scenariusz i reżyseria: Marcin Jarnuszkiewicz
scenografia: Joanna Braun, Marcin Jarnuszkiewicz
na scenie: Jacek Popławski, Marta Popławska, Piotr Janiszewski, Piotr Gabriel, Katarzyna Kuderewska, Beata Zawiślak, Marek Dindorf, Katarzyna Prudło, Grzegorz Eckert
światło i dźwięk: Artur Kurzak
Melancholia i malowniczość
Dwa skojarzenia przychodzą na myśl w związku z „Daleką podróżą Andersena”, czyli z „suitą teatralną w hołdzie dla Hansa Christiana Andersena” – kolejną młodzieżowo-dorosłą propozycją Śląskiego Teatru Lalki i Aktora Ateneum. To melancholia i malowniczość. Melancholia, bo reżyser (Marcin Jarnuszkiewicz) nie zdecydował się na modne przedstawienie w duchu farsowo-komediowym i do końca konsekwentnie utrzymuje minorowy ton opowieści – zresztą sama postać Andersena nie przywołuje na myśl humorystycznych i lekkich fabuł. Malowniczość – bo „Daleka podróż Andersena” to sekwencje obrazów dostarczających estetycznej przyjemności, graniczącej często z zachwytem. To plastyczny popis możliwości organizowania teatralnej przestrzeni i bogactwa, jakie można osiągnąć przez ascezę w scenografii i kreatywność w zwielokrotnianiu scenicznych płaszczyzn.
Przed Poetą (Jacek Popławski), który snuje odważne i nierealne marzenia, noc. Ostatnia noc przed śmiercią. Nadejście kresu życia zwiastują kolejne znaki – między innymi bijący w refrenie spektaklu dzwon, wszechobecna czerń, istnienie martwego łabędzia, który przypomina bohaterowi o przemijalności i marności świata. Poeta śni swój ostatni sen, stając się obserwatorem tego, co serwuje mu jego własna wyobraźnia. Z chaosu myśli i szumu skojarzeń wyłaniają się drobne sceny – miniaturowe opowieści lub sygnały opowieści. Poszczególni bohaterowie pojawiają się nagle i przybywają z mroków pamięci, żeby przedstawiać Poecie własne pieśni, zwykle obarczone smutkiem i ludzką tragedią, zgodnie zresztą z wyznawaną przez jedną z postaci prawdą, że ukazywanie nieszczęśliwych ludzi ożywia historię. Czasami wizyty niespodziewanie odkrywają baśniowe sekrety: młodzieniec zrobiony z drewna próbuje poderwać ukochaną – a ta jest prawie zaręczona z jaskółką. Tak przeplata się świat rzeczywisty z tym wyobraźniowym – nieoczekiwanie i bez ostrzeżenia. Ale to w końcu sen, popis fantazji i bezradności wobec myśli, niewola podświadomości i ucieczka w wolność, a jednocześnie… przyzwyczajanie się do śmierci.
Odwiedzają we śnie Poetę postacie raz realne, raz z pogranicza jawy i snu. Jest Matka miłująca poezję, jest i para zakochanych, którzy o swojej miłości jeszcze nie wiedzą. Przybywa też chory człowiek ze szkieletem ptaka-oprawcy w plecach i nieszczęśnik, który zna tajemnicę kieliszków. Przychodzą denerwujące myśli, których niewyraźne szepty przeszkadzają w pracy, przylatują i motyle. Gości we śnie Poety będzie wielu, ale krótkie scenki prowadzą do podtrzymania świadomości nadchodzącego kresu. Rozpacz przeplata się w tych miniaturach z szaleństwem, a oniryczna opowieść pozwala na wprowadzanie wątków i scen naturalnych w śnionych obrazach, a niespotykanych w życiu. Świetnie tłumaczy też płynne przechodzenie od konkretu do symbolu, którym twórcy spektaklu operują chętnie. Drobne migawki i przeskoki myślowe wiążą się z zasłyszanymi fabułami lub z losami anonimowych bohaterów – i chociaż to doświadczenia często obcych ludzi, mają ogromny wpływ na wrażliwego i świadomego bliskiego zgonu Poetę. To w jego umyśle rozgrywa się seria przemieszanych ze sobą wydarzeń i pofragmentowanych życiorysów. Sam Poeta zafascynowany jest pewną Tancerką (Marta Popławska), mimo że zdaje sobie sprawę z tego, że nawet miłość nie ocali go przed śmiercią. Wrażenie robić będą jednak zwłaszcza gwałtowne przejścia od chaosu i rozproszenia do dyskretnego symbolu. Zmiany następują błyskawicznie – działa jeszcze pamięć ruchu, a tu – po szybkim blackoucie – pojawia się zupełnie inna scena. Magia teatru trwa.
Niemożliwe jest wyróżnienie któregokolwiek z aktorów. Sprawdzają się oni i w dramatycznych monologach, i w scenkach pantomimicznych, w tańcu i w pełnym ekspresji ruchu, podczas kontrolowanego chaosu, kiedy wszyscy biegają bez ładu, a mimo to nie zderzają się ze sobą na ograniczonej w końcu powierzchni sceny. Dla natchnionego Poety przeciwwagę stanowi uosobienie piękna, wdzięku i harmonii – Tancerka (Marta Popławska), ale i Podróżny (Piotr Janiszewski) – pewny siebie, konkretny choć nieunikający cierpienia. Matka (Katarzyna Kuderewska) przypomina o przemijaniu przez krótkie, rzucane w przestrzeń pytania. I ona ma swoje sceniczne pięć minut, kiedy odwołuje się do roli Poezji. Panna (Katarzyna Prudło) i Kawaler (Grzegorz Eckert) wprowadzają sporo dynamiki i zabawy – jako jedyni nie uczestniczą w filozoficznych rozważaniach na abstrakcyjne tematy, interesuje ich bowiem tylko rodząca się właśnie miłość. Kobieta (Beata Zawiślak) i Mężczyzna (Marek Dindorf) mogą z kolei poczuć się władcami własnych opowieści, które przynoszą strudzonemu Poecie. To już nie opowiadanie bajek dla dorosłych, to popis w chwaleniu się historiami. Gość (Piotr Gabriel) na scenie funkcjonuje za to jako postać kreująca określone nastroje. Nie buduje emocji słowem, a zachowaniem. W samym scenicznym istnieniu zawiera się już element niepokoju i tajemnicy. A przecież nie można zapomnieć i o scenach zbiorowych, w których postacie imponują świadomością gestów.
Pisanie uznawane jest – całkiem słusznie – za zajęcie niemedialne i mało widowiskowe. W „Dalekiej podróży Andersena” powraca ten obrazek: stolik, krzesło, zmęczony twórca i mała, dająca niewiele światła lampka. I już ten statyczny widok wystarcza do wywołania zachwytu. Bywa wzbogacany – o ćmy, trzepoczące skrzydłami w pobliżu źródła światła, o zwiewane przez wiatr cienkie kartki papieru. To wstęp do tego, co widzowie jeszcze zobaczą – zgodnie zresztą z padającą na scenie a skierowaną do Poety kwestią „po prostu malujesz, gdy opowiadasz”. Na ową malarskość ma wpływ ukształtowanie sceny. Tylna część czarnego pudełka jest rozsuwana i skrywa weneckie lustro. Dzięki temu uzyskuje się cztery stopnie głębokości sceny – proscenium, dwie części sceny „właściwej”, modelowane przez światło i tylko przez nie dzielone, oraz przestrzeń za lustrem-szybą.
Odpowiedzialny za światło i dźwięk realizator (Artur Kurzak) ma tu spore pole do popisu. To on tworzy atmosferę baśniowej opowieści. Ostre światła o ciepłym kolorze wywołują głębokie cienie i potęgują senno-mroczny klimat narracji, kształtują też miejsca, w których rozgrywa się akcja. Na niewielkiej powierzchni można znaleźć dzięki temu całkiem sporo oryginalnych i niepowtarzalnych rejonów. Światła zastępują zredukowaną do granic możliwości scenografię, są niemal namacalne, tworzą lub współtworzą prawie całą plastykę suity, sterują uczuciami odbiorców, wywołują z mroku lub dyskretnie ukrywają bohaterów, dają szansę na wprowadzanie elementów dla snu charakterystycznych. Czerń sceny zamieni się w szarość, gdy będzie oświetlona pod odpowiednim kątem, czarne stroje przy dobrze dobranym ustawieniu reflektora pochłoną światło, wyłaniając z pustki jedynie twarze i dłonie – wie to każdy fotograf, dla widzów będzie to natomiast dowód na czarowanie obrazem i jedno z podstawowych źródeł malowniczości. To światła wreszcie sprawiają, że opowieści mogą nakładać się na siebie: do rzeczywistych fragmentów dochodzą półrealne, zjawiskowe istoty zza lustra, całość uzupełniają jeszcze odbicia w szybie. Za sprawą świateł postacie mogą wyłaniać się z nicości i znikać bez śladu. Nagle światła zaczynają uzupełniać historię, dodawać do niej symboliczne gesty czy sugerować niemożliwość porozumienia. Przy tym łatwo ulec tak wywoływanemu wrażeniu baśniowości, bo zarówno aktorzy jak i realizator – współuczestnik widowiska – sprawdzają się w swoich rolach, zadaniach i zmianach bez zarzutu. Ani chwili opóźnienia w przejściach między sekwencjami, ani sekundy zbędnego wyciemnienia: nie wiem, czy udało mi się zobaczyć przedstawienie zrealizowane idealnie, czy ta synchronizacja jest naturalna w spektaklu – tak czy inaczej, ogromne słowa uznania dla realizatora.
Równie ważna w przedstawieniu jest muzyka – pojawiają się tu m.in. kompozycje Eleni Karaindrou, Jocelyn Pook, Samuela Barbera, Davida Darlinga, Christopha Willibalda Glucka czy Henry’ego Purcella – to, jak dobrze zostały wybrane, można sobie uświadomić przypadkiem: w pewnym momencie publiczność zaczyna zdawać sobie sprawę, że muzyka wciąż podkreśla i programuje nastrój, ale rozbrzmiewa dyskretnie w tle; stanowi integralną warstwę historii, ale nie przejmuje opowieści.
Tekst zawiera spory ładunek dramatyzmu i wymusza wręcz pewną egzaltację w grze. Wzniosłe prawdy o poezji, pięknie, życiu i bliskości śmierci, a także historie nieszczęśliwych, opowieści zrodzone z bólu i tęsknoty – to podstawowe składniki scenicznej narracji. Monologi zahaczają o kwestie religii, większość wiąże się ze świadomością eschatologiczną. „Daleka podróż Andersena” to wielopoziomowe widowisko, podlegające rozmaitym interpretacjom.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz