Zielona Sowa, Warszawa 2013.
Biżuteria i przyjaźń
Agnieszka Skórzewska poszła w ślady dziecięcych publikacji pop oraz kolorowych magazynów dla najmłodszych, decydując się na prostą opowiastkę (zalążek serii) z tym, co wiele dziewczynek lubi najbardziej: namiastką przyjaźni, tajemnicą i… biżuterią. Bo w „Klubie Księżycowej Bransoletki” małe odbiorczynie znajdą nie tylko historię z lekko podrasowanej codzienności kilkulatek, ale i malutką plecioną bransoletkę z zawieszką w kształcie półksiężyca. Kolejne tomy zawierać mają zawieszki do przyczepiania na bransoletkowym łańcuszku – i prawdopodobnie dla małych elegantek będzie to wystarczający powód do upominania się o dalsze części przygód trzech przyjaciółek.
Skórzewska temat nakreśla dość standardowo: do kamienicy wprowadza się nowa rodzina. Dwie przyjaciółki poznają swoją rówieśniczkę, a kiedy okazuje się, że dziewczynka, tak samo jak one, kocha taniec, zaczynają snuć plany o wspólnym zespole, zabawie i karierze. Trzeba jeszcze przezwyciężyć szereg trudności (na czele z niechętnymi kolejnemu zajęciu córki bogatymi i zapracowanymi rodzicami – oraz z kłopotami w samodzielnym tworzeniu układów tanecznych) i można zaczynać wielką przygodę. Dziewczynki błyskawicznie znajdują wspólny język, a naturalną konsekwencją ich relacji dla czytelniczek staje się lekturowy powrót do tego, co przez dzieci coraz bardziej zapomniane. Bo w „Przyjaciółkach na zawsze” Skórzewska przywołuje motyw budujących poczucie wspólnoty gestów. Dziewczynki wymyślają sobie charakterystyczne powitanie oraz język gestów przydatny do szyfrowania tajemnic oraz dzielenia się uwagami tam, gdzie głośno rozmawiać nie wolno. Do tego ukrywają na podwórku skrzynkę kontaktową, w której będą zostawiać sobie wiadomości. Wszystko to dzieje się w zrozumiałej dla maluchów atmosferze wyczekiwania i radości z zabawy. Dziś, gdy dzieci do komunikacji między sobą wykorzystywać mogą internet i telefony komórkowe, ten literacki zabieg przypomina o urokach pozaelektronicznych gier. Trzy przyjaciółki przeżywają pierwszą przygodę i angażują się w budowanie relacji między sobą w klasyczny sposób. To wspólne sekrety dostarczają im rozrywki i emocji. W samej fabule pierwszego tomu cyklu nie ma jeszcze zbyt wiele tradycyjnie rozumianej akcji – tu liczą się raczej przygotowania do późniejszych wyczynów. Wszystko jest zwyczajne i mogłoby się zdarzyć wszędzie, wpisuje się fabułka w marzenia małych odbiorczyń i pozwala im przeżywać drobne sukcesy przyjaciółek. Oczywiście nie ma tu miejsca na dogłębne analizy samej przyjaźni: bohaterki od początku uznają, że się polubią, ich relacja oparta jest na umowie, nie na faktycznych uczuciach. Jednak Skórzewska dobrze trafia w obrazy przyjaźni kilkulatek, tekst daje się łatwo przełożyć na codzienność odbiorczyń. Z kolei dołączenie do tomu bransoletki, która pełni też pewną rolę w fabule (i w wizerunku paczki) pozwala czytelniczkom na wypracowanie więzi z bohaterkami oraz na przenoszenie ich doświadczeń do własnej egzystencji. Agnieszka Skórzewska podpowiada, co zrobić, by towarzyszące lekturze emocje przeżyć raz jeszcze w prawdziwym życiu. Bransoletki pomogą przyjaciółkom w naśladowaniu dziewczynek z tomu „Przyjaciółki na zawsze”. Nie wspominam już o względach marketingowych: dołączenie do książki gadżetu podziała lepiej niż brokatowe okładki czy disneyowskie ilustracje.
Ilustracje Agnieszki Skulskiej są wypadkową mangowych klimatów i cukierkowo-księżniczkowych motywów. Postacie mają wielkie oczy i szeroko rozstawione kości policzkowe, za to niskie czoła. Na czarno-białych rysunkach ze środka tomu wyglądają lepiej niż na okładce: autorka grafik dokładnie przyjrzała się mechanizmom rynku i publikacjom dla małych dziewczynek. Zdecydowała się na tematy i kreskę młodzieżową, spróbowała uniknąć przesłodzenia, ale jednocześnie nie odchodzi zbyt daleko od poppowieści.
Co ciekawe, formą książka przypomina popularne serie czytadeł dla małych księżniczek – natomiast i Skórzewska, i Skulska tonują styl, nastawiają się raczej na codzienność i normalność bohaterek. Podpowiadają odbiorczyniom, co zrobić, żeby przeżyć przygodę dostępną na wyciągnięcie ręki.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
wtorek, 30 kwietnia 2013
poniedziałek, 29 kwietnia 2013
Marcus Chown, Govert Schilling: Po prostu wszechświat. Proste odpowiedzi na trudne pytania
Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Encyklopedia w komunikatorze
Dzieci nie wstydzą się zadawania pytań. Dorośli powstrzymują ciekawość, aż w końcu tracą umiejętność zachwycania się światem (a nawet wszechświatem). Teraz pretekstem do zgłębiania wiedzy mogą się okazać przemiany płynące z języka internetu. Marcus Chown i Govert Schilling maskują bowiem rzeczywisty cel swojej publikacji, piszą pod pretekstem sprawdzenia stylu internetowych komunikatorów w świecie nauki. Eksperyment jest dość udany, a na pewno otwiera następcom drogę do objaśniania trudnych zagadnień w bardzo przystępny sposób. Podstawowym założeniem tomu „Po prostu wszechświat” będzie bowiem takie porcjowanie wiedzy, by jej kolejne dawki zmieściły się do twitterowych wpisów. Jeden z autorów preferuje maksymalny skrót, drugi – klasyczny felieton – z miksu dwóch stylów powstają krótkie objaśnienia. Odpowiedzi na pytania, które mogliby zadać dorośli, gdyby tylko zachowali dziecięcą ciekawość świata.
Odpowiedź na każde pytanie zawiera się w kilkunastu akapitach, bardzo krótkich: w druku zajmujących po trzy wersy. Dążenie do kondensowania treści oraz minimalizowania liczby słów nie przeszkadza jednak autorom w nawiązywaniu i podtrzymywaniu kontaktu z czytelnikami: są tu ekspresywy i zwroty do odbiorców, są zbędne (z punktu widzenia nauki) wtrącenia i próby porządkowania całego tekstu. W ten sposób ultrakrótkie wyjaśnienia stają się jeszcze bardziej przystępne. Podzielenie wiedzy na maleńkie porcje jest dobrym rozwiązaniem z punktu widzenia zabieganych dorosłych, a i pokolenia wychowywanego na internecie. Odbiorcy masowemu nie chciałoby się dzisiaj zagłębiać w zawiłe i długie wyjaśnienia – sama ciekawość nie stałaby się wystarczającym bodźcem do podjęcia takiego wysiłku. Tymczasem komentarze z tomu „Po prostu wszechświat” właściwie czytają się same – bez zbytniego zmęczenia. Są przygotowane starannie i dobrze przemyślane – ale przecież i tak wszystko zależy od samych pytań.
Pytania należą do prostych tylko z pozoru. Pogrupowane zostały w działach dotyczących nieba, Ziemi i Księżyca, gwiazd i Układu Słonecznego, galaktyk czy astronomii. Działów jest czternaście – i prowadzą w głąb kosmosu. Z każdym pytaniem pojawiają się coraz to nowe wątpliwości i intrygujące tematy. Konstrukcja pytań sprawia, że mogłoby zadać je bystre dziecko (w tych kilku przypadkach, kiedy autorzy wyraźnie nastawiają się na przytoczenie konkretnych definicji, czuje się pewną nienaturalność) – ale wytłumaczenie wymaga wzmożonej uwagi. Naiwnie brzmią niektóre zagadnienia („dlaczego nasze stopy trzymają się Ziemi”), ale zawsze są bardziej atrakcyjne od suchych tytułów rozdziałów w podręcznikach. Autorzy porcjują wiedzę i przy okazji przemycają wiadomości o osiągnięciach uczonych. Każą się czasem zastanowić nad przyszłością planety, innym razem natomiast zabierają czytelników na wycieczkę po wszechświecie. Rozrywkowa forma kontrastuje z treściwymi wyjaśnieniami kolejnych wątpliwości – i jest naprawdę dobrym sposobem na przyciągnięcie do lektury przeciętnych odbiorców. Tom przyda się również młodzieży – jako pomoc w zgłębianiu zasad fizyki i astronomii. Jeszcze ciekawiej byłoby czytać tę książkę w formie twittów – ale wprowadzenie internetowego tekstu do klasycznej publikacji również ma swój urok i umożliwia swobodne przyswajanie wiedzy nawet zdeklarowanym humanistom. Jest to publikacja oryginalna i nie powinna zostać na rynku przemilczana.
Encyklopedia w komunikatorze
Dzieci nie wstydzą się zadawania pytań. Dorośli powstrzymują ciekawość, aż w końcu tracą umiejętność zachwycania się światem (a nawet wszechświatem). Teraz pretekstem do zgłębiania wiedzy mogą się okazać przemiany płynące z języka internetu. Marcus Chown i Govert Schilling maskują bowiem rzeczywisty cel swojej publikacji, piszą pod pretekstem sprawdzenia stylu internetowych komunikatorów w świecie nauki. Eksperyment jest dość udany, a na pewno otwiera następcom drogę do objaśniania trudnych zagadnień w bardzo przystępny sposób. Podstawowym założeniem tomu „Po prostu wszechświat” będzie bowiem takie porcjowanie wiedzy, by jej kolejne dawki zmieściły się do twitterowych wpisów. Jeden z autorów preferuje maksymalny skrót, drugi – klasyczny felieton – z miksu dwóch stylów powstają krótkie objaśnienia. Odpowiedzi na pytania, które mogliby zadać dorośli, gdyby tylko zachowali dziecięcą ciekawość świata.
Odpowiedź na każde pytanie zawiera się w kilkunastu akapitach, bardzo krótkich: w druku zajmujących po trzy wersy. Dążenie do kondensowania treści oraz minimalizowania liczby słów nie przeszkadza jednak autorom w nawiązywaniu i podtrzymywaniu kontaktu z czytelnikami: są tu ekspresywy i zwroty do odbiorców, są zbędne (z punktu widzenia nauki) wtrącenia i próby porządkowania całego tekstu. W ten sposób ultrakrótkie wyjaśnienia stają się jeszcze bardziej przystępne. Podzielenie wiedzy na maleńkie porcje jest dobrym rozwiązaniem z punktu widzenia zabieganych dorosłych, a i pokolenia wychowywanego na internecie. Odbiorcy masowemu nie chciałoby się dzisiaj zagłębiać w zawiłe i długie wyjaśnienia – sama ciekawość nie stałaby się wystarczającym bodźcem do podjęcia takiego wysiłku. Tymczasem komentarze z tomu „Po prostu wszechświat” właściwie czytają się same – bez zbytniego zmęczenia. Są przygotowane starannie i dobrze przemyślane – ale przecież i tak wszystko zależy od samych pytań.
Pytania należą do prostych tylko z pozoru. Pogrupowane zostały w działach dotyczących nieba, Ziemi i Księżyca, gwiazd i Układu Słonecznego, galaktyk czy astronomii. Działów jest czternaście – i prowadzą w głąb kosmosu. Z każdym pytaniem pojawiają się coraz to nowe wątpliwości i intrygujące tematy. Konstrukcja pytań sprawia, że mogłoby zadać je bystre dziecko (w tych kilku przypadkach, kiedy autorzy wyraźnie nastawiają się na przytoczenie konkretnych definicji, czuje się pewną nienaturalność) – ale wytłumaczenie wymaga wzmożonej uwagi. Naiwnie brzmią niektóre zagadnienia („dlaczego nasze stopy trzymają się Ziemi”), ale zawsze są bardziej atrakcyjne od suchych tytułów rozdziałów w podręcznikach. Autorzy porcjują wiedzę i przy okazji przemycają wiadomości o osiągnięciach uczonych. Każą się czasem zastanowić nad przyszłością planety, innym razem natomiast zabierają czytelników na wycieczkę po wszechświecie. Rozrywkowa forma kontrastuje z treściwymi wyjaśnieniami kolejnych wątpliwości – i jest naprawdę dobrym sposobem na przyciągnięcie do lektury przeciętnych odbiorców. Tom przyda się również młodzieży – jako pomoc w zgłębianiu zasad fizyki i astronomii. Jeszcze ciekawiej byłoby czytać tę książkę w formie twittów – ale wprowadzenie internetowego tekstu do klasycznej publikacji również ma swój urok i umożliwia swobodne przyswajanie wiedzy nawet zdeklarowanym humanistom. Jest to publikacja oryginalna i nie powinna zostać na rynku przemilczana.
niedziela, 28 kwietnia 2013
Eustachy Rylski: Obok Julii
Wielka Litera, Warszawa 2013.
Analiza uczuć
Chory na niedowierzanie – po latach zmagań z pamięcią, ciałem, otoczeniem, które nie ułatwia ucieczki od siebie oraz ze świadomością, że za każdy popełniony czyn przyjdzie w końcu rachunek – Jan Ruczaj przygląda się własnemu życiu. Wydarzenia z 1963 roku zaważają na całej jego egzystencji, choć naprawdę są tylko przystankiem w drodze między pełną brawury młodością a przesyconym goryczą dojrzewaniem. Bo w 1963 roku w codzienność Jasia ponownie wkracza Julia Neider – dawna nauczycielka i niezwykła piękność, obiekt westchnień chłopców i ideał. Janek chce się spotkać z Julią na gruncie innym niż szkoła, musi przecież zmienić relację w bardziej dla siebie korzystną. Jego działań nie chcą pojąć przyjaciele. Wprawdzie wszyscy kochają Hemingwaya i niebezpieczeństwa, ale w sprawie Julii Janek pozostaje samotny i pozbawiony wsparcia. A nauczycielka ginie…
Eustachy Rylski stworzył powieść, która poza intrygującą, kryminalno-psychologiczną fabułą ma zwracać uwagę na swoją literackość. Siła sprawcza akcji, Julia, znika z horyzontu, pozostawiając serię zagadek i wzburzonych uczuć. Mijają dekady i w życiu Jana pojawia się co najmniej kilka niewygodnych faktów, wyrastających z beztroskiej przeszłości i zachwianego kodeksu moralnego. Liczy się tylko to, co można zdziałać, to, na co pozwolą okoliczności. Potem nadejdzie czekanie na konsekwencje. To zadanie dla cierpliwych, a strategia – tłumienie w sobie wiedzy lub dzielenie się nią i wydobywanie na światło dzienne – zależy od charaktery. Jan o paru sprawach dowiaduje się nieoczekiwanie – nie domyśliłby się rozwiązań, które zaskakują go po latach. Sprawa Julii co jakiś czas wypływa i przypomina o słabości charakterów.
„Obok Julii” jest analizą przedziwnego uczucia. Jest także spojrzeniem na szorstką obyczajowość powojennej Polski, na światek robotników inny niż z powieści produkcyjnych. Szemrane interesy i zadania wymagające zimnej krwi oraz zagłuszania sumień ujęte tu zostały w sposób lekko liryczny. To proza bardzo zrytmizowana, płynna – jakby na przekór poruszanym tematom i rozwiązaniom fabularnym. Rylski pozwala swojemu bohaterowi rozgadywać się z wielu powodów, najmniejszy błysk, migawkowe skojarzenie wystarczy, by zagłębić się w przeszłość i przytoczyć kilka faktów, a jeszcze częściej – by rozpocząć trafne filozofowanie. Trafne – to jest przepełnione aforystycznymi spostrzeżeniami, bliskie prawdziwego życia, a jednocześnie ukształtowane na tyle ogólnie, by mogły posłużyć za zestaw uniwersalnych przemyśleń. Pierwsza część powieści składa się z takich właśnie retrospekcyjnych sekwencji obrazów. Każda myśl bohatera może za moment znaleźć rozwinięcie w sięganiu w przeszłość. W drugiej części tomu sytuacja zmienia się ze względu na przesunięcia akcji: tu powieściowy czas przyspiesza i zbędne jest przedstawianie postaci, autor może się zatem bardziej skoncentrować na wydarzeniach tworzących aktualny bieg fabuły. Jednak konstrukcja z początku powieści pozostaje w pamięci i pozwala wyszukiwać podobne zabiegi w dalszej lekturze. Tu narrator nie stroni od słów, nie dba o ekonomię języka, a o precyzyjne zrozumienie przesłań – będzie zatem nieustannie poszukiwał najwłaściwszych środków wyrazu. Język powieści jest plastyczny, a autor unika naśladowania znanych narracji, opiera się pokusie tworzenia pastiszu – choć w niektórych momentach intertekstualne nawiązania rozbrzmiewają z całą siłą.
Rylski – jakby na przekór niełatwym tematom i dramatycznej fabule – pisze bardzo zmysłowo, jego opowieść pulsuje życiem i prawdziwością uczuć – choć wydawałoby się, że czasowy przeskok do odległej przeszłości stanie się zabiegiem niwelującym siłę uczucia. Również pomysł na ujęcie ponadczasowego tematu i połączenie go z akcentami historyczno-społecznymi w „Obok Julii” się sprawdził.
Analiza uczuć
Chory na niedowierzanie – po latach zmagań z pamięcią, ciałem, otoczeniem, które nie ułatwia ucieczki od siebie oraz ze świadomością, że za każdy popełniony czyn przyjdzie w końcu rachunek – Jan Ruczaj przygląda się własnemu życiu. Wydarzenia z 1963 roku zaważają na całej jego egzystencji, choć naprawdę są tylko przystankiem w drodze między pełną brawury młodością a przesyconym goryczą dojrzewaniem. Bo w 1963 roku w codzienność Jasia ponownie wkracza Julia Neider – dawna nauczycielka i niezwykła piękność, obiekt westchnień chłopców i ideał. Janek chce się spotkać z Julią na gruncie innym niż szkoła, musi przecież zmienić relację w bardziej dla siebie korzystną. Jego działań nie chcą pojąć przyjaciele. Wprawdzie wszyscy kochają Hemingwaya i niebezpieczeństwa, ale w sprawie Julii Janek pozostaje samotny i pozbawiony wsparcia. A nauczycielka ginie…
Eustachy Rylski stworzył powieść, która poza intrygującą, kryminalno-psychologiczną fabułą ma zwracać uwagę na swoją literackość. Siła sprawcza akcji, Julia, znika z horyzontu, pozostawiając serię zagadek i wzburzonych uczuć. Mijają dekady i w życiu Jana pojawia się co najmniej kilka niewygodnych faktów, wyrastających z beztroskiej przeszłości i zachwianego kodeksu moralnego. Liczy się tylko to, co można zdziałać, to, na co pozwolą okoliczności. Potem nadejdzie czekanie na konsekwencje. To zadanie dla cierpliwych, a strategia – tłumienie w sobie wiedzy lub dzielenie się nią i wydobywanie na światło dzienne – zależy od charaktery. Jan o paru sprawach dowiaduje się nieoczekiwanie – nie domyśliłby się rozwiązań, które zaskakują go po latach. Sprawa Julii co jakiś czas wypływa i przypomina o słabości charakterów.
„Obok Julii” jest analizą przedziwnego uczucia. Jest także spojrzeniem na szorstką obyczajowość powojennej Polski, na światek robotników inny niż z powieści produkcyjnych. Szemrane interesy i zadania wymagające zimnej krwi oraz zagłuszania sumień ujęte tu zostały w sposób lekko liryczny. To proza bardzo zrytmizowana, płynna – jakby na przekór poruszanym tematom i rozwiązaniom fabularnym. Rylski pozwala swojemu bohaterowi rozgadywać się z wielu powodów, najmniejszy błysk, migawkowe skojarzenie wystarczy, by zagłębić się w przeszłość i przytoczyć kilka faktów, a jeszcze częściej – by rozpocząć trafne filozofowanie. Trafne – to jest przepełnione aforystycznymi spostrzeżeniami, bliskie prawdziwego życia, a jednocześnie ukształtowane na tyle ogólnie, by mogły posłużyć za zestaw uniwersalnych przemyśleń. Pierwsza część powieści składa się z takich właśnie retrospekcyjnych sekwencji obrazów. Każda myśl bohatera może za moment znaleźć rozwinięcie w sięganiu w przeszłość. W drugiej części tomu sytuacja zmienia się ze względu na przesunięcia akcji: tu powieściowy czas przyspiesza i zbędne jest przedstawianie postaci, autor może się zatem bardziej skoncentrować na wydarzeniach tworzących aktualny bieg fabuły. Jednak konstrukcja z początku powieści pozostaje w pamięci i pozwala wyszukiwać podobne zabiegi w dalszej lekturze. Tu narrator nie stroni od słów, nie dba o ekonomię języka, a o precyzyjne zrozumienie przesłań – będzie zatem nieustannie poszukiwał najwłaściwszych środków wyrazu. Język powieści jest plastyczny, a autor unika naśladowania znanych narracji, opiera się pokusie tworzenia pastiszu – choć w niektórych momentach intertekstualne nawiązania rozbrzmiewają z całą siłą.
Rylski – jakby na przekór niełatwym tematom i dramatycznej fabule – pisze bardzo zmysłowo, jego opowieść pulsuje życiem i prawdziwością uczuć – choć wydawałoby się, że czasowy przeskok do odległej przeszłości stanie się zabiegiem niwelującym siłę uczucia. Również pomysł na ujęcie ponadczasowego tematu i połączenie go z akcentami historyczno-społecznymi w „Obok Julii” się sprawdził.
sobota, 27 kwietnia 2013
Andre Norton: Świat czarownic. W pułapce
Nasza Księgarnia, Warszawa 2013.
W świecie magii
Do Estcarpu wchodzi się natychmiast, bez przygotowań, wprowadzeń i wyjaśnień. Ten cykl nie pozostawia właściwie miejsca na zwyczajną rzeczywistość, chociaż jego bohater, Simon, z takiej właśnie przybył. Przybył – i dał się pochłonąć tajemniczej krainie magii, raz po raz wstrząsanej konfliktami. Estcarp to skrzyżowanie klasycznych rycerskich historii oraz fantastyki. Fabuła układana jest według zasad batalistycznych, dodatku budują atmosferę powieści. Co ciekawe, Andre Norton postawiła na męki świat przygód, nie zajmuje się za to kształtowaniem prawdopodobnych charakterów. Jej postacie – na przestrzeni całego tomu (nie – serii) jawią się jako jednowymiarowe, a przynajmniej bez pretensji do rozwoju czy dojrzewania. Zresztą to przecież dorośli ludzie, którzy nie potrzebują szukać własnej tożsamości, planów na życie czy ideałów. Mogą zająć się tym, co aktualnie dla nich najważniejsze: walką.
Simon pozostał w świecie czarownic i ożenił się z jedną z jego przedstawicielek. Pozostał w niezbyt gościnnej krainie, poważnie zaangażowany w jej problemy. Estcarp zawsze znajduje się w niebezpieczeństwie – i zawsze brakuje mu dzielnych wojowników do pokonywania wrogów. Tym razem jednak nie chodzi o patriotyczne porywy, bohater musi natomiast zająć się sobą i przyjaciółmi. Znalazł się w pułapce – zresztą nie tylko on – sytuacja wymaga natychmiastowego działania, a i współpracy. Chociaż rzecz dzieje się w świecie magii, ponadnaturalne umiejętności sprowadzają się tu niemal wyłącznie do telepatycznych rozmów i przenikania do cudzych myśli. Rozdzielone postacie dadzą zatem radę utrzymać kontakt i spróbują przechytrzyć nieprzyjaciela. Na przestrzeni całej historii pojawi się też oczywiście wiele bitew, potyczek i zbrojnych konfliktów – co tylko utwierdzi czytelników w przekonaniu, że Estcarp to miejsce targane wojnami.
Naprawdę Andre Norton niespecjalnie chce wyjaśniać przywiązanie postaci do tej właśnie krainy. Agresor pochodzi z zewnątrz, ale skutecznie wyklucza sielankę z codziennej egzystencji mieszkańców. Ci potrzebują pomocy, a czytelników może momentami dziwić skłonność postaci do narażania życia w obronie regionu, który nie zapewnia szczęścia ani dobrobytu. Jedynym wyjaśnieniem może okazać się zamiłowanie do walk – bohaterowie nigdy nie wahają się przed udziałem w potyczkach, wydaje się też, że nigdy nie mają ich dosyć: nie przejawiają wielkiego entuzjazmu na myśl o starciach, ale też nie ujawniają niechęci. W tomie „W pułapce” może to być wystarczająco umotywowane pragnieniem odzyskania wolności – w kontekście serii zastanawia.
Autorka tęskni za klasycznymi rycerskimi opowieściami. Widać to w stałej gotowości do prezentowania walk, w uzbrojeniu przeciwników, ale także w samym języku dialogów. Bohaterowie porozumiewają się ze sobą w raczej uroczysty sposób, zwracają się do siebie nie tylko z szacunkiem, ale i pewną uniżonością. Rozmawiają wręcz literacko, co stanowi po pierwsze kontrast z popularnymi dzisiaj historiami fantasy, a po drugie – jeden z chwytów kształtujących przestrzeń Estcarpu. Tu autorka ujawnia swoją fascynację dawnymi lekturami, chce ucieczki od bylejakości. Ponieważ nie przepada za rozbudowanymi opisami, w książkowych dialogach zapewnia namiastkę inności, odrębności wymyślonej krainy. Tym samym wyjaśnia również pomysł konstrukcji powieści.
„W pułapce” to tom dyktowany przez adrenalinę i zachwyt przeszłością – ale przynosi też nieco rozszerzony portret bohatera, który jak na przybysza z zewnątrz – bardzo mocno zaangażował się w obronę nowej ojczyzny. Tym razem Simon musi się zatroszczyć przede wszystkim o bezpieczeństwo najbliższych. Estcarp zapewnia mu stałe zajęcie i ogromne emocje. Przy tych przeżyciach miłość do żony-czarownicy schodzi na dalszy plan.
W świecie magii
Do Estcarpu wchodzi się natychmiast, bez przygotowań, wprowadzeń i wyjaśnień. Ten cykl nie pozostawia właściwie miejsca na zwyczajną rzeczywistość, chociaż jego bohater, Simon, z takiej właśnie przybył. Przybył – i dał się pochłonąć tajemniczej krainie magii, raz po raz wstrząsanej konfliktami. Estcarp to skrzyżowanie klasycznych rycerskich historii oraz fantastyki. Fabuła układana jest według zasad batalistycznych, dodatku budują atmosferę powieści. Co ciekawe, Andre Norton postawiła na męki świat przygód, nie zajmuje się za to kształtowaniem prawdopodobnych charakterów. Jej postacie – na przestrzeni całego tomu (nie – serii) jawią się jako jednowymiarowe, a przynajmniej bez pretensji do rozwoju czy dojrzewania. Zresztą to przecież dorośli ludzie, którzy nie potrzebują szukać własnej tożsamości, planów na życie czy ideałów. Mogą zająć się tym, co aktualnie dla nich najważniejsze: walką.
Simon pozostał w świecie czarownic i ożenił się z jedną z jego przedstawicielek. Pozostał w niezbyt gościnnej krainie, poważnie zaangażowany w jej problemy. Estcarp zawsze znajduje się w niebezpieczeństwie – i zawsze brakuje mu dzielnych wojowników do pokonywania wrogów. Tym razem jednak nie chodzi o patriotyczne porywy, bohater musi natomiast zająć się sobą i przyjaciółmi. Znalazł się w pułapce – zresztą nie tylko on – sytuacja wymaga natychmiastowego działania, a i współpracy. Chociaż rzecz dzieje się w świecie magii, ponadnaturalne umiejętności sprowadzają się tu niemal wyłącznie do telepatycznych rozmów i przenikania do cudzych myśli. Rozdzielone postacie dadzą zatem radę utrzymać kontakt i spróbują przechytrzyć nieprzyjaciela. Na przestrzeni całej historii pojawi się też oczywiście wiele bitew, potyczek i zbrojnych konfliktów – co tylko utwierdzi czytelników w przekonaniu, że Estcarp to miejsce targane wojnami.
Naprawdę Andre Norton niespecjalnie chce wyjaśniać przywiązanie postaci do tej właśnie krainy. Agresor pochodzi z zewnątrz, ale skutecznie wyklucza sielankę z codziennej egzystencji mieszkańców. Ci potrzebują pomocy, a czytelników może momentami dziwić skłonność postaci do narażania życia w obronie regionu, który nie zapewnia szczęścia ani dobrobytu. Jedynym wyjaśnieniem może okazać się zamiłowanie do walk – bohaterowie nigdy nie wahają się przed udziałem w potyczkach, wydaje się też, że nigdy nie mają ich dosyć: nie przejawiają wielkiego entuzjazmu na myśl o starciach, ale też nie ujawniają niechęci. W tomie „W pułapce” może to być wystarczająco umotywowane pragnieniem odzyskania wolności – w kontekście serii zastanawia.
Autorka tęskni za klasycznymi rycerskimi opowieściami. Widać to w stałej gotowości do prezentowania walk, w uzbrojeniu przeciwników, ale także w samym języku dialogów. Bohaterowie porozumiewają się ze sobą w raczej uroczysty sposób, zwracają się do siebie nie tylko z szacunkiem, ale i pewną uniżonością. Rozmawiają wręcz literacko, co stanowi po pierwsze kontrast z popularnymi dzisiaj historiami fantasy, a po drugie – jeden z chwytów kształtujących przestrzeń Estcarpu. Tu autorka ujawnia swoją fascynację dawnymi lekturami, chce ucieczki od bylejakości. Ponieważ nie przepada za rozbudowanymi opisami, w książkowych dialogach zapewnia namiastkę inności, odrębności wymyślonej krainy. Tym samym wyjaśnia również pomysł konstrukcji powieści.
„W pułapce” to tom dyktowany przez adrenalinę i zachwyt przeszłością – ale przynosi też nieco rozszerzony portret bohatera, który jak na przybysza z zewnątrz – bardzo mocno zaangażował się w obronę nowej ojczyzny. Tym razem Simon musi się zatroszczyć przede wszystkim o bezpieczeństwo najbliższych. Estcarp zapewnia mu stałe zajęcie i ogromne emocje. Przy tych przeżyciach miłość do żony-czarownicy schodzi na dalszy plan.
piątek, 26 kwietnia 2013
Małgorzata A. Jędrzejewska: Marzenia nie bolą
Zysk i S-ka, Poznań 2013.
Codzienne troski kryminalne
Niby tytuł książki Małgorzaty L. Jędrzejewskiej – „Marzenia nie bolą” – obiecuje prostą, optymistyczną i schematyczną obyczajówkę, a jednak autorka opiera się pokusie stworzenia szybkiego czytadła. Opowieść przenosi do Nowego Stawu, by móc bez problemu wytłumaczyć zaangażowanie w sprawy znajomych. Potem już równolegle prowadzi kilka historii. Nie interesują Jędrzejewskiej łatwe wzruszenia: miłosnych relacji będzie tu parę, ale skoro żadna nie przebiega według baśniowego scenariusza, książce daleko do przewidywalnych romansideł. Ponadto autorka sięga po wątki kryminalne (na początku motyw teczki brzmi jak wyjęty z literatury czwartej, ale Jędrzejewska wybroniła się rozwojem akcji) oraz tematy społecznie istotne. Jak to często bywa – wartością stałą w zmieniającym się świecie jest przyjaźń. Kobiety mogą na siebie liczyć – bez względu na aktualne problemy z dziećmi, partnerami czy pracą. W tomie „Marzenia nie bolą” znajdą się głębokie analizy międzyludzkich kontaktów i celne portrety – a nie będzie za to sentymentu i melodramatów.
Małgorzata A. Jędrzejewska wprowadza do książki kilka postaci z wyrazistymi zmartwieniami. Jedna z bohaterek urodziła nieślubną córkę z zespołem Downa i teraz musi znosić szykany ze strony matki-dewotki. Inna przez dwadzieścia pięć lat małżeństwa pielęgnowała nadzieję, że jej małżonek przestanie pić. Pojawiają się konflikty płynące z rozbieżnych marzeń i codzienne troski. W Nowym Stawie prężnie działa stowarzyszenie, które pomaga dzieciom z rodzin patologicznych (oraz ich rodzicom czy opiekunom) w organizowaniu wolnego czasu. Jest jeszcze Ludmiła, wdowa i matka dorastających synów. Wokół niej dzieją się rzeczy tajemnicze, kilku osobom bardzo zależy na dokumentach zmarłego przed wielu laty Piotra. Intryga zaczyna się zacieśniać, a Jędrzejewska niepostrzeżenie przechodzi z obyczajówki w powieść o kryminalnych aspiracjach. Nie porzuca przy tym wcześniej pootwieranych wątków, ale rys sensacyjności dobrze wpływa na fabułę.
Pewien wysiłek widać w dialogach. Autorka bardzo stara się, by brzmiały naturalnie i potocznie, więc – jak to zwykle w takich przypadkach bywa – przeładowuje je treścią. Fakt, że cała lektura nie daje zapomnieć o literackim i rozrywkowym charakterze przygód, sprawia, że rozmowy nie stanowią słabej istoty tomu. Tej można by raczej upatrywać w konstrukcji historii – gdyby za nic miało się rozrywkowy charakter całości. Małgorzata A. Jędrzejewska na początku wprowadza motyw boleśnie wyeksploatowany przez tych twórców, którzy wpatrzeni są w kursy kreatywnego pisania, to jest pomysł ze spisywaniem listy marzeń. Na szczęście oszczędza jej czytelnikom i do tematu powraca dopiero w finale – inaczej powieść zamieniłaby się w szkielet pozbawiony życia. Za to nie wychodzą Jędrzejewskiej popkulturowe odnośniki – cudowny „Shrek” i odwołania do kabaretów. Miło, że autorka przyznaje się, co ją śmieszy – ale szkicowanie scen ze śmiechem wtórnym niekoniecznie urzeknie odbiorców. Zwłaszcza że trafia na wątki, które od lat znają wszyscy – powtarzane do znudzenia straciły urok nowości i trudno uwierzyć, że dla postaci będą jeszcze tak brzmieć.
Świat wykreowany przez Jędrzejewską – i właściwie zawężony do kilku domów – to świat optymistyczny mimo wszystko. Nigdy nie jest idealny w stopniu, który denerwowałby czytelników, ale cieszy możliwością spełniania marzeń. Choć bywa groźny, zawsze gdzieś istnieje ktoś, kto w odpowiednim momencie przyjdzie z pomocą. Droga do szczęścia będzie tu długa i wypełniona trudnymi doświadczeniami na wielu różnych płaszczyznach – ale jak w każdym czytadle, muszą pojawiać się przeszkody, by więcej emocji mógł dostarczyć finał. Jędrzejewska tworzy powieść obyczajową z kilkoma tematami do refleksji – i z paroma brawurowymi scenami.
Codzienne troski kryminalne
Niby tytuł książki Małgorzaty L. Jędrzejewskiej – „Marzenia nie bolą” – obiecuje prostą, optymistyczną i schematyczną obyczajówkę, a jednak autorka opiera się pokusie stworzenia szybkiego czytadła. Opowieść przenosi do Nowego Stawu, by móc bez problemu wytłumaczyć zaangażowanie w sprawy znajomych. Potem już równolegle prowadzi kilka historii. Nie interesują Jędrzejewskiej łatwe wzruszenia: miłosnych relacji będzie tu parę, ale skoro żadna nie przebiega według baśniowego scenariusza, książce daleko do przewidywalnych romansideł. Ponadto autorka sięga po wątki kryminalne (na początku motyw teczki brzmi jak wyjęty z literatury czwartej, ale Jędrzejewska wybroniła się rozwojem akcji) oraz tematy społecznie istotne. Jak to często bywa – wartością stałą w zmieniającym się świecie jest przyjaźń. Kobiety mogą na siebie liczyć – bez względu na aktualne problemy z dziećmi, partnerami czy pracą. W tomie „Marzenia nie bolą” znajdą się głębokie analizy międzyludzkich kontaktów i celne portrety – a nie będzie za to sentymentu i melodramatów.
Małgorzata A. Jędrzejewska wprowadza do książki kilka postaci z wyrazistymi zmartwieniami. Jedna z bohaterek urodziła nieślubną córkę z zespołem Downa i teraz musi znosić szykany ze strony matki-dewotki. Inna przez dwadzieścia pięć lat małżeństwa pielęgnowała nadzieję, że jej małżonek przestanie pić. Pojawiają się konflikty płynące z rozbieżnych marzeń i codzienne troski. W Nowym Stawie prężnie działa stowarzyszenie, które pomaga dzieciom z rodzin patologicznych (oraz ich rodzicom czy opiekunom) w organizowaniu wolnego czasu. Jest jeszcze Ludmiła, wdowa i matka dorastających synów. Wokół niej dzieją się rzeczy tajemnicze, kilku osobom bardzo zależy na dokumentach zmarłego przed wielu laty Piotra. Intryga zaczyna się zacieśniać, a Jędrzejewska niepostrzeżenie przechodzi z obyczajówki w powieść o kryminalnych aspiracjach. Nie porzuca przy tym wcześniej pootwieranych wątków, ale rys sensacyjności dobrze wpływa na fabułę.
Pewien wysiłek widać w dialogach. Autorka bardzo stara się, by brzmiały naturalnie i potocznie, więc – jak to zwykle w takich przypadkach bywa – przeładowuje je treścią. Fakt, że cała lektura nie daje zapomnieć o literackim i rozrywkowym charakterze przygód, sprawia, że rozmowy nie stanowią słabej istoty tomu. Tej można by raczej upatrywać w konstrukcji historii – gdyby za nic miało się rozrywkowy charakter całości. Małgorzata A. Jędrzejewska na początku wprowadza motyw boleśnie wyeksploatowany przez tych twórców, którzy wpatrzeni są w kursy kreatywnego pisania, to jest pomysł ze spisywaniem listy marzeń. Na szczęście oszczędza jej czytelnikom i do tematu powraca dopiero w finale – inaczej powieść zamieniłaby się w szkielet pozbawiony życia. Za to nie wychodzą Jędrzejewskiej popkulturowe odnośniki – cudowny „Shrek” i odwołania do kabaretów. Miło, że autorka przyznaje się, co ją śmieszy – ale szkicowanie scen ze śmiechem wtórnym niekoniecznie urzeknie odbiorców. Zwłaszcza że trafia na wątki, które od lat znają wszyscy – powtarzane do znudzenia straciły urok nowości i trudno uwierzyć, że dla postaci będą jeszcze tak brzmieć.
Świat wykreowany przez Jędrzejewską – i właściwie zawężony do kilku domów – to świat optymistyczny mimo wszystko. Nigdy nie jest idealny w stopniu, który denerwowałby czytelników, ale cieszy możliwością spełniania marzeń. Choć bywa groźny, zawsze gdzieś istnieje ktoś, kto w odpowiednim momencie przyjdzie z pomocą. Droga do szczęścia będzie tu długa i wypełniona trudnymi doświadczeniami na wielu różnych płaszczyznach – ale jak w każdym czytadle, muszą pojawiać się przeszkody, by więcej emocji mógł dostarczyć finał. Jędrzejewska tworzy powieść obyczajową z kilkoma tematami do refleksji – i z paroma brawurowymi scenami.
czwartek, 25 kwietnia 2013
Sam Pivnik: Ocalały
Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Ucieczka przed śmiercią
To jeszcze jedna wojenna opowieść autobiograficzna i wspomnieniowa, spisana ze zwierzeń Sama Pivnika, a gruntownie podbudowana materiałami źródłowymi i świadectwami z czasów wojny. Zupełnie jakby autor bał się oskarżeń o koloryzowanie czy przeinaczanie rzeczywistości na własną modłę. Sam Pivnik ma ponad osiemdziesiąt lat, gdy decyduje się cofnąć w czasie o kilka dekad – i zdać jak najpełniejszą relację ze swojej drogi przez mękę. Wyraźne są w tej książce dwie płaszczyzny – indywidualne doznania i obserwacje autora oraz uzupełnienia ówczesnych domysłów i konfrontowanie rzeczywistości z przekazani. Nie ulega wątpliwości: Sam Pivnik chce jeszcze walczyć o prawdę, ostro krytykuje wszelkie nieścisłości, które jego współpracownicy (długa jest lista osób pomagających przy tworzeniu książki) wynaleźli w opowieściach o Holokauście. Indywidualizacje i uogólnienia – to cechy typowe dla „Ocalałego” i stale powracające w narracji.
W chwili wybuchu wojny Sam Pivnik miał trzynaście lat. Żydowski chłopiec, mieszkaniec Będzina, musiał dorosnąć w przyspieszonym tempie: rozłączony z rodziną trafił do Auschwitz, przeżył marsz śmierci i atak na statek Cap Arcona. Z perspektywy czasu opowiada o traumatycznych doświadczeniach, nie szczędząc czytelnikom drastycznych szczegółów. Dość pobieżnie przedstawia na przykład temat jedzenia, za to kilkakrotnie zastanawia się nad pochodzeniem otrzymywanego przez więźniów mydła. Obozową hierarchię nakreśla jakby według powszechnie znanych informacji, ale obrazy okrutnych śmierci współwięźniów odnotowuje bardzo skrupulatnie. Czasem podaje wiadomości brzmiące ogólnikowo, jakby chciał potwierdzić ich autentyczność ale bez emocjonalnego zaangażowania, innym razem próbuje podejmować polemikę z innymi źródłami. Według znalezionych informacji porządkuje własne wspomnienia i uzupełnia je tak, aby brzmiały podobnie do znanych od lat relacji. Sam Pivnik swobodnie operuje tempem książki – niektóre wydarzenia przedstawia szybko, opatrując je jedynie krótkim komentarzem co do swojej psychiki, do innych często powraca (ale pozbawia je rejestrowanych przemyśleń, jakby chciał, żeby funkcjonowały osobno, w oderwaniu od konkretnego przypadku).
„Ocalały” składa się z serii ekstremalnie trudnych wojennych przeżyć, ale autor – oczywiście dzięki ghostowi – sili się na obiektywny ton, nie zależy mu na sensacyjności ani utrwaleniu swojego nazwiska. W kreślonych w tomie scenach widać nie tylko próbę zachowania najtrudniejszych wspomnień. Pivnik stara się też uzmysłowić odbiorcom, jakich spustoszeń w psychice ludzi dokonywały wojenne tragedie. Stąd ciągłe próby usprawiedliwiania braku ucieczki czy wizerunku zagubionych byłych więźniów, chęć zemsty i rozpacz, której nikt nie może zrozumieć. „Ocalały” to wspomnienia byłego więźnia obozów koncentracyjnych, ale przefiltrowane przez literackie spojrzenie – mimo stałej bliskości śmierci i cierpienia, nie są szorstkie czy przesycone pozaliterackimi celami. Sam Pivnik nie zamierza nikogo przekonywać do swoich odczuć – spisuje po prostu historię swojego przyspieszonego wejścia w dorosłość i wieńczy ją powojennym epilogiem. Dla czytelników będzie to przede wszystkim przypomnienie już znanych tematów w nowej odsłonie.
Ucieczka przed śmiercią
To jeszcze jedna wojenna opowieść autobiograficzna i wspomnieniowa, spisana ze zwierzeń Sama Pivnika, a gruntownie podbudowana materiałami źródłowymi i świadectwami z czasów wojny. Zupełnie jakby autor bał się oskarżeń o koloryzowanie czy przeinaczanie rzeczywistości na własną modłę. Sam Pivnik ma ponad osiemdziesiąt lat, gdy decyduje się cofnąć w czasie o kilka dekad – i zdać jak najpełniejszą relację ze swojej drogi przez mękę. Wyraźne są w tej książce dwie płaszczyzny – indywidualne doznania i obserwacje autora oraz uzupełnienia ówczesnych domysłów i konfrontowanie rzeczywistości z przekazani. Nie ulega wątpliwości: Sam Pivnik chce jeszcze walczyć o prawdę, ostro krytykuje wszelkie nieścisłości, które jego współpracownicy (długa jest lista osób pomagających przy tworzeniu książki) wynaleźli w opowieściach o Holokauście. Indywidualizacje i uogólnienia – to cechy typowe dla „Ocalałego” i stale powracające w narracji.
W chwili wybuchu wojny Sam Pivnik miał trzynaście lat. Żydowski chłopiec, mieszkaniec Będzina, musiał dorosnąć w przyspieszonym tempie: rozłączony z rodziną trafił do Auschwitz, przeżył marsz śmierci i atak na statek Cap Arcona. Z perspektywy czasu opowiada o traumatycznych doświadczeniach, nie szczędząc czytelnikom drastycznych szczegółów. Dość pobieżnie przedstawia na przykład temat jedzenia, za to kilkakrotnie zastanawia się nad pochodzeniem otrzymywanego przez więźniów mydła. Obozową hierarchię nakreśla jakby według powszechnie znanych informacji, ale obrazy okrutnych śmierci współwięźniów odnotowuje bardzo skrupulatnie. Czasem podaje wiadomości brzmiące ogólnikowo, jakby chciał potwierdzić ich autentyczność ale bez emocjonalnego zaangażowania, innym razem próbuje podejmować polemikę z innymi źródłami. Według znalezionych informacji porządkuje własne wspomnienia i uzupełnia je tak, aby brzmiały podobnie do znanych od lat relacji. Sam Pivnik swobodnie operuje tempem książki – niektóre wydarzenia przedstawia szybko, opatrując je jedynie krótkim komentarzem co do swojej psychiki, do innych często powraca (ale pozbawia je rejestrowanych przemyśleń, jakby chciał, żeby funkcjonowały osobno, w oderwaniu od konkretnego przypadku).
„Ocalały” składa się z serii ekstremalnie trudnych wojennych przeżyć, ale autor – oczywiście dzięki ghostowi – sili się na obiektywny ton, nie zależy mu na sensacyjności ani utrwaleniu swojego nazwiska. W kreślonych w tomie scenach widać nie tylko próbę zachowania najtrudniejszych wspomnień. Pivnik stara się też uzmysłowić odbiorcom, jakich spustoszeń w psychice ludzi dokonywały wojenne tragedie. Stąd ciągłe próby usprawiedliwiania braku ucieczki czy wizerunku zagubionych byłych więźniów, chęć zemsty i rozpacz, której nikt nie może zrozumieć. „Ocalały” to wspomnienia byłego więźnia obozów koncentracyjnych, ale przefiltrowane przez literackie spojrzenie – mimo stałej bliskości śmierci i cierpienia, nie są szorstkie czy przesycone pozaliterackimi celami. Sam Pivnik nie zamierza nikogo przekonywać do swoich odczuć – spisuje po prostu historię swojego przyspieszonego wejścia w dorosłość i wieńczy ją powojennym epilogiem. Dla czytelników będzie to przede wszystkim przypomnienie już znanych tematów w nowej odsłonie.
środa, 24 kwietnia 2013
Antoni Ferdynand Ossendowski: Życie i przygody małpki
Zysk i S-ka, Poznań 2013.
Zwierzenia zwierzęcia
Dzieci najłatwiej przyciągnąć do lektury historiami o zwierzętach – bez względu na to, czy utwory mają za sprawą absurdu przynosić śmiech i rozrywkę, czy też ich przeznaczeniem jest niesienie wartości edukacyjnych i wychowawczych, fabułki ze zwierzętami wydają się być ponadczasowe. Zmieniają się natomiast trendy w tematyce oraz sposobach przedstawiania opowieści, co zaobserwować można bez trudu na książce „Życie i przygody małpki” Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego.
Autor i podróżnik zwrócił się do dzieci, by przekazać im kilka prawd o mądrości i wrażliwości zwierząt, ale też żeby przyjrzeć się bardzo trudnym zagadnieniom – między innymi tematowi śmierci. Książkę oparł na własnej przygodzie – bohaterką uczynił Kaśkę, szympansiczkę, którą dostał w prezencie. Posłużył się dziś już naiwnym i brzmiącym trochę archaicznie zabiegiem: to Kaśka ma w swoim tajemniczym języku spisywać pamiętnik i dzielić się spostrzeżeniami z małpiej perspektywy. Tak też czyni, dorastając na oczach czytelników i prezentując różne charaktery oraz relacje – nie tylko międzyludzkie, ale i panujące w świecie zwierząt. Chociaż to tylko mała małpka, Kaśka jest bardzo mądra i można się od niej sporo nauczyć.
Ossendowski jako autor pojawia się w krótkim wprowadzeniu, ramie do właściwej opowieści. Potem powróci jako To, dobry właściciel małpki i opiekun. Oceniany z zewnątrz wypada niczym heros, zwłaszcza w porównaniu z ludźmi chciwymi, złośliwymi, czyniącymi krzywdę i porywczymi. Bo Kaśka na swojej drodze spotka nie tylko miłych i przyjaznych opiekunów. Wielu – w tym niestety mnóstwo dzieci – źle traktuje zwierzęta, nie zastanawiając się nad ich uczuciami i potrzebami. Kaśka przekona się, że świat to niezbyt przyjazne miejsce. Ale czego ma się spodziewać po ludziach, skoro nawet pierwsza część tomu – wspomnienia z dżungli – przesycona jest stałym strachem i bliskością śmierci? Część małp ginie w atakach drapieżników, inne wpadają w pułapki zastawiane przez ludzi. Zdarza się i śmierć ze starości – wszystko to mała bohaterka obserwuje niemal od początku. Wiele nocy spędza w lęku i smutku. Kiedy trafia do świata ludzi, zmienia się źródło i kształt strachu. Ale małpka doświadcza też idylli w domu Ossendowskiego. Tyle że autor nie pozwala jej zbyt długo cieszyć się spokojem – i znów wysyła w nieznane.
„Życie i przygody małpki” to tom obfitujący w przygody. Autor nie bagatelizuje tematów życia i śmierci, nie chroni też swojej bohaterki przed przykrościami. Inaczej niż w standardowych (a już zwłaszcza modnych dzisiaj) wzorcach literatury czwartej pozwala sobie na traktowanie małych czytelników po dorosłemu. Gra na ich uczuciach – ale tylko na tyle, by dobitnie przekazać im prawdy o zwierzętach i niebezpieczeństwach, jakie na nie czyhają. Adrenaliną ubarwia fabułę, a do tego bardziej ją uprawdopodabnia. Tłumaczy przez przygody małpki, że zwierzę to nie zabawka – a jego historia na pewno poruszy dzieci i zapadnie im w pamięć. To lektura wychowawcza – obok wartości rozrywkowych niesie i sporo pouczeń. Autor znalazł w niej również miejsce na atrakcyjne dla dzieci prezentowanie egzotycznej przyrody: chociaż w „Życiu i przygodach małpki” chodzi przede wszystkim o prawienie morałów (ukrywanych w doświadczeniach Kaśki), nie sposób przeoczyć i obrazków z podróży. Dziś nie tworzy się już książek w tym stylu, inne są priorytety czytelników, wydawców i pisarzy – ale tom „Życie i przygody małpki” pozostaje ważną pozycją w biblioteczce najmłodszych. Dlatego też może ucieszyć sposób wydania tej pozycji.
Zwierzenia zwierzęcia
Dzieci najłatwiej przyciągnąć do lektury historiami o zwierzętach – bez względu na to, czy utwory mają za sprawą absurdu przynosić śmiech i rozrywkę, czy też ich przeznaczeniem jest niesienie wartości edukacyjnych i wychowawczych, fabułki ze zwierzętami wydają się być ponadczasowe. Zmieniają się natomiast trendy w tematyce oraz sposobach przedstawiania opowieści, co zaobserwować można bez trudu na książce „Życie i przygody małpki” Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego.
Autor i podróżnik zwrócił się do dzieci, by przekazać im kilka prawd o mądrości i wrażliwości zwierząt, ale też żeby przyjrzeć się bardzo trudnym zagadnieniom – między innymi tematowi śmierci. Książkę oparł na własnej przygodzie – bohaterką uczynił Kaśkę, szympansiczkę, którą dostał w prezencie. Posłużył się dziś już naiwnym i brzmiącym trochę archaicznie zabiegiem: to Kaśka ma w swoim tajemniczym języku spisywać pamiętnik i dzielić się spostrzeżeniami z małpiej perspektywy. Tak też czyni, dorastając na oczach czytelników i prezentując różne charaktery oraz relacje – nie tylko międzyludzkie, ale i panujące w świecie zwierząt. Chociaż to tylko mała małpka, Kaśka jest bardzo mądra i można się od niej sporo nauczyć.
Ossendowski jako autor pojawia się w krótkim wprowadzeniu, ramie do właściwej opowieści. Potem powróci jako To, dobry właściciel małpki i opiekun. Oceniany z zewnątrz wypada niczym heros, zwłaszcza w porównaniu z ludźmi chciwymi, złośliwymi, czyniącymi krzywdę i porywczymi. Bo Kaśka na swojej drodze spotka nie tylko miłych i przyjaznych opiekunów. Wielu – w tym niestety mnóstwo dzieci – źle traktuje zwierzęta, nie zastanawiając się nad ich uczuciami i potrzebami. Kaśka przekona się, że świat to niezbyt przyjazne miejsce. Ale czego ma się spodziewać po ludziach, skoro nawet pierwsza część tomu – wspomnienia z dżungli – przesycona jest stałym strachem i bliskością śmierci? Część małp ginie w atakach drapieżników, inne wpadają w pułapki zastawiane przez ludzi. Zdarza się i śmierć ze starości – wszystko to mała bohaterka obserwuje niemal od początku. Wiele nocy spędza w lęku i smutku. Kiedy trafia do świata ludzi, zmienia się źródło i kształt strachu. Ale małpka doświadcza też idylli w domu Ossendowskiego. Tyle że autor nie pozwala jej zbyt długo cieszyć się spokojem – i znów wysyła w nieznane.
„Życie i przygody małpki” to tom obfitujący w przygody. Autor nie bagatelizuje tematów życia i śmierci, nie chroni też swojej bohaterki przed przykrościami. Inaczej niż w standardowych (a już zwłaszcza modnych dzisiaj) wzorcach literatury czwartej pozwala sobie na traktowanie małych czytelników po dorosłemu. Gra na ich uczuciach – ale tylko na tyle, by dobitnie przekazać im prawdy o zwierzętach i niebezpieczeństwach, jakie na nie czyhają. Adrenaliną ubarwia fabułę, a do tego bardziej ją uprawdopodabnia. Tłumaczy przez przygody małpki, że zwierzę to nie zabawka – a jego historia na pewno poruszy dzieci i zapadnie im w pamięć. To lektura wychowawcza – obok wartości rozrywkowych niesie i sporo pouczeń. Autor znalazł w niej również miejsce na atrakcyjne dla dzieci prezentowanie egzotycznej przyrody: chociaż w „Życiu i przygodach małpki” chodzi przede wszystkim o prawienie morałów (ukrywanych w doświadczeniach Kaśki), nie sposób przeoczyć i obrazków z podróży. Dziś nie tworzy się już książek w tym stylu, inne są priorytety czytelników, wydawców i pisarzy – ale tom „Życie i przygody małpki” pozostaje ważną pozycją w biblioteczce najmłodszych. Dlatego też może ucieszyć sposób wydania tej pozycji.
wtorek, 23 kwietnia 2013
Andromeda Romano-Lax: Noc w Piemoncie
WNK, Warszawa 2013.
Podróż w głąb siebie
Andromeda Romano-Lax sięga tym razem do miej odległej przeszłości – do czasów drugiej wojny światowej. Swoją powieść, jak poprzednio, silnie podbudowuje znajomością obyczajów, wiedzą historyczną, a i lekturami z zakresu kulturoznawstwa. Ale o wiele bardziej istotne staje się znalezienie tematu, który wbrew czasowemu dystansowi nadal poruszać będzie wyobraźnię odbiorców. Dramat jednostki w obliczu wydarzeń historycznych oraz motyw drogi, podczas której bohater dojrzewa do działania – to dwa wyznaczniki „Nocy w Piemoncie”, niezbyt długiej, ale nie mniej intensywnej niż wcześniej powieści utalentowanej autorki.
Ernst jest bezwolny wobec silniejszych i ważniejszych. Nie buntuje się i nie potrafi decydować o własnym losie. Przypadkowy gest odczytany jako wyraz poparcia dla Hitlera sprawia, że Ernst otrzymuje niezwykłą posadę: ma dla Hitlera – zwanego Kolekcjonerem – sprowadzać wybrane dzieła sztuki. Aktualnie czuwać będzie nad Dyskobolem. Wraz z dwoma włoskimi braćmi i rzeźbą zapakowaną do drewnianej skrzyni wyrusza w drogę. Jednak nie wszyscy podzielają zamiłowanie bohatera do sztuki, nie dla wszystkich też posłuszne wykonywanie rozkazów staje się priorytetem. W drodze zdarzyć się może sporo. Ernst przejdzie dodatkowy kurs dojrzewania, a rozwój wypadków zmusi go do przyjrzenia się własnej, najbardziej wstydliwej tajemnicy.
Ernst to bohater naznaczony. W jego dzieciństwie i młodości tkwi pewna trauma, którą odsłaniać będzie autorka stopniowo, enigmatycznymi migawkami i niepokojącymi błyskami przeszłości. Ten zabieg pozwoli na reinterpretację zachowań postaci, każe zweryfikować pierwsze oceny i jeszcze raz przeanalizować wydarzenia. Ernst chce uciec od przeszłości, udaje mu się ją stłumić, zagłuszyć w sobie. W drodze z dziełem sztuki mężczyzna będzie musiał powrócić do dramatu i przepracować go w sobie – inaczej nie będzie miał szans na normalne życie. Tymczasem wewnętrznej walce towarzyszy niebezpiecznie bliska wojna. Już nie można wyzwolić się spod wpływów Kolekcjonera (nazwisko Hitlera zbyt często tu nie pada, jakby w obawie postaci przed represjami), sytuacja jawi się coraz bardziej groźnie. Inaczej jest na włoskiej wsi: tu na razie triumfują życie i śmierć, miłość i nienawiść. Dotychczasową życiową pustkę Ernst zestawia zatem z intensywnością doznań w nowym miejscu.
Andromeda Romano-Lax potrafi zadbać o emocjonującą fabułę. Ale prawdziwym majstersztykiem w jej wykonaniu stają się rozważania o sztuce. Zachwyt nad rzeźbą, wielokrotnie i w różnych odsłonach przytaczany, to nie pustosłowie, a niemal poetycka analiza piękna, królestwo zmysłowych wrażeń i idealne studium przedmiotu. Reakcja na arcydzieło jest diametralnie różna od reakcji na drugiego człowieka, doskonałość wyzwala czysty i szczery zachwyt. Jednocześnie okazuje się zaprzeczeniem istnienia – ten paradoks autorka dobrze w tomie uchwyciła.
Nie interesuje jej wojna. „Noc w Piemoncie” to powieść o skracanym czasie akcji. Wojna zostaje przesunięta do tła, do znanego czytelnikom kontekstu. W centrum wydarzeń znajduje się okaleczony psychicznie i fizycznie mężczyzna, który musi uporać się z własnymi demonami w najbardziej niesprzyjających okolicznościach. Akcję opiera Andromeda Romano-Lax na tajemniczym problemie Ernsta – cały bieg wypadków, choć znakomicie uchwycony i uzasadniony, to tylko pretekst dla niewyobrażalnego mentalnego wysiłku postaci. Tym „Noc w Piemoncie” różni się od poprzedniego tomu autorki.
Podróż w głąb siebie
Andromeda Romano-Lax sięga tym razem do miej odległej przeszłości – do czasów drugiej wojny światowej. Swoją powieść, jak poprzednio, silnie podbudowuje znajomością obyczajów, wiedzą historyczną, a i lekturami z zakresu kulturoznawstwa. Ale o wiele bardziej istotne staje się znalezienie tematu, który wbrew czasowemu dystansowi nadal poruszać będzie wyobraźnię odbiorców. Dramat jednostki w obliczu wydarzeń historycznych oraz motyw drogi, podczas której bohater dojrzewa do działania – to dwa wyznaczniki „Nocy w Piemoncie”, niezbyt długiej, ale nie mniej intensywnej niż wcześniej powieści utalentowanej autorki.
Ernst jest bezwolny wobec silniejszych i ważniejszych. Nie buntuje się i nie potrafi decydować o własnym losie. Przypadkowy gest odczytany jako wyraz poparcia dla Hitlera sprawia, że Ernst otrzymuje niezwykłą posadę: ma dla Hitlera – zwanego Kolekcjonerem – sprowadzać wybrane dzieła sztuki. Aktualnie czuwać będzie nad Dyskobolem. Wraz z dwoma włoskimi braćmi i rzeźbą zapakowaną do drewnianej skrzyni wyrusza w drogę. Jednak nie wszyscy podzielają zamiłowanie bohatera do sztuki, nie dla wszystkich też posłuszne wykonywanie rozkazów staje się priorytetem. W drodze zdarzyć się może sporo. Ernst przejdzie dodatkowy kurs dojrzewania, a rozwój wypadków zmusi go do przyjrzenia się własnej, najbardziej wstydliwej tajemnicy.
Ernst to bohater naznaczony. W jego dzieciństwie i młodości tkwi pewna trauma, którą odsłaniać będzie autorka stopniowo, enigmatycznymi migawkami i niepokojącymi błyskami przeszłości. Ten zabieg pozwoli na reinterpretację zachowań postaci, każe zweryfikować pierwsze oceny i jeszcze raz przeanalizować wydarzenia. Ernst chce uciec od przeszłości, udaje mu się ją stłumić, zagłuszyć w sobie. W drodze z dziełem sztuki mężczyzna będzie musiał powrócić do dramatu i przepracować go w sobie – inaczej nie będzie miał szans na normalne życie. Tymczasem wewnętrznej walce towarzyszy niebezpiecznie bliska wojna. Już nie można wyzwolić się spod wpływów Kolekcjonera (nazwisko Hitlera zbyt często tu nie pada, jakby w obawie postaci przed represjami), sytuacja jawi się coraz bardziej groźnie. Inaczej jest na włoskiej wsi: tu na razie triumfują życie i śmierć, miłość i nienawiść. Dotychczasową życiową pustkę Ernst zestawia zatem z intensywnością doznań w nowym miejscu.
Andromeda Romano-Lax potrafi zadbać o emocjonującą fabułę. Ale prawdziwym majstersztykiem w jej wykonaniu stają się rozważania o sztuce. Zachwyt nad rzeźbą, wielokrotnie i w różnych odsłonach przytaczany, to nie pustosłowie, a niemal poetycka analiza piękna, królestwo zmysłowych wrażeń i idealne studium przedmiotu. Reakcja na arcydzieło jest diametralnie różna od reakcji na drugiego człowieka, doskonałość wyzwala czysty i szczery zachwyt. Jednocześnie okazuje się zaprzeczeniem istnienia – ten paradoks autorka dobrze w tomie uchwyciła.
Nie interesuje jej wojna. „Noc w Piemoncie” to powieść o skracanym czasie akcji. Wojna zostaje przesunięta do tła, do znanego czytelnikom kontekstu. W centrum wydarzeń znajduje się okaleczony psychicznie i fizycznie mężczyzna, który musi uporać się z własnymi demonami w najbardziej niesprzyjających okolicznościach. Akcję opiera Andromeda Romano-Lax na tajemniczym problemie Ernsta – cały bieg wypadków, choć znakomicie uchwycony i uzasadniony, to tylko pretekst dla niewyobrażalnego mentalnego wysiłku postaci. Tym „Noc w Piemoncie” różni się od poprzedniego tomu autorki.
poniedziałek, 22 kwietnia 2013
Anna Karpińska: Pozwól się uwieść
Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Rozwód z nadziejami
Spora część współczesnych powieści obyczajowych rozpoczyna się od rozwodu bohaterki: nie inaczej jest i tym razem. Marta ma osiemnastoletnie dzieci, matkę hipochondryczkę i nieodpowiedzialną siostrę. I właśnie musi zacząć układać sobie życie na nowo, ku niezadowoleniu pociech. Bohaterka ma też wyraźny problem z asertywnością, potrzeby innych stawia na pierwszym miejscu, zawsze spieszy z pomocą, jest gotowa, by każdemu usługiwać. Jest też coraz bardziej sfrustrowana tym stanem rzeczy. Niewidzialna dla otoczenia, musi nauczyć się dbać o swoje dobro.
Po „Chorwackiej przystani” Anna Karpińska bardzo zwolniła tempo. Jej nowa powieść jest bardziej refleksyjna, utrzymana w jednostajnym rytmie i nastawiona na wewnętrzne rozterki postaci. Konwencja powieści romansowej pozwala się domyślać, że po zakończeniu jednego związku w orbicie bohaterki pojawi się kolejny ważny mężczyzna, ale autorka próbuje też grać z czytelniczkami, podsuwając im fałszywe tropy i uciekając od schematu. Przycichają rozwodowe sprawy, a nowe uczucie nie bardzo chce rozkwitnąć – z tym Karpińska zostawi odbiorczynie na długo. Żeby sercowe sprawy raz zdradzonej kobiety nie zniechęciły do lektury, na pierwszy plan wysuwa się melodramat, w który zaplątane są siostra i przyjaciółka Marty oraz jej szwagier. To tu rozgrywać się będą wydarzenia rodem z telenowel – i odciągną uwagę od pustki w życiu niezbyt szczęśliwej postaci. Sama Marta wprawdzie nie będzie żyć na pustyni, ale autorka ma co do niej pewne plany, więc nie pozwala na bardziej żywiołowe działania. Z wprawą roztrząsa rodzinne życie: dzieci są już dorosłe i myślą o wyprowadzce z domu, matka wysługuje się starszą córką jak Kopciuszkiem, siostra jest samolubna i dostrzega tylko własne troski. Wszyscy bez przerwy szukają pomocy i schronienia u Marty, nie zamierzając rewanżować się za przysługi.
Są dwie drogi ucieczki od przytłaczającej codzienności. Pierwszą zapewnia Marcie praca. Bohaterka jest kolejną w obyczajówkach dziennikarką, tyle dobrze, że Karpińska zdecydowała się na zacieśnienie poruszanych przez nią tematów do ogrodnictwa. Jednak wytchnienie przynosi Marcie praca nad konkursowym projektem ogrodu – to spełnienie marzenia, na które bohaterka dotąd nie miała czasu. Drugim motywem niosącym ulgę w ciężkich chwilach okazuje się wymiana korespondencji z tajemniczym Szymonem. Oczywiste jest od pierwszych słów, że to Szymon powinien stać się księciem z bajki dla samotnej kobiety – ale i tak śledzenie listów, jakie ślą do siebie Marta i Szymon, niesie przyjemność. Anna Karpińska najwyraźniej dobrze czuje się w motywach epistolograficznych; ani formy grzecznościowe, ani tony zwierzeń nie brzmią tutaj fałszywie, za to imponuje umiejętność odpowiedniego ubierania w słowa wydarzeń i uczuć (minus za pomysł na adresy mailowe: mała szansa, by bohaterowie mogli się takimi posługiwać). Dla czytelniczek intrygująca będzie jeszcze jedna warstwa tomu, sfera kulinarna. Marta bez przerwy przygotowuje wymyślne potrawy – przy „Pozwól się uwieść” łatwo o przypływ apetytu.
Autorka nie stara się na siłę bawić – chociaż dostarcza rozrywki. Śladowy optymizm nie pozwoli na przygnębienie, ale przez długi czas odbiorczynie towarzyszyć będą bohaterce w chwilach trudnych i trudniejszych. Być może część z nich zrozumie, że warto walczyć o siebie i o własne marzenia, a część przypomni sobie o asertywnych postawach – bo dowody poświęcenia Marty momentami budzą gniew – nagrodą będzie historia, która ma wzruszać. Anna Karpińska wprawdzie mniej stawia na wyciskacz łez, a bardziej na impuls do działania, ale jej powieść da się odczytywać na dwa sposoby. Skomplikowane psychologiczne relacje w środku tomu wyrównają konwencjonalne zakończenie, a być może odbiorczyniom przypadnie też do gustu w miarę oryginalny pomysł na zainteresowania postaci. W każdym razie druga książka Karpińskiej, chociaż spokojniejsza, jest też bardziej dojrzała od poprzedniej.
Rozwód z nadziejami
Spora część współczesnych powieści obyczajowych rozpoczyna się od rozwodu bohaterki: nie inaczej jest i tym razem. Marta ma osiemnastoletnie dzieci, matkę hipochondryczkę i nieodpowiedzialną siostrę. I właśnie musi zacząć układać sobie życie na nowo, ku niezadowoleniu pociech. Bohaterka ma też wyraźny problem z asertywnością, potrzeby innych stawia na pierwszym miejscu, zawsze spieszy z pomocą, jest gotowa, by każdemu usługiwać. Jest też coraz bardziej sfrustrowana tym stanem rzeczy. Niewidzialna dla otoczenia, musi nauczyć się dbać o swoje dobro.
Po „Chorwackiej przystani” Anna Karpińska bardzo zwolniła tempo. Jej nowa powieść jest bardziej refleksyjna, utrzymana w jednostajnym rytmie i nastawiona na wewnętrzne rozterki postaci. Konwencja powieści romansowej pozwala się domyślać, że po zakończeniu jednego związku w orbicie bohaterki pojawi się kolejny ważny mężczyzna, ale autorka próbuje też grać z czytelniczkami, podsuwając im fałszywe tropy i uciekając od schematu. Przycichają rozwodowe sprawy, a nowe uczucie nie bardzo chce rozkwitnąć – z tym Karpińska zostawi odbiorczynie na długo. Żeby sercowe sprawy raz zdradzonej kobiety nie zniechęciły do lektury, na pierwszy plan wysuwa się melodramat, w który zaplątane są siostra i przyjaciółka Marty oraz jej szwagier. To tu rozgrywać się będą wydarzenia rodem z telenowel – i odciągną uwagę od pustki w życiu niezbyt szczęśliwej postaci. Sama Marta wprawdzie nie będzie żyć na pustyni, ale autorka ma co do niej pewne plany, więc nie pozwala na bardziej żywiołowe działania. Z wprawą roztrząsa rodzinne życie: dzieci są już dorosłe i myślą o wyprowadzce z domu, matka wysługuje się starszą córką jak Kopciuszkiem, siostra jest samolubna i dostrzega tylko własne troski. Wszyscy bez przerwy szukają pomocy i schronienia u Marty, nie zamierzając rewanżować się za przysługi.
Są dwie drogi ucieczki od przytłaczającej codzienności. Pierwszą zapewnia Marcie praca. Bohaterka jest kolejną w obyczajówkach dziennikarką, tyle dobrze, że Karpińska zdecydowała się na zacieśnienie poruszanych przez nią tematów do ogrodnictwa. Jednak wytchnienie przynosi Marcie praca nad konkursowym projektem ogrodu – to spełnienie marzenia, na które bohaterka dotąd nie miała czasu. Drugim motywem niosącym ulgę w ciężkich chwilach okazuje się wymiana korespondencji z tajemniczym Szymonem. Oczywiste jest od pierwszych słów, że to Szymon powinien stać się księciem z bajki dla samotnej kobiety – ale i tak śledzenie listów, jakie ślą do siebie Marta i Szymon, niesie przyjemność. Anna Karpińska najwyraźniej dobrze czuje się w motywach epistolograficznych; ani formy grzecznościowe, ani tony zwierzeń nie brzmią tutaj fałszywie, za to imponuje umiejętność odpowiedniego ubierania w słowa wydarzeń i uczuć (minus za pomysł na adresy mailowe: mała szansa, by bohaterowie mogli się takimi posługiwać). Dla czytelniczek intrygująca będzie jeszcze jedna warstwa tomu, sfera kulinarna. Marta bez przerwy przygotowuje wymyślne potrawy – przy „Pozwól się uwieść” łatwo o przypływ apetytu.
Autorka nie stara się na siłę bawić – chociaż dostarcza rozrywki. Śladowy optymizm nie pozwoli na przygnębienie, ale przez długi czas odbiorczynie towarzyszyć będą bohaterce w chwilach trudnych i trudniejszych. Być może część z nich zrozumie, że warto walczyć o siebie i o własne marzenia, a część przypomni sobie o asertywnych postawach – bo dowody poświęcenia Marty momentami budzą gniew – nagrodą będzie historia, która ma wzruszać. Anna Karpińska wprawdzie mniej stawia na wyciskacz łez, a bardziej na impuls do działania, ale jej powieść da się odczytywać na dwa sposoby. Skomplikowane psychologiczne relacje w środku tomu wyrównają konwencjonalne zakończenie, a być może odbiorczyniom przypadnie też do gustu w miarę oryginalny pomysł na zainteresowania postaci. W każdym razie druga książka Karpińskiej, chociaż spokojniejsza, jest też bardziej dojrzała od poprzedniej.
niedziela, 21 kwietnia 2013
Piers Anthony: Przesmyk centaura
Nasza Księgarnia, Warszawa 2013.
Zamiast króla
Przeszło trzy dekady liczy sobie czwarty tom serii „Xanth”, a Piers Anthony po raz drugi ukazuje dojrzewanie młodego Dora, tym razem – bez czarów i na poważnie, lecz nie mniej zajmująco niż ostatnio. W „Przesmyku centaura” punkt wyjścia wydaje się dość typowy, przynajmniej dla młodzieżowych historii. Dor przez kilka dni ma pełnić obowiązki króla. Sam jest jeszcze zwyczajnym nastolatkiem, niegotowym na przejmowanie rządów – więc wizja tymczasowego panowania pozwala oswoić lęk. Poza tym Dor nie radzi sobie z ortografią powinien zatem dalej się uczyć. W końcu jednak wychodzi na jaw, że król, ojciec przekornej Irene, wyprawił się aż do Przyziemia… i wpadł w poważne tarapaty. Jeden Dor może spróbować zorganizować pomoc. Towarzyszy mu piękna Irene, która coraz częściej przyciąga uwagę otoczenia swoimi długimi nogami i bujnymi kształtami.
Mieszkańców Xanthu cechuje umiejętność czarowania. Każdy potrafi coś innego: Dor rozumie mowę przedmiotów, a Irene potrafi błyskawicznie hodować rośliny o magicznych właściwościach (dlatego „hoduje” je a nie „uprawia”). W zetknięciu z wrogiem potrzebna więc będzie także umiejętność podejmowania błyskawicznych decyzji, brawura i rozwinięta wyobraźnia. Im dalej od Xanthu, tym bardziej niebezpiecznie. Ale dla Dora i Irene liczy się – poza ratunkiem dla władców – i własne towarzystwo. Dor może świadomie doświadczać tego, co poznał w podróży w przeszłość jako obserwator. Powoli rozkwita wzajemne uczucie, któremu sporo pomaga kokieteria dziewczyny. Akcja rozgrywa się zatem na dwóch płaszczyznach – po pierwsze to przygodowe losy bohaterów, walki z użyciem czarów, przebiegłe sztuczki i czyhające zewsząd niebezpieczeństwa. Po drugie – niemal intymne relacje między Dorem i Irene: oczywiście Piers Anthony nie przeprowadza tu literackiej rewolucji, tworzy w końcu fantastykę dla młodzieży w czasach, gdy granice tabu bywały silnie zaznaczone. Dwie konwencje, które nie zmęczą – a to dzięki humorowi autora.
„Przesmyk centaura” – podobnie jak wcześniejsze tomy serii – przesycony jest dyskretną ironią i dowcipem. Przejawia się to zwłaszcza w konstrukcji opowieści. Anthony buduje zabawne scenki i łączy je w podobnie komiczne sytuacje. Nigdy nie przesłania śmiechem adrenaliny, ale kiedy tylko ma szansę zwolnić tempo, natychmiast wstawia do opowieści sympatyczny obrazek z prywatnego życia Dora i Irene. Młodzi dobrze się ze sobą czują, a stałe ich przekomarzanki dodatkowo cieszą czytelników. Autor przy okazji wprowadza też drobne figle mieszkańców Xanthu – widać, że dobrze czuje się w świecie własnej wyobraźni i może do niego zapraszać kolejnych fanów.
Dziś, gdy młodzieżowe powieści fantasy coraz bardziej epatują przemocą i przypominają jednowątkowe komputerowe gry, młodzi odbiorcy docenić powinni sposób projektowania przestrzeni i charakterów właściwych dla Xanthu. Tu fabuła nie jest do końca linearna, a opis nie przypomina rozwiązań w stylu pop. Dzieje się wiele i szybko, a ważniejsze niż cel okazują się drogi do niego. Dzięki temu książka dostarcza czytelnikom przyjemności. Wcale nie potrzeba krwawych i brutalnych walk na śmierć i życie, podstępy i próby władania dostępną bronią a także umiejętność współpracy będą bardziej atrakcyjne. Nic dziwnego, że Piers Anthony w dalszym ciągu potrafi przekonywać do siebie odbiorców – i to nie tylko nastoletnich. Jeśli chce się przekonać kogoś do fabuł fantastycznych, seria „Xanth” będzie bardzo dobrym wyborem. Sympatyczni bohaterowie, cięty język i niebanalne pomysły na rozwój akcji to cechy charakterystyczne również dla „Przesmyku centaura”. Sagowy rytm cyklu sprawia, że autor nie musi powtarzać wcześniej podawanych wiadomości, zachowuje autonomiczność kolejnych części, chociaż nie wykracza poza naturalny dla postaci świat Xanthu.
Zamiast króla
Przeszło trzy dekady liczy sobie czwarty tom serii „Xanth”, a Piers Anthony po raz drugi ukazuje dojrzewanie młodego Dora, tym razem – bez czarów i na poważnie, lecz nie mniej zajmująco niż ostatnio. W „Przesmyku centaura” punkt wyjścia wydaje się dość typowy, przynajmniej dla młodzieżowych historii. Dor przez kilka dni ma pełnić obowiązki króla. Sam jest jeszcze zwyczajnym nastolatkiem, niegotowym na przejmowanie rządów – więc wizja tymczasowego panowania pozwala oswoić lęk. Poza tym Dor nie radzi sobie z ortografią powinien zatem dalej się uczyć. W końcu jednak wychodzi na jaw, że król, ojciec przekornej Irene, wyprawił się aż do Przyziemia… i wpadł w poważne tarapaty. Jeden Dor może spróbować zorganizować pomoc. Towarzyszy mu piękna Irene, która coraz częściej przyciąga uwagę otoczenia swoimi długimi nogami i bujnymi kształtami.
Mieszkańców Xanthu cechuje umiejętność czarowania. Każdy potrafi coś innego: Dor rozumie mowę przedmiotów, a Irene potrafi błyskawicznie hodować rośliny o magicznych właściwościach (dlatego „hoduje” je a nie „uprawia”). W zetknięciu z wrogiem potrzebna więc będzie także umiejętność podejmowania błyskawicznych decyzji, brawura i rozwinięta wyobraźnia. Im dalej od Xanthu, tym bardziej niebezpiecznie. Ale dla Dora i Irene liczy się – poza ratunkiem dla władców – i własne towarzystwo. Dor może świadomie doświadczać tego, co poznał w podróży w przeszłość jako obserwator. Powoli rozkwita wzajemne uczucie, któremu sporo pomaga kokieteria dziewczyny. Akcja rozgrywa się zatem na dwóch płaszczyznach – po pierwsze to przygodowe losy bohaterów, walki z użyciem czarów, przebiegłe sztuczki i czyhające zewsząd niebezpieczeństwa. Po drugie – niemal intymne relacje między Dorem i Irene: oczywiście Piers Anthony nie przeprowadza tu literackiej rewolucji, tworzy w końcu fantastykę dla młodzieży w czasach, gdy granice tabu bywały silnie zaznaczone. Dwie konwencje, które nie zmęczą – a to dzięki humorowi autora.
„Przesmyk centaura” – podobnie jak wcześniejsze tomy serii – przesycony jest dyskretną ironią i dowcipem. Przejawia się to zwłaszcza w konstrukcji opowieści. Anthony buduje zabawne scenki i łączy je w podobnie komiczne sytuacje. Nigdy nie przesłania śmiechem adrenaliny, ale kiedy tylko ma szansę zwolnić tempo, natychmiast wstawia do opowieści sympatyczny obrazek z prywatnego życia Dora i Irene. Młodzi dobrze się ze sobą czują, a stałe ich przekomarzanki dodatkowo cieszą czytelników. Autor przy okazji wprowadza też drobne figle mieszkańców Xanthu – widać, że dobrze czuje się w świecie własnej wyobraźni i może do niego zapraszać kolejnych fanów.
Dziś, gdy młodzieżowe powieści fantasy coraz bardziej epatują przemocą i przypominają jednowątkowe komputerowe gry, młodzi odbiorcy docenić powinni sposób projektowania przestrzeni i charakterów właściwych dla Xanthu. Tu fabuła nie jest do końca linearna, a opis nie przypomina rozwiązań w stylu pop. Dzieje się wiele i szybko, a ważniejsze niż cel okazują się drogi do niego. Dzięki temu książka dostarcza czytelnikom przyjemności. Wcale nie potrzeba krwawych i brutalnych walk na śmierć i życie, podstępy i próby władania dostępną bronią a także umiejętność współpracy będą bardziej atrakcyjne. Nic dziwnego, że Piers Anthony w dalszym ciągu potrafi przekonywać do siebie odbiorców – i to nie tylko nastoletnich. Jeśli chce się przekonać kogoś do fabuł fantastycznych, seria „Xanth” będzie bardzo dobrym wyborem. Sympatyczni bohaterowie, cięty język i niebanalne pomysły na rozwój akcji to cechy charakterystyczne również dla „Przesmyku centaura”. Sagowy rytm cyklu sprawia, że autor nie musi powtarzać wcześniej podawanych wiadomości, zachowuje autonomiczność kolejnych części, chociaż nie wykracza poza naturalny dla postaci świat Xanthu.
sobota, 20 kwietnia 2013
Monika B. Janowska: Zawracanie głowy
Zysk i S-ka, Poznań 2013.
Normalność i akcja
Monika B. Janowska za wszelką cenę stara się oderwać od schematów czytadeł, zachowując przy tym zagadnienia przyciągające do dobrych obyczajówek. Rudowłosa bohaterka „Zawracania głowy” pracuje na poczcie, nigdzie nie studiowała i uwielbia sery pleśniowe. Czas dzieli między obowiązki służbowe i swoją rodzinę – chciałaby też bardziej zaangażować się w związek, ale mężczyzna jej życia okazuje się niedostępny. Tymczasem na Adę zwraca uwagę jeden z petentów, wręcz nieprzyzwoicie bogaty. Stara się zdobyć serce rudowłosej, ale jeszcze nie wie, że będzie musiał zaakceptować nie tylko jej dziwactwa, lecz również wybryki rodziny. Umysł dziadka zaczyna przegrywać ze starością, matka wciąż wpada w stany depresyjne, a babci najwyraźniej ktoś grozi. W obliczu takich kataklizmów Ada nie ma szczególnej ochoty na rozwijanie romansowej znajomości.
Od początku powieści Janowska wyraźnie stawia na normalność, a może i przeciętność. Chce, żeby czytelnicy ujrzeli w bohaterce zwykłą kobietę w jej codziennym otoczeniu. Rutyny nie przełamują zatem ani utarczki z marudnymi klientami poczty, ani częste spotkania z przyjaciółkami. Dla podkreślenia zwyczajności Janowska celowo zagłębia się w pozornie nieistotne szczegóły z egzystencji Ady, wprowadza odbiorców w szeroki krąg jej znajomych i w zasadzie nie pozwala na posiadanie ekstrawaganckich poglądów. Nawet marzenia Ady są stonowane i dopasowane do ugrzecznionego obrazka: nie ma w nich miejsca na bajkowość i nierealne rojenia. W życiu wstrząsy są raczej niewielkie i nie ma impulsu do zmian – czyli autorce udało się to, co bezskutecznie próbują odbiorczyniom wmawiać twórcy poczytnych obyczajówek – powołanie do istnienia bohaterki, która nie wyróżnia się z tłumu.
I na tej bazie Monika B. Janowska próbuje rozwinąć skrzydła wyobraźni. Najpierw sprowadza księcia z bajki, który zakochuje się od pierwszego wejrzenia w nieznajomej i zrobi wszystko, by była to miłość na zawsze – oczywiście odwzajemniona. Potem próbuje autorka jeszcze drugiej konwencji, rodem z młodzieżowej literatury przygodowej. W egzystencji babci pojawia się jakaś tajemnica. Delikatne sygnały, że coś jest nie tak, podbudowuje autorka uporczywym milczeniem najbardziej zainteresowanej – wszystko wskazuje na to, że zagadkę Ada będzie musiała rozwiązać sama i to gdy babcia zniknie. Kiedy już autorka zdecyduje się zburzyć rodzinną idyllę, nie ma żadnych zahamowań i nakręca akcję tak, że nie powstydziłby się jej żaden serial kryminalny. Ale nie wprowadza realnych zagrożeń czy zjawisk, które zakłóciłyby lekturę odbiorczyniom: w sceny rodem z filmu akcji trudno uwierzyć po spokojnym i naturalnym wprowadzeniu. Zresztą – na zrobienie krzywdy nieco naiwnej bohaterce nie pozwala też konwencja obyczajówki – można więc czytać ze spokojem, bez względu na to, co się stanie.
Płomienne uczucia i odpowiadające im rozczarowania, wielki strach, przyjaźń ponad wszystko – te zagadnienia przefiltrowane są przez rutynę i sprowadzone do rytmu życia w Legnicy (bo tu autorka umieściła akcję). Chce Janowska połączyć zwyczajną egzystencję z obrazami wielkich namiętności, te z kolei wzbogacić o mrożące krew w żyłach sceny. Tak tworzy czytadło – niby z charakterystycznych motywów, a jednak oryginalne, bardziej niszowe i dość spore objętościowo. Janowska do składankowej fabuły dodaje jeszcze narrację, która powinna naśladować przemyślenia Ady, ale jest uzupełniana jednoznacznymi określeniami jej stanów emocjonalnych, wystudiowanymi gestami, a nawet wiedzą o mieście. Nie szkodzi, bo i tak historia pobrzmiewa jak mało realna bajka – być może za sprawą wpatrywania się w nieksiążkową zwyczajność.
Normalność i akcja
Monika B. Janowska za wszelką cenę stara się oderwać od schematów czytadeł, zachowując przy tym zagadnienia przyciągające do dobrych obyczajówek. Rudowłosa bohaterka „Zawracania głowy” pracuje na poczcie, nigdzie nie studiowała i uwielbia sery pleśniowe. Czas dzieli między obowiązki służbowe i swoją rodzinę – chciałaby też bardziej zaangażować się w związek, ale mężczyzna jej życia okazuje się niedostępny. Tymczasem na Adę zwraca uwagę jeden z petentów, wręcz nieprzyzwoicie bogaty. Stara się zdobyć serce rudowłosej, ale jeszcze nie wie, że będzie musiał zaakceptować nie tylko jej dziwactwa, lecz również wybryki rodziny. Umysł dziadka zaczyna przegrywać ze starością, matka wciąż wpada w stany depresyjne, a babci najwyraźniej ktoś grozi. W obliczu takich kataklizmów Ada nie ma szczególnej ochoty na rozwijanie romansowej znajomości.
Od początku powieści Janowska wyraźnie stawia na normalność, a może i przeciętność. Chce, żeby czytelnicy ujrzeli w bohaterce zwykłą kobietę w jej codziennym otoczeniu. Rutyny nie przełamują zatem ani utarczki z marudnymi klientami poczty, ani częste spotkania z przyjaciółkami. Dla podkreślenia zwyczajności Janowska celowo zagłębia się w pozornie nieistotne szczegóły z egzystencji Ady, wprowadza odbiorców w szeroki krąg jej znajomych i w zasadzie nie pozwala na posiadanie ekstrawaganckich poglądów. Nawet marzenia Ady są stonowane i dopasowane do ugrzecznionego obrazka: nie ma w nich miejsca na bajkowość i nierealne rojenia. W życiu wstrząsy są raczej niewielkie i nie ma impulsu do zmian – czyli autorce udało się to, co bezskutecznie próbują odbiorczyniom wmawiać twórcy poczytnych obyczajówek – powołanie do istnienia bohaterki, która nie wyróżnia się z tłumu.
I na tej bazie Monika B. Janowska próbuje rozwinąć skrzydła wyobraźni. Najpierw sprowadza księcia z bajki, który zakochuje się od pierwszego wejrzenia w nieznajomej i zrobi wszystko, by była to miłość na zawsze – oczywiście odwzajemniona. Potem próbuje autorka jeszcze drugiej konwencji, rodem z młodzieżowej literatury przygodowej. W egzystencji babci pojawia się jakaś tajemnica. Delikatne sygnały, że coś jest nie tak, podbudowuje autorka uporczywym milczeniem najbardziej zainteresowanej – wszystko wskazuje na to, że zagadkę Ada będzie musiała rozwiązać sama i to gdy babcia zniknie. Kiedy już autorka zdecyduje się zburzyć rodzinną idyllę, nie ma żadnych zahamowań i nakręca akcję tak, że nie powstydziłby się jej żaden serial kryminalny. Ale nie wprowadza realnych zagrożeń czy zjawisk, które zakłóciłyby lekturę odbiorczyniom: w sceny rodem z filmu akcji trudno uwierzyć po spokojnym i naturalnym wprowadzeniu. Zresztą – na zrobienie krzywdy nieco naiwnej bohaterce nie pozwala też konwencja obyczajówki – można więc czytać ze spokojem, bez względu na to, co się stanie.
Płomienne uczucia i odpowiadające im rozczarowania, wielki strach, przyjaźń ponad wszystko – te zagadnienia przefiltrowane są przez rutynę i sprowadzone do rytmu życia w Legnicy (bo tu autorka umieściła akcję). Chce Janowska połączyć zwyczajną egzystencję z obrazami wielkich namiętności, te z kolei wzbogacić o mrożące krew w żyłach sceny. Tak tworzy czytadło – niby z charakterystycznych motywów, a jednak oryginalne, bardziej niszowe i dość spore objętościowo. Janowska do składankowej fabuły dodaje jeszcze narrację, która powinna naśladować przemyślenia Ady, ale jest uzupełniana jednoznacznymi określeniami jej stanów emocjonalnych, wystudiowanymi gestami, a nawet wiedzą o mieście. Nie szkodzi, bo i tak historia pobrzmiewa jak mało realna bajka – być może za sprawą wpatrywania się w nieksiążkową zwyczajność.
piątek, 19 kwietnia 2013
Małgorzata Warda: Jak oddech
Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Zniknięcie świata
Małgorzata Warda jest dobra w fabułach psychologicznych. Świetnie radzi sobie także z narracją na poły baśniową, na poły oniryczną, przesyconą mrokiem, aurą tajemniczości i pewną poetyckością w opisach. Te cechy twórczości Wardy znajdują ujęcie w jej książce „Jak oddech”, powieści, która porusza kwestię osób zaginionych oraz dramatów ich rodzin i bliskich. Autorka udowadnia, że w prozie na długo można zawęzić świat do małego grona postaci – i zapomnieć o całym otoczeniu. Zamiast tego wystarczą dwuosobowe wycieczki w przeszłość i rozpaczliwe próby podzielenia się niepodzielnym strachem. Nie o thriller psychologiczny Wardzie chodzi – a jednak wiele razy zbliży się tu autorka do skrywanych społecznych lęków i zła czającego się w drugim człowieku.
Znika Staszek. Dwudziestojednoletni przystojny chłopak, posiadacz niemal samych zalet i talentów. Policja nie chce podejmować żadnych działań przed upływem czterdziestu ośmiu godzin – tymczasem Jasmin, najpierw przyjaciółka z dzieciństwa, a potem towarzyszka życia Staszka, ma złe przeczucia. Rejestruje poszukiwania, przekonana o ich bezsensowności. Równocześnie stara się powrócić myślami do wspólnie spędzonego czasu i w przeszłości znaleźć powód prawdopodobnej tragedii. W ten sposób też przedstawia Staszka Małgorzata Warda: przemyca trudne dzieciństwo chłopca, chłodną emocjonalnie matkę i miłość jedynie w domu Jasmin. Pokazuje dojrzewanie, pierwsze wzajemne fascynacje Jasmin i Staszka – aż po ich wejście w dorosłość. Na każdym etapie bez trudu znajduje punkty, które psychoanalitykom wystarczyłyby do stworzenia pełnego obrazu wydarzeń. Ale Jasmin nic nie wie, błądzi, szukając po omacku jakichkolwiek śladów.
Dwie matki i dwoje dzieci – do tego grona zacieśnia Warda akcję. Wprowadzając dalszoplanowe postacie, dba o to, by nie wnosiły ze sobą uczuciowego zamętu – inni są potrzebni z rzadka i tylko po to, by wykonać swoje zadania i zniknąć. Bo w tomie „Jak oddech” liczą się wyłącznie uczucia – tych, którzy zaginęli bez śladu oraz tych, którzy mierzyć się muszą z pustką, niepewnością i lękiem. Prawdopodobne scenariusze potęgują strach, ale umożliwiają też idealizowanie potencjalnych ofiar. Trzeba czasu, żeby dotrzeć do prawdy – tej najbardziej odrzucanej i starannie maskowanej. Małgorzata Warda nie wierzy w mechanizm oswajania się z najtrudniejszą sytuacja – uczucia Jasmin przez całą historię pozostają stałe. Zmienia się ogląd przeszłości w oczach coraz bardziej wtajemniczanych czytelników. Nie oznacza to, że zrozumienie motywacji postaci będzie łatwe. Ale Warda nie lubi prostych rozwiązań.
Statycznej – bo zorientowanej na rozpamiętywanie emocji – fabule towarzyszy narracja niezwykła, jakby nienaturalna i oddalona od kryminalnych wątków z książki. Warda chętnie wzbogaca proste informacje i gesty o zmysłową otoczkę słów, ceni melodyjność języka i ma skłonność do analizowania – w imieniu bohaterki – każdej drobnej scenki. Z tych detali kształtuje właściwą atmosferę tomu, to narracja wydobywa przeżycia postaci na światło dzienne i intensyfikuje siłę wzajemnych relacji. Jasmin zwraca się bezpośrednio do zaginionego, przypominając mu wspólne chwile – tym samym przekonuje czytelników co do realności kontaktów i ich następstw. Małgorzata Warda smakuje każde słowo, dla niej opowieść musi być również piękna – nawet jeśli dotyczy najciemniejszych stron ludzkiej natury. „Jak oddech” w scenariuszu mogłoby być kryminałem – ale nie o sensacyjność autorce chodzi. Chociaż pamiętać też trzeba, że za sprawą tematu powieść staje się społecznie ważna, zwraca uwagę na kwestię zaginięć i nie pozwala na obojętność.
Zniknięcie świata
Małgorzata Warda jest dobra w fabułach psychologicznych. Świetnie radzi sobie także z narracją na poły baśniową, na poły oniryczną, przesyconą mrokiem, aurą tajemniczości i pewną poetyckością w opisach. Te cechy twórczości Wardy znajdują ujęcie w jej książce „Jak oddech”, powieści, która porusza kwestię osób zaginionych oraz dramatów ich rodzin i bliskich. Autorka udowadnia, że w prozie na długo można zawęzić świat do małego grona postaci – i zapomnieć o całym otoczeniu. Zamiast tego wystarczą dwuosobowe wycieczki w przeszłość i rozpaczliwe próby podzielenia się niepodzielnym strachem. Nie o thriller psychologiczny Wardzie chodzi – a jednak wiele razy zbliży się tu autorka do skrywanych społecznych lęków i zła czającego się w drugim człowieku.
Znika Staszek. Dwudziestojednoletni przystojny chłopak, posiadacz niemal samych zalet i talentów. Policja nie chce podejmować żadnych działań przed upływem czterdziestu ośmiu godzin – tymczasem Jasmin, najpierw przyjaciółka z dzieciństwa, a potem towarzyszka życia Staszka, ma złe przeczucia. Rejestruje poszukiwania, przekonana o ich bezsensowności. Równocześnie stara się powrócić myślami do wspólnie spędzonego czasu i w przeszłości znaleźć powód prawdopodobnej tragedii. W ten sposób też przedstawia Staszka Małgorzata Warda: przemyca trudne dzieciństwo chłopca, chłodną emocjonalnie matkę i miłość jedynie w domu Jasmin. Pokazuje dojrzewanie, pierwsze wzajemne fascynacje Jasmin i Staszka – aż po ich wejście w dorosłość. Na każdym etapie bez trudu znajduje punkty, które psychoanalitykom wystarczyłyby do stworzenia pełnego obrazu wydarzeń. Ale Jasmin nic nie wie, błądzi, szukając po omacku jakichkolwiek śladów.
Dwie matki i dwoje dzieci – do tego grona zacieśnia Warda akcję. Wprowadzając dalszoplanowe postacie, dba o to, by nie wnosiły ze sobą uczuciowego zamętu – inni są potrzebni z rzadka i tylko po to, by wykonać swoje zadania i zniknąć. Bo w tomie „Jak oddech” liczą się wyłącznie uczucia – tych, którzy zaginęli bez śladu oraz tych, którzy mierzyć się muszą z pustką, niepewnością i lękiem. Prawdopodobne scenariusze potęgują strach, ale umożliwiają też idealizowanie potencjalnych ofiar. Trzeba czasu, żeby dotrzeć do prawdy – tej najbardziej odrzucanej i starannie maskowanej. Małgorzata Warda nie wierzy w mechanizm oswajania się z najtrudniejszą sytuacja – uczucia Jasmin przez całą historię pozostają stałe. Zmienia się ogląd przeszłości w oczach coraz bardziej wtajemniczanych czytelników. Nie oznacza to, że zrozumienie motywacji postaci będzie łatwe. Ale Warda nie lubi prostych rozwiązań.
Statycznej – bo zorientowanej na rozpamiętywanie emocji – fabule towarzyszy narracja niezwykła, jakby nienaturalna i oddalona od kryminalnych wątków z książki. Warda chętnie wzbogaca proste informacje i gesty o zmysłową otoczkę słów, ceni melodyjność języka i ma skłonność do analizowania – w imieniu bohaterki – każdej drobnej scenki. Z tych detali kształtuje właściwą atmosferę tomu, to narracja wydobywa przeżycia postaci na światło dzienne i intensyfikuje siłę wzajemnych relacji. Jasmin zwraca się bezpośrednio do zaginionego, przypominając mu wspólne chwile – tym samym przekonuje czytelników co do realności kontaktów i ich następstw. Małgorzata Warda smakuje każde słowo, dla niej opowieść musi być również piękna – nawet jeśli dotyczy najciemniejszych stron ludzkiej natury. „Jak oddech” w scenariuszu mogłoby być kryminałem – ale nie o sensacyjność autorce chodzi. Chociaż pamiętać też trzeba, że za sprawą tematu powieść staje się społecznie ważna, zwraca uwagę na kwestię zaginięć i nie pozwala na obojętność.
czwartek, 18 kwietnia 2013
Deborah Rodriguez: Kawiarenka w Kabulu
WNK, Warszawa 2013.
Inny świat
Panuje moda na lektury dotykające odmienności kulturowych, a wśród obyczajówek największą grupę stanowią historie poświęcone traktowaniu muzułmańskich kobiet. Scenariusze kształtowane są według dość przewidywalnego schematu, bez względu na to, czy zostały oparte na faktach, czy też są wymysłem autorów. I na tym tle Deborah Rodriguez jawi się jako autorka, która chce dostrzegać więcej i odmalowywać muzułmańską codzienność nie tylko w czarnych barwach. Jej „Kawiarenka w Kabulu” daje szansę na ukształtowanie losów nieco bardziej optymistycznie niż pozwalałyby na to okoliczności, pokazuje też dwa oblicza mieszkańców Kabulu: zachowania konserwatywnie myślących (ze skrajnymi postawami talibów) oraz postawy tych, którzy zasmakowali już wolności i nie chcą znów dać się zamknąć w klatce anachronizmów i źle pojętej wierności tradycji.
Deborah Rodriguez o kobietach pisze nie tylko odnosząc się do tematu zakrywającej włosy chusty (zresztą ten wątek ładnie pobrzmiewa w przekonaniach starej i rozsądnej – a uważanej za buntowniczkę – bohaterki). Przygląda się krzywdzie i niesprawiedliwości, pokazuje kobiety potępiane, sprzedawane jako prostytutki, krzywdzone, odrzucane i całkowicie zależne od krewnych. Zagląda do więzienia i do fabryki opium, opowiada, co stanie się ze skazanymi na łaskę i niełaskę mężczyzn postaciami. To wszystko dzieje się jednak w tle – ale szept w wypadku Rodriguez działa dużo silniej niż krzyk. Jej „Kawiarenka” to również prośba o opamiętanie – skazana na niepowodzenie ingerencja w obyczajowość, która zezwala na zabicie członka rodziny w imię dziwnie pojmowanego honoru. Matka boi się własnego syna – zamkniętego w swoich skostniałych poglądach. Z tego miejsca może pozwolić sobie na wygłaszanie słów krytyki, która niby skierowana jest na konkretną osobę, lecz bez trudu da się odczytywać ogólnie.
Amerykanka, która prowadzi w Kabulu kawiarenkę, stara buntowniczka, która jeszcze zasługuje na miłość, młoda ciężarna wdowa i dociekliwa dziennikarka spotykają się w miejscu nieprzyjaznym kobietom. Każda ma swoje problemy – mieszają się tu miłość i niepewność jutra, bezradność i rozgoryczenie, chęć niesienia pomocy i wprowadzania zmian oraz lęk. Miastem raz po raz wstrząsają wybuchy – to zamachy terrorystyczne nie pozwalające na normalną egzystencję. Tego rytmu codzienności nie zrozumie żaden przedstawiciel zachodniego świata. Zderzenie z rzeczywistością komplikuje też losy bohaterek. Nie boją się one o siebie, ale każda ma bliskich, o których się z różnych powodów zamartwia. Tymczasem namiastkę normalności wprowadzić może miłość – niekiedy zupełnie niespodziewana.
Deborah Rodriguez ostre oceny fundamentalizmu pozostawia bohaterom: każdy ma oczywiste powody, by komentować otoczenie i jednocześnie przekazywać dalej wielowymiarowość islamskiego świata. Autorka nie wycofuje się z miejsc budzących grozę: w końcu obraz krzywdzonych muzułmańskich kobiet utrwalił się już w literaturze i można iść dalej, nagłaśniając kolejne problemy. A przecież „Kawiarenka w Kabulu” nie zamienia się w publicystyczne forum, to powieść obyczajowa – i to ciekawa powieść. Nie przekonuje w niej jedynie metamorfoza konserwatywnie nastawionego, mściwego i niebezpiecznego bohatera – ale gdyby nie demiurgiczna ingerencja autorki w tę postać, nie mogłoby być mowy o napawającym optymizmem rozwijaniu fabuły.
Nie chodzi tu o konflikt wyznań ani kultur – analizy zwyczajów wtopione w fabułę to dodatek do historii emocji. Bez względu na pochodzenie i doświadczenia, czytelnicy będą mogli odczuwać z całą intensywnością lęki i nadzieje postaci. W „Kawiarence w Kabulu” znajduje się też przepiękny motyw miłości uchwyconej niebanalnie, a związanej ze sztuką epistolarną. Deborah Rodriguez poza tym, że mówi coś ważnego, dostarcza odbiorcom także rozrywki.
Inny świat
Panuje moda na lektury dotykające odmienności kulturowych, a wśród obyczajówek największą grupę stanowią historie poświęcone traktowaniu muzułmańskich kobiet. Scenariusze kształtowane są według dość przewidywalnego schematu, bez względu na to, czy zostały oparte na faktach, czy też są wymysłem autorów. I na tym tle Deborah Rodriguez jawi się jako autorka, która chce dostrzegać więcej i odmalowywać muzułmańską codzienność nie tylko w czarnych barwach. Jej „Kawiarenka w Kabulu” daje szansę na ukształtowanie losów nieco bardziej optymistycznie niż pozwalałyby na to okoliczności, pokazuje też dwa oblicza mieszkańców Kabulu: zachowania konserwatywnie myślących (ze skrajnymi postawami talibów) oraz postawy tych, którzy zasmakowali już wolności i nie chcą znów dać się zamknąć w klatce anachronizmów i źle pojętej wierności tradycji.
Deborah Rodriguez o kobietach pisze nie tylko odnosząc się do tematu zakrywającej włosy chusty (zresztą ten wątek ładnie pobrzmiewa w przekonaniach starej i rozsądnej – a uważanej za buntowniczkę – bohaterki). Przygląda się krzywdzie i niesprawiedliwości, pokazuje kobiety potępiane, sprzedawane jako prostytutki, krzywdzone, odrzucane i całkowicie zależne od krewnych. Zagląda do więzienia i do fabryki opium, opowiada, co stanie się ze skazanymi na łaskę i niełaskę mężczyzn postaciami. To wszystko dzieje się jednak w tle – ale szept w wypadku Rodriguez działa dużo silniej niż krzyk. Jej „Kawiarenka” to również prośba o opamiętanie – skazana na niepowodzenie ingerencja w obyczajowość, która zezwala na zabicie członka rodziny w imię dziwnie pojmowanego honoru. Matka boi się własnego syna – zamkniętego w swoich skostniałych poglądach. Z tego miejsca może pozwolić sobie na wygłaszanie słów krytyki, która niby skierowana jest na konkretną osobę, lecz bez trudu da się odczytywać ogólnie.
Amerykanka, która prowadzi w Kabulu kawiarenkę, stara buntowniczka, która jeszcze zasługuje na miłość, młoda ciężarna wdowa i dociekliwa dziennikarka spotykają się w miejscu nieprzyjaznym kobietom. Każda ma swoje problemy – mieszają się tu miłość i niepewność jutra, bezradność i rozgoryczenie, chęć niesienia pomocy i wprowadzania zmian oraz lęk. Miastem raz po raz wstrząsają wybuchy – to zamachy terrorystyczne nie pozwalające na normalną egzystencję. Tego rytmu codzienności nie zrozumie żaden przedstawiciel zachodniego świata. Zderzenie z rzeczywistością komplikuje też losy bohaterek. Nie boją się one o siebie, ale każda ma bliskich, o których się z różnych powodów zamartwia. Tymczasem namiastkę normalności wprowadzić może miłość – niekiedy zupełnie niespodziewana.
Deborah Rodriguez ostre oceny fundamentalizmu pozostawia bohaterom: każdy ma oczywiste powody, by komentować otoczenie i jednocześnie przekazywać dalej wielowymiarowość islamskiego świata. Autorka nie wycofuje się z miejsc budzących grozę: w końcu obraz krzywdzonych muzułmańskich kobiet utrwalił się już w literaturze i można iść dalej, nagłaśniając kolejne problemy. A przecież „Kawiarenka w Kabulu” nie zamienia się w publicystyczne forum, to powieść obyczajowa – i to ciekawa powieść. Nie przekonuje w niej jedynie metamorfoza konserwatywnie nastawionego, mściwego i niebezpiecznego bohatera – ale gdyby nie demiurgiczna ingerencja autorki w tę postać, nie mogłoby być mowy o napawającym optymizmem rozwijaniu fabuły.
Nie chodzi tu o konflikt wyznań ani kultur – analizy zwyczajów wtopione w fabułę to dodatek do historii emocji. Bez względu na pochodzenie i doświadczenia, czytelnicy będą mogli odczuwać z całą intensywnością lęki i nadzieje postaci. W „Kawiarence w Kabulu” znajduje się też przepiękny motyw miłości uchwyconej niebanalnie, a związanej ze sztuką epistolarną. Deborah Rodriguez poza tym, że mówi coś ważnego, dostarcza odbiorcom także rozrywki.
środa, 17 kwietnia 2013
Nasze histerie, nasze nadzieje. Spotkania z Tadeuszem Konwickim
Iskry, Warszawa 2013.
Anemia pamięci
Nie chodzi tu o stworzenie kompletnego zbioru rozmów z Tadeuszem Konwickim, ani o naśladowanie tak modnych na rynku pop wywiadów-rzek. Nie chodzi też o stworzenie pełnego portretu czy o udostępnienie tekstów rozsianych po rozmaitych periodykach. O co zatem chodzi? O spotkanie z pisarzem, o cykl (auto)komentarzy i o uwypuklenie twórczej świadomości. Tom „Nasze histerie, nasze nadzieje. Spotkania z Tadeuszem Konwickim” został pomyślany jako opowieść o historiach przekuwanych na literaturę, scenariusze filmowe, zatrzymanych w życiu jednostki i przeszłości społeczeństwa. Sam Konwicki określił tę książkę mianem albumu biograficznego – ale choć w rozmowach wciąż podkreśla siebie, z całego zestawu wyłaniają się przede wszystkim oceny kulturowej i politycznej codzienności.
Nie są to wywiady zebrane – a zestaw tekstów dobrany pod kątem zainteresowań odbiorcom. Nie jest to wybór pism najważniejszych – o czym czytelnicy dowiedzą się już na początku. Nie została także zachowana chronologia wywiadów: a jednak odbiorcom ten pozorny chaos przeszkadzać nie będzie. Zarzucenie linearnego porządku pozwoliło bowiem wydobyć związki między poszczególnymi tekstami i tematami. Przenosi też uwagę z ewolucji poglądów autora na ich sedno. Ponadto wywiady dotyczące sztuki zyskują charakter uniwersalny, podobnie jak te, w których Konwicki zwraca się ku przeszłości (własnej i narodowej). Tym natomiast, które zawierają komentarze na temat aktualnych w danym momencie wydarzeń politycznych, achronologia nie przeszkodzi.
Różni dziennikarze, różne cele i różne miejsca publikacji tekstów – to sprawia, że każdy wywiad (i drobne wypowiedzi na określone tematy) brzmi inaczej. Są tu i luźne rozmowy, niemal przyjacielskie pogawędki o wszystkim, są i rzetelnie przygotowywane dialogi, wielopiętrowe konstrukcje pytań i bardzo rozbudowane odpowiedzi. Konwicki dostosowuje się do stylu rozmowy, a forma staje się jedynym czynnikiem zmieniającym rytm tomu. Dość szybko jednak w trakcie lektury kolejne wywiady zaczynają stapiać się w jedną wielką opowieść. Chociaż z reguły opowieść ta dotyczy przejawów aktów twórczych, Konwicki mówi też o sobie, o własnym dzieciństwie, poglądach czy charakterze. Chce zaistnieć obok swoich dzieł. Nie ma w tym wiele z prób wiwisekcji, to raczej drobne uzupełnienia i uzasadnienia opinii.
Najwięcej miejsca zajmuje tu film i literatura, przy okazji należy też zwrócić uwagę na kulturę osób przeprowadzających wywiady – a i staranne przygotowania do rozmów: nie zdarzają się w tomie pytania płytkie czy zdawkowe, szacunek dla rozmówcy nie pozwala dziennikarzom na niestaranność. Jeśli pytania o bohaterów, to podparte analizami charakterologicznymi, jeśli intertekstualia – to z głęboką znajomością tematu. Tylko w takich warunkach można mówić o sensie literatury i jej miejscu na współczesnym rynku. Jeśli Konwicki mówi o polityce, unika wielkich słów. Nie kryguje się i nie szuka poklasku. Jawi się jako skromny twórca (choć bardzo często używa zaimka „ja”), który ma sporo ciekawych rzeczy do powiedzenia. Parę razy zresztą wykracza poza standardowe tematy: mówi o boksie, terroryzmie czy doświadczeniach kulinarnych. Chętniej niż wspomnieniami zajmuje się analizowaniem tego, co aktualne – dzieli się swoimi przemyśleniami, jakby sam próbował zrozumieć zarówno swoje pisarskie i reżyserskie wybory, jak i otoczenie. Ma to związek z anemią pamięci – tym żartobliwym określeniem pisarz wymiguje się od ucieczki w przeszłość. Słusznie, bo jego autotematyczne refleksje stanowią wyborny komentarz do utworów.
Jest w tej książce staranność, której brakuje szybkim rozmowom ery internetu; jest faktyczne dążenie do zrozumienia, znalezienia recepty, określenia i podsumowania. „Nasze histerie, nasze nadzieje” to tom, który przez pochylenie się nad potęgą opowieści sam staje się jak literatura i zapewnia lekturowe nasycenie.
Anemia pamięci
Nie chodzi tu o stworzenie kompletnego zbioru rozmów z Tadeuszem Konwickim, ani o naśladowanie tak modnych na rynku pop wywiadów-rzek. Nie chodzi też o stworzenie pełnego portretu czy o udostępnienie tekstów rozsianych po rozmaitych periodykach. O co zatem chodzi? O spotkanie z pisarzem, o cykl (auto)komentarzy i o uwypuklenie twórczej świadomości. Tom „Nasze histerie, nasze nadzieje. Spotkania z Tadeuszem Konwickim” został pomyślany jako opowieść o historiach przekuwanych na literaturę, scenariusze filmowe, zatrzymanych w życiu jednostki i przeszłości społeczeństwa. Sam Konwicki określił tę książkę mianem albumu biograficznego – ale choć w rozmowach wciąż podkreśla siebie, z całego zestawu wyłaniają się przede wszystkim oceny kulturowej i politycznej codzienności.
Nie są to wywiady zebrane – a zestaw tekstów dobrany pod kątem zainteresowań odbiorcom. Nie jest to wybór pism najważniejszych – o czym czytelnicy dowiedzą się już na początku. Nie została także zachowana chronologia wywiadów: a jednak odbiorcom ten pozorny chaos przeszkadzać nie będzie. Zarzucenie linearnego porządku pozwoliło bowiem wydobyć związki między poszczególnymi tekstami i tematami. Przenosi też uwagę z ewolucji poglądów autora na ich sedno. Ponadto wywiady dotyczące sztuki zyskują charakter uniwersalny, podobnie jak te, w których Konwicki zwraca się ku przeszłości (własnej i narodowej). Tym natomiast, które zawierają komentarze na temat aktualnych w danym momencie wydarzeń politycznych, achronologia nie przeszkodzi.
Różni dziennikarze, różne cele i różne miejsca publikacji tekstów – to sprawia, że każdy wywiad (i drobne wypowiedzi na określone tematy) brzmi inaczej. Są tu i luźne rozmowy, niemal przyjacielskie pogawędki o wszystkim, są i rzetelnie przygotowywane dialogi, wielopiętrowe konstrukcje pytań i bardzo rozbudowane odpowiedzi. Konwicki dostosowuje się do stylu rozmowy, a forma staje się jedynym czynnikiem zmieniającym rytm tomu. Dość szybko jednak w trakcie lektury kolejne wywiady zaczynają stapiać się w jedną wielką opowieść. Chociaż z reguły opowieść ta dotyczy przejawów aktów twórczych, Konwicki mówi też o sobie, o własnym dzieciństwie, poglądach czy charakterze. Chce zaistnieć obok swoich dzieł. Nie ma w tym wiele z prób wiwisekcji, to raczej drobne uzupełnienia i uzasadnienia opinii.
Najwięcej miejsca zajmuje tu film i literatura, przy okazji należy też zwrócić uwagę na kulturę osób przeprowadzających wywiady – a i staranne przygotowania do rozmów: nie zdarzają się w tomie pytania płytkie czy zdawkowe, szacunek dla rozmówcy nie pozwala dziennikarzom na niestaranność. Jeśli pytania o bohaterów, to podparte analizami charakterologicznymi, jeśli intertekstualia – to z głęboką znajomością tematu. Tylko w takich warunkach można mówić o sensie literatury i jej miejscu na współczesnym rynku. Jeśli Konwicki mówi o polityce, unika wielkich słów. Nie kryguje się i nie szuka poklasku. Jawi się jako skromny twórca (choć bardzo często używa zaimka „ja”), który ma sporo ciekawych rzeczy do powiedzenia. Parę razy zresztą wykracza poza standardowe tematy: mówi o boksie, terroryzmie czy doświadczeniach kulinarnych. Chętniej niż wspomnieniami zajmuje się analizowaniem tego, co aktualne – dzieli się swoimi przemyśleniami, jakby sam próbował zrozumieć zarówno swoje pisarskie i reżyserskie wybory, jak i otoczenie. Ma to związek z anemią pamięci – tym żartobliwym określeniem pisarz wymiguje się od ucieczki w przeszłość. Słusznie, bo jego autotematyczne refleksje stanowią wyborny komentarz do utworów.
Jest w tej książce staranność, której brakuje szybkim rozmowom ery internetu; jest faktyczne dążenie do zrozumienia, znalezienia recepty, określenia i podsumowania. „Nasze histerie, nasze nadzieje” to tom, który przez pochylenie się nad potęgą opowieści sam staje się jak literatura i zapewnia lekturowe nasycenie.
wtorek, 16 kwietnia 2013
Kordian Tarasiewicz: Zapach świeżej kawy
PWN, Warszawa 2013.
Rodzinna firma
O podobnych publikacjach mogliby marzyć wszyscy właściciele rodzinnych firm z tradycjami. Dla nich oraz dla pracowników to najlepsza pamiątka i zapis najważniejszych dokonań. Dla czytelników – kawałek obyczajowej historii, skoncentrowanej na rozwijaniu i ulepszaniu przedsiębiorstwa. Opowieści o drodze do biznesu zajmują ostatnio sporo miejsca na rynku – przenikają do biografii i podsuwają niemal baśniowy wniosek o tym, że warto snuć marzenia.
W „Zapachu świeżej kawy” Kordian Tarasiewicz – z pomocą pracowników firmy – przytacza historię Plutona – firmy sięgającej 1882 roku. Przeszło stuletni wnuk założyciela przedsiębiorstwa od dawna prowadził zapiski dotyczące strategii zarządzania, oferty zakładu, doboru pracowników itp. Do tego dokładał obserwacje rynku – a także obyczajowości i mentalności warszawiaków. Poznawał mechanizmy reklamy, a właściwie od podstaw uczył się na własnych doświadczeniach – podobnie jak jego dziadek – podejścia do klientów. Swoich pracowników namawiał do notowania uwag na temat pracy w firmie: w „Zapachu świeżej kawy” przytacza kilka takich wynurzeń. Z reguły są to laurki opiewające idylliczną atmosferę i wspaniałego dyrektora – ale zdarzają się też ciekawe historyjki, chociażby z czasów wojny. Tak więc tom zamienia się w jednogłośną – chociaż rozbitą na kilka osób – relację o działalności Plutona, zakończonej w latach 50. XX wieku.
Autor dba o dokładność w przytaczaniu wiadomości o firmowych sklepach czy wynalazkach. Przybliża czytelnikom kulisty wyboru plakatu reklamowego i opowiada, jak kształtował się asortyment w jego firmie. Odnotowuje ważne dla Plutona wydarzenia (m.in. dotyczące ekipy zarządzającej), ale całość umieszcza w szerszym kontekście, przypominając choćby o wojennych czasach. Prezentuje również swoją filozofię w kwestii obsługi klientów – tutaj pojawiają się z życia wzięte wnioski, dające początek całym teoriom psychologicznym. Tarasiewicz jest przekonany o słuszności swoich poglądów, nawet jeśli część z nich wyda się dzisiejszym przedsiębiorcom archaiczna. Jednak specyfika firm rodzinnych początku XX wieku polegała przecież na dbaniu o jakość, a nie wyścigu z zalewającymi rynek tanimi i powszechnie dostępnymi produktami. Jest więc również „Zapach świeżej kawy” opowieścią o świecie, który został prawie zapomniany.
Prowadzona przez Kordiana Tarasiewicza i jego pracowników relacja to jedna część książki. Drugą stanowi dokumentacja zdjęciowa – fotografie budynków, samochodów, sklepów, opakowań, narzędzi, ludzi, a także reklamy czy plakaty – wszystko to daje lepsze wyobrażenie o działalności właścicieli i funkcjonowaniu firmy, a także pozwala przyjrzeć się początkom strategii reklamowych w czasach, gdy promowanie swoich towarów było trudniejsze niż dziś i wymagało innego podejścia. Dla czytelników swoistą nagrodą będzie jeszcze trzecia część tomu, czyli przerywające tekst przepisy firmowe na kawy, kawowe przysmaki i słodycze – w ten sposób tom wpisuje się w serię „Historie ze smakiem” i sprawia, że odbiorcy będą mogli zaspokoić rozbudzone apetyty.
Z „Zapachu świeżej kawy” wyczytać można nie tylko opowieść o rodzinnej firmie – ale również o ludziach, którzy przez I połowę XX wieku prowadzili własny biznes i musieli wykazywać się przedsiębiorczością na długo przed czasami, w których stało się to modne i możliwe na szeroką skalę.
Rodzinna firma
O podobnych publikacjach mogliby marzyć wszyscy właściciele rodzinnych firm z tradycjami. Dla nich oraz dla pracowników to najlepsza pamiątka i zapis najważniejszych dokonań. Dla czytelników – kawałek obyczajowej historii, skoncentrowanej na rozwijaniu i ulepszaniu przedsiębiorstwa. Opowieści o drodze do biznesu zajmują ostatnio sporo miejsca na rynku – przenikają do biografii i podsuwają niemal baśniowy wniosek o tym, że warto snuć marzenia.
W „Zapachu świeżej kawy” Kordian Tarasiewicz – z pomocą pracowników firmy – przytacza historię Plutona – firmy sięgającej 1882 roku. Przeszło stuletni wnuk założyciela przedsiębiorstwa od dawna prowadził zapiski dotyczące strategii zarządzania, oferty zakładu, doboru pracowników itp. Do tego dokładał obserwacje rynku – a także obyczajowości i mentalności warszawiaków. Poznawał mechanizmy reklamy, a właściwie od podstaw uczył się na własnych doświadczeniach – podobnie jak jego dziadek – podejścia do klientów. Swoich pracowników namawiał do notowania uwag na temat pracy w firmie: w „Zapachu świeżej kawy” przytacza kilka takich wynurzeń. Z reguły są to laurki opiewające idylliczną atmosferę i wspaniałego dyrektora – ale zdarzają się też ciekawe historyjki, chociażby z czasów wojny. Tak więc tom zamienia się w jednogłośną – chociaż rozbitą na kilka osób – relację o działalności Plutona, zakończonej w latach 50. XX wieku.
Autor dba o dokładność w przytaczaniu wiadomości o firmowych sklepach czy wynalazkach. Przybliża czytelnikom kulisty wyboru plakatu reklamowego i opowiada, jak kształtował się asortyment w jego firmie. Odnotowuje ważne dla Plutona wydarzenia (m.in. dotyczące ekipy zarządzającej), ale całość umieszcza w szerszym kontekście, przypominając choćby o wojennych czasach. Prezentuje również swoją filozofię w kwestii obsługi klientów – tutaj pojawiają się z życia wzięte wnioski, dające początek całym teoriom psychologicznym. Tarasiewicz jest przekonany o słuszności swoich poglądów, nawet jeśli część z nich wyda się dzisiejszym przedsiębiorcom archaiczna. Jednak specyfika firm rodzinnych początku XX wieku polegała przecież na dbaniu o jakość, a nie wyścigu z zalewającymi rynek tanimi i powszechnie dostępnymi produktami. Jest więc również „Zapach świeżej kawy” opowieścią o świecie, który został prawie zapomniany.
Prowadzona przez Kordiana Tarasiewicza i jego pracowników relacja to jedna część książki. Drugą stanowi dokumentacja zdjęciowa – fotografie budynków, samochodów, sklepów, opakowań, narzędzi, ludzi, a także reklamy czy plakaty – wszystko to daje lepsze wyobrażenie o działalności właścicieli i funkcjonowaniu firmy, a także pozwala przyjrzeć się początkom strategii reklamowych w czasach, gdy promowanie swoich towarów było trudniejsze niż dziś i wymagało innego podejścia. Dla czytelników swoistą nagrodą będzie jeszcze trzecia część tomu, czyli przerywające tekst przepisy firmowe na kawy, kawowe przysmaki i słodycze – w ten sposób tom wpisuje się w serię „Historie ze smakiem” i sprawia, że odbiorcy będą mogli zaspokoić rozbudzone apetyty.
Z „Zapachu świeżej kawy” wyczytać można nie tylko opowieść o rodzinnej firmie – ale również o ludziach, którzy przez I połowę XX wieku prowadzili własny biznes i musieli wykazywać się przedsiębiorczością na długo przed czasami, w których stało się to modne i możliwe na szeroką skalę.
poniedziałek, 15 kwietnia 2013
Mia Marlowe: Dotyk złodziejki
WNK, Warszawa 2013.
Romans kryminalny
Ta seria charakteryzowana jest jako „elektryzująca saga erotyczna”. To niewątpliwie z marketingowego punktu widzenia pomysłowe zagranie – ale w zasadzie zawęża krąg czytelników do grona zainteresowanych scenami uniesień. A przecież inicjujący cykl tom „Dotyk złodziejki” jest nie tylko powieścią erotyczną, ale i historyczno-kryminalnym romansem z wątkami baśni, obyczajówki, fantastyki i historii psychologicznej. Bohaterowie nie rzucają się na siebie co dwie strony, za to mają do rozwiązania pewną ważną – na skalę międzypaństwową – sprawę. Nietypowe są również ich portrety: imponuje zwłaszcza Viola, złodziejka kamieni szlachetnych. Viola kradnie, by pomóc rodzinie wyjść z ubóstwa. Bez trudu odróżnia prawdziwe klejnoty od najdoskonalszych podróbek – bo słyszy opowieści drogocennych minerałów. Kamienie przekazują swoją przeszłość, zwykle naznaczoną ludzkim cierpieniem. Niektóre są naprawdę niebezpieczne – nie tylko były świadkami (i przyczynami) zbrodni, ale też same zadają śmierć.
Schwytana przez porucznika Greydonna Quinna Viola musi zacząć współpracę – wytropić i ukraść legendarny czerwony brylant. W podróży udaje żonę porucznika. Przy okazji ujawnia też talent do… uprawiania miłości. Inaczej niż nakazuje konwencja, lubi czerpać przyjemność z seksu i nie ukrywa tego w intymnych chwilach. Porucznik Quinn w Indiach nauczył się od najlepszej kurtyzany, jak sprawiać rozkosz kobiecie. Skazani na swoje towarzystwo bohaterowie odczuwają coraz silniejsze pożądanie – i są dla siebie idealni pod niemal każdym względem. To ustępstwo rodem z powieści erotycznej. Baśń wprowadza nadzieję na „długo i szczęśliwie”. Ale Mia Marlowe nie dąży do tego, by zamienić „Dotyk złodziejki” w powieściową Kamasutrę. Chce, by czytelnicy mogli śledzić rozbudowane, lecz i bardzo wysmakowane opisy scen łóżkowych – jednak są one tylko uzupełnieniem romansowo-kryminalnej intrygi. U Mii Marlowe nie ma wulgarności i dosłowności Rotha, bliżej autorce do piękna aktów niż do pornografii. Sprawia przy tym, że z równą niecierpliwością odbiorcy czekać będą na rozwój wydarzeń związanych z kradzieżą brylantu. Mało tego – chociaż nie jest to nadrzędnym celem, Marlowe potrafi też rozśmieszyć.
Wszystko jest w „Dotyku złodziejki” bardzo intensywne. Przeżywane przez postacie emocje, sama zmysłowość, spotkania przedstawicieli wyższych sfer, konflikty i luksusy. W zasadzie nie ma miejsca na półtony i sceny, które nie budziłyby jakiegoś zaangażowania. Oczywiście to prowadzi do wrażenia nierzeczywistości – ale przecież od początku Mia Marlowe nie ukrywa, że chodzi jej o świat idealny przynajmniej dla Quinna i Violi. Akcja jest żywa i nasycona – nikt nie może zatem zarzucić autorce, że chodzi jej tylko o pretekst do opisywania kontaktów seksualnych.
Co ważne – i już trochę sygnalizowane – „Dotyk złodziejki” intensyfikuje też sama narracja. Sposób prowadzenia historii przypomina dziewiętnastowieczne powieści (nie tylko czasem akcji), cechuje się starannością, wyczuciem i dobrym rytmem. Marlowe nie różnicuje języka ze względu na temat, któremu akurat się poświęca, udało się jej znaleźć frazy satysfakcjonujące odbiorców i sugerujące zaangażowanie w każdą sferę powieści. Sceny miłosne równoważone są akcją kryminalną, odrzucenie pruderyjnych postaw pozwala także silniej nakreślać sprawę brylantu. „Dotyk złodziejki” to powieść, w której chodzi o wydobywanie na światło dzienne podstawowych żądz – i o zaspokajanie wszystkich zachcianek postaci. Bo przecież literatura rozrywkowa może sobie pozwalać na rozmaite wizje spełnienia, jej celem jest wówczas zadowolenie czytelników. Mia Marlowe dobrze wyważa proporcje w swojej książce – zachęci do lektury miłośników rozrywki, a i zwyczajnie ciekawych, jak wyglądają realizowane w tekście sypialniane fantazje bohaterów bez zahamowań.
Romans kryminalny
Ta seria charakteryzowana jest jako „elektryzująca saga erotyczna”. To niewątpliwie z marketingowego punktu widzenia pomysłowe zagranie – ale w zasadzie zawęża krąg czytelników do grona zainteresowanych scenami uniesień. A przecież inicjujący cykl tom „Dotyk złodziejki” jest nie tylko powieścią erotyczną, ale i historyczno-kryminalnym romansem z wątkami baśni, obyczajówki, fantastyki i historii psychologicznej. Bohaterowie nie rzucają się na siebie co dwie strony, za to mają do rozwiązania pewną ważną – na skalę międzypaństwową – sprawę. Nietypowe są również ich portrety: imponuje zwłaszcza Viola, złodziejka kamieni szlachetnych. Viola kradnie, by pomóc rodzinie wyjść z ubóstwa. Bez trudu odróżnia prawdziwe klejnoty od najdoskonalszych podróbek – bo słyszy opowieści drogocennych minerałów. Kamienie przekazują swoją przeszłość, zwykle naznaczoną ludzkim cierpieniem. Niektóre są naprawdę niebezpieczne – nie tylko były świadkami (i przyczynami) zbrodni, ale też same zadają śmierć.
Schwytana przez porucznika Greydonna Quinna Viola musi zacząć współpracę – wytropić i ukraść legendarny czerwony brylant. W podróży udaje żonę porucznika. Przy okazji ujawnia też talent do… uprawiania miłości. Inaczej niż nakazuje konwencja, lubi czerpać przyjemność z seksu i nie ukrywa tego w intymnych chwilach. Porucznik Quinn w Indiach nauczył się od najlepszej kurtyzany, jak sprawiać rozkosz kobiecie. Skazani na swoje towarzystwo bohaterowie odczuwają coraz silniejsze pożądanie – i są dla siebie idealni pod niemal każdym względem. To ustępstwo rodem z powieści erotycznej. Baśń wprowadza nadzieję na „długo i szczęśliwie”. Ale Mia Marlowe nie dąży do tego, by zamienić „Dotyk złodziejki” w powieściową Kamasutrę. Chce, by czytelnicy mogli śledzić rozbudowane, lecz i bardzo wysmakowane opisy scen łóżkowych – jednak są one tylko uzupełnieniem romansowo-kryminalnej intrygi. U Mii Marlowe nie ma wulgarności i dosłowności Rotha, bliżej autorce do piękna aktów niż do pornografii. Sprawia przy tym, że z równą niecierpliwością odbiorcy czekać będą na rozwój wydarzeń związanych z kradzieżą brylantu. Mało tego – chociaż nie jest to nadrzędnym celem, Marlowe potrafi też rozśmieszyć.
Wszystko jest w „Dotyku złodziejki” bardzo intensywne. Przeżywane przez postacie emocje, sama zmysłowość, spotkania przedstawicieli wyższych sfer, konflikty i luksusy. W zasadzie nie ma miejsca na półtony i sceny, które nie budziłyby jakiegoś zaangażowania. Oczywiście to prowadzi do wrażenia nierzeczywistości – ale przecież od początku Mia Marlowe nie ukrywa, że chodzi jej o świat idealny przynajmniej dla Quinna i Violi. Akcja jest żywa i nasycona – nikt nie może zatem zarzucić autorce, że chodzi jej tylko o pretekst do opisywania kontaktów seksualnych.
Co ważne – i już trochę sygnalizowane – „Dotyk złodziejki” intensyfikuje też sama narracja. Sposób prowadzenia historii przypomina dziewiętnastowieczne powieści (nie tylko czasem akcji), cechuje się starannością, wyczuciem i dobrym rytmem. Marlowe nie różnicuje języka ze względu na temat, któremu akurat się poświęca, udało się jej znaleźć frazy satysfakcjonujące odbiorców i sugerujące zaangażowanie w każdą sferę powieści. Sceny miłosne równoważone są akcją kryminalną, odrzucenie pruderyjnych postaw pozwala także silniej nakreślać sprawę brylantu. „Dotyk złodziejki” to powieść, w której chodzi o wydobywanie na światło dzienne podstawowych żądz – i o zaspokajanie wszystkich zachcianek postaci. Bo przecież literatura rozrywkowa może sobie pozwalać na rozmaite wizje spełnienia, jej celem jest wówczas zadowolenie czytelników. Mia Marlowe dobrze wyważa proporcje w swojej książce – zachęci do lektury miłośników rozrywki, a i zwyczajnie ciekawych, jak wyglądają realizowane w tekście sypialniane fantazje bohaterów bez zahamowań.
niedziela, 14 kwietnia 2013
Tomasz Stawiszyński: Potyczki z Freudem
Carta Blanca, Warszawa 2013.
Rząd dusz
Tomasz Stawiszyński rzuca wyzwanie wyznawcom modnych psychologicznych teorii, obala narosłe przez dekady mity i przygląda się niebezpiecznym koleinom psychoterapii. Daleki jest od politycznej poprawności: chce jątrzyć, prowokować do myślenia i namawiać do odrzucania popularnych sądów. Bywa, że spiętrzenie emocji znajduje ujście w języku, ostrym, mocno krytycznym czy wręcz szyderczym – chociaż z reguły stara się Stawiszyński zachować pozę spokojnego i zdystansowanego erudyty. Wpatrzony w teorie Jamesa Hillmana, poszukuje sposobów na odrzucenie dokonań psychoanalizy oraz negowanie najbardziej rozpowszechnionych – a jego zdaniem krzywdzących – przekonań. I chociaż tom „Potyczki z Freudem” składa się w większej części z artykułów i esejów publikowanych w różnych pismach, jest spójny i nie pozostawia wrażenia składankowości. To także pozycja przecząca popularnym publikacjom z dziedziny psychologii – o wiele bardziej skondensowana, pełna intertekstualnych odniesień, komentarzy i trafnych analiz. Co ciekawe, Stawiszyński nawet wtedy, gdy referuje cudze odkrycia, sprawia wrażenie, jakby doszedł do nich samodzielnie – co potęguje zaufanie do stroniącego od mainstreamu autora.
Są „Potyczki z Freudem” skoncentrowane na dążeniu do wolności, szczególnie – do wolności od utartych schematów i przekonań. To między innymi wyzwanie rzucone psychoanalizie. Chociaż stara się Tomasz Stawiszyński tego nie podkreślać zbyt często, mocno posiłkuje się książką „50 wielkich mitów psychologii popularnej” – wydobywa z niej kolejne odkrycia, które zrewolucjonizowały myślenie o człowieku – i bezlitośnie obnaża wszelkie uproszczenia i słabe punkty teorii, punkty, które w konsekwencji prowadzą do zanegowania przydatności odkrycia. Stawiszyński zdaje sobie doskonale sprawę z tego, że walka z przyzwyczajeniami i przekonaniami odbiorców na skalę masową jest w zasadzie nie do wygrania – więc z góry rezygnuje z populistycznych haseł (ale nie z gry emocji i nasycania nimi narracji), wybierając zestawy racjonalnych argumentów. Odwołuje się do wielu źródeł, a by lepiej zrozumieć koncepcje Hillmana, prowadzi z nim korespondencję. Zdobytą podczas kwerend wiedzę przekuwa następnie na opowieść, która charakteryzuje się precyzją w doborze (jednostronnych) argumentów, wyszukiwaniem konkretnych przykładów (zamiast odwołań do nieokreślonych grup testowych w psychologicznych eksperymentach) oraz stałym nawiązywaniem do codzienności odbiorców. Pokazuje Stawiszyński między innymi, dlaczego nie ma sensu szukanie źródeł niepowodzeń w traumach dzieciństwa, jakie są pułapki pozytywnego myślenia (i w czym pomaga depresja), przygląda się pułapkom religii i szkicuje możliwości sugerowane przez sny. Za każdym razem szczelnie obudowuje się lekturami, jakby próbował przetworzyć dokonania wielkich umysłów na antyreceptę życiową dla zwykłego czytelnika. Z lektury tych erudycyjnych esejów płynąć będzie spora przyjemność – Tomasz Stawiszyński proponuje bowiem inne spojrzenie na zestaw powszechnych sądów, a odkrycia i polemiki referuje z prawdziwą pasją. Chce podjąć dialog z odbiorcą – a przynajmniej zachęcić go do wypracowania własnego zdania, stąd specyficzna forma kolejnych rozważań, uwzględniająca niemało pytań i prowokacyjnych stwierdzeń. „Potyczki z Freudem” wskazuje próby manipulowania ludźmi w różnych okolicznościach. Dowcip polega na tym, że autor – odrzucając dorobek psychoanalizy – sam próbuje pozyskać „wyznawców” i przekonać ich do swoich poglądów. Wojna o rząd dusz trwa.
W bardzo dobrej lekturze.
Rząd dusz
Tomasz Stawiszyński rzuca wyzwanie wyznawcom modnych psychologicznych teorii, obala narosłe przez dekady mity i przygląda się niebezpiecznym koleinom psychoterapii. Daleki jest od politycznej poprawności: chce jątrzyć, prowokować do myślenia i namawiać do odrzucania popularnych sądów. Bywa, że spiętrzenie emocji znajduje ujście w języku, ostrym, mocno krytycznym czy wręcz szyderczym – chociaż z reguły stara się Stawiszyński zachować pozę spokojnego i zdystansowanego erudyty. Wpatrzony w teorie Jamesa Hillmana, poszukuje sposobów na odrzucenie dokonań psychoanalizy oraz negowanie najbardziej rozpowszechnionych – a jego zdaniem krzywdzących – przekonań. I chociaż tom „Potyczki z Freudem” składa się w większej części z artykułów i esejów publikowanych w różnych pismach, jest spójny i nie pozostawia wrażenia składankowości. To także pozycja przecząca popularnym publikacjom z dziedziny psychologii – o wiele bardziej skondensowana, pełna intertekstualnych odniesień, komentarzy i trafnych analiz. Co ciekawe, Stawiszyński nawet wtedy, gdy referuje cudze odkrycia, sprawia wrażenie, jakby doszedł do nich samodzielnie – co potęguje zaufanie do stroniącego od mainstreamu autora.
Są „Potyczki z Freudem” skoncentrowane na dążeniu do wolności, szczególnie – do wolności od utartych schematów i przekonań. To między innymi wyzwanie rzucone psychoanalizie. Chociaż stara się Tomasz Stawiszyński tego nie podkreślać zbyt często, mocno posiłkuje się książką „50 wielkich mitów psychologii popularnej” – wydobywa z niej kolejne odkrycia, które zrewolucjonizowały myślenie o człowieku – i bezlitośnie obnaża wszelkie uproszczenia i słabe punkty teorii, punkty, które w konsekwencji prowadzą do zanegowania przydatności odkrycia. Stawiszyński zdaje sobie doskonale sprawę z tego, że walka z przyzwyczajeniami i przekonaniami odbiorców na skalę masową jest w zasadzie nie do wygrania – więc z góry rezygnuje z populistycznych haseł (ale nie z gry emocji i nasycania nimi narracji), wybierając zestawy racjonalnych argumentów. Odwołuje się do wielu źródeł, a by lepiej zrozumieć koncepcje Hillmana, prowadzi z nim korespondencję. Zdobytą podczas kwerend wiedzę przekuwa następnie na opowieść, która charakteryzuje się precyzją w doborze (jednostronnych) argumentów, wyszukiwaniem konkretnych przykładów (zamiast odwołań do nieokreślonych grup testowych w psychologicznych eksperymentach) oraz stałym nawiązywaniem do codzienności odbiorców. Pokazuje Stawiszyński między innymi, dlaczego nie ma sensu szukanie źródeł niepowodzeń w traumach dzieciństwa, jakie są pułapki pozytywnego myślenia (i w czym pomaga depresja), przygląda się pułapkom religii i szkicuje możliwości sugerowane przez sny. Za każdym razem szczelnie obudowuje się lekturami, jakby próbował przetworzyć dokonania wielkich umysłów na antyreceptę życiową dla zwykłego czytelnika. Z lektury tych erudycyjnych esejów płynąć będzie spora przyjemność – Tomasz Stawiszyński proponuje bowiem inne spojrzenie na zestaw powszechnych sądów, a odkrycia i polemiki referuje z prawdziwą pasją. Chce podjąć dialog z odbiorcą – a przynajmniej zachęcić go do wypracowania własnego zdania, stąd specyficzna forma kolejnych rozważań, uwzględniająca niemało pytań i prowokacyjnych stwierdzeń. „Potyczki z Freudem” wskazuje próby manipulowania ludźmi w różnych okolicznościach. Dowcip polega na tym, że autor – odrzucając dorobek psychoanalizy – sam próbuje pozyskać „wyznawców” i przekonać ich do swoich poglądów. Wojna o rząd dusz trwa.
W bardzo dobrej lekturze.
sobota, 13 kwietnia 2013
Agnieszka Tyszka: Zosia z ulicy Kociej na wakacjach
Nasza Księgarnia, Warszawa 2013.
Lektura doskonała
Uwielbiam „Zosię z ulicy Kociej”. To jedna z lepszych serii dla dzieci – i jedna z bardziej udanych propozycji Agnieszki Tyszki. To wspaniała realizacja konwencji wakacyjnej obyczajówki dla najmłodszych, bezbłędna, atrakcyjna i ciekawa. Z punktu widzenia dzieci absolutnie nienudna, a dla dorosłych – gdyby przypadkiem sięgnęli po lekturę – źródło inspiracji i… zrozumienia pociech. Dla wszystkich też cenna rozrywka w dobrym gatunku.
Agnieszka Tyszka zamienia się w przewodniczkę po świecie maluchów – a w tomie – w kochaną i mądrą ciotkę Malinę, która potrafi zaradzić wszelkim kłopotom i nigdy się nie gniewa. Zosia potrafi to docenić, zwłaszcza że ciotka Malina jest zupełnym przeciwieństwem mamy. Zamiast zamęczać dzieci przestrogami, pilnować przestrzegania higieny i zamartwiać się o kilkulatki, ciotka Malina dba o wolność, przygodę i dobrą zabawę. Dlatego też fakt, że to właśnie z nią bohaterowie „Zosi z ulicy Kociej na wakacjach” spędzą wolny czas nie jest powodem do narzekań. A ciotka Malina bez trudu radzi sobie z własnymi (czasem kapryśnymi) pociechami, z siostrzenicami i psem. Uosobienie cierpliwości potrafi nawet na chwilę odciągnąć miłośnika gier komputerowych od cyberprzestrzeni i pokazać mu potęgę wyobraźni. Swoją drogą Tyszka motyw samotności, w jaką wpędzają elektroniczne gadżety, ograła bardzo atrakcyjnie – i w pewnym stopniu nawiązując do klasyki. Udało jej się sprawić, że czytelnicy, wzorem Zosi, wybiorą raczej fantazję i zabawę, a nie gry komputerowe.
Mania, młodsza siostra Zosi, dalej przekręca wyrazy i nosi ze sobą – nieżywego już – Agmirała Pypka, pokazując mu świat. Zosia tymczasem wpatrzona jest w przygody Pippi i chciałaby przeżyć na wakacjach coś podobnego. Ciotka Malina jej to umożliwia – razem z dziećmi ucieka znad morza, zatłoczonych plaż i niezliczonych straganów, a także od kochającego grillowanie sąsiada – zabiera dzieci na Mazury, na całkowite bezludzie. Tam bohaterowie nie muszą męczyć się zgiełkiem i tłumem, za to mają szansę zasmakować prawdziwej wolności. Noc na bezludnej wyspie, pod namiotem i bez dorosłych? Czemu nie, ciotka Malina i to potrafi zorganizować. A że taka noc niekoniecznie przypomina książkową relację – to już zapewne wina autorów, którzy podbarwiają doświadczenia postaci, Zosia wie lepiej – ona jest przecież prawdziwa.
Obecność ciotki Maliny to zawsze, bez względu na właściwy czas akcji, wakacyjna atmosfera. Wiele maluchów tęskni za obecnością takiej osoby: zaangażowanej w zabawę, kreatywnej, wyrozumiałej, energicznej i odrzucającej dorosłe sprawy oraz dorosłe morały. Malina uwagę poświęca wyłącznie dzieciom, a przy tym nic nie jest w stanie zepsuć jej dobrego humoru. W sytuacjach, które rodziców doprowadziłyby do złości, Malina zachowuje spokój. Pamięta, jak to jest być dzieckiem – i nie uprzykrza maluchom codzienności.
Do tego światka, pełnego atrakcji i wrażeń Agnieszka Tyszka dodaje ciepłą i pełną humoru narrację. W tej historii zawsze będzie wesoło (dzieci nawet nie zauważą, kiedy się czegoś dowiedzą). Małych czytelników rozśmieszyć może nawet drobiazg, sam optymizm z książki warty jest uwagi jako źródło rozrywki. Tyszka nie musi silić się na wymyślne dowcipy – w tomie zagra wszystko, za sprawą entuzjazmu bohaterów, wzajemnej sympatii i ciepła, które przesycają relację. Autorka bawi się razem ze swoimi odbiorcami, nie wytwarza sztucznego dystansu – a to wymarzona sytuacja w literaturze czwartej.
„Zosia z ulicy Kociej na wakacjach” to już trzeci tom cyklu – cyklu, który powinien trafić do kanonu literatury czwartej – obok „Dzieci z Bullerbyn” czy przygód Pippi stanowi bowiem doskonałą realizację oczekiwań maluchów. „Zosię” po prostu chce się czytać, bez przerwy spotykać się z postaciami, które za sprawą opowieści dobrze się już poznało.
Lektura doskonała
Uwielbiam „Zosię z ulicy Kociej”. To jedna z lepszych serii dla dzieci – i jedna z bardziej udanych propozycji Agnieszki Tyszki. To wspaniała realizacja konwencji wakacyjnej obyczajówki dla najmłodszych, bezbłędna, atrakcyjna i ciekawa. Z punktu widzenia dzieci absolutnie nienudna, a dla dorosłych – gdyby przypadkiem sięgnęli po lekturę – źródło inspiracji i… zrozumienia pociech. Dla wszystkich też cenna rozrywka w dobrym gatunku.
Agnieszka Tyszka zamienia się w przewodniczkę po świecie maluchów – a w tomie – w kochaną i mądrą ciotkę Malinę, która potrafi zaradzić wszelkim kłopotom i nigdy się nie gniewa. Zosia potrafi to docenić, zwłaszcza że ciotka Malina jest zupełnym przeciwieństwem mamy. Zamiast zamęczać dzieci przestrogami, pilnować przestrzegania higieny i zamartwiać się o kilkulatki, ciotka Malina dba o wolność, przygodę i dobrą zabawę. Dlatego też fakt, że to właśnie z nią bohaterowie „Zosi z ulicy Kociej na wakacjach” spędzą wolny czas nie jest powodem do narzekań. A ciotka Malina bez trudu radzi sobie z własnymi (czasem kapryśnymi) pociechami, z siostrzenicami i psem. Uosobienie cierpliwości potrafi nawet na chwilę odciągnąć miłośnika gier komputerowych od cyberprzestrzeni i pokazać mu potęgę wyobraźni. Swoją drogą Tyszka motyw samotności, w jaką wpędzają elektroniczne gadżety, ograła bardzo atrakcyjnie – i w pewnym stopniu nawiązując do klasyki. Udało jej się sprawić, że czytelnicy, wzorem Zosi, wybiorą raczej fantazję i zabawę, a nie gry komputerowe.
Mania, młodsza siostra Zosi, dalej przekręca wyrazy i nosi ze sobą – nieżywego już – Agmirała Pypka, pokazując mu świat. Zosia tymczasem wpatrzona jest w przygody Pippi i chciałaby przeżyć na wakacjach coś podobnego. Ciotka Malina jej to umożliwia – razem z dziećmi ucieka znad morza, zatłoczonych plaż i niezliczonych straganów, a także od kochającego grillowanie sąsiada – zabiera dzieci na Mazury, na całkowite bezludzie. Tam bohaterowie nie muszą męczyć się zgiełkiem i tłumem, za to mają szansę zasmakować prawdziwej wolności. Noc na bezludnej wyspie, pod namiotem i bez dorosłych? Czemu nie, ciotka Malina i to potrafi zorganizować. A że taka noc niekoniecznie przypomina książkową relację – to już zapewne wina autorów, którzy podbarwiają doświadczenia postaci, Zosia wie lepiej – ona jest przecież prawdziwa.
Obecność ciotki Maliny to zawsze, bez względu na właściwy czas akcji, wakacyjna atmosfera. Wiele maluchów tęskni za obecnością takiej osoby: zaangażowanej w zabawę, kreatywnej, wyrozumiałej, energicznej i odrzucającej dorosłe sprawy oraz dorosłe morały. Malina uwagę poświęca wyłącznie dzieciom, a przy tym nic nie jest w stanie zepsuć jej dobrego humoru. W sytuacjach, które rodziców doprowadziłyby do złości, Malina zachowuje spokój. Pamięta, jak to jest być dzieckiem – i nie uprzykrza maluchom codzienności.
Do tego światka, pełnego atrakcji i wrażeń Agnieszka Tyszka dodaje ciepłą i pełną humoru narrację. W tej historii zawsze będzie wesoło (dzieci nawet nie zauważą, kiedy się czegoś dowiedzą). Małych czytelników rozśmieszyć może nawet drobiazg, sam optymizm z książki warty jest uwagi jako źródło rozrywki. Tyszka nie musi silić się na wymyślne dowcipy – w tomie zagra wszystko, za sprawą entuzjazmu bohaterów, wzajemnej sympatii i ciepła, które przesycają relację. Autorka bawi się razem ze swoimi odbiorcami, nie wytwarza sztucznego dystansu – a to wymarzona sytuacja w literaturze czwartej.
„Zosia z ulicy Kociej na wakacjach” to już trzeci tom cyklu – cyklu, który powinien trafić do kanonu literatury czwartej – obok „Dzieci z Bullerbyn” czy przygód Pippi stanowi bowiem doskonałą realizację oczekiwań maluchów. „Zosię” po prostu chce się czytać, bez przerwy spotykać się z postaciami, które za sprawą opowieści dobrze się już poznało.
piątek, 12 kwietnia 2013
Carol Dweck: Nowa psychologia sukcesu
Muza SA, Warszawa 2013.
Ciężka praca
Na rynku jest już wiele popularnych poradników dotyczących psychologii sukcesu, nastawienia na sukces i kształtowania własnego życia – zawodowego czy prywatnego – tak, by dostarczało jak najwięcej satysfakcji. Jednak z reguły publikacje te, kierowane do odbiorców niespecjalnie cierpliwych, zawierają chaotyczne i przypadkowe wskazówki, co automatycznie sugeruje miałkość porad i mniejszą przydatność ich w życiu codziennym. Carol Dweck jest świadoma, że tworzy książkę popularnonaukową, ale chce uniknąć błędów innych autorów i dlatego w całym, zawierającym sporo sensownej treści, tomie, skupia się na dwóch jedynie postawach – nastawieniu na trwanie oraz nastawieniu na rozwój. Na nich wyjaśnia zasady działania psychologii sukcesu i tłumaczy, co zrobić, aby skutecznie stosować we własnym życiu porady prowadzące do samospełnienia.
Ale Carol Dweck odrzuca nachalne promowanie huraoptymistycznych postaw, wyjaśnia, że jeśli ktoś dobrze czuje się ze swoim nastawieniem, nie musi go zmieniać. Autorka przedstawia system korzyści i wad płynących z obu pomysłów na życie, wybór pozostawiając czytelnikom. Bardzo szczegółowo analizuje codzienne decyzje, przedstawia charakterystyczne reakcje na trudności i, co w kontekście popporadników najważniejsze, nie obiecuje poprawy bez zmiany nastawienia i przygotowania do ciągłych wyzwań. „Nowa psychologia sukcesu” nie da przepisu na łatwy i bezwysiłkowy sukces – ale pokaże możliwości tkwiące w nastawieniu na rozwój. Nie będzie też w tej książce taniej retoryki i chwytów marketingowych – Carol Dweck proponuje dobrą jakościowo publikację. Wie, że pisze dla szerokiego grona odbiorców – w tym dla zwykłych czytelników, którzy niekoniecznie będą mieli coś wspólnego z psychologicznymi teoriami – dlatego dokładnie tłumaczy swoje koncepcje i podbudowuje je wieloma przykładami wziętymi z życia. Przygląda się tym sferom codzienności, które mogą zainteresować docelową grupę odbiorców, a to oznacza, że zajmuje się nie tylko tematem odnoszenia sukcesów w karierze (począwszy od wczesnych lat procesu edukacji), ale i zagadnieniami, które w zwykłych poradnikach dotyczących pozytywnego myślenia się nie pojawiają. Porusza między innymi temat związków i pokazuje, jak z problemami w tej dziedzinie radzą sobie osoby nastawione na rozwój. Tym samym podsuwa nieszablonowe rozwiązania konfliktów i prezentuje oryginalny pomysł na porozumienie. Zatrzymuje się też nad rolą nastawienia w sporcie oraz nad kształtowaniem odpowiednich postaw u dzieci. Nie posługuje się naukowym żargonem, za to przez cały czas zakotwicza swoją opowieść w zwykłej egzystencji bliskich i znajomych – co będzie dla odbiorców brzmieć z reguły przekonująco.
Carol Dweck stara się odrzucać ton znany z popularnych publikacji dotyczących odnoszenia sukcesu. Dla niej celem nie jest wypracowywanie krótkich hasłowych wskazówek do wcielania w życie, ale dokładne wyjaśnienie teorii nastawienia. Porady są tu traktowane tylko jako dodatek, pełnią też rolę swoistego podsumowania rozdziałów. Autorka chce najpierw zachęcić czytelników do rozważenia słuszności jej poglądów: dopiero gdy ci wyrobią sobie własne zdanie o pomysłach na sukces, mogą twórczo korzystać z tej książki. Nie proponuje zatem „Nowa psychologia sukcesu” bezmyślnego powtarzania motywacyjnych haseł, ale też nie obiecuje prostego i bezwysiłkowego sukcesu. Wskazuje za to drogę ciężkiej pracy. To idealna publikacja dla czytelników zmęczonych już kopiowanymi na masową skalę frazesami bez psychologicznej i rzetelnej podbudowy. Carol Dweck ma kilka ciekawych rzeczy do powiedzenia – a wygłasza je bez akademickiego zadęcia, prosto i atrakcyjnie zwłaszcza dla odbiorców, którzy będą chcieli zgłębić temat.
Ciężka praca
Na rynku jest już wiele popularnych poradników dotyczących psychologii sukcesu, nastawienia na sukces i kształtowania własnego życia – zawodowego czy prywatnego – tak, by dostarczało jak najwięcej satysfakcji. Jednak z reguły publikacje te, kierowane do odbiorców niespecjalnie cierpliwych, zawierają chaotyczne i przypadkowe wskazówki, co automatycznie sugeruje miałkość porad i mniejszą przydatność ich w życiu codziennym. Carol Dweck jest świadoma, że tworzy książkę popularnonaukową, ale chce uniknąć błędów innych autorów i dlatego w całym, zawierającym sporo sensownej treści, tomie, skupia się na dwóch jedynie postawach – nastawieniu na trwanie oraz nastawieniu na rozwój. Na nich wyjaśnia zasady działania psychologii sukcesu i tłumaczy, co zrobić, aby skutecznie stosować we własnym życiu porady prowadzące do samospełnienia.
Ale Carol Dweck odrzuca nachalne promowanie huraoptymistycznych postaw, wyjaśnia, że jeśli ktoś dobrze czuje się ze swoim nastawieniem, nie musi go zmieniać. Autorka przedstawia system korzyści i wad płynących z obu pomysłów na życie, wybór pozostawiając czytelnikom. Bardzo szczegółowo analizuje codzienne decyzje, przedstawia charakterystyczne reakcje na trudności i, co w kontekście popporadników najważniejsze, nie obiecuje poprawy bez zmiany nastawienia i przygotowania do ciągłych wyzwań. „Nowa psychologia sukcesu” nie da przepisu na łatwy i bezwysiłkowy sukces – ale pokaże możliwości tkwiące w nastawieniu na rozwój. Nie będzie też w tej książce taniej retoryki i chwytów marketingowych – Carol Dweck proponuje dobrą jakościowo publikację. Wie, że pisze dla szerokiego grona odbiorców – w tym dla zwykłych czytelników, którzy niekoniecznie będą mieli coś wspólnego z psychologicznymi teoriami – dlatego dokładnie tłumaczy swoje koncepcje i podbudowuje je wieloma przykładami wziętymi z życia. Przygląda się tym sferom codzienności, które mogą zainteresować docelową grupę odbiorców, a to oznacza, że zajmuje się nie tylko tematem odnoszenia sukcesów w karierze (począwszy od wczesnych lat procesu edukacji), ale i zagadnieniami, które w zwykłych poradnikach dotyczących pozytywnego myślenia się nie pojawiają. Porusza między innymi temat związków i pokazuje, jak z problemami w tej dziedzinie radzą sobie osoby nastawione na rozwój. Tym samym podsuwa nieszablonowe rozwiązania konfliktów i prezentuje oryginalny pomysł na porozumienie. Zatrzymuje się też nad rolą nastawienia w sporcie oraz nad kształtowaniem odpowiednich postaw u dzieci. Nie posługuje się naukowym żargonem, za to przez cały czas zakotwicza swoją opowieść w zwykłej egzystencji bliskich i znajomych – co będzie dla odbiorców brzmieć z reguły przekonująco.
Carol Dweck stara się odrzucać ton znany z popularnych publikacji dotyczących odnoszenia sukcesu. Dla niej celem nie jest wypracowywanie krótkich hasłowych wskazówek do wcielania w życie, ale dokładne wyjaśnienie teorii nastawienia. Porady są tu traktowane tylko jako dodatek, pełnią też rolę swoistego podsumowania rozdziałów. Autorka chce najpierw zachęcić czytelników do rozważenia słuszności jej poglądów: dopiero gdy ci wyrobią sobie własne zdanie o pomysłach na sukces, mogą twórczo korzystać z tej książki. Nie proponuje zatem „Nowa psychologia sukcesu” bezmyślnego powtarzania motywacyjnych haseł, ale też nie obiecuje prostego i bezwysiłkowego sukcesu. Wskazuje za to drogę ciężkiej pracy. To idealna publikacja dla czytelników zmęczonych już kopiowanymi na masową skalę frazesami bez psychologicznej i rzetelnej podbudowy. Carol Dweck ma kilka ciekawych rzeczy do powiedzenia – a wygłasza je bez akademickiego zadęcia, prosto i atrakcyjnie zwłaszcza dla odbiorców, którzy będą chcieli zgłębić temat.
czwartek, 11 kwietnia 2013
Mark Beaumont: Człowiek, który objechał świat na rowerze
Pascal, Bielsko-Biała 2013.
Rowerowy rekord
Ludzie przemierzają świat na rozmaite sposoby. W brawurowych wyprawach chodzi o sprawdzenie siebie i siły charaktery, adrenalinę i przygody, a czasem i o bicie rekordów, rzucanie wyzwań innym – i mierzenie się z cudzymi osiągnięciami. Mark Beaumont cel ma wytyczony: chce poprawić rekord z księgi Guinessa i w niecałe dwieście dni objechać świat na rowerze. Tom „Człowiek, który objechał świat na rowerze” to relacja z tego przedsięwzięcia – wzbogacona o ogólne mapki kolejnych odcinków trasy, wkładkę z kilkunastoma zaledwie zdjęciami oraz krótkie spojrzenie ze strony Bazy (zadaniami logistycznymi zajęła się matka autora).
To sporych rozmiarów tom: blisko pięćset stron opowieści sportowej nierozrzedzanej fotografiami czy pozawspomnieniowymi dodatkami zdarza się rzadko. Beaumont do tego uparł się, by wrażenia opisać bez pomocy ghostwritera – książka zatem stała się kolejnym ambitnym wyzwaniem. To propozycja przede wszystkim dla tych, którzy chcieliby towarzyszyć autorowi w samotnym biciu rekordu – dość szczegółowo przedstawiane kolejne etapy wyprawy, zmagania ze sprzętem, pogodą i nawierzchnią, rejestrowanie liczby przejechanych kilometrów, wsłuchiwanie się we własny organizm… Kiedy czyta się relację Beaumonta, ma się jednak wrażenie, że dwie sprawy wybijają się na pierwszy plan – jedzenie i ludzie. Zdeklarowany wegetarianin dość szybko porzuca swój zamysł związany z niejedzeniem mięsa (być może ma na to wpływ fakt, że do zagadnienia podchodzi autor ideowo, a nie ze względów zdrowotnych, na pewno też – łatwiejszy dostęp do potraw mięsnych) i skrzętnie odnotowuje kolejne posiłki. Przejeżdżając przez różne kraje, nie stroni od kontaktów z mieszkańcami – czasem to przypadkowi kierowcy, czasem ludzie, którzy z mediów dowiedzieli się o wyprawie i przybywają wspierać śmiałka. Zwykle Beaumont przytacza krzepiące przykłady ludzkiej życzliwości i bezinteresownej dobroci, bywa jednak i tak, że relacjonuje niemiłe spotkania. Zdaje sobie sprawę, że najbardziej służy mu samotność - i tej bez przerwy poszukuje. Międzyludzkie kontakty i chwilowe przyjaźnie to przerywniki w opowieści o trasie.
Bo autor – w odróżnieniu od sportowych publikacji tworzonych przez ghostów – nie szuka w opowieści punktów kulminacyjnych czy puent. Pisze sprawozdanie – dokładnie omawia kolejne odcinki jednoosobowego wyścigu, uwzględniając i otoczenie, i własną psychikę. Czytelnicy otrzymują w miarę pełny – a na pewno bardzo rzetelny – obraz jazdy, dowiadują się, z jakimi problemami musiał walczyć autor i jak się czuł na poszczególnych etapach. Właściwie chce sprawić, by odbiorcy wyobrazili sobie jego zmagania. Nie będzie tu przeważnie ekstremalnych doświadczeń i wyraźnych klauzul rozdziałów (co nie wyklucza emocji!) – to historia tak bliska samej wyprawie, jak to tylko możliwe. Mark Beaumont nie wybrał się na wycieczkę krajoznawczą ani na studiowanie odmiennych kultur – dlatego też informacje o przemierzanych krajach ogranicza do własnych obserwacji. To często ciekawe i wnikliwe uwagi – czytelnikom może się spodobać zwłaszcza polski akcent wyprawy. Ale także amatorzy przygody wyłuskają z tej książki coś dla siebie.
Beaumont nastawia się na bicie rekordu i temu podporządkowana jest cała opowieść. W mało medialnym – zwłaszcza dla samotnika – sporcie znajduje autor temat na obszerną historię. Koncentruje się nie tyle na jeździe, co na jej celu. W grę wchodzi zatem walka z własnymi słabościami, wyzwania z tras i ciągłe kalkulacje. Utrzymaną w stałym rytmie relację przerywa kilka wydarzeń, które pod znakiem zapytania stawiają dalszą wyprawę – ale Mark Beaumont stara się odpowiedzieć na wszystkie potencjalne pytania i rozwiać wszelkie wątpliwości. Czasem posiłkuje się hasłowym dziennikiem z podróży, a na koniec przytacza opowieść mamy – cichej bohaterki, bez której wyprawa nie miałaby szans powodzenia. Gdyby jednak z tomu „Człowiek, który objechał świat na rowerze” wydobyć esencję zagadnienia bicia rowerowego rekordu, czytelnikom pozostałby niedosyt i ogrom pytań o przebieg „zwyczajnych” odcinków. Beaumont miejsca na wątpliwości nie przewiduje – a za to uczy, jak spełniać najśmielsze marzenia.
Rowerowy rekord
Ludzie przemierzają świat na rozmaite sposoby. W brawurowych wyprawach chodzi o sprawdzenie siebie i siły charaktery, adrenalinę i przygody, a czasem i o bicie rekordów, rzucanie wyzwań innym – i mierzenie się z cudzymi osiągnięciami. Mark Beaumont cel ma wytyczony: chce poprawić rekord z księgi Guinessa i w niecałe dwieście dni objechać świat na rowerze. Tom „Człowiek, który objechał świat na rowerze” to relacja z tego przedsięwzięcia – wzbogacona o ogólne mapki kolejnych odcinków trasy, wkładkę z kilkunastoma zaledwie zdjęciami oraz krótkie spojrzenie ze strony Bazy (zadaniami logistycznymi zajęła się matka autora).
To sporych rozmiarów tom: blisko pięćset stron opowieści sportowej nierozrzedzanej fotografiami czy pozawspomnieniowymi dodatkami zdarza się rzadko. Beaumont do tego uparł się, by wrażenia opisać bez pomocy ghostwritera – książka zatem stała się kolejnym ambitnym wyzwaniem. To propozycja przede wszystkim dla tych, którzy chcieliby towarzyszyć autorowi w samotnym biciu rekordu – dość szczegółowo przedstawiane kolejne etapy wyprawy, zmagania ze sprzętem, pogodą i nawierzchnią, rejestrowanie liczby przejechanych kilometrów, wsłuchiwanie się we własny organizm… Kiedy czyta się relację Beaumonta, ma się jednak wrażenie, że dwie sprawy wybijają się na pierwszy plan – jedzenie i ludzie. Zdeklarowany wegetarianin dość szybko porzuca swój zamysł związany z niejedzeniem mięsa (być może ma na to wpływ fakt, że do zagadnienia podchodzi autor ideowo, a nie ze względów zdrowotnych, na pewno też – łatwiejszy dostęp do potraw mięsnych) i skrzętnie odnotowuje kolejne posiłki. Przejeżdżając przez różne kraje, nie stroni od kontaktów z mieszkańcami – czasem to przypadkowi kierowcy, czasem ludzie, którzy z mediów dowiedzieli się o wyprawie i przybywają wspierać śmiałka. Zwykle Beaumont przytacza krzepiące przykłady ludzkiej życzliwości i bezinteresownej dobroci, bywa jednak i tak, że relacjonuje niemiłe spotkania. Zdaje sobie sprawę, że najbardziej służy mu samotność - i tej bez przerwy poszukuje. Międzyludzkie kontakty i chwilowe przyjaźnie to przerywniki w opowieści o trasie.
Bo autor – w odróżnieniu od sportowych publikacji tworzonych przez ghostów – nie szuka w opowieści punktów kulminacyjnych czy puent. Pisze sprawozdanie – dokładnie omawia kolejne odcinki jednoosobowego wyścigu, uwzględniając i otoczenie, i własną psychikę. Czytelnicy otrzymują w miarę pełny – a na pewno bardzo rzetelny – obraz jazdy, dowiadują się, z jakimi problemami musiał walczyć autor i jak się czuł na poszczególnych etapach. Właściwie chce sprawić, by odbiorcy wyobrazili sobie jego zmagania. Nie będzie tu przeważnie ekstremalnych doświadczeń i wyraźnych klauzul rozdziałów (co nie wyklucza emocji!) – to historia tak bliska samej wyprawie, jak to tylko możliwe. Mark Beaumont nie wybrał się na wycieczkę krajoznawczą ani na studiowanie odmiennych kultur – dlatego też informacje o przemierzanych krajach ogranicza do własnych obserwacji. To często ciekawe i wnikliwe uwagi – czytelnikom może się spodobać zwłaszcza polski akcent wyprawy. Ale także amatorzy przygody wyłuskają z tej książki coś dla siebie.
Beaumont nastawia się na bicie rekordu i temu podporządkowana jest cała opowieść. W mało medialnym – zwłaszcza dla samotnika – sporcie znajduje autor temat na obszerną historię. Koncentruje się nie tyle na jeździe, co na jej celu. W grę wchodzi zatem walka z własnymi słabościami, wyzwania z tras i ciągłe kalkulacje. Utrzymaną w stałym rytmie relację przerywa kilka wydarzeń, które pod znakiem zapytania stawiają dalszą wyprawę – ale Mark Beaumont stara się odpowiedzieć na wszystkie potencjalne pytania i rozwiać wszelkie wątpliwości. Czasem posiłkuje się hasłowym dziennikiem z podróży, a na koniec przytacza opowieść mamy – cichej bohaterki, bez której wyprawa nie miałaby szans powodzenia. Gdyby jednak z tomu „Człowiek, który objechał świat na rowerze” wydobyć esencję zagadnienia bicia rowerowego rekordu, czytelnikom pozostałby niedosyt i ogrom pytań o przebieg „zwyczajnych” odcinków. Beaumont miejsca na wątpliwości nie przewiduje – a za to uczy, jak spełniać najśmielsze marzenia.
środa, 10 kwietnia 2013
Ewa Grętkiewicz: Zakręcona na Maksa
Nasza Księgarnia, Warszawa 2013 (wznowienie).
Tysiące pomysłów
„Zakręcona na Maksa” to historia, która do młodych czytelników powraca. Ewa Grętkiewicz pokazuje w niej, jak wiele może się wydarzyć w życiu zwyczajnej bohaterki, która wciela wszystkie swoje pomysły w czyn bez zastanowienia. Z Agnieszką Sosną nudzić się nie będzie żaden maluch – bohaterka bowiem stanowi wcielenie wszystkich ról, które intrygują dzieci. Ewa Grętkiewicz wybiera szybką akcję i w każdym rozdziale porusza inne zagadnienie, a dokładniej – rozpracowuje inny pomysł Agnieszki.
A Agnieszka wychodzi od motywu bliskiego czytelnikom, przy okazji lekko podśmiewając się z pewnej mody w literaturze czwartej. Chciałaby mianowicie zostać pisarką, a ponieważ na topie są przeróżne pamiętniki księżniczek, ma zamiar wybić się pamiętnikiem nieksiężniczki. Tyle że praca niespecjalnie posuwa się do przodu, bo dziewczyna wymyśla coraz to nowe „biznesowe” zadania i zajęcia. Próbuje między innymi swoich sił w tresowaniu niedzikich zwierząt, piecze gofry, organizuje wyprzedaż maminych ubrań, chce otworzyć schronisko dla psów, nadaje wiadomości przez Radio Stringi… to tylko drobna część jej przygód, Grętkiewicz popisuje się dobrze wyćwiczoną wyobraźnią i z każdym rozdziałem przynosi nową historię, zwykle kompletnie oderwaną od poprzednich. Agnieszka ma sto pomysłów na minutę, nigdy się nie nudzi. Wystarczą jej przypadkowe inspiracje, by natychmiast wcielić w życie kolejny dziwny plan. Oczywiście dziecięce widzenie świata znacząco różni się od realiów, więc bohaterka wciąż się komuś naraża – rodzicom, bratu (który regularnie odgraża się, że zamorduje ją z zimną krwią) czy kolegom, wśród których pojawia się niejaki Maks… ale na rozwijanie wątków romansowych autorka nie ma czasu, gdy dzieje się tak wiele. Dzięki temu „Zakręcona na Maksa” nie zamyka się w kręgu literatury dla dziewczyn – mimo płci postaci, która nakręca akcję.
Ewa Grętkiewicz pozwala Agnieszce na swobodne działanie – bohaterka nie konsultuje z nikim swoich decyzji i pomysłów: to zresztą zabieg niemożliwy, bo każdy dorosły – i każdy rozsądny przyjaciel – storpedowałby plany jeszcze przed przystąpieniem do przygotowań i Agnieszka Sosna nie miałaby co robić. Dziewczynka nie zastanawia się nad konsekwencjami i gdy tylko zaświta jej nadzieja na nową drogę kariery – wkracza na nią bez wahania. Wszystkie doświadczenia bohaterki służą rozrywce czytelników; Ewa Grętkiewicz nie chce raczej pouczać, ewentualne przestrogi znacznie chętniej ukrywa w fabule. Woli, by czytelnicy sami wyciągali wnioski z kolejnych wpadek dziewczyny. Należy jednak zauważyć, że liczyć się tu będzie przede wszystkim śmiech.
Samą opowieść prowadzi Agnieszka, jest więc szybko, potocznie i z humorem. Autorka nie rozpisuje się zbytnio na kolejne tematy, za to nowe pomysły podkreśla wyróżnianą czcionką. Ponieważ nastolatka realizuje swoje śmiałe plany, ma szansę również przeżywać rozmaite emocje. Ale Ewa Grętkiewicz raczej rezygnuje z ciemnych uczuć – nawet kłótnie rodzeństwa przedstawia z humorem. Agnieszka nigdy nie przejmuje się opiniami innych, pozostaje niezależna i nie dotykają jej kpiny rówieśników. Pokazuje w ten sposób odbiorcom, jak ignorować drobne złośliwości.
Ewa Grętkiewicz dostarcza młodym czytelnikom lektury zabawnej i przyjemnej. Króluje tu humor sytuacyjny i nieskrępowana wyobraźnia. To powieść dla dzieci szukających wielu wrażeń, błyskawiczna i udająca prawdziwe życie. Tak mogłaby wyglądać egzystencja wielu maluchów, gdyby nie interwencje dorosłych.
Tysiące pomysłów
„Zakręcona na Maksa” to historia, która do młodych czytelników powraca. Ewa Grętkiewicz pokazuje w niej, jak wiele może się wydarzyć w życiu zwyczajnej bohaterki, która wciela wszystkie swoje pomysły w czyn bez zastanowienia. Z Agnieszką Sosną nudzić się nie będzie żaden maluch – bohaterka bowiem stanowi wcielenie wszystkich ról, które intrygują dzieci. Ewa Grętkiewicz wybiera szybką akcję i w każdym rozdziale porusza inne zagadnienie, a dokładniej – rozpracowuje inny pomysł Agnieszki.
A Agnieszka wychodzi od motywu bliskiego czytelnikom, przy okazji lekko podśmiewając się z pewnej mody w literaturze czwartej. Chciałaby mianowicie zostać pisarką, a ponieważ na topie są przeróżne pamiętniki księżniczek, ma zamiar wybić się pamiętnikiem nieksiężniczki. Tyle że praca niespecjalnie posuwa się do przodu, bo dziewczyna wymyśla coraz to nowe „biznesowe” zadania i zajęcia. Próbuje między innymi swoich sił w tresowaniu niedzikich zwierząt, piecze gofry, organizuje wyprzedaż maminych ubrań, chce otworzyć schronisko dla psów, nadaje wiadomości przez Radio Stringi… to tylko drobna część jej przygód, Grętkiewicz popisuje się dobrze wyćwiczoną wyobraźnią i z każdym rozdziałem przynosi nową historię, zwykle kompletnie oderwaną od poprzednich. Agnieszka ma sto pomysłów na minutę, nigdy się nie nudzi. Wystarczą jej przypadkowe inspiracje, by natychmiast wcielić w życie kolejny dziwny plan. Oczywiście dziecięce widzenie świata znacząco różni się od realiów, więc bohaterka wciąż się komuś naraża – rodzicom, bratu (który regularnie odgraża się, że zamorduje ją z zimną krwią) czy kolegom, wśród których pojawia się niejaki Maks… ale na rozwijanie wątków romansowych autorka nie ma czasu, gdy dzieje się tak wiele. Dzięki temu „Zakręcona na Maksa” nie zamyka się w kręgu literatury dla dziewczyn – mimo płci postaci, która nakręca akcję.
Ewa Grętkiewicz pozwala Agnieszce na swobodne działanie – bohaterka nie konsultuje z nikim swoich decyzji i pomysłów: to zresztą zabieg niemożliwy, bo każdy dorosły – i każdy rozsądny przyjaciel – storpedowałby plany jeszcze przed przystąpieniem do przygotowań i Agnieszka Sosna nie miałaby co robić. Dziewczynka nie zastanawia się nad konsekwencjami i gdy tylko zaświta jej nadzieja na nową drogę kariery – wkracza na nią bez wahania. Wszystkie doświadczenia bohaterki służą rozrywce czytelników; Ewa Grętkiewicz nie chce raczej pouczać, ewentualne przestrogi znacznie chętniej ukrywa w fabule. Woli, by czytelnicy sami wyciągali wnioski z kolejnych wpadek dziewczyny. Należy jednak zauważyć, że liczyć się tu będzie przede wszystkim śmiech.
Samą opowieść prowadzi Agnieszka, jest więc szybko, potocznie i z humorem. Autorka nie rozpisuje się zbytnio na kolejne tematy, za to nowe pomysły podkreśla wyróżnianą czcionką. Ponieważ nastolatka realizuje swoje śmiałe plany, ma szansę również przeżywać rozmaite emocje. Ale Ewa Grętkiewicz raczej rezygnuje z ciemnych uczuć – nawet kłótnie rodzeństwa przedstawia z humorem. Agnieszka nigdy nie przejmuje się opiniami innych, pozostaje niezależna i nie dotykają jej kpiny rówieśników. Pokazuje w ten sposób odbiorcom, jak ignorować drobne złośliwości.
Ewa Grętkiewicz dostarcza młodym czytelnikom lektury zabawnej i przyjemnej. Króluje tu humor sytuacyjny i nieskrępowana wyobraźnia. To powieść dla dzieci szukających wielu wrażeń, błyskawiczna i udająca prawdziwe życie. Tak mogłaby wyglądać egzystencja wielu maluchów, gdyby nie interwencje dorosłych.
wtorek, 9 kwietnia 2013
Rodrigo Rey Rosa: Severina
Wielka Litera, Warszawa 2013.
Romans ze złodziejką
Rodrigo Rey Rosa określany jest mianem najwybitniejszego pisarza współczesnej Gwatemali – i dzięki „Severinie” mogą przekonać się do niego także polscy czytelnicy. W tej literackiej miniaturze zawarta jest prosta historia o nieco onirycznym kształcie, ale i uniwersalnej wymowie. Sytuacja, która nie mogłaby się nigdzie wydarzyć, tu roztacza niezaprzeczalny urok. Autor czerpie z dwóch klasycznych wielkich tematów – miłości i przestępstw, żeby zwrócić na siebie uwagę czytelników. Jednocześnie fabuła, którą przedstawia, jest na tyle twórcza, że zaspokoi nawet najbardziej wymagających odbiorców.
Krótka ale intrygująca. Taka jest „Severina” – właściwie rozdmuchane do formy książkowej opowiadanie. Nie da się go zignorować, bo od pierwszych stron wtrąca czytelników w świat tajemniczy, niewytłumaczalny i… zarażający miłością do książek. Pewien księgarz dostrzega piękną kobietę, która nie budzi swoim zachowaniem żadnych podejrzeń, ale kradnie ze sklepu kolejne tytuły. Bohater czeka na następne spotkania i przeznacza na łup nieznajomej nowe publikacje. Coraz bardziej zauroczony pięknością, próbuje nawiązać z nią kontakt, zupełnie nie przejmując się stratami. Okazuje się, że Severina kradła książki z wielu miejsc.
Rodrigo Rey Rosa najpierw prezentuje czytelnikom nieracjonalne zachowania obu stron, potem sugeruje tkwiącą w przeszłości i teraźniejszości kobiety tajemnicę. Odbiorcy mogą jedynie śledzić rozwój wielkiego uczucia księgarza. Severina to ucieleśnienie marzeń i tęsknot, idealnie skrojona postać. Nieprzystępna i nieodgadniona, pobudza wyobraźnię i wpływa na rozkład napięć w mikropowieści. Ale Rosa nie poprzestaje na teoretycznej analizie uczucia – dla niego mimo wszystko najważniejsza jest akcja, ucieczka ze świata abstrakcyjnych emocji do całkowicie realnych wrażeń. Bohaterowie nie funkcjonują osobno, chociaż ich wzajemne relacje nie wystarczają do wykrycia wszystkich sekretów mnożonych przez autora w tomie.
Magiczna fabuła niemal całkowicie wypełnia książkę. Dominuje nad kreacjami postaci, a i nad warstwą narracyjną – równorzędna z akcją jest jedynie siła uczuć księgarza do Severiny. Rodrigo Rey Rosa nie chce dodatkowo zagęszczać opowieści mało klarownym stylem. Widać to zwłaszcza w dialogach – autor celuje w prostych rozmowach, których nie okrasza zbędnym komentarzem; traktuje je jako okazję do wymiany poglądów postaci, ale nie jako sposób na rozwikłanie tajemnic. Raczej mnoży wątpliwości – co sprawia najlepsze wrażenie w zestawieniu z faktem, że nie komplikuje nadmiernie samych wypowiedzi. Doprowadza do zderzenia zwyczajności z nietypowymi okolicznościami poznania się bohaterów – i ich dalszą egzystencją. W „Severinie” nic nie jest takie, jakie mogłoby się wydawać. Uwaga czytelników szybko przenosi się na sedno opowieści, historię, która przyciąga i zwodzi, zespół faktów zrodzonych w wyobraźni panującego nad swoim światem pisarza. To sprawia, że chociaż „Severina” jest niewielka objętościowo (w rozmieszczeniu tekstu na ponad stu stronach wydatnie pomaga spora interlinia i duże marginesy), okazuje się przepełniona historią i uczuciami, literacko sycąca. Rosa znalazł taki sposób prezentowania ponadczasowych wątków, że chce się sprawdzać, na jakie ingerencje we własną narrację się zdobędzie. „Severina” jest dobrym przykładem wprawnego manipulowania emocjami czytelników – to nie tylko literacka ciekawostka.
Romans ze złodziejką
Rodrigo Rey Rosa określany jest mianem najwybitniejszego pisarza współczesnej Gwatemali – i dzięki „Severinie” mogą przekonać się do niego także polscy czytelnicy. W tej literackiej miniaturze zawarta jest prosta historia o nieco onirycznym kształcie, ale i uniwersalnej wymowie. Sytuacja, która nie mogłaby się nigdzie wydarzyć, tu roztacza niezaprzeczalny urok. Autor czerpie z dwóch klasycznych wielkich tematów – miłości i przestępstw, żeby zwrócić na siebie uwagę czytelników. Jednocześnie fabuła, którą przedstawia, jest na tyle twórcza, że zaspokoi nawet najbardziej wymagających odbiorców.
Krótka ale intrygująca. Taka jest „Severina” – właściwie rozdmuchane do formy książkowej opowiadanie. Nie da się go zignorować, bo od pierwszych stron wtrąca czytelników w świat tajemniczy, niewytłumaczalny i… zarażający miłością do książek. Pewien księgarz dostrzega piękną kobietę, która nie budzi swoim zachowaniem żadnych podejrzeń, ale kradnie ze sklepu kolejne tytuły. Bohater czeka na następne spotkania i przeznacza na łup nieznajomej nowe publikacje. Coraz bardziej zauroczony pięknością, próbuje nawiązać z nią kontakt, zupełnie nie przejmując się stratami. Okazuje się, że Severina kradła książki z wielu miejsc.
Rodrigo Rey Rosa najpierw prezentuje czytelnikom nieracjonalne zachowania obu stron, potem sugeruje tkwiącą w przeszłości i teraźniejszości kobiety tajemnicę. Odbiorcy mogą jedynie śledzić rozwój wielkiego uczucia księgarza. Severina to ucieleśnienie marzeń i tęsknot, idealnie skrojona postać. Nieprzystępna i nieodgadniona, pobudza wyobraźnię i wpływa na rozkład napięć w mikropowieści. Ale Rosa nie poprzestaje na teoretycznej analizie uczucia – dla niego mimo wszystko najważniejsza jest akcja, ucieczka ze świata abstrakcyjnych emocji do całkowicie realnych wrażeń. Bohaterowie nie funkcjonują osobno, chociaż ich wzajemne relacje nie wystarczają do wykrycia wszystkich sekretów mnożonych przez autora w tomie.
Magiczna fabuła niemal całkowicie wypełnia książkę. Dominuje nad kreacjami postaci, a i nad warstwą narracyjną – równorzędna z akcją jest jedynie siła uczuć księgarza do Severiny. Rodrigo Rey Rosa nie chce dodatkowo zagęszczać opowieści mało klarownym stylem. Widać to zwłaszcza w dialogach – autor celuje w prostych rozmowach, których nie okrasza zbędnym komentarzem; traktuje je jako okazję do wymiany poglądów postaci, ale nie jako sposób na rozwikłanie tajemnic. Raczej mnoży wątpliwości – co sprawia najlepsze wrażenie w zestawieniu z faktem, że nie komplikuje nadmiernie samych wypowiedzi. Doprowadza do zderzenia zwyczajności z nietypowymi okolicznościami poznania się bohaterów – i ich dalszą egzystencją. W „Severinie” nic nie jest takie, jakie mogłoby się wydawać. Uwaga czytelników szybko przenosi się na sedno opowieści, historię, która przyciąga i zwodzi, zespół faktów zrodzonych w wyobraźni panującego nad swoim światem pisarza. To sprawia, że chociaż „Severina” jest niewielka objętościowo (w rozmieszczeniu tekstu na ponad stu stronach wydatnie pomaga spora interlinia i duże marginesy), okazuje się przepełniona historią i uczuciami, literacko sycąca. Rosa znalazł taki sposób prezentowania ponadczasowych wątków, że chce się sprawdzać, na jakie ingerencje we własną narrację się zdobędzie. „Severina” jest dobrym przykładem wprawnego manipulowania emocjami czytelników – to nie tylko literacka ciekawostka.
poniedziałek, 8 kwietnia 2013
Agnieszka Osiecka: Filmidła. Gawędy o filmach
Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Krytyka osobista
Agnieszka Osiecka przetrwała w pamięci potomnych jako autorka evergreenów – oraz sztuk teatralnych. Przetrwała we wspomnieniach przyjaciół i w licznych anegdotach – ale niewielu kojarzyć ją będzie z kinem. Tom „Filmidła” dostarcza tymczasem całkiem sporego zestawu ocen i komentarzy dotyczących obrazów filmowych. To prawdziwa gratka dla wielbicieli Osieckiej. To ciekawy przegląd dawnej kinowej oferty i recepcji filmów. To wreszcie zbiór przenikliwych, dowcipnych i osobistych uwag , notatek na marginesach obejrzanego.
Nieprzypadkowo „Filmidła” mają podtytuł „Gawędy o filmach”. Chociaż czasem pojawiają się tu przedruki z czasopism, teksty pod względem gatunkowym nie przypominają recenzji. Pozbawione zrygoryzowanej formy zamieniają się w zabawę – ale zawsze są też inteligentną analizą tego, co pojawia się na ekranie. Osiecka rezygnuje z przywoływania fabuł, co najwyżej w jednym zdaniu trafnie nakreśla schemat akcji – z jego scenariuszowymi uproszczeniami, typami charakterów czy klimatem. Rezygnuje też z przyznawania filmom naiwnych ocen (podobało mi się/ nie podobało mi się) – czyli odrzuca to wszystko, co stało się plagą dzisiejszych portali pseudorecenzenckich. W zamian proponuje bardzo ironiczne spojrzenie na obraz – mało która produkcja wytrzymuje konfrontację z satyrycznie nastawionym krytykiem – oraz wpisanie dziełka w kulturowo-społeczny kontekst. Do tego, swoim zwyczajem, dorzuca Osiecka garść emocji, trochę wrażeń i wzruszeń i sporo zwyczajnego życia. Bywa, że pisze z pozoru o czymś zupełnie innym, odrywa się od przestrzeni kina i kieruje uwagę na potencjalnych odbiorców, na ich problemy i potrzeby – tylko po to, by mówieniem bez związku wygłosić najsurowszą ocenę filmu. A przez wyczulenie na międzyludzkie namiętności, interakcje i dylematy, bez trudu może osądzać filmy pod kątem szczerości ich fabularnych pomysłów.
Dominują w „Filmidłach” teksty krótkie – czasem zaledwie jednoakapitowe, jakby strzępki wrażeń. Nie są to przecież wypracowania ani zamawiane przez redakcje opinie na określoną liczbę znaków – dzięki skrótowości autorka może bez trudu uwypuklić najważniejsze wrażenia po obejrzeniu filmu. Także i w tych lapidarnych komentarzach krąży wokół tematu, posługując się odniesieniami do życia codziennego oraz ucieczką w ocenę ludzkiej psychiki i prawdziwości uczuć. „Gawędy” nie zawierają kompletnych analiz filmoznawczych – ale, co ciekawe, często mówią o filmach znacznie więcej niż profesjonalne i rzetelne recenzje. Osiecka rozumie, co ogląda – i potrafi wyciągać trafne wnioski. Wie dobrze, czego potrzeba odbiorcom, a na co nie dadzą się nabrać. Jest w tekstach widzem, lecz nie zapomina i o byciu artystką, twórczynią kultury masowej. Wreszcie – Osiecka daje upust swoim literackim talentom, jej komentarze są ciekawe również od strony tekstowej.
Kilku obrazom poświęca autorka więcej miejsca. Parę razy też recenzjom i opiniom towarzyszą listy od czytelników – burzliwe reakcje na niespodziewaną krytykę. To składa się też na interesującą, zwłaszcza dla kulturoznawców, dyskusję i świadczy o znaczeniu kina w kulturze popularnej. Teksty z „Filmideł” są niepowtarzalne i niemożliwe do naśladowania – a jednak da się z nich wydobyć całkiem sporo warsztatowych podpowiedzi. Warto prześledzić je nie tylko ze względu na kilka filmów, które do dzisiaj przetrwały – ale aby przekonać się, jak reżyserskie pomysły może odebrać widz wtajemniczony w artystyczne zabiegi, uproszczenia i chwyty. Do tego z przyjemnością będzie się powracać do ciętego języka Agnieszki Osieckiej, a i do jej prywatnej walki o lepsze kino. Niby recenzje – a tym bardziej ich luźne gawędziarskie indywidualne odpowiedniki – to utwory efemeryczne i mające wyłącznie użytkowy charakter – a jednak w „Filmidłach” znajdzie się coś co nie pozwoli przedwcześnie zakończyć lektury. Dodatkowy smaczek dla kinomanów zawierać się będzie natomiast w reprodukcjach plakatów omawianych przez Agnieszkę Osiecką filmów. Ten tom nie jest wyłącznie ciekawostką dla nielicznych.
Krytyka osobista
Agnieszka Osiecka przetrwała w pamięci potomnych jako autorka evergreenów – oraz sztuk teatralnych. Przetrwała we wspomnieniach przyjaciół i w licznych anegdotach – ale niewielu kojarzyć ją będzie z kinem. Tom „Filmidła” dostarcza tymczasem całkiem sporego zestawu ocen i komentarzy dotyczących obrazów filmowych. To prawdziwa gratka dla wielbicieli Osieckiej. To ciekawy przegląd dawnej kinowej oferty i recepcji filmów. To wreszcie zbiór przenikliwych, dowcipnych i osobistych uwag , notatek na marginesach obejrzanego.
Nieprzypadkowo „Filmidła” mają podtytuł „Gawędy o filmach”. Chociaż czasem pojawiają się tu przedruki z czasopism, teksty pod względem gatunkowym nie przypominają recenzji. Pozbawione zrygoryzowanej formy zamieniają się w zabawę – ale zawsze są też inteligentną analizą tego, co pojawia się na ekranie. Osiecka rezygnuje z przywoływania fabuł, co najwyżej w jednym zdaniu trafnie nakreśla schemat akcji – z jego scenariuszowymi uproszczeniami, typami charakterów czy klimatem. Rezygnuje też z przyznawania filmom naiwnych ocen (podobało mi się/ nie podobało mi się) – czyli odrzuca to wszystko, co stało się plagą dzisiejszych portali pseudorecenzenckich. W zamian proponuje bardzo ironiczne spojrzenie na obraz – mało która produkcja wytrzymuje konfrontację z satyrycznie nastawionym krytykiem – oraz wpisanie dziełka w kulturowo-społeczny kontekst. Do tego, swoim zwyczajem, dorzuca Osiecka garść emocji, trochę wrażeń i wzruszeń i sporo zwyczajnego życia. Bywa, że pisze z pozoru o czymś zupełnie innym, odrywa się od przestrzeni kina i kieruje uwagę na potencjalnych odbiorców, na ich problemy i potrzeby – tylko po to, by mówieniem bez związku wygłosić najsurowszą ocenę filmu. A przez wyczulenie na międzyludzkie namiętności, interakcje i dylematy, bez trudu może osądzać filmy pod kątem szczerości ich fabularnych pomysłów.
Dominują w „Filmidłach” teksty krótkie – czasem zaledwie jednoakapitowe, jakby strzępki wrażeń. Nie są to przecież wypracowania ani zamawiane przez redakcje opinie na określoną liczbę znaków – dzięki skrótowości autorka może bez trudu uwypuklić najważniejsze wrażenia po obejrzeniu filmu. Także i w tych lapidarnych komentarzach krąży wokół tematu, posługując się odniesieniami do życia codziennego oraz ucieczką w ocenę ludzkiej psychiki i prawdziwości uczuć. „Gawędy” nie zawierają kompletnych analiz filmoznawczych – ale, co ciekawe, często mówią o filmach znacznie więcej niż profesjonalne i rzetelne recenzje. Osiecka rozumie, co ogląda – i potrafi wyciągać trafne wnioski. Wie dobrze, czego potrzeba odbiorcom, a na co nie dadzą się nabrać. Jest w tekstach widzem, lecz nie zapomina i o byciu artystką, twórczynią kultury masowej. Wreszcie – Osiecka daje upust swoim literackim talentom, jej komentarze są ciekawe również od strony tekstowej.
Kilku obrazom poświęca autorka więcej miejsca. Parę razy też recenzjom i opiniom towarzyszą listy od czytelników – burzliwe reakcje na niespodziewaną krytykę. To składa się też na interesującą, zwłaszcza dla kulturoznawców, dyskusję i świadczy o znaczeniu kina w kulturze popularnej. Teksty z „Filmideł” są niepowtarzalne i niemożliwe do naśladowania – a jednak da się z nich wydobyć całkiem sporo warsztatowych podpowiedzi. Warto prześledzić je nie tylko ze względu na kilka filmów, które do dzisiaj przetrwały – ale aby przekonać się, jak reżyserskie pomysły może odebrać widz wtajemniczony w artystyczne zabiegi, uproszczenia i chwyty. Do tego z przyjemnością będzie się powracać do ciętego języka Agnieszki Osieckiej, a i do jej prywatnej walki o lepsze kino. Niby recenzje – a tym bardziej ich luźne gawędziarskie indywidualne odpowiedniki – to utwory efemeryczne i mające wyłącznie użytkowy charakter – a jednak w „Filmidłach” znajdzie się coś co nie pozwoli przedwcześnie zakończyć lektury. Dodatkowy smaczek dla kinomanów zawierać się będzie natomiast w reprodukcjach plakatów omawianych przez Agnieszkę Osiecką filmów. Ten tom nie jest wyłącznie ciekawostką dla nielicznych.
niedziela, 7 kwietnia 2013
Magdalena Witkiewicz: Ballada o ciotce Matyldzie
WNK, Warszawa 2013.
Nowe spojrzenie
Magdalena Witkiewicz huraoptymistyczną konwencję opowieści o znalezieniu jedynej prawdziwej i idealnej miłości pozostawia za sobą. W „Balladzie o ciotce Matyldzie” nie chce łatwych pocieszeń ani powielania poczytnych schematów. Wybiera za to motywy oryginalne i przewrotne. A ciotka Matylda – postać przechwycona od Andrzeja Sikorowskiego – przygląda się wszystkiemu z góry.
Ciotka Matylda odchodzi, by zrobić na świecie miejsce dla rodzącej się właśnie córki Joanki. Pozostawia po sobie całą garść mądrych porad oraz nietypowy biznes. Joanka staje się współwłaścicielką znakomicie prosperującego sex shopu, a wraz z udziałami w firmie zyskuje też prawdziwych przyjaciół – umięśnionych i łysych Przemcia i Olusia oraz roztropną Patrycję, żonę Przemcia. Tyle że bilans uzupełnia zdrada męża.
„Ballada o ciotce Matyldzie” daleka jest od sentymentalnej tonacji, za to autorka kilka razy próbuje uruchomić sarkazm. Ucieczkę od kiczu daje się zauważyć w charakterystykach postaci: nietuzinkowa jest stara ciotka Matylda i jej wychowankowie, którym kobieta pokazała drogę inną niż picie pod sklepem. Niebanalny okazuje się w fabule pomysł na rozkręcenie własnej działalności – Joanka przekonuje się, że nie ma sensu liczyć na pomoc z Unii Europejskiej i osławione dotacje dla małych firm, bo znacznie więcej, szybciej i łatwiej zarobi sama. Problemy rozwiązuje się tu działaniem. Wreszcie i sam romans wypada znacznie bardziej ciekawie, gdy przeniesiony jest w skandynawskie klimaty, a nowa ukochana męża nie czuje powołania do zakładania rodziny, wybierając karierę naukową. Właściwie Magdalena Witkiewicz każdy temat przepuszcza najpierw przez wyobraźnię, a potem, dzięki autoironii, przekonuje do takiego rozwoju wypadków czytelników. Bo przecież w taki scenariusz najtrudniej uwierzyć, gdy stanie się literacką fikcją. Autorka bawi się przesunięciem opowieści w zapośredniczoną relację – to jeden z miłych ironicznych chwytów.
Wszystko zmierza ku lepszemu, bo w zasadzie musi, to prawo obyczajówek i lektur wybieranych dla przyjemności. Witkiewicz stosuje doraźny humor zwłaszcza w eksperymentalnych rozwinięciach akcji i kreśleniu charakterów postaci – ale tom przesyca też nostalgia. Nawet nie dlatego, że bohaterce nie udało się stworzyć rodziny z ojcem dziecka – i nie dlatego, że umarła ciotka Matylda, skarbnica mądrości i pociechy. Żal rozsnuwa się w samej narracji opiewającej częściej trudy codziennego życia niż długotrwałe radości. Witkiewicz nie atakuje czytelników pozytywną energią bez podstaw, jej droga do szczęścia jest inna, bardziej skomplikowana, za to mniej oczywista. To powinni docenić miłośnicy dobrej prozy obyczajowej. Dla lubiących ograne wątki też coś się znajdzie: zawarta w listach i w formie szczątkowej przeszłość Joanki to właśnie ekstrakt z konwencji, którą autorka celowo odrzuca.
Miłość się nie sprawdziła – chociaż porażka nie okalecza bohaterki na zawsze – więc Joanka może przetestować siłę przyjaźni – spotyka wielu życzliwych ludzi, którzy zaczynają zajmować w jej życiu ważne miejsce. Jeden tylko skrót Magdalenie Witkiewicz nie wyszedł – natychmiastowa zamiana relacji między ewentualnym pracownikiem i pracodawcą na szczere i bardzo prywatne zwierzenia, zwłaszcza że nie dzieje się w korespondencji zainteresowanych nic, co uprawniałoby do przesadnej otwartości i zażyłości. Witkiewicz pisze zatem książkę rozrywkową i krzepiącą – wbrew popularnym banałom i wielokrotnie przerabianym schematom. Tu nie przebieg akcji będzie cieszył najbardziej, a portrety ludzi, na których zawsze można liczyć – nawet jeśli chwilami te portrety nabierają cech karykatury. Jest „Ballada o ciotce Matyldzie” lekturą nienaiwną i oryginalną – a to ważne przy dzisiejszych tendencjach do tworzenia zgodnie z obowiązującymi czytelniczymi modami.
Nowe spojrzenie
Magdalena Witkiewicz huraoptymistyczną konwencję opowieści o znalezieniu jedynej prawdziwej i idealnej miłości pozostawia za sobą. W „Balladzie o ciotce Matyldzie” nie chce łatwych pocieszeń ani powielania poczytnych schematów. Wybiera za to motywy oryginalne i przewrotne. A ciotka Matylda – postać przechwycona od Andrzeja Sikorowskiego – przygląda się wszystkiemu z góry.
Ciotka Matylda odchodzi, by zrobić na świecie miejsce dla rodzącej się właśnie córki Joanki. Pozostawia po sobie całą garść mądrych porad oraz nietypowy biznes. Joanka staje się współwłaścicielką znakomicie prosperującego sex shopu, a wraz z udziałami w firmie zyskuje też prawdziwych przyjaciół – umięśnionych i łysych Przemcia i Olusia oraz roztropną Patrycję, żonę Przemcia. Tyle że bilans uzupełnia zdrada męża.
„Ballada o ciotce Matyldzie” daleka jest od sentymentalnej tonacji, za to autorka kilka razy próbuje uruchomić sarkazm. Ucieczkę od kiczu daje się zauważyć w charakterystykach postaci: nietuzinkowa jest stara ciotka Matylda i jej wychowankowie, którym kobieta pokazała drogę inną niż picie pod sklepem. Niebanalny okazuje się w fabule pomysł na rozkręcenie własnej działalności – Joanka przekonuje się, że nie ma sensu liczyć na pomoc z Unii Europejskiej i osławione dotacje dla małych firm, bo znacznie więcej, szybciej i łatwiej zarobi sama. Problemy rozwiązuje się tu działaniem. Wreszcie i sam romans wypada znacznie bardziej ciekawie, gdy przeniesiony jest w skandynawskie klimaty, a nowa ukochana męża nie czuje powołania do zakładania rodziny, wybierając karierę naukową. Właściwie Magdalena Witkiewicz każdy temat przepuszcza najpierw przez wyobraźnię, a potem, dzięki autoironii, przekonuje do takiego rozwoju wypadków czytelników. Bo przecież w taki scenariusz najtrudniej uwierzyć, gdy stanie się literacką fikcją. Autorka bawi się przesunięciem opowieści w zapośredniczoną relację – to jeden z miłych ironicznych chwytów.
Wszystko zmierza ku lepszemu, bo w zasadzie musi, to prawo obyczajówek i lektur wybieranych dla przyjemności. Witkiewicz stosuje doraźny humor zwłaszcza w eksperymentalnych rozwinięciach akcji i kreśleniu charakterów postaci – ale tom przesyca też nostalgia. Nawet nie dlatego, że bohaterce nie udało się stworzyć rodziny z ojcem dziecka – i nie dlatego, że umarła ciotka Matylda, skarbnica mądrości i pociechy. Żal rozsnuwa się w samej narracji opiewającej częściej trudy codziennego życia niż długotrwałe radości. Witkiewicz nie atakuje czytelników pozytywną energią bez podstaw, jej droga do szczęścia jest inna, bardziej skomplikowana, za to mniej oczywista. To powinni docenić miłośnicy dobrej prozy obyczajowej. Dla lubiących ograne wątki też coś się znajdzie: zawarta w listach i w formie szczątkowej przeszłość Joanki to właśnie ekstrakt z konwencji, którą autorka celowo odrzuca.
Miłość się nie sprawdziła – chociaż porażka nie okalecza bohaterki na zawsze – więc Joanka może przetestować siłę przyjaźni – spotyka wielu życzliwych ludzi, którzy zaczynają zajmować w jej życiu ważne miejsce. Jeden tylko skrót Magdalenie Witkiewicz nie wyszedł – natychmiastowa zamiana relacji między ewentualnym pracownikiem i pracodawcą na szczere i bardzo prywatne zwierzenia, zwłaszcza że nie dzieje się w korespondencji zainteresowanych nic, co uprawniałoby do przesadnej otwartości i zażyłości. Witkiewicz pisze zatem książkę rozrywkową i krzepiącą – wbrew popularnym banałom i wielokrotnie przerabianym schematom. Tu nie przebieg akcji będzie cieszył najbardziej, a portrety ludzi, na których zawsze można liczyć – nawet jeśli chwilami te portrety nabierają cech karykatury. Jest „Ballada o ciotce Matyldzie” lekturą nienaiwną i oryginalną – a to ważne przy dzisiejszych tendencjach do tworzenia zgodnie z obowiązującymi czytelniczymi modami.
sobota, 6 kwietnia 2013
Bolesław A. Uryn: W świecie jurt i szamanów
Muza SA, Warszawa 2013.
Podróż edukacyjna
Seria podróżniczych lektur Muzy charakteryzuje się nie tylko osobistymi relacjami ludzi, którzy lubią poznawać obce kraje czy fascynują się innymi kulturami – ale wyróżnia się też wysoką dbałością o stronę merytoryczną. To nie przypadkowe zapiski rozentuzjazmowanych obywateli świata, a źródło wiedzy, poza obserwacjami podbudowanej też wiadomościami z lektur i rozmów. W cyklu pojawił się tom Bolesława A. Uryna „W świecie jurt i szamanów”, który dobrze obrazuje kompromis między zwierzeniami podróżnika a odkryciami badacza. Ograniczenie się do Mongolii pozwala autorowi na dogłębne opowiedzenie o tamtejszej historii i zwyczajach – a także na przedstawienie własnych przeżyć i spostrzeżeń poczynionych podczas wielu wypraw.
Tom jest bogato ilustrowany – zdjęcia pomagają unaocznić kulturową inność i specyfikę regionu; raczej rzadko pojawiają się tu fotografie artystyczne, ich miejsce zajmują zdjęcia reportażowe, dokumentujące barwne stroje, krajobrazy i ciekawe miejsca. I chociaż w warstwie graficznej widać podejście nieco amatorskie, uzależniane od chwili (zwłaszcza w sposobie kadrowania), tekst zaciera to wrażenie. Widać, że został przygotowany przez człowieka starającego się dogłębnie poznać prezentowane tereny. To również przekłada się na lekturę, bo Uryn okazuje się nie tylko przewodnikiem po Mongolii. Swobodnie przeskakuje od historii kraju do aktualnych obrzędów, uczestniczy w świętach i bezbłędnie wskazuje cechy typowe dla mieszkańców. Wymienia różnice kulturowe, ale nie zamierza udowadniać ich większej – lub mniejszej – wartości dla człowieka Zachodu, nie ocenia, chociaż broni lokalnych zwyczajów, gdy spotyka się z ich krytyką. Stara się nie tylko zaprezentować pomysł na egzystencję napotykanych życzliwych ludzi – wyłuskuje też z przeszłości narodu motywy różnych postaw, tłumacząc je, by czytelnicy jak najlepiej je zrozumieli. Uryn nie ma zamiaru poprzestawać na podzieleniu się zachwytem – on pragnie, by czytelnicy postarali się pojąć obcą im kulturę i nietypowy kraj.
Wartko toczy się ta geograficzno-kulturowa relacja, obficie okraszana cytatami, wydarzeniami historycznymi, opisami samej podróży i prezentacjami kolejnych gospodarzy. Uryn mówi, co można w Mongolii zobaczyć, przytacza pełne encyklopedycznych treści rozmowy z miejscowymi, a czasem posługuje się autoironią. Zwykle jednak rozdziela elementy narracji: fragmenty złożone z opisów geografii, historii czy zasad egzystencji brzmią jak wyjęte z podręczników. Inny ton mają zapiski z podróży, własne przemyślenia, notatki ze spotkań i dialogi – wygląda to tak, jakby książkę tworzyło dwóch ludzi, uczony i zwykły podróżnik, jakich dziś wielu. Uryn dba o dokładne prezentowanie wszystkich zwyczajów i chce uprzedzać wątpliwości czytelników. Najciekawsze wrażenie sprawiają zestawienia przeszłości i najbardziej aktualnej teraźniejszości, jakby autor poznał kraj najdokładniej i wiedział o nim wszystko.
Ciekawostkę w warstwie graficznej stanowi ogromna liczba znaczków prezentowanych na marginesach kolejnych stron. To, co zachwyci filatelistów, nawet dla zwykłych odbiorców będzie miłym urozmaiceniem podróżniczych lektur. Imponujące bogactwo znaczków to także sposób na oryginalne prezentowanie kultury Mongolii – tym razem nie w formie folkloru i pielęgnowanych od pokoleń tradycji. Bolesław A. Uryn dzieli się z czytelnikami swoją fascynacją Mongolią, ale nie zapomina o znaczeniu warstwy edukacyjnej. Z tomem „W świecie jurt i szamanów” można wybrać się w podróż bez obaw, że przeoczy się coś ważnego.
Podróż edukacyjna
Seria podróżniczych lektur Muzy charakteryzuje się nie tylko osobistymi relacjami ludzi, którzy lubią poznawać obce kraje czy fascynują się innymi kulturami – ale wyróżnia się też wysoką dbałością o stronę merytoryczną. To nie przypadkowe zapiski rozentuzjazmowanych obywateli świata, a źródło wiedzy, poza obserwacjami podbudowanej też wiadomościami z lektur i rozmów. W cyklu pojawił się tom Bolesława A. Uryna „W świecie jurt i szamanów”, który dobrze obrazuje kompromis między zwierzeniami podróżnika a odkryciami badacza. Ograniczenie się do Mongolii pozwala autorowi na dogłębne opowiedzenie o tamtejszej historii i zwyczajach – a także na przedstawienie własnych przeżyć i spostrzeżeń poczynionych podczas wielu wypraw.
Tom jest bogato ilustrowany – zdjęcia pomagają unaocznić kulturową inność i specyfikę regionu; raczej rzadko pojawiają się tu fotografie artystyczne, ich miejsce zajmują zdjęcia reportażowe, dokumentujące barwne stroje, krajobrazy i ciekawe miejsca. I chociaż w warstwie graficznej widać podejście nieco amatorskie, uzależniane od chwili (zwłaszcza w sposobie kadrowania), tekst zaciera to wrażenie. Widać, że został przygotowany przez człowieka starającego się dogłębnie poznać prezentowane tereny. To również przekłada się na lekturę, bo Uryn okazuje się nie tylko przewodnikiem po Mongolii. Swobodnie przeskakuje od historii kraju do aktualnych obrzędów, uczestniczy w świętach i bezbłędnie wskazuje cechy typowe dla mieszkańców. Wymienia różnice kulturowe, ale nie zamierza udowadniać ich większej – lub mniejszej – wartości dla człowieka Zachodu, nie ocenia, chociaż broni lokalnych zwyczajów, gdy spotyka się z ich krytyką. Stara się nie tylko zaprezentować pomysł na egzystencję napotykanych życzliwych ludzi – wyłuskuje też z przeszłości narodu motywy różnych postaw, tłumacząc je, by czytelnicy jak najlepiej je zrozumieli. Uryn nie ma zamiaru poprzestawać na podzieleniu się zachwytem – on pragnie, by czytelnicy postarali się pojąć obcą im kulturę i nietypowy kraj.
Wartko toczy się ta geograficzno-kulturowa relacja, obficie okraszana cytatami, wydarzeniami historycznymi, opisami samej podróży i prezentacjami kolejnych gospodarzy. Uryn mówi, co można w Mongolii zobaczyć, przytacza pełne encyklopedycznych treści rozmowy z miejscowymi, a czasem posługuje się autoironią. Zwykle jednak rozdziela elementy narracji: fragmenty złożone z opisów geografii, historii czy zasad egzystencji brzmią jak wyjęte z podręczników. Inny ton mają zapiski z podróży, własne przemyślenia, notatki ze spotkań i dialogi – wygląda to tak, jakby książkę tworzyło dwóch ludzi, uczony i zwykły podróżnik, jakich dziś wielu. Uryn dba o dokładne prezentowanie wszystkich zwyczajów i chce uprzedzać wątpliwości czytelników. Najciekawsze wrażenie sprawiają zestawienia przeszłości i najbardziej aktualnej teraźniejszości, jakby autor poznał kraj najdokładniej i wiedział o nim wszystko.
Ciekawostkę w warstwie graficznej stanowi ogromna liczba znaczków prezentowanych na marginesach kolejnych stron. To, co zachwyci filatelistów, nawet dla zwykłych odbiorców będzie miłym urozmaiceniem podróżniczych lektur. Imponujące bogactwo znaczków to także sposób na oryginalne prezentowanie kultury Mongolii – tym razem nie w formie folkloru i pielęgnowanych od pokoleń tradycji. Bolesław A. Uryn dzieli się z czytelnikami swoją fascynacją Mongolią, ale nie zapomina o znaczeniu warstwy edukacyjnej. Z tomem „W świecie jurt i szamanów” można wybrać się w podróż bez obaw, że przeoczy się coś ważnego.
piątek, 5 kwietnia 2013
Jeremy Howe: Mamotata
Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Ojcowska walka
„Mamotata” to historia osobista i szczera. Stanowi rewers informacji, która wstrząsnęła opinią publiczną, a przy tym dowód na to, że życie pisze czasem najbardziej niewiarygodne scenariusze. O tragedii czytelnicy dowiedzą się z pierwszej strony książki: młoda wykładowczyni, szczęśliwa żona i matka dwóch kilkuletnich dziewczynek, została zamordowana. Jeremy Howe przedstawia życie swojej okaleczonej rodziny i przechodzenie przez kolejne fazy żałoby. Opowiada – po prawie dwudziestu latach od wydarzenia – o tym, jak z weekendowego ojca i ministra do spraw rozrywki musiał nagle stać się dla swoich córek mamotatą.
Kiedy czytelnicy już wiedzą, co się stało, mają szansę wstecznie zaprzyjaźnić się z Lizzie: Jeremy Howe opowiada o początkach związku i o zwykłych rodzicielskich wyzwaniach, nie gloryfikuje żony, ale też nie zwraca uwagi na jej wady. Jeszcze raz dociera do momentu jej śmierci, ale teraz stara się przedstawić własne reakcje i problemy, z którymi musi się zmierzyć: między innymi ten, jak poinformować córki o tragedii. Prezentuje swoje wahania tak, że odbiorcy będą razem z nim przeżywać kolejne zmartwienia. Jednocześnie nie zarzuca czytelników swoim oczywistym cierpieniem. Koncentruje się na wychowywaniu dzieci. Życie po śmierci Lizzie przedstawia Howe jako nieustające pasmo wyzwań – od przygotowywania posiłków przez posyłanie dzieci do szkoły, szukanie opiekunek i walkę z biurokracją. Nie ukrywa, że korzystał z pomocy terapeutów oraz psychologów dziecięcych, ale też nie czyni z tego faktu niezbędnego elementu radzenia sobie z traumą – to raczej doraźne porady, sposób na w miarę szybkie reakcje na problemy. Przez cały czas obserwuje dziewczynki, czuwa nad ich dojrzewaniem i psychiką. Przy okazji opowiada też o różnych pobocznych, czasem komicznych, wydarzeniach, które składają się na zwykłą codzienność. Tłem dla tej egzystencji jest proces mordercy. Autor nie przechwala się własnymi dokonaniami, otwarcie przyznaje, że przy rozwiązywaniu wielu dylematów dzieci pomocne były żony przyjaciół, sąsiadki czy opiekunki – sam koncentruje się na połączeniu obowiązków i dbaniu o rodzinę. W chwili pisania książki wie już, że odniósł sukces – jego córki są dorosłe, pewne siebie i zaradne. W pewnej chwili „Mamotata” zmienia się w lawirowanie między domem a pracą. Autor zdradza też, jak samotnego ojca traktują kobiety…
Jednak o swojej aktualnej towarzyszce życia wspomina dopiero po zamknięciu żałoby i opowieści, wcześniej Jennie, z którą był już od dziesięciu lat, na kartach tomu nie istnieje. „Mamotata” dotyczy trzyosobowej rodziny i nikt nie może zająć w tej spowiedzi miejsca po Lizzie. To krok dobry dla dramaturgii książki – z czego Jeremy Howe zdaje sobie sprawę. Odbiorców będą bowiem interesować jego relacje z dziewczynkami i sposób na zapewnienie dzieciom normalności, nie sercowe perypetie dorosłego.
Chociaż tom „Mamotata” wyrósł z goryczy i tragedii, w wielu miejscach autor sili się na uśmiech. Nie zamienia wprawdzie domowych porażek w slapstickową komedię, za to umiejętnie operuje ironią i lekkim żartem sytuacyjnym. Neutralizuje w ten sposób nadmierne wzruszenia i sprawia, że książka staje się lżejsza – mimo koszmarnych podstaw. To specyficzna relacja, ale w lekturze przypomina film obyczajowy, ma dobrze wyważone proporcje i nie chodzi w niej o sensację. „Mamotata” to opowieść krzepiąca, pokazuje, że nawet z najtrudniejszych sytuacji można wyjść cało, a każdą przykrość da się pokonać świadomością, że jest się ostoją dla bezbronnych najbliższych.
Ojcowska walka
„Mamotata” to historia osobista i szczera. Stanowi rewers informacji, która wstrząsnęła opinią publiczną, a przy tym dowód na to, że życie pisze czasem najbardziej niewiarygodne scenariusze. O tragedii czytelnicy dowiedzą się z pierwszej strony książki: młoda wykładowczyni, szczęśliwa żona i matka dwóch kilkuletnich dziewczynek, została zamordowana. Jeremy Howe przedstawia życie swojej okaleczonej rodziny i przechodzenie przez kolejne fazy żałoby. Opowiada – po prawie dwudziestu latach od wydarzenia – o tym, jak z weekendowego ojca i ministra do spraw rozrywki musiał nagle stać się dla swoich córek mamotatą.
Kiedy czytelnicy już wiedzą, co się stało, mają szansę wstecznie zaprzyjaźnić się z Lizzie: Jeremy Howe opowiada o początkach związku i o zwykłych rodzicielskich wyzwaniach, nie gloryfikuje żony, ale też nie zwraca uwagi na jej wady. Jeszcze raz dociera do momentu jej śmierci, ale teraz stara się przedstawić własne reakcje i problemy, z którymi musi się zmierzyć: między innymi ten, jak poinformować córki o tragedii. Prezentuje swoje wahania tak, że odbiorcy będą razem z nim przeżywać kolejne zmartwienia. Jednocześnie nie zarzuca czytelników swoim oczywistym cierpieniem. Koncentruje się na wychowywaniu dzieci. Życie po śmierci Lizzie przedstawia Howe jako nieustające pasmo wyzwań – od przygotowywania posiłków przez posyłanie dzieci do szkoły, szukanie opiekunek i walkę z biurokracją. Nie ukrywa, że korzystał z pomocy terapeutów oraz psychologów dziecięcych, ale też nie czyni z tego faktu niezbędnego elementu radzenia sobie z traumą – to raczej doraźne porady, sposób na w miarę szybkie reakcje na problemy. Przez cały czas obserwuje dziewczynki, czuwa nad ich dojrzewaniem i psychiką. Przy okazji opowiada też o różnych pobocznych, czasem komicznych, wydarzeniach, które składają się na zwykłą codzienność. Tłem dla tej egzystencji jest proces mordercy. Autor nie przechwala się własnymi dokonaniami, otwarcie przyznaje, że przy rozwiązywaniu wielu dylematów dzieci pomocne były żony przyjaciół, sąsiadki czy opiekunki – sam koncentruje się na połączeniu obowiązków i dbaniu o rodzinę. W chwili pisania książki wie już, że odniósł sukces – jego córki są dorosłe, pewne siebie i zaradne. W pewnej chwili „Mamotata” zmienia się w lawirowanie między domem a pracą. Autor zdradza też, jak samotnego ojca traktują kobiety…
Jednak o swojej aktualnej towarzyszce życia wspomina dopiero po zamknięciu żałoby i opowieści, wcześniej Jennie, z którą był już od dziesięciu lat, na kartach tomu nie istnieje. „Mamotata” dotyczy trzyosobowej rodziny i nikt nie może zająć w tej spowiedzi miejsca po Lizzie. To krok dobry dla dramaturgii książki – z czego Jeremy Howe zdaje sobie sprawę. Odbiorców będą bowiem interesować jego relacje z dziewczynkami i sposób na zapewnienie dzieciom normalności, nie sercowe perypetie dorosłego.
Chociaż tom „Mamotata” wyrósł z goryczy i tragedii, w wielu miejscach autor sili się na uśmiech. Nie zamienia wprawdzie domowych porażek w slapstickową komedię, za to umiejętnie operuje ironią i lekkim żartem sytuacyjnym. Neutralizuje w ten sposób nadmierne wzruszenia i sprawia, że książka staje się lżejsza – mimo koszmarnych podstaw. To specyficzna relacja, ale w lekturze przypomina film obyczajowy, ma dobrze wyważone proporcje i nie chodzi w niej o sensację. „Mamotata” to opowieść krzepiąca, pokazuje, że nawet z najtrudniejszych sytuacji można wyjść cało, a każdą przykrość da się pokonać świadomością, że jest się ostoją dla bezbronnych najbliższych.
czwartek, 4 kwietnia 2013
Andreas Steinhöfel: Rico, Oskar i złodziejski kamień
WAM, Kraków 2013.
Pogoń za złodziejem
W zasadzie trudno sobie wyobrazić – przy ochronnych tradycjach literatury czwartej – bardziej patologiczne środowisko niż to, w które Andreas Steinhöfel wtrąca Rico, upośledzonego umysłowo chłopca. Matka bohatera pracuje w nocnym klubie, ojciec nie żyje (choć i wcześniej był w rodzinie nieobecny), najlepszy przyjaciel Rico, geniusz Oskar, ma problemy z inteligencją emocjonalną oraz kontaktami z ojcem (który z kolei nie radzi sobie z odpowiedzialnością i wciąż wpada w depresję). Sąsiedzi są do siebie wrogo nastawieni, a jakby tego było mało, na klatce schodowej Rico i Oskar znajdują trupa, pana Fitzkego. Autor nie oszczędza chłopców, nakazując im egzystencję w brutalnym świecie, ale dzięki temu też może zbudować całą intrygę kryminalną. Nikt nie posądzi go o prawienie morałów czy edukowanie dzieci w banalnej a i płaskiej fabułce – tu bohaterowie szybko uczą się życia. A chociaż nie wszystko rozumieją, ich siłą pozostanie wystawiana na kolejne próby przyjaźń oraz głęboko zakorzeniona umiejętność rozróżniania sprawiedliwości i zła.
Z mieszkania Fitzkego ginie kamień – bezwartościowy z punktu widzenia dorosłych, dla właściciela jednak – a teraz i dla Rico – bezcenny. Rico i Oskar korzystają z faktu, że mama Rico wyjechała, by obściskiwać się ze swoim partnerem („obściskiwanie się”, podobnie jak „zbimbrowanie”, nie zrobi tu na nikim wrażenia), a ojciec Oskara nie zwraca na dzieci uwagi – i wybierają się w podróż nad Bałtyk, w pogoni za tajemnicą. Przy okazji wychodzą na jaw właściwe motywacje Oskara, a chłopcy trafiają między innymi na plażę naturystów, bo Steinhöfel próbuje wszystkie tematy tabu oswoić w lekturze pozbawionej w tej płaszczyźnie sensacyjności. To, co jest domeną świata dorosłych, pojawia się tutaj jako niegodna rozwijania wzmianka – tym samym autor odziera ją z ewentualnych powodów do zainteresowania czy niezdrowej ekscytacji. Intryguje za to fabuła, bieg wydarzeń, w które wplecione zostały problemy znacznie ważniejsze dla młodych odbiorców. Przyjaźń chłopców będzie wystawiona na poważną próbę, a dodatkowo obaj będą zmagać się z własnymi słabościami: Rico z „głębokim utalentowaniem”, a Oskar z syndromem odrzucenia i wewnętrznymi lękami. Te problemy nie przeszkodzą im w prowadzeniu śledztwa, a nawet w konfrontacji ze złodziejami – na brak wrażeń czytelnicy nie będą narzekać.
Autor oswaja rzeczywistość tak, by stała się jak najbardziej przyjazna dla dzieci. Rico swoje upośledzenie przedstawia jako wprawione w ruch kule bingo w głowie, a jeśli w tomie pojawi się pojęcie, które mogłoby sprawić problemy odbiorcom, zostaje omówione w ramce. Bywa, że te quasi-definicje lekko wprowadzają w błąd (jak para moja), ale Steinhöfel proponuje tom zrozumiały na różnych płaszczyznach i przez różne grupy czytelników. Starsi z przyjemnością prześledzą ironiczne zabiegi autora, młodszym natomiast specyficzny sposób prezentowania świata przez spojrzenie Rico powinien przypaść do gustu. W końcu w tej historii dzieci mogą zmierzyć się z prawdziwymi wyzwaniami i niebezpieczeństwami, nie wspominając już o tym, że przez stałą obecność składników dysfunkcyjnej dorosłości traktuje się je na równi z dojrzałymi czytelnikami. Warto też zaznaczyć, że mimo szeregu spraw trudnych i przykrych, autor posługuje się inteligentnym humorem – co nie pozwala zawsze przejmować się losami postaci w takim samym stopniu.
Książka „Rico, Oskar i złodziejski kamień” po raz kolejny pozwala na spotkanie z nietypowymi bohaterami i łączącą ich ogromną przyjaźnią. Steinhöfel ani odrobinę nie spuszcza z tonu, sugerowanego w poprzednich częściach cyklu. Ryzykuje, podejmując tematy pozornie nie dla dzieci i nie ukrywając przed młodymi odbiorcami dorosłych wad. Otaczający Rico i Oskara świat nie jest zbyt przyjazny – ale prawdziwe piękno tkwi w porozumieniu bohaterów i sile, jaką daje im przyjaźń.
Pogoń za złodziejem
W zasadzie trudno sobie wyobrazić – przy ochronnych tradycjach literatury czwartej – bardziej patologiczne środowisko niż to, w które Andreas Steinhöfel wtrąca Rico, upośledzonego umysłowo chłopca. Matka bohatera pracuje w nocnym klubie, ojciec nie żyje (choć i wcześniej był w rodzinie nieobecny), najlepszy przyjaciel Rico, geniusz Oskar, ma problemy z inteligencją emocjonalną oraz kontaktami z ojcem (który z kolei nie radzi sobie z odpowiedzialnością i wciąż wpada w depresję). Sąsiedzi są do siebie wrogo nastawieni, a jakby tego było mało, na klatce schodowej Rico i Oskar znajdują trupa, pana Fitzkego. Autor nie oszczędza chłopców, nakazując im egzystencję w brutalnym świecie, ale dzięki temu też może zbudować całą intrygę kryminalną. Nikt nie posądzi go o prawienie morałów czy edukowanie dzieci w banalnej a i płaskiej fabułce – tu bohaterowie szybko uczą się życia. A chociaż nie wszystko rozumieją, ich siłą pozostanie wystawiana na kolejne próby przyjaźń oraz głęboko zakorzeniona umiejętność rozróżniania sprawiedliwości i zła.
Z mieszkania Fitzkego ginie kamień – bezwartościowy z punktu widzenia dorosłych, dla właściciela jednak – a teraz i dla Rico – bezcenny. Rico i Oskar korzystają z faktu, że mama Rico wyjechała, by obściskiwać się ze swoim partnerem („obściskiwanie się”, podobnie jak „zbimbrowanie”, nie zrobi tu na nikim wrażenia), a ojciec Oskara nie zwraca na dzieci uwagi – i wybierają się w podróż nad Bałtyk, w pogoni za tajemnicą. Przy okazji wychodzą na jaw właściwe motywacje Oskara, a chłopcy trafiają między innymi na plażę naturystów, bo Steinhöfel próbuje wszystkie tematy tabu oswoić w lekturze pozbawionej w tej płaszczyźnie sensacyjności. To, co jest domeną świata dorosłych, pojawia się tutaj jako niegodna rozwijania wzmianka – tym samym autor odziera ją z ewentualnych powodów do zainteresowania czy niezdrowej ekscytacji. Intryguje za to fabuła, bieg wydarzeń, w które wplecione zostały problemy znacznie ważniejsze dla młodych odbiorców. Przyjaźń chłopców będzie wystawiona na poważną próbę, a dodatkowo obaj będą zmagać się z własnymi słabościami: Rico z „głębokim utalentowaniem”, a Oskar z syndromem odrzucenia i wewnętrznymi lękami. Te problemy nie przeszkodzą im w prowadzeniu śledztwa, a nawet w konfrontacji ze złodziejami – na brak wrażeń czytelnicy nie będą narzekać.
Autor oswaja rzeczywistość tak, by stała się jak najbardziej przyjazna dla dzieci. Rico swoje upośledzenie przedstawia jako wprawione w ruch kule bingo w głowie, a jeśli w tomie pojawi się pojęcie, które mogłoby sprawić problemy odbiorcom, zostaje omówione w ramce. Bywa, że te quasi-definicje lekko wprowadzają w błąd (jak para moja), ale Steinhöfel proponuje tom zrozumiały na różnych płaszczyznach i przez różne grupy czytelników. Starsi z przyjemnością prześledzą ironiczne zabiegi autora, młodszym natomiast specyficzny sposób prezentowania świata przez spojrzenie Rico powinien przypaść do gustu. W końcu w tej historii dzieci mogą zmierzyć się z prawdziwymi wyzwaniami i niebezpieczeństwami, nie wspominając już o tym, że przez stałą obecność składników dysfunkcyjnej dorosłości traktuje się je na równi z dojrzałymi czytelnikami. Warto też zaznaczyć, że mimo szeregu spraw trudnych i przykrych, autor posługuje się inteligentnym humorem – co nie pozwala zawsze przejmować się losami postaci w takim samym stopniu.
Książka „Rico, Oskar i złodziejski kamień” po raz kolejny pozwala na spotkanie z nietypowymi bohaterami i łączącą ich ogromną przyjaźnią. Steinhöfel ani odrobinę nie spuszcza z tonu, sugerowanego w poprzednich częściach cyklu. Ryzykuje, podejmując tematy pozornie nie dla dzieci i nie ukrywając przed młodymi odbiorcami dorosłych wad. Otaczający Rico i Oskara świat nie jest zbyt przyjazny – ale prawdziwe piękno tkwi w porozumieniu bohaterów i sile, jaką daje im przyjaźń.