Prószyński i S-ka, Warszawa 2011.
Dowcip na celowniku
Zbigniew Wodecki przyznaje się do uzależnienia od popularności. Potrzebuje wyrazów uznania, kolejek po autografy, braw i sławy – i wcale się z tym nie kryje. Jednocześnie zjednuje sobie sympatię innych artystów: nawet gdy spieszy się na kolejny występ, lubi zatrzymać się na moment, żeby błysnąć dowcipem, opowiedzieć anegdotę, by nie mijać się bez słowa w kulisach. Lubi błyszczeć, zarówno na scenie jak i poza nią, w relacjach towarzyskich. To podejście znajduje odzwierciedlenie w tomie „Zbigniew Wodecki. Pszczoła, Bach i skrzypce”. Wywiad-rzeka przeprowadzony z artystą przez Wacława Krupińskiego podtrzymuje wizerunek kochającego blichtr muzyka i pełen jest dowcipnych opowieści z trasy oraz życia prywatnego. Wodecki nie pozwala jedynie na ujawnianie historii, które przedstawia podczas recitalu. Poza tym bawi się dobrze, gromadząc atrakcyjne z punktu widzenia odbiorcy wydarzenia. Błyszczy i w tym wywiadzie, bo dowcipem maskuje drobne uciążliwości czy gorycz artystycznych wynurzeń. W efekcie łatwo dać się wciągnąć w lekturę i polubić jej bohatera. Wodecki nie zaspokoi jedynie plotkarskiej ciekawości tych, którzy chcieliby poznać wysokość zarobków artysty. O pieniądzach mówi się tu wyłącznie wymijająco.
Wacław Krupiński w oparciu o zgromadzone wywiady i o publikowane materiały dąży do usystematyzowania wiadomości o Wodeckim, konstruuje jego anegdotyczną biografię. Nie unika tematów z życia prywatnego, barwnych wspomnień ze szkoły czy wątków rodzinnych, nigdy jednak nie przekracza granic dobrego smaku i nie nalega na odpowiedź, gdy Wodecki nie chce jej udzielić. Krupiński jest zresztą znany z tego, że o swoich bohaterach zawsze pisze życzliwie. W tomie „Zbigniew Wodecki. Pszczoła, Bach i skrzypce” wtrąca do rozmowy całkiem sporo osobistych akcentów, sam też opowiada dowcipy Wodeckiemu – ale nie próbuje w ten sposób promować siebie, zresztą i tak nie wygrałby z rasowym showmanem. Dzięki jego postawie wywiad brzmi lepiej: rozmówcy dobrze się rozumieją, popisują przed sobą nawzajem, a wszystko utrzymane jest w atmosferze sympatii i ma cel rozrywkowy.
Po chronologicznie ułożonych i typowych dla biografii elementach Krupiński wprowadza tematyczne podziały rozmów: interesuje się karierą piosenkarską i aktorskimi próbkami Wodeckiego, wyjazdami i podróżami oraz „Tańcem z gwiazdami”, w którym artysta przez wiele lat udzielał się jako juror. Wywiad przeplata laurkami – wypowiedziami piosenkarzy i przyjaciół Zbigniewa Wodeckiego na temat jego działalności estradowej i towarzyskiej. To kolejne miejsce, w którym pojawiać się mogą anegdoty i dowcipne opowiastki, świadczące o poczuciu humoru bohatera tomu. Hanna Banaszak, Beata Tyszkiewicz, Włodzimierz Korcz, Zenon Laskowik, Krzysztof Jasiński, Zbigniew Górny czy Irena Santor – to część artystów opowiadających o Wodeckim ze swojej perspektywy, gawędziarsko i ciekawie, a przy tym bez zawodowej zawiści.
Cechą najbardziej charakterystyczną tej publikacji jest jej lekki dowcip, wszechobecny we wspomnieniach, humor wysokiej klasy – będzie to zatem lektura nie tylko dla fanów Zbigniewa Wodeckiego, ale dla wszystkich odbiorców, którzy chcą się pośmiać przy interesującym wywiadzie. Przyjęty sposób prowadzenia rozmowy pozwala rzeczywiście poznać artystę – kojarzonego przeważnie z masowymi przebojami, a ostatnio i ze środowiskiem celebrytów – od strony muzyki, marzeń i nadziei na artystyczne realizacje. Złożony portret pojawia się w tomie, który cieszy i przynosi wiele błyskotliwych relacji, ripost i minigawęd, i który oparty jest na mocnym porozumieniu. O zdjęciach już nie wspominam – przecież wiadomo, że w tego typu publikacji nie może ich zabraknąć.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
sobota, 31 marca 2012
piątek, 30 marca 2012
Anna Łacina: Telefony do przyjaciela
Nasza Księgarnia, Warszawa 2012.
Sposób na niepełnosprawność
Do tej pory, kiedy w literaturze czwartej pojawiali się niepełnosprawni, lektury przeznaczane były przede wszystkim dla wrażliwych czytelniczek lubiących sentymentalne historie. Niepełnosprawność – jako inność – w ujęciu metaforycznym zazwyczaj funkcjonowała jako czynnik zwracający uwagę na cierpienie, ból i ograniczenia. Anna Łacina nareszcie przełamuje ten schemat, chociaż jej niepełnosprawnej pozostało jeszcze wiele możliwości korzystania z życia.
W „Telefonach do przyjaciela” pojawiają się dwie siostry. Młodsza, osiemnastoletnia Ania, czuje się mniej ważna w rodzinie. Świetnie gra w szachy, ale boi się pływać, tymczasem dziadek kocha żagle. Uwaga rodziców skupia się na pomysłach Marzeny, starszej siostry. Uwaga chłopaków również. Ania przeżywa problemy sercowe, Marzena – chociaż od urodzenia cierpi na rozszczepienie kręgosłupa i wodogłowie, łamie serca kolejnym zalotnikom. Ania nie wie, jak pokonać drogę do chłopaka, który właśnie zawrócił jej w głowie, Marzena jeździ samochodem i bez pomocy przesiada się na wózek. W tej opowieści nie zabraknie kontrastów i przeplatających się wątków o różnej tematyce. Nie zabraknie miłości, zauroczeń i trudnych decyzji, a także trafnych obserwacji współczesnego świata. Nie zabraknie przyjaźni, o jakiej można tylko marzyć – oraz czynników motywujących odbiorczynie do działania. Bo u Anny Łaciny niepełnosprawność służy tylko do udowodnienia młodzieży, że każde ograniczenia da się jakoś pokonać – trzeba jedynie mieć odwagę i nadzieję.
Marzena jeździ na wózku, czynnie uprawia sporty i właśnie dostała się na studia – chociaż lekarz odebrał kiedyś jej matce nadzieję na szczęśliwe życie dziewczynki. Dodatkowo Marzena dodaje otuchy młodym ludziom po wypadkach. Jest bardziej energiczna niż Ania, jeśli ma na coś ochotę – osiąga to. Nawet gdy chce się dowiedzieć, jak traktowaliby ją adoratorzy, gdyby nie była niepełnosprawna, znajduje na to sposób. Marzena zawstydzi niejednego zdrowego nastolatka: to obraz trochę przerysowany (dziewczyna nie tęskni za chodzeniem, bo parę kroków potrafi przejść, nie jest uzależniona od innych i w książce nie ma większych powodów do narzekań) – ale przekonujący dla odbiorców właśnie dzięki temu jednostronnemu oglądowi. Ania tymczasem testuje na sobie skutki niedojrzałych związków. Zakochuje się najpierw w niewłaściwym chłopaku, który nie ma klasy, potem buduje relacje na kłamstwie. O ile wizerunek Marzeny to bodziec do działania, portret Ani to przestroga. Anna Łacina kilka wątków jednocześnie prowadzi i wzbogaca je o dalszoplanowe kolejne motywy – to zapobiega tendencyjności, młodym ludziom trudniej będzie przejrzeć zamiary autorki. Zamiast tego będą mogli cieszyć się lekturą – smakowitą powieścią obyczajową z wakacjami w tle.
Plusem „Telefonów do przyjaciela” jest między innymi odejście od stereotypowych rozwiązań. Zwykle pisarki decydują się na konstruowanie jednokierunkowej historii, w której spotkanie i wstępne zauroczenie bohaterów staje się zapowiedzią związku w mniej lub bardziej odległej przyszłości. Tutaj chłopaków – potencjalnych kandydatów na partnerów – jest mnóstwo i naprawdę nie wiadomo, z którymi siostry zechcą układać sobie życie. Sytuacje bez przerwy się zmieniają, a komplikacje brzmią prawdziwie. Trzeba też zwrócić uwagę na najpiękniejszy w całym tomie temat – temat przyjaźni i oddania ze strony nieatrakcyjnego chłopaka, Jaśka. Tu Anna Łacina wspięła się na wyżyny idealizmu, a jednak jej opowieść rozbudza marzenia i dodaje otuchy. Na podstawie tego tomu można by uczyć się prawdziwej przyjaźni.
Nieprzewidywalna i bogata w różnorodne wątki powieść Anny Łaciny spodoba się młodym ludziom, a przy okazji może zaistnieć w literaturze czwartej jako sposób na przełamanie konwencji w prezentowaniu niepełnosprawności. Ta książka nie dość, że jest napisana z pomysłem i ciekawie, to jeszcze porusza ważne w życiu każdego człowieka kwestie. Oddala się od schematów i nie przytłacza dydaktyzmem. Optymistyczna bez przesady, jest ta powieść udaną realizacją opowieści o egzystencjalnych rozterkach młodzieży.
Sposób na niepełnosprawność
Do tej pory, kiedy w literaturze czwartej pojawiali się niepełnosprawni, lektury przeznaczane były przede wszystkim dla wrażliwych czytelniczek lubiących sentymentalne historie. Niepełnosprawność – jako inność – w ujęciu metaforycznym zazwyczaj funkcjonowała jako czynnik zwracający uwagę na cierpienie, ból i ograniczenia. Anna Łacina nareszcie przełamuje ten schemat, chociaż jej niepełnosprawnej pozostało jeszcze wiele możliwości korzystania z życia.
W „Telefonach do przyjaciela” pojawiają się dwie siostry. Młodsza, osiemnastoletnia Ania, czuje się mniej ważna w rodzinie. Świetnie gra w szachy, ale boi się pływać, tymczasem dziadek kocha żagle. Uwaga rodziców skupia się na pomysłach Marzeny, starszej siostry. Uwaga chłopaków również. Ania przeżywa problemy sercowe, Marzena – chociaż od urodzenia cierpi na rozszczepienie kręgosłupa i wodogłowie, łamie serca kolejnym zalotnikom. Ania nie wie, jak pokonać drogę do chłopaka, który właśnie zawrócił jej w głowie, Marzena jeździ samochodem i bez pomocy przesiada się na wózek. W tej opowieści nie zabraknie kontrastów i przeplatających się wątków o różnej tematyce. Nie zabraknie miłości, zauroczeń i trudnych decyzji, a także trafnych obserwacji współczesnego świata. Nie zabraknie przyjaźni, o jakiej można tylko marzyć – oraz czynników motywujących odbiorczynie do działania. Bo u Anny Łaciny niepełnosprawność służy tylko do udowodnienia młodzieży, że każde ograniczenia da się jakoś pokonać – trzeba jedynie mieć odwagę i nadzieję.
Marzena jeździ na wózku, czynnie uprawia sporty i właśnie dostała się na studia – chociaż lekarz odebrał kiedyś jej matce nadzieję na szczęśliwe życie dziewczynki. Dodatkowo Marzena dodaje otuchy młodym ludziom po wypadkach. Jest bardziej energiczna niż Ania, jeśli ma na coś ochotę – osiąga to. Nawet gdy chce się dowiedzieć, jak traktowaliby ją adoratorzy, gdyby nie była niepełnosprawna, znajduje na to sposób. Marzena zawstydzi niejednego zdrowego nastolatka: to obraz trochę przerysowany (dziewczyna nie tęskni za chodzeniem, bo parę kroków potrafi przejść, nie jest uzależniona od innych i w książce nie ma większych powodów do narzekań) – ale przekonujący dla odbiorców właśnie dzięki temu jednostronnemu oglądowi. Ania tymczasem testuje na sobie skutki niedojrzałych związków. Zakochuje się najpierw w niewłaściwym chłopaku, który nie ma klasy, potem buduje relacje na kłamstwie. O ile wizerunek Marzeny to bodziec do działania, portret Ani to przestroga. Anna Łacina kilka wątków jednocześnie prowadzi i wzbogaca je o dalszoplanowe kolejne motywy – to zapobiega tendencyjności, młodym ludziom trudniej będzie przejrzeć zamiary autorki. Zamiast tego będą mogli cieszyć się lekturą – smakowitą powieścią obyczajową z wakacjami w tle.
Plusem „Telefonów do przyjaciela” jest między innymi odejście od stereotypowych rozwiązań. Zwykle pisarki decydują się na konstruowanie jednokierunkowej historii, w której spotkanie i wstępne zauroczenie bohaterów staje się zapowiedzią związku w mniej lub bardziej odległej przyszłości. Tutaj chłopaków – potencjalnych kandydatów na partnerów – jest mnóstwo i naprawdę nie wiadomo, z którymi siostry zechcą układać sobie życie. Sytuacje bez przerwy się zmieniają, a komplikacje brzmią prawdziwie. Trzeba też zwrócić uwagę na najpiękniejszy w całym tomie temat – temat przyjaźni i oddania ze strony nieatrakcyjnego chłopaka, Jaśka. Tu Anna Łacina wspięła się na wyżyny idealizmu, a jednak jej opowieść rozbudza marzenia i dodaje otuchy. Na podstawie tego tomu można by uczyć się prawdziwej przyjaźni.
Nieprzewidywalna i bogata w różnorodne wątki powieść Anny Łaciny spodoba się młodym ludziom, a przy okazji może zaistnieć w literaturze czwartej jako sposób na przełamanie konwencji w prezentowaniu niepełnosprawności. Ta książka nie dość, że jest napisana z pomysłem i ciekawie, to jeszcze porusza ważne w życiu każdego człowieka kwestie. Oddala się od schematów i nie przytłacza dydaktyzmem. Optymistyczna bez przesady, jest ta powieść udaną realizacją opowieści o egzystencjalnych rozterkach młodzieży.
czwartek, 29 marca 2012
Eduardo Mendoza: Prześwietny raport kapitana Dosa
Znak, Kraków 2012.
Dziwna wyprawa
Kapitan Dos dowodzi statkiem kosmicznym, na którym znajdują się Przestępcy, Staruszkowie i Upadłe Kobiety. Te ostatnie wszczynają zresztą bunt, bo skończył się im szampon i róż do policzków. Staruszkowie z racji swojego wieku łatwo tracą cierpliwość. A Przestępcy są podenerwowani i groźni niezależnie od sytuacji. Kapitan Dos musi utrzymywać na statku względny porządek, choć niespecjalnie mu to wychodzi. Co tu dużo mówić – kapitan Dos jest nieudacznikiem, który nie potrafi zapanować nad załogą i pasażerami. Tych pierwszych dyscyplinuje karnymi wpisami do akt (często nie informuje o tym fakcie karanych, by ich dodatkowo nie rozdrażniać), ci drudzy wchodzą mu na głowę. Jednak kapitan Dos nie jest całkiem bezużyteczny: czas poświęca na spisywanie swojego prześwietnego raportu, w którym z lekką naiwnością rodzącą dowcip notuje najważniejsze wydarzenia dnia. A wydarzeń jest sporo – statek szuka Stacji Kosmicznej, która pozwoliłaby uzupełnić zapasy wody i lekarstw. Tymczasem kapitan Dos dostrzega wdzięki Panny Struny (przedstawicielki Upadłych Kobiet, sprawiającej na bohaterze wrażenie niewinnej i cnotliwej) i chce wierzyć w jej miłość. Udowadnia tym samym, że kompletnie nie umie właściwie oceniać sytuacji. Tym lepiej dla czytelników.
Eduardo Mendoza przyzwyczaił czytelników do brawurowej i bogatej w absurdy, za to pozbawionej schematów narracji – i pod tym względem w „Prześwietnym raporcie kapitana Dosa” nie zaskakuje. Przetworzona gatunkowo opowieść pozbawiona jest dialogów, wszystko zostaje tu przefiltrowane przez relację bohatera, któremu daleko do narratora wszechwiedzącego. Kapitan Dos kolejne fakty interpretuje po swojemu, ku uciesze czytających raport. Zestawienie relacji i niewłaściwych, to jest dalekich od prawdy ocen wydarzeń, prowadzi do stworzenia płaszczyzny bogatej w żarty. Humor podsyca także niedookreśloność: nie wiadomo, dlaczego statek dryfuje w przestrzeni kosmicznej i jakim cudem ktokolwiek na pokładzie przeżył, nie wiadomo też, dlaczego kapitan Dos – idealny przykład antydowódcy – utrzymuje się na swoim stanowisku. Na statku powinien panować chaos – i właściwie tak się dzieje, ale temu chaosowi kapitan Dos w swoim prześwietnym raporcie nadaje określoną formę. Reszta jest już serią nieoczekiwanych i komicznych wydarzeń, a cała powieść staje się dobrą parodią stylu historii s-f. Mendoza z upodobaniem bawi się stylem, dołączając do niego wytyczne ironii. Polskim czytelnikom sytuacja na pokładzie statku kosmicznego do złudzenia przypominać będzie sceny z Mrożka – to ten sam ładunek absurdu i ta sama swoboda w operowaniu mało wiarygodnymi pomysłami. Bez wątpienia i tym razem Mendoza przekona do siebie odbiorców.
Odpowiednio zaprezentowane dowcipne scenki to jeden wymiar komicznego potencjału powieści. Drugi stanowią natomiast zaskakujące spostrzeżenia i pomysły zawarte w drobnych akapitach przy okazji opisywania sytuacji na statku. Chociaż mają one drugorzędne znaczenie dla samej akcji, przynoszą uśmiech lub bawią odbiorców za sprawą niespodziewanej odkrywczości. Eduardo Mendoza także w detalach pozostaje wierny stworzonemu światu, co jeszcze bardziej uprzyjemnia lekturę. Oparcie na parodii gatunku s-f w połączeniu z hołdem dla absurdu sprawia, że autor tą powieścią zyska kolejne rzesze wiernych czytelników. Nie zawodzi w nieustającej zabawie tekstem, bez przerwy wyszukuje elementy, które może satyrycznie wykorzystać jako budulec fabuły. Na statku kapitana Dosa nic nie będzie działać normalnie.
To krótka historia utrzymana w konwencji dziennika pokładowego i literacki żart – kolejny w dorobku hiszpańskiego pisarza. Mendoza udowadnia znów, że twórczość niepoważna może jednocześnie być literaturą wysokich lotów i spełniać przy tym standardy literatury rozrywkowej. Nie skupia się przy tym na samych stylistycznych eksperymentach, ale opiera się na dynamicznej akcji, bogatszej o całą serię nieprzewidywalnych i emocjonujących wypadków. „Prześwietny raport kapitana Dosa” sprawdza się zatem jako książka poprawiająca humor – i jako dobra literatura.
Dziwna wyprawa
Kapitan Dos dowodzi statkiem kosmicznym, na którym znajdują się Przestępcy, Staruszkowie i Upadłe Kobiety. Te ostatnie wszczynają zresztą bunt, bo skończył się im szampon i róż do policzków. Staruszkowie z racji swojego wieku łatwo tracą cierpliwość. A Przestępcy są podenerwowani i groźni niezależnie od sytuacji. Kapitan Dos musi utrzymywać na statku względny porządek, choć niespecjalnie mu to wychodzi. Co tu dużo mówić – kapitan Dos jest nieudacznikiem, który nie potrafi zapanować nad załogą i pasażerami. Tych pierwszych dyscyplinuje karnymi wpisami do akt (często nie informuje o tym fakcie karanych, by ich dodatkowo nie rozdrażniać), ci drudzy wchodzą mu na głowę. Jednak kapitan Dos nie jest całkiem bezużyteczny: czas poświęca na spisywanie swojego prześwietnego raportu, w którym z lekką naiwnością rodzącą dowcip notuje najważniejsze wydarzenia dnia. A wydarzeń jest sporo – statek szuka Stacji Kosmicznej, która pozwoliłaby uzupełnić zapasy wody i lekarstw. Tymczasem kapitan Dos dostrzega wdzięki Panny Struny (przedstawicielki Upadłych Kobiet, sprawiającej na bohaterze wrażenie niewinnej i cnotliwej) i chce wierzyć w jej miłość. Udowadnia tym samym, że kompletnie nie umie właściwie oceniać sytuacji. Tym lepiej dla czytelników.
Eduardo Mendoza przyzwyczaił czytelników do brawurowej i bogatej w absurdy, za to pozbawionej schematów narracji – i pod tym względem w „Prześwietnym raporcie kapitana Dosa” nie zaskakuje. Przetworzona gatunkowo opowieść pozbawiona jest dialogów, wszystko zostaje tu przefiltrowane przez relację bohatera, któremu daleko do narratora wszechwiedzącego. Kapitan Dos kolejne fakty interpretuje po swojemu, ku uciesze czytających raport. Zestawienie relacji i niewłaściwych, to jest dalekich od prawdy ocen wydarzeń, prowadzi do stworzenia płaszczyzny bogatej w żarty. Humor podsyca także niedookreśloność: nie wiadomo, dlaczego statek dryfuje w przestrzeni kosmicznej i jakim cudem ktokolwiek na pokładzie przeżył, nie wiadomo też, dlaczego kapitan Dos – idealny przykład antydowódcy – utrzymuje się na swoim stanowisku. Na statku powinien panować chaos – i właściwie tak się dzieje, ale temu chaosowi kapitan Dos w swoim prześwietnym raporcie nadaje określoną formę. Reszta jest już serią nieoczekiwanych i komicznych wydarzeń, a cała powieść staje się dobrą parodią stylu historii s-f. Mendoza z upodobaniem bawi się stylem, dołączając do niego wytyczne ironii. Polskim czytelnikom sytuacja na pokładzie statku kosmicznego do złudzenia przypominać będzie sceny z Mrożka – to ten sam ładunek absurdu i ta sama swoboda w operowaniu mało wiarygodnymi pomysłami. Bez wątpienia i tym razem Mendoza przekona do siebie odbiorców.
Odpowiednio zaprezentowane dowcipne scenki to jeden wymiar komicznego potencjału powieści. Drugi stanowią natomiast zaskakujące spostrzeżenia i pomysły zawarte w drobnych akapitach przy okazji opisywania sytuacji na statku. Chociaż mają one drugorzędne znaczenie dla samej akcji, przynoszą uśmiech lub bawią odbiorców za sprawą niespodziewanej odkrywczości. Eduardo Mendoza także w detalach pozostaje wierny stworzonemu światu, co jeszcze bardziej uprzyjemnia lekturę. Oparcie na parodii gatunku s-f w połączeniu z hołdem dla absurdu sprawia, że autor tą powieścią zyska kolejne rzesze wiernych czytelników. Nie zawodzi w nieustającej zabawie tekstem, bez przerwy wyszukuje elementy, które może satyrycznie wykorzystać jako budulec fabuły. Na statku kapitana Dosa nic nie będzie działać normalnie.
To krótka historia utrzymana w konwencji dziennika pokładowego i literacki żart – kolejny w dorobku hiszpańskiego pisarza. Mendoza udowadnia znów, że twórczość niepoważna może jednocześnie być literaturą wysokich lotów i spełniać przy tym standardy literatury rozrywkowej. Nie skupia się przy tym na samych stylistycznych eksperymentach, ale opiera się na dynamicznej akcji, bogatszej o całą serię nieprzewidywalnych i emocjonujących wypadków. „Prześwietny raport kapitana Dosa” sprawdza się zatem jako książka poprawiająca humor – i jako dobra literatura.
środa, 28 marca 2012
Marcin Pałasz: Zwłokopolscy
W.A.B., Warszawa 2012.
Czarny humor i różowe okulary
Tego Marcin Pałasz jeszcze nie próbował: czarny humor w najczystszej postaci i wydestylowany absurd, dowcip momentami zahaczający o obrazoburcze wątki i absolutna odwaga w wymyślaniu fabuły. Do tego nieodłączny optymizm, sztuka patrzenia na świat przez różowe okulary. „Zwłokopolscy” nie przypominają dotychczasowych powieści tego autora – do niektórych zbliżają się jedynie dawką fantastyki, poza tym nastawieniem na przyjaźń bohaterów lekko wyobcowanych, zdystansowanych od grona rówieśników. Zresztą i ów dystans tym razem ma dość niecodzienne podłoże, bo jedna z postaci – Piter Kovvalski – nie żyje. A to i tak jeden z mniej niezwykłych przypadków. Tata Pitera pracuje w Instytucie Rzeczy Dziwnych, wujek Brunon mieszka w studni, a Egon całkiem niedawno wyszedł z lasu i próbuje się przyzwyczaić do cywilizacji – oraz do śledzącej go wiewiórki. Galerię oryginałów warto jeszcze uzupełnić o siostrę Cherubinę, która prowadzi wiadomości w lokalnej stacji Radio Hades. Marcin Pałasz wybrał humor zakorzeniony w absurdzie, ale i odrobinę w parodii, zrezygnował z cenzury – ale nie porzucił całkowicie swojego stylu powiązanego z wyraźnie ukształtowanym kodeksem wartości.
Piter, Gabi i Egon chodzą do gimnazjum i wiodą zwyczajne życie nastolatków – jeśli przymknąć oko na niezwykłości, które ich otaczają. Problem w tym, że Piterowi grozi poważne niebezpieczeństwo: znalazł się na celowniku bandytów z firmy produkującej leki. Przedstawiciele tej firmy są zdeterminowani i bezwzględni, a przy tym… potrafią wcielić się w każdą postać. Piter natomiast może liczyć jedynie na pomoc przyjaciół. O takich drobiazgach jak eksperymenty ciotki Adeli (w wyniku których kot zmienia się w tygrysa) nie trzeba już wspominać: wiadomo, że przy książkach Pałasza nie ma czasu na nudę. Odkrywczość będzie tu dodatkiem do nieustających żartów.
Pozbawiona ograniczeń związanych z tematami tabu opowieść staje się w wykonaniu Marcina Pałasza festiwalem dowcipu – także w zagadnieniach, które z racji poprawności politycznej nie trafiały dotąd nawet do dorosłej literatury rozrywkowej. W „Zwłokopolskich” nie pomija się milczeniem ani motywów związanych z płcią i homoseksualizmem, ani wątków dotyczących śmierci (która okazuje się źródłem śmiechu), ani nawet kwestii religijnych (objawienia w zamrażalniku to ostateczny dowód na uwolnienie się autora od wszelkich tabuizacji). Wszystko służy wywołaniu oczyszczającego śmiechu – to nie drwina z określonych środowisk czy satyra na odstające od normy zjawiska, a czysta i beztroska zabawa. Pałasz nie ryzykuje wiele (nawet w scenie, która przedstawia tchórzofretkę buszującą pod habitem siostry) – bo kolejne obrazki w „Zwłokopolskich” podporządkowane są komizmowi, nie złośliwości. Chociaż bez wątpienia takie nagromadzenie tematów „niebezpiecznych”, słabo akceptowanych społecznie i wykpionych mogło dać autorowi poczucie wolności.
Pałasz co pewien czas sięga po zdobycze fantastyki, ale nie powiela przy tym literackich trendów czy mód. I w „Zwłokopolskich” samodzielnie konstruuje nową rzeczywistość – dodatkowy smaczek zawiera się w fakcie, że akcja dzieje się w Pietrzykowie pod Wrocławiem: miejsce, o którym niewielu słyszało, okazuje się areną rozgrywek rodem z najlepszego filmu sensacyjnego. Sekret Instytutu Rzeczy Dziwnych i konsekwencje wynalazków cioci Adeli połączone z brawurową walką z porywaczami pokazują, jak swobodnie Pałasz czuje się w kreowanym środowisku. Ta swoboda przekłada się na sposób prowadzenia narracji. A jednak autor nie zapomina o zmartwieniach młodzieży – zwyczajnych nastolatków, którzy czasem cierpią z różnych powodów, a czasem chcieliby być po prostu zauważani. Obok akapitów, które stanowią misternie budowane żarty, pojawiają się zatem – jak u tego autora często bywa – i drobne smutki, refleksje czy zwierzenia. Pałasz udowadnia, że rozumie swoich (nie tylko młodych) odbiorców – śmieje się razem z nimi, ale i razem z nimi wzdycha nad złożonością egzystencji. „Zwłokopolscy” są zachętą do nieskrępowanego śmiechu, zwolnionego od sztucznych nakazów – poza tym jednak skrywają również zestaw uwag podnoszących na duchu. Bo nawet gdy ciało znajduje się w stanie śmierci klinicznej, można się dobrze bawić. Przynajmniej w tym niezwykłym gronie.
Czarny humor i różowe okulary
Tego Marcin Pałasz jeszcze nie próbował: czarny humor w najczystszej postaci i wydestylowany absurd, dowcip momentami zahaczający o obrazoburcze wątki i absolutna odwaga w wymyślaniu fabuły. Do tego nieodłączny optymizm, sztuka patrzenia na świat przez różowe okulary. „Zwłokopolscy” nie przypominają dotychczasowych powieści tego autora – do niektórych zbliżają się jedynie dawką fantastyki, poza tym nastawieniem na przyjaźń bohaterów lekko wyobcowanych, zdystansowanych od grona rówieśników. Zresztą i ów dystans tym razem ma dość niecodzienne podłoże, bo jedna z postaci – Piter Kovvalski – nie żyje. A to i tak jeden z mniej niezwykłych przypadków. Tata Pitera pracuje w Instytucie Rzeczy Dziwnych, wujek Brunon mieszka w studni, a Egon całkiem niedawno wyszedł z lasu i próbuje się przyzwyczaić do cywilizacji – oraz do śledzącej go wiewiórki. Galerię oryginałów warto jeszcze uzupełnić o siostrę Cherubinę, która prowadzi wiadomości w lokalnej stacji Radio Hades. Marcin Pałasz wybrał humor zakorzeniony w absurdzie, ale i odrobinę w parodii, zrezygnował z cenzury – ale nie porzucił całkowicie swojego stylu powiązanego z wyraźnie ukształtowanym kodeksem wartości.
Piter, Gabi i Egon chodzą do gimnazjum i wiodą zwyczajne życie nastolatków – jeśli przymknąć oko na niezwykłości, które ich otaczają. Problem w tym, że Piterowi grozi poważne niebezpieczeństwo: znalazł się na celowniku bandytów z firmy produkującej leki. Przedstawiciele tej firmy są zdeterminowani i bezwzględni, a przy tym… potrafią wcielić się w każdą postać. Piter natomiast może liczyć jedynie na pomoc przyjaciół. O takich drobiazgach jak eksperymenty ciotki Adeli (w wyniku których kot zmienia się w tygrysa) nie trzeba już wspominać: wiadomo, że przy książkach Pałasza nie ma czasu na nudę. Odkrywczość będzie tu dodatkiem do nieustających żartów.
Pozbawiona ograniczeń związanych z tematami tabu opowieść staje się w wykonaniu Marcina Pałasza festiwalem dowcipu – także w zagadnieniach, które z racji poprawności politycznej nie trafiały dotąd nawet do dorosłej literatury rozrywkowej. W „Zwłokopolskich” nie pomija się milczeniem ani motywów związanych z płcią i homoseksualizmem, ani wątków dotyczących śmierci (która okazuje się źródłem śmiechu), ani nawet kwestii religijnych (objawienia w zamrażalniku to ostateczny dowód na uwolnienie się autora od wszelkich tabuizacji). Wszystko służy wywołaniu oczyszczającego śmiechu – to nie drwina z określonych środowisk czy satyra na odstające od normy zjawiska, a czysta i beztroska zabawa. Pałasz nie ryzykuje wiele (nawet w scenie, która przedstawia tchórzofretkę buszującą pod habitem siostry) – bo kolejne obrazki w „Zwłokopolskich” podporządkowane są komizmowi, nie złośliwości. Chociaż bez wątpienia takie nagromadzenie tematów „niebezpiecznych”, słabo akceptowanych społecznie i wykpionych mogło dać autorowi poczucie wolności.
Pałasz co pewien czas sięga po zdobycze fantastyki, ale nie powiela przy tym literackich trendów czy mód. I w „Zwłokopolskich” samodzielnie konstruuje nową rzeczywistość – dodatkowy smaczek zawiera się w fakcie, że akcja dzieje się w Pietrzykowie pod Wrocławiem: miejsce, o którym niewielu słyszało, okazuje się areną rozgrywek rodem z najlepszego filmu sensacyjnego. Sekret Instytutu Rzeczy Dziwnych i konsekwencje wynalazków cioci Adeli połączone z brawurową walką z porywaczami pokazują, jak swobodnie Pałasz czuje się w kreowanym środowisku. Ta swoboda przekłada się na sposób prowadzenia narracji. A jednak autor nie zapomina o zmartwieniach młodzieży – zwyczajnych nastolatków, którzy czasem cierpią z różnych powodów, a czasem chcieliby być po prostu zauważani. Obok akapitów, które stanowią misternie budowane żarty, pojawiają się zatem – jak u tego autora często bywa – i drobne smutki, refleksje czy zwierzenia. Pałasz udowadnia, że rozumie swoich (nie tylko młodych) odbiorców – śmieje się razem z nimi, ale i razem z nimi wzdycha nad złożonością egzystencji. „Zwłokopolscy” są zachętą do nieskrępowanego śmiechu, zwolnionego od sztucznych nakazów – poza tym jednak skrywają również zestaw uwag podnoszących na duchu. Bo nawet gdy ciało znajduje się w stanie śmierci klinicznej, można się dobrze bawić. Przynajmniej w tym niezwykłym gronie.
wtorek, 27 marca 2012
Pamela Wells: Zauroczenia
Wilga, Warszawa 2012.
Miłość i troski
Cztery przyjaciółki stworzyły kiedyś kodeks zerwań, by poradzić sobie z rozstaniami i rozpadami związków, a także by scementować relacje w grupie. Tom „Złamane serca” okazał się strzałem w dziesiątkę jako połączenie poppowieści, plotek i historii o nastoletnich miłościach. Teraz Pamela Wells powraca z książką „Zauroczenia” i nowym kodeksem, spisanym przez bohaterki. W życiu Alexii, Sydney, Raven i Kelly dzieje się całkiem dużo – a różne scenariusze przyciągną szerokie rzesze odbiorczyń. Autorka bowiem stawia na realizm i sięga do rzeczywistych problemów dziewczyn. Inspiruje ją życie – a to oznacza, że czytelniczki znajdą tu odzwierciedlenie własnych trosk i stawianych sobie pytań.
Kodeks zauroczeń to poradnik flirtu – zestaw porad, jak zwrócić na siebie uwagę chłopaka. Wells sprytnie wprowadza do niego również przestrogi i rozsądne wskazówki. Pokazuje, jak nawiązać znajomość, ale też przypomina, co zrobić, by uniknąć ośmieszenia czy porażki, staje się przewodniczką po świecie nastoletnich relacji i warto jej zaufać, zwłaszcza że dorosłe zalecenia maskuje pozorami zabawy. Dziewczyny pamiętają o tym, by nie podrywać zajętych chłopaków i nie zlecać przyjaciółkom rozmów na temat własnych uczuć z obiektem zainteresowania. Uczą się, co robić i czego nie robić – a z ich spostrzeżeń czytelniczki skorzystają.
Ale kodeks zauroczeń jest tylko pretekstem do rozwoju bogatej w emocje fabuły. Każda z postaci ma tu inne zmartwienia: chłopak Alexii pragnie seksu z ukochaną, ale Alexia nie wie, czy jest gotowa, by utracić dziewictwo. To, co jej przyjaciółkom przyszło z łatwością, dla Alexii jest źródłem rozterek. Na Raven zwraca uwagę przystojny idol nastolatek, mieszkający w sąsiedztwie. Sydney coraz gorzej dogaduje się ze swoim chłopakiem, w dodatku w koledze z pracy niespodziewanie odnajduje dobrego przyjaciela. Kelly, dla której kodeks zauroczeń powstał, nie wykorzystuje go zgodnie z przeznaczeniem, do poderwania trenera. Zakochana jest bowiem w swoim przyjacielu z dzieciństwa, ale nie może się przyznać do tego uczucia nikomu. Cztery dziewczyny oddalają się od siebie i każda koncentruje się na swoich kłopotach. W końcu jednak przypominają sobie o roli przyjaźni – tym razem muszą o nią zawalczyć.
Pamela Wells za podstawowy temat swojej złożonej historii wybiera miłość komplikowaną przez życiowe scenariusze. Zamiast idealizowanych związków i szczęścia bohaterek pokazuje – zawsze bardziej interesujące – utrudnienia i przeszkody na drodze do zadowolenia i spełnienia marzeń. Dziewczyny przeżywają kolejne rozczarowania, w walce o miłość czeka je sporo przykrości – to cena, jaką przychodzi zapłacić za ulotne często chwile szczęścia. Bo Pamela Wells nie obiecuje trwałych nastoletnich związków, wręcz przeciwnie – pokazuje, jak wiele czynników prowadzić może do rozstania, nawet mimo dobrej woli i na przekór rozsądnym postanowieniom.
Chociaż autorka sięga po sprawdzone scenariusze, nie pozwala odbiorczyniom przewidywać rozwoju wypadków. Emocje biorą górę nad planami, cztery przyjaciółki silnie przeżywają swoje codzienne sprawy – i to udzieli się też czytelniczkom. Wells jest w swoich obrazkach przekonująca, nie nagina rzeczywistości do wymogów fabuły, stawia już nie tyle na prawdopodobieństwo, co na prawdziwość opowieści. Jedynie kodeks – i próba utrzymania przyjaźni za sprawą formalnych regulacji wprowadza tu atmosferę fikcji, w którą nietrudno uwierzyć.
Nie tylko chłopcy i miłość zaprzątają umysły nastolatek. Każda z nich ma także inne zmartwienia – czasem związane z niezrozumiałymi decyzjami członków rodziny, czasem połączone z wyborem życiowej drogi. Dziewczyny powoli wkraczają w dorosły świat, już wkrótce nie będą przejmować się tak bardzo flirtem i budowaniem własnej przyjaźni – ale zdobyte doświadczenia pomogą im w kształtowaniu relacji z bliskimi. W „Zauroczeniach” królują uczucia. Opisane w krótkich rozdziałach – sekwencjach z przygód bohaterek – decyzje młodych dziewczyn z pewnością wpłyną i na czytelniczki. Poza przydatnymi poradami i wskazówkami odbiorczynie otrzymają powieść, która wciąga i nie męczy. Pamela Wells nie zawiodła i tym razem, nie stworzyła słabszej kopii „Złamanych serc”, a dorównującą tej powieści wartościową książkę dla czytelniczek – i rozmiłowanych w poppowieściach, i szukających bardziej klasycznych historii.
Miłość i troski
Cztery przyjaciółki stworzyły kiedyś kodeks zerwań, by poradzić sobie z rozstaniami i rozpadami związków, a także by scementować relacje w grupie. Tom „Złamane serca” okazał się strzałem w dziesiątkę jako połączenie poppowieści, plotek i historii o nastoletnich miłościach. Teraz Pamela Wells powraca z książką „Zauroczenia” i nowym kodeksem, spisanym przez bohaterki. W życiu Alexii, Sydney, Raven i Kelly dzieje się całkiem dużo – a różne scenariusze przyciągną szerokie rzesze odbiorczyń. Autorka bowiem stawia na realizm i sięga do rzeczywistych problemów dziewczyn. Inspiruje ją życie – a to oznacza, że czytelniczki znajdą tu odzwierciedlenie własnych trosk i stawianych sobie pytań.
Kodeks zauroczeń to poradnik flirtu – zestaw porad, jak zwrócić na siebie uwagę chłopaka. Wells sprytnie wprowadza do niego również przestrogi i rozsądne wskazówki. Pokazuje, jak nawiązać znajomość, ale też przypomina, co zrobić, by uniknąć ośmieszenia czy porażki, staje się przewodniczką po świecie nastoletnich relacji i warto jej zaufać, zwłaszcza że dorosłe zalecenia maskuje pozorami zabawy. Dziewczyny pamiętają o tym, by nie podrywać zajętych chłopaków i nie zlecać przyjaciółkom rozmów na temat własnych uczuć z obiektem zainteresowania. Uczą się, co robić i czego nie robić – a z ich spostrzeżeń czytelniczki skorzystają.
Ale kodeks zauroczeń jest tylko pretekstem do rozwoju bogatej w emocje fabuły. Każda z postaci ma tu inne zmartwienia: chłopak Alexii pragnie seksu z ukochaną, ale Alexia nie wie, czy jest gotowa, by utracić dziewictwo. To, co jej przyjaciółkom przyszło z łatwością, dla Alexii jest źródłem rozterek. Na Raven zwraca uwagę przystojny idol nastolatek, mieszkający w sąsiedztwie. Sydney coraz gorzej dogaduje się ze swoim chłopakiem, w dodatku w koledze z pracy niespodziewanie odnajduje dobrego przyjaciela. Kelly, dla której kodeks zauroczeń powstał, nie wykorzystuje go zgodnie z przeznaczeniem, do poderwania trenera. Zakochana jest bowiem w swoim przyjacielu z dzieciństwa, ale nie może się przyznać do tego uczucia nikomu. Cztery dziewczyny oddalają się od siebie i każda koncentruje się na swoich kłopotach. W końcu jednak przypominają sobie o roli przyjaźni – tym razem muszą o nią zawalczyć.
Pamela Wells za podstawowy temat swojej złożonej historii wybiera miłość komplikowaną przez życiowe scenariusze. Zamiast idealizowanych związków i szczęścia bohaterek pokazuje – zawsze bardziej interesujące – utrudnienia i przeszkody na drodze do zadowolenia i spełnienia marzeń. Dziewczyny przeżywają kolejne rozczarowania, w walce o miłość czeka je sporo przykrości – to cena, jaką przychodzi zapłacić za ulotne często chwile szczęścia. Bo Pamela Wells nie obiecuje trwałych nastoletnich związków, wręcz przeciwnie – pokazuje, jak wiele czynników prowadzić może do rozstania, nawet mimo dobrej woli i na przekór rozsądnym postanowieniom.
Chociaż autorka sięga po sprawdzone scenariusze, nie pozwala odbiorczyniom przewidywać rozwoju wypadków. Emocje biorą górę nad planami, cztery przyjaciółki silnie przeżywają swoje codzienne sprawy – i to udzieli się też czytelniczkom. Wells jest w swoich obrazkach przekonująca, nie nagina rzeczywistości do wymogów fabuły, stawia już nie tyle na prawdopodobieństwo, co na prawdziwość opowieści. Jedynie kodeks – i próba utrzymania przyjaźni za sprawą formalnych regulacji wprowadza tu atmosferę fikcji, w którą nietrudno uwierzyć.
Nie tylko chłopcy i miłość zaprzątają umysły nastolatek. Każda z nich ma także inne zmartwienia – czasem związane z niezrozumiałymi decyzjami członków rodziny, czasem połączone z wyborem życiowej drogi. Dziewczyny powoli wkraczają w dorosły świat, już wkrótce nie będą przejmować się tak bardzo flirtem i budowaniem własnej przyjaźni – ale zdobyte doświadczenia pomogą im w kształtowaniu relacji z bliskimi. W „Zauroczeniach” królują uczucia. Opisane w krótkich rozdziałach – sekwencjach z przygód bohaterek – decyzje młodych dziewczyn z pewnością wpłyną i na czytelniczki. Poza przydatnymi poradami i wskazówkami odbiorczynie otrzymają powieść, która wciąga i nie męczy. Pamela Wells nie zawiodła i tym razem, nie stworzyła słabszej kopii „Złamanych serc”, a dorównującą tej powieści wartościową książkę dla czytelniczek – i rozmiłowanych w poppowieściach, i szukających bardziej klasycznych historii.
poniedziałek, 26 marca 2012
Janina Kumaniecka: Saga rodu Słonimskich
Iskry, Warszawa 2012 (wznowienie).
Twórczy ród
O skamandrytach napisano już mnóstwo. Janina Kumaniecka jednak nie chce włączać się w nurt powtarzania wielokrotnie przetwarzanych wiadomości i anegdot – z opowieści, która miała być, jak pisze autorka, hołdem „Gazety Wyborczej” złożonym pamięci Antoniego Słonimskiego, powstał rozbudowany i zgrabny tom o rodzinie artysty, złożony z odrębnych artykułów i pojedynczych portretów różnych autorów. Tom interesujący (doczekał się zresztą wznowienia), bo w centrum uwagi plasuje się tu nie Antoni Słonimski, a jego krewni, nierzadko obdarzeni niezwykłymi talentami i osiągający ogromne sukcesy w wielu dziedzinach.
Teksty Adama Michnika, które znalazły się w tej książce, są wypadkową osobistych refleksji i wspomnień oraz próby usytuowania Słonimskiego na politycznej mapie kraju. To, co w biografiach pisarzy zwykle schodzi na dalszy plan, tu zostaje wyeksponowane i dogłębnie przeanalizowane, połączone jeszcze z fragmentami wierszy rozrachunkowych – ale na szczęście w polityczną pajęczynę Michnik wplata także opowieść o własnych kontaktach z twórcą, czym ożywia martwe dziś dla wielu czytelników poszukiwania. Oczyszcza też pozostałą część tomu z tego tematu. Antoni Słonimski powraca odtąd w kolejnych esejach jako przewodnik, komentator drzewa genealogicznego i doradca, który podsuwa potomnym wątki warte zbadania czy zauważenia. Tak wkraczamy w świat jego przodków i rodziny. W odróżnieniu jednak od zwykłych biografii, wiadomości na temat kolejnych przedstawicieli rodu nie będą się tu ograniczać do kilku zdawkowych napomknień.
Pojawia się w tych szkicach Abraham Stern i jego pomysłowe wynalazki, jego córka Sara Słonimska, kobieta, która zaistniała w pamięci dzięki rodowej anegdocie. Dziadek Słonimskiego – Chaim Zelig Słonimski – kolejny geniusz i wynalazca, który zupełnie nie dbał o rejestrowanie swoich pomysłów, a dla którego satysfakcja z odkryć była największą nagrodą. Galerię uzupełnia pokolenie ojca Słonimskiego – stryj Ludwik, ojciec Stanisław (to artykuł najbogatszy w anegdoty i zwierzenia, czemu trudno się dziwić) i stryj Józef – poszukiwacz międzynarodowego języka.
Kiedy już warci zainteresowania (lub po prostu ci, którzy nie zginęli w mrokach historii) zostaną przedstawieni, Janina Kumaniecka stara się pokazać twórcze losy Antoniego Słonimskiego, jednak bez powielania tych wiadomości, które są już powszechnie znane. To most do czasów Słonimskiemu współczesnych – a i pretekst, by opisać Janeczkę – jego żonę – a także synów stryja Ludwika. Tu pojawia się tekst, którego autorem jest Lawrence Wechsler, tekst poświęcony Nicolasowi Slonimsky’emu, a przy okazji i egzotyczny portret Antoniego. Silnie zrytmizowany, podporządkowany masowej wyobraźni, prowadzący przez kolejne ciekawostki i mocne punkty biografii. Kumaniecka sprawdza w dalszej kolejności, co bohaterowie tej „sagi” robili podczas wojny. Opowieść wieńczy przejście do najbardziej aktualnych spraw – wywiad-rozmowa z Piotrem Słonimskim, bratankiem Antoniego. Ten opowiada o swoim życiu sam. Autorka prowadzi też czytelników skrótowo przez losy najmłodszego pokolenia, fundując odbiorcom podróż po różnych krajach. Ostatnie rozdziały znów stanowią powrót do sytuacji o wydźwięku politycznym.
Dzięki zorientowaniu na przedstawicieli całego rodu Słonimskich, uzyskuje autorka nie tylko ciekawe uzupełnienie biografii Antoniego, ale też serię jego portretów proponowanych przez rodzinę, także – zagraniczną. „Saga rodu Słonimskich” jest zatem lekturą przynoszącą sporo zaskoczeń i nieznanych szerszej grupie odbiorców faktów. Przenikają się tu informacje o losach przedstawicieli rodu, postaciach naprawdę nietuzinkowych – i analizy konkretnych wydarzeń o politycznym brzmieniu. I jako taka, uzupełnia „Saga rodu Słonimskich” dotychczasowe prace na temat życia i twórczości poety.
Twórczy ród
O skamandrytach napisano już mnóstwo. Janina Kumaniecka jednak nie chce włączać się w nurt powtarzania wielokrotnie przetwarzanych wiadomości i anegdot – z opowieści, która miała być, jak pisze autorka, hołdem „Gazety Wyborczej” złożonym pamięci Antoniego Słonimskiego, powstał rozbudowany i zgrabny tom o rodzinie artysty, złożony z odrębnych artykułów i pojedynczych portretów różnych autorów. Tom interesujący (doczekał się zresztą wznowienia), bo w centrum uwagi plasuje się tu nie Antoni Słonimski, a jego krewni, nierzadko obdarzeni niezwykłymi talentami i osiągający ogromne sukcesy w wielu dziedzinach.
Teksty Adama Michnika, które znalazły się w tej książce, są wypadkową osobistych refleksji i wspomnień oraz próby usytuowania Słonimskiego na politycznej mapie kraju. To, co w biografiach pisarzy zwykle schodzi na dalszy plan, tu zostaje wyeksponowane i dogłębnie przeanalizowane, połączone jeszcze z fragmentami wierszy rozrachunkowych – ale na szczęście w polityczną pajęczynę Michnik wplata także opowieść o własnych kontaktach z twórcą, czym ożywia martwe dziś dla wielu czytelników poszukiwania. Oczyszcza też pozostałą część tomu z tego tematu. Antoni Słonimski powraca odtąd w kolejnych esejach jako przewodnik, komentator drzewa genealogicznego i doradca, który podsuwa potomnym wątki warte zbadania czy zauważenia. Tak wkraczamy w świat jego przodków i rodziny. W odróżnieniu jednak od zwykłych biografii, wiadomości na temat kolejnych przedstawicieli rodu nie będą się tu ograniczać do kilku zdawkowych napomknień.
Pojawia się w tych szkicach Abraham Stern i jego pomysłowe wynalazki, jego córka Sara Słonimska, kobieta, która zaistniała w pamięci dzięki rodowej anegdocie. Dziadek Słonimskiego – Chaim Zelig Słonimski – kolejny geniusz i wynalazca, który zupełnie nie dbał o rejestrowanie swoich pomysłów, a dla którego satysfakcja z odkryć była największą nagrodą. Galerię uzupełnia pokolenie ojca Słonimskiego – stryj Ludwik, ojciec Stanisław (to artykuł najbogatszy w anegdoty i zwierzenia, czemu trudno się dziwić) i stryj Józef – poszukiwacz międzynarodowego języka.
Kiedy już warci zainteresowania (lub po prostu ci, którzy nie zginęli w mrokach historii) zostaną przedstawieni, Janina Kumaniecka stara się pokazać twórcze losy Antoniego Słonimskiego, jednak bez powielania tych wiadomości, które są już powszechnie znane. To most do czasów Słonimskiemu współczesnych – a i pretekst, by opisać Janeczkę – jego żonę – a także synów stryja Ludwika. Tu pojawia się tekst, którego autorem jest Lawrence Wechsler, tekst poświęcony Nicolasowi Slonimsky’emu, a przy okazji i egzotyczny portret Antoniego. Silnie zrytmizowany, podporządkowany masowej wyobraźni, prowadzący przez kolejne ciekawostki i mocne punkty biografii. Kumaniecka sprawdza w dalszej kolejności, co bohaterowie tej „sagi” robili podczas wojny. Opowieść wieńczy przejście do najbardziej aktualnych spraw – wywiad-rozmowa z Piotrem Słonimskim, bratankiem Antoniego. Ten opowiada o swoim życiu sam. Autorka prowadzi też czytelników skrótowo przez losy najmłodszego pokolenia, fundując odbiorcom podróż po różnych krajach. Ostatnie rozdziały znów stanowią powrót do sytuacji o wydźwięku politycznym.
Dzięki zorientowaniu na przedstawicieli całego rodu Słonimskich, uzyskuje autorka nie tylko ciekawe uzupełnienie biografii Antoniego, ale też serię jego portretów proponowanych przez rodzinę, także – zagraniczną. „Saga rodu Słonimskich” jest zatem lekturą przynoszącą sporo zaskoczeń i nieznanych szerszej grupie odbiorców faktów. Przenikają się tu informacje o losach przedstawicieli rodu, postaciach naprawdę nietuzinkowych – i analizy konkretnych wydarzeń o politycznym brzmieniu. I jako taka, uzupełnia „Saga rodu Słonimskich” dotychczasowe prace na temat życia i twórczości poety.
niedziela, 25 marca 2012
Lincoln Peirce: Zapiski luzaka. Skazany na sukces
Nasza Księgarnia, Warszawa 2012.
Niezwykły dzieciak
Gdyby Calvin powołany do istnienia przez Billa Wattersona podrósł i stał się o kilka lat starszy, najprawdopodobniej wspaniale dogadywałby się z Natanem, bohaterem serii „Zapiski luzaka”, której pierwszy tom, czyli „Skazany na sukces”, pojawił się właśnie na półkach księgarskich. Lincoln Peirce proponuje czytelnikom powiastkę zabawną i połączoną z prostymi komiksowymi wstawkami. W kresce bliżej mu do Scotta Adamsa (autora Dilberta) niż do Wattersona, w humorze wypada mniej więcej w połowie drogi między tymi twórcami, tyle że zamiast tradycyjnego komiksu miksuje dwie formy, wpływając mocno na dynamikę historii i zamieniając zwyczajne losy przeciętnego chłopaka w żywiołową przygodę. Oryginalny sposób opowiadania umożliwia wykorzystanie i reinterpretację schematów z literatury czwartej i poszerza grono odbiorców. Nie da się ukryć, że dzieci będą zwierzeniami Natana zachwycone. Tom „Skazany na sukces” spodoba się nie tylko im.
Z pozoru to zwykła książka, ale kto chce dowiedzieć się, o czym będzie, musi użyć tajnego szyfru. Bez taryfy ulgowej – nie ma tu klucza, leniwi pozbawią się dodatkowej rozrywki. Narratorem opowieści jest Natan, zwykły dzieciak, który niechcący pakuje się w zwykłe problemy, nie lubi się uczyć, nie cierpi starszej siostry, chętnie kombinuje, jak wymigać się od obowiązków, od nauczycieli zbiera wyłącznie kary, a także staje się źródłem nieustającej radości dla przyjaciół. „Skazany na sukces” jest raportem z jednego dnia spędzonego w szkole – z dnia obfitującego w kłopoty i niespodzianki, głupie pomysły i ich konsekwencje. Jednak Natan nigdy się nie poddaje i nie wycofuje z tego, co wymyślił, ku uciesze odbiorców.
Natan relacjonuje wydarzenia, pomagając sobie rysunkami. Te przyjmują trojaką formę. Obrazki na liniowanym tle mają imitować dzieła bohatera na marginesach lub kartkach w zeszytach, zamiast notatek. Rysunki stanowiące pojedyncze kadry w ramkach to ilustracje do tekstu – zawierają treści powtarzane z wypowiedzi Natana. Rysunki wplatane bezpośrednio w narrację przejmują jej zadania: Natan o części wydarzeń szybciej opowiada obrazkami. Dzięki temu ma szansę na uwypuklenie dowcipu sytuacyjnego i nie przytłacza odbiorców nadmiarem rozbudowanych opisów. Autor okazuje się też bardziej wiarygodny w roli nastoletniego dzieciaka, Natan – zarówno za sprawą sposobu opowiadania, jak i rozwoju fabuły, jawi się jako prawdziwy chłopiec, nie książkowy bohater.
W „Skazanym na sukces” liczy się czysta rozrywka, chociaż Peirce próbuje przemycić kilka dydaktycznych uwag, na przykład na temat wagarowania czy podrabiania podpisów rodziców. Kolejne decyzje Natana wpędzają go w kłopoty, nigdy jednak na tyle poważne, by zabiły komizm. Autor stawia na dowcip sytuacyjny, bo ten najpełniej pasuje do komiksowych skrótów. Humor przejawia się również w narracji – Natan bardzo emocjonalnie podchodzi do przedstawiania pułapek, w jakie wpada. I nic dziwnego, skoro jest siłą sprawczą większości wydarzeń i sam działa dla siebie destrukcyjnie. Poza tym emocje są wpisane w jego charakter i jeszcze lepiej podkreślają prawdziwość postaci.
„Zapiski luzaka. Skazany na sukces” to publikacja, która poprawi humor każdemu. Dynamiczna, bogata w ciekawe wydarzenia, sympatyczna i udana – to książka, którą można postawić obok Calvina lub polecić tym, dla których na przygody Calvina jest jeszcze za wcześnie. Czerpie z konwencji poppowieści (tyle że chłopięcej), ale przewyższa ją sposobem wykonania, pomysłami i wszechobecnym śmiechem. Nie znudzi się szybko, a dzieciaki, które polubią Natana – jako dobrego kumpla – będą z utęsknieniem wyczekiwać kolejnej części. Bo Natana nie da się ignorować.
Niezwykły dzieciak
Gdyby Calvin powołany do istnienia przez Billa Wattersona podrósł i stał się o kilka lat starszy, najprawdopodobniej wspaniale dogadywałby się z Natanem, bohaterem serii „Zapiski luzaka”, której pierwszy tom, czyli „Skazany na sukces”, pojawił się właśnie na półkach księgarskich. Lincoln Peirce proponuje czytelnikom powiastkę zabawną i połączoną z prostymi komiksowymi wstawkami. W kresce bliżej mu do Scotta Adamsa (autora Dilberta) niż do Wattersona, w humorze wypada mniej więcej w połowie drogi między tymi twórcami, tyle że zamiast tradycyjnego komiksu miksuje dwie formy, wpływając mocno na dynamikę historii i zamieniając zwyczajne losy przeciętnego chłopaka w żywiołową przygodę. Oryginalny sposób opowiadania umożliwia wykorzystanie i reinterpretację schematów z literatury czwartej i poszerza grono odbiorców. Nie da się ukryć, że dzieci będą zwierzeniami Natana zachwycone. Tom „Skazany na sukces” spodoba się nie tylko im.
Z pozoru to zwykła książka, ale kto chce dowiedzieć się, o czym będzie, musi użyć tajnego szyfru. Bez taryfy ulgowej – nie ma tu klucza, leniwi pozbawią się dodatkowej rozrywki. Narratorem opowieści jest Natan, zwykły dzieciak, który niechcący pakuje się w zwykłe problemy, nie lubi się uczyć, nie cierpi starszej siostry, chętnie kombinuje, jak wymigać się od obowiązków, od nauczycieli zbiera wyłącznie kary, a także staje się źródłem nieustającej radości dla przyjaciół. „Skazany na sukces” jest raportem z jednego dnia spędzonego w szkole – z dnia obfitującego w kłopoty i niespodzianki, głupie pomysły i ich konsekwencje. Jednak Natan nigdy się nie poddaje i nie wycofuje z tego, co wymyślił, ku uciesze odbiorców.
Natan relacjonuje wydarzenia, pomagając sobie rysunkami. Te przyjmują trojaką formę. Obrazki na liniowanym tle mają imitować dzieła bohatera na marginesach lub kartkach w zeszytach, zamiast notatek. Rysunki stanowiące pojedyncze kadry w ramkach to ilustracje do tekstu – zawierają treści powtarzane z wypowiedzi Natana. Rysunki wplatane bezpośrednio w narrację przejmują jej zadania: Natan o części wydarzeń szybciej opowiada obrazkami. Dzięki temu ma szansę na uwypuklenie dowcipu sytuacyjnego i nie przytłacza odbiorców nadmiarem rozbudowanych opisów. Autor okazuje się też bardziej wiarygodny w roli nastoletniego dzieciaka, Natan – zarówno za sprawą sposobu opowiadania, jak i rozwoju fabuły, jawi się jako prawdziwy chłopiec, nie książkowy bohater.
W „Skazanym na sukces” liczy się czysta rozrywka, chociaż Peirce próbuje przemycić kilka dydaktycznych uwag, na przykład na temat wagarowania czy podrabiania podpisów rodziców. Kolejne decyzje Natana wpędzają go w kłopoty, nigdy jednak na tyle poważne, by zabiły komizm. Autor stawia na dowcip sytuacyjny, bo ten najpełniej pasuje do komiksowych skrótów. Humor przejawia się również w narracji – Natan bardzo emocjonalnie podchodzi do przedstawiania pułapek, w jakie wpada. I nic dziwnego, skoro jest siłą sprawczą większości wydarzeń i sam działa dla siebie destrukcyjnie. Poza tym emocje są wpisane w jego charakter i jeszcze lepiej podkreślają prawdziwość postaci.
„Zapiski luzaka. Skazany na sukces” to publikacja, która poprawi humor każdemu. Dynamiczna, bogata w ciekawe wydarzenia, sympatyczna i udana – to książka, którą można postawić obok Calvina lub polecić tym, dla których na przygody Calvina jest jeszcze za wcześnie. Czerpie z konwencji poppowieści (tyle że chłopięcej), ale przewyższa ją sposobem wykonania, pomysłami i wszechobecnym śmiechem. Nie znudzi się szybko, a dzieciaki, które polubią Natana – jako dobrego kumpla – będą z utęsknieniem wyczekiwać kolejnej części. Bo Natana nie da się ignorować.
sobota, 24 marca 2012
Ewelina Kłoda: Niezapominajki
Zysk i S-ka, Poznań 2012.
Bunt i zwyczajne życie
Ewelina Kłoda „Niezapominajki” zaczyna od schematy z literatury czwartej: wywraca świat nastoletniej bohaterki do góry nogami. Izabela właśnie straciła matkę i teraz musi wyprowadzić się z ukochanego Krakowa do jedynego krewnego, jaki jej pozostał – do surowego i złośliwego dziadka. Problem w tym, że dziadek wyrzucił kiedyś ciężarną córkę z domu i nigdy nie chciał zobaczyć swojej wnuczki. Siedemnastolatka nie zgadza się na wprowadzane przez niego zmiany, ale jeszcze co najmniej przez rok nie może otwarcie zaprotestować. Mieszkanie pod jednym dachem z Kołachowskim (tak dziewczyna mówi i myśli o dziadku) zapowiada się nieciekawie dla bohaterki. Dla czytelniczek wręcz przeciwnie.
Izabela w Krakowie zostawia przyjaciół (którzy na przekór stereotypom literackim nie zapominają o niej) i przenosi się do Bielska-Białej (punkt dla autorki). To już rodzaj powieściowej egzotyki i bielszczanie powinni się cieszyć takim sposobem promowania miasta i okolic. Niewiele w książce opisów miejsc, ale kiedy już się pojawią, zachęcają do podążania ścieżkami nastolatki. W Bielsku Izabela spotyka życzliwych ludzi, zaprzyjaźnia się z wnuczką gospodyni mimo wyraźnych różnic charakterów. Poznaje interesujących chłopaków – i prowadziłaby zwyczajne życie nastolatki, gdyby nie fakt, że cała okolica aż huczy od plotek na jej temat. Dziewczyna nie wie, kto jest jej ojcem – a złośliwe sąsiadki wieści o reputacji mamy przenoszą na córkę.
Nie może zabraknąć i warstwy emocjonalno-uczuciowej. Izabela i Maja przeżywają pierwsze zauroczenia i zakochania – co wiąże się także z decyzjami, które będą miały wpływ na całe ich życie. Kłoda wymyśla różne, ale prawdopodobne scenariusze – doświadczenia jednej z bohaterek staną się przestrogą i ochroną przed nadmiernym idealizmem. W „Niezapominajkach” wiele odbiorczyń zobaczy siebie lub najlepszą przyjaciółkę – rozwój akcji będzie zatem podpowiedzią, co zrobić, gdy refleksja nad czynem przyszła za późno.
Książka napisana została w formie dziennika Izabeli i w odróżnieniu od wielu ugładzonych powieści, w których „przypadkowo” wpisy pokrywają się z tradycyjnie budowanymi rozdziałami, sprawia wrażenie dziennika autentycznego. To ogromna zaleta, a i spore ułatwienie dla autorki – nie można jej zarzucić, że w pewnym momencie w środku książki zbyt często stosuje w kolejnych wpisach klamrę emocjonalną (która pełni rolę zachęty do kontynuowania lektury) – bo przecież świat nastolatek bez tak jaskrawych barw byłby mało wiarygodny.
Co ciekawe, Kłoda pisze opowieść, którą wszyscy znają. Wzbogaca ją o oryginalne i atrakcyjne epizody z życia bohaterki, o koloryt lokalny i silnie zarysowany charakter Izabeli, a jednocześnie cały czas podskórnie nawiązuje do lektur, do których chce się wracać. Gdzieś pobrzmiewa Montgomery, gdzieś Siesicka, gdzieś Musierowicz, wreszcie – same powieściowe schematy pozwalają snuć przypuszczenia, co też stanie się z odpowiednio rozpoczętym wątkiem. I nikomu to nie przeszkadza, bo przy okazji Kłoda zamienia w żywą historię oczekiwania czytelniczek. Nie popełnia błędów niewybaczalnych, wypracowuje więź z odbiorczyniami i do końca nie zawodzi. Mało tego – chociaż proponuje zamkniętą całość, aż chce się prosić o kontynuację. Na przekór poppowieściom, autorka buduje książkę pełną wartościowych uwag i porad, które wykorzystają nastolatki. Pozwala swojej bohaterce na rozwagę i na szaleństwo, nie idealizuje jej (ani młodości), splata ze sobą wiele życiowych wątków i nie kopiuje charakterów postaci. „Niezapominajki” dobrze się czyta, chociaż samo zakończenie jest bardzo przyspieszone.
W „Niezapominajkach” przyjaźń okazuje się być prawdziwa (a nie zredukowana do wspólnych plotek i imprez), problemy – poważne, a zauroczenia silne. Dochodzą do tego tajemnice z przeszłości i niespodzianki dla czytelniczek – jednym słowem to świetna i mądra lektura dla nastolatek i tych dorosłych, którzy chcieliby przypomnieć sobie świat nastoletnich trosk.
Bunt i zwyczajne życie
Ewelina Kłoda „Niezapominajki” zaczyna od schematy z literatury czwartej: wywraca świat nastoletniej bohaterki do góry nogami. Izabela właśnie straciła matkę i teraz musi wyprowadzić się z ukochanego Krakowa do jedynego krewnego, jaki jej pozostał – do surowego i złośliwego dziadka. Problem w tym, że dziadek wyrzucił kiedyś ciężarną córkę z domu i nigdy nie chciał zobaczyć swojej wnuczki. Siedemnastolatka nie zgadza się na wprowadzane przez niego zmiany, ale jeszcze co najmniej przez rok nie może otwarcie zaprotestować. Mieszkanie pod jednym dachem z Kołachowskim (tak dziewczyna mówi i myśli o dziadku) zapowiada się nieciekawie dla bohaterki. Dla czytelniczek wręcz przeciwnie.
Izabela w Krakowie zostawia przyjaciół (którzy na przekór stereotypom literackim nie zapominają o niej) i przenosi się do Bielska-Białej (punkt dla autorki). To już rodzaj powieściowej egzotyki i bielszczanie powinni się cieszyć takim sposobem promowania miasta i okolic. Niewiele w książce opisów miejsc, ale kiedy już się pojawią, zachęcają do podążania ścieżkami nastolatki. W Bielsku Izabela spotyka życzliwych ludzi, zaprzyjaźnia się z wnuczką gospodyni mimo wyraźnych różnic charakterów. Poznaje interesujących chłopaków – i prowadziłaby zwyczajne życie nastolatki, gdyby nie fakt, że cała okolica aż huczy od plotek na jej temat. Dziewczyna nie wie, kto jest jej ojcem – a złośliwe sąsiadki wieści o reputacji mamy przenoszą na córkę.
Nie może zabraknąć i warstwy emocjonalno-uczuciowej. Izabela i Maja przeżywają pierwsze zauroczenia i zakochania – co wiąże się także z decyzjami, które będą miały wpływ na całe ich życie. Kłoda wymyśla różne, ale prawdopodobne scenariusze – doświadczenia jednej z bohaterek staną się przestrogą i ochroną przed nadmiernym idealizmem. W „Niezapominajkach” wiele odbiorczyń zobaczy siebie lub najlepszą przyjaciółkę – rozwój akcji będzie zatem podpowiedzią, co zrobić, gdy refleksja nad czynem przyszła za późno.
Książka napisana została w formie dziennika Izabeli i w odróżnieniu od wielu ugładzonych powieści, w których „przypadkowo” wpisy pokrywają się z tradycyjnie budowanymi rozdziałami, sprawia wrażenie dziennika autentycznego. To ogromna zaleta, a i spore ułatwienie dla autorki – nie można jej zarzucić, że w pewnym momencie w środku książki zbyt często stosuje w kolejnych wpisach klamrę emocjonalną (która pełni rolę zachęty do kontynuowania lektury) – bo przecież świat nastolatek bez tak jaskrawych barw byłby mało wiarygodny.
Co ciekawe, Kłoda pisze opowieść, którą wszyscy znają. Wzbogaca ją o oryginalne i atrakcyjne epizody z życia bohaterki, o koloryt lokalny i silnie zarysowany charakter Izabeli, a jednocześnie cały czas podskórnie nawiązuje do lektur, do których chce się wracać. Gdzieś pobrzmiewa Montgomery, gdzieś Siesicka, gdzieś Musierowicz, wreszcie – same powieściowe schematy pozwalają snuć przypuszczenia, co też stanie się z odpowiednio rozpoczętym wątkiem. I nikomu to nie przeszkadza, bo przy okazji Kłoda zamienia w żywą historię oczekiwania czytelniczek. Nie popełnia błędów niewybaczalnych, wypracowuje więź z odbiorczyniami i do końca nie zawodzi. Mało tego – chociaż proponuje zamkniętą całość, aż chce się prosić o kontynuację. Na przekór poppowieściom, autorka buduje książkę pełną wartościowych uwag i porad, które wykorzystają nastolatki. Pozwala swojej bohaterce na rozwagę i na szaleństwo, nie idealizuje jej (ani młodości), splata ze sobą wiele życiowych wątków i nie kopiuje charakterów postaci. „Niezapominajki” dobrze się czyta, chociaż samo zakończenie jest bardzo przyspieszone.
W „Niezapominajkach” przyjaźń okazuje się być prawdziwa (a nie zredukowana do wspólnych plotek i imprez), problemy – poważne, a zauroczenia silne. Dochodzą do tego tajemnice z przeszłości i niespodzianki dla czytelniczek – jednym słowem to świetna i mądra lektura dla nastolatek i tych dorosłych, którzy chcieliby przypomnieć sobie świat nastoletnich trosk.
piątek, 23 marca 2012
Kaczki z Nowej Paczki: Zbyszek
Olsztyn 2012.
Do jutra, Zbyszku
„Nie kocham cię, życie, za dużo dajesz w kość” – śpiewał Zbyszek Rojek w songu do słów Władysława Katarzyńskiego. I chociaż nikt nie uwierzyłby w taką deklarację w wykonaniu zawsze uśmiechniętego artysty z kabaretu Kaczki z Nowej Paczki, wielu zanuciło te wersy 29 lipca 2011 roku, gdy okazało się, że lubiany kabareciarz przegrał walkę z trwającą kilka miesięcy chorobą nowotworową. Kaczki z Nowej Paczki żegnają teraz przyjaciela i współzałożyciela zespołu płytą zatytułowaną po prostu „Zbyszek”. Na krążku znajduje się dwadzieścia utworów z muzyką Zbigniewa Rojka i w jego wykonaniu – a ze słowami Andrzeja Brzozowskiego, a także Wojciecha Sobola, Jerzego Ignaciuka, Agaty Grzegorczyk, Roberta Kowalskiego, Władysława Katarzyńskiego i Waldemara Chylińskiego.
Rozpoczyna się płyta od jednego z największych przebojów Kaczek z Nowej Paczki, hitu łączącego pokolenia – czyli od „Dziubdziuba”, piosenki z drugim dnem, wzbogacanej o fragmenty zrozumiałe dla dorosłych, a naturalne dla dzieci. Do zestawu trafiły poza tym piosenki satyryczne o wymowie politycznej – mimo że straciły na aktualności, wciąż mają wartość dokumentalną, a część odbiorców będzie zapewne pamiętać entuzjastyczne reakcje publiczności, choćby podczas wykonywania przez Kaczki utworu „Idziemy do Europy” na początku lat 90. Płyta przy okazji zapewnia przegląd dokonań zespołu w różnych latach (szkoda, że spis piosenek nie został wzbogacony o daty ich powstania). Są tu piosenki satyryczne o społecznym wydźwięku („Kapitalizm bazarowy” świetnie charakteryzujący tendencje po 1989 roku czy „Księga Guinessa” – odpowiedź na rosnące zainteresowanie niezwykłymi rekordami). Pojawiają się dowcipy obyczajowe („Szuwarowe tango”), protest-songi („Śpiew drewniany”) a także liryki – wśród nich „Życzeń wielka moc” czy „Ja znowu pytam Ciebie, Panie”. Udała się kompozycja tej płyty: w pierwszej części przeważają piosenki o zabawnych tekstach, żarty muzyczne i stylistyczne parodie. Pod koniec zaczynają z kolei wkraczać łagodne liryczne utwory, wprowadzające nostalgiczny nastrój i atmosferę zadumy nad życiem i przemijaniem. Taka klauzula płyty przypomina o pożegnaniu, lecz bez zasmucania słuchaczy: w końcu dzięki inicjatywie Andrzeja Brzozowskiego pamięć o Zbyszku przetrwa także za sprawą tego wydawnictwa.
Spotkanie ze Zbyszkiem Rojkiem to nie tylko słuchanie głosu utrwalonego w nagraniach czy gitarowego brzmienia – to również przypominanie jego kompozycji i aranżacji. Pod względem muzycznym krążek jest bardzo zróżnicowany. Zwykle w kabaretach piosenki mniejszą uwagę zwraca się na opracowanie muzyczne, na pierwszy plan wysuwają się rozwiązania treściowe. Kompozytor Kaczek bawił się rytmami i gatunkami, udowadniając jednocześnie, jak ważna w kabaretowej twórczości piosenkowej staje się chwytliwa melodia. Za każdym razem dostosowywał atmosferę muzyki do treści piosenki, w związku z czym odbiorcy otrzymają płytę pełną niespodzianek – w sferze linii melodycznej, tekstu, aranżacji, a także interpretacji – bo Rojek nie poprzestaje na odśpiewaniu tekstów, nadaje im za każdym razem charakterystyczny i odrębny ton. Uwaga – część utworów na długo wpada w ucho, co świadczy także o kompozytorsko-kabaretowym wyczuciu Zbyszka.
W kabaretach, które dziś chętnie prezentują się w telewizji, piosenka praktycznie przestaje istnieć. Przedstawicieli kabaretu piosenki szukać trzeba poza głównym nurtem zainteresowania mediów. U grup prezentujących ten rodzaj satyry piosenka kabaretowa przejmuje zadania skeczy i monologów – warto zatem sprawdzić, jak funkcjonowała w zespole, który obchodzi właśnie trzydziestolecie istnienia.
Na czarno-białym okładkowym zdjęciu – Zbyszek w czasie koncertu. Zaangażowany w śpiew i granie. Takim zapamiętają go fani. Przyjaciołom i znajomym dojdą jeszcze wspomnienia niekończących się żartów, planów i marzeń, wygłupów w garderobie i rozstań do następnego spotkania. „Do jutra, o tym jutrze już dziś będę śnił” – śpiewa Zbyszek w jednej z piosenek na płycie.
Do jutra.
http://www.olsztyn24.com/news/16499-bialy-kruk-w-dyskografii-kaczek-z-nowej-paczki.html
Do jutra, Zbyszku
„Nie kocham cię, życie, za dużo dajesz w kość” – śpiewał Zbyszek Rojek w songu do słów Władysława Katarzyńskiego. I chociaż nikt nie uwierzyłby w taką deklarację w wykonaniu zawsze uśmiechniętego artysty z kabaretu Kaczki z Nowej Paczki, wielu zanuciło te wersy 29 lipca 2011 roku, gdy okazało się, że lubiany kabareciarz przegrał walkę z trwającą kilka miesięcy chorobą nowotworową. Kaczki z Nowej Paczki żegnają teraz przyjaciela i współzałożyciela zespołu płytą zatytułowaną po prostu „Zbyszek”. Na krążku znajduje się dwadzieścia utworów z muzyką Zbigniewa Rojka i w jego wykonaniu – a ze słowami Andrzeja Brzozowskiego, a także Wojciecha Sobola, Jerzego Ignaciuka, Agaty Grzegorczyk, Roberta Kowalskiego, Władysława Katarzyńskiego i Waldemara Chylińskiego.
Rozpoczyna się płyta od jednego z największych przebojów Kaczek z Nowej Paczki, hitu łączącego pokolenia – czyli od „Dziubdziuba”, piosenki z drugim dnem, wzbogacanej o fragmenty zrozumiałe dla dorosłych, a naturalne dla dzieci. Do zestawu trafiły poza tym piosenki satyryczne o wymowie politycznej – mimo że straciły na aktualności, wciąż mają wartość dokumentalną, a część odbiorców będzie zapewne pamiętać entuzjastyczne reakcje publiczności, choćby podczas wykonywania przez Kaczki utworu „Idziemy do Europy” na początku lat 90. Płyta przy okazji zapewnia przegląd dokonań zespołu w różnych latach (szkoda, że spis piosenek nie został wzbogacony o daty ich powstania). Są tu piosenki satyryczne o społecznym wydźwięku („Kapitalizm bazarowy” świetnie charakteryzujący tendencje po 1989 roku czy „Księga Guinessa” – odpowiedź na rosnące zainteresowanie niezwykłymi rekordami). Pojawiają się dowcipy obyczajowe („Szuwarowe tango”), protest-songi („Śpiew drewniany”) a także liryki – wśród nich „Życzeń wielka moc” czy „Ja znowu pytam Ciebie, Panie”. Udała się kompozycja tej płyty: w pierwszej części przeważają piosenki o zabawnych tekstach, żarty muzyczne i stylistyczne parodie. Pod koniec zaczynają z kolei wkraczać łagodne liryczne utwory, wprowadzające nostalgiczny nastrój i atmosferę zadumy nad życiem i przemijaniem. Taka klauzula płyty przypomina o pożegnaniu, lecz bez zasmucania słuchaczy: w końcu dzięki inicjatywie Andrzeja Brzozowskiego pamięć o Zbyszku przetrwa także za sprawą tego wydawnictwa.
Spotkanie ze Zbyszkiem Rojkiem to nie tylko słuchanie głosu utrwalonego w nagraniach czy gitarowego brzmienia – to również przypominanie jego kompozycji i aranżacji. Pod względem muzycznym krążek jest bardzo zróżnicowany. Zwykle w kabaretach piosenki mniejszą uwagę zwraca się na opracowanie muzyczne, na pierwszy plan wysuwają się rozwiązania treściowe. Kompozytor Kaczek bawił się rytmami i gatunkami, udowadniając jednocześnie, jak ważna w kabaretowej twórczości piosenkowej staje się chwytliwa melodia. Za każdym razem dostosowywał atmosferę muzyki do treści piosenki, w związku z czym odbiorcy otrzymają płytę pełną niespodzianek – w sferze linii melodycznej, tekstu, aranżacji, a także interpretacji – bo Rojek nie poprzestaje na odśpiewaniu tekstów, nadaje im za każdym razem charakterystyczny i odrębny ton. Uwaga – część utworów na długo wpada w ucho, co świadczy także o kompozytorsko-kabaretowym wyczuciu Zbyszka.
W kabaretach, które dziś chętnie prezentują się w telewizji, piosenka praktycznie przestaje istnieć. Przedstawicieli kabaretu piosenki szukać trzeba poza głównym nurtem zainteresowania mediów. U grup prezentujących ten rodzaj satyry piosenka kabaretowa przejmuje zadania skeczy i monologów – warto zatem sprawdzić, jak funkcjonowała w zespole, który obchodzi właśnie trzydziestolecie istnienia.
Na czarno-białym okładkowym zdjęciu – Zbyszek w czasie koncertu. Zaangażowany w śpiew i granie. Takim zapamiętają go fani. Przyjaciołom i znajomym dojdą jeszcze wspomnienia niekończących się żartów, planów i marzeń, wygłupów w garderobie i rozstań do następnego spotkania. „Do jutra, o tym jutrze już dziś będę śnił” – śpiewa Zbyszek w jednej z piosenek na płycie.
Do jutra.
http://www.olsztyn24.com/news/16499-bialy-kruk-w-dyskografii-kaczek-z-nowej-paczki.html
czwartek, 22 marca 2012
Gosia Brzezińska: Irlandzki koktajl
Bliskie, Warszawa 2010.
Przygoda z pracą
Temat emigracji zarobkowej wkroczył do powieści obyczajowych niemal równocześnie z największą falą wyjazdów. Ci, którzy poradzili sobie za granicą, prezentowali własne doświadczenia – i obserwacje zjawiska emigracji – w rozliczeniowych historiach o podobnych zwykle scenariuszach. Mniej więcej wiadomo, czego spodziewać się po tego typu relacjach: trudności ze znalezieniem pracy w kraju powodują u bohatera coraz większą frustrację, a w końcu – decyzję o wyjeździe. Obowiązkowym elementem staje się również prezentowanie postaw rodaków na obczyźnie – z tym że portretowani są w pierwszej kolejności ci, którzy nie radzą sobie z językiem i kompromitują siebie i Polskę prymitywnym z reguły zachowaniem. To ci, którzy uwierzyli w łatwy sukces i zbyt optymistycznie oceniali własne szanse na szybkie zdobycie fortuny. Pełni pretensji do świata, przyczyniają się do negatywnego oceniania cudzoziemców i utrudniają egzystencję tym, którzy potrafią pokierować swoim losem.
Gosia Brzezińska z powieścią „Irlandzki koktajl” wpisuje się w ten nurt, proponując jednocześnie czytadło lekkie i ciekawe – bo nawet chwilowa frustracja bohaterki, Kasi, nie powinna męczyć czytelników. Mimo że wielu z nich doskonale zna upokorzenia związane z bezskutecznym poszukiwaniem pracy, niskimi zarobkami i humorzastymi zwierzchnikami w wielkich korporacjach. Kasia nie rezygnuje, potrafi całymi dniami roznosić CV i przystosowuje je do wymagań kolejnych rekruterów – robi wszystko zgodnie z poradami dla bezrobotnych, lecz nie udaje jej się zdobyć zajęcia. Wyrusza do Irlandii – może tam liczyć na bezinteresowną pomoc koleżanki, a radości ze znalezienia pierwszej pracy nie przyćmiewa ani fakt, że to zadanie dużo poniżej jej kwalifikacji, ani mieszkanie kątem u znajomych. Kasia potrafi szybko podejmować decyzje, z łatwością przystosowuje się do nowych sytuacji, a jej angielski umożliwia dogadanie się z pracodawcami i współlokatorami. Dziewczyna może zatem odnaleźć się w obcym środowisku i zadomowić w Dublinie, a nawet znaleźć tu przyjaciół. Ciężko pracuje na swój sukces (a może tylko na brak porażki?). W tle pozostają obrazy roszczeniowo nastawionych rodaków.
Kasia w Irlandii nie próżnuje, zmienia prace, mieszkania i środowiska, poznaje ludzi, na których można polegać i zyskuje nowe doświadczenia (choćby nietypowy kurs tańca…). Na marginesie irlandzkiej przygody toczy się sercowa opowieść o łatwym do przewidzenia finale. Czas między scenkami wypełnia przywołaniem imprez i wspólnych zabaw – chociaż nie należy do wiecznych imprezowiczek. Każdy z odbiorców znajdzie tu zatem coś miłego dla siebie.
Autorka tworzy postać, która jest zbiorem doświadczeń co bardziej zaradnych Polaków. Ale na uwagę zasługuje także trafność jej obserwacji dotyczących środowiska, realistyczne historie składają się na ciekawy socjologiczny portret. W „Irlandzkim koktajlu” znajdują się poza tym wszystkie elementy cechujące dobre czytadła. Warstwa obyczajowa przechodzi w rodzaj pamiętnika współczesnej emigrantki, która dobrze wie, czego chce i do czego dąży. Obecność motywów typowych dla książek tego rodzaju – niebanalnych przyjaźni czy historii romansowych – to zachęta dla odbiorczyń. Brzezińska przy okazji zwraca uwagę na fakt złego traktowania emigrantów, zwłaszcza Polaków i Rosjan. Chociaż nie może się z tym zgodzić, jasno przedstawia również przyczyny podobnych zachowań. Czytelnikom podobać się będzie także galeria oryginałów, ludzi, którzy żyją zgodnie z własnym wewnętrznym rytmem i nie przejmują się opiniami innych. W tomie Brzezińskiej dzieje się dużo, szybko i prawdziwie – to powód, dla którego po „Irlandzki koktajl” sięga się dla przyjemności i rozrywki. Pełna interesujących spostrzeżeń, napisana prostym ale obrazowym językiem – ta powieść jest tak udana jak życie bohaterki w Irlandii. Gosia Brzezińska, wpisując się w modę literacką, nie zanudzi odbiorców, a zaproponuje im książkę relaksującą.
Przygoda z pracą
Temat emigracji zarobkowej wkroczył do powieści obyczajowych niemal równocześnie z największą falą wyjazdów. Ci, którzy poradzili sobie za granicą, prezentowali własne doświadczenia – i obserwacje zjawiska emigracji – w rozliczeniowych historiach o podobnych zwykle scenariuszach. Mniej więcej wiadomo, czego spodziewać się po tego typu relacjach: trudności ze znalezieniem pracy w kraju powodują u bohatera coraz większą frustrację, a w końcu – decyzję o wyjeździe. Obowiązkowym elementem staje się również prezentowanie postaw rodaków na obczyźnie – z tym że portretowani są w pierwszej kolejności ci, którzy nie radzą sobie z językiem i kompromitują siebie i Polskę prymitywnym z reguły zachowaniem. To ci, którzy uwierzyli w łatwy sukces i zbyt optymistycznie oceniali własne szanse na szybkie zdobycie fortuny. Pełni pretensji do świata, przyczyniają się do negatywnego oceniania cudzoziemców i utrudniają egzystencję tym, którzy potrafią pokierować swoim losem.
Gosia Brzezińska z powieścią „Irlandzki koktajl” wpisuje się w ten nurt, proponując jednocześnie czytadło lekkie i ciekawe – bo nawet chwilowa frustracja bohaterki, Kasi, nie powinna męczyć czytelników. Mimo że wielu z nich doskonale zna upokorzenia związane z bezskutecznym poszukiwaniem pracy, niskimi zarobkami i humorzastymi zwierzchnikami w wielkich korporacjach. Kasia nie rezygnuje, potrafi całymi dniami roznosić CV i przystosowuje je do wymagań kolejnych rekruterów – robi wszystko zgodnie z poradami dla bezrobotnych, lecz nie udaje jej się zdobyć zajęcia. Wyrusza do Irlandii – może tam liczyć na bezinteresowną pomoc koleżanki, a radości ze znalezienia pierwszej pracy nie przyćmiewa ani fakt, że to zadanie dużo poniżej jej kwalifikacji, ani mieszkanie kątem u znajomych. Kasia potrafi szybko podejmować decyzje, z łatwością przystosowuje się do nowych sytuacji, a jej angielski umożliwia dogadanie się z pracodawcami i współlokatorami. Dziewczyna może zatem odnaleźć się w obcym środowisku i zadomowić w Dublinie, a nawet znaleźć tu przyjaciół. Ciężko pracuje na swój sukces (a może tylko na brak porażki?). W tle pozostają obrazy roszczeniowo nastawionych rodaków.
Kasia w Irlandii nie próżnuje, zmienia prace, mieszkania i środowiska, poznaje ludzi, na których można polegać i zyskuje nowe doświadczenia (choćby nietypowy kurs tańca…). Na marginesie irlandzkiej przygody toczy się sercowa opowieść o łatwym do przewidzenia finale. Czas między scenkami wypełnia przywołaniem imprez i wspólnych zabaw – chociaż nie należy do wiecznych imprezowiczek. Każdy z odbiorców znajdzie tu zatem coś miłego dla siebie.
Autorka tworzy postać, która jest zbiorem doświadczeń co bardziej zaradnych Polaków. Ale na uwagę zasługuje także trafność jej obserwacji dotyczących środowiska, realistyczne historie składają się na ciekawy socjologiczny portret. W „Irlandzkim koktajlu” znajdują się poza tym wszystkie elementy cechujące dobre czytadła. Warstwa obyczajowa przechodzi w rodzaj pamiętnika współczesnej emigrantki, która dobrze wie, czego chce i do czego dąży. Obecność motywów typowych dla książek tego rodzaju – niebanalnych przyjaźni czy historii romansowych – to zachęta dla odbiorczyń. Brzezińska przy okazji zwraca uwagę na fakt złego traktowania emigrantów, zwłaszcza Polaków i Rosjan. Chociaż nie może się z tym zgodzić, jasno przedstawia również przyczyny podobnych zachowań. Czytelnikom podobać się będzie także galeria oryginałów, ludzi, którzy żyją zgodnie z własnym wewnętrznym rytmem i nie przejmują się opiniami innych. W tomie Brzezińskiej dzieje się dużo, szybko i prawdziwie – to powód, dla którego po „Irlandzki koktajl” sięga się dla przyjemności i rozrywki. Pełna interesujących spostrzeżeń, napisana prostym ale obrazowym językiem – ta powieść jest tak udana jak życie bohaterki w Irlandii. Gosia Brzezińska, wpisując się w modę literacką, nie zanudzi odbiorców, a zaproponuje im książkę relaksującą.
środa, 21 marca 2012
Janusz R. Kowalczyk: Wracając do moich Baranów
Trio, Warszawa 2012.
Piwnica na scenę
Piwnica pod Baranami to jedno z nielicznych artystyczno-kabaretowych środowisk ciągle zapładniających wyobraźnię odbiorców, wyzwalających poczucie swoistego snobizmu i oddziałujących na badaczy. Można pisać o niej z perspektywy historyka, kronikarza, teoretyka humoru… można i od strony towarzyskiej – i taką strategię wybrał jeden z występujących, Janusz R. Kowalczyk, w tomie o przewrotnym a pomysłowym tytule „Wracając do moich Baranów”. Apetycznie wyglądająca i ładnie wydana książka to próba zaprezentowania piwnicznych indywidualności z poziomu sceny, kontynuacja przeprowadzanych dawniej przez autora wywiadów i sposób na ocalenie w pamięci odbiorców także anegdot i mniej znanych faktów z życia występujących u Piotra Skrzyneckiego. Nie ma co ukrywać, dla samego autora to też szansa na przypomnienie o sobie w kontekście Piwnicy – zgodnie z tytułem, podkreśla swoją obecność w znamienitym zespole i nie wycofuje siebie jako postaci z barwnych opowiastek.
Rytm książki wyznaczają ludzie. Kowalczyk chce przedstawiać kolejnych artystów z własnego (życzliwego) punktu widzenia i śladem Wacława Krupińskiego proponuje galerię wykonawców i autorów z Piwnicą związanych. Niektórym poświęca wiele miejsca i mnoży anegdoty na ich temat, od innych ucieka po dwóch stronach opowieści, czasem daje się ponieść gawędziarstwu i sympatii, innym razem proponuje zaledwie garstkę suchych informacji, które nie dadzą rady ożywić opisu (to zdarza się jednak stosunkowo rzadko). Interesuje go tylko Piwnica i dokonania z nią związane, więc biografie swoich bohaterów-Baranów przefiltrowuje, pozostawiając jedynie fakty dotyczące kabaretowego istnienia.
Kolejne rozdziały sprawiają wrażenie, jakby były przygotowywane pod konkretnego artystę – który to artysta pojawia się na zdjęciu i karykaturze, w pierwszych zdaniach i akapitach, by czasem szybko zniknąć i ustąpić miejsca innemu koledze. Niby wprowadzanie rozdziałów tematyczno-nazwiskowych rozbiłoby i płynność opowieści, i bardzo ładne rozwiązania edytorskie, jednak zdarza się, że takie zastąpienie jednego twórcy innym wywołuje niedosyt i zaskoczenie. Pytania o konstrukcję tomu nie są jednak ważne, skoro Kowalczyka czyta się z przyjemnością i zaciekawieniem. Przyjęty ton zwierzenia czy subiektywnego wspomnienia umożliwia mu nawiązanie kontaktu z odbiorcą. Autor przekonuje do siebie – a potem można mu wybaczyć osobiste uwagi czy autobiograficzne wstawki. O to w końcu chodzi w tej publikacji, Kowalczyk proponuje świetne uzupełnienie do poważnych naukowych prac i analiz, ożywia dawną Piwnicę i próbuje oddać jej atmosferę.
Anegdoty, wypowiedzi bohaterów, fakty i własne odczucia autora są tu przytaczane z wprawą i w ładnym stylu – nie ma obaw, że Kowalczyk zamęczy odbiorców, zanudzi czy zniechęci do lektury. Poza charakterystycznym klimatem piwnicznych znajomości proponuje też niezły język opowieści, lekko prywatny, ale gęsty od ciekawostek. Co pewien czas bawi się puentowaniem historii, dowcipy z kręgu Piwniczan potrafi przywołać – jak na satyryka przystało – z odpowiednio budowanym napięciem. Na przeszło stu ostatnich stronach mieszczą się natomiast artystyczne teksty Janusza R. Kowalczyka – dobra propozycja dla archiwistów i szukających przykładów dawnej satyry politycznej i zaangażowanej. Bez komentarza i bez intonacji, bez dodatków „scenicznych” funkcjonować mogą one raczej na prawach dokumentu, jednak nie wątpię, że bywalców Piwnicy ucieszą. Wzbogacona o liczne zdjęcia i udane karykatury bohaterów (kreska Jacka Frankowskiego) książka jest nie tylko miłą lekturą, ale i zgrabnym przewodnikiem po towarzyskich relacjach krakowskiej sceny.
Piwnica na scenę
Piwnica pod Baranami to jedno z nielicznych artystyczno-kabaretowych środowisk ciągle zapładniających wyobraźnię odbiorców, wyzwalających poczucie swoistego snobizmu i oddziałujących na badaczy. Można pisać o niej z perspektywy historyka, kronikarza, teoretyka humoru… można i od strony towarzyskiej – i taką strategię wybrał jeden z występujących, Janusz R. Kowalczyk, w tomie o przewrotnym a pomysłowym tytule „Wracając do moich Baranów”. Apetycznie wyglądająca i ładnie wydana książka to próba zaprezentowania piwnicznych indywidualności z poziomu sceny, kontynuacja przeprowadzanych dawniej przez autora wywiadów i sposób na ocalenie w pamięci odbiorców także anegdot i mniej znanych faktów z życia występujących u Piotra Skrzyneckiego. Nie ma co ukrywać, dla samego autora to też szansa na przypomnienie o sobie w kontekście Piwnicy – zgodnie z tytułem, podkreśla swoją obecność w znamienitym zespole i nie wycofuje siebie jako postaci z barwnych opowiastek.
Rytm książki wyznaczają ludzie. Kowalczyk chce przedstawiać kolejnych artystów z własnego (życzliwego) punktu widzenia i śladem Wacława Krupińskiego proponuje galerię wykonawców i autorów z Piwnicą związanych. Niektórym poświęca wiele miejsca i mnoży anegdoty na ich temat, od innych ucieka po dwóch stronach opowieści, czasem daje się ponieść gawędziarstwu i sympatii, innym razem proponuje zaledwie garstkę suchych informacji, które nie dadzą rady ożywić opisu (to zdarza się jednak stosunkowo rzadko). Interesuje go tylko Piwnica i dokonania z nią związane, więc biografie swoich bohaterów-Baranów przefiltrowuje, pozostawiając jedynie fakty dotyczące kabaretowego istnienia.
Kolejne rozdziały sprawiają wrażenie, jakby były przygotowywane pod konkretnego artystę – który to artysta pojawia się na zdjęciu i karykaturze, w pierwszych zdaniach i akapitach, by czasem szybko zniknąć i ustąpić miejsca innemu koledze. Niby wprowadzanie rozdziałów tematyczno-nazwiskowych rozbiłoby i płynność opowieści, i bardzo ładne rozwiązania edytorskie, jednak zdarza się, że takie zastąpienie jednego twórcy innym wywołuje niedosyt i zaskoczenie. Pytania o konstrukcję tomu nie są jednak ważne, skoro Kowalczyka czyta się z przyjemnością i zaciekawieniem. Przyjęty ton zwierzenia czy subiektywnego wspomnienia umożliwia mu nawiązanie kontaktu z odbiorcą. Autor przekonuje do siebie – a potem można mu wybaczyć osobiste uwagi czy autobiograficzne wstawki. O to w końcu chodzi w tej publikacji, Kowalczyk proponuje świetne uzupełnienie do poważnych naukowych prac i analiz, ożywia dawną Piwnicę i próbuje oddać jej atmosferę.
Anegdoty, wypowiedzi bohaterów, fakty i własne odczucia autora są tu przytaczane z wprawą i w ładnym stylu – nie ma obaw, że Kowalczyk zamęczy odbiorców, zanudzi czy zniechęci do lektury. Poza charakterystycznym klimatem piwnicznych znajomości proponuje też niezły język opowieści, lekko prywatny, ale gęsty od ciekawostek. Co pewien czas bawi się puentowaniem historii, dowcipy z kręgu Piwniczan potrafi przywołać – jak na satyryka przystało – z odpowiednio budowanym napięciem. Na przeszło stu ostatnich stronach mieszczą się natomiast artystyczne teksty Janusza R. Kowalczyka – dobra propozycja dla archiwistów i szukających przykładów dawnej satyry politycznej i zaangażowanej. Bez komentarza i bez intonacji, bez dodatków „scenicznych” funkcjonować mogą one raczej na prawach dokumentu, jednak nie wątpię, że bywalców Piwnicy ucieszą. Wzbogacona o liczne zdjęcia i udane karykatury bohaterów (kreska Jacka Frankowskiego) książka jest nie tylko miłą lekturą, ale i zgrabnym przewodnikiem po towarzyskich relacjach krakowskiej sceny.
wtorek, 20 marca 2012
Rafik Schami: Baśnie z Maluli
WAM, Kraków 2011.
Baśnie Orientu
Po tym duecie można obiecywać sobie naprawdę wiele. Rozczarowań nie będzie. Rafik Schami dał się już czytelnikom poznać jako niezrównany opowiadacz dorosłych baśni i historii niezwykłych. Tłumaczka, Elżbieta Zarych, zaproponowała swoim odbiorcom zbiorki baśni – prostych relacji z legend różnych stron świata. Oboje potrafią czarować słowem i doskonale czują się w baśniowych klimatach, chętnie porzucają realizm na rzecz świata, w którym co pewien czas rządzić zaczyna magia. Tom „Baśnie z Maluli” jest książką starannie dopracowaną – i w planie języka, i w planie treści. Chciałoby się, żeby trwał i trwał – bo opowieści, jakie w nim spotykamy, kuszą egzotyką i nieprzewidywalnością, sprawiając, że czytelnicy pogrążają się w zupełnie im nieznanej przestrzeni, którą łatwo oswoić, lecz która nie straci nigdy aury tajemniczości.
Malula to wioska w Syrii – z tych okolic pochodzi rodzina autora, który dopiero po wyjeździe do Niemiec zaczął odkrywać bogactwo ludowych przekazów. Przypadkowo odkryte i wnikliwie przestudiowane zbiory opowieści stały się podstawą tego zbiorku. Do „Baśni z Maluli” Schami wybrał historie najciekawsze, nieznane w innych rejonach, bądź wzbogacone oryginalną puentą, czy po prostu intrygujące dla czytelników. Postawił także na różnorodność tematyczną i konstrukcyjną, dzięki czemu dorośli odbiorcy, mniej cierpliwi w wysłuchiwaniu baśni niż dzieci, będą czerpać z lektury niekłamaną przyjemność. Zwłaszcza że Rafik Schami (i jego tłumaczka) jest wirtuozem słów, potrafi nadać narracji kuszące brzmienie i sprawić, że proza zacznie swoją melodyjnością i wyczuciem nastroju oddziaływać nawet na sceptycznie nastawionych odbiorców.
W „Baśniach z Maluli” nie brakuje dziwnych sytuacji, które bardzo często przeradzają się w komiczne, przede wszystkim za sprawą umownej łatwowierności mężów. Kiedy żony nie wiedzą, jak wytłumaczyć się z postępków, za które zostałyby zganione, wymyślają niewiarygodne wyjaśnienia rodem z baśni – co nie budzi podejrzliwości ich partnerów. W przeróżne mistyfikacje włączają się również ludzie z zewnątrz, bo nie brakuje im poczucia humoru. Sędzia nie skaże głupca, który wziął go za jednookiego osła – a jeszcze podtrzyma jego wiarę. Znajdzie się sposób na skąpca, który rodzinę karmi tylko cebulami, i na złodzieja snów, na naciągacza i na oszustów. Każda baśń przynosi nowy problem i odkrywczy sposób jego rozwiązania, każda też z reguły zaskakuje za sprawą pomysłowego zakończenia, którego czytelnicy, przyzwyczajeni do schematycznych rozwiązań i logiki opartej na realizmie, nie mogą się spodziewać.
„Baśnie z Maluli” zachowują klasyczne rozróżnienie między dobrem i złem, lecz pozbawione są dychotomicznych podziałów ujętych stereotypowo. Mimo obecności czarów, bliższe są prawdziwego życia, między innymi dzięki postawom i charakterom bohaterów oraz stałej obecności sprytu jako cechy, która pomaga wyjść z największych opresji bez szwanku. Mniejszy nacisk kładzie się tu na przesłanie czy morał, większy za to na apetyczną opowieść, która pozwoli zabić czas i zaangażuje odbiorcę, nie pozwoli mu oderwać się od historii. „Baśnie z Maluli” rozbudzają ciekawość – lecz ich atrakcyjność nie polega wyłącznie na odkrywczych fabułach, ale również na sposobie prezentowania dziwnych przygód. Jedną z baśni Schami ułożył sam – według tych samych zasad, które rządzą pozostałymi historiami – z dowcipem i pomysłowością. Ten tomik wygląda może niepozornie, ale jest prawdziwą skarbnicą orientalnych w duchu opowieści, pięknych i interesujących, a przy tym naprawdę zgrabnych i zabawnych.
Baśnie Orientu
Po tym duecie można obiecywać sobie naprawdę wiele. Rozczarowań nie będzie. Rafik Schami dał się już czytelnikom poznać jako niezrównany opowiadacz dorosłych baśni i historii niezwykłych. Tłumaczka, Elżbieta Zarych, zaproponowała swoim odbiorcom zbiorki baśni – prostych relacji z legend różnych stron świata. Oboje potrafią czarować słowem i doskonale czują się w baśniowych klimatach, chętnie porzucają realizm na rzecz świata, w którym co pewien czas rządzić zaczyna magia. Tom „Baśnie z Maluli” jest książką starannie dopracowaną – i w planie języka, i w planie treści. Chciałoby się, żeby trwał i trwał – bo opowieści, jakie w nim spotykamy, kuszą egzotyką i nieprzewidywalnością, sprawiając, że czytelnicy pogrążają się w zupełnie im nieznanej przestrzeni, którą łatwo oswoić, lecz która nie straci nigdy aury tajemniczości.
Malula to wioska w Syrii – z tych okolic pochodzi rodzina autora, który dopiero po wyjeździe do Niemiec zaczął odkrywać bogactwo ludowych przekazów. Przypadkowo odkryte i wnikliwie przestudiowane zbiory opowieści stały się podstawą tego zbiorku. Do „Baśni z Maluli” Schami wybrał historie najciekawsze, nieznane w innych rejonach, bądź wzbogacone oryginalną puentą, czy po prostu intrygujące dla czytelników. Postawił także na różnorodność tematyczną i konstrukcyjną, dzięki czemu dorośli odbiorcy, mniej cierpliwi w wysłuchiwaniu baśni niż dzieci, będą czerpać z lektury niekłamaną przyjemność. Zwłaszcza że Rafik Schami (i jego tłumaczka) jest wirtuozem słów, potrafi nadać narracji kuszące brzmienie i sprawić, że proza zacznie swoją melodyjnością i wyczuciem nastroju oddziaływać nawet na sceptycznie nastawionych odbiorców.
W „Baśniach z Maluli” nie brakuje dziwnych sytuacji, które bardzo często przeradzają się w komiczne, przede wszystkim za sprawą umownej łatwowierności mężów. Kiedy żony nie wiedzą, jak wytłumaczyć się z postępków, za które zostałyby zganione, wymyślają niewiarygodne wyjaśnienia rodem z baśni – co nie budzi podejrzliwości ich partnerów. W przeróżne mistyfikacje włączają się również ludzie z zewnątrz, bo nie brakuje im poczucia humoru. Sędzia nie skaże głupca, który wziął go za jednookiego osła – a jeszcze podtrzyma jego wiarę. Znajdzie się sposób na skąpca, który rodzinę karmi tylko cebulami, i na złodzieja snów, na naciągacza i na oszustów. Każda baśń przynosi nowy problem i odkrywczy sposób jego rozwiązania, każda też z reguły zaskakuje za sprawą pomysłowego zakończenia, którego czytelnicy, przyzwyczajeni do schematycznych rozwiązań i logiki opartej na realizmie, nie mogą się spodziewać.
„Baśnie z Maluli” zachowują klasyczne rozróżnienie między dobrem i złem, lecz pozbawione są dychotomicznych podziałów ujętych stereotypowo. Mimo obecności czarów, bliższe są prawdziwego życia, między innymi dzięki postawom i charakterom bohaterów oraz stałej obecności sprytu jako cechy, która pomaga wyjść z największych opresji bez szwanku. Mniejszy nacisk kładzie się tu na przesłanie czy morał, większy za to na apetyczną opowieść, która pozwoli zabić czas i zaangażuje odbiorcę, nie pozwoli mu oderwać się od historii. „Baśnie z Maluli” rozbudzają ciekawość – lecz ich atrakcyjność nie polega wyłącznie na odkrywczych fabułach, ale również na sposobie prezentowania dziwnych przygód. Jedną z baśni Schami ułożył sam – według tych samych zasad, które rządzą pozostałymi historiami – z dowcipem i pomysłowością. Ten tomik wygląda może niepozornie, ale jest prawdziwą skarbnicą orientalnych w duchu opowieści, pięknych i interesujących, a przy tym naprawdę zgrabnych i zabawnych.
poniedziałek, 19 marca 2012
Suketu Mehta: Maximum city. Bombaj
Namas, Poznań 2011.
Z niezgody
Żeby dobrze poznać miejsce, z którego się pochodzi, najlepiej jest wyjechać jak najdalej. To umożliwi wypracowanie niezbędnego dystansu, ale i dostrzeżenie wszelkich niedogodności czy „inności” – kulturowych, społecznych i nawet psychologicznych. Suketu Mehta w taki właśnie sposób odkrywa Bombaj – metropolię, która fascynuje i przeraża. W jego tomie „Maximum city. Bombaj” znajdzie się mnóstwo reporterskich poszukiwań, prób dotarcia do istoty zjawisk, których na tak szeroką skalę nie spotyka się nigdzie indziej – a i mnóstwo oskarżeń, niezgody na zastane (nie)porządki, na przyzwyczajenia, które oddalają możliwość normalnego życia. Długa i rozbudowana jest ta historia, a przy tym pełna zaułków i niespodziewanych tematów: sporo tu ryzyka i złości, jest zatem „Bombaj” książką inną od zwykłych reportażowo-podróżniczych lektur, których autorzy starają się odkrywać jaśniejsze strony nawet w miejscach o złej renomie. Suketu Mehta nie ma zamiaru chwalić tego, co złe. Próbuje za to otworzyć oczy – nie wiadomo, rodakom czy światu – na zagadnienia niechlubne i przygnębiające.
Autor dzieli wędrówkę po Bombaju na trzy części. Nieprzypadkowo zaczyna od bardzo rozłożystego działu zatytułowanego „Przemoc”. Pozornie tylko dla równowagi przywołuje część „Przyjemność”. W „Przejściach” natomiast umieszcza te tematy – przede wszystkim obyczajowe – które nie pasowały do poprzednich grup. „Przemoc” wprowadza w tę mroczną książkę za sprawą trudnych obrazów. Mehta wyrusza do slamsów, mówi o gwałtach i płonących ludziach, nie przebiera w słowach, gdy wścieka się na wszechobecność gówna, zatruwającego wodę i powietrze. Opowiada o przestępstwach i zbrodniach, problemach z toaletami i o wymuszeniach na ślubach. Spotyka się z policjantem, by dowiedzieć się, w jaki sposób prowadzi się przesłuchania; odmalowuje przed oczami czytelników rzeź bydła, której przyglądają się dzieci. W swoich śledztwach posuwa się coraz dalej. Kiedy już przestaje dziwić znajomość slangów, którymi posługują się gangi, Suketu Mehta zaczyna spotykać się z zawodowymi mordercami i zabójcami. Dowiaduje się od nich niemal wszystkiego na temat ich pracy – a część rozmówców staje całkiem wysoko w hierarchii gangów. Opowiada, jak chronił swoją rodzinę, lecz z rzadka przyznaje się do własnych emocji.
„Przyjemność” tylko z pozoru dotyczy przyjemności, jest bowiem pretekstem, by wniknąć do kolejnego mrocznego światka – nocnych tancerek. Przedstawia dzięki przewodniczkom chwyty pozwalające wydobyć jak najwięcej pieniędzy od klientów, pod pretekstem pisania scenariusza rozmawia z tymi, którzy nie chcą zwykle przyznawać się do swoich zajęć lub sposobów spędzania czasu. Od nocnych klubów przechodzi do przemysłu filmowego i pokazuje, jak w Bollywood tworzy się marzenia. W trzeciej części mówi między innymi o traktowaniu dzieci w szkołach, o aranżowanych ślubach czy o tłoku.
Nigdy Suketu Mehta nie rezygnuje z tonu buntu. Jego „Bombaj” wypływa z niezgody na istnienie metropolii, w której łatwo stracić i godność, i życie. Patologia staje się tu normą, kompletnie niezrozumiałą dla reszty świata. Autor od czasu do czasu w tych rozważaniach umieszcza siebie – widać dzięki temu, że jego tom nie wyrósł na poszukiwaniu sensacji, a na osobistym poczuciu porażki. Dla jednych odbiorców największą atrakcją będzie zatem analiza społecznych zachowań, dla innych – docieranie do rejonów zakazanych, spotkania z gangsterami, prostytutkami i ludźmi, którzy wybierają nieakceptowane powszechnie sposoby na życie. W tej książce najwięcej jest ludzkiej krzywdy i wyborów niezwykłych dla większości czytelników. Nie będzie to typowa publikacja podróżnicza, ale głęboka próba nakreślenia istoty Bombaju.
Z niezgody
Żeby dobrze poznać miejsce, z którego się pochodzi, najlepiej jest wyjechać jak najdalej. To umożliwi wypracowanie niezbędnego dystansu, ale i dostrzeżenie wszelkich niedogodności czy „inności” – kulturowych, społecznych i nawet psychologicznych. Suketu Mehta w taki właśnie sposób odkrywa Bombaj – metropolię, która fascynuje i przeraża. W jego tomie „Maximum city. Bombaj” znajdzie się mnóstwo reporterskich poszukiwań, prób dotarcia do istoty zjawisk, których na tak szeroką skalę nie spotyka się nigdzie indziej – a i mnóstwo oskarżeń, niezgody na zastane (nie)porządki, na przyzwyczajenia, które oddalają możliwość normalnego życia. Długa i rozbudowana jest ta historia, a przy tym pełna zaułków i niespodziewanych tematów: sporo tu ryzyka i złości, jest zatem „Bombaj” książką inną od zwykłych reportażowo-podróżniczych lektur, których autorzy starają się odkrywać jaśniejsze strony nawet w miejscach o złej renomie. Suketu Mehta nie ma zamiaru chwalić tego, co złe. Próbuje za to otworzyć oczy – nie wiadomo, rodakom czy światu – na zagadnienia niechlubne i przygnębiające.
Autor dzieli wędrówkę po Bombaju na trzy części. Nieprzypadkowo zaczyna od bardzo rozłożystego działu zatytułowanego „Przemoc”. Pozornie tylko dla równowagi przywołuje część „Przyjemność”. W „Przejściach” natomiast umieszcza te tematy – przede wszystkim obyczajowe – które nie pasowały do poprzednich grup. „Przemoc” wprowadza w tę mroczną książkę za sprawą trudnych obrazów. Mehta wyrusza do slamsów, mówi o gwałtach i płonących ludziach, nie przebiera w słowach, gdy wścieka się na wszechobecność gówna, zatruwającego wodę i powietrze. Opowiada o przestępstwach i zbrodniach, problemach z toaletami i o wymuszeniach na ślubach. Spotyka się z policjantem, by dowiedzieć się, w jaki sposób prowadzi się przesłuchania; odmalowuje przed oczami czytelników rzeź bydła, której przyglądają się dzieci. W swoich śledztwach posuwa się coraz dalej. Kiedy już przestaje dziwić znajomość slangów, którymi posługują się gangi, Suketu Mehta zaczyna spotykać się z zawodowymi mordercami i zabójcami. Dowiaduje się od nich niemal wszystkiego na temat ich pracy – a część rozmówców staje całkiem wysoko w hierarchii gangów. Opowiada, jak chronił swoją rodzinę, lecz z rzadka przyznaje się do własnych emocji.
„Przyjemność” tylko z pozoru dotyczy przyjemności, jest bowiem pretekstem, by wniknąć do kolejnego mrocznego światka – nocnych tancerek. Przedstawia dzięki przewodniczkom chwyty pozwalające wydobyć jak najwięcej pieniędzy od klientów, pod pretekstem pisania scenariusza rozmawia z tymi, którzy nie chcą zwykle przyznawać się do swoich zajęć lub sposobów spędzania czasu. Od nocnych klubów przechodzi do przemysłu filmowego i pokazuje, jak w Bollywood tworzy się marzenia. W trzeciej części mówi między innymi o traktowaniu dzieci w szkołach, o aranżowanych ślubach czy o tłoku.
Nigdy Suketu Mehta nie rezygnuje z tonu buntu. Jego „Bombaj” wypływa z niezgody na istnienie metropolii, w której łatwo stracić i godność, i życie. Patologia staje się tu normą, kompletnie niezrozumiałą dla reszty świata. Autor od czasu do czasu w tych rozważaniach umieszcza siebie – widać dzięki temu, że jego tom nie wyrósł na poszukiwaniu sensacji, a na osobistym poczuciu porażki. Dla jednych odbiorców największą atrakcją będzie zatem analiza społecznych zachowań, dla innych – docieranie do rejonów zakazanych, spotkania z gangsterami, prostytutkami i ludźmi, którzy wybierają nieakceptowane powszechnie sposoby na życie. W tej książce najwięcej jest ludzkiej krzywdy i wyborów niezwykłych dla większości czytelników. Nie będzie to typowa publikacja podróżnicza, ale głęboka próba nakreślenia istoty Bombaju.
niedziela, 18 marca 2012
Magdalena Zawadzka: Gustaw i ja
Marginesy, Warszawa 2011.
Pomnik
„Gustaw i ja” Magdaleny Zawadzkiej to książka wspomnieniowa, w której tabloidy i plotkarskie portale nie znalazłyby pożywki. Doskonale wyważona, starannie przemyślana i przygotowana w każdym detalu, przybliża jednak odrobinę obraz niezwykłej aktorskiej pary, pozbawiony przykrych wspomnień, wolny od smutków, melancholijny jedynie w przedstawieniu ostatnich chwil życia Gustawa Holoubka, lekko sentymentalny, ale optymistyczny. Tym książkowym zwierzeniem Magdalena Zawadzka składa hołd swojemu mężowi i daje świadectwo wielkiej miłości, przyjaźni i przywiązania. Autorka przedstawia wspomnienia z ogromną delikatnością i dyskrecją – unika poruszania tematów, które mogłyby okazać się niewygodne, wątpliwości, które mogliby mieć czytelnicy, Zawadzka uprzedza, interpretując fakty na korzyść ukochanego. Tak toczy się opowieść w książce „Gustaw i ja”: spokojnie, z uwielbieniem i bez naruszania intymności związku.
Swoją historię Magdalena Zawadzka rozpoczyna i buduje zgodnie z chronologią – od pierwszego spotkania z Gustawem. W dużym skrócie prezentuje początkowy dystans, a także romans obojga, zaangażowanych jeszcze w poprzednie małżeństwa. Nie będzie tu jednak tonu sensacyjności, Zawadzka zupełnie pomija również postawy i uczucia pierwszych małżonków: swojego związku z Gustawem nie traktuje w kategoriach miłosnej przygody, pożądania lub romansu, podkreśla natomiast piękno tej relacji, niemal czystość. Skupia się na duchowym przeżywaniu tego doświadczenia i gdyby nie opowieści o trudnościach z miejscami spotkań, można by uwierzyć w sielankę. Tu wszystko jawi się jakby było przeniesione z romantycznej powieści, idealizowane i upragnione szczęście obywa się bez dotyku, dzięki samej jedynie grze emocji. Taki styl Zawadzka przyjęła i konsekwentnie go stosuje.
Z czasem zaczyna prowadzić równolegle dwie płaszczyzny narracji. Jedna dotyczy w dalszym ciągu życia prywatnego, w którym żadna wada nie jest powodem do kłótni czy choćby lekkiej irytacji, a wyrzeczenia z perspektywy czasu brzmią jak źródło przyjemności. Druga wiąże się z zawodowymi decyzjami i wyborami artystycznymi małżonków, nie ma tu zbyt wielu szczegółów, raczej ogólne charakterystyki i próby wynotowania co ważniejszych elementów w karierach. Zawadzka snuje wspomnienia, ale z rzadka decyduje się na przytaczanie smakowitych anegdot, woli uzupełniać swoją książką wiadomości, które znaleźć można w dawnych recenzjach czy opracowaniach. Do kronik dat i faktów dokłada uczucia: na tym polega podstawowa wartość jej książki. Nie dość, że pięknie wydanej, to jeszcze napisanej zgrabnie. Wkrótce autorka zacznie śledzić również losy syna, Jaśka, także z subtelnością i wyczuciem, milczy o prywatności dorosłego dziecka, za to podsumowuje zadania, w których realizował Jasiek z ojcem swoje pasje. Autorka dodaje do opowieści sporo własnych uwag i przemyśleń, dzięki czemu, mimo pomijania pewnych sfer życia, jawi się jako osoba ciepła i serdeczna. Nie musi kupować odbiorców nadmierną wylewnością, pozostaje w tomie postacią, którą widzowie znają doskonale ze sceny i ekranu. Zofia Turowska, która podjęła się „opieki literackiej”, postarała się, by ta historia brzmiała naturalnie i atrakcyjnie dla czytelników. Podzielenie opowieści na krótkie sekwencje wspomnień sprawia, że czasem zwierzenia urywają się szybciej, niż by się tego można było spodziewać – lecz kolejna ich porcja rekompensuje niedosyt.
Poza tym ważną rolę w tomie „Gustaw i ja” odgrywają wielkoformatowe zdjęcia oraz przedruki okładek magazynów, fragmentów recenzji czy pamiątek – to sposób Magdaleny Zawadzkiej na dopuszczenie odbiorców bliżej niż wskazywałby na to początkowo tekst. „Gustaw i ja” to dowód miłości, która przetrwała wszelkie komplikacje, pomnik, jaki Gustawowi Holoubkowi wystawiła Magdalena Zawadzka, a jednocześnie i portret samej artystki.
Pomnik
„Gustaw i ja” Magdaleny Zawadzkiej to książka wspomnieniowa, w której tabloidy i plotkarskie portale nie znalazłyby pożywki. Doskonale wyważona, starannie przemyślana i przygotowana w każdym detalu, przybliża jednak odrobinę obraz niezwykłej aktorskiej pary, pozbawiony przykrych wspomnień, wolny od smutków, melancholijny jedynie w przedstawieniu ostatnich chwil życia Gustawa Holoubka, lekko sentymentalny, ale optymistyczny. Tym książkowym zwierzeniem Magdalena Zawadzka składa hołd swojemu mężowi i daje świadectwo wielkiej miłości, przyjaźni i przywiązania. Autorka przedstawia wspomnienia z ogromną delikatnością i dyskrecją – unika poruszania tematów, które mogłyby okazać się niewygodne, wątpliwości, które mogliby mieć czytelnicy, Zawadzka uprzedza, interpretując fakty na korzyść ukochanego. Tak toczy się opowieść w książce „Gustaw i ja”: spokojnie, z uwielbieniem i bez naruszania intymności związku.
Swoją historię Magdalena Zawadzka rozpoczyna i buduje zgodnie z chronologią – od pierwszego spotkania z Gustawem. W dużym skrócie prezentuje początkowy dystans, a także romans obojga, zaangażowanych jeszcze w poprzednie małżeństwa. Nie będzie tu jednak tonu sensacyjności, Zawadzka zupełnie pomija również postawy i uczucia pierwszych małżonków: swojego związku z Gustawem nie traktuje w kategoriach miłosnej przygody, pożądania lub romansu, podkreśla natomiast piękno tej relacji, niemal czystość. Skupia się na duchowym przeżywaniu tego doświadczenia i gdyby nie opowieści o trudnościach z miejscami spotkań, można by uwierzyć w sielankę. Tu wszystko jawi się jakby było przeniesione z romantycznej powieści, idealizowane i upragnione szczęście obywa się bez dotyku, dzięki samej jedynie grze emocji. Taki styl Zawadzka przyjęła i konsekwentnie go stosuje.
Z czasem zaczyna prowadzić równolegle dwie płaszczyzny narracji. Jedna dotyczy w dalszym ciągu życia prywatnego, w którym żadna wada nie jest powodem do kłótni czy choćby lekkiej irytacji, a wyrzeczenia z perspektywy czasu brzmią jak źródło przyjemności. Druga wiąże się z zawodowymi decyzjami i wyborami artystycznymi małżonków, nie ma tu zbyt wielu szczegółów, raczej ogólne charakterystyki i próby wynotowania co ważniejszych elementów w karierach. Zawadzka snuje wspomnienia, ale z rzadka decyduje się na przytaczanie smakowitych anegdot, woli uzupełniać swoją książką wiadomości, które znaleźć można w dawnych recenzjach czy opracowaniach. Do kronik dat i faktów dokłada uczucia: na tym polega podstawowa wartość jej książki. Nie dość, że pięknie wydanej, to jeszcze napisanej zgrabnie. Wkrótce autorka zacznie śledzić również losy syna, Jaśka, także z subtelnością i wyczuciem, milczy o prywatności dorosłego dziecka, za to podsumowuje zadania, w których realizował Jasiek z ojcem swoje pasje. Autorka dodaje do opowieści sporo własnych uwag i przemyśleń, dzięki czemu, mimo pomijania pewnych sfer życia, jawi się jako osoba ciepła i serdeczna. Nie musi kupować odbiorców nadmierną wylewnością, pozostaje w tomie postacią, którą widzowie znają doskonale ze sceny i ekranu. Zofia Turowska, która podjęła się „opieki literackiej”, postarała się, by ta historia brzmiała naturalnie i atrakcyjnie dla czytelników. Podzielenie opowieści na krótkie sekwencje wspomnień sprawia, że czasem zwierzenia urywają się szybciej, niż by się tego można było spodziewać – lecz kolejna ich porcja rekompensuje niedosyt.
Poza tym ważną rolę w tomie „Gustaw i ja” odgrywają wielkoformatowe zdjęcia oraz przedruki okładek magazynów, fragmentów recenzji czy pamiątek – to sposób Magdaleny Zawadzkiej na dopuszczenie odbiorców bliżej niż wskazywałby na to początkowo tekst. „Gustaw i ja” to dowód miłości, która przetrwała wszelkie komplikacje, pomnik, jaki Gustawowi Holoubkowi wystawiła Magdalena Zawadzka, a jednocześnie i portret samej artystki.
sobota, 17 marca 2012
Agnieszka Szygenda: Kupię rękę
Bliskie, Warszawa 2010.
Niemoralna propozycja
Intrygujący tytuł powieści Agnieszki Szygendy „Kupię rękę” wyjaśnia się dość szybko – ale autorka nie poprzestaje na twórczym rozwiązaniu tej zagadki. Prowadzi historię w kilku kierunkach, prezentując losy różnych pod każdym względem bohaterów, jest przy tym cały czas odkrywcza i widać, że lubi zaskakiwać czytelników. W „Kupię rękę” ograne motywy z powieści obyczajowych tracą rację bytu, a schematy w damsko-męskich relacjach towarzyszą niezwykłym wydarzeniom.
Mariusz coraz bardziej męczy się w związku z Igą. Wikła się w romans i nie ma ochoty na kontynuowanie życia z nudną partnerką, która w dodatku całkiem blednie przy zaletach kochanki. Iga, jak każda zakochana kobieta, nie dostrzega oznak kryzysu i wszystkie zachowania mężczyzny tłumaczy sobie po swojemu, tracąc ostatnią szansę na wyjście z całej sprawy z honorem. Wystawia własne ciało na internetowej aukcji, w nadziei, że ukochany zrobi sobie z niej prezent. Olgierd, mężczyzna przed czterdziestką, osiąga wyżyny frustracji. Poślubił wielkie pieniądze – walory jego wybranki znacznie podkreślił fakt, iż ojciec kobiety jest właścicielem dobrze prosperującej firmy. Olgierd wybrał łatwy sposób wzbogacenia się, lecz chciałby już zarządzać przedsiębiorstwem i całkowicie przejąć je po teściu. Męczy się w małżeństwie, denerwuje się w pracy. Wreszcie znajduje sposób, by poprawić swoje samopoczucie, zamieszcza w internecie ogłoszenie o tym, że kupi rękę. Jest jeszcze Tomek, student, gotowy wiele zrobić dla pieniędzy, których ciągle mu brakuje. To on odpowiada na ogłoszenie Olgierda i staje się pierwszym człowiekiem, który na własnej skórze poczuje konsekwencje niefrasobliwości Z pozoru niewiele znaczący akt okazuje się źródłem filozoficznych rozważań o stopniu zniewolenia – może też prowadzić do zmiany charakteru, a przynajmniej – do dojrzewania…
Agnieszka Szygenda przedstawia losy tych postaci na przemian, wprowadzając subtelne powiązania między nimi i nigdy nie ujawniając wszystkich sekretów. Czytelnik może śledzić decyzje i przemyślenia wielu stron konfliktów, ale nawet ta wszystkowiedza okazuje się pozorna, istnieją bowiem warstwy ukryte przed oczami bohaterów i odbiorców powieści. Jednocześnie autorka nie traci na wiarygodności dzięki silnemu oparciu tekstu w powieści psychologicznej. Potrafi celnie opisywać motywacje postaci i przewidywać konsekwencje raz powziętych decyzji, trafnie wskazuje reakcje na życiowe i zupełnie wymyślone sytuacje, łatwo uwierzyć w jej pomysły z tomu. Rozdzielenie fabuły na trzy niezależne od siebie płaszczyzn, a następnie powiązanie ich przez motywy katalizujące opowieść to zabieg, który się autorce udał.
Odchodzi Szygenda od wątków przetrawionych już w literaturze rozrywkowej, stawia opór przed wkraczaniem w modne nurty. Wybiera inteligentną i nieprzewidywalną historię, która miejscami uwodzi realizmem, a miejscami zachwyca absurdem i odwagą w kreowaniu literackich życiorysów. Autorka rozprawia się z mitami na temat ludzkich pragnień, testuje bohaterów, podsuwając im możliwość dokonania wyborów niejednoznacznych moralnie – i praktycznie nieobecnych w zbiorowej świadomości, więc i pozbawionych gotowych rozwiązań. Szygenda zadaje niejako przy okazji pytania, na które wielu czytelników będzie próbowało odpowiedzieć – tyle że odpowiedzi do prostych nie należą. I w tej krótkiej, dynamicznej powieści liczyć się będzie właśnie kwestia poznania siebie w obliczu wielkiej pokusy i świadomości, że nie ma nic za darmo.
Niemoralna propozycja
Intrygujący tytuł powieści Agnieszki Szygendy „Kupię rękę” wyjaśnia się dość szybko – ale autorka nie poprzestaje na twórczym rozwiązaniu tej zagadki. Prowadzi historię w kilku kierunkach, prezentując losy różnych pod każdym względem bohaterów, jest przy tym cały czas odkrywcza i widać, że lubi zaskakiwać czytelników. W „Kupię rękę” ograne motywy z powieści obyczajowych tracą rację bytu, a schematy w damsko-męskich relacjach towarzyszą niezwykłym wydarzeniom.
Mariusz coraz bardziej męczy się w związku z Igą. Wikła się w romans i nie ma ochoty na kontynuowanie życia z nudną partnerką, która w dodatku całkiem blednie przy zaletach kochanki. Iga, jak każda zakochana kobieta, nie dostrzega oznak kryzysu i wszystkie zachowania mężczyzny tłumaczy sobie po swojemu, tracąc ostatnią szansę na wyjście z całej sprawy z honorem. Wystawia własne ciało na internetowej aukcji, w nadziei, że ukochany zrobi sobie z niej prezent. Olgierd, mężczyzna przed czterdziestką, osiąga wyżyny frustracji. Poślubił wielkie pieniądze – walory jego wybranki znacznie podkreślił fakt, iż ojciec kobiety jest właścicielem dobrze prosperującej firmy. Olgierd wybrał łatwy sposób wzbogacenia się, lecz chciałby już zarządzać przedsiębiorstwem i całkowicie przejąć je po teściu. Męczy się w małżeństwie, denerwuje się w pracy. Wreszcie znajduje sposób, by poprawić swoje samopoczucie, zamieszcza w internecie ogłoszenie o tym, że kupi rękę. Jest jeszcze Tomek, student, gotowy wiele zrobić dla pieniędzy, których ciągle mu brakuje. To on odpowiada na ogłoszenie Olgierda i staje się pierwszym człowiekiem, który na własnej skórze poczuje konsekwencje niefrasobliwości Z pozoru niewiele znaczący akt okazuje się źródłem filozoficznych rozważań o stopniu zniewolenia – może też prowadzić do zmiany charakteru, a przynajmniej – do dojrzewania…
Agnieszka Szygenda przedstawia losy tych postaci na przemian, wprowadzając subtelne powiązania między nimi i nigdy nie ujawniając wszystkich sekretów. Czytelnik może śledzić decyzje i przemyślenia wielu stron konfliktów, ale nawet ta wszystkowiedza okazuje się pozorna, istnieją bowiem warstwy ukryte przed oczami bohaterów i odbiorców powieści. Jednocześnie autorka nie traci na wiarygodności dzięki silnemu oparciu tekstu w powieści psychologicznej. Potrafi celnie opisywać motywacje postaci i przewidywać konsekwencje raz powziętych decyzji, trafnie wskazuje reakcje na życiowe i zupełnie wymyślone sytuacje, łatwo uwierzyć w jej pomysły z tomu. Rozdzielenie fabuły na trzy niezależne od siebie płaszczyzn, a następnie powiązanie ich przez motywy katalizujące opowieść to zabieg, który się autorce udał.
Odchodzi Szygenda od wątków przetrawionych już w literaturze rozrywkowej, stawia opór przed wkraczaniem w modne nurty. Wybiera inteligentną i nieprzewidywalną historię, która miejscami uwodzi realizmem, a miejscami zachwyca absurdem i odwagą w kreowaniu literackich życiorysów. Autorka rozprawia się z mitami na temat ludzkich pragnień, testuje bohaterów, podsuwając im możliwość dokonania wyborów niejednoznacznych moralnie – i praktycznie nieobecnych w zbiorowej świadomości, więc i pozbawionych gotowych rozwiązań. Szygenda zadaje niejako przy okazji pytania, na które wielu czytelników będzie próbowało odpowiedzieć – tyle że odpowiedzi do prostych nie należą. I w tej krótkiej, dynamicznej powieści liczyć się będzie właśnie kwestia poznania siebie w obliczu wielkiej pokusy i świadomości, że nie ma nic za darmo.
piątek, 16 marca 2012
Jerome K. Jerome: Trzech panów na włóczędze
Zysk i S-ka, Poznań 2011.
Dowcip ponadczasowy
Wierzyć się nie chce, że minęło przeszło 110 lat od opublikowania tomu „Trzech panów na włóczędze” – ale angielski humor starzeje się na tyle wolno, że dziś można czerpać niekłamaną przyjemność z lektury. A narracja sprawia wrażenie nadzwyczaj aktualnej, pełna jest lekko naiwnego żartu i utrzymana w pogodnym tonie. Sprawdziło się tu zarówno odwołanie do dżentelmeńskich postaw bohaterów, którzy nawet we własnym towarzystwie nie rezygnują z uprzejmości i dyplomacji, jak i powiązanie z klasycznym już działaniem absurdu oraz dowcipu angielskiego. Jerome K. Jerome wykorzystuje w swoim dziele karykaturę wzmocnioną jeszcze przez pozornie infantylne postawy trzech panów i w efekcie uzyskuje opowieść, która znudzić nie może.
Trzech dżentelmenów, znanych już z tomu „Trzech panów w łódce (nie licząc psa)” zaczyna odczuwać tęsknotę za kolejną przygodą lub przynajmniej zmęczenie codziennymi obowiązkami. George, Harris i J. zastanawiają się nad wyprawą rowerową – pomysłowi męskiej eskapady entuzjastycznie przyklaskują żony i w końcu przyjaciele wyruszają, by na rowerach zwiedzić Niemcy. W trakcie tej włóczęgi odkrywają nie tylko różnice kulturowe czy społeczne, ale i prawa dotyczące złośliwości przedmiotów martwych. Swoje spostrzeżenia wyrażają w rozbudowanej formie, bogato okraszonej zabawnymi komentarzami. Nie będzie tu natomiast opisów, z czego zresztą autor całkiem udanie tłumaczy się w jednym z rozdziałów. Próby zrozumienia zwyczajów nieznanego panom dotąd narodu obfitują w komiczne pomyłki i błędne ustalenia – prostowane w miarę rozwoju akcji. Ogromna dawka absurdów buduje tę opowieść i sprawia, że czytelnicy – także dzisiaj – nie będą w stanie oderwać się od lektury.
Sprawdza się w „Trzech panach na włóczędze” ironiczna postawa prostaczka, potęgowana jeszcze przez fakt, iż w kreacjach bohaterów nie ma miejsca na wyrafinowane gry, a sarkazm pojawia się zaledwie w paru (za to bardzo wyrazistych) scenkach: panowie z reguły są pełni zdumienia światem i interpretują wszystko, co zobaczą, po swojemu – z dodatkiem prostoduszności. W związku z tym okazują się już w powieściowej rzeczywistości cudownie archaiczni, lekko zagubieni i wolni od złośliwości. Łączy ich przyjaźń, która jednak nie jest idealizowana; trzej panowie tylko wobec siebie pozwalają sobie na drobne złośliwostki – tylko w niewiele znaczących sprawach. Nieprzystosowanie do zasad panujących w obcym kraju przyczynia się do prowokowania humorystycznych przypadków.
Ale humor sytuacyjny to tylko cząstka opowieści, jeden z elementów fabuły, a przy okazji i punkt wyjścia do narracyjnych popisów. Nawet gagi, które nie zachwyciłyby odbiorców z uwagi na ich jednostronność czy przewidywalność (na co wpływ ma przecież i dystans czasowy), ożywają w barwnych opowieściach, mocno osadzonych w naiwnym zdumieniu. Trzej panowie nie należą do młodzieniaszków, ale kiedy wyruszają w nieznane, odzyskują młodzieńcze zadziwienie światem. Odkrywanie obcej kultury i obyczajów ma tutaj funkcję rozrywkową a nie informacyjną. Dzięki temu książka się nie starzeje. Drugim źródłem konserwującym tę opowieść staje się ponadczasowy i uniwersalny purenonsensowy humor – to nie satyra na konkretne zachowania (chociaż i ślady takich postaw autora można tu dostrzec); to wolny od kąśliwości ale ironiczny i nieco flegmatyczny dowcip, który z upływem czasu nie traci na wartości. Jerome K. Jerome potrafi bawić się drobiazgami. Koncentruje się wyłącznie na rozrywce. „Trzech panów na włóczędze” to zatem spora dawka komizmu i dobrej narracji.
Dowcip ponadczasowy
Wierzyć się nie chce, że minęło przeszło 110 lat od opublikowania tomu „Trzech panów na włóczędze” – ale angielski humor starzeje się na tyle wolno, że dziś można czerpać niekłamaną przyjemność z lektury. A narracja sprawia wrażenie nadzwyczaj aktualnej, pełna jest lekko naiwnego żartu i utrzymana w pogodnym tonie. Sprawdziło się tu zarówno odwołanie do dżentelmeńskich postaw bohaterów, którzy nawet we własnym towarzystwie nie rezygnują z uprzejmości i dyplomacji, jak i powiązanie z klasycznym już działaniem absurdu oraz dowcipu angielskiego. Jerome K. Jerome wykorzystuje w swoim dziele karykaturę wzmocnioną jeszcze przez pozornie infantylne postawy trzech panów i w efekcie uzyskuje opowieść, która znudzić nie może.
Trzech dżentelmenów, znanych już z tomu „Trzech panów w łódce (nie licząc psa)” zaczyna odczuwać tęsknotę za kolejną przygodą lub przynajmniej zmęczenie codziennymi obowiązkami. George, Harris i J. zastanawiają się nad wyprawą rowerową – pomysłowi męskiej eskapady entuzjastycznie przyklaskują żony i w końcu przyjaciele wyruszają, by na rowerach zwiedzić Niemcy. W trakcie tej włóczęgi odkrywają nie tylko różnice kulturowe czy społeczne, ale i prawa dotyczące złośliwości przedmiotów martwych. Swoje spostrzeżenia wyrażają w rozbudowanej formie, bogato okraszonej zabawnymi komentarzami. Nie będzie tu natomiast opisów, z czego zresztą autor całkiem udanie tłumaczy się w jednym z rozdziałów. Próby zrozumienia zwyczajów nieznanego panom dotąd narodu obfitują w komiczne pomyłki i błędne ustalenia – prostowane w miarę rozwoju akcji. Ogromna dawka absurdów buduje tę opowieść i sprawia, że czytelnicy – także dzisiaj – nie będą w stanie oderwać się od lektury.
Sprawdza się w „Trzech panach na włóczędze” ironiczna postawa prostaczka, potęgowana jeszcze przez fakt, iż w kreacjach bohaterów nie ma miejsca na wyrafinowane gry, a sarkazm pojawia się zaledwie w paru (za to bardzo wyrazistych) scenkach: panowie z reguły są pełni zdumienia światem i interpretują wszystko, co zobaczą, po swojemu – z dodatkiem prostoduszności. W związku z tym okazują się już w powieściowej rzeczywistości cudownie archaiczni, lekko zagubieni i wolni od złośliwości. Łączy ich przyjaźń, która jednak nie jest idealizowana; trzej panowie tylko wobec siebie pozwalają sobie na drobne złośliwostki – tylko w niewiele znaczących sprawach. Nieprzystosowanie do zasad panujących w obcym kraju przyczynia się do prowokowania humorystycznych przypadków.
Ale humor sytuacyjny to tylko cząstka opowieści, jeden z elementów fabuły, a przy okazji i punkt wyjścia do narracyjnych popisów. Nawet gagi, które nie zachwyciłyby odbiorców z uwagi na ich jednostronność czy przewidywalność (na co wpływ ma przecież i dystans czasowy), ożywają w barwnych opowieściach, mocno osadzonych w naiwnym zdumieniu. Trzej panowie nie należą do młodzieniaszków, ale kiedy wyruszają w nieznane, odzyskują młodzieńcze zadziwienie światem. Odkrywanie obcej kultury i obyczajów ma tutaj funkcję rozrywkową a nie informacyjną. Dzięki temu książka się nie starzeje. Drugim źródłem konserwującym tę opowieść staje się ponadczasowy i uniwersalny purenonsensowy humor – to nie satyra na konkretne zachowania (chociaż i ślady takich postaw autora można tu dostrzec); to wolny od kąśliwości ale ironiczny i nieco flegmatyczny dowcip, który z upływem czasu nie traci na wartości. Jerome K. Jerome potrafi bawić się drobiazgami. Koncentruje się wyłącznie na rozrywce. „Trzech panów na włóczędze” to zatem spora dawka komizmu i dobrej narracji.
czwartek, 15 marca 2012
Śląski Teatr Lalki i Aktora Ateneum: Daleka podróż Andersena (suita teatralna w hołdzie dla Hansa Christiana Andersena)
scenariusz i reżyseria: Marcin Jarnuszkiewicz
scenografia: Joanna Braun, Marcin Jarnuszkiewicz
na scenie: Jacek Popławski, Marta Popławska, Piotr Janiszewski, Piotr Gabriel, Katarzyna Kuderewska, Beata Zawiślak, Marek Dindorf, Katarzyna Prudło, Grzegorz Eckert
światło i dźwięk: Artur Kurzak
Melancholia i malowniczość
Dwa skojarzenia przychodzą na myśl w związku z „Daleką podróżą Andersena”, czyli z „suitą teatralną w hołdzie dla Hansa Christiana Andersena” – kolejną młodzieżowo-dorosłą propozycją Śląskiego Teatru Lalki i Aktora Ateneum. To melancholia i malowniczość. Melancholia, bo reżyser (Marcin Jarnuszkiewicz) nie zdecydował się na modne przedstawienie w duchu farsowo-komediowym i do końca konsekwentnie utrzymuje minorowy ton opowieści – zresztą sama postać Andersena nie przywołuje na myśl humorystycznych i lekkich fabuł. Malowniczość – bo „Daleka podróż Andersena” to sekwencje obrazów dostarczających estetycznej przyjemności, graniczącej często z zachwytem. To plastyczny popis możliwości organizowania teatralnej przestrzeni i bogactwa, jakie można osiągnąć przez ascezę w scenografii i kreatywność w zwielokrotnianiu scenicznych płaszczyzn.
Przed Poetą (Jacek Popławski), który snuje odważne i nierealne marzenia, noc. Ostatnia noc przed śmiercią. Nadejście kresu życia zwiastują kolejne znaki – między innymi bijący w refrenie spektaklu dzwon, wszechobecna czerń, istnienie martwego łabędzia, który przypomina bohaterowi o przemijalności i marności świata. Poeta śni swój ostatni sen, stając się obserwatorem tego, co serwuje mu jego własna wyobraźnia. Z chaosu myśli i szumu skojarzeń wyłaniają się drobne sceny – miniaturowe opowieści lub sygnały opowieści. Poszczególni bohaterowie pojawiają się nagle i przybywają z mroków pamięci, żeby przedstawiać Poecie własne pieśni, zwykle obarczone smutkiem i ludzką tragedią, zgodnie zresztą z wyznawaną przez jedną z postaci prawdą, że ukazywanie nieszczęśliwych ludzi ożywia historię. Czasami wizyty niespodziewanie odkrywają baśniowe sekrety: młodzieniec zrobiony z drewna próbuje poderwać ukochaną – a ta jest prawie zaręczona z jaskółką. Tak przeplata się świat rzeczywisty z tym wyobraźniowym – nieoczekiwanie i bez ostrzeżenia. Ale to w końcu sen, popis fantazji i bezradności wobec myśli, niewola podświadomości i ucieczka w wolność, a jednocześnie… przyzwyczajanie się do śmierci.
Odwiedzają we śnie Poetę postacie raz realne, raz z pogranicza jawy i snu. Jest Matka miłująca poezję, jest i para zakochanych, którzy o swojej miłości jeszcze nie wiedzą. Przybywa też chory człowiek ze szkieletem ptaka-oprawcy w plecach i nieszczęśnik, który zna tajemnicę kieliszków. Przychodzą denerwujące myśli, których niewyraźne szepty przeszkadzają w pracy, przylatują i motyle. Gości we śnie Poety będzie wielu, ale krótkie scenki prowadzą do podtrzymania świadomości nadchodzącego kresu. Rozpacz przeplata się w tych miniaturach z szaleństwem, a oniryczna opowieść pozwala na wprowadzanie wątków i scen naturalnych w śnionych obrazach, a niespotykanych w życiu. Świetnie tłumaczy też płynne przechodzenie od konkretu do symbolu, którym twórcy spektaklu operują chętnie. Drobne migawki i przeskoki myślowe wiążą się z zasłyszanymi fabułami lub z losami anonimowych bohaterów – i chociaż to doświadczenia często obcych ludzi, mają ogromny wpływ na wrażliwego i świadomego bliskiego zgonu Poetę. To w jego umyśle rozgrywa się seria przemieszanych ze sobą wydarzeń i pofragmentowanych życiorysów. Sam Poeta zafascynowany jest pewną Tancerką (Marta Popławska), mimo że zdaje sobie sprawę z tego, że nawet miłość nie ocali go przed śmiercią. Wrażenie robić będą jednak zwłaszcza gwałtowne przejścia od chaosu i rozproszenia do dyskretnego symbolu. Zmiany następują błyskawicznie – działa jeszcze pamięć ruchu, a tu – po szybkim blackoucie – pojawia się zupełnie inna scena. Magia teatru trwa.
Niemożliwe jest wyróżnienie któregokolwiek z aktorów. Sprawdzają się oni i w dramatycznych monologach, i w scenkach pantomimicznych, w tańcu i w pełnym ekspresji ruchu, podczas kontrolowanego chaosu, kiedy wszyscy biegają bez ładu, a mimo to nie zderzają się ze sobą na ograniczonej w końcu powierzchni sceny. Dla natchnionego Poety przeciwwagę stanowi uosobienie piękna, wdzięku i harmonii – Tancerka (Marta Popławska), ale i Podróżny (Piotr Janiszewski) – pewny siebie, konkretny choć nieunikający cierpienia. Matka (Katarzyna Kuderewska) przypomina o przemijaniu przez krótkie, rzucane w przestrzeń pytania. I ona ma swoje sceniczne pięć minut, kiedy odwołuje się do roli Poezji. Panna (Katarzyna Prudło) i Kawaler (Grzegorz Eckert) wprowadzają sporo dynamiki i zabawy – jako jedyni nie uczestniczą w filozoficznych rozważaniach na abstrakcyjne tematy, interesuje ich bowiem tylko rodząca się właśnie miłość. Kobieta (Beata Zawiślak) i Mężczyzna (Marek Dindorf) mogą z kolei poczuć się władcami własnych opowieści, które przynoszą strudzonemu Poecie. To już nie opowiadanie bajek dla dorosłych, to popis w chwaleniu się historiami. Gość (Piotr Gabriel) na scenie funkcjonuje za to jako postać kreująca określone nastroje. Nie buduje emocji słowem, a zachowaniem. W samym scenicznym istnieniu zawiera się już element niepokoju i tajemnicy. A przecież nie można zapomnieć i o scenach zbiorowych, w których postacie imponują świadomością gestów.
Pisanie uznawane jest – całkiem słusznie – za zajęcie niemedialne i mało widowiskowe. W „Dalekiej podróży Andersena” powraca ten obrazek: stolik, krzesło, zmęczony twórca i mała, dająca niewiele światła lampka. I już ten statyczny widok wystarcza do wywołania zachwytu. Bywa wzbogacany – o ćmy, trzepoczące skrzydłami w pobliżu źródła światła, o zwiewane przez wiatr cienkie kartki papieru. To wstęp do tego, co widzowie jeszcze zobaczą – zgodnie zresztą z padającą na scenie a skierowaną do Poety kwestią „po prostu malujesz, gdy opowiadasz”. Na ową malarskość ma wpływ ukształtowanie sceny. Tylna część czarnego pudełka jest rozsuwana i skrywa weneckie lustro. Dzięki temu uzyskuje się cztery stopnie głębokości sceny – proscenium, dwie części sceny „właściwej”, modelowane przez światło i tylko przez nie dzielone, oraz przestrzeń za lustrem-szybą.
Odpowiedzialny za światło i dźwięk realizator (Artur Kurzak) ma tu spore pole do popisu. To on tworzy atmosferę baśniowej opowieści. Ostre światła o ciepłym kolorze wywołują głębokie cienie i potęgują senno-mroczny klimat narracji, kształtują też miejsca, w których rozgrywa się akcja. Na niewielkiej powierzchni można znaleźć dzięki temu całkiem sporo oryginalnych i niepowtarzalnych rejonów. Światła zastępują zredukowaną do granic możliwości scenografię, są niemal namacalne, tworzą lub współtworzą prawie całą plastykę suity, sterują uczuciami odbiorców, wywołują z mroku lub dyskretnie ukrywają bohaterów, dają szansę na wprowadzanie elementów dla snu charakterystycznych. Czerń sceny zamieni się w szarość, gdy będzie oświetlona pod odpowiednim kątem, czarne stroje przy dobrze dobranym ustawieniu reflektora pochłoną światło, wyłaniając z pustki jedynie twarze i dłonie – wie to każdy fotograf, dla widzów będzie to natomiast dowód na czarowanie obrazem i jedno z podstawowych źródeł malowniczości. To światła wreszcie sprawiają, że opowieści mogą nakładać się na siebie: do rzeczywistych fragmentów dochodzą półrealne, zjawiskowe istoty zza lustra, całość uzupełniają jeszcze odbicia w szybie. Za sprawą świateł postacie mogą wyłaniać się z nicości i znikać bez śladu. Nagle światła zaczynają uzupełniać historię, dodawać do niej symboliczne gesty czy sugerować niemożliwość porozumienia. Przy tym łatwo ulec tak wywoływanemu wrażeniu baśniowości, bo zarówno aktorzy jak i realizator – współuczestnik widowiska – sprawdzają się w swoich rolach, zadaniach i zmianach bez zarzutu. Ani chwili opóźnienia w przejściach między sekwencjami, ani sekundy zbędnego wyciemnienia: nie wiem, czy udało mi się zobaczyć przedstawienie zrealizowane idealnie, czy ta synchronizacja jest naturalna w spektaklu – tak czy inaczej, ogromne słowa uznania dla realizatora.
Równie ważna w przedstawieniu jest muzyka – pojawiają się tu m.in. kompozycje Eleni Karaindrou, Jocelyn Pook, Samuela Barbera, Davida Darlinga, Christopha Willibalda Glucka czy Henry’ego Purcella – to, jak dobrze zostały wybrane, można sobie uświadomić przypadkiem: w pewnym momencie publiczność zaczyna zdawać sobie sprawę, że muzyka wciąż podkreśla i programuje nastrój, ale rozbrzmiewa dyskretnie w tle; stanowi integralną warstwę historii, ale nie przejmuje opowieści.
Tekst zawiera spory ładunek dramatyzmu i wymusza wręcz pewną egzaltację w grze. Wzniosłe prawdy o poezji, pięknie, życiu i bliskości śmierci, a także historie nieszczęśliwych, opowieści zrodzone z bólu i tęsknoty – to podstawowe składniki scenicznej narracji. Monologi zahaczają o kwestie religii, większość wiąże się ze świadomością eschatologiczną. „Daleka podróż Andersena” to wielopoziomowe widowisko, podlegające rozmaitym interpretacjom.
scenografia: Joanna Braun, Marcin Jarnuszkiewicz
na scenie: Jacek Popławski, Marta Popławska, Piotr Janiszewski, Piotr Gabriel, Katarzyna Kuderewska, Beata Zawiślak, Marek Dindorf, Katarzyna Prudło, Grzegorz Eckert
światło i dźwięk: Artur Kurzak
Melancholia i malowniczość
Dwa skojarzenia przychodzą na myśl w związku z „Daleką podróżą Andersena”, czyli z „suitą teatralną w hołdzie dla Hansa Christiana Andersena” – kolejną młodzieżowo-dorosłą propozycją Śląskiego Teatru Lalki i Aktora Ateneum. To melancholia i malowniczość. Melancholia, bo reżyser (Marcin Jarnuszkiewicz) nie zdecydował się na modne przedstawienie w duchu farsowo-komediowym i do końca konsekwentnie utrzymuje minorowy ton opowieści – zresztą sama postać Andersena nie przywołuje na myśl humorystycznych i lekkich fabuł. Malowniczość – bo „Daleka podróż Andersena” to sekwencje obrazów dostarczających estetycznej przyjemności, graniczącej często z zachwytem. To plastyczny popis możliwości organizowania teatralnej przestrzeni i bogactwa, jakie można osiągnąć przez ascezę w scenografii i kreatywność w zwielokrotnianiu scenicznych płaszczyzn.
Przed Poetą (Jacek Popławski), który snuje odważne i nierealne marzenia, noc. Ostatnia noc przed śmiercią. Nadejście kresu życia zwiastują kolejne znaki – między innymi bijący w refrenie spektaklu dzwon, wszechobecna czerń, istnienie martwego łabędzia, który przypomina bohaterowi o przemijalności i marności świata. Poeta śni swój ostatni sen, stając się obserwatorem tego, co serwuje mu jego własna wyobraźnia. Z chaosu myśli i szumu skojarzeń wyłaniają się drobne sceny – miniaturowe opowieści lub sygnały opowieści. Poszczególni bohaterowie pojawiają się nagle i przybywają z mroków pamięci, żeby przedstawiać Poecie własne pieśni, zwykle obarczone smutkiem i ludzką tragedią, zgodnie zresztą z wyznawaną przez jedną z postaci prawdą, że ukazywanie nieszczęśliwych ludzi ożywia historię. Czasami wizyty niespodziewanie odkrywają baśniowe sekrety: młodzieniec zrobiony z drewna próbuje poderwać ukochaną – a ta jest prawie zaręczona z jaskółką. Tak przeplata się świat rzeczywisty z tym wyobraźniowym – nieoczekiwanie i bez ostrzeżenia. Ale to w końcu sen, popis fantazji i bezradności wobec myśli, niewola podświadomości i ucieczka w wolność, a jednocześnie… przyzwyczajanie się do śmierci.
Odwiedzają we śnie Poetę postacie raz realne, raz z pogranicza jawy i snu. Jest Matka miłująca poezję, jest i para zakochanych, którzy o swojej miłości jeszcze nie wiedzą. Przybywa też chory człowiek ze szkieletem ptaka-oprawcy w plecach i nieszczęśnik, który zna tajemnicę kieliszków. Przychodzą denerwujące myśli, których niewyraźne szepty przeszkadzają w pracy, przylatują i motyle. Gości we śnie Poety będzie wielu, ale krótkie scenki prowadzą do podtrzymania świadomości nadchodzącego kresu. Rozpacz przeplata się w tych miniaturach z szaleństwem, a oniryczna opowieść pozwala na wprowadzanie wątków i scen naturalnych w śnionych obrazach, a niespotykanych w życiu. Świetnie tłumaczy też płynne przechodzenie od konkretu do symbolu, którym twórcy spektaklu operują chętnie. Drobne migawki i przeskoki myślowe wiążą się z zasłyszanymi fabułami lub z losami anonimowych bohaterów – i chociaż to doświadczenia często obcych ludzi, mają ogromny wpływ na wrażliwego i świadomego bliskiego zgonu Poetę. To w jego umyśle rozgrywa się seria przemieszanych ze sobą wydarzeń i pofragmentowanych życiorysów. Sam Poeta zafascynowany jest pewną Tancerką (Marta Popławska), mimo że zdaje sobie sprawę z tego, że nawet miłość nie ocali go przed śmiercią. Wrażenie robić będą jednak zwłaszcza gwałtowne przejścia od chaosu i rozproszenia do dyskretnego symbolu. Zmiany następują błyskawicznie – działa jeszcze pamięć ruchu, a tu – po szybkim blackoucie – pojawia się zupełnie inna scena. Magia teatru trwa.
Niemożliwe jest wyróżnienie któregokolwiek z aktorów. Sprawdzają się oni i w dramatycznych monologach, i w scenkach pantomimicznych, w tańcu i w pełnym ekspresji ruchu, podczas kontrolowanego chaosu, kiedy wszyscy biegają bez ładu, a mimo to nie zderzają się ze sobą na ograniczonej w końcu powierzchni sceny. Dla natchnionego Poety przeciwwagę stanowi uosobienie piękna, wdzięku i harmonii – Tancerka (Marta Popławska), ale i Podróżny (Piotr Janiszewski) – pewny siebie, konkretny choć nieunikający cierpienia. Matka (Katarzyna Kuderewska) przypomina o przemijaniu przez krótkie, rzucane w przestrzeń pytania. I ona ma swoje sceniczne pięć minut, kiedy odwołuje się do roli Poezji. Panna (Katarzyna Prudło) i Kawaler (Grzegorz Eckert) wprowadzają sporo dynamiki i zabawy – jako jedyni nie uczestniczą w filozoficznych rozważaniach na abstrakcyjne tematy, interesuje ich bowiem tylko rodząca się właśnie miłość. Kobieta (Beata Zawiślak) i Mężczyzna (Marek Dindorf) mogą z kolei poczuć się władcami własnych opowieści, które przynoszą strudzonemu Poecie. To już nie opowiadanie bajek dla dorosłych, to popis w chwaleniu się historiami. Gość (Piotr Gabriel) na scenie funkcjonuje za to jako postać kreująca określone nastroje. Nie buduje emocji słowem, a zachowaniem. W samym scenicznym istnieniu zawiera się już element niepokoju i tajemnicy. A przecież nie można zapomnieć i o scenach zbiorowych, w których postacie imponują świadomością gestów.
Pisanie uznawane jest – całkiem słusznie – za zajęcie niemedialne i mało widowiskowe. W „Dalekiej podróży Andersena” powraca ten obrazek: stolik, krzesło, zmęczony twórca i mała, dająca niewiele światła lampka. I już ten statyczny widok wystarcza do wywołania zachwytu. Bywa wzbogacany – o ćmy, trzepoczące skrzydłami w pobliżu źródła światła, o zwiewane przez wiatr cienkie kartki papieru. To wstęp do tego, co widzowie jeszcze zobaczą – zgodnie zresztą z padającą na scenie a skierowaną do Poety kwestią „po prostu malujesz, gdy opowiadasz”. Na ową malarskość ma wpływ ukształtowanie sceny. Tylna część czarnego pudełka jest rozsuwana i skrywa weneckie lustro. Dzięki temu uzyskuje się cztery stopnie głębokości sceny – proscenium, dwie części sceny „właściwej”, modelowane przez światło i tylko przez nie dzielone, oraz przestrzeń za lustrem-szybą.
Odpowiedzialny za światło i dźwięk realizator (Artur Kurzak) ma tu spore pole do popisu. To on tworzy atmosferę baśniowej opowieści. Ostre światła o ciepłym kolorze wywołują głębokie cienie i potęgują senno-mroczny klimat narracji, kształtują też miejsca, w których rozgrywa się akcja. Na niewielkiej powierzchni można znaleźć dzięki temu całkiem sporo oryginalnych i niepowtarzalnych rejonów. Światła zastępują zredukowaną do granic możliwości scenografię, są niemal namacalne, tworzą lub współtworzą prawie całą plastykę suity, sterują uczuciami odbiorców, wywołują z mroku lub dyskretnie ukrywają bohaterów, dają szansę na wprowadzanie elementów dla snu charakterystycznych. Czerń sceny zamieni się w szarość, gdy będzie oświetlona pod odpowiednim kątem, czarne stroje przy dobrze dobranym ustawieniu reflektora pochłoną światło, wyłaniając z pustki jedynie twarze i dłonie – wie to każdy fotograf, dla widzów będzie to natomiast dowód na czarowanie obrazem i jedno z podstawowych źródeł malowniczości. To światła wreszcie sprawiają, że opowieści mogą nakładać się na siebie: do rzeczywistych fragmentów dochodzą półrealne, zjawiskowe istoty zza lustra, całość uzupełniają jeszcze odbicia w szybie. Za sprawą świateł postacie mogą wyłaniać się z nicości i znikać bez śladu. Nagle światła zaczynają uzupełniać historię, dodawać do niej symboliczne gesty czy sugerować niemożliwość porozumienia. Przy tym łatwo ulec tak wywoływanemu wrażeniu baśniowości, bo zarówno aktorzy jak i realizator – współuczestnik widowiska – sprawdzają się w swoich rolach, zadaniach i zmianach bez zarzutu. Ani chwili opóźnienia w przejściach między sekwencjami, ani sekundy zbędnego wyciemnienia: nie wiem, czy udało mi się zobaczyć przedstawienie zrealizowane idealnie, czy ta synchronizacja jest naturalna w spektaklu – tak czy inaczej, ogromne słowa uznania dla realizatora.
Równie ważna w przedstawieniu jest muzyka – pojawiają się tu m.in. kompozycje Eleni Karaindrou, Jocelyn Pook, Samuela Barbera, Davida Darlinga, Christopha Willibalda Glucka czy Henry’ego Purcella – to, jak dobrze zostały wybrane, można sobie uświadomić przypadkiem: w pewnym momencie publiczność zaczyna zdawać sobie sprawę, że muzyka wciąż podkreśla i programuje nastrój, ale rozbrzmiewa dyskretnie w tle; stanowi integralną warstwę historii, ale nie przejmuje opowieści.
Tekst zawiera spory ładunek dramatyzmu i wymusza wręcz pewną egzaltację w grze. Wzniosłe prawdy o poezji, pięknie, życiu i bliskości śmierci, a także historie nieszczęśliwych, opowieści zrodzone z bólu i tęsknoty – to podstawowe składniki scenicznej narracji. Monologi zahaczają o kwestie religii, większość wiąże się ze świadomością eschatologiczną. „Daleka podróż Andersena” to wielopoziomowe widowisko, podlegające rozmaitym interpretacjom.
środa, 14 marca 2012
Magdalena Samozwaniec: Maria i Magdalena
Świat Książki, Warszawa 2012 (wznowienie).
Wspomnień czar…
Jest taka książka wspomnieniowa, która się nie starzeje, o czym świadczą kolejne wznowienia i niesłabnące zainteresowanie czytelników. Chociaż dokonania autorki zacierają się już trochę w świadomości odbiorców („Na ustach grzechu” na przykład nie ma szans na podbicie serc czytelników jako parodia „Trędowatej”, bo też i samej „Trędowatej” dziś się nie czyta), to jednak opasły tom „Maria i Magdalena” wciąż dostarcza przyjemności lekturowo-poznawczej. To gawędziarska i dowcipna opowieść o życiu dwóch sióstr – Lilki i Madzi – czyli tych, które w literaturze zaistniały jako Maria Pawlikowska-Jasnorzewska i Magdalena Samozwaniec. Córki Wojciecha Kossaka, obdarzone nieprzeciętnymi talentami (chociaż niekoniecznie do układania sobie prywatnego życia) są tu bohaterkami rozbudowanej opowieści. A wraz z nimi – cała galeria postaci przewijających się przez Kossakówkę – Witkacy, Chwistek, Sienkiewicz, Słonimski… nigdy nie wiadomo, kto jeszcze się tu pojawi, pewne jest tylko jedno: zaistnieje dzięki atrakcyjnym i barwnym anegdotom, plastycznemu talentowi i satyrycznemu zmysłowi obserwacji Samozwaniec. Bo ta książka, utrzymana w tonie przyjacielskiej plotki i autoironicznego pamiętnika to zestaw niezwykłych wydarzeń, opowiedzianych zabawnie i ze swadą przez „głupszą” z sióstr. Zaczyna się we wczesnym dzieciństwie córek Kossaka, kończy tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej. Madzia relacjonuje tu młodość i nieudane małżeństwa, debiuty literackie i rozwój karier pisarskich. Jest zafascynowana starszą siostrą, gotowa zrobić dla niej wszystko, wychwala Lilkę, nigdy jej nie krytykuje – nawet gdy ta rani mniej wrażliwą dziewczynkę, powołując się na własną emocjonalność. Można by „Marię i Magdalenę” potraktować jak pean na cześć poetki i ojca – ale przecież nie obiektywizmu szuka się w tym tomie, zresztą każdy może wyrobić sobie własną opinię na temat relacji w Kossakówce – bo Madzia nie proponuje kategorycznych osądów, jej komentarze nie zaburzają czytelnikom oglądu sytuacji.
Dwie siostry – wrażliwa i poetyczna Lilka oraz niedoceniana i wyśmiewana przez rodzinę Madzia. W dzieciństwie popełniają mnóstwo głupot, które są właściwie udziałem wszystkich dzieci na całym świecie – tyle że większość ludzi pomysły i doświadczenia z lat szczenięcych wyrzucają z pamięci. Madzia przytacza je jako źródło śmiechu. Dzięki temu odbiorcy mogą w pełni poznać atmosferę niezwykłego domu. Autorka przejmuje ton całej rodziny i wyśmiewa siebie – małą Madzię – także jako narratorka. Pisanie o sobie w trzeciej osobie pozwala jej uruchomić satyryczne chwyty i pozbyć się resztek litości. Może też zachować cechy wszystkowiedzącego narratora i szczegółowo przytaczać myśli i motywacji dziewczynki. Mimochodem, przy okazji prezentowania dokonań siostry, wspomina Samozwaniec o sukcesie „Na ustach grzechu”, którego nakład rozszedł się błyskawicznie w odróżnieniu od tomiku poetki. Mimo tego Madzia cały czas pozostaje w cieniu Lilki.
Jak przystało na satyryka, Magdalena Samozwaniec nie popada w sentymentalne banały. Chociaż przedstawia małżeństwa swoje i Lilki, o miłości nie ma tu mowy. Autorka próbuje raczej dostrzegać to, co śmieszne czy niedoskonałe, chociaż w „dorosłych” wspomnieniach coraz więcej jest goryczy. Do końca za to gloryfikuje ojca, pisząc o nim – jak o wszystkich (poza Mamidłem – mamą) bohaterach-mieszkańcach Kossakówki – po imieniu i z dużym rozczuleniem. Świat bezpowrotnie utracony, z dziwnymi dzisiaj obyczajami, zostaje wzbogacony o obraz rodzinnego domu, a to już mieszanka niepowtarzalna. Także dzięki temu „Maria i Magdalena” to tom niepowtarzalny.
Charakterystyczny rytm narracji pozwala uniknąć archaicznego brzmienia, Magdalenie Samozwaniec udało się stworzyć dzieło, które nie należy do efemerycznych, nie starzeje się, chociaż przedstawia nieistniejącą już rzeczywistość. Można ten tom czytać jako lekkie i frywolne zwierzenia, ale i jako świadectwo życia w artystycznej rodzinie. Dla każdego wartościowe w „Marii i Magdalenie” będą inne płaszczyzny. To lektura wertowana z ciekawości i dla przyjemności, bogata w anegdoty i drobne wydarzenia, tylko z pozoru błahe.
Wspomnień czar…
Jest taka książka wspomnieniowa, która się nie starzeje, o czym świadczą kolejne wznowienia i niesłabnące zainteresowanie czytelników. Chociaż dokonania autorki zacierają się już trochę w świadomości odbiorców („Na ustach grzechu” na przykład nie ma szans na podbicie serc czytelników jako parodia „Trędowatej”, bo też i samej „Trędowatej” dziś się nie czyta), to jednak opasły tom „Maria i Magdalena” wciąż dostarcza przyjemności lekturowo-poznawczej. To gawędziarska i dowcipna opowieść o życiu dwóch sióstr – Lilki i Madzi – czyli tych, które w literaturze zaistniały jako Maria Pawlikowska-Jasnorzewska i Magdalena Samozwaniec. Córki Wojciecha Kossaka, obdarzone nieprzeciętnymi talentami (chociaż niekoniecznie do układania sobie prywatnego życia) są tu bohaterkami rozbudowanej opowieści. A wraz z nimi – cała galeria postaci przewijających się przez Kossakówkę – Witkacy, Chwistek, Sienkiewicz, Słonimski… nigdy nie wiadomo, kto jeszcze się tu pojawi, pewne jest tylko jedno: zaistnieje dzięki atrakcyjnym i barwnym anegdotom, plastycznemu talentowi i satyrycznemu zmysłowi obserwacji Samozwaniec. Bo ta książka, utrzymana w tonie przyjacielskiej plotki i autoironicznego pamiętnika to zestaw niezwykłych wydarzeń, opowiedzianych zabawnie i ze swadą przez „głupszą” z sióstr. Zaczyna się we wczesnym dzieciństwie córek Kossaka, kończy tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej. Madzia relacjonuje tu młodość i nieudane małżeństwa, debiuty literackie i rozwój karier pisarskich. Jest zafascynowana starszą siostrą, gotowa zrobić dla niej wszystko, wychwala Lilkę, nigdy jej nie krytykuje – nawet gdy ta rani mniej wrażliwą dziewczynkę, powołując się na własną emocjonalność. Można by „Marię i Magdalenę” potraktować jak pean na cześć poetki i ojca – ale przecież nie obiektywizmu szuka się w tym tomie, zresztą każdy może wyrobić sobie własną opinię na temat relacji w Kossakówce – bo Madzia nie proponuje kategorycznych osądów, jej komentarze nie zaburzają czytelnikom oglądu sytuacji.
Dwie siostry – wrażliwa i poetyczna Lilka oraz niedoceniana i wyśmiewana przez rodzinę Madzia. W dzieciństwie popełniają mnóstwo głupot, które są właściwie udziałem wszystkich dzieci na całym świecie – tyle że większość ludzi pomysły i doświadczenia z lat szczenięcych wyrzucają z pamięci. Madzia przytacza je jako źródło śmiechu. Dzięki temu odbiorcy mogą w pełni poznać atmosferę niezwykłego domu. Autorka przejmuje ton całej rodziny i wyśmiewa siebie – małą Madzię – także jako narratorka. Pisanie o sobie w trzeciej osobie pozwala jej uruchomić satyryczne chwyty i pozbyć się resztek litości. Może też zachować cechy wszystkowiedzącego narratora i szczegółowo przytaczać myśli i motywacji dziewczynki. Mimochodem, przy okazji prezentowania dokonań siostry, wspomina Samozwaniec o sukcesie „Na ustach grzechu”, którego nakład rozszedł się błyskawicznie w odróżnieniu od tomiku poetki. Mimo tego Madzia cały czas pozostaje w cieniu Lilki.
Jak przystało na satyryka, Magdalena Samozwaniec nie popada w sentymentalne banały. Chociaż przedstawia małżeństwa swoje i Lilki, o miłości nie ma tu mowy. Autorka próbuje raczej dostrzegać to, co śmieszne czy niedoskonałe, chociaż w „dorosłych” wspomnieniach coraz więcej jest goryczy. Do końca za to gloryfikuje ojca, pisząc o nim – jak o wszystkich (poza Mamidłem – mamą) bohaterach-mieszkańcach Kossakówki – po imieniu i z dużym rozczuleniem. Świat bezpowrotnie utracony, z dziwnymi dzisiaj obyczajami, zostaje wzbogacony o obraz rodzinnego domu, a to już mieszanka niepowtarzalna. Także dzięki temu „Maria i Magdalena” to tom niepowtarzalny.
Charakterystyczny rytm narracji pozwala uniknąć archaicznego brzmienia, Magdalenie Samozwaniec udało się stworzyć dzieło, które nie należy do efemerycznych, nie starzeje się, chociaż przedstawia nieistniejącą już rzeczywistość. Można ten tom czytać jako lekkie i frywolne zwierzenia, ale i jako świadectwo życia w artystycznej rodzinie. Dla każdego wartościowe w „Marii i Magdalenie” będą inne płaszczyzny. To lektura wertowana z ciekawości i dla przyjemności, bogata w anegdoty i drobne wydarzenia, tylko z pozoru błahe.
wtorek, 13 marca 2012
Maria Czubaszek, Artur Andrus: Każdy szczyt ma swój Czubaszek
Prószyński i S-ka, Warszawa 2011.
Rozmowa przyjaciół
Maria Czubaszek przez długi czas funkcjonowała wyłącznie w świadomości odbiorców mocno zainteresowanych środowiskiem satyrycznym i humorem absurdalnym. Masowej publiczności przywrócił ją chyba dopiero Artur Andrus. Teraz, na fali popularności artystki (popularność tę potęguje między innymi improwizowany serial „Spadkobiercy”, do którego Maria Czubaszek wdarła się przebojem) ukazała się książka „Każdy szczyt ma swój Czubaszek”. Wywiad z autorką przeprowadził Artur Andrus – i ten duet zapewni czytelnikom sporo rozrywki i garść ciekawych wspomnień.
Maria Czubaszek jako postać medialna zasłynęła za sprawą kilku zupełnie niemedialnych dziś poglądów, o których nie waha się mówić głośno. To między innymi stosunek do dzieci i do chęci posiadania dzieci (atmosferę kolorowych pisemek podgrzewa publiczne przyznanie się autorki do aborcji) czy kwestia palenia papierosów. To, co istotne w życiu, nie ma znaczenia w twórczości – i chciałoby się dodać, że zasada ta działa również po odwróceniu, bo Maria Czubaszek lubuje się w żartach abstrakcyjnych, dziwnych wręcz w sposobie patrzenia na świat (co zarzucała koleżance po fachu przez pewien czas Stefania Grodzieńska). Niełatwo wyobrazić sobie mieszankę purenonsensowego poczucia humoru i zdecydowanych poglądów, pozwalających budować własny system wartości. Tymczasem taką właśnie mieszankę proponuje się odbiorcom w tomie „Każdy szczyt ma swój Czubaszek”.
Autorka, która szczerze nie znosi wspomnień, robiła wiele, by odwrócić uwagę Andrusa-dziennikarza od chronologii i konkretnych sytuacji (chociaż parę razy o tym, co boli, opowiedziała, więc książka nie wybrzmiewa tylko jak błahostka). W efekcie tom składa się z uporządkowanych, owszem, na osi czasu anegdot, lecz nie są to nigdy pełne zwierzenia na wybrany temat. Kilka słów o dzieciństwie, szybko przedstawiony ślub i rozwód z Czubaszkiem, opowiastki z czasów studiów, miłość do Wojciecha Karolaka, ITR, seriale i psy. W skrócie opowiedziane życie mniej jest atrakcyjne niż stała obecność humorystycznych komentarzy i dowcipnych ripost – a może to sama autorka chce odwracać uwagę od tego, co byłoby rozdrapywaniem starych ran.
Artur Andrus łączy w tym tomie fach dziennikarza oraz satyryka (a przy okazji jest też przyjacielem, który nie będzie nalegał na kontynuowanie niemiłego wątku, lecz roześmieje się z żartu lub odpowie złośliwostką na złośliwostkę). Prowadzi rozmowę lekko i bez nastawienia na jej informacyjny charakter, zadowala się drobinami wspomnień, umiejętnie do ich snucia zachęca i nie próbuje okazać się równie ważny, jak jego rozmówczyni. Wydawać by się mogło, że pozwala Marii Czubaszek na błądzenie myślami po przeszłości, tymczasem dyskretnie nią kieruje i bez błędu wychwytuje co ciekawsze motywy.
Widać, że rozmawiają ze sobą przyjaciele. Rozumieją się doskonale i wzajemnie się motywują do wygłaszania coraz to nowych żartów – oraz do błyskotliwego reagowania na kwestie interlokutora (wprawdzie Andrus zaczyna wywiad od „yyyy”, ale to też dowód na pomysłowość i nastawienie na śmiech – oraz na oryginalność dzieła). Nie ma tu klasycznych fragmentów charakterystycznych dla wywiadów, ani też szablonowych pytań. Toczy się po prostu rozmowa, niezwykła, bo podsycana humorem.
W książce pojawiają się komentarze znanych satyryków (i nie tylko) na temat Marii Czubaszek oraz wypowiedzi autorki na temat kolegów, skecze (i szybko wyjaśni się, dlaczego tom określa Andrus jako pierwszy drukowany audiobook) i piosenki, zdjęcia (z komentarzami-reakcjami autorki) i rysunki Karolaka. Poza tym – śmiech, inteligentny dowcip i lekkość. To książka, której nikt nie chce się pozbywać.
Rozmowa przyjaciół
Maria Czubaszek przez długi czas funkcjonowała wyłącznie w świadomości odbiorców mocno zainteresowanych środowiskiem satyrycznym i humorem absurdalnym. Masowej publiczności przywrócił ją chyba dopiero Artur Andrus. Teraz, na fali popularności artystki (popularność tę potęguje między innymi improwizowany serial „Spadkobiercy”, do którego Maria Czubaszek wdarła się przebojem) ukazała się książka „Każdy szczyt ma swój Czubaszek”. Wywiad z autorką przeprowadził Artur Andrus – i ten duet zapewni czytelnikom sporo rozrywki i garść ciekawych wspomnień.
Maria Czubaszek jako postać medialna zasłynęła za sprawą kilku zupełnie niemedialnych dziś poglądów, o których nie waha się mówić głośno. To między innymi stosunek do dzieci i do chęci posiadania dzieci (atmosferę kolorowych pisemek podgrzewa publiczne przyznanie się autorki do aborcji) czy kwestia palenia papierosów. To, co istotne w życiu, nie ma znaczenia w twórczości – i chciałoby się dodać, że zasada ta działa również po odwróceniu, bo Maria Czubaszek lubuje się w żartach abstrakcyjnych, dziwnych wręcz w sposobie patrzenia na świat (co zarzucała koleżance po fachu przez pewien czas Stefania Grodzieńska). Niełatwo wyobrazić sobie mieszankę purenonsensowego poczucia humoru i zdecydowanych poglądów, pozwalających budować własny system wartości. Tymczasem taką właśnie mieszankę proponuje się odbiorcom w tomie „Każdy szczyt ma swój Czubaszek”.
Autorka, która szczerze nie znosi wspomnień, robiła wiele, by odwrócić uwagę Andrusa-dziennikarza od chronologii i konkretnych sytuacji (chociaż parę razy o tym, co boli, opowiedziała, więc książka nie wybrzmiewa tylko jak błahostka). W efekcie tom składa się z uporządkowanych, owszem, na osi czasu anegdot, lecz nie są to nigdy pełne zwierzenia na wybrany temat. Kilka słów o dzieciństwie, szybko przedstawiony ślub i rozwód z Czubaszkiem, opowiastki z czasów studiów, miłość do Wojciecha Karolaka, ITR, seriale i psy. W skrócie opowiedziane życie mniej jest atrakcyjne niż stała obecność humorystycznych komentarzy i dowcipnych ripost – a może to sama autorka chce odwracać uwagę od tego, co byłoby rozdrapywaniem starych ran.
Artur Andrus łączy w tym tomie fach dziennikarza oraz satyryka (a przy okazji jest też przyjacielem, który nie będzie nalegał na kontynuowanie niemiłego wątku, lecz roześmieje się z żartu lub odpowie złośliwostką na złośliwostkę). Prowadzi rozmowę lekko i bez nastawienia na jej informacyjny charakter, zadowala się drobinami wspomnień, umiejętnie do ich snucia zachęca i nie próbuje okazać się równie ważny, jak jego rozmówczyni. Wydawać by się mogło, że pozwala Marii Czubaszek na błądzenie myślami po przeszłości, tymczasem dyskretnie nią kieruje i bez błędu wychwytuje co ciekawsze motywy.
Widać, że rozmawiają ze sobą przyjaciele. Rozumieją się doskonale i wzajemnie się motywują do wygłaszania coraz to nowych żartów – oraz do błyskotliwego reagowania na kwestie interlokutora (wprawdzie Andrus zaczyna wywiad od „yyyy”, ale to też dowód na pomysłowość i nastawienie na śmiech – oraz na oryginalność dzieła). Nie ma tu klasycznych fragmentów charakterystycznych dla wywiadów, ani też szablonowych pytań. Toczy się po prostu rozmowa, niezwykła, bo podsycana humorem.
W książce pojawiają się komentarze znanych satyryków (i nie tylko) na temat Marii Czubaszek oraz wypowiedzi autorki na temat kolegów, skecze (i szybko wyjaśni się, dlaczego tom określa Andrus jako pierwszy drukowany audiobook) i piosenki, zdjęcia (z komentarzami-reakcjami autorki) i rysunki Karolaka. Poza tym – śmiech, inteligentny dowcip i lekkość. To książka, której nikt nie chce się pozbywać.
poniedziałek, 12 marca 2012
Roman Dziewoński: Skarpetka w ręku. Krzysztof Kowalewski w garderobie
Trio, Warszawa 2012.
Anegdoty z teatru
Tłucze się po głowie podczas lektury jedno pytanie: dlaczego właściwie wypowiedzi Krzysztofa Kowalewskiego nie zostały zredagowane? Odpowiedź pojawia się na stronie 109, zamykając usta złośliwym komentatorom – bo wtedy to bohater „Skarpetki w ręku” mówi do Romana Dziewońskiego „całe szczęście, że nie robisz poprawek, nie wygładzasz tych twoich rozmów, to znaczy tych które zapisałeś w swoich poprzednich książkach. Przecież ja, to znaczy my, aktorzy mamy to w uszach i większość… wszystkie, które mnie dotyczyły, te drukowane w gazetach… to nie byłem ja. Jakaś literatura się z tego robi. Mówię, jak mówię, a w tym sprzed lat to bąknął kilka frazesów jakiś obcy facet. Właściwie czego bym nie powiedział i tak poszłaby ich wersja”. Z jednej strony zatem lojalność wobec aktora, który chce wypowiadać się własnymi słowami, z drugiej ogromny rozdźwięk między opowieściami mówionymi i spisywanymi. Mówione pozwalają na skróty, gramatyczną niekonsekwencję, wtrącenia sygnalizowane intonacją, szyk zdań, który w druku nie wygląda zbyt atrakcyjnie. Przez pierwsze strony będzie się zatem przechodzić bardzo ostrożnie: najeżone dygresjami, chropowate i nieopracowane (nie mylić z niedopracowane) wywody Krzysztofa Kowalewskiego zatrzymają uwagę i zrodzą pytania o przyczynę.
Roman Dziewoński „Skarpetkę w ręku” skleja z dwóch warstw – jedną stanowią rozbudowane a nieoszlifowane wypowiedzi bohatera książki. Drugą – głosy recenzentów. Sam autor od czasu do czasu pozwala sobie na drobny akapicik, zwykle o funkcji informacyjnej, choć im dalej w lekturę, tym więcej dygresji i swobody, a nawet oceniania tego, co bezpośrednim tematem tomu nie jest. Początek książki dotyczy wojennego dzieciństwa, dalej już rytm wyznaczają kolejne role, przy czym im bliżej XXI wieku, tym bardziej wybiórczo je Roman Dziewoński traktuje. Inaczej mówiąc, udział w filmach Barei, dawniej krytykowanych, a dziś gloryfikowanych, to powód do dumy i mnożących się pytań, obecność w sitcomach (choćby „Daleko od noszy”, z którego Kowalewski jest wyraźnie zadowolony) Dziewoński wolałby pominąć milczeniem. Z czasem też anegdoty z planów i garderoby – mocny punkt książki – ustępują miejsca zwykłym analizom ról, czy porównywaniu pomysłów na adaptacje – smakowite kąski gdzieś się zatracają. Chociaż sam Kowalewski mówi o znaczeniu dobrej anegdoty, nie próbuje nawet budować opowieści z wyrazistą puentą. Owszem, nie zatraca dowcipu, ale też nie podsyca go umiejętnie stawianymi konstrukcjami – szczególnie dają się tu we znaki skróty myślowe i urywane frazy. Może gdyby Dziewoński zdecydował się na narrację przetworzoną i zamiast bezpośrednich cytatów spróbował pokusić się o fragmentaryczną przynajmniej biografię, mógłby proponować pełne i zbudowane według zasad dowcipu opowiastki. Inna rzecz, że to przedsięwzięcie niełatwe, zwłaszcza za życia bohatera. Dziewoński wybiera więc formę pośrednią między wywiadem-rzeką a monografią artysty. Stąd w tej książce sporo drobiazgów smakowitych, które do klasycznej biografii nie miałyby prawa wstępu. Stąd opowieści o reżyserach i kolegach z planu – nigdy na tyle hermetyczne, by nie mogły zostać zrozumiane przez odbiorców spoza branży.
Niestety książce zabrakło korekty – i to w stopniu rażącym („na prawdę”, „a nóż” czy „o rzesz” – to tylko kilka wyrazistych przykładów – obok nich są i literówki, i zjadane spacje, o interpunkcji nie wspominam). Nawet jeśli autor za namową bohatera zdecydował się na pominięcie redakcji wypowiedzi, nawet jeśli zależało mu na przyspieszeniu procesu wydawniczego – pewnych elementów przygotowywania tomu pomijać nie wolno. Oby w ewentualnym wznowieniu ten błąd został naprawiony – książka wydana jest pięknie, zawiera mnóstwo zdjęć i ciekawostek – nie ma sensu psuć jej takimi niedopatrzeniami.
Anegdoty z teatru
Tłucze się po głowie podczas lektury jedno pytanie: dlaczego właściwie wypowiedzi Krzysztofa Kowalewskiego nie zostały zredagowane? Odpowiedź pojawia się na stronie 109, zamykając usta złośliwym komentatorom – bo wtedy to bohater „Skarpetki w ręku” mówi do Romana Dziewońskiego „całe szczęście, że nie robisz poprawek, nie wygładzasz tych twoich rozmów, to znaczy tych które zapisałeś w swoich poprzednich książkach. Przecież ja, to znaczy my, aktorzy mamy to w uszach i większość… wszystkie, które mnie dotyczyły, te drukowane w gazetach… to nie byłem ja. Jakaś literatura się z tego robi. Mówię, jak mówię, a w tym sprzed lat to bąknął kilka frazesów jakiś obcy facet. Właściwie czego bym nie powiedział i tak poszłaby ich wersja”. Z jednej strony zatem lojalność wobec aktora, który chce wypowiadać się własnymi słowami, z drugiej ogromny rozdźwięk między opowieściami mówionymi i spisywanymi. Mówione pozwalają na skróty, gramatyczną niekonsekwencję, wtrącenia sygnalizowane intonacją, szyk zdań, który w druku nie wygląda zbyt atrakcyjnie. Przez pierwsze strony będzie się zatem przechodzić bardzo ostrożnie: najeżone dygresjami, chropowate i nieopracowane (nie mylić z niedopracowane) wywody Krzysztofa Kowalewskiego zatrzymają uwagę i zrodzą pytania o przyczynę.
Roman Dziewoński „Skarpetkę w ręku” skleja z dwóch warstw – jedną stanowią rozbudowane a nieoszlifowane wypowiedzi bohatera książki. Drugą – głosy recenzentów. Sam autor od czasu do czasu pozwala sobie na drobny akapicik, zwykle o funkcji informacyjnej, choć im dalej w lekturę, tym więcej dygresji i swobody, a nawet oceniania tego, co bezpośrednim tematem tomu nie jest. Początek książki dotyczy wojennego dzieciństwa, dalej już rytm wyznaczają kolejne role, przy czym im bliżej XXI wieku, tym bardziej wybiórczo je Roman Dziewoński traktuje. Inaczej mówiąc, udział w filmach Barei, dawniej krytykowanych, a dziś gloryfikowanych, to powód do dumy i mnożących się pytań, obecność w sitcomach (choćby „Daleko od noszy”, z którego Kowalewski jest wyraźnie zadowolony) Dziewoński wolałby pominąć milczeniem. Z czasem też anegdoty z planów i garderoby – mocny punkt książki – ustępują miejsca zwykłym analizom ról, czy porównywaniu pomysłów na adaptacje – smakowite kąski gdzieś się zatracają. Chociaż sam Kowalewski mówi o znaczeniu dobrej anegdoty, nie próbuje nawet budować opowieści z wyrazistą puentą. Owszem, nie zatraca dowcipu, ale też nie podsyca go umiejętnie stawianymi konstrukcjami – szczególnie dają się tu we znaki skróty myślowe i urywane frazy. Może gdyby Dziewoński zdecydował się na narrację przetworzoną i zamiast bezpośrednich cytatów spróbował pokusić się o fragmentaryczną przynajmniej biografię, mógłby proponować pełne i zbudowane według zasad dowcipu opowiastki. Inna rzecz, że to przedsięwzięcie niełatwe, zwłaszcza za życia bohatera. Dziewoński wybiera więc formę pośrednią między wywiadem-rzeką a monografią artysty. Stąd w tej książce sporo drobiazgów smakowitych, które do klasycznej biografii nie miałyby prawa wstępu. Stąd opowieści o reżyserach i kolegach z planu – nigdy na tyle hermetyczne, by nie mogły zostać zrozumiane przez odbiorców spoza branży.
Niestety książce zabrakło korekty – i to w stopniu rażącym („na prawdę”, „a nóż” czy „o rzesz” – to tylko kilka wyrazistych przykładów – obok nich są i literówki, i zjadane spacje, o interpunkcji nie wspominam). Nawet jeśli autor za namową bohatera zdecydował się na pominięcie redakcji wypowiedzi, nawet jeśli zależało mu na przyspieszeniu procesu wydawniczego – pewnych elementów przygotowywania tomu pomijać nie wolno. Oby w ewentualnym wznowieniu ten błąd został naprawiony – książka wydana jest pięknie, zawiera mnóstwo zdjęć i ciekawostek – nie ma sensu psuć jej takimi niedopatrzeniami.
niedziela, 11 marca 2012
S. Anastazja Pustelnik: 143 przysmaki Siostry Anastazji
S. Anastazja Pustelnik: 100 nowych ciast. Przepisy Siostry Anastazji. WAM, Kraków 2007 (wyd. 2011),
S. Anastazja Pustelnik: 103 ciasta Siostry Anastazji. WAM, Kraków 2010 (wyd. 2011),
S. Anastazja Pustelnik: 143 przysmaki Siostry Anastazji. WAM, Kraków 2012.
Kuchnia bez tajemnic
Chociaż na rynku wydawniczym istnieje naprawdę wiele książek z przepisami na znane potrawy, i chociaż w kioskach bez trudu znaleźć można całe serie wydawnictw cyklicznych, poświęconych gotowaniu, niewielu autorów zyskuje takie zaufanie jak Siostra Anastazja, zakonnica, która gotuje jezuitom i od lat dzieli się sprawdzonymi przepisami z odbiorcami, którzy szukają prostych i skutecznych wskazówek. Książki Siostry Anastazji stają się bestsellerami i doczekują się licznych wznowień (tom „100 nowych ciast” wydany w 2007 roku miał dwa dodruki i trzy wznowienia na przestrzeni zaledwie czterech lat – a przypuszczam, że to nie koniec, bo przygotowane według receptur tej autorki wypieki udają się i wyśmienicie smakują – co piszę, podjadając krucho-drożdżowe rogaliki ze „103 ciast Siostry Anastazji”). Ponadto są to książki wydawane z ogromną starannością: twarda oprawa, kredowy gruby papier i rozwiązania graficzne świadczą o jakości tych tomów, a i o ich trwałości – w końcu nie są to książki do ustawienia na półce (mimo że ładnie się na niej prezentują), a do wykorzystywania w kuchni. Nie ma zatem obaw, że składniki potraw wsiąkną w kartki i zniszczą publikacje – a dobór zdjęć Andrzeja Sochackiego ( w najnowszej książce także 11 fotografii Bogdana Całki) wręcz zachęca do eksperymentowania w kuchni i budzi apetyt. Na początku każdego tomu znajduje się zestaw prostych porad, których przestrzeganie często decyduje o efekcie, oraz przepisy na „bazowe” składniki potraw. Do lektury zachęcają ksiądz Stanisław Groń lub Andrzej Kozioł. Ten pierwszy w humorystycznych refleksjach, wychwalając kulinarne talenty Siostry Anastazji, zwierza się z własnego „łakomstwa” i z przymrużeniem oka przedstawia swoje zetknięcia z potrawami autorki (chociaż w jednym ze wstępów przesadza ze zdrobnieniami). Ten drugi z kolei skupia się na smakach i zapachach dzieciństwa, takim wprowadzeniem zachęcając do gotowania z Siostrą Anastazją. Na kolejnych stronach składniki potraw znajdują się na kolorowanym marginesie, opis wykonania – na właściwej części strony. Sąsiaduje z nim zawsze idealnie komponowane zdjęcie potrawy, zaaranżowane tak, by powodowało wzrost apetytu. Można tylko pozazdrościć tym, którzy po wykonaniu zdjęcia kawałka ciasta musieli zjeść resztę wypieku… Atutem samym przepisów jest ich prosty styl, wskazówki często pojawiają się w punktach i nie zajmują wiele miejsca, za to nie pozostawiają wątpliwości co do sposobu wykonania potrawy. Sposób jej podania, a przynajmniej jeden z wariantów, podpowiadają fotografie.
„143 przysmaki Siostry Anastazji” – najnowsza publikacja – to niemal kulinarny kalendarz. Autorka przedstawia tu tradycyjne dania związane z rytmem świąt, koncentruje się jednak przy tym nie tylko na dniach świątecznych, ale też na adwencie i Wielkim Poście. Ciekawym dodatkiem jest rozdział poświęcony uroczystościom rodzinnym, pojawia się tu między innymi torcik zaręczynowy. W ten sposób autorka podpowiedzieć może, jak przygotować elegancki obiad, czy czym zaskoczyć bliskich – co doceni każda pani domu. Są tu dania wymyślne i bardzo proste, a włączenie ich w rytm świąt i uroczystości to pomysł dobry nie tylko z marketingowego punktu widzenia.
Tomy „100 nowych ciast” oraz „103 ciasta Siostry Anastazji” poza przepisami o ustalonej już formie zawierają także określenie stopnia trudności. Miłym urozmaiceniem zmagań ze składnikami będą przytaczane co pewien czas w drugiej publikacji cytaty, zapewniające ucztę duchową. Poza klasycznymi wypiekami są tu i poszukiwania nowych smaków. Na wyobraźnię działać też mogą fantazyjne i apetyczne nazwy części ciast. Siostra Anastazja sięga także po przepisy dziś często zapomniane i po sposoby wydobywania najlepszego smaku. Chociaż jej książki pełnić mają rolę użytkową i nie nadają się do czytania dla przyjemności (takich połączeń szukają dziś często autorzy kulinarnych poradników), to po prostu nietradycyjne książki kucharskie, wywołują pozytywne uczucia. To propozycje dobre dla zaawansowanych i dla początkujących w kuchni.
S. Anastazja Pustelnik: 103 ciasta Siostry Anastazji. WAM, Kraków 2010 (wyd. 2011),
S. Anastazja Pustelnik: 143 przysmaki Siostry Anastazji. WAM, Kraków 2012.
Kuchnia bez tajemnic
Chociaż na rynku wydawniczym istnieje naprawdę wiele książek z przepisami na znane potrawy, i chociaż w kioskach bez trudu znaleźć można całe serie wydawnictw cyklicznych, poświęconych gotowaniu, niewielu autorów zyskuje takie zaufanie jak Siostra Anastazja, zakonnica, która gotuje jezuitom i od lat dzieli się sprawdzonymi przepisami z odbiorcami, którzy szukają prostych i skutecznych wskazówek. Książki Siostry Anastazji stają się bestsellerami i doczekują się licznych wznowień (tom „100 nowych ciast” wydany w 2007 roku miał dwa dodruki i trzy wznowienia na przestrzeni zaledwie czterech lat – a przypuszczam, że to nie koniec, bo przygotowane według receptur tej autorki wypieki udają się i wyśmienicie smakują – co piszę, podjadając krucho-drożdżowe rogaliki ze „103 ciast Siostry Anastazji”). Ponadto są to książki wydawane z ogromną starannością: twarda oprawa, kredowy gruby papier i rozwiązania graficzne świadczą o jakości tych tomów, a i o ich trwałości – w końcu nie są to książki do ustawienia na półce (mimo że ładnie się na niej prezentują), a do wykorzystywania w kuchni. Nie ma zatem obaw, że składniki potraw wsiąkną w kartki i zniszczą publikacje – a dobór zdjęć Andrzeja Sochackiego ( w najnowszej książce także 11 fotografii Bogdana Całki) wręcz zachęca do eksperymentowania w kuchni i budzi apetyt. Na początku każdego tomu znajduje się zestaw prostych porad, których przestrzeganie często decyduje o efekcie, oraz przepisy na „bazowe” składniki potraw. Do lektury zachęcają ksiądz Stanisław Groń lub Andrzej Kozioł. Ten pierwszy w humorystycznych refleksjach, wychwalając kulinarne talenty Siostry Anastazji, zwierza się z własnego „łakomstwa” i z przymrużeniem oka przedstawia swoje zetknięcia z potrawami autorki (chociaż w jednym ze wstępów przesadza ze zdrobnieniami). Ten drugi z kolei skupia się na smakach i zapachach dzieciństwa, takim wprowadzeniem zachęcając do gotowania z Siostrą Anastazją. Na kolejnych stronach składniki potraw znajdują się na kolorowanym marginesie, opis wykonania – na właściwej części strony. Sąsiaduje z nim zawsze idealnie komponowane zdjęcie potrawy, zaaranżowane tak, by powodowało wzrost apetytu. Można tylko pozazdrościć tym, którzy po wykonaniu zdjęcia kawałka ciasta musieli zjeść resztę wypieku… Atutem samym przepisów jest ich prosty styl, wskazówki często pojawiają się w punktach i nie zajmują wiele miejsca, za to nie pozostawiają wątpliwości co do sposobu wykonania potrawy. Sposób jej podania, a przynajmniej jeden z wariantów, podpowiadają fotografie.
„143 przysmaki Siostry Anastazji” – najnowsza publikacja – to niemal kulinarny kalendarz. Autorka przedstawia tu tradycyjne dania związane z rytmem świąt, koncentruje się jednak przy tym nie tylko na dniach świątecznych, ale też na adwencie i Wielkim Poście. Ciekawym dodatkiem jest rozdział poświęcony uroczystościom rodzinnym, pojawia się tu między innymi torcik zaręczynowy. W ten sposób autorka podpowiedzieć może, jak przygotować elegancki obiad, czy czym zaskoczyć bliskich – co doceni każda pani domu. Są tu dania wymyślne i bardzo proste, a włączenie ich w rytm świąt i uroczystości to pomysł dobry nie tylko z marketingowego punktu widzenia.
Tomy „100 nowych ciast” oraz „103 ciasta Siostry Anastazji” poza przepisami o ustalonej już formie zawierają także określenie stopnia trudności. Miłym urozmaiceniem zmagań ze składnikami będą przytaczane co pewien czas w drugiej publikacji cytaty, zapewniające ucztę duchową. Poza klasycznymi wypiekami są tu i poszukiwania nowych smaków. Na wyobraźnię działać też mogą fantazyjne i apetyczne nazwy części ciast. Siostra Anastazja sięga także po przepisy dziś często zapomniane i po sposoby wydobywania najlepszego smaku. Chociaż jej książki pełnić mają rolę użytkową i nie nadają się do czytania dla przyjemności (takich połączeń szukają dziś często autorzy kulinarnych poradników), to po prostu nietradycyjne książki kucharskie, wywołują pozytywne uczucia. To propozycje dobre dla zaawansowanych i dla początkujących w kuchni.
sobota, 10 marca 2012
Sabina Czupryńska: Kobiety z domu Soni
Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.
Destrukcyjne więzi
Sabina Czupryńska, chociaż sięga po motyw sagi, w swojej powieści „Kobiety z domu Soni” koncentruje się jedynie na uczuciach destrukcyjnych i przeczących szczęściu rodzinnemu. Wszystko ma swój początek w Julii – kobiecie na przekór pięknemu imieniu agresywnej i opryskliwej. Julia spędza czas na paleniu papierosów, powtarzaniu „srali muchy” (w pewnym momencie czytelniczkom ta cecha obrzydzi dialogi) i na zatruwaniu egzystencji najbliższym. Z równym okrucieństwem traktuje swoją matkę Antonię, córki – Basię i Jagodę oraz męża, który w końcu ucieka do innej kobiety. Zresztą z domu Julii uciekają wszyscy: Antonia w milczenie i krzepiącą obecność bezdomnego filologa o filozoficznej naturze (to zaczyna być już stale powracającym motywem we współczesnych obyczajówkach), Jagoda – do innego domu i serdecznych ludzi. Syn Julii, Czesio, do drugiej rodziny ojca. Baśka ucieka w małżeństwo z niechcianym mężczyzną. Ale władza Julii trwa nadal, a „srali muchy” uprzykrza wszystkim życie. Niespodziewanie to bardziej wrażliwa z córek, odtrącana w dzieciństwie, w wieku dojrzewania wciela się w swoją matkę, a jej destrukcyjne zachowania przenosi na własną córkę, Sonię. Samotność czyha na kolejne kobiety.
U Czupryńskiej trudno szukać pokrzepienia, szybciej już przestrogę. Nie ma tu żadnego porozumienia ani więzi między bohaterami, początkowo złośliwości matki próbuje dzieciom zrekompensować babcia, z czasem jednak i ona szuka azylu dla siebie gdzie indziej: Julia niszczy wszystko i wszystkich, a co w fabule najdziwniejsze – nikt jej się specjalnie nie sprzeciwia, nie ma zatem możliwości przerwania okrutnego losu. Być może o to właśnie Sabinie Czupryńskiej chodziło – o ukazanie eskalacji zła i powracającej stale krzywdy, szkicowanie sytuacji bez wyjścia, przygnębiających i pozbawiających nadziei. W tej powieści nikt nie potrafi stworzyć szczęśliwej rodziny i to samo w sobie jest smutne. Przez sagę czytelniczki widzą, jak kończą się próby zmian. Bezradność bohaterek jest przejmująca tym bardziej, że ukazana została na tle zniszczonych rojeń, marzeń o szczęśliwym życiu i udanych związkach. Autorka pokazuje, jakie piekło są w stanie zgotować sobie najbliżsi i starannie wybiera jedynie złe emocje z zestawu uczuć, jakimi obdarzają się ludzie.
Autorka prowadzi akcję od przykrości do przykrości, nie wypełnia czasu pomiędzy nimi, po prostu przeskakuje do kolejnych małych dramatów. Nie ma kiedy wnikliwiej przyjrzeć się postaciom, więc opisuje je z perspektywy, która może się wydawać najbardziej szczera, to jest w obliczu konfliktów i niepowodzeń. „Kobiety w domu Soni” stają się zatem lekturą trudną, jątrzącą i nieprzynoszącą ukojenia.
Ludzie żyją i umierają. Rodzą się dzieci, które nie przynoszą nikomu szczęścia – i którym ciężko potem o to szczęście się upomnieć. Przykrości rozprzestrzeniają się błyskawicznie i prowadzić mogą do prawdziwej katastrofy tu, gdzie rodzina nie stanowi opoki. Czupryńska chce przeciwstawić się lekkim czytadłom dla pań, odrzuca zatem wszystko, co typowe we współczesnych komediach romantycznych i obyczajówkach z happy endem. Jednak niespodziewanie dla siebie samej wpada w pułapkę „mrocznej” warstwy literatury rozrywkowej – i od pewnego momentu nie potrafi się przeciwstawić powołanym przez siebie do życia bohaterkom. Sama też czerpie z literackich schematów, lecz nie podejmuje się stworzenia powieści psychologicznej, zamiast tego wybiera akcję oglądaną z pesymistycznego punktu widzenia. W tej pogoni za szczęściem nie ma przewidywalnego scenariusza, lecz sama autorka wskazuje jedyny kierunek ruchu.
Destrukcyjne więzi
Sabina Czupryńska, chociaż sięga po motyw sagi, w swojej powieści „Kobiety z domu Soni” koncentruje się jedynie na uczuciach destrukcyjnych i przeczących szczęściu rodzinnemu. Wszystko ma swój początek w Julii – kobiecie na przekór pięknemu imieniu agresywnej i opryskliwej. Julia spędza czas na paleniu papierosów, powtarzaniu „srali muchy” (w pewnym momencie czytelniczkom ta cecha obrzydzi dialogi) i na zatruwaniu egzystencji najbliższym. Z równym okrucieństwem traktuje swoją matkę Antonię, córki – Basię i Jagodę oraz męża, który w końcu ucieka do innej kobiety. Zresztą z domu Julii uciekają wszyscy: Antonia w milczenie i krzepiącą obecność bezdomnego filologa o filozoficznej naturze (to zaczyna być już stale powracającym motywem we współczesnych obyczajówkach), Jagoda – do innego domu i serdecznych ludzi. Syn Julii, Czesio, do drugiej rodziny ojca. Baśka ucieka w małżeństwo z niechcianym mężczyzną. Ale władza Julii trwa nadal, a „srali muchy” uprzykrza wszystkim życie. Niespodziewanie to bardziej wrażliwa z córek, odtrącana w dzieciństwie, w wieku dojrzewania wciela się w swoją matkę, a jej destrukcyjne zachowania przenosi na własną córkę, Sonię. Samotność czyha na kolejne kobiety.
U Czupryńskiej trudno szukać pokrzepienia, szybciej już przestrogę. Nie ma tu żadnego porozumienia ani więzi między bohaterami, początkowo złośliwości matki próbuje dzieciom zrekompensować babcia, z czasem jednak i ona szuka azylu dla siebie gdzie indziej: Julia niszczy wszystko i wszystkich, a co w fabule najdziwniejsze – nikt jej się specjalnie nie sprzeciwia, nie ma zatem możliwości przerwania okrutnego losu. Być może o to właśnie Sabinie Czupryńskiej chodziło – o ukazanie eskalacji zła i powracającej stale krzywdy, szkicowanie sytuacji bez wyjścia, przygnębiających i pozbawiających nadziei. W tej powieści nikt nie potrafi stworzyć szczęśliwej rodziny i to samo w sobie jest smutne. Przez sagę czytelniczki widzą, jak kończą się próby zmian. Bezradność bohaterek jest przejmująca tym bardziej, że ukazana została na tle zniszczonych rojeń, marzeń o szczęśliwym życiu i udanych związkach. Autorka pokazuje, jakie piekło są w stanie zgotować sobie najbliżsi i starannie wybiera jedynie złe emocje z zestawu uczuć, jakimi obdarzają się ludzie.
Autorka prowadzi akcję od przykrości do przykrości, nie wypełnia czasu pomiędzy nimi, po prostu przeskakuje do kolejnych małych dramatów. Nie ma kiedy wnikliwiej przyjrzeć się postaciom, więc opisuje je z perspektywy, która może się wydawać najbardziej szczera, to jest w obliczu konfliktów i niepowodzeń. „Kobiety w domu Soni” stają się zatem lekturą trudną, jątrzącą i nieprzynoszącą ukojenia.
Ludzie żyją i umierają. Rodzą się dzieci, które nie przynoszą nikomu szczęścia – i którym ciężko potem o to szczęście się upomnieć. Przykrości rozprzestrzeniają się błyskawicznie i prowadzić mogą do prawdziwej katastrofy tu, gdzie rodzina nie stanowi opoki. Czupryńska chce przeciwstawić się lekkim czytadłom dla pań, odrzuca zatem wszystko, co typowe we współczesnych komediach romantycznych i obyczajówkach z happy endem. Jednak niespodziewanie dla siebie samej wpada w pułapkę „mrocznej” warstwy literatury rozrywkowej – i od pewnego momentu nie potrafi się przeciwstawić powołanym przez siebie do życia bohaterkom. Sama też czerpie z literackich schematów, lecz nie podejmuje się stworzenia powieści psychologicznej, zamiast tego wybiera akcję oglądaną z pesymistycznego punktu widzenia. W tej pogoni za szczęściem nie ma przewidywalnego scenariusza, lecz sama autorka wskazuje jedyny kierunek ruchu.
piątek, 9 marca 2012
Aleksandra Seghi: Słodkie pieczone kasztany. Toskańskie opowieści ze smakiem
Świat Książki, Warszawa 2012.
Smak Toskanii
Na półce z toskanianami przybywają kolejne pozycje. Odbiorcy uwielbiają ten region, podobnie zresztą jak i opowieści o nim, choćby za każdym razem powtarzały to samo z innej perspektywy. Aleksandra Seghi, która mieszka w Toskanii (a wśród Polaków budzi zazdrość z tego tytułu), postanowiła włączyć się w nurt kulinarno-podróżniczej literatury „użytkowej” i stworzyła dla miłośników toskańskich smaków nie lada gratkę – „Słodkie pieczone kasztany. Toskańskie opowieści ze smakiem” – zestaw opowieści prywatnych, wzbogaconych o sporą dawkę przepisów i zdjęć potraw. To udane połączenie tonu wspomnieniowo-dziennikowego (autorka także prowadzi internetowy dziennik poświęcony życiu w Toskanii) i porad mieszkanki regionu. Aleksandra Seghi opowiada o sobie w wymarzonej krainie, a żeby czytelnicy mogli doświadczać jej drobnych radości, przywołuje sprawdzone przez siebie przepisy i zaostrzające apetyt kulinarne anegdoty.
Książka nie ma struktury fabularnej, składają się na nią krótkie rozdziały tematyczne. W nich autorka naświetla swoje początki przygody toskańskiej, opowiada o zachowaniach włoskich mężów, o kulturze i zwyczajach, które mogą czytelników niezaznajomionych z tematem zaskoczyć. Wspomina, jak dostała włoskie obywatelstwo i wylicza różnice w sposobach obchodzenia świąt. Cały czas przy tym uważa, by nie przekroczyć granicy prywatności – pisze na przykład o tym, że jako narzeczona Włocha została przetestowana przez przyszłą teściową, ale nie zdradza żadnych szczegółów owej przeprawy, decyduje, ile osobistych faktów zdradzi, ale to nie ona jest właściwą bohaterką książki – z chęcią ustępuje miejsca Toskanii.
Po przedstawieniu zwyczajów i zachowań Włochów przechodzi Seghi do omawiania charakterystycznych rodzajów jedzenia – i związanych z nimi perypetii. Tu włącza na prawach anegdoty nieco historii z własnego życia – zwykle są to delikatnie podbarwione komizmem i przesycone sympatią drobiazgi, opowiastki, z których niewiele wynika, ale które pozwalają odejść od ogólników i doświadczeń wielu ludzi. Także w refleksje znad potraw i ich składników wplecione są komentarze na temat różnic kulturowych. Ostatnią natomiast część rozdziałów stanowią wskazówki dotyczące codzienności w Toskanii. To rodzaj prywatnego i subiektywnego przewodnika dla tych, którzy zamierzają osiąść w tym miejscu i wtopić się w otoczenie. Aleksandra Seghi radzi, co zrobić, by uniknąć nieprzyjemnych niespodzianek. Pisze z perspektywy Polki, która wyszła za Włocha i przeprowadziła się do krainy z marzeń, ale dostrzega też drobne niedogodności i czynniki, które skutecznie mogą zepsuć dobry humor. Próbuje dotrzeć do dwóch grup odbiorców: jedną stanowią ci, którzy rozważają zmianę miejsca zamieszkania i chcieliby dowiedzieć się jak najwięcej na temat codzienności w Toskanii. Drugą grupę tworzą natomiast miłośnicy toskanianów, którzy nie zamierzają ruszać się z domu, ale lubią rozleniwić się przy apetycznej lekturze. Tom „Słodkie pieczone kasztany” zaspokoi wymagania przedstawicieli obu tych grup.
Magdalena Szwedkowicz-Kostrzewa zadbała o to, by przepisy, które przytacza Seghi, zareklamować odpowiednimi fotografiami. Do jej prac dochodzą zwyczajne zdjęcia z archiwum autorki książki, dokumentujące zwyczajność w Toskanii. To sprawia, że książka pełni również rolę albumu i daje się nie tylko czytać jak plotkarską lekko opowieść, ale i oglądać – a to już element części zaledwie książek, traktujących o życiu w Toskanii.
Są „Słodkie pieczone kasztany” reklamą regionu, pochwałą toskańskiego trybu życia, prostej kuchni o genialnych smakach i spokoju, jaki da się w obecnych czasach odnaleźć. To książka, która – jak inne z tej półki – pozwala na chwilę zwolnić, oderwać się od problemów i rozkoszować błogim lenistwem oraz potrawami o niezapomnianym smaku.
Smak Toskanii
Na półce z toskanianami przybywają kolejne pozycje. Odbiorcy uwielbiają ten region, podobnie zresztą jak i opowieści o nim, choćby za każdym razem powtarzały to samo z innej perspektywy. Aleksandra Seghi, która mieszka w Toskanii (a wśród Polaków budzi zazdrość z tego tytułu), postanowiła włączyć się w nurt kulinarno-podróżniczej literatury „użytkowej” i stworzyła dla miłośników toskańskich smaków nie lada gratkę – „Słodkie pieczone kasztany. Toskańskie opowieści ze smakiem” – zestaw opowieści prywatnych, wzbogaconych o sporą dawkę przepisów i zdjęć potraw. To udane połączenie tonu wspomnieniowo-dziennikowego (autorka także prowadzi internetowy dziennik poświęcony życiu w Toskanii) i porad mieszkanki regionu. Aleksandra Seghi opowiada o sobie w wymarzonej krainie, a żeby czytelnicy mogli doświadczać jej drobnych radości, przywołuje sprawdzone przez siebie przepisy i zaostrzające apetyt kulinarne anegdoty.
Książka nie ma struktury fabularnej, składają się na nią krótkie rozdziały tematyczne. W nich autorka naświetla swoje początki przygody toskańskiej, opowiada o zachowaniach włoskich mężów, o kulturze i zwyczajach, które mogą czytelników niezaznajomionych z tematem zaskoczyć. Wspomina, jak dostała włoskie obywatelstwo i wylicza różnice w sposobach obchodzenia świąt. Cały czas przy tym uważa, by nie przekroczyć granicy prywatności – pisze na przykład o tym, że jako narzeczona Włocha została przetestowana przez przyszłą teściową, ale nie zdradza żadnych szczegółów owej przeprawy, decyduje, ile osobistych faktów zdradzi, ale to nie ona jest właściwą bohaterką książki – z chęcią ustępuje miejsca Toskanii.
Po przedstawieniu zwyczajów i zachowań Włochów przechodzi Seghi do omawiania charakterystycznych rodzajów jedzenia – i związanych z nimi perypetii. Tu włącza na prawach anegdoty nieco historii z własnego życia – zwykle są to delikatnie podbarwione komizmem i przesycone sympatią drobiazgi, opowiastki, z których niewiele wynika, ale które pozwalają odejść od ogólników i doświadczeń wielu ludzi. Także w refleksje znad potraw i ich składników wplecione są komentarze na temat różnic kulturowych. Ostatnią natomiast część rozdziałów stanowią wskazówki dotyczące codzienności w Toskanii. To rodzaj prywatnego i subiektywnego przewodnika dla tych, którzy zamierzają osiąść w tym miejscu i wtopić się w otoczenie. Aleksandra Seghi radzi, co zrobić, by uniknąć nieprzyjemnych niespodzianek. Pisze z perspektywy Polki, która wyszła za Włocha i przeprowadziła się do krainy z marzeń, ale dostrzega też drobne niedogodności i czynniki, które skutecznie mogą zepsuć dobry humor. Próbuje dotrzeć do dwóch grup odbiorców: jedną stanowią ci, którzy rozważają zmianę miejsca zamieszkania i chcieliby dowiedzieć się jak najwięcej na temat codzienności w Toskanii. Drugą grupę tworzą natomiast miłośnicy toskanianów, którzy nie zamierzają ruszać się z domu, ale lubią rozleniwić się przy apetycznej lekturze. Tom „Słodkie pieczone kasztany” zaspokoi wymagania przedstawicieli obu tych grup.
Magdalena Szwedkowicz-Kostrzewa zadbała o to, by przepisy, które przytacza Seghi, zareklamować odpowiednimi fotografiami. Do jej prac dochodzą zwyczajne zdjęcia z archiwum autorki książki, dokumentujące zwyczajność w Toskanii. To sprawia, że książka pełni również rolę albumu i daje się nie tylko czytać jak plotkarską lekko opowieść, ale i oglądać – a to już element części zaledwie książek, traktujących o życiu w Toskanii.
Są „Słodkie pieczone kasztany” reklamą regionu, pochwałą toskańskiego trybu życia, prostej kuchni o genialnych smakach i spokoju, jaki da się w obecnych czasach odnaleźć. To książka, która – jak inne z tej półki – pozwala na chwilę zwolnić, oderwać się od problemów i rozkoszować błogim lenistwem oraz potrawami o niezapomnianym smaku.
czwartek, 8 marca 2012
Christopher Dell: Potwory. Bestiariusz
Albatros, Warszawa 2012.
Galeria dziwadeł
Potwory od zawsze zapładniały wyobraźnię artystów i intrygowały zwykłych ludzi, wywoływały mnóstwo emocji i kusiły – istoty z zakazanego świata, przybysze z krainy mroku, niepoznane do końca, ale zwykle obdarzone jakąś ludzką cechą. Tom „Potwory. Bestiariusz” jest żartobliwą próbą usystematyzowania ogólnej wiedzy na temat najdziwniejszych stworów, jakie odnotowała kultura – i skrótowym zestawieniem typów i rodzajów bestii. Zadanie to samo w sobie trudne, bo jak sklasyfikować coś, czego podstawową cechą jest wymykanie się wzorcom i schematom, lecz Christopher Dell poradził sobie z tym zadaniem, odnotowując po prostu wszelkie osobliwości, odejścia od normy, postacie reprezentujące mrok w legendach i wierzeniach – i zaproponował książkę mniej do czytania, bardziej do oglądania. Słusznie, bo żadne słowa nie oddadzą pomysłowości malarzy w powoływaniu do życia niezwykłych i niesamowitych stworzeń.
Dla Della chronologia nie ma żadnego znaczenia, autor swobodnie przeskakuje przez wieki i epoki, podobnie zresztą rzecz ma się z odległościami geograficznymi – podziały terytorialne nie istnieją, gdy liczy się wyobraźnia. W związku z tym jedynym kryterium porządkowania potworów stało się kryterium tematyczne. W swojej pracy Dell wyróżnia potwory i bogów potwornych z mitologii, diabły i demony, potwory, które powstały przez działania alchemików i magów, smoki, potwory zasiedlające oceany, morza, rzeki i jeziora, potwory zmiennokształtne i hybrydy, zjawy i potwory z koszmarów sennych, potwory z podań ludowych oraz dziwne ludy. Do tego dołącza skromny przegląd pogromców potworów. Nie interesują go przy tym wytwory współczesnej kultury masowej, zwraca się do źródeł, czyli do tradycji i początków istnienia potworów. Szczególnie uważnie studiuje piętnasty i szesnasty wiek, równie często sięga do starożytności – dzięki temu nie zagubi się w gąszczu istot powołanych do egzystencji za sprawą literatury fantasy, a czytelnikom zaproponuje rzeczowy przegląd bestii, które miały za zadanie coś więcej niż dostarczanie rozrywki. To podejście sprawia też, że tom „Potwory” będzie dobrym wstępem dla tych, którzy chcieliby w przyszłości gruntownie zająć się tematem dziwolągów i strachów ucieleśnionych w nietypowych postaciach.
Za każdym razem autor proponuje krótkie wprowadzenie do rozdziału (tekstu jest tu naprawdę niewiele i widać, że został on dostosowany do możliwości poznawczych masowego odbiorcy). Dell upraszcza relację, a dodatkowo nasyca ją narracyjnymi dowcipami – to niespodzianki dla tych, którzy nie zrezygnują z czytania. Chociaż tak naprawdę „Potwory” to przede wszystkim piękny album – ładnie wydany, a zawierający subiektywny przegląd reprodukcji z potworami na pierwszym planie. Każda część tomu składa się właśnie z serii obrazów i zdjęć z różnych krajów i różnych kręgów kulturowych – różnorodność potworów okaże się zatem imponująca (podobnie zresztą jak zestawianie technik i stylów w malarstwie czy rzeźbie). Bestiariusz po brzegi wypełniony jest zbiorem unaocznionych ludzkich strachów i stanowi królestwo wyobraźni. Raczej nie przerazi współczesnego odbiorcy (chyba że dziecko, a i to nie zawsze), a przyniesie rozbawienie – wiele z potworów dawno już straciło groźną moc. Nie ulega jednak wątpliwości, że przegląd tych nietypowych stworzeń rozbudzi ciekawość odbiorców i pozwoli też zrozumieć kulturę popularną z jej zamiłowaniem do wywoływania dreszczyku emocji za sprawą thrillerów i horrorów. „Potwory” w ujęciu Christophera Della zamieniają się w galerię osobliwości i dziwadeł, zabawną i sympatyczną. To uczta dla oczu, ale i książka, która może wyzwolić kreatywność odbiorców. Jest w końcu także świadectwem pomysłowości ludzi na przestrzeni wieków.
Galeria dziwadeł
Potwory od zawsze zapładniały wyobraźnię artystów i intrygowały zwykłych ludzi, wywoływały mnóstwo emocji i kusiły – istoty z zakazanego świata, przybysze z krainy mroku, niepoznane do końca, ale zwykle obdarzone jakąś ludzką cechą. Tom „Potwory. Bestiariusz” jest żartobliwą próbą usystematyzowania ogólnej wiedzy na temat najdziwniejszych stworów, jakie odnotowała kultura – i skrótowym zestawieniem typów i rodzajów bestii. Zadanie to samo w sobie trudne, bo jak sklasyfikować coś, czego podstawową cechą jest wymykanie się wzorcom i schematom, lecz Christopher Dell poradził sobie z tym zadaniem, odnotowując po prostu wszelkie osobliwości, odejścia od normy, postacie reprezentujące mrok w legendach i wierzeniach – i zaproponował książkę mniej do czytania, bardziej do oglądania. Słusznie, bo żadne słowa nie oddadzą pomysłowości malarzy w powoływaniu do życia niezwykłych i niesamowitych stworzeń.
Dla Della chronologia nie ma żadnego znaczenia, autor swobodnie przeskakuje przez wieki i epoki, podobnie zresztą rzecz ma się z odległościami geograficznymi – podziały terytorialne nie istnieją, gdy liczy się wyobraźnia. W związku z tym jedynym kryterium porządkowania potworów stało się kryterium tematyczne. W swojej pracy Dell wyróżnia potwory i bogów potwornych z mitologii, diabły i demony, potwory, które powstały przez działania alchemików i magów, smoki, potwory zasiedlające oceany, morza, rzeki i jeziora, potwory zmiennokształtne i hybrydy, zjawy i potwory z koszmarów sennych, potwory z podań ludowych oraz dziwne ludy. Do tego dołącza skromny przegląd pogromców potworów. Nie interesują go przy tym wytwory współczesnej kultury masowej, zwraca się do źródeł, czyli do tradycji i początków istnienia potworów. Szczególnie uważnie studiuje piętnasty i szesnasty wiek, równie często sięga do starożytności – dzięki temu nie zagubi się w gąszczu istot powołanych do egzystencji za sprawą literatury fantasy, a czytelnikom zaproponuje rzeczowy przegląd bestii, które miały za zadanie coś więcej niż dostarczanie rozrywki. To podejście sprawia też, że tom „Potwory” będzie dobrym wstępem dla tych, którzy chcieliby w przyszłości gruntownie zająć się tematem dziwolągów i strachów ucieleśnionych w nietypowych postaciach.
Za każdym razem autor proponuje krótkie wprowadzenie do rozdziału (tekstu jest tu naprawdę niewiele i widać, że został on dostosowany do możliwości poznawczych masowego odbiorcy). Dell upraszcza relację, a dodatkowo nasyca ją narracyjnymi dowcipami – to niespodzianki dla tych, którzy nie zrezygnują z czytania. Chociaż tak naprawdę „Potwory” to przede wszystkim piękny album – ładnie wydany, a zawierający subiektywny przegląd reprodukcji z potworami na pierwszym planie. Każda część tomu składa się właśnie z serii obrazów i zdjęć z różnych krajów i różnych kręgów kulturowych – różnorodność potworów okaże się zatem imponująca (podobnie zresztą jak zestawianie technik i stylów w malarstwie czy rzeźbie). Bestiariusz po brzegi wypełniony jest zbiorem unaocznionych ludzkich strachów i stanowi królestwo wyobraźni. Raczej nie przerazi współczesnego odbiorcy (chyba że dziecko, a i to nie zawsze), a przyniesie rozbawienie – wiele z potworów dawno już straciło groźną moc. Nie ulega jednak wątpliwości, że przegląd tych nietypowych stworzeń rozbudzi ciekawość odbiorców i pozwoli też zrozumieć kulturę popularną z jej zamiłowaniem do wywoływania dreszczyku emocji za sprawą thrillerów i horrorów. „Potwory” w ujęciu Christophera Della zamieniają się w galerię osobliwości i dziwadeł, zabawną i sympatyczną. To uczta dla oczu, ale i książka, która może wyzwolić kreatywność odbiorców. Jest w końcu także świadectwem pomysłowości ludzi na przestrzeni wieków.