppowieściach z modnego nutu da się zmieścić wiele wartych przemyślenia komentarzy i sytuacji. Akcja rozwija się wręcz brawurowo – między innymi dzięki temu, że autorka nie musi prezentować samych bohaterów, a potrzebne z poprzednich tomów informacje po prostu przemyca w odpowiednich miejscach tekstu.
poniedziałek, 14 października 2013
Marcin Meller: Między wariatami. Opowieści terenowo-przygodowe
Wielka Litera, Warszawa 2013.
Doświadczenia
O założeniach i autorskiej kompozycji tomu „Między wariatami” Marcin Meller opowiada we wstępie dosyć precyzyjnie. Na ile udało mu się zrealizować wyjściowy pomył, czytelnicy sprawdzą sami podczas lektury. Faktem jest, że tom zbiera niezbyt długie teksty – reportaże i felietony – z dwóch dekad dziennikarskiej działalności autora, zróżnicowane (i to bardzo mocno) pod względem tematycznym, a i stylistycznym. Meller raz kreuje się na nieustraszonego reportera, który jeździ do miejsc ogarniętych wojną i nie pojawia się w nich jako dziennikarz a – niemal anonimowy obserwator i czasem uczestnik mrożących krew w żyłach wydarzeń, raz wybiera status zwykłego narzekacza, który do prostych codziennych obserwacji dodaje jeszcze prześmiewczy ton.
W wojennych reportażach wydarzenia dość często ustępują miejsca samej polityce, niemal z definicji mniej atrakcyjnej dla zwykłego czytelnika. Meller w roli korespondenta dba o to, by podawać odbiorcom informacje, a nie wrażenia – niekiedy szkoda plastycznych i dynamicznych obrazków, które muszą zniknąć pod naporem szczegółowych wyjaśnień – przynajmniej z perspektywy czasu szkoda. Reportaże o gazetowym rytmie przygotowywane są właśnie tak, żeby zaintrygować czytelnika, zaprosić go do egzotycznego i mało gościnnego świata, zaangażować emocjonalnie w historię, a potem zasypać danymi, faktami i analizami. Odbiorca będzie przecież czekać na ciąg dalszy „obyczajowej” partii tekstu – ale dla autora ważniejsze są wyjaśnienia aktualności. Widać to szczególnie wtedy, gdy dystans czasowy odsłania kolejne tłumaczenia i odnośniki do politycznej rzeczywistości. Po latach reportaże zaangażowane czyta się zupełnie inaczej – co bardzo widać po tomie „Między wariatami”. Z kolei gdy inspiracji do snucia rozważań ma dostarczać najbliższa codzienność, Meller wybiera zagadnienia wielokrotnie już przerabiane. W felietonach stara się krytykę i narzekanie połączyć z kąśliwą ironią i dowcipem bez zahamowań. Meller sugeruje, że na świat patrzy z odmiennej perspektywy – ale w rzeczywistości porusza się po obszarach zarezerwowanych przez stereotypy i „poczytne” zagadnienia. Tyle, że nadaje im przyjemną w lekturze formę, między innymi za sprawą lekkości pióra. W „Między wariatami” piętnowanie nie oznacza dydaktyzmu, a łączy się z wyśmiewaniem. To sposób na zdobycie wiernych czytelników. Felietony z tej książki wcale nie skłaniają do polemik, za to służą rozrywce – i dopiero rozrywka ma prowadzić do refleksji nad spostrzeżeniami autora. To rozwiązanie działa bez zarzutu i nie nuży podczas czytania opasłego tomu. Marcin Meller potrafi zadbać o to, by felieton był błyskotliwy i cieszył odbiorców – dlatego nie musi silić się na oryginalne tematy. Jego „opowieści terenowo-przygodowe” pełne są osobistych zwierzeń, wspomnień i doświadczeń – co nadaje im indywidualnego charakteru.
Najciekawszą grupę tekstów stanowią tu minireportaże z najbliższego otoczenia – te wyprawy, które nie wymagają długich przygotowań i wielkich nakładów finansowych, za to odkrywają przed odbiorcami tereny zapomniane a ciekawe. W takich miejscach pojawiają się nietuzinkowi rozmówcy, a problemy, jakie udaje się wówczas autorowi odkryć, również nie należą do schematycznych. Gdy Marcin Meller spaceruje po mało znanych zakątkach miast, gdy sprawdza, co pozostało z dawnej świetności niektórych zakładów, gdy charakteryzuje życie kibiców czy pracę bramkarzy w klubach – czyta się go najlepiej. Wcale nie trzeba wyjeżdżać daleko i popisywać się odwagą czy brawurą, wcale nie trzeba po raz kolejny przerabiać poczytnego tematu, by zyskać uznanie czytelników i przekonać ich do własnego pomysłu na postrzeganie otoczenia. To chyba najważniejsze, co można zauważyć podczas lektury tomu „Między wariatami” i przeglądu tekstów, tematów oraz form.
Doświadczenia
O założeniach i autorskiej kompozycji tomu „Między wariatami” Marcin Meller opowiada we wstępie dosyć precyzyjnie. Na ile udało mu się zrealizować wyjściowy pomył, czytelnicy sprawdzą sami podczas lektury. Faktem jest, że tom zbiera niezbyt długie teksty – reportaże i felietony – z dwóch dekad dziennikarskiej działalności autora, zróżnicowane (i to bardzo mocno) pod względem tematycznym, a i stylistycznym. Meller raz kreuje się na nieustraszonego reportera, który jeździ do miejsc ogarniętych wojną i nie pojawia się w nich jako dziennikarz a – niemal anonimowy obserwator i czasem uczestnik mrożących krew w żyłach wydarzeń, raz wybiera status zwykłego narzekacza, który do prostych codziennych obserwacji dodaje jeszcze prześmiewczy ton.
W wojennych reportażach wydarzenia dość często ustępują miejsca samej polityce, niemal z definicji mniej atrakcyjnej dla zwykłego czytelnika. Meller w roli korespondenta dba o to, by podawać odbiorcom informacje, a nie wrażenia – niekiedy szkoda plastycznych i dynamicznych obrazków, które muszą zniknąć pod naporem szczegółowych wyjaśnień – przynajmniej z perspektywy czasu szkoda. Reportaże o gazetowym rytmie przygotowywane są właśnie tak, żeby zaintrygować czytelnika, zaprosić go do egzotycznego i mało gościnnego świata, zaangażować emocjonalnie w historię, a potem zasypać danymi, faktami i analizami. Odbiorca będzie przecież czekać na ciąg dalszy „obyczajowej” partii tekstu – ale dla autora ważniejsze są wyjaśnienia aktualności. Widać to szczególnie wtedy, gdy dystans czasowy odsłania kolejne tłumaczenia i odnośniki do politycznej rzeczywistości. Po latach reportaże zaangażowane czyta się zupełnie inaczej – co bardzo widać po tomie „Między wariatami”. Z kolei gdy inspiracji do snucia rozważań ma dostarczać najbliższa codzienność, Meller wybiera zagadnienia wielokrotnie już przerabiane. W felietonach stara się krytykę i narzekanie połączyć z kąśliwą ironią i dowcipem bez zahamowań. Meller sugeruje, że na świat patrzy z odmiennej perspektywy – ale w rzeczywistości porusza się po obszarach zarezerwowanych przez stereotypy i „poczytne” zagadnienia. Tyle, że nadaje im przyjemną w lekturze formę, między innymi za sprawą lekkości pióra. W „Między wariatami” piętnowanie nie oznacza dydaktyzmu, a łączy się z wyśmiewaniem. To sposób na zdobycie wiernych czytelników. Felietony z tej książki wcale nie skłaniają do polemik, za to służą rozrywce – i dopiero rozrywka ma prowadzić do refleksji nad spostrzeżeniami autora. To rozwiązanie działa bez zarzutu i nie nuży podczas czytania opasłego tomu. Marcin Meller potrafi zadbać o to, by felieton był błyskotliwy i cieszył odbiorców – dlatego nie musi silić się na oryginalne tematy. Jego „opowieści terenowo-przygodowe” pełne są osobistych zwierzeń, wspomnień i doświadczeń – co nadaje im indywidualnego charakteru.
Najciekawszą grupę tekstów stanowią tu minireportaże z najbliższego otoczenia – te wyprawy, które nie wymagają długich przygotowań i wielkich nakładów finansowych, za to odkrywają przed odbiorcami tereny zapomniane a ciekawe. W takich miejscach pojawiają się nietuzinkowi rozmówcy, a problemy, jakie udaje się wówczas autorowi odkryć, również nie należą do schematycznych. Gdy Marcin Meller spaceruje po mało znanych zakątkach miast, gdy sprawdza, co pozostało z dawnej świetności niektórych zakładów, gdy charakteryzuje życie kibiców czy pracę bramkarzy w klubach – czyta się go najlepiej. Wcale nie trzeba wyjeżdżać daleko i popisywać się odwagą czy brawurą, wcale nie trzeba po raz kolejny przerabiać poczytnego tematu, by zyskać uznanie czytelników i przekonać ich do własnego pomysłu na postrzeganie otoczenia. To chyba najważniejsze, co można zauważyć podczas lektury tomu „Między wariatami” i przeglądu tekstów, tematów oraz form.
niedziela, 13 października 2013
Poznański przewodnik literacki. Red. Paweł Cieliczko, Joanna Roszak
Media Rodzina, Poznań 2013.
Śladami twórców
Z tego przewodnika Poznań może być dumny. Nie jest nowością prezentowanie walorów kolejnych miast przez pryzmat twórczości literatów, sam pomysł nie należy do odkrywczych, ale realizacja nakazuje „Poznański przewodnik literacki” postawić wysoko wśród bedekerów. Nie dość, że jest ciekawy, rzetelnie przygotowany, starannie opracowany i atrakcyjnie wydany, to jeszcze usatysfakcjonuje różne pokolenia i różne grupy odbiorców. „Literackość” potraktowana tu została szeroko, jako twórczość pisana – obok fragmentów utworów pisarzy i poetów pojawiają się tu kawałki felietonów radiowych, wzmianki z kabaretowych monologów, hip-hopowe popisy, piosenki z różnych nurtów… Różnorodności gatunkowej (więc, siłą rzeczy, także stylistycznej) towarzyszą skoki czasowe – interesujące partie o Poznaniu lub Wielkopolsce znajdują autorzy bowiem w pismach renesansu, a poszukiwania kończą na czasach najmłodszych. Obok Jana Kochanowskiego pojawi się zatem Mezo, obok Zygmunta Baumana – Zenon Laskowik. Nie zabraknie wieszczów, aktorów i reżyserów, autorów książek dla dzieci i badaczy. Już sam przegląd nazwisk byłby najlepszą zachętą do rozpoczęcia lektury.
Opracowanie graficzne bardzo porządkuje pomysł na tom i pozwala unikać hierarchizowania. Przy zachowanym układzie alfabetycznym według nazwisk twórców czasem nawet dość luźno powiązanych z Poznaniem, każdy autor zostaje przedstawiony na niepełnych dwóch sąsiadujących ze sobą stronach. W lewym górnym rogu mieści się rysunkowy portret – co nadaje tomowi klasycznego klimatu i jeszcze podkreśla brak chaosu czy przypadkowości. Pod nazwiskiem i datą urodzin i śmierci widnieje krótka próbka tekstu z Poznaniem. Następnie przychodzi czas na notę o twórcy – ze szczególnym uwzględnieniem dokonań, osiągnięć czy… elementów ważnych do odczytywania i interpretowania dzieł. Każdy autor dzieli przypadające na siebie miejsce z czarno-białą, często artystyczną fotografią poznańskich widoków, ulic i fragmentów budynków oraz krótkim opisem miejsca. Najczęściej wybór miejsca wynika bezpośrednio z przytoczonego fragmentu twórczości. W ten sposób scala się literackość i motyw przewodnika.
Imponuje liczba autorów, ale także ogrom archiwistyczno-ankietowej pracy, jaką musieli wykonać badacze, by przygotować tę publikację. Aż chce się podjąć samodzielne poszukiwania, aby wskazywać kolejne miejsca odnotowywane przez wpatrzonych w Poznań artystów. Oczywiście przyjęty układ haseł nie pozwala na dokładne analizowanie motywu Poznania w kolejnych utworach: u niektórych autorów to przecież jedynie drobna wzmianka, u innych – konsekwentne i długotrwałe wykorzystywanie poznańskich ulic jako tła akcji. Tak samo lokalni twórcy mogą zginąć w natłoku sław, chociaż w artykułach hasłowych przeważnie zaznacza się związki konkretnego twórcy z Poznaniem, by łatwiej było czytelnikom pojąć kierunki pisarstwa i literackie decyzje.
I edytorsko, i pod względem detektywistycznej niemal realizacji, jest „Poznański przewodnik literacki” dziełem imponującym – a i rozbudzającym apetyt. To świetny pomysł na promowanie miasta i okazja na dotarcie do różnych kręgów czytelników. Połączenie konwencji słownika biograficznego i tradycyjnego przewodnika udało się tutaj znakomicie: faktycznie można w Poznaniu sprawdzać trafność spostrzeżeń kolejnych artystów. Z pewnością wielu mieszkańców Poznania nie spodziewało się nawet tak intensywnej obecności miasta w literaturze różnych gatunków. „Poznański przewodnik literacki” to również szansa na zaprezentowanie dokonań lokalnych twórców. Stanowi źródło ciekawostek i świetny materiał promocyjny.
Śladami twórców
Z tego przewodnika Poznań może być dumny. Nie jest nowością prezentowanie walorów kolejnych miast przez pryzmat twórczości literatów, sam pomysł nie należy do odkrywczych, ale realizacja nakazuje „Poznański przewodnik literacki” postawić wysoko wśród bedekerów. Nie dość, że jest ciekawy, rzetelnie przygotowany, starannie opracowany i atrakcyjnie wydany, to jeszcze usatysfakcjonuje różne pokolenia i różne grupy odbiorców. „Literackość” potraktowana tu została szeroko, jako twórczość pisana – obok fragmentów utworów pisarzy i poetów pojawiają się tu kawałki felietonów radiowych, wzmianki z kabaretowych monologów, hip-hopowe popisy, piosenki z różnych nurtów… Różnorodności gatunkowej (więc, siłą rzeczy, także stylistycznej) towarzyszą skoki czasowe – interesujące partie o Poznaniu lub Wielkopolsce znajdują autorzy bowiem w pismach renesansu, a poszukiwania kończą na czasach najmłodszych. Obok Jana Kochanowskiego pojawi się zatem Mezo, obok Zygmunta Baumana – Zenon Laskowik. Nie zabraknie wieszczów, aktorów i reżyserów, autorów książek dla dzieci i badaczy. Już sam przegląd nazwisk byłby najlepszą zachętą do rozpoczęcia lektury.
Opracowanie graficzne bardzo porządkuje pomysł na tom i pozwala unikać hierarchizowania. Przy zachowanym układzie alfabetycznym według nazwisk twórców czasem nawet dość luźno powiązanych z Poznaniem, każdy autor zostaje przedstawiony na niepełnych dwóch sąsiadujących ze sobą stronach. W lewym górnym rogu mieści się rysunkowy portret – co nadaje tomowi klasycznego klimatu i jeszcze podkreśla brak chaosu czy przypadkowości. Pod nazwiskiem i datą urodzin i śmierci widnieje krótka próbka tekstu z Poznaniem. Następnie przychodzi czas na notę o twórcy – ze szczególnym uwzględnieniem dokonań, osiągnięć czy… elementów ważnych do odczytywania i interpretowania dzieł. Każdy autor dzieli przypadające na siebie miejsce z czarno-białą, często artystyczną fotografią poznańskich widoków, ulic i fragmentów budynków oraz krótkim opisem miejsca. Najczęściej wybór miejsca wynika bezpośrednio z przytoczonego fragmentu twórczości. W ten sposób scala się literackość i motyw przewodnika.
Imponuje liczba autorów, ale także ogrom archiwistyczno-ankietowej pracy, jaką musieli wykonać badacze, by przygotować tę publikację. Aż chce się podjąć samodzielne poszukiwania, aby wskazywać kolejne miejsca odnotowywane przez wpatrzonych w Poznań artystów. Oczywiście przyjęty układ haseł nie pozwala na dokładne analizowanie motywu Poznania w kolejnych utworach: u niektórych autorów to przecież jedynie drobna wzmianka, u innych – konsekwentne i długotrwałe wykorzystywanie poznańskich ulic jako tła akcji. Tak samo lokalni twórcy mogą zginąć w natłoku sław, chociaż w artykułach hasłowych przeważnie zaznacza się związki konkretnego twórcy z Poznaniem, by łatwiej było czytelnikom pojąć kierunki pisarstwa i literackie decyzje.
I edytorsko, i pod względem detektywistycznej niemal realizacji, jest „Poznański przewodnik literacki” dziełem imponującym – a i rozbudzającym apetyt. To świetny pomysł na promowanie miasta i okazja na dotarcie do różnych kręgów czytelników. Połączenie konwencji słownika biograficznego i tradycyjnego przewodnika udało się tutaj znakomicie: faktycznie można w Poznaniu sprawdzać trafność spostrzeżeń kolejnych artystów. Z pewnością wielu mieszkańców Poznania nie spodziewało się nawet tak intensywnej obecności miasta w literaturze różnych gatunków. „Poznański przewodnik literacki” to również szansa na zaprezentowanie dokonań lokalnych twórców. Stanowi źródło ciekawostek i świetny materiał promocyjny.
sobota, 12 października 2013
Andrzej Maleszka: Magiczne Drzewo. Gra
Znak, Kraków 2013.
Czary losowe
Po pierwsze: istnieje niebezpieczny klon Kukiego. Po drugie: mama Kukiego zablokowała możliwość czarowania magicznym krzesłem na cały rok. A po trzecie sam Kuki trafił do policyjnej izby dziecka i jest traktowany jak przestępca. „Gra”, piąta część Magicznego Drzewa, zaczyna się bardzo ekscytująco, Andrzej Maleszka coraz odważniej wkracza w świat przygód z dziedziny fantasy. Kuki porwany przez przyjaciół z poprawczaka, musi najpierw zmierzyć się z bezwzględnymi robotami, a potem odzyskać dobre imię. Jakby tego było mało, nowa możliwość czarowania nie oznacza prostej pomocy dla dzielnej grupy. Kuki wchodzi w posiadanie magicznej kostki. Jeśli wyrzuci na niej szóstkę, jego życzenie się spełni – ale jeśli trafi na jedynkę, życzenie zostanie odwrócone i wymierzone w chłopca. Gra toczy się o największą stawkę, a kostka nie toleruje podstępów. Wprawdzie bohaterowie wymyślają sobie oryginalną broń, ale… sami nie do końca potrafią ją wykorzystywać, a poza tym może ona wpaść w ręce wroga i wtedy Kuki, Gabi, Blubek oraz pies Kukiego znajdą się w poważnych tarapatach, jeszcze gorszych niż to, co cały czas ich spotyka.
Akcja „Gry” toczy się raz w realistycznych miejscach i zwykłych przestrzeniach, raz w krainie fantasy. Bohaterowie tym razem sporo się przemieszczają, co nadaje powieści tempa – dzieci będą zachwycone i brawurowymi ucieczkami, i pułapkami. Atmosferę sensacji potęguje fakt, że Kuki cały czas ma przy sobie wrogiego robota, skorpiona, który stanowi poważne zagrożenie dla przyjaciół. Dzieci nie mogą polegać na dorosłych: w końcu niedawno dopuściły się złamania prawa i muszą uciekać. Tylko wspólne działanie i pomysłowość mogą ocalić bohaterów. Co ciekawe, Maleszka pozwala w trakcie wyprawy na ujawnianie rozmaitych uczuć. Kuki na przykład woli narazić się na niebezpieczeństwa sam, żeby ocalić Gabi – a wszyscy są przekonani, że nawet jeśli Kuki jest pechowcem, to życzliwość koleżanki przyniesie mu szczęście.
Żeby utrzymać odbiorców w napięciu, Andrzej Maleszka wprowadza tym razem dwa czynniki utrudniające przewidywanie przyszłości. Jednym jest motyw losowania: nigdy nie wiadomo, co wskaże kostka i jakie będą tego konsekwencje, co znacznie utrudnia korzystanie z czarów – dzięki temu bohaterowie nie będą nadużywali magicznych mocy. Drugi czynnik to rodzaje broni, jakie wymyślają kreatywne dzieci. Hipnotyzujące przeciwnika okulary czy spray na niewidzialność to zabawki, które pozwolą uniknąć części niebezpieczeństw (jeśli będzie się rozsądnie korzystać z zaczarowanych przedmiotów) – ale mogą też przysporzyć poważnych kłopotów, co w ferworze akcji na początku nie jest wcale takie oczywiste.
Maleszka stawia w „Grze” na dynamizm, widoczny również w samej narracji. Bohaterowie przez cały czas są w ruchu, nie mają szansy na spokój. Ich przygody mają dostarczać adrenaliny czytelnikom, zwyczajność nikogo nie interesuje. Żeby jeszcze bardziej zachęcić dzieci do lektury, autor zamiast ilustracji proponuje zdjęcia – fotomontaże z dziecięcymi bohaterami uzupełnia o niezwykłe okoliczności. To, chociaż dorosłym wyda się zabiegiem naiwnym, jest dla maluchów na tyle oryginalne i atrakcyjne, że także nastroi przychylnie do czytania. Zresztą trzeba pamiętać, że autor wyrobił już sobie wierną małą publiczność, która niecierpliwie czeka na kolejne tomy przygód Kukiego i jego przyjaciół – „Gra” wiernych fanów nie zawiedzie, a nowi może zechcą się przekonać, co wcześniej zdziałał chłopiec.
Czary losowe
Po pierwsze: istnieje niebezpieczny klon Kukiego. Po drugie: mama Kukiego zablokowała możliwość czarowania magicznym krzesłem na cały rok. A po trzecie sam Kuki trafił do policyjnej izby dziecka i jest traktowany jak przestępca. „Gra”, piąta część Magicznego Drzewa, zaczyna się bardzo ekscytująco, Andrzej Maleszka coraz odważniej wkracza w świat przygód z dziedziny fantasy. Kuki porwany przez przyjaciół z poprawczaka, musi najpierw zmierzyć się z bezwzględnymi robotami, a potem odzyskać dobre imię. Jakby tego było mało, nowa możliwość czarowania nie oznacza prostej pomocy dla dzielnej grupy. Kuki wchodzi w posiadanie magicznej kostki. Jeśli wyrzuci na niej szóstkę, jego życzenie się spełni – ale jeśli trafi na jedynkę, życzenie zostanie odwrócone i wymierzone w chłopca. Gra toczy się o największą stawkę, a kostka nie toleruje podstępów. Wprawdzie bohaterowie wymyślają sobie oryginalną broń, ale… sami nie do końca potrafią ją wykorzystywać, a poza tym może ona wpaść w ręce wroga i wtedy Kuki, Gabi, Blubek oraz pies Kukiego znajdą się w poważnych tarapatach, jeszcze gorszych niż to, co cały czas ich spotyka.
Akcja „Gry” toczy się raz w realistycznych miejscach i zwykłych przestrzeniach, raz w krainie fantasy. Bohaterowie tym razem sporo się przemieszczają, co nadaje powieści tempa – dzieci będą zachwycone i brawurowymi ucieczkami, i pułapkami. Atmosferę sensacji potęguje fakt, że Kuki cały czas ma przy sobie wrogiego robota, skorpiona, który stanowi poważne zagrożenie dla przyjaciół. Dzieci nie mogą polegać na dorosłych: w końcu niedawno dopuściły się złamania prawa i muszą uciekać. Tylko wspólne działanie i pomysłowość mogą ocalić bohaterów. Co ciekawe, Maleszka pozwala w trakcie wyprawy na ujawnianie rozmaitych uczuć. Kuki na przykład woli narazić się na niebezpieczeństwa sam, żeby ocalić Gabi – a wszyscy są przekonani, że nawet jeśli Kuki jest pechowcem, to życzliwość koleżanki przyniesie mu szczęście.
Żeby utrzymać odbiorców w napięciu, Andrzej Maleszka wprowadza tym razem dwa czynniki utrudniające przewidywanie przyszłości. Jednym jest motyw losowania: nigdy nie wiadomo, co wskaże kostka i jakie będą tego konsekwencje, co znacznie utrudnia korzystanie z czarów – dzięki temu bohaterowie nie będą nadużywali magicznych mocy. Drugi czynnik to rodzaje broni, jakie wymyślają kreatywne dzieci. Hipnotyzujące przeciwnika okulary czy spray na niewidzialność to zabawki, które pozwolą uniknąć części niebezpieczeństw (jeśli będzie się rozsądnie korzystać z zaczarowanych przedmiotów) – ale mogą też przysporzyć poważnych kłopotów, co w ferworze akcji na początku nie jest wcale takie oczywiste.
Maleszka stawia w „Grze” na dynamizm, widoczny również w samej narracji. Bohaterowie przez cały czas są w ruchu, nie mają szansy na spokój. Ich przygody mają dostarczać adrenaliny czytelnikom, zwyczajność nikogo nie interesuje. Żeby jeszcze bardziej zachęcić dzieci do lektury, autor zamiast ilustracji proponuje zdjęcia – fotomontaże z dziecięcymi bohaterami uzupełnia o niezwykłe okoliczności. To, chociaż dorosłym wyda się zabiegiem naiwnym, jest dla maluchów na tyle oryginalne i atrakcyjne, że także nastroi przychylnie do czytania. Zresztą trzeba pamiętać, że autor wyrobił już sobie wierną małą publiczność, która niecierpliwie czeka na kolejne tomy przygód Kukiego i jego przyjaciół – „Gra” wiernych fanów nie zawiedzie, a nowi może zechcą się przekonać, co wcześniej zdziałał chłopiec.
piątek, 11 października 2013
Katarzyna Kołczewska: Kto jak nie ja?
Wielkie uczucie bez wielkich słów
To opowieść o trudach i wyzwaniach, ale także i o skomplikowanym pięknie zastępczego macierzyństwa. Czasem wzruszająca, a czasem drażniąca, daleka od ugrzecznianych i za wszelką cenę optymistycznych fabuł. Lekka w stylu, za to niezwykle obciążana kolejnymi skazami na relacjach bohaterek. Prowokująca i mądra, nasycona skrajnymi niekiedy emocjami, szczera i odważna. To opowieść o prawdziwym oddaniu, o bezwarunkowej miłości i o konfliktach między najbliższymi, którzy zawsze ranią najbardziej. To opowieść dająca nadzieję bez zbędnych sentymentów.
Anna jest czterdziestoparoletnią singielką o przeszłości naznaczonej wieloma traumami. Po wypadku przy stole operacyjnym musi wycofać się z uprawiania zawodu (jest ginekologiem), a pogłębiającą się depresję i brak celu w życiu leczy hektolitrami alkoholu oraz lekami uspokajającymi, doprowadzając się do ruiny. Przyjaciele i młodsza siostra, Magda, próbują jej pomóc – i wtedy w kraksie samochodowej traci życie córka Magdy i jej mąż. Magda z rozległym zawałem ląduje w szpitalu, a w całym tym rozgardiaszu Anna staje się jedyną osobą, która może zaopiekować się Olą – osieroconą wnuczką Magdy. Chociaż nie chciała mieć dzieci, kobieta ofiarnie zajmuje się dziewczynką, cały czas traktując to rozwiązanie jako tymczasową i doraźną pomoc dla siostry.
„Kto jak nie ja” to historia napisana językiem poczytnych powieści obyczajowych, a zawierająca w sobie głębię powieści psychologicznej. Katarzyna Kołczewska skupia się wprawdzie na zachowaniach – widocznych reakcjach bohaterów na dotykające ich cierpienia – ale nietrudno odczytać z jej książki całą, uzupełnioną o psychologiczne komplikacje, prawdę. Anna jest w tej powieści niczym Hiob. A jednak Kołczewska unika tu i łatwych wzruszeń, i tonu przygnębienia czy wręcz martyrologii. Bohaterka nie budzi współczucia, w paradoksalny sposób okazuje się silna – stopniowo próbuje uporać się z koszmarami przeszłości. Za to teraźniejszość w postaci zawsze trochę obcego dziecka będzie przynosić coraz to nowe i nie zawsze przyjemne niespodzianki.
Do języka obyczajówek i warstwy psychologicznej dochodzą tu jeszcze naturalistyczne opisy. Autorka stawia na fizjologiczne reakcje dziecka na zmiany, stres wiele razy objawi się histerią. Nie znajdzie się w tym tomie natomiast rozczulania nad uroczym maleństwem, ani zachwytów nad rozsądną nastolatką, bo Ola do samego końca sprawiać będzie duże problemy wychowawcze. Nie znajdzie się energii i witalności w zachowaniach opiekunki, która przecież nie młodnieje. Kołczewska dość radykalnie odcina się od poświęconych jasnym stronom macierzyństwa powieści – u niej na każdy maleńki sukces trzeba bardzo ciężko i długo pracować, a i tak nigdy nie można być pewnym efektu. Zasługuje na uznanie fakt, że mimo niewesołej fabuły i zawirowań psychologicznych powieść „Kto jak nie ja” nie będzie przygnębiać; raczej pobudzi do walki i doda wiary we własne możliwości, niż zachęci do roztkliwiania się nad losem bohaterki.
„Kto jak nie ja” to inne spojrzenie na kontakty osamotnionego dziecka z równie osamotnioną (i obarczoną licznymi problemami) opiekunką. Kołczewskiej udało się wypracować oryginalny pomysł na przedstawienie wcale nie rozrywkowej fabuły tak, by czytało się powieść jak literaturę rozrywkową. Autorka nie boi się szczerości uczuć, lęka się za to taniego optymizmu – i tego konsekwentnie unika. Ważne jest też, że Katarzyna Kołczewska nie sięga po typowe chwyty narracyjne, dobrze znane z licznych czytadeł, sprawdzone i łatwo przekonujące odbiorców, a znajduje własne na to rozwiązania. „Kto jak nie ja” to historia wielkiego uczucia opowiedzianego bez wielkich słów.
To opowieść o trudach i wyzwaniach, ale także i o skomplikowanym pięknie zastępczego macierzyństwa. Czasem wzruszająca, a czasem drażniąca, daleka od ugrzecznianych i za wszelką cenę optymistycznych fabuł. Lekka w stylu, za to niezwykle obciążana kolejnymi skazami na relacjach bohaterek. Prowokująca i mądra, nasycona skrajnymi niekiedy emocjami, szczera i odważna. To opowieść o prawdziwym oddaniu, o bezwarunkowej miłości i o konfliktach między najbliższymi, którzy zawsze ranią najbardziej. To opowieść dająca nadzieję bez zbędnych sentymentów.
Anna jest czterdziestoparoletnią singielką o przeszłości naznaczonej wieloma traumami. Po wypadku przy stole operacyjnym musi wycofać się z uprawiania zawodu (jest ginekologiem), a pogłębiającą się depresję i brak celu w życiu leczy hektolitrami alkoholu oraz lekami uspokajającymi, doprowadzając się do ruiny. Przyjaciele i młodsza siostra, Magda, próbują jej pomóc – i wtedy w kraksie samochodowej traci życie córka Magdy i jej mąż. Magda z rozległym zawałem ląduje w szpitalu, a w całym tym rozgardiaszu Anna staje się jedyną osobą, która może zaopiekować się Olą – osieroconą wnuczką Magdy. Chociaż nie chciała mieć dzieci, kobieta ofiarnie zajmuje się dziewczynką, cały czas traktując to rozwiązanie jako tymczasową i doraźną pomoc dla siostry.
„Kto jak nie ja” to historia napisana językiem poczytnych powieści obyczajowych, a zawierająca w sobie głębię powieści psychologicznej. Katarzyna Kołczewska skupia się wprawdzie na zachowaniach – widocznych reakcjach bohaterów na dotykające ich cierpienia – ale nietrudno odczytać z jej książki całą, uzupełnioną o psychologiczne komplikacje, prawdę. Anna jest w tej powieści niczym Hiob. A jednak Kołczewska unika tu i łatwych wzruszeń, i tonu przygnębienia czy wręcz martyrologii. Bohaterka nie budzi współczucia, w paradoksalny sposób okazuje się silna – stopniowo próbuje uporać się z koszmarami przeszłości. Za to teraźniejszość w postaci zawsze trochę obcego dziecka będzie przynosić coraz to nowe i nie zawsze przyjemne niespodzianki.
Do języka obyczajówek i warstwy psychologicznej dochodzą tu jeszcze naturalistyczne opisy. Autorka stawia na fizjologiczne reakcje dziecka na zmiany, stres wiele razy objawi się histerią. Nie znajdzie się w tym tomie natomiast rozczulania nad uroczym maleństwem, ani zachwytów nad rozsądną nastolatką, bo Ola do samego końca sprawiać będzie duże problemy wychowawcze. Nie znajdzie się energii i witalności w zachowaniach opiekunki, która przecież nie młodnieje. Kołczewska dość radykalnie odcina się od poświęconych jasnym stronom macierzyństwa powieści – u niej na każdy maleńki sukces trzeba bardzo ciężko i długo pracować, a i tak nigdy nie można być pewnym efektu. Zasługuje na uznanie fakt, że mimo niewesołej fabuły i zawirowań psychologicznych powieść „Kto jak nie ja” nie będzie przygnębiać; raczej pobudzi do walki i doda wiary we własne możliwości, niż zachęci do roztkliwiania się nad losem bohaterki.
„Kto jak nie ja” to inne spojrzenie na kontakty osamotnionego dziecka z równie osamotnioną (i obarczoną licznymi problemami) opiekunką. Kołczewskiej udało się wypracować oryginalny pomysł na przedstawienie wcale nie rozrywkowej fabuły tak, by czytało się powieść jak literaturę rozrywkową. Autorka nie boi się szczerości uczuć, lęka się za to taniego optymizmu – i tego konsekwentnie unika. Ważne jest też, że Katarzyna Kołczewska nie sięga po typowe chwyty narracyjne, dobrze znane z licznych czytadeł, sprawdzone i łatwo przekonujące odbiorców, a znajduje własne na to rozwiązania. „Kto jak nie ja” to historia wielkiego uczucia opowiedzianego bez wielkich słów.
czwartek, 10 października 2013
Mirosława Kareta: Kolorowe szkiełka
Zysk i S-ka, Poznań 2013.
Zastępcza miłość
Rozwinęła się twórczo Mirosława Kareta i to tak, że o jej tomie „Kolorowe szkiełka” czytelniczki szybko nie zapomną. Wystarczyło odejście od powtarzanych do znudzenia w obyczajówkach scenariuszy, by odkryć zupełnie nowy świat, bardzo atrakcyjny, zwłaszcza że niewolny od silnych wzruszeń z gatunku tych mniej oczywistych. Autorka uniknęła błędów sentymentalizmu czy nadmiernej uczuciowości, a przed swoją bohaterką stawia liczne wyzwania. I udaje jej się bardzo przywiązać czytelniczki do Marty – kobiety, która jakoś nie potrafi ułożyć sobie życia.
Trzydziestoletnia Marta ma trzeciego narzeczonego i sporo energii. Nie poddaje się łatwo, nie łapie chandr i ogólnie całkiem nieźle sobie radzi, chociaż na przykład założenie rodziny to wciąż mglista przyszłość. Pewnego dnia Marta zaprasza do siebie na pączki kilkulatka, pozostawionego samemu sobie syna sąsiadki-narkomanki. U dziecka uzyskuje przezwisko „Pączek” i nawet nie wie, jak wielki wpływ będzie mieć to spotkanie na całą jej egzystencję. Bo matkę Adriana i jej konkubenta zabiera w końcu policja, a chłopiec od rodziny zastępczej próbuje ciągle uciekać do ukochanego Pączka. Marta tęskni za dzielnym maluchem i nawet nie ma zbyt wiele czasu, by przejmować się rotacjami mężczyzn u jej boku.
W „Kolorowych szkiełkach” silnie rozbudowane są społeczne więzi. Kareta charakteryzuje sąsiadki Marty, ich rodzinne problemy i stopień zaangażowania w sprawy bliźnich, komplikuje też teraźniejszość rodzicom kobiety. Stała jest tylko niesłabnąca sympatia Adriana – dodająca Marcie sił w walce o cudze dziecko. Wśród ciekawych portretów psychologicznych pojawia się między innymi obraz mądrej sędziny, ale i zupełnie od siebie różne typy partnerów Marty. Wiele postaci wchodzi w orbitę Marty i Adriana, a Mirosława Kareta potrafi je celnie sportretować, tak, że książka staje się bardzo wyrazista i ciekawa nie tylko ze względu na pierwszoplanowe relacje.
Adrian nie budzi w Marcie uczuć macierzyńskich, Kareta nie idzie zatem w ślady Jodi Picoult i nie przedstawia zaciekłej walki o dziecko. Marta kieruje się przywiązaniem do chłopca i przyjaźnią – co pozwala unikać banalnych wzruszeń, a równocześnie wyklucza obojętność we wzajemnych stosunkach. Udało się autorce zaprezentować mądrą miłość, uczucie, które ma na celu w pierwszej kolejności dobro dziecka. A przecież nie znaczy to, że w „Kolorowych szkiełkach” zabraknie siły uczuć. Szczera i wyrazista relacja między Martą i Adrianem nieco dalej spycha kwestie „romansowe”, to jest kolejne związki Marty. Autorka może dzięki przesunięciu uwagi czytelniczek ominąć pułapki romantycznych fabuł w optymistycznych obyczajówkach i postawić na bardziej życiowe rozwiązania. Nie będzie tu szałów namiętności – to plus „Kolorowych szkiełek”, które w przeciwnym wypadku stałyby się niebezpiecznie baśniowe, za to oddalone od atmosfery realizmu.
Sama postać Adriana została tu nakreślona bardzo zgrabnie, bez typowych w macierzyńskich powieściach zachwytów i rozczuleń. Dziecko jest tu mądre, rezolutne i zaradne, nie wzrusza i nie irytuje. To udana literacka kreacja nadająca rytm całej historii. Mirosława Kareta dzieli powieść na kilka części, chcąc zasygnalizować zmiany w życiu swojej bohaterki. Ale prowadzi Martę przez wydarzenia bardzo pewnie, a przy tym też ciekawie dla odbiorczyń. Potrafi przyspieszyć akcję i nadać jej siły w chwili, w której nikt by się tego nie spodziewał, dostarcza zatem lektury atrakcyjnej i ze względu na nietypowy temat, i ze względu na jego realizację. Zyska dzięki temu grono prawdziwych fanek.
Zastępcza miłość
Rozwinęła się twórczo Mirosława Kareta i to tak, że o jej tomie „Kolorowe szkiełka” czytelniczki szybko nie zapomną. Wystarczyło odejście od powtarzanych do znudzenia w obyczajówkach scenariuszy, by odkryć zupełnie nowy świat, bardzo atrakcyjny, zwłaszcza że niewolny od silnych wzruszeń z gatunku tych mniej oczywistych. Autorka uniknęła błędów sentymentalizmu czy nadmiernej uczuciowości, a przed swoją bohaterką stawia liczne wyzwania. I udaje jej się bardzo przywiązać czytelniczki do Marty – kobiety, która jakoś nie potrafi ułożyć sobie życia.
Trzydziestoletnia Marta ma trzeciego narzeczonego i sporo energii. Nie poddaje się łatwo, nie łapie chandr i ogólnie całkiem nieźle sobie radzi, chociaż na przykład założenie rodziny to wciąż mglista przyszłość. Pewnego dnia Marta zaprasza do siebie na pączki kilkulatka, pozostawionego samemu sobie syna sąsiadki-narkomanki. U dziecka uzyskuje przezwisko „Pączek” i nawet nie wie, jak wielki wpływ będzie mieć to spotkanie na całą jej egzystencję. Bo matkę Adriana i jej konkubenta zabiera w końcu policja, a chłopiec od rodziny zastępczej próbuje ciągle uciekać do ukochanego Pączka. Marta tęskni za dzielnym maluchem i nawet nie ma zbyt wiele czasu, by przejmować się rotacjami mężczyzn u jej boku.
W „Kolorowych szkiełkach” silnie rozbudowane są społeczne więzi. Kareta charakteryzuje sąsiadki Marty, ich rodzinne problemy i stopień zaangażowania w sprawy bliźnich, komplikuje też teraźniejszość rodzicom kobiety. Stała jest tylko niesłabnąca sympatia Adriana – dodająca Marcie sił w walce o cudze dziecko. Wśród ciekawych portretów psychologicznych pojawia się między innymi obraz mądrej sędziny, ale i zupełnie od siebie różne typy partnerów Marty. Wiele postaci wchodzi w orbitę Marty i Adriana, a Mirosława Kareta potrafi je celnie sportretować, tak, że książka staje się bardzo wyrazista i ciekawa nie tylko ze względu na pierwszoplanowe relacje.
Adrian nie budzi w Marcie uczuć macierzyńskich, Kareta nie idzie zatem w ślady Jodi Picoult i nie przedstawia zaciekłej walki o dziecko. Marta kieruje się przywiązaniem do chłopca i przyjaźnią – co pozwala unikać banalnych wzruszeń, a równocześnie wyklucza obojętność we wzajemnych stosunkach. Udało się autorce zaprezentować mądrą miłość, uczucie, które ma na celu w pierwszej kolejności dobro dziecka. A przecież nie znaczy to, że w „Kolorowych szkiełkach” zabraknie siły uczuć. Szczera i wyrazista relacja między Martą i Adrianem nieco dalej spycha kwestie „romansowe”, to jest kolejne związki Marty. Autorka może dzięki przesunięciu uwagi czytelniczek ominąć pułapki romantycznych fabuł w optymistycznych obyczajówkach i postawić na bardziej życiowe rozwiązania. Nie będzie tu szałów namiętności – to plus „Kolorowych szkiełek”, które w przeciwnym wypadku stałyby się niebezpiecznie baśniowe, za to oddalone od atmosfery realizmu.
Sama postać Adriana została tu nakreślona bardzo zgrabnie, bez typowych w macierzyńskich powieściach zachwytów i rozczuleń. Dziecko jest tu mądre, rezolutne i zaradne, nie wzrusza i nie irytuje. To udana literacka kreacja nadająca rytm całej historii. Mirosława Kareta dzieli powieść na kilka części, chcąc zasygnalizować zmiany w życiu swojej bohaterki. Ale prowadzi Martę przez wydarzenia bardzo pewnie, a przy tym też ciekawie dla odbiorczyń. Potrafi przyspieszyć akcję i nadać jej siły w chwili, w której nikt by się tego nie spodziewał, dostarcza zatem lektury atrakcyjnej i ze względu na nietypowy temat, i ze względu na jego realizację. Zyska dzięki temu grono prawdziwych fanek.
Teatr Modrzejewskiej w Legnicy: Orkiestra
Teatr Modrzejewskiej w Legnicy
tekst: Krzysztof Kopka
reżyseria: Jacek Głomb
scenografia: Małgorzata Bulanda
muzyka: Bartek Straburzyński
ruch sceniczny: Witold Jurewicz
na scenie: Katarzyna Dworak, Ewa Galusińska, Joanna Gonschorek, Zuza Motorniuk, Anita Poddębniak, Magda Skiba, Małgorzata Urbańska, Bartosz Bulanda, Rafał Cieluch, Bogdan Grzeszczak, Robert Gulaczyk, Paweł Palcat, Mariusz Sikorski, Paweł Wolak, gościnnie Mateusz Krzyk
I wszystko gra
To jedna z tych historii, które, mimo ewidentnej momentami komiksowości stylu, od pierwszej chwili aż do ostatnich scen utrzymują odbiorców w napięciu. Atrakcyjna fabuła wiąże się tu z bogatą galerią doskonale obsadzonych postaci, a ogrom różnorodnych emocji wcale nie wyklucza komizmu w dobrym gatunku. „Orkiestra” porusza wiele tematów – ale nigdy nie przestaje być ciekawie opowiedzianą, dowcipną i gorzką relacją zahaczającą o baśniowość. Przejście do scen onirycznych, które stanowią ramę kompozycyjną, nie zaburza logiki spektaklu, a podkreśla jego umowność – a mimo to nie psuje radości odbioru.
Górnicy z Zagłębia Miedziowego na skutek decyzji urzędników tworzą kopalnianą orkiestrę. Zespół ma uatrakcyjniać ważne uroczystości, grywa na pogrzebach przedstawicieli górniczej braci i wpływa na integrację pracowników. A czasem grywa mimo zakazów, i wtedy ujawnia się jego potęga. Członkowie orkiestry są świadkami prywatnych dramatów kolegów i wielkich radości czy słabości ludzi. Tworzą zgraną ekipę – a mimo to znajdują się wśród nich czarne owce. To z kolei rodzi pytania o moralność i honor.
Taki na przykład Franek Bieda, w pierwszej scenie ociemniały i kompletnie bezradny. Kompani z orkiestry wiedzą, że zgodnie ze zwyczajem powinni zagrać na jego pogrzebie. Tyle że zachowanie Franka pozostawiało wiele do życzenia – stopniowe zanurzanie się w przeszłość odsłania coraz więcej przewin i rys na charakterze tej postaci. Historia Franka konkuruje z historią orkiestry. Obie razem stanowią tło do pokazania nie tylko rzeczywistych wydarzeń konstytuujących środowisko Zagłębia Miedziowego, ale i zestawu indywidualności, od których aż roi się w opowieści.
„Orkiestra” jest skomponowana z jednostek. Poszczególne życiowe historie zestrajają się w niej w harmonijną całość, wielowątkowość pozwala natomiast uniknąć tendencyjnych tonów, co jest o tyle ważne, że postacie są zwykle przerysowywane, a niekiedy nawet doprowadzane do karykatury. Tu nie ma charakterologicznych powtórzeń ani prostych przeciwieństw: każdy bohater otrzymuje odrębny zestaw cech, które wprawdzie mogą czasem pozostawać w ukryciu przez pół spektaklu, ale nie zostaną skopiowane do innych postaci. Każdy ma swój własny świat i własny system wartości. Jedni – jak sygnalistka z kopalni czy dyrygent orkiestry – zapewniają stabilne i solidne podstawy całej opowieści. Inni próbują burzyć rzeczywistość, nie mogą znaleźć dla siebie miejsca w sztucznie tworzonej przestrzeni: swoje plany musieli zamienić na ciężką harówkę pod ziemią. Westernowy podział na złych i dobrych zastąpiony został przez mnogość ocen i poglądów. Niektórzy od początku funkcjonują na prawach karykatury (jak nawiedzona politycznie Yvonne), inni są satyrycznym odzwierciedleniem faktycznie istniejących charakterów (cwaniaczek-przedsiębiorca z lat 90.). Kolejni istnieją dzięki stereotypom, ale bez specjalnego wyostrzania (zmysłowa Conchitta). Pojawiają się postacie z legend i świata onirycznego – łagodnie przenikają do relacji. Bywa, że sztampowy portret całkowicie odmieniają zabawy humorem (matka zmarłego górnika oddaje do kopalni ostatniego syna, by podzielił los braci). Są i bohaterowie, którzy na oczach widzów przechodzą genialne pod względem rozrywki metamorfozy. Długo można by opowiadać o „Orkiestrowych” portretach: same w sobie są ciekawe, a co dopiero w splocie historii.
Dwie płaszczyzny spektaklu (bardzo ładnie różnicowane przez grę świateł na prostej a pomysłowej scenografii) pozwalają uwagę widzów kierować raz ku „wielkiej” historii: wydarzeniom politycznym i zawierusze dziejowej, która modyfikuje zamierzenia bohaterów, raz ku prywatnym nadziejom i marzeniom górników z orkiestry. Warto zaznaczyć, że motywy publicystyczno-historyczne nie zostały tu podane w sposób irytująco szkolny, a subtelnie zarysowane, jako niezbędne tło dla ludzkich przywar i pomysłów. Od rzeczywistości nie da się uciec - a jednocześnie nie przytłacza ona swoją mocą. Twórcom przedstawienia zależało wyraźnie na zaznaczaniu „czystych” przeżyć i emocji: miłość, honor i oddanie konfrontowane są z dwuznacznymi moralnie decyzjami. Warstwa rozrywkowa za to budowana jest wieloma środkami i wywołuje w odbiorcach całą gamę emocji. „Orkiestra” – w gruncie rzeczy bajkowa i uproszczona (jeśli nie liczyć wewnętrznych komplikacji w środowisku górniczej braci) – dzięki swojej wielowątkowości jawi się bardzo ciekawie.
W Magazynie Ciekłego Powietrza w chorzowskiej Sztygarce scena uległa całkowitemu przebudowaniu. Odtworzenie kopalni na terenie pokopalnianym miało więc w sobie dodatkowy smaczek. Chorzowski Teatr Ogrodowy zakończył swój siódmy sezon naprawdę mocnym uderzeniem.
tekst: Krzysztof Kopka
reżyseria: Jacek Głomb
scenografia: Małgorzata Bulanda
muzyka: Bartek Straburzyński
ruch sceniczny: Witold Jurewicz
na scenie: Katarzyna Dworak, Ewa Galusińska, Joanna Gonschorek, Zuza Motorniuk, Anita Poddębniak, Magda Skiba, Małgorzata Urbańska, Bartosz Bulanda, Rafał Cieluch, Bogdan Grzeszczak, Robert Gulaczyk, Paweł Palcat, Mariusz Sikorski, Paweł Wolak, gościnnie Mateusz Krzyk
I wszystko gra
To jedna z tych historii, które, mimo ewidentnej momentami komiksowości stylu, od pierwszej chwili aż do ostatnich scen utrzymują odbiorców w napięciu. Atrakcyjna fabuła wiąże się tu z bogatą galerią doskonale obsadzonych postaci, a ogrom różnorodnych emocji wcale nie wyklucza komizmu w dobrym gatunku. „Orkiestra” porusza wiele tematów – ale nigdy nie przestaje być ciekawie opowiedzianą, dowcipną i gorzką relacją zahaczającą o baśniowość. Przejście do scen onirycznych, które stanowią ramę kompozycyjną, nie zaburza logiki spektaklu, a podkreśla jego umowność – a mimo to nie psuje radości odbioru.
Górnicy z Zagłębia Miedziowego na skutek decyzji urzędników tworzą kopalnianą orkiestrę. Zespół ma uatrakcyjniać ważne uroczystości, grywa na pogrzebach przedstawicieli górniczej braci i wpływa na integrację pracowników. A czasem grywa mimo zakazów, i wtedy ujawnia się jego potęga. Członkowie orkiestry są świadkami prywatnych dramatów kolegów i wielkich radości czy słabości ludzi. Tworzą zgraną ekipę – a mimo to znajdują się wśród nich czarne owce. To z kolei rodzi pytania o moralność i honor.
Taki na przykład Franek Bieda, w pierwszej scenie ociemniały i kompletnie bezradny. Kompani z orkiestry wiedzą, że zgodnie ze zwyczajem powinni zagrać na jego pogrzebie. Tyle że zachowanie Franka pozostawiało wiele do życzenia – stopniowe zanurzanie się w przeszłość odsłania coraz więcej przewin i rys na charakterze tej postaci. Historia Franka konkuruje z historią orkiestry. Obie razem stanowią tło do pokazania nie tylko rzeczywistych wydarzeń konstytuujących środowisko Zagłębia Miedziowego, ale i zestawu indywidualności, od których aż roi się w opowieści.
„Orkiestra” jest skomponowana z jednostek. Poszczególne życiowe historie zestrajają się w niej w harmonijną całość, wielowątkowość pozwala natomiast uniknąć tendencyjnych tonów, co jest o tyle ważne, że postacie są zwykle przerysowywane, a niekiedy nawet doprowadzane do karykatury. Tu nie ma charakterologicznych powtórzeń ani prostych przeciwieństw: każdy bohater otrzymuje odrębny zestaw cech, które wprawdzie mogą czasem pozostawać w ukryciu przez pół spektaklu, ale nie zostaną skopiowane do innych postaci. Każdy ma swój własny świat i własny system wartości. Jedni – jak sygnalistka z kopalni czy dyrygent orkiestry – zapewniają stabilne i solidne podstawy całej opowieści. Inni próbują burzyć rzeczywistość, nie mogą znaleźć dla siebie miejsca w sztucznie tworzonej przestrzeni: swoje plany musieli zamienić na ciężką harówkę pod ziemią. Westernowy podział na złych i dobrych zastąpiony został przez mnogość ocen i poglądów. Niektórzy od początku funkcjonują na prawach karykatury (jak nawiedzona politycznie Yvonne), inni są satyrycznym odzwierciedleniem faktycznie istniejących charakterów (cwaniaczek-przedsiębiorca z lat 90.). Kolejni istnieją dzięki stereotypom, ale bez specjalnego wyostrzania (zmysłowa Conchitta). Pojawiają się postacie z legend i świata onirycznego – łagodnie przenikają do relacji. Bywa, że sztampowy portret całkowicie odmieniają zabawy humorem (matka zmarłego górnika oddaje do kopalni ostatniego syna, by podzielił los braci). Są i bohaterowie, którzy na oczach widzów przechodzą genialne pod względem rozrywki metamorfozy. Długo można by opowiadać o „Orkiestrowych” portretach: same w sobie są ciekawe, a co dopiero w splocie historii.
Dwie płaszczyzny spektaklu (bardzo ładnie różnicowane przez grę świateł na prostej a pomysłowej scenografii) pozwalają uwagę widzów kierować raz ku „wielkiej” historii: wydarzeniom politycznym i zawierusze dziejowej, która modyfikuje zamierzenia bohaterów, raz ku prywatnym nadziejom i marzeniom górników z orkiestry. Warto zaznaczyć, że motywy publicystyczno-historyczne nie zostały tu podane w sposób irytująco szkolny, a subtelnie zarysowane, jako niezbędne tło dla ludzkich przywar i pomysłów. Od rzeczywistości nie da się uciec - a jednocześnie nie przytłacza ona swoją mocą. Twórcom przedstawienia zależało wyraźnie na zaznaczaniu „czystych” przeżyć i emocji: miłość, honor i oddanie konfrontowane są z dwuznacznymi moralnie decyzjami. Warstwa rozrywkowa za to budowana jest wieloma środkami i wywołuje w odbiorcach całą gamę emocji. „Orkiestra” – w gruncie rzeczy bajkowa i uproszczona (jeśli nie liczyć wewnętrznych komplikacji w środowisku górniczej braci) – dzięki swojej wielowątkowości jawi się bardzo ciekawie.
W Magazynie Ciekłego Powietrza w chorzowskiej Sztygarce scena uległa całkowitemu przebudowaniu. Odtworzenie kopalni na terenie pokopalnianym miało więc w sobie dodatkowy smaczek. Chorzowski Teatr Ogrodowy zakończył swój siódmy sezon naprawdę mocnym uderzeniem.