wtorek, 31 stycznia 2012

Krystyna Śmigielska: Zbieracz grzechów i inne opowiadania

Kraków 2010.

Życie realne

Krótkie formy zwykle obnażają warsztat autora – zmuszają przede wszystkim do podjęcia decyzji, co do elementu, który będzie przyciągał uwagę czytelników. Wyborów jest mnóstwo: od związanego z narracją, transparentnością języka lub stylizacją ze śladami gatunków „większych” czy z pomysłami na puentę po poszukiwanie właściwych tematów.

Krystyna Śmigielska w swoim „Zbieraczu grzechów” proponuje czytelnikom niewielki objętościowo, za to bogaty w pomysły zestaw opowiadań. Zgrabnie lawiruje pomiędzy bolesnym realizmem i obrazową fantastyką, tak, że tomik nie pozostawia niedosytu. Autorka wykazuje się raz wyobraźnią, raz talentem do celnych obserwacji, natomiast zawsze – głęboką znajomością ludzkich charakterów. Bo Śmigielska, bez względu na pomysł na krótką historię, w centrum jej umieszcza ludzi (bądź postacie człowiekopodobne, przenoszące zjawiska znane z ludzkiego świata). Tu nie ma obrazków powstających dla samego upajania się słowem czy atmosferą, owszem, autorka potrafi za sprawą klimatycznych akapitów – krótkich fragmentów małych próz – naszkicować oryginalne tło, które stanie się podstawą do scenki niecodziennej bądź też wyjętej z szarej rzeczywistości.

Dla Śmigielskiej właściwym tworzywem pisarskim w ramach opowiadań okazują się międzyludzkie relacje. Realne zawsze o tyle, że mocno oddalające się od ideału. Sens tych miniatur tkwi w przedstawianiu bohaterów, którzy nie potrafią na innych reagować tak, by doprowadzić do idealizowanych rozwiązań. Chociaż nadzieja pojawia się zwykle w momentach wolnych od baśniowości. Śmigielska dobrze czuje się w sytuacjach wyjętych z codzienności mrocznej, pozbawionej perspektyw i szans na ocalenie – a przynajmniej do takich scenek chce wracać co pewien czas. Jej postacie nie mają wyboru, muszą podporządkować się brutalnej rzeczywistości, na moment (który trwa) odsunąć od siebie marzenia i tęsknoty. Żyją z niezgodą na taki stan rzeczy, lecz nie podejmą działań, które by zmieniły ich los.

Autorka lubuje się w plastycznym opisywaniu świata z opowiadań. Swoje zdania wypełnia kolorem, zapachem, dźwiękiem i dotykiem, przez co do realistycznych dialogów dodaje opisy niej prawdziwe w brzmieniu. W tych opowiadaniach widać też fascynację możliwością literackiego kreowania przestrzeni. W partiach opisowych pojawia się tęsknota za poetyckością, czułość, na którą miejsca nie ma przy budowaniu powieściowych fabuł rozrywkowych, wręcz przesadna delikatność, która bardzo silnie kontrastuje z sylwetkami bohaterów. Ci istnieją jako zlepki odrębnych bytów – okruchy prawdziwych, uchwyconych w tekście a widzianych w prawdziwym życiu osób, tekstu jednoznacznie powiązanego z myślami (czasem na zasadzie powtórzenia, czasem – zaprzeczenia lub odwrócenia) i ciała w ruchu.

Śmigielska stara się swoje opowiadania zamykać ważnymi dla nich i dla współczesnych czasów puentami. Zdarza się, że są to zakończenia możliwe do przewidzenia (choć opowiadania raczej wymykają się tendencyjności i mogą poza popisem literackim stanowić też element rozrywkowy) – ale ważne, że ich siłę można podczas lektury odczuć.

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Virginia C. Andrews: Kwiaty na poddaszu

Świat Książki, Warszawa 2012.

Grzech z przeszłości

Thriller Virginii C. Andrews „Kwiaty na poddaszu” do ostatniej strony będzie trzymać w napięciu i niepewności. Chociaż autorka sięga po nieakceptowane społecznie motywy i każe bohaterom porozumiewać się w sposób sztucznie literacki, konstruuje fabułę, która nie pozwala oderwać się od lektury. Zresztą zło zawsze fascynowało odbiorców i „Kwiaty na poddaszu” są tego dowodem. Ten tom hipnotyzuje, bez względu na oceny zachowań poszczególnych bohaterów. Łączy w sobie tajemnicę i nieuchronną karę za winy z przeszłości. W niebezpieczną grę dorosłych zostają wciągnięte nieświadome niczego dzieci.

Christopher Dollanganger ma czternaście lat, narratorka – jego siostra Cathy – dwanaście. Są jeszcze czteroletnie bliźnięta, Carrie i Cory. Cała czwórka zostaje osierocona przez ojca, który ginie w wypadku. Matka musi podjąć radykalne kroki i powrócić wraz z potomstwem do domu swoich rodziców. Szkopuł w tym, że to ludzie fanatycznie wręcz religijni i dotąd nie zaakceptowali faktu, że ich córka wyszła za mąż za brata ojca. Dzieci z kazirodczego związku muszą zostać ukryte przed bezwzględnym dziadkiem, babcia traktuje je wręcz z nienawiścią. Uwięzione na poddaszu ogromnego domu czekają na wybawienie – śmierć seniora rodu. Skazane na siebie muszą radzić sobie z nudą, strachem, chorobami i… dojrzewaniem.

W „Kwiatach na poddaszu” znaków zapytania jest mnóstwo. Deklaracje nie idą w parze z działaniami, trudno zrozumieć intencje dorosłych, zwłaszcza kiedy ma się naście lat i jeszcze uważa ich za autorytety. Kontakt z zamkniętymi dziećmi utrzymują tylko dwie osoby o skrajnie różnych charakterach: czuła i kochająca matka, która musi podporządkować się swojej rodzinie zanim zgromadzi oszczędności pozwalające całej piątce zacząć nowe życie gdzieś indziej oraz despotyczna babka. Ta wszędzie widzi grzech, nieustannie przestrzega dzieci przed cielesnością, szpieguje je, by sprawdzić, czy nie łączą ich zakazane stosunki. Nie pozwala na poufałość wobec siebie, jest złośliwa i okrutna. Wciąż nie może wybaczyć córce grzesznego uczucia, nic więc dziwnego, że nie potrafi zaakceptować zrodzonych z niego maluchów – widocznego następstwa nieakceptowanej miłości.

Do tego surowego i purytańskiego podejścia babci doskonale pasuje styl narracji, a dokładniej sposób konstruowania wypowiedzi bezpośrednich kolejnych postaci. Wiktoriańskie zasady (fakt, że mocno wynaturzone, tłumaczy brak społecznego i religijnego przyzwolenia na związki z członkami najbliższej rodziny) znajdują swoje odzwierciedlenie w języku. Tu nie ma miejsca na potocyzmy, postacie nie mówią do siebie, a przemawiają, górnolotnie i wzniośle. Używają okrągłych, gładkich zdań, zgodnych z etykietą. Treściowo pełnych emocji, formalnie natomiast zbyt dopracowanych, a przez to w zwykłej historii brzmiących nieszczerze. Lecz ta historia zwykła nie jest, przez co nieprzezroczysta narracja zamienia się w atut.

Trzy mocne punkty ma ta powieść. Po pierwsze – język. Po drugie temat, który rzadko kiedy może stać się motywem wiodącym w literaturze rozrywkowej ze względu na swoją kontrowersyjność i poważne naruszenie społecznego tabu, zyskuje usprawiedliwienie i nie odrzuca czytelników. Po trzecie wreszcie mocnym punktem „Kwiatów na poddaszu” jest rozwój fabuły. Autorka nie daje odkryć więcej niż wiedzą dzieci, przez co odbiorcy, uwodzeni i niepewni, przeżywać będą silniej emocje, które stają się udziałem bohaterów. Od strony konstrukcyjnej ta powieść zachwyca, nawet jeśli komuś nie przypadnie do gustu wizja usprawiedliwianego kazirodztwa.

niedziela, 29 stycznia 2012

Krystyna Chiger, Daniel Paisner: Dziewczyka w zielonym sweterku. W ciemności

PWN, Warszawa 2011.

Świadectwo

Tom, który został rozsławiony przez film Agnieszki Holland, nie różniłby się niczym od martyrologicznych opowieści z czasów drugiej wojny światowej, gdyby nie zawarty w nim portret dwóch dorosłych mężczyzn, zapewniających małej dziewczynce poczucie bezpieczeństwa w najtrudniejszych chwilach. Krystyna Chiger przedstawia też życie w warunkach, jakie trudno sobie wyobrazić – zdaje relację z ukrywania się w kanałach przez czternaście miesięcy.

Wojna opowiedziana z perspektywy dziecka zawsze ma w sobie coś wstrząsającego. Tym razem dzieci jest dwoje: kilkuletnia Krysia opiekuje się małym braciszkiem, Pawełkiem. Krysia mówi o utrudnieniach w codziennej egzystencji, niemym rozstaniu z babcią czy życiu w getcie. Początkowo zatruwające normalność sprawy zaczynają przybierać niespodziewany obrót. Ojciec autorki przygotowuje dla dzieci drewniane schowki, w których zamyka maluchy na całe dnie. Ale prawdziwa historia rozpoczyna się z momentem ucieczki do kanałów.

Jednym z bohaterów dla Krysi jest tata – Ignacy Chiger. Utalentowany i pomysłowy, dla córki zawsze pozostaje autorytetem – nawet gdy ta widzi, jak upokorzony i nagi ma wejść na szubienicę ustawioną pod domem. Obecność rodziców uspokaja Krysię i pozwala jej wierzyć w ocalenie. W końcu na scenie pojawia się drugi bohater, Leopold Socha, Polak pracujący jako kanalarz. Socha proponuje grupie Żydów schronienie w kanałach i pomoc – za sporą opłatą. Tyle że pieniądze w pewnym momencie się skończą, a Socha, zaprzyjaźniony już z Chigerami, będzie musiał coś postanowić.

Krystyna Chiger utrwala na kartach tej książki zachowane w pamięci obrazy, utrzymując prosty – nie naiwny, ale i nie do końca dorosły – sposób patrzenia na rzeczywistość oraz opisywania kolejnych sytuacji. Nie odpowiada w o innych Żydach, koncentruje się tylko na swojej rodzinie: z chwilą zejścia do kanałów może rozszerzyć zakres obserwacji, prezentuje wydarzenia bez emocji, stara się skupiać na relacji, a nie na własnych emocjach, chociaż w przywoływanych migawkach nie brakuje i wyczulenia na uczucia innych. Dziewczyna staje się świadkiem śmierci i szantaży wśród zdesperowanych dorosłych. Wie, że wokół są robaki i szczury – i w związku z tym pogrążenie się w ciemności wydaje się nie najgorszym rozwiązaniem.

Nieustający strach, poczucie zagrożenia i brak nadziei zmienia obecność Poldka Sochy, który chce odpokutować za dawne grzechy. Lwowski kanalarz jest prawdziwym autorytetem dla Krysi i szybko staje się jej przyjacielem. Zrobi wiele, by ochronić rodzinę Chigerów, a jego pomysłowość i odwaga nie mają właściwie granic. W zapiskach Krystyny Chiger Socha jawi się jako człowiek bez skazy, jego portret jednak nie należy do wybielanych czy idealizowanych: w oczach małej dziewczynki to wizerunek w pełni uzasadniony. Przy „Poldziu” bledną wszelkie trudności i nawet kilkuletnie dziecko jest w stanie wytrzymać nieludzkie warunki życia.

Historia Krysi kończy się z wyjściem z kanałów i zamieszkaniem w domu, który znalazł uratowanym przez siebie Żydom Leopold Socha. Ale w życiu opowieść ta ma dalszy ciąg – to przedstawienie losów poszczególnych postaci. To im poświęcone zostało post scriptum – pod względem narracyjnym słabsze niż książka (przede wszystkim ze względu na faktograficzność i skrótowość w opisach), ale momentami nie mniej przejmujące. Zaspokaja też ciekawość czytelników co do wyboru dróg życiowych przez bohaterów i członków ich rodzin – a to z kolei przypomina, że „Dziewczynka w zielonym sweterku” to literatura faktu. Niekiedy wręcz trudnego do przyswojenia.

sobota, 28 stycznia 2012

Kuferek pełen wierszy

Drzewko Szczęścia, Warszawa 2011.

Skarb w kuferku

Są takie utwory, którymi dzieci kolejnych pokoleń niezmiennie się cieszą. Wiersze, które bronią się treścią, rytmem, melodyjnością, pomysłem, żartem czy po prostu dokonaniami autorów. Są wiersze, których po prostu nie wypada nie znać – bo kształtują kulturę i tożsamość narodową, a bez nich ciężko byłoby zrozumieć liczne współczesne odwołania międzytekstowe. Wiersze, których fragmenty trafiły do języka potocznego lub cytowane są jako komentarze do rzeczywistości, ciągle trafne i przydatne.

Takie właśnie utwory znaleźć można w książce „Kuferek pełen wierszy”. To zestaw utworów znalezionych u twórców od oświecenia po współczesność, dający przekrojowy obraz rozwoju literatury czwartej od czasów, w których nikt szczególnie mocno o twórczości dla dzieci nie myślał. Nie znaczy to, że pojawią się tu utwory przebrzmiałe – nawet jeśli będą męczyć śpiewnymi spieszczeniami, to uwiodą przyjemnym dla ucha rytmem, sylabicznym rozkołysaniem czy po prostu stroną brzmieniową.

Zaczyna się od Fredry i obrazu małpy w kąpieli oraz Pawła i Gawła. Książkę można podzielić na dwie części – w pierwszej znajdują się teksty składające się już na tradycję literacką, utwory z kanonu literatury pięknej, czasem tylko łączone z twórczością dla maluchów. Obok Fredry pojawiają się tu wiersze Mickiewicza i Słowackiego, Konopnickiej, Ignacego Krasickiego, Jachowicza, Czechowicza czy Józefa Ignacego Kraszewskiego. Część druga reprezentowana jest przez Wandę Chotomską, Natalię Usenko, Danutę Wawiłow, Tuwima, Kulmową, Papuzińską, Dorotę Gellner, Zofię Beszczyńską i Wierę Badalską. W części klasycznej wystąpi osiołek, któremu w żłoby dano, Stefek Burczymucha, Pani Twardowska, kotek, który był chory i leżał w łóżeczku czy dziad i baba (bardzo starzy oboje). Obok nich – serie bajek mniej znanych, więc również, chociaż z innych względów, atrakcyjnych dla dzieci. Owszem, zdarzają się tu bajki trudniejsze ze względu na brak jednoznacznego nakierowania na młodego odbiorcę, pojawią się i utwory o wyraźnej dydaktycznej wymowie. Z częścią współczesną wkracza do wierszy wyobraźnia – pojawiają się Rupaki i Słoń Trąbalski, król daje sobie zawiązać pod brodą różową kokardę, a kotek śni o mleczku.

„Kuferek pełen wierszy” jest jak kuferek pełen skarbów, tych najcenniejszych, bo literackich, skarbów, które zostaną w dziecku na całe życie. Z tymi utworami trzeba się zapoznać, a będzie się do nich wracać. Wydawnictwo proponuje krótki (choć przecież nie – zbyt krótki) przegląd historii literatury dziecięcej i zaledwie drobny wybór tekstów nowszych, lecz już klasyczniejących. To zestaw wierszy, które rozbudzają wyobraźnię.

To tom pięknie i starannie wydany, ale wydawca nie chce podlizywać się odbiorcom nadmiarem grafiki. Bartek Drejewicz, ilustrator, nie miał łatwego zadania: musiał połączyć w rysunkach tendencje literackie kilku wieków. Zdecydował się na pojedyncze motywy, tak, by obraz nie przytłoczył tekstu – wyłuskanego ze skarbnicy literatury pięknej. Lawiruje Drejewicz między symbolem, wyobraźnią i dosłownością, żeby nie zastępować maluchom kreskówek, a stymulować ich pomysłowość i kreatywność.

Ten tomik gromadzi utwory, z którymi niemal każdy spotkał się w dzieciństwie – zapewnia łatwy dostęp do arcydzieł literatury, trzeba więc wziąć go pod uwagę przy kontemplowaniu dziecięcej biblioteczki. Co ważne – ilość autorów i reprezentowanych epok literackich sprawia, że każde dziecko znajdzie tu coś dla siebie.


piątek, 27 stycznia 2012

Tony Fitzjohn: Tańczący z lwami. Moja afrykańska przygoda

Świat Książki, Warszawa 2012.

Wśród lwów

„Zabawne, że kiedy lew dopada człowieka, nie rozrywa go na strzępy” – tak brzmi pierwsze zdanie tomu „Tańczący z lwami”. Zaraz potem następuje opis ataku, jaki na Tony’ego Fitzjohna przypuścił jeden z jego podopiecznych. Zaczyna się zatem od trzęsienia ziemi, a dalej… trudno się już oderwać od lektury, choć nie jest to anegdotyczna i lekka opowiastka, a świadectwo olbrzymiej pracy, jaką podjęło dwóch ludzi, by ocalać dzikie zwierzęta i przywracać je naturalnemu środowisku. Pytanie, czy to zajęcie bezpieczne, w zasadzie już w pierwszym akapicie traci rację bytu. A ciekawość rośnie.

Sprawiający poważne problemy wychowawcze Tony wyrósł na buntownika, który nigdzie nie mógł zagrzać miejsca. Trafił w końcu do Kenii, do George’a Adamsona, starego już strażnika łowieckiego, który akurat potrzebował asystenta. Poprzedniego zabił lew. Tak rozpoczęła się afrykańska przygoda Tony’ego, który już od spotkania z pierwszym lwem wiedział, że tym właśnie chce się zająć. Działa u boku George’a, opiekując się kolejnymi zwierzętami i stawiając czoła nie dzikiej przyrodzie, a ludziom – utrudniającym życie dziwnymi przepisami, niebezpiecznym i nieprzewidywalnym. Uczył się, jak postępować z ogromnymi drapieżnikami, świętował ich sukcesy i martwił się ich porażkami. Codziennie igrał ze śmiercią, bo nawet oswojone lwy w pewnych warunkach mogły zaatakować.

Tom „Tańczący z lwami” wyraźnie dzieli się na dwie części. W pierwszej Tony uczy się opieki nad lwami pod okiem Staruszka George’a, który stał się szybko prawdziwym przyjacielem. Wspólnie z nim prowadzi obóz dla lwów – i chociaż do opieki nad jednym potrzeba dwóch dorosłych mężczyzn, zdarzało się, że zajmowali się naraz kilkoma dużymi grupami. W tej partii Tony przedstawia kolejne wzruszenia i osiągnięcia, radości, które zdradzają głęboką pasję i oczarowanie trudną pracą. Od czasu do czasu napomyka o swoim problemie z alkoholem, wspomina też o kolejnych dziewczynach, które z reguły przegrywały w końcu z lwami. Drugą część otwiera tragiczna śmierć George’a i odsunięcie Tony’ego od obozu – wydarzenia poprzedzone szeregiem bezsensownych biurokratycznych przeszkód w rozwijaniu działalności. Tony zaczyna w innym miejscu, tym razem chroniąc… likaony. I nosorożce. Poznaje Lucy i zakłada rodzinę.

Autor dość szczegółowo opowiada o swojej pracy w Afryce, życie prywatne i niedogodności niezwiązane z zajęciem odsuwając na dalszy plan. Obok elementów ściśle przygodowych czy momentami rozrywkowych (zabawy z lwami, naprawianie samochodu znalezionymi na pustkowiu „materiałami”) pojawia się tu całkiem sporo informacji o działalności na rzecz ochrony dzikich zwierząt i o trudnościach do przezwyciężenia. Kiedy do tekstu wkraczają ludzie, z reguły są to wrogowie, którzy nie przyniosą nic poza problemami. Najpierw przedstawianie Joy (kobiety, której opowieść przyczyniła się do powstania „Elzy z afrykańskiego buszu”) jako osoby oględnie mówiąc nieprzyjemnej może dziwić – potem okazuje się, że taka postawa ma swój głębszy sens. Mimo codziennej styczności z dzikimi zwierzętami najbardziej niebezpieczni dla autora są inni ludzie.

Czytanie o problemach polityczno-biurokratycznych przerywane jest wzruszeniami, którymi autor chce się dzielić – na przykład podziwianiem kolejnych młodych, które wypuszczone na wolność lwice przynoszą, by pochwalić się dawnym opiekunom. Nie sposób po tej książce nie pokochać wielkich kotów. A chociaż część tych opowieści brzmi, jakby była wyjęta z wyobraźni, zamieszczane w tomie zdjęcia przypominają o ich prawdziwości.

czwartek, 26 stycznia 2012

Jodi Picoult: Tam gdzie ty

Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.

Kobieca miłość

Do dwóch grup odbiorców powieść Jodi Picoult ma szansę trafić. Pierwsza to czytelniczki lubujące się w historiach obyczajowych z posmakiem romansu i szeregiem trudności do przezwyciężenia. Drugą grupę stanowić będą czytelnicy znający z własnego doświadczenia rozterki bohaterów. Bo „Tam gdzie ty” to powieść zaangażowana i przełamująca schemat damsko-męskich relacji miłosnych. Są tu trzy wyraźnie zarysowane kręgi tematyczne, wśród których na pierwszy plan wysuwa się związek lesbijski. Dwa pozostałe to niemożność posiadania dziecka oraz podporządkowanie życia religii.

Zoe przekroczyła czterdziestkę. Od dawna stara się ze swoim mężem, Maxem, o dziecko – lecz nawet metoda in vitro nie przynosi upragnionego szczęścia. Coraz bardziej zmęczony Max postanawia się rozwieść. Zoe, która jest muzykoterapeutką, poznaje Vanessę i, ku własnemu zaskoczeniu, zakochuje się w niej. Tymczasem Max uratowany przez pewnego pastora przed skutkami alkoholizmu, wstępuje do Ewangelicznego Kościoła Wiecznej Chwały. Lider tej grupy i wybawca Maxa znany jest z ostrych medialnych wystąpień przeciwko homoseksualizmowi. Nawrócony Max chce zawalczyć o czystość duszy Zoe, ale prawdziwa wojna rozpoczyna się z chwilą, gdy kobieta prosi o zgodę na wykorzystanie ostatnich trzech zarodków, by Vanessa mogła urodzić ich dziecko.

Obszerna to powieść i chociaż stworzona według reguł kreatywnego pisania i grająca na emocjach, miejscami przypomina forum. A to ze względu na przytaczanie argumentów obu stron i dokładne odzwierciedlanie dyskusji czy przebiegu sądowego procesu. Żeby uniknąć oskarżeń o tendencyjność, Picoult zmienia narratorów, dzięki czemu odbiorcy mogą poznać także nieujawnione poglądy Zoe, Vanessy i Maxa i czarno-białe motywacje ujrzeć w nieco innych, już nie tak oczywistych barwach. Autorka stara się oswoić temat miłości między dwiema kobietami za sprawą całego szeregu uczuć; to typowo kobiecy punkt widzenia – dla bohaterek fascynacja ciałem praktycznie nie istnieje, liczy się natomiast cały zestaw emocji – delikatności przy pocałunkach, wzajemnego uzupełniania się, poczucia bezpieczeństwa, szczęścia czy spełnienia. Żeby jeszcze bardziej uzwyczajnić ten wątek, Picoult rezygnuje z idealizowania – pojawia się zazdrość i pierwsze awantury, problemy, jakie istnieją w każdym związku. Do tego ciągle budzi sympatię do Zoe. Na początku to sympatia budowana na współczuciu dla kobiety, która traci kolejną ciążę. Potem jednak pojawia się kwestia zbuntowanej uczennicy, do której tylko Zoe, za sprawą niekonwencjonalnych pomysłów, potrafi dotrzeć.

Sympatię dla pary bohaterek wzmagać będzie także negatywne światło rzucane na ich wrogów. Pastor nawołuje do nienawiści w imię Boga – w pewnym momencie religia przeradza się w fanatyzm (choć w powieści dalej jest jak religia traktowana). Prawniczka Zoe jest kompetentna i dowcipna, prawnik Maxa – ograniczony i złośliwy. Takich drobiazgów w budowaniu atmosfery będzie w tomie sporo – towarzyszą one wygłaszanym przez obie strony racjom, co nie pozostanie bez znaczenia dla drugiej grupy odbiorców. Pierwszą przyciągnie jednak przede wszystkim sama fabuła i rozkład emocjonalnych napięć.

Przepychanki na temat homoseksualizmu składają się na publicystyczną warstwę tomu. Warstwa obyczajowa natomiast opisana jest w sposób, który zasługuje na uwagę: to przezroczysty styl, który uwypukla rozmieszczenie uczuciowych akcentów, nie odciąga myśli od treści i zapewnia rozrywkę także tym, którzy chcą się zrelaksować przy sentymentalnej obyczajówce.
To powieść ładnie zrytmizowana. Dołączona do niej została płyta z piosenkami, których słowa napisała Jodi Picoult, a muzykę Elen Wilber.

środa, 25 stycznia 2012

Jane Cunningham: Zakupy na obcasach

PWN, Warszawa 2012.

Kobiety w skLEPie

Istnieje mnóstwo stereotypów na temat różnic dzielących kobiety i mężczyzn – wśród nich wyjątkowo silnie rozpowszechniony jest pogląd o robieniu zakupów przez przedstawicieli obu płci. Jane Cunningham wespół z Philippą Roberts postanowiły przyjrzeć się temu zjawisku od strony marketingu – w pracy „Zakupy na obcasach” prezentują niewykorzystany jeszcze potencjał reklamowy i pokazują, jak powinny wyglądać zachęty do zakupu produktów, kierowane do pań.

Rozpoczyna się scenką, która doskonale obrazuje bezradność dyrektorów kreatywnych w obliczu reklamy, która ma działać na kobiety. W stereotypowym ujęciu, by wzbudzić ich zainteresowanie, wystarczy przemalowanie materiałów promocyjnych na różowo. Takiemu podejściu autorki się sprzeciwiają i usiłują wskazać elementy, które powinny cechować kampanię kierowaną do odbiorczyń. W tym celu przyglądają się różnicom w postrzeganiu świata przez kobiety i przez mężczyzn – sięgają po wątki, które także zyskały już wersje stereotypowe, różnice w myśleniu i postępowaniu: na tej postawie udowadniają, że nie może być mowy o jednym wspólnym sposobie dotarcia do nich w reklamie. Z analiz kobiecego punktu widzenia wyłuskują to, co zaprząta uwagę kobiet – i przenoszą to na budowanie marki produktów. Stopniowo staje się oczywiste, które pomysły nie mają szans na odniesienie sukcesu, a które będą strzałem w dziesiątkę. Komentują wybrane reklamowe trendy, by na ich podstawie wskazać męski pierwiastek w marketingu, tłumaczą cierpliwie, jakie rozwiązania przypadną do gustu mężczyznom, a nie przekonają pań, i podkreślają rolę kobiet w tworzeniu grupy docelowej danej firmy.

Wypracowują autorki cztery elementy kreowania najlepszych rozwiązań, tak typowego dla postawy kobiecej – spora część tomu poświęcona jest rozszyfrowywaniu owych kodów – ich pochodzeniu, poznaniu, motywacji i przełożeniu na mechanizmy reklamy. Piszą o tym, co dzieje się przy procesie decydowania o wyborze marki, sprawdzają w praktyce, które firmy zrozumiały konieczność dostosowania produktów do wymogów konsumentek i starają się złożyć z wypracowanych spostrzeżeń obraz idealnej kobiecej marki, tym samym bezlitośnie wskazując luki w świecie reklamowym.

Część rozważań przybiera formę komentowania ruchów konkretnych marek. Trzeba tu też zauważyć, że przedmiotem zainteresowania autorek nie są produkty z definicji adresowane do kobiet (najbardziej skrajnym przykładem będzie wątek proszków do prania, przywoływany jednak rzadko i przede wszystkim dla pokazania stereotypów myślowych), a przestrzenie uznawane dotąd, nawet nieświadomie, za domenę mężczyzn. Przy okazji opisywania strategii promocji pojawia się trochę ciekawostek ze sfery marketingu i pomysłów przełomowych dla konkretnych firm – zatem poza ciekawym opracowaniem, które przyda się twórcom kampanii reklamowych, czytelnicy znajdą tu interesującą opowieść o chwytach marketingowych. Całość napisana przystępnym językiem odnosi się do dziedziny życia, od której nie sposób dzisiaj uciec. Pozwala skonfrontować stereotypy z rzeczywistością, a wnioski czasem prowadzą w nieoczekiwaną stronę. Zamiast tendencyjnego opracowania o przewidywalnej zawartości otrzymujemy więc intrygujący poradnik…

wtorek, 24 stycznia 2012

Prunella Bat: Księżniczka na boisku

Drzewko Szczęścia, Warszawa 2011.

Księżniczki a sport

Księżniczki lubią kolor różowy, uczestniczą w balach, uczą się nienagannych manier i noszą piękne stroje. A przynajmniej to domena współczesnych księżniczek, bohaterek minipowieści pop dla małych dziewczynek. Różowe księżniczki, wytwór kultury masowej, nie muszą być jednak wcale nudne, co udowadniają uczennice pierwszej klasy szkoły średniej. Szkoły Księżniczek. Bo księżniczki poza różem, balami, manierami i strojami to zwykłe dziewczyny, które lubią spędzać ze sobą czas, mają swoje przyjaciółki (i wrogów) i czasem muszą walczyć o niezależność.

Bohaterki serii Szkoła Księżniczek to cztery przyjaciółki – rudowłosa i łobuzerska Vicky, czarnoskóra przyszła chemiczka Sunny, Lin – Azjatka, która kocha sztukę oraz Nell – zakręcona na punkcie rugby. I to właśnie pasja Nell stanie się podstawowym tematem tomiku „Księżniczka na boisku”. Surowa dyrektorka szkoły nie wyobraża sobie bowiem, że jej podopieczne mogłyby realizować się w tak brutalny sporcie, przebywać wśród tłumu kibiców i zajadać hot-dogi. Takie zachowanie jest sprzeczne z etykietą – księżniczki powinny tańczyć walca na balu. Ale Nell za namową przyjaciółek i przy wsparciu ich rodziców postanawia zawalczyć o swoje prawa. To niełatwe, bo tej pasji dziewczyny sprzeciwia się także jej despotyczna babka. Księżniczki muszą udowodnić, że nie są papierowymi postaciami, a ich świat nie wygląda wcale tak różowo jak otoczenie.

Sam motyw księżniczek jest zwykłym magnesem mającym przyciągnąć do lektury dziewczynki rozmiłowane w postaciach rodem z baśni i marzeń, choć tak naprawdę arystokratyczne pochodzenie i kwestia przyszłego królestwa nie ma tu żadnego znaczenia. Księżniczki równie dobrze mogłyby być po prostu wychowankami na pensji, uczennicami w szkole z internatem (tymi są naprawdę) – w końcu ich problemy i zmartwienia dotyczą prawdziwego świata. Jak w każdej poppowieści, i tu znalazło się miejsce na wątek miłości – pierwsze zakochanie, nieporadne, wzruszające, nieśmiałe i wywołujące rumienieć obojga bezpośrednio zainteresowanych rysuje się tu w tle. Także motyw wrednej koleżanki nie jest nowy. Za ukłon w stronę politycznej poprawności można uznać istnienie wśród czterech przyjaciółek dziewczyn o różnych kolorach skóry, ale i to zjawisko już w masowych czytadłach oswojono. Książka jest oparta na prostym problemie, łatwo przekładanym na zmartwienia odbiorczyń. Fakt, że dotknięte nim bohaterki są księżniczkami – nic nie znaczy.

Trochę zamieszania pojawia się w kwestii wieku bohaterek. W przekładzie polskim księżniczki są uczennicami szkoły średniej, w rzeczywistości to ciągle dzieci, bardziej przypominają co najwyżej dziesięciolatki – a że do takich mniej więcej odbiorczyń jest kierowana, można uznać, że to zabieg „udoroślający” postacie i pozwalający na snucie dalekosiężnych marzeń. Na tym polega przecież urok dzieciństwa.

Strona graficzna także przypadnie maluchom do gustu. Starszym zapewne ozdabiające kolejne strony marginesy z serduszkami czy różowe motywy na okładce wydadzą się kiczowate i wpadające w cały nurt „księżniczkowatości”, jednak dziewczynki będą zachwycone. Ilustracje w środku, czasem lekko mangowe, nie przytłaczają jednak nadmierną cukierkowością, dużo w nich za to niemal disneyowskich rysunków, imponujących wykonaniem. „Księżniczka na boisku”, poppowieść dla dzieci, ma naprawdę sporo zalet i przyjemnie się czyta. To wymarzona lektura dla kilkulatek zafascynowanych niedostępnym im światem z bajek.


poniedziałek, 23 stycznia 2012

Hanna Samson: Życie po mężczyźnie

Znak, Kraków 2012.

Zwierzenie i gra

Beztroski strumień świadomości. Retrospekcyjny monolog kobiety po przejściach, świadomej tego, jak kształtowało się jej życie, ile błędów popełniła i jak bezsensownie potrafiła się zachować. Zestaw zwierzeń mądrej po szkodzie bohaterki, która nie ma już nic do stracenia, patrzy w przeszłość i zamiast użalać się nad sobą, wpada w autoironiczny ton – jedyną możliwą formę obrony przed konsekwencjami nierozsądnych decyzji.

„Życie po mężczyźnie” Hanny Samson to literacki przegląd mniej lub bardziej banalnych doświadczeń dwukrotnej rozwodniczki, kobiety zrezygnowanej i niechętnej do wdrażania w życie jakichkolwiek zmian. Bohaterka powieści staje się ofiarą marazmu codzienności, przestaje widzieć sens w zwykłej krzątaninie. Zanurza się we własnych wspomnieniach, by uporządkować swoje życie i przez autoterapię dotrzeć do źródeł obecnych problemów. Widzi siebie jako pięcioletnie dziecko, nieustannie zawstydzane przez dorosłych, potem jako nastolatkę sugerującą opóźnienia umysłowe. Powraca do sytuacji, w których biernie poddawała się innym – przebiegłym czy sprytniejszym i odważniejszym, rówieśnikom, starszym, których przecież trzeba słuchać, facetom, z którymi chciałaby mieć dziecko. Przedstawia siebie jako życiowego nieudacznika, wiecznie w cieniu innych, wykorzystywanego i gnębionego niemal na własne życzenie. W krótkich strzępkach wspomnień wylicza własne porażki i dowody na bolesną przeciętność, aż do chwili, w której na horyzoncie zaczyna majaczyć wątek kryminalny.

Bohaterka opowiada o dawnych wydarzeniach, znajdując się w punkcie, w którym nic już nie może zmienić się na lepsze. Przyszłość jawi się równie nieciekawie jak teraźniejszość, a przeszłość jest zbiorem przykrości i pasmem niepowodzeń. Przeciętność zabija kobietę – chociaż daje też nadzieję na przetrwanie.

Co pewien czas rytuały owej morderczej codzienności zostają przerwane za sprawą sposobu ich prezentowania. Chociaż bohaterka zwykle wydaje się być zrezygnowana i pogrążona w raczej melancholijnym trybie egzystencji, kiedy mówi o wydarzeniach minionych, na które nie ma wpływu, wtrąca znienacka wulgaryzmy. Kumulują one złość, ale też wybijają postać z bezemocjonalnego trybu opowiadania. Da się wulgaryzmy odczytywać jako akt autoironii lub obraz bezradności kobiety doświadczanej ciągle przez los.

Hanna Samson buduje powieść, która sama w sobie wybrzmiewa jak autoterapia bohaterki. Tej nie trzeba psychologa – sama bowiem dochodzi do etapów, które zaważyły na jej życiu i stanie umysłu. Samson podejmuje z czytelnikami grę, w której samopoznanie bohaterki jest niemal równie istotne jak obecność życiorysu-układanki, zestawu analiz i ocen. Uśredniona egzystencja bohaterki zawiera elementy powieści o dojrzewaniu, a jednocześnie rzuca wyzwanie temu gatunkowi. Takich zabaw z konwencjami literackimi będzie w tym tomie dużo więcej – to one przejmują właściwy sens całej historii i pozwalają na cieszenie się lekturą, to one także zamieniają banalną w gruncie rzeczy opowieść o mało znaczących faktach z życia jednostki w międzytekstową sieć.

niedziela, 22 stycznia 2012

Zapach czekolady. Opowiadania i wiersze dla dzieci

Drzewko Szczęścia, Warszawa 2011.

Smak dzieciństwa

Jeśli zbiorek opowiadań i wierszy dla dzieci, to tylko taki jak „Zapach czekolady” – do takiego wniosku dojdzie zapewne całkiem spora część rodziców i ich pociech, zachwyconych bliskim im, a ujętym w bajkowe ramy światem. Tytuł-magnes wcale nie wyznacza zakresu tematycznego, co więcej – określa zaledwie niewielką cząstkę utworów, za to cząstkę bardzo apetyczną. Właściwym bowiem motywem jest w „Zapachu czekolady” dzieciństwo z jego najprzyjemniejszymi aspektami.

Drzewko Szczęścia postawiło na autorów sprawdzonych oraz na historie z górnej półki. W tomiku znalazło się kilka opowiadań ze starej dobrej serii „Poczytaj mi, mamo”, trochę tekstów nowych, napisanych przez autorów, którzy udowodnili już, że w literaturze czwartej nie znaleźli się przypadkowo, prace bajkopisarzy różnych pokoleń. Wesołe wiersze z dobrymi puentami przeplatają się tu z prozą, a wszystkie gatunki charakteryzuje nastawienie na dziecięcy sposób postrzegania rzeczywistości. Zwyczajność miesza się tu z wytworami fantazji, a pomysłów wcale nie przytłaczają obowiązkowe według niektórych twórców i wydawców pouczenia czy pedagogiczne wstawki. Nie zawsze morał jest jasny i oczywisty – czasem zmusza do przemyślenia sytuacji i podjęcia próby samodzielnego ocenienia postaci, książka zatem będzie długo służyć dzieciom.

Wśród autorów znaleźli się m.in. Wanda Chotomska, Danuta Wawiłow, Joanna Papuzińska, Joanna Kulmowa, Dorota Gellner, Grzegorz Kasdepke czy Anna Onichimowska. Gwarantują oni wysoką jakość tomiku – i rzeczywiście w wybranych do „Zapachu czekolady” miniaturkach nie ma tekstów słabych. Jasne, że niektóre utwory zainteresują malucha mniej, inne bardziej – ale i rozpiętość tematyczno-formalna staje się tu atutem. Autorzy zdradzają dobrą znajomość dziecięcej psychiki, obserwują świat z tym samym zadziwieniem, które cechuje kilkuletnich odbiorców. Jeśli próbują do czegoś przekonać, nigdy nie robią tego nachalnie. Zamiast tłumaczyć, że przedszkole jest fajne, pozwalają bohaterom na tęsknotę i płacz za rodzicami – dopóki postacie same nie dojdą do właściwych wniosków. Są w końcu bardziej wiarygodne niż dorośli. Zatem dorośli autorzy skrywają się pod maskami dzieci i… trafiają im do przekonania. Sama pamiętam, jakie wrażenie robiły na mnie niektóre z tych utworów, poznawane w dzieciństwie – do dziś brzmią znajomo i atrakcyjnie.

Ten tomik to prawdziwy skarb dla każdego dziecka. Zawiera opowiadania, które odwzorowują rzeczywistość bądź są królestwem fantazji – i rymowanki łatwo wpadające w ucho. Dziecięcy bohaterowie przeżywają tu przygody przeważnie niezbyt wydumane, z codzienności lub z pogranicza jawy i snu – tym łatwiej jest im trafić do wyobraźni najmłodszych czytelników. W dodatku, skoro mamy do czynienia ze zbiorkiem różnych tekstów, nie ma też mowy o monotonii i znużeniu odbiorców - każda bajka oznacza przecież nowe emocje, najczęściej w dodatku te pozytywne, większość łączy się ze śmiechem, radością, poczuciem uszczęśliwienia czy ulgą.

Marcin Bruchnalski, autor ilustracji, wybiera przeważnie sylwetki bohaterów (lub ich fragmenty czy rekwizyty z wierszyka), rzadziej decyduje się na rysunki całostronicowe. Ma prostą kreskę (lecz nie powtarza raz zastosowanego pomysłu – czy to na rysy twarzy, czy – na tło), jego postacie budzą sympatię. W „pełnych” obrazkach z kolei eliminuje z tła niepotrzebne drobiazgi, woli duże i wyraźne kształty, które nie zmęczą nawet najmłodszych odbiorców. „Zapach czekolady” to książka przyjazna dziecku, tom, który zachowuje smak dzieciństwa.

sobota, 21 stycznia 2012

Luka Brajnović: Pożegnania i powroty. Wspomnienia z czasów wojny i wygnania

Trio, Warszawa 2012.

Wygnanie i pamięć

Wielka historia często wydaje się najbardziej pasjonująca nie przez pryzmat wydarzeń, które trafiają do podręczników, ale przez prywatne zwierzenia ludzi anonimowych w obliczu dowódców czy rządzących. Próby zachowania normalności w najcięższych chwilach, drobne akty bohaterstwa, których wielka historia nawet nie odnotuje – to wszystko przyciąga do pamiętnikarskich zapisków całkiem szerokie grono czytelników. Ci, by zaspokoić voyeurystyczne instynkty, chętnie śledzą doświadczenia innych. Przy okazji niejako mogą poznawać inny wymiar okrutnej dla jednostek wielkiej historii.

Luka Brajnović wprowadza czytelników w świat bałkańskich konfliktów. W swojej książce „Pożegnania i powroty” przedstawia drobny, ale dramatyczny fragment życia w Chorwacji lat 40. XX wieku, a potem swoją tułaczkę po Europie – aż do ponownego połączenia się z żoną po kilkunastu latach rozłąki. Tom nieżyjącego już dziennikarza rozpoczyna się od aresztowania: dwudziestodwuletni człowiek zostaje zatrzymany za krytykę Mussoliniego. Udaje mu się uciec, lecz już dwa lata później wpada w ręce komunistycznych partyzantów i niemal cudem unika rozstrzelania (chociaż jest świadkiem egzekucji dokonanej na współwięźniach). Ucieczka z obozu koncentracyjnego pociąga za sobą w późniejszym czasie konieczność opuszczenia kraju – autor musi pozostawić żonę i pięciomiesięczną córeczkę – i szuka swojego miejsca, by w końcu trafić do Madrytu. Procesowi poznawania nowej kultury i odkrywania uroku życia bez nieustannego zagrożenia towarzyszy stały refren: ciągłe przeszkody w połączeniu się z żoną, a i próby zrozumienia oraz jak najpełniejszego uchwycenia losu wygnańców i ich rodzin.

Podtytuł tej książki, „Wspomnienia z czasów wojny i wygnania”, w pełni oddaje jej zawartość, ale nie powie nic o stylu. Tymczasem Brajnović pisze ze świadomością fachu reportera, momentami niemal zamieniając się w pisarza, zdolnego nie tylko dostrzec, ale i przenikliwie oddać fakty w tekście prywatnym lecz nieprzeznaczonym dla wąskiego grona odbiorców. Jest w tomie autentyczny, a jednocześnie widać tu też zamiłowanie do literackiego ujmowania rzeczywistości. Autor nie komplikuje specjalnie warstwy tekstowej, proponuje utwór przejrzysty i logiczny wywód – a jednocześnie widać u niego nastawienie na większe grono czytelników, to nie są wspomnienia spisywane dla siebie i bliskich, a raport z życia z dala od rodziny.

Brajnović poza serią prywatnych doznań i przemyśleń skupia się jeszcze na dwóch istotnych kwestiach. Po pierwsze – prowadzi niby to na marginesie książki lekcję historii nieznanej, przez własne losy pokazuje dzieje najnowsze Chorwacji, zastanawia się nad istotą konfliktów bałkańskich i przyszłością regionu – te refleksje nigdy nie zdominują podstawowego i subiektywnego nurtu wspomnień, ale są w tomie ważne. Po drugie natomiast wprowadza a raczej przypomina o wartościach i celach w życiu. Sprawdza, co może dodawać sił i odwagi w trudnych chwilach, daje świadectwo niezłomności. Portret człowieka, który żyje w zgodzie z własnymi ideałami, nie idzie na ustępstwa, by odnieść chwilowe i przyziemne korzyści – to jeden z wymiarów „Pożegnań i powrotów”. Zyskuje on rangę uniwersalną, bo przecież w każdych warunkach można dokonywać czynów bohaterskich – nawet jeśli bohaterstwo oznaczać będzie „jedynie” spokój sumienia.

„Pożegnania i powroty” są tomem, który czyta się niemal jak powieść – ma na to wpływ między innymi dobrze rozłożone napięcie i literacka świadomość autora. To jednocześnie źródło wiedzy, ponadczasowych przesłań i emocji – a przy tym i nieschematyczna opowieść o człowieku, który nie do końca mógł wpływać na własne losy.

piątek, 20 stycznia 2012

Urodziłam się dziewczynką

Joanne Harris, Deborah Moggach, Marie Phillips, Kathy Lette, Xiaolu Guo, Tim Butcher, Irvine Welsh

Świat Książki, Warszawa 2011.

Krzywda dzieci

Objętościowo niepozorny tom „Urodziłam się dziewczynką” zawiera ogromny ładunek emocji, a i niezgody na okrutne losy dziewczynek i kobiet w krajach ogarniętych biedą. Siedmiu autorów wybrało się do siedmiu różnych państw (między innymi do Ugandy, Ghany, Kambodży i Brazylii), żeby na własne oczy zobaczyć, jak traktuje się tam panie – i czego im potrzeba, by mogły odmienić swój los. W efekcie powstało siedem opowiadań zróżnicowanych gatunkowo, od kształtu fabularnej historii po uczuciowy i gwałtowny reportaż, skupionych wokół tematu dyskryminacji płciowej – a właściwie wokół braku szansy na zaspokojenie elementarnych potrzeb bohaterek.

Są tu młode dziewczyny gwałcone przez znajomych rodziny, dzieci rodzące dzieci (przy okazji tego tematu porusza się zagadnienie nauk Kościoła i tego, że pomoc czy wsparcie kończy się z momentem przyjścia na świat dziecka), są szkoły, w których na kilkaset dziewczynek przypada jedna toaleta. Jest temat okaleczania narządów płciowych, prostytucji, cichego przyzwolenia na wykorzystywanie seksualne przez pracodawców i nauczycieli, a i kultura macho, która nie daje możliwości zmiany zastanego porządku. Czasem też pojawiają się historie jednostkowe – przypadek dziewczynki, która wychowała się w dżungli czy sprawa szczęśliwej mężatki, która padła ofiarą zgorzkniałego, mszczącego się na swojej siostrze ładowacza telefonów – te przypominają o indywidualizmie bohaterek, o marzeniach i nadziejach każdej z nich.

W tle kolejnych historii rozgrywają się kolejne kataklizmy i wydarzenia, które uniemożliwiają normalną egzystencję. Bywa, że spokój odbiera wojna, handel ludźmi, biega, pchająca do sprzedawania własnego ciała, nauki autorytetów, czy lokalne zwyczaje. Dziewczynki nie mogą walczyć o swoją godność, choć nie wszystkie zgadzają się na los – lecz ich sprzeciw zwykle nie ma większego znaczenia, skazany jest na porażkę, prowadzi do poczucia bezsilności i wreszcie poddania się. Trzeba siły, żeby zmienić lata (lub wieki) tradycji, trzeba odwagi, żeby przeciwstawić się tym, którzy wiedzą lepiej, trzeba determinacji, żeby wytrzymać samotną walkę Nie wszystkie bohaterki zdobędą się na to.

Plan, organizacja broniąca praw dziecka, próbuje dotrzeć do pokrzywdzonych i nieść im pomoc. O działaniach Planu przeczytać można w tym tomie, tomie, z którego dochód zasili konto organizacji. Warto jeszcze zwrócić uwagę na postawy autorów. O strategiach ich działania – gromadzeniu informacji i szukaniu tematów do opowiadań – dowiadujemy się ze wstępu. Ale poszczególni pisarze czy dziennikarze nie zawsze ukrywają się za fabularyzowaną treścią: zdarza się, że uzewnętrzniają własne emocje, wybuchają gniewem i wylewają z siebie żal bezpośrednio w opowieściach. Paradoksalnie to nie chłodny pisarski profesjonalizm, a te nagłe reakcje stają się w lekturze najcenniejszym elementem. Wygładzone i starannie dopracowane historie, oparte na faktach, lecz pozbawione chropowatości relacji naocznego świadka krzywd dzieci, zaczynają brzmieć nie tyle fałszywie, co mniej przekonująco. Z niesprawiedliwościami tymczasem wygrać można tylko dzięki terapii szokowej – tak przynajmniej wnioskować można, śledząc tę przejmującą lekturę.

czwartek, 19 stycznia 2012

Michael Wagner: Tata i ja. Ruszajmy się!

Drzewko Szczęścia, Warszawa 2011.

Pochwała sportu

Spędzanie czasu z tatą to ważny element życia każdego malucha – podobnie jak ruchowe zabawy. Josh Undy zna te prawdy bardzo dobrze, a że stracił mamę, kiedy miał cztery lata, jego ojciec robi wszystko, by człowiek nie czuł się z tego powodu źle. A i sam Josh chce dbać o samopoczucie taty. Obaj świetnie się rozumieją. Czasem dokuczają sobie bądź rzucają rozmaite wyzwania, ale najważniejsze, że mogą na sobie polegać. Michael Wagner w tomie Tata i ja. Ruszajmy się” proponuje małym odbiorcom zestaw opowiadań – rozdziałów osnutych wokół nietypowych sportów i zabaw.

Josh widzi, że tata jest smutny z powodu Amy, kelnerki, którą obaj niedawno poznali. Żeby odwrócić jego uwagę od zmartwień, wymyśla grę „biegnij, aż się zatrzymasz” – wyścig, którego finał nastąpi dopiero po zaprzestaniu biegu. Cała pierwsza historia toczy się w tym rytmie, a czytelnicy dowiedzą się z tego rozdziału sporo o życiu Josha i jego taty, niby to na marginesie relacjonowanej na bieżąco rozrywki. Bo chociaż dla bohatera-narratora ważny jest sam bieg i wygrana za wszelką cenę, pojawia się tu i szorstka przyjaźń obu postaci, i wizja ich poczucia humoru, i elementy z przeszłości. Na podstawie zachowania bohaterów można całkiem sporo powiedzieć o rodzinie Undych. A przy tym i spotkać się z przepisami na ciekawe zabawy (niekoniecznie w relacji dziecko-rodzic – mogą umilić czas i w gronie rówieśników), czy z tematami trudniejszymi.

Wagner uruchamia wyobraźnię, żeby sport potraktować z przymrużeniem oka, ale i tak, by zachęcić dzieci do aktywności fizycznej, wystarcza sama atmosfera, którą stwarza. Josh i jego tata bawią się nieustannie. Biegają, grają w rowerowe polo, siłują się stopami czy tańczą. Cieszą się ruchem, nawet gdy podczas gry ktoś (zwykle Josh) postępuje nieuczciwie, żeby wygrać. Lecz przecież ostatecznie wygrana nie ma znaczenia – poza chwilową radością nie przynosi więcej emocji niż sam udział w grze. Josh dzielnie walczy, lecz porażka nie przygnębia go nawet na chwilę – bo chodzi o coś więcej. Tata nie ma zamiaru faworyzować pociechy – dzięki temu relację ojciec-syn uzupełnia jeszcze swoista kumpelska zależność.

Proponując przyjemną i wesołą historyjkę, tworzy Michael Wagner punkt wyjścia do nakreślenia głębszych tematów. Josh pochodzi z niepełnej rodziny – śmierć matki nie jest już przyczyną wyrażanego żalu, natomiast zagadnienie do przepracowania wiąże się z obecnością nowej kobiety w życiu ojca. Amy jest ważna dla taty Josha – chłopiec zdaje sobie z tego sprawę i nie przejawia oznak zazdrości. Akceptuje Amy, a nawet stara się pomagać tacie, rozmawiając z nim o swoich uczuciach wobec mamy i nowej potencjalnej partnerki ojca. Dojrzale szuka porozumienia i uważnie obserwuje, a ze swoich obserwacji wyciąga celne wnioski. Pojawia się w tym tomiku i problem obcości (cudzoziemcy, nowi sąsiedzi Josha, zostają jednak serdecznie przyjęci i włączeni do szalonej gry), i – kłopot z krewnymi, którzy mimo dobrych chęci szkodzą czasem bliskim.

Po każdym rozdziale Wagner przygotował zagadki – raz to krzyżówka, do której haseł szuka się w przeczytanym tekście, raz literowe uzupełnianki, wyszukiwanka i kurs tańca. Autor motywuje do działania (momentami aż zdarza mu się przesadzić z entuzjazmem i ilością pochwał, ale dzieciom będzie się to podobać), zwraca się jako Josh do młodych czytelników. W samym tekście także dużo jest emocji, ale i sensownych, przyjemnych w lekturze opowieści. Gus Gordon również nadał książce lekkości za sprawą ilustracji komiksowych, wpadających w styl „Mikołajka”. To energetyczna lektura dla każdego dziecka.

środa, 18 stycznia 2012

Gyula Böszörményi: Kolory ludzi

Namas, Poznań 2011.

Lekcja życia

Tytuł tej książeczki wyjaśnia wszystko. Wiadomo, że w kolejnej baśni opublikowanej przez Namas pojawi się temat akceptacji odmienności ludzi różnych ras i ich równości wobec siebie. Nie ma tu jednak mówienia o współczesnych problemach wprost, Gyula Böszörményi cofa się do mitycznego początku, prezentuje uwolnioną od religii i wyznań baśń o stworzeniu człowieka – i u źródła szuka zarówno przyczyn zróżnicowania przedstawicieli homo sapiens, jak i argumentu o ich równym statusie.

Żeby uniknąć sakralnych skojarzeń czy motywów Böszörményi parą stwórców czyni dwoje staruszków – Ojczulka Niebo i Matulę Księżyc. To oni po wymyśleniu świata pracują jeszcze nad ostatnim jego składnikiem – człowiekiem. Niebo lepi człowieka, lecz nie jest z niego do końca zadowolony, stara się zatem znaleźć przyczynę. Księżyc pomaga mu, twierdząc, że biegające po świecie białe – wszystkie jednakowe – ludziki przyprawią ich tylko o ból głowy i trzeba nowe dzieło jakoś zróżnicować. Zabawa trwa w najlepsze, ale tylko Matka-Księżyc zdaje sobie sprawę z jej konsekwencji. Niewesołe wieszczenie nie przybiera tu jeszcze konkretnego kształtu, pozostawia świat w niedopowiedzeniu, z którego dziś ludzie zdają sobie sprawę.

Temat rasowej równości został w tej baśni poruszony z innego niż zazwyczaj punktu widzenia. Dzieci są świadkami powstawania życia i mogą przekonać się, że poza czystym przypadkiem i zachciankami demiurgów nic nie decydowało o kolorze skóry. Wszyscy ludzie – różowi, żółci, brązowi, czerwoni i czarni – są piękni i w takim samym stopniu cieszą ich autorów. Żaden z nich nie ma powodu, by czuć się lepszym niż pozostali – bo każda wybrana przez Stwórców barwa oznacza coś miłego i dobrego. Zamiast dowodzenia o jednakowości ludzi, mają dzieci więc tę jednakowość unaocznioną – na początku wszyscy byli bezbarwni, niepomalowani.

Książkę przenika dobroduszny humor, momentami nieco rubaszny, płynący przede wszystkim z postawy Ojczulka Niebo: on zachowuje się bardziej niedojrzale, jest jak dziecko, które cieszy się stworzoną właśnie zabawką, a swoje błędy, chociaż widoczne dla innych, próbuje zatuszować. Jest całkowitym przeciwieństwem Księżycowej Matuli – rozważnej, mądrej i odpowiedzialnej. Kontrast między dwojgiem stwarzających świat staje się zatem źródłem komizmu. Zabawne okazuje się też samo ocenianie człowieka: pięciu palców, zwinnych nóżek czy zgrabnej główki – mówienie o nim jak o zabawce (którą dla wszechmocnych istot jest) zapewne spodoba się dzieciom. Przy okazji pojawia się i wyjaśnienie, dlaczego każdy człowiek jest inny – przy lepieniu kolejnych egzemplarzy, mimo starań, pojawiały się różnice wzrostu czy tuszy.

Kobietą Niebo postanowił zająć się później, gdy już dopracuje mężczyznę. Dlatego też wszystkie postacie w tomiku na rysunkach, nagie – tak jak zostały stworzone – są mężczyznami (a właściwie karykaturami mężczyzn, bo tułów, głowę i nogi stanowi u nich jeden kształt, do tego dorysowane zostały ręce, włosy i penisy – kolejne tabu w literaturze czwartej, a właściwie w ilustracjach, zostało przełamane). Írisz Agócs przedstawia te niezgrabne, niedbale narysowane sylwetki tak, jakby ich autorami były dzieci. W samej książeczce natomiast proponuje kolorowe ilustracje utrzymane w aurze baśniowości i zrodzone z plątanin kresek.


wtorek, 17 stycznia 2012

Andrzej Wielowieyski: Na rozdrożach dziejów. Historie prawdziwe i alternatywne

Collegium Civitas, Europejskie Centrum Solidarności, Trio, Warszawa 2012.

Historia inaczej

Pisanie o dziejach minionych wyzwala często pytania o proporcje między literackością a matematyczną niemal ścisłością. Wielu odbiorców nie zgadza się na interpretowanie faktów, wybierając raczej tych faktów rejestr i beznamiętny, pozbawiony ocen czy prywatnych upodobań historyka opis. W związku z tak restrykcyjnym podejściem do tematu nawet mowy być nie może o jakichkolwiek próbach ucieczki od schematycznych prezentacji w stronę choćby teoretycznego sprawdzania, co by było, gdyby. Jednak Andrzej Wielowieyski udowadnia, że zabawa historią, jeśli oparta jest na rzeczowym analizowaniu wydarzeń, może budzić ciekawość i dostarczyć niebanalnej lektury.

„Na rozdrożach dziejów” to publikacja, która poza sporą porcją rzetelnej historycznej wiedzy przekazanej przystępnie i z gawędziarskim zacięciem, prezentuje historie alternatywne i zaspokaja ciekawość odbiorców. Być może część czytelników nigdy nie zadawała sobie pytania o niewykorzystane drogi postępowania i możliwości, przed jakimi stawali rządzący. Wielowieyski pisze o tym, jak potoczyłyby się losy kraju i narodu, gdyby w konkretnych punktach przeszłości ktoś podjąłby inną decyzję. Nie ma tu mowy o dowolnych i swobodnych interpretacjach czy planach oderwanych od rzeczywistości. Choć może kusiłoby odbiorców całkowite odrzucenie prawdziwej historii i zastąpienie jej historią alternatywną (co staje się domeną powieści o tematyce futurystyczno-historycznej) uchwycone przez znawcę tematu, to jednak Andrzej Wielowieyski nie wpada w pułapkę fantazjowania, jego alternatywne scenariusze dotyczą tylko wybranych wątków (zdarza się, że mogących zmienić losy świata, do najbardziej ekstremalnych należy pytanie, co by było, gdyby Polska porozumiała się z Hitlerem zanim doszło do wybuchu drugiej wojny światowej).

Jak to wygląda od strony tekstowej? Autor snuje powieść o dawnych dziejach (stopniowo dochodząc do historii najnowszej). Rozpoczyna wędrówkę po 1410 roku, pyta o przyczyny upadku Rzeczpospolitej Obojga Narodów, przechodzi następnie do czasów Napoleona, okolic drugiej wojny światowej, wreszcie do schyłku PRL-u. Przedstawia dzieje kraju, szczególną uwagę poświęcając wybranym decyzjom i postawom rządzących, nie interesują go opisy bitew, stronę militarną przysłania polityka. I kiedy dochodzi Wielowieyski do momentu, w którym coś mogło mieć inny przebieg – bo istnieją przesłanki dotyczące innych wyborów – odrywa się od prezentowania faktów na rzecz budowania strzępków historii alternatywnej. To zapewnia ożywcze i odświeżające spojrzenie, na nowo budzi zainteresowanie skostniałymi już wydarzeniami. Historia nagle zaczyna tętnić życiem – bo nie funkcjonuje jako zestaw następujących po sobie zjawisk, a jako seria wyborów, nie zawsze oczywistych. Czasem autor decyduje się na przywoływanie różnych wariantów historii, ale też stara się znaleźć uzasadnienia dla nich – tu nic nie bierze się z wyobraźni.

Opisy historycznych wydarzeń są tu dość upraszczane, jakby Wielowieyski chciał popularyzować wiedzę i trafić do niezainteresowanych tematem za sprawą lekkiego pióra. Niby unika ocen, a czasem zdarzają mu się niemal kolokwialne zwroty – które tylko pozwalają oswoić temat. Co ciekawe, najlepiej czyta się fragmenty o historii najnowszej, o wydarzeniach, których autor był uczestnikiem i świadkiem – i do udziału w których otwarcie się przyznaje. Trzeba też pamiętać o olbrzymiej ilości fotografii i podpisów (które często pełnią rolę biograficznych przypisów). Wszystko to sprawia, że tom „Na rozdrożach dziejów” staje się dobrą lekturą dla szerokiego grona odbiorców.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Sarolta Szulyovszky: Wdzięczny kwiat

Namas, Poznań 2011.

Śmierć i życie

Ta historia, którą Sarolta Szulyovszky zaczerpnęła z życia prababci, przechodzi niepostrzeżenie w baśń, która nie ma na celu wyjaśniania zjawisk rządzących światem, ale jest w rzeczywistości głęboko zakorzeniona. Do tego dodać należy mocno liryczny nastrój, atmosferę niedopowiedzenia i niepewności. „Wdzięczny kwiat” to również opowieść dobra jako punkt wyjścia do rozmów z dzieckiem – rozmów trudnych, bo dotyczących przemijania, umierania i rytmu natury.

Szulyovszky buduje bardzo prostą narrację – babcia Kato, mimo podeszłego wieku, codziennie wychodzi do ogrodu i zajmuje się rosnącymi tam kwiatami. Niespodziewanie dla niej samej wśród wypielęgnowanych rabatek pojawia się kwiat o nadzwyczajnej urodzie, silny i piękny, a poza tym… sztuczny. Tylko ten kwiat może przetrwać złą pogodę, a nawet nadchodzącą zimę. Babcia Kato dziwi się temu zjawisku, ale i cieszy się nim: może w końcu podziwiać kwiat nawet wtedy, gdy inne tracą barwy i więdną. Babcia Kato codziennie pojawia się wśród grządek, aż pewnego dnia znika – a razem z nią znika też sztuczny kwiat z ogrodu. Wśród rabatek biega wnuczka – a wraz z nią w ogrodzie pojawia się nowy, na razie mały kwiatek. Wiadomo, że będzie trwał tak długo, jak długo żyć będzie wnuczka, a potem zniknie bez śladu, a na jego miejscu wyrośnie nowy sztuczny kwiat.

Opowiedziana, a właściwie nieopowiedziana naprawdę historia prozatorska uzupełniona jest wierszem, którego każdy wers stanowi jednocześnie komentarz dla całostronicowej ilustracji. W tym wierszu, a przynajmniej w jego polskim przekładzie, pojawia się pewne wyjaśnienie nieobecności babci – ta razem z kwiatem poszła do nieba. Tłumacz również w tym utworze eufemizuje umieranie, co sprawia, że łatwiej będzie wyjaśnić dzieciom rytm natury bez straszenia ich czy niepotrzebnego zasmucania. Zniknięcie babci nie wiąże się z cierpieniem czy przerażeniem, historia podsyca jeszcze naturalność tego zjawiska, a nadanie całości kształtu baśni sprawia, że łatwiej przyjąć wiadomość o nieuchronnym dla każdego losie. Realizm tej opowieści zatraca się w braku jasnego i logicznego wyjaśnienia zjawiska, sztuczny kwiat jest jedynie pretekstem do pokazania, że ludzie nie żyją wiecznie.

Autorka (właściwie dwoje autorów, wiersz jest dziełem projektanta graficznego) daje nam popis literackiej wrażliwości i talentu do obserwacji podbarwionej poetyckością. Nie chodzi tu przecież o porywającą fabułę, a o ogólny klimat, wytwarzany za sprawą nie zawsze konkretyzowanych scenek i powtarzalność zachowań. W wierszu widać z kolei niemal prozatorską precyzję – tu nie ma miejsca na redundantne opisy czy upajanie się słowem. W tym wypadku wiersz jest rodzajem skrótu, który porządkuje tekst i ukierunkowuje uwagę odbiorców. Uniemożliwia też linearną lekturę, a raczej zapewnia istnienie podwojonego czytania – żeby nie stracić zrytmizowanych i rymowanych fraz, trzeba bajkę rymowaną przeczytać po prostu osobno.

Także ilustracje w tym tomiku są dziełem autorki. Pojawiają się zawsze na prawej stronie i zajmują całą jej powierzchnię (wyłączając dolny margines – miejsce na wersy wiersza). W tych artystycznych malunkach ludzie mają nieco zdeformowane sylwetki i twarze, za to kwiaty są artystycznym majstersztykiem. Nie zawsze obrazy są dosłownym powieleniem treści historii, czasem dopowiadają jej elementy lub stanowią drobne, mało istotne z punktu widzenia fabuły dopowiedzenie. O wysokiej jakości tomiku świadczyć może pierwsza nagroda w Międzynarodowym Konkursie Pisarzy i Ilustratorów Książek dla Dzieci w kategorii książek dla dzieci w wieku od 6 do 9 lat.

niedziela, 15 stycznia 2012

Bobbi Brown: Perfekcyjny makijaż

Galaktyka, Łódź 2011.

Sekrety makijażu

Na rynku mnóstwo jest wszelkiego rodzaju poradników. Profesjonaliści – uznani i doceniani – dzielą się ze zwykłymi odbiorcami wiedzą i doświadczeniem. W tematycznej różnorodności znalazło się także miejsce dla sztuki makijażu: Bobbi Brown opowiada czytelniczkom o tajnikach zawodu makijażysty – pomaga swoją publikacją zwykłym odbiorczyniom, a także kolegom po fachu, bo „Perfekcyjny makijaż” przedstawia również drogę do kariery w tym zawodzie. Chociaż autorka ma własną firmę kosmetyczną (o której parę razy mimochodem przypomina), nie reklamuje w tomie własnych produktów, nie interesuje jej przywoływanie firm, a ogólna refleksja nad dostępnymi kosmetykami. Podejmowanie decyzji i eksperymentowanie z przyborami do makijażu pozostawia odbiorczyniom.

Wzorem chociażby plastycznych podręczników, rozpoczyna Brown od właściwej pielęgnacji skóry oraz od kompletowania kosmetyczki – a raczej kosmetyczek, bo według autorki najlepiej mieć kilka zestawów na różne okazje (wyjście wieczorowe czy do klubu fitness). W poradach dotyczących zakupów zwraca specjalnie uwagę na termin ważności kosmetyku. DO tematu dbania o skórę podchodzi poważnie, pisząc także o zasadach odżywiania się czy o trybie życia. Przedstawia charakterystyczne rodzaje skóry i problemy, z którymi mierzą się panie. Rozdział o pielęgnacji kończy wykaz składników kosmetyków – autorka rozszyfrowuje tajemniczo brzmiące nazwy i ich wpływ na ciało.

Właściwy makijaż zaczyna od pokazu stosowania korektora. Brown przyznaje się w książce, że jest przeciwniczką cieni pod oczami – na kilku przykładach zatem przedstawia różnice „przed” i „po” – używa korektora tylko przy malowaniu jednego oka, więc dzięki zdjęciu całej twarzy czytelniczki mogą od razu sprawdzić sensowność używania kosmetyku. W dalszej części książki koncentruje się na wyborze i sposobie aplikowania pudru, stosowaniu samoopalacza i bronzera, różu, szminek i koloru na brwi oraz cieni do powiek. Cierpliwie, krok po kroku, pisze o stosowaniu kolejnych kosmetyków (a wszystko ilustrowane jest zdjęciami ale nie schematami czy rysunkami, jakie można znaleźć w kolorowych magazynach). Autorka przy tekście uwzględnia różne kolory skóry, a po pewnym czasie ogranicza się do dodawania porad dla kobiet o azjatyckich rysach. Kiedy kończy partię przeznaczoną dla amatorek – pełną podpowiedzi i porad, rozwiązań możliwych problemów i pomocy w rodzaju zestawień kolorów, przechodzi do bardziej zaawansowanego poziomu. W drugim etapie pisze o makijażach specjalnych, chociaż bardziej stara się zaproponować proste sztuczki i techniki niż konkretne rozwiązania. Wśród rozdziałów pojawia się tu makijaż ślubny, wieczorowy, makijaż dla nastolatki i kobiety dojrzałej, kobiety w ciąży czy zmęczonej po ciężkim dniu. Wreszcie w ostatniej części tomu znajdują się porady dla fachowców. Brown przekonuje, że warto z makijażem eksperymentować, ale podpowiada też, jak zachować profesjonalizm. Uczy, co powinno znajdować się zawsze pod ręką i co zabierać do pracy – czyli kompletowania kosmetyczki makijażystki, budowania własnego portfolio czy zachowania podczas pokazów mody albo na planie filmowym. Cały tom kończy się krótką i dowcipną historią makijażu od czasów prehistorycznych.

Książka pełna jest artystycznych zdjęć, przedstawiających faktury i barwy rozmaitych kosmetyków. Te wypełniacze miejsca przykuwają wzrok i budzą zainteresowanie – owszem, mnóstwo tu również fotografii o przeznaczeniu użytkowym – te jednak nie zachwycają tak bardzo jak artystyczne impresje.
Autorka utrzymuje styl poradnikowo-magazynowy w pisaniu – stawia na krótkie porady i wskazówki, wypunktowane elementy i redukowane do minimum informacje. Ważne, że to komentarze i uwagi rzeczowe, przydatne dla odbiorczyń.


sobota, 14 stycznia 2012

Waldemar Pernach: Wzorowy pacjent. Opowieści warszawskie z PRL-u

Trio, Warszawa 2011.

Świadectwo w powieści

Wiele zapewne powstawało zapisków dotyczących czasów PRL-u – prywatnych przeżyć, znajomości i doświadczeń, które czasem zazębiały się z wielką historią. Istotne dla autorów, rzadko kiedy zyskują szansę, by przebić się do powszechnej świadomości – zresztą tylko nieliczne wspomnienia mogą zaintrygować. Nie wystarczy przecież subiektywne odzwierciedlanie faktów i lekkie pióro – trzeba jeszcze umiejętnie połączyć historię dużą i małą, wyważyć proporcje w tekście, nie traktować publikacji wyłącznie jako okazji do zaprezentowania własnych poglądów, jedynie słusznych i powiązanych z próbą przedstawiania siebie jako ideału.

Waldemar Pernach ma do opowiedzenia całkiem sporo, a przy tym jest w stanie przekonać do siebie czytelników. Nie chce jednak zarzucać ich strzępkami wspomnień, więc uzasadnia przytaczanie skrawków przeszłości quasi-fabularną ramą. W szpitalnym pokoju przebywa dwóch pacjentów. Jeden nie chce się zgodzić na tajemniczy zabieg, drugi (zwany Drugim) zachwyca się seksowną pielęgniarką. Żeby zabić czas, obaj powracają pamięcią do czasów powojennych, prezentują młodość w latach 50. i szybko przeskakują do okolic stanu wojennego. Dzielą się wrażeniami i przeżyciami, ze zdumieniem niekiedy odkrywając wspólnotę doświadczeń i podobieństwo losu. W tych zwierzeniach pojawiają się ludzie różni, część z nich podporządkowana jest niemal literackim już stereotypom – i konfidenta, i kombinatora można by w zasadzie przenieść do dowolnej książki poświęconej minionemu okresowi – ale wszystko to przeniknięte jest autentyzmem i prywatnością do tego stopnia, że bez przerwy budzi ciekawość. U Pernacha poglądy zostają zepchnięte na dalszy plan przez fakty: to nie książka agitacyjna a wspomnieniowa, pozbawiona prób uporządkowania życiowego chaosu. Celem jest w niej opowieść, zachowanie pamięci, prywatne świadectwo. Miniaturami z przeszłości autor od początku uwodzi czytelników – a już całkowicie zdobywa ich z chwilą włączenia do tomu „Dziennika pisanego nocami” – zapisków żony Drugiego z jego internowania. Zmienia się tutaj rytm prozy i sposób prowadzenia narracji – z prostego, rzeczowego i opisowego relacjonowania wydarzeń po latach odbiorcy przechodzą nagle w przeżycia spisywane na gorąco, bezpośrednie i nieoszlifowane, emocjonalne, ale i skrótowe, bardziej informacyjne niż literackie, szczere, bezpośrednie i gwałtowne. W tej – centralnej – partii tomu z całą siłą wybrzmiewa bezradność, ale i determinacja. Nie ma tu stylizacji, jest za to komunikat, próba uchwycenia się czegoś pewnego i stałego, chęć odzyskania stabilizacji. Szczery dziennik bardzo dobrze koresponduje z opowieściami dwóch mężczyzn – po nim zwierzenia stają się dłuższe, a uwaga przechodzi z wydarzeń na postawy.

Pernach mimo nie do końca przekonującej ramy dla wspomnień, wybrał najlepszy dla nich możliwy kształt. Fabularyzowanie pozwoliło mu na szybki kontakt z odbiorców, który, skuszony początkowymi niewinnymi skojarzeniami z powojennej Warszawy, nie odłoży książki nawet wtedy, gdy historia zacznie mieć nad bohaterami przewagę. Pojedynek na wspomnienia umożliwia zmienną formę migawek z przeszłości. Autor nie musi dzięki temu wyrównywać i przycinać strzępków anegdot i wrażeń, może tworzyć dynamikę tej (niby) powieści przez operowanie długością miniatur i czytelniczą niepewnością co do tożsamości bohaterów. Od czasu do czasu dyskretnie przemyca jeszcze nawiązania do sztuki, jakby chciał wybić postacie z szarego społeczeństwa i zasugerować ich status. Jest „Wzorowy pacjent” książką ciekawą, a i zgrabnie napisaną.

piątek, 13 stycznia 2012

Petra Finy: Biała księżniczka i Złoty Smok

Namas, Poznań 2011.

Cena inności

W baśniach przenoszących czytelników do krain Dalekiego Wschodu, poza egzotyką płynącą z odmiennej kultury, charakterystyczne są zwykle mało przewidywalne z punktu widzenia Europejczyków fabuły. Petra Finy proponuje dzieciom taką właśnie piękną opowieść, której rozwój zaskoczy odbiorców, bo mimo prostych podziałów na dobro i zło i jednego kierunku wyprawy, nie ma tu realistycznego rozwiązania.

„Biała księżniczka i Złoty Smok” to bajka urzekająca nie tylko za sprawą dychotomicznych rozgraniczeń, ale i z uwagi na stałą obecność kolorów w planie tekstu. Historia, dzięki licznym porównaniom i ciągłym powtórzeniom kolorystycznych epitetów, zainicjowanym już w tytule i konsekwentnie prowadzonym do końca drobnej a wciągającej i ślicznie wydanej książki, zyskuje na prawdopodobieństwie (oczywiście w baśniowym wymiarze). Bohaterka, chociaż do przesady idealizowana, nabiera życia właśnie w ogromie pomysłowych i twórczych skojarzeń, silnie działających na zmysły odbiorców. W tej baśni królowałaby przesada, gdyby nie fakt, że hiperbole są jednym z podstawowych składników całości, nadają opowieści charakterystyczny baśniowy klimat i wyczarowują bohaterkę z literackiej nicości.

Chińska księżniczka Bai jest obiektem zachwytów wszystkich poza przeszło setką zalotników. Jej uroda przyćmiewa najdoskonalsze wytwory natury, niestety alabastrowa – a nie żółta – skóra uniemożliwia księżniczce Bai znalezienie ukochanego. Wszyscy wolą kobiety o żółtej skrze, nawet jeśli te chętnie malują twarze na biało. W ten sposób baśń dość szybko przeradza się w opowieść o odmienności i płynącym z niej wykluczeniu. Księżniczka Bai, wzorem baśniowych poprzedników, musi opuścić rodzinne strony i w poszukiwaniu szczęścia wyruszyć w odległe krainy. Niełatwo będzie jej odnaleźć się w innym świecie, bo ludzie nie tolerują odmienności i lubią, gdy wszystko jest jednakowe. Do księżniczki Bai należeć zatem będzie pewna bardzo trudna i odmieniająca los decyzja – tu opowieść jednoznacznie przejdzie w świat magii.

Petra Finy pod pozorami egzotycznej i „nieprawdziwej” historii przedstawia zwyczajny świat. Posługuje się karykaturą i przerysowaniem, żeby w jak najprostszy sposób dotrzeć do wyobraźni małych odbiorców, ale w swojej baśni przybliża się do mechanizmów działających w społeczeństwach dawniej i dziś. Prezentuje dramat bohaterki rzekomo idealnej, postaci, która ma wszystko poza akceptacją bliźnich. Księżniczka Bai za swoją odmienność skazana jest na społeczne wykluczenie i samotność, nie może zjednać sobie przyjaciół ani urodą, ani wspaniałym charakterem, ani bogactwem – cecha, która nie powinna mieć większego znaczenia, rujnuje jej egzystencję. Na tym przykładzie dzieci poznają smak odrzucenia – i dowiedzą się, jak łatwo jest zranić kogoś niezasługującego na okrutny los.

Poza przesłaniem zwraca tu uwagę realizacja tekstowa i opracowanie graficzne. W tekście barokowy przepych w zakresie środków stylistycznych łączy się z typową dla baśni prostotą w opisie akcji. Obrazy Mari Takács z kolei przyciągają wzrok ze względu na sposób wykonania i barwy. Ślady faktury papieru i farb to znak rozpoznawczy tych grafik, stosunkowo rzadki dziś w książkach dla dzieci. Ilustratorka zdecydowała się także na operowanie niemal filmowymi zbliżeniami, by jak najpełniej ukazywać silne emocje, targające bohaterami. Te rysunki, nienaiwne, a niemal dorosłe, przypadną do gustu nawet najbardziej wymagającym odbiorcom.


czwartek, 12 stycznia 2012

Roger Hicks, Frances Schultz, Steve Luck: Fotografia aktu. Stylizacja - techniki - oświetlenie

Galaktyka, Łódź 2011.

Piękno ciała i światła

Galaktyka kontynuuje wydawanie albumowych poradników dotyczących światła w fotografii – „Fotografia aktu” to książka o sporej objętości (prawie 400 stron), zbierająca prace różnych artystów. Podstawowym tematem staje się tu ponownie oświetlenie modeli, wątek poboczny stanowi zagadnienie podejścia do pozujących – a także same pomysły na fotografowanie ludzkiego ciała. Autorzy tomu wyjaśniają, że dobór zdjęć dyktowany był wrażeniami estetycznymi, odtwarzanie schematów świateł następowało dopiero w drugiej kolejności, jednak mnóstwo tu ujęć, w których właśnie światło staje się najważniejsze.

Roger Hicks, Frances Schultz i Steve Luck zdecydowali się na fotografię aktu spojrzeć od strony artystycznej, ale i marketingowej. Przypominają zatem zdjęcia wykorzystywane w reklamach, proponują też fotografie o zabarwieniu erotycznym. W ten sposób chcą poszerzyć krąg zainteresowanych publikacją odbiorców – piszą zresztą we wstępie, że fotografie prowokacyjne dają sporą możliwość zarobkowania. Jednak w całej książce nie znajdziemy prac kiczowatych, wulgarnych czy wywołujących niesmak. Co ciekawe, przekonani o słuszności swoich wyborów, autorzy książki mocno się asekurują, nieustannie przypominając o kwestii gustu czytelników, jakby cały czas bali się oskarżenia o przekraczanie granic dobrego smaku i przyzwoitości. Niesłusznie, bo w „Fotografii aktu” ciało ludzkie staje się składnikiem sztuki, nie ma tu pornografii. Mało tego – umowny może być też dobór materiału do rozdziałów – zdjęcia z jednych partii książki mogłyby spokojnie trafić jako ilustracje do części innych. I tak liczy się przede wszystkim aranżacja uzależniona od pomysłu na światła.

Mamy tu do czynienia z najbardziej praktycznym i sprawdzonym układem treści – wielkoformatowym fotografiom (zajmującym stronę lub dwie) towarzyszy krótki opis dotyczący atmosfery zdjęcia, schemat oświetlenia i komentarz do tego schematu. Na marginesie zostały dodane informacje mniej istotne: przeznaczenie zdjęcia, nazwisko lub pseudonim modelki, elementy potrzebne do zaaranżowania fotografii. Do tego dochodzą krótkie wskazówki dla fotografujących, czasem też komentarz fotografa. W opisie zostały też umieszczone wiadomości dodatkowe, na przykład o farbach lub oliwce, która zapewnia błyszczącą skórę, filtrach na reflektorach czy o trudnościach płynących z samego pomysłu na ujęcie. Jednym słowem mieści się tu wszystko, co oglądający chcieliby wiedzieć o kulisach powstawania zdjęcia.

Autorzy często przypominają, jak ważne jest zapewnienie modelce odpowiednich warunków pracy, jakby spodziewali się, że po książkę sięgną nie profesjonaliści a niewyżyci seksualnie maniacy. Obok asekurowania się proponują jednak i ciekawe spojrzenie na fotografię aktu – piszą między innymi o ujęciach z pogranicza symbolu i abstrakcji, o przekraczaniu granic, akcesoriach czy rekwizytach – a także o wzorach, które można, dzięki slajdom, rzucić na ciało modelki. Ta książka stanowi również źródło pomysłów na wysmakowane zdjęcia. Przede wszystkim jednak uświadamia, jak światłem opowiadać konkretne historie. W większości przypadków piękno ciała (modelek, modeli i par, bo autorzy nie skupiają się tylko na żeńskich aktach) może zaistnieć naprawdę dopiero po odpowiednim, często wyłamującym się ze schematów, oświetleniu. Obecność wielu artystów zapewnia różnorodność proponowanych aktów, a i wizji oświetlenia – z tego względu tom da się oglądać między innymi jako skarbnicę podpowiedzi i inspiracji. Autorzy udowodnili, jak wiele opowieści kryje się za motywem aktu – i na ile różnych sposobów można ten temat realizować.


środa, 11 stycznia 2012

Taylor Chang-Babaian: Stylowy makijaż oczu

Galaktyka, Łódź 2011.

Spojrzenie na… spojrzenie

W kolorowych magazynach dla pań temat malowania oczu powraca regularnie i cieszy się stałą popularnością wśród czytelniczek. Na rynku księgarskim pojawił się teraz poradnik, który gromadzi fachowe wskazówki dotyczące makijażu oczu i pozwala kobietom cieszyć się możliwościami, jakie dają najnowsze linie kosmetyków. Autorka, Taylor Chang-Babaian, chce nauczyć odbiorczynie profesjonalnego makijażu oczu, a do tego i zachęcić je do eksperymentowania w tej dziedzinie. Kieruje swój tom (a właściwie album) do dwóch grup odbiorczyń – do tych pań, które nie potrafią się malować i do tych, które wprawiły się już w tej dziedzinie, ale szukają nowych inspiracji i podpowiedzi.

Jak na podręcznik przystało, rozpoczyna się „Stylowy makijaż oczu” od całkowitych podstaw – autorka na początek zajmuje się tematem pielęgnacji okolic oczu, proponuje też czytelniczkom schemat „budowy oka” – z punktu widzenia wizażysty, nie biologa. Zwraca uwagę na przestrzeganie higieny, zwłaszcza przy aplikowaniu sobie próbek kosmetyków – przypuszczam, że spora część odbiorczyń nie pomyślałaby nawet o niektórych przestrogach i zasadach przy sięganiu po sklepowe testery. Chang-Babaian podejmuje również temat przekrwionych czy zmęczonych oczu, podpowiada, jak dobrać kolory i jak zamaskować zmęczenie.

Właściwa „makijażowa” partia tomu zaczyna się od tematu regulowania kształtu brwi. Autorka mówi, jak wyznaczać łuk i jak dopasowywać wygląd brwi do oczu. Omawia rodzaje szczoteczek i pędzelków pomocnych przy pielęgnacji brwi. Kiedy przechodzi do rzęs, dość mocno eksponuje możliwości, jakie dają kobietom sztuczne rzęsy – kwestie związane z zalotkami czy doborem maskary to zaledwie wprowadzenie w temat – autorce zależy na tym, żeby obalić mity dotyczące nienaturalnego wyglądu sztucznych rzęs. Dokonuje przeglądu kosmetyków, przedstawia ich wady i zalety, przydatność w określonych sytuacjach. Często nawiązuje mimochodem do własnych rozwiązań i osobistych przekonań – jeśli natomiast sama nie stosuje proponowanej akurat metody, przywołuje opinie innych (zwykle przybiera to formę niedookreślonych „kobiet, które cenią…”). Dąży w ten sposób do obiektywnego przeglądu możliwości.

Potem rozpoczyna się seria propozycji makijażu dla oczu o określonym kształcie (między innymi głęboko osadzonych czy – z problemem opadającej powieki). To jakby przepisy, w punktach zaprezentowane kolejne kroki i zadania. W części przypadków autorka proponuje przełamanie oczywistego stylu, wskazując, jak uzyskać efekt bardziej drapieżnego czy zmysłowego spojrzenia. Uczy przede „przydymionego” oka i eksperymentowania z kolorami cieni. Także okularniczki znajdą tu coś dla siebie – ale uwaga! autorka koncentruje się tylko na kształtach i kolorach oprawek, nie porusza natomiast tematu wartości szkieł. Proponuje poza tym makijaże wieczorowe, oryginalne (na przykład z ozdobnych cekinów) i pisze o dbaniu o oczy w każdym wieku (przypomina o zadaniach dla trzydziesto- czy czterdziestolatek i kobiet starszych), obala mity o tym, czego nie wypada dojrzałym paniom. Wszystko jest tu podane prosto i rzeczowo.

Osobnym zagadnieniem są fotografie – Albert Sanchez ilustruje cały wywód Chang-Babaian, kolejnymi zdjęciami uświadamia odbiorczyniom różnice w prawidłowym i nieprawidłowym regulowaniu brwi, zasady aplikowania kosmetyków i pomysły na ozdobienie oczu. Jego prace, chociaż przecież podporządkowane funkcji użytkowej, nacechowane są także artyzmem. Mogą zachęcić odbiorczynie do wprawiania się w sztuce malowania oczu, ale też przyciągają wzrok.


wtorek, 10 stycznia 2012

Paweł Wakuła: Kajtek i Yetik

Literatura, Poznań 2010.

Przyjaźń i przygoda

Smak klasyki, zmysł humoru, wyobraźnia przeniesiona do rzeczywistości i lekkie pióro – tym Paweł Wakuła przekonuje do siebie. Tom „Kajtek i Yetik” cieszy tradycyjnymi przygodami i dowcipem – to książka, na którą warto zwrócić uwagę dzieci, na pewno wygra z innymi rozrywkami. Bo w końcu każdy chciałby mieć takiego przyjaciela jak Yetik. Zwłaszcza Kajtek.

Kajtek nie ma przyjaciół, dręczony przez dzieci sąsiadów niechętnie wychodzi z domu: woli czytać książki i marzyć o doświadczeniach bohaterów ulubionych lektur. Jeszcze nie wie, że w willi obok mieszka prawdziwy kapitan. Przypuszcza za to, że po zmroku krąży po okolicy Wielka Krwiożercza Zmutowana Wiewiórka. Wszystko zmienia się z chwilą, gdy w ogrodzie zoologicznym poznaje Yetika – stwora niepodobnego do innych zwierząt, inteligentnego i silnego, wielkiego i dobrodusznego. Yetik bez trudu radzi sobie z wrogami, a w dodatku przyjaźni się z kapitanem Rumplem – a kapitan ma u siebie tajemniczą mapę skarbów. Tak zaczyna się powieść głęboko zakorzeniona w krainie fantazji. Yetik, kapitan i Kajtek muszą przeprowadzić ważne śledztwo, a potem stoczyć walkę ze złym bratem kapitana – będzie się tu sporo działo.

Paweł Wakuła nawiązuje tematem do najbardziej przez maluchy pożądanych historii awanturniczych. Wykorzystuje konwencje literackie, lekko je parodiując i momentami zniekształcając – a to za sprawą prześmiewczego stylu, który przenika narrację. Autor sięga po system dowcipnych przypisów, w których ironiczny opowiadacz może dzielić się zgryźliwymi czasem uwagami (te wprowadzają dodatkowy komizm) i dopowiedzeniami mocno prześmiewczymi. Czasami w tych marginesowych dopiskach Wakuła rozbija frazeologizmy, niekiedy wprowadza… satyrę obyczajową (za cel wziął tu sobie niezbyt błyskotliwego policjanta – i stereotyp wolno myślącego funkcjonariusza konsekwentnie utrzymuje).

Daje też Wakuła popis wyobraźni, zwłaszcza przy omawianiu wyjątkowych gatunków zwierząt zamieszkujących zoo. Przegląd niezwykłych obrazów stanowi dobre wprowadzenie do powieściowego świata, w którym wszystko, choć niby normalne, zyskuje nagle inny wymiar. Autor nie jest zwolennikiem przewidywalnych, dydaktycznych i bezpiecznych fabuł: na pierwszy plan wprawdzie wysuwa się przyjaźń rywalizująca z miłą przygodą, ale droga do celu będzie dla bohaterów bardzo trudna. Tu warto wspomnieć o graniu z domysłami czytelników – kiedy rozwiązanie wydaje się oczywiste, Wakuła rezygnuje z niego i natychmiast podsuwa dzieciom wyjście alternatywne – jednak to nie może być skuteczne, odbiorców czeka zatem nie lada rozczarowanie. Kiedy już je przeżyją, znajdzie się kolejny przywracający nadzieję zabieg – w ten sposób Wakuła podbija ciągle emocje i utrzymuje koncentrację dzieci na stałym poziomie.

Książka napisana z humorem z jednej strony podtrzymuje tradycje literatury czwartej, imponuje staroświeckością (czy też brakiem modnych dzisiaj pomysłów na rozwój akcji), z drugiej natomiast niesie miłe odświeżenie schematów. Najważniejsze jest w niej to, że budzi ciekawość, sympatia wobec bohaterów (przynajmniej tych dobrych) okazuje się bardzo silna – i przyczynia się do zainteresowania żywymi przygodami. Trzeba też wspomnieć o tym, że Paweł Wakuła sam ilustrował tom. Rysunki utrzymał w stylu komiksowo-satyrycznym. Pewna kreska i wyraziste twarze bohaterów oraz zabawne często sytuacje – to sprawia, że chociaż grafiki mają być tylko dodatkiem do powieści, bardzo ją uatrakcyjniają. Do tego Wakuła proponuje też kilka kolorowych pełnostronicowych ilustracji z podpisami-cytatami z książki. To znów przypomnienie dawnych publikacji z zakresu literatury czwartej.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Agata Widzowska-Pasiak: Myszka Precelka nie umie się dzielić

Wilga, Warszawa 2010.

Radość dzielenia się

Myszka Precelka, bohaterka książeczek Agaty Widzowskiej-Pasiak, przeżywa rozmaite przygody o zabarwieniu dydaktycznym. W klasycznych opowiastkach imitujących te opowiadane dzieciom na dobranoc autorka przedstawia myszkę w sytuacjach zrozumiałych dla maluchów – i prowadzi akcję tak, by Precelka, a wraz z nią i odbiorcy, nauczyła się czegoś ważnego o życiu i postępowaniu. Żeby kilkulatki nie przegapiły ważnej lekcji, wyniesionej z lektury, autorka stawia na przypominanie istotnych reguł: na koniec tomu, więc i na zamknięcie określonego rodzaju przygód, mysia bohaterka zapisuje sobie, czego się dowiedziała – a najważniejszą myśl w ogóle wpisuje wielkimi literami. Trudno byłoby przeoczyć tak wyraźny morał. Precelka razem z całą rodziną mieszka w bibliotece – miejscu dobrym do snucia opowieści, które zresztą myszka – jako pasjonatka książek – bardzo lubi. I to biblioteka stanie się ważną areną wydarzeń z tomiku „Precelka nie umie się dzielić”. Oto bowiem myszka zaczyna zdradzać egoistyczne myśli. Najpierw nie chce częstować innych myszy pysznym serem, w zamian za to proponuje im tylko dziury i przekonana jest dość długo o swojej hojności. Z tej drogi ładnego absurdu Widzowska-Pasiak schodzi, gdy na pierwszy plan wysuwa się kwestia szanowania książek. Część czytelników bowiem oddaje do biblioteki tomy bardzo zniszczone – i często pobrudzone jedzeniem. Precelka nie znosi takiego zachowania i ma zamiar uratować swoje ulubione historie przed tymi, którzy postępują jak prosiaki i są flejtuchami (tak ludzi ocenia mysz). Planuje założyć własną bibliotekę, do której nikt nie będzie miał dostępu. Po raz kolejny ujawnia się zatem podstawowy problem: Precelka nie umie się dzielić. Chociaż ma sporo racji w trosce o książki, musi dostać nauczkę, by przestała być samolubna.

Mała myszka przekona się na własnej skórze, dlaczego przyjemnie się dzielić i dowie się, dlaczego postępowała niewłaściwie – a wszystko to w zgrabnej historyjce, która parę razy wywołać może dreszczyk emocji, mimo wyraźnego pedagogicznego zacięcia. W świecie bohaterki panują w końcu zasady, do których powinny się stosować także dzieci. Z Precelką łatwiej będzie je poznać, przyswoić i zapamiętać.

Agata Widzowska-Pasiak prowadzi swoje opowiastki lekko i proponuje dzieciom nie tylko budzącą ciekawość fabułę, ale i ładny literacko opis. Jej bajki nadają się do czytania przed snem, bo nie wystraszą maluchów, za to zawierają w sobie zrytmizowane opisy i wierszyki, które dobrze ukołyszą do snu. Myszka Precelka to bohaterka sympatyczna – niczym szczególnym wśród innych postaci literatury czwartej się nie wyróżnia, ale też i nie musi; to, co robi, wystarczy, żeby wciągnąć dzieci w opowieść. Cała seria o myszce Precelce została też wydana w sposób, który budzi zachwyt. Precelka, choć jak każdy ma sporo wad, stanie się przyjaciółką małych odbiorców i przewodniczką po skomplikowanym świecie.

niedziela, 8 stycznia 2012

Martin Widmark: Tajemnica szafranu

Zakamarki, Poznań 2011.

Znikająca przyprawa

Nie zawsze Martin Widmark postępuje według wygodnego schematu w swoich minipowieściach z serii „Biuro Detektywistyczne Lassego i Mai”, a najlepszym na to dowodem jest część zatytułowana „Tajemnica szafranu”. Na jej kartach powracają już znani z wcześniejszych książek przestępcy, a Lasse i Maja muszą się sporo nabiegać, by nadążyć za rozwojem sytuacji. Oczywiście dzielne dzieci i tym razem odniosą sukces, ale ponieważ autor nieco zmyli na początku tropy, mali czytelnicy będą musieli bardzo uważać, by nie wpaść na fałszywy trop.

W „Tajemnicy szafranu” zagrożone są nadchodzące święta – bez drogiej przyprawy nie da się przecież przyrządzić ani pysznych bułeczek, ani zupy rybnej – a smaki te nierozerwalnie łączą się ze świąteczną atmosferą. Tymczasem ze sklepu ginie cały zapas tej przyprawy. Lasse i Maja przypadkowo znajdują się w centrum wydarzeń – wysłani do sklepu po szafran bezpośrednio odczują działanie wyjątkowo perfidnego złodzieja. A przy okazji przekonają się, jak bardzo mylić mogą ślady zostawione na świeżym śniegu.

Zwykle w określonym miejscu – miejscu popełnienia przestępstwa – pojawia się trzech podejrzanych, pośród których znajduje się i sprawca, którego należy tylko wskazać (lub złapać na gorącym uczynku). Tym razem jednak wytypowanie trzech potencjalnych przestępców nic nie da, zuchwałej kradzieży dokonuje ktoś inny. Lasse i Maja zyskają cały szereg przesłanek i tropów – muszą je tylko zgrabnie ze sobą powiązać, by wszystko stało się jasne, szafran wrócił na półki, a przestępcy ponieśli karę. Przed happy endową sielanką czeka ich zatem sporo pracy umysłowej, a i fizycznej, bo przecież dowody same nie pchają się małym detektywom w ręce. Trzeba mieć oczy szeroko otwarte – i dotyczy to także czytelników, bo i oni mogą pobawić się w śledczych i łączyć ze sobą zaobserwowane fakty.

A skoro tym razem Lasse i Maja przeprowadzają bardziej niż zwykle skomplikowane procesy wyciągania wniosków, zadanie odbiorcom ułatwia nieco Helena Willis, ilustratorka, która na kilku rysunkach przedstawia po prostu tok myślenia i działania dzieci. Z takimi ściągami nadążanie za bohaterami nie powinno już nikomu sprawiać problemów – nie trzeba się będzie cofać w lekturze, żeby jeszcze raz sprawdzić kolejne etapy działania, wystarczy ilustracja, by przypomnieć sobie akcję. To dobre rozwiązanie w książce, w której bardziej niż zwykle zdynamizowana fabuła może odwracać uwagę od kryminalnej zagadki.

Martin Widmark dostarcza dzieciom rozrywki umysłowej i lekturowej przyjemności. Wybiera najlepszy sposób, żeby zainteresować małych odbiorców i odpędzić od nich nudę: proponuje w końcu niemal dorosłą serię: z prawdziwymi przestępcami, problemami do rozwikłania i tajemnicami, które da się rozwiązać metodą dedukcji. Może zatem autor rozwijać u dzieci logiczne myślenie – obok nauki czytania, bo mało który amator detektywistycznych zagadek przeszedłby obojętnie obok książki, którą da radę samodzielnie poznać.

sobota, 7 stycznia 2012

Gimnastyka dla języka. Wiersze Małgorzaty Strzałkowskiej. Audiobook logopedyczny

Media Rodzina, Poznań 2011.

Logopedia na wesoło

Po audiobooki logopedyczne sięgać powinny tylko dzieci z wadami wymowy? Niby racja, ale wiele straci ten, kto „Gimnastykę dla języka” z wierszami Małgorzaty Strzałkowskiej od siebie odsunie. Po pierwsze dlatego, że płyta zawiera naprawdę zabawne i skomplikowane pod względem brzmieniowym utwory, po drugie z uwagi na wykonawców – 52 wiersze czytają bowiem Anna Seniuk, Jerzy Stuhr i Piotr Fronczewski. Dla maluchów to okazja we wprawianiu się w sztuce poprawnego mówienia. Dla całej reszty – raj dla ucha i źródło niezłej rozrywki.

Małgorzata Strzałkowska bawi się słowami, nawarstwia wyrazy z naddatkiem określonych głosek lub zbitek głoskowych, komplikuje brzmienie, a przy tym zachowuje sensowną treść. Sensowną – to jest konsekwentną, ale też utrzymaną w tonie cudownego absurdu i humoru. Zadziwiające, że te onomatopeiczne i ekwilibrystyczne rymowanki prowadzą do przemyślanego finału, a w większości pojawiają się nawet puenty, nie zawsze przewidywalne. Zresztą trudno cokolwiek przewidzieć, gdy uwagę od potencjalnych zakończeń odciąga sama melodia słów: wierszyków Strzałkowskiej słucha się często z niedowierzaniem, że do czegoś takiego można doprowadzić, posługując się istniejącymi w języku polskim wyrazami. Rejestr trudno brzmiących słów i historii autorka uzupełnia o wyrazy dźwiękonaśladowcze, którymi bawi się z wyraźnym upodobaniem – jej radość tworzenia przekłada się na radość odbioru i chęć powtarzania tekstów. Tekstów niełatwych nawet dla dorosłych: na tym audiobooku każdy może poćwiczyć dykcję…

… Bo przypuszczalnie większość czytaczy-amatorów, odbiorców, którzy z aktorstwem (tym dobrym, nie serialowym) nie mają nic wspólnego, nie dorówna – przynajmniej na początku – znakomitym wykonawcom. Seniuk, Fronczewski i Stuhr czytają te wiersze mistrzowsko, dołączając interpretację, dzięki której nie będzie problemu z wyłuskaniem treści z utworów. Przy wyraźnej artykulacji nadużywane głoski zaczynają atakować słuchacza, po to, by zaprosić go do wspólnej zabawy. Teksty i ich wykonanie są na najwyższym możliwym poziomie. Obecność aktorów „swojskich”, znanych z filmów i dubbingów bajek sprawi, że ćwiczenia nie wydadzą się dzieciom niemożliwe do powtórzenia, a co za tym idzie – mali odbiorcy nie zniechęcą się do zadania. A zadanie wymaga sporego wysiłku.

Zestaw podzielony został na trzy części: „Nie tak trudno to powiedzieć”, „Oj, niełatwo to powiedzieć” i „Ekwilibrystyka języka” – dzięki temu zabiegowi stopniowo zwiększającemu poziom skomplikowania tekstów, dzieci mogą rzeczywiście się rozwijać i nie zostaną od razu rzucone na głęboką wodę. Co nie znaczy, że na początku pojawią się zadania banalne. Typowe „trudne” zwroty z języka potocznego tracą na znaczeniu przy tych utworach, które jednocześnie bawią, intrygują i budzą podziw. Strzałkowska maskuje pracę nad wymową dobrą zabawą – i w pełni jej się to udaje.

Płyta przygotowana przez logopedów zawiera też ćwiczenia – po każdym utworze Ewa Krajna (jedna z autorek wyboru) czyta co trudniejsze słowa i zwroty – można ich słuchać lub słuchać i powtarzać. Jednak daleko jej do dykcji aktorów i czasem lepiej po prostu po raz kolejny wysłuchać (bądź próbować się nauczyć) całego wierszyka.

Do płyty dołączona jest też książeczka z wybranymi zasadami wymowy – czasem wyjaśnienia są bardzo fachowe i części mniej zaangażowanych w temat dorosłych mogą sprawić nieco problemów, lecz to i tak tylko dodatek do płyty. W książeczce pojawiają się również ćwiczenia z płyty – i już po nich można się zorientować, przed jak wielkim wyzwaniem staną odbiorcy.
Nauka poprawnej wymowy nie musi być nudna i męcząca – może okazać się znakomitą zabawą, czego dowodem jest ta płyta.

piątek, 6 stycznia 2012

Juliusz Słowacki: Kolęda; Julian Tuwim: Choinka; Emil Zegadłowicz: Kolęda

Zysk i S-ka, Poznań 2011.

Święta w książce

Święta Bożego Narodzenia to również czas specyficzny dla rynku literackiego. W ostatnim kwartale ogromnym powodzeniem cieszą się nowe książki bestsellerowych autorów, a także publikacje z zakresu literatury czwartej. Od niedawna zauważyć można tendencję do tematyzowania utworów – atmosfera świąt przenika i do tekstów, które przede wszystkim na początku grudnia stają się towarem poszukiwanym przez odbiorców. Minęły już czasy, kiedy „Opowieść wigilijna” była jedynym dziełem kojarzonym z bożonarodzeniowymi klimatami.

Wydawnictwo Zysk i S-ka postanowiło wyjść naprzeciw oczekiwaniom czytelników i zaproponowało im świąteczną serię, niezwykłą, bo sięgającą do tradycji literatury polskiej. Z arcydzielnych utworów najznakomitszych pisarzy wyłuskane zostały drobiazgi odnoszące się do świątecznych symboli, zwyczajów i motywów – i te miniatury zyskały nową oprawę. W świątecznej serii pojawiły się między innymi tomiki „Choinka” Juliana Tuwima, „Kolęda” Emila Zegadłowicza i „Kolęda” Juliusza Słowackiego. Publikacje te łączy sposób wydania i rozwiązania autorskie, każda natomiast ma innego ilustratora, co ładnie przełamuje monotonię i ożywia cykl. Kwadratowe książeczki w grubych i twardych okładkach zawierają bardzo krótkie wiersze. Na stronie pojawiają się zatem nie więcej jak dwa wersy. Ogromny druk to nie tylko pomysł na optyczne rozbicie utworów, ale i ukłon w stronę najmłodszych, którzy będą mogli wprawiać się na tej serii w czytaniu. Tekst jest też gęsto przetykany ilustracjami, a właściwie momentami sprawia wrażenie, jakby był tylko dodatkiem do strony graficznej – jednak nie mamy tu do czynienia z przypadkowymi rymowankami, a z pracami najwybitniejszych – każdy wers zatem ma szansę właściwie i mocno wybrzmieć, bez obaw, że zginie przy rysunkach.

Trzej autorzy pokazują, w jak różny sposób mówić można o czasie świąt i jak operować bożonarodzeniowymi metaforami. U Tuwima symbole współgrają z pełnym magii językiem, zabawy słowne towarzyszą obrazowym scenkom. Wszystko tu jest nowe, odkrywcze i zachęca do tworzenia własnych interpretacji. Słowacki proponuje pastorałkę, przedstawiając radość świata ptaków z narodzenia Jezusa. W tym utworze wszyscy się śmieją i wesoło śpiewają – tę atmosferę podsyca jeszcze rymowanie łacińskich słów w pierwszej, opisowej partii tekstu. Druga część wraca w kierunku tradycyjnej kolędy. Egzotyczne zwroty zostają przetłumaczone w nawiasach, więc nikt nie będzie mieć problemów ze zrozumieniem treści. „Kolęda” Zegadłowicza to z kolei opowieść o błogosławieństwie od Dzieciątka. Każdy z trzech tekstów przynosi zatem inne spojrzenie na dni Bożego Narodzenia – ale i każdy pełen jest radości i świątecznego czy odświętnego nastroju, jednego z nieodłącznych składników dziecięcych zachwytów. Te utwory pomogą maluchom pozostać w uczuciu radosnego oczekiwania czy przeżywania świąt – co przecież składa się zawsze na jedne z piękniejszych wspomnień z beztroskich czasów.

Wanda Piskorska u Emila Zegadłowicza gra światłem. Jej ilustracje wypełniają całe strony, są kompletne, a przy tym mają magnetyczny urok, między innymi dzięki wprawnemu operowaniu rysunkowymi efektami świetlnymi. Scenki zwyczajne przenikają się tu z postaciami świetlistych aniołów, sceneria za każdym razem się zmienia. Katarzyna Sadowska tomik z tekstem Słowackiego ilustruje kreskówkowo i komputerowo (z ostrymi konturami kontrastuje rozmazane w programie graficznym tło, co momentami daje wrażenie głębi). Piotr Fąfrowicz u Tuwima wybiera proste i duże kształty, symbole i nieskomplikowane, lekko naiwne czasem w kresce motywy, dosłownie przedstawia to, co w wierszu zamienia się w metaforę.
Cała seria przynosi dziecięcy niemal zachwyt nad czasem niezwykłym. Pomaga dostrzec i zapamiętać to, co w Bożym Narodzeniu cieszy – i co zapewnia niezapomniane duchowe przeżycia.





czwartek, 5 stycznia 2012

Agata Widzowska-Pasiak: Myszka Precelka się nie nudzi

Wilga, Warszawa 2011.

Sposób na nudę

Nuda to uczucie znane każdemu dziecku. Kiedy zabraknie pomysłu na zabawę, maluchy – w samej zabawie kreatywne wręcz imponująco – są bezradne. Ten stan zna dobrze Myszka Precelka, literackie wcielenie kilkulatków i przewodniczka po zwykłym życiu. Agata Widzowska-Pasiak, przedstawiając losy sympatycznej mieszkanki biblioteki w Orzeszkowie zadbała o to, by przygody Precelki były nie tylko wartościowe pod względem dydaktycznym, ale też inspirujące. Co prawda niekoniecznie tak, jakby to chętnie widziały dzieci, a jednak…

Precelka tym razem szuka swojego sposobu na odpędzenie nudy – w końcu ile można bawić się z pająkiem czy spać? Mała bohaterka ma ochotę na większą przygodę i w pogoni za emocjami wyrusza do pokoju pani Dody, bibliotekarki, która za myszami nie przepada. Wreszcie wpada na idealny pomysł – zabiera młodsze rodzeństwo do Strefy Ludzkiej Niechlujności i proponuje mecz w koszykówkę. Pod pretekstem tej gry myszki nieświadomie sprzątają park. Na szczęście autorka dobrze wie, że gdyby zaproponowała sprzątanie jako antidotum na nudę, straciłaby w oczach dzieci uznanie, a do tego zostałaby prawdopodobnie zaliczona w poczet marudnych i irytujących rodziców – więc spostrzeżenia z tajnego „Sekretnika” wyniesione przez Precelkę dotyczą uprawiania sportu, zabawy w miłym towarzystwie czy robienia czegoś pożytecznego. Tym samym „nudny” aspekt sprzątania zostaje skutecznie zamaskowany i zagadany, a zaufanie ze strony kilkulatków – nienaruszone.

Myszka Precelka dowiaduje się z tej przygody, że warto mieć swój sposób na nudę – chociaż może szkoda, że znajduje tylko jeden i odbiorcy będą musieli szukać samodzielnie innych rozwiązań. Autorka za to w jednej książeczce porusza aż trzy istotne dla dzieci tematy: wątek śmiecenia (przypomina o nim nie tylko zawoalowana gra w sprzątanie parku, ale także zamieszczone w tomiku rymowanki), kwestię rozprawiania się z nudą i – ledwie na początku zarysowany – temat korzyści czerpanych z czytania książek. Zresztą miłość do książek to motyw, który u Widzowskiej-Pasiak dość regularnie powraca, autorka przecież specjalnie domem myszy czyni bibliotekę, a Precelkę kreuje na wielką miłośniczkę lektur (poezji w szczególności). Nienachalnie, ale konsekwentnie przypomina się w tej serii o zasadach postępowania (przy czym nigdy autorka nie wychodzi poza tematy wiodące w danym tomiku, zapewne po to, by małym czytelnikom nie wprowadzać zbyt wielu nakazów naraz), beztroska z pozoru zabawa zawsze podporządkowana jest nauczce, którą trzeba dziecku przekazać. Na szczęście Widzowska-Pasiak do wszystkich dorosłych prawd i kodeksów pozwala bohaterce dojść samodzielnie, dzięki czemu jej opowiastki nie brzmią jak napomnienia i surowe uwagi ze strony dorosłych, a jak elementy samodzielnych odkryć, które niosą satysfakcję i sporo radości. W konsekwencji maluchy będą lepiej przyswajały wnioski Myszki Precelki i nie powinny się zniechęcać do moralizatorskich historii. W końcu Myszka Precelka naprawdę da się lubić.


środa, 4 stycznia 2012

Joanna Opiat-Bojarska: Kto wyłączy mój mózg?

Zysk i S-ka, Poznań 2011.

Atak

W tych książkach scenariusz zwykle jest taki sam: młodą, pełną życia i energiczną osobę znienacka atakuje groźna choroba. Człowiek z dnia na dzień traci możliwość normalnego funkcjonowania, staje się uzależniony od pomocy innych i nie wie, czego jeszcze może się spodziewać. Niezdolny do samodzielnego poruszania się, lecz z prawidłowo funkcjonującym umysłem, zaczyna zastanawiać się nad własnymi priorytetami. A potem podejmuje walkę o wyzdrowienie. Spisywanie codziennych wyzwań okazuje się swoistą terapią, a potem – świadectwem niezłomności dla czytelników, nie tylko dotkniętych podobną chorobą. Pytanie, czy tego rodzaju wyznania traktować w kategoriach krytycznoliterackich czy emocjonalnych pozostaje otwarte; wiadomo, że po ten typ zapisków sięgną przede wszystkim czytelnicy świadomi wymogów i ograniczeń quasi-gatunku.

Joanna Opiat-Bojarska decyduje się jednak pamiętnik z okresu choroby uczynić bardziej literackim i skręca w stronę autobiograficznej powieści obyczajowej. Z blogowych zapisków tworzy krótkie relacje – migawki z kolejnych wyzwań w szpitalu, ale to nie wszystko, co ma do zaoferowania czytelnikom. Zaczyna się jednak niemal klasycznie: niedoleczona grypa przynosi dziwny ból i słabość mięśni. Joanna dowiaduje się, że cierpi na zespół Guillaina-Barrégo, choroba atakuje połączenia nerwów i mięśni – nagle ciało energicznej i nieskłonnej do użalania się nad sobą trzydziestolatki, szczęśliwej żony i matki dwuletniej dziewczynki, odmawia posłuszeństwa. Kobieta przykuta do łóżka nie potrafi samodzielnie przewrócić się z boku na bok, ani nawet przycisnąć guzika wzywającego pielęgniarkę. Ta, która wcześniej nie pozwalała sobie na chwilę słabości czy zależność od innych, zostaje skazana na pomoc przy najbardziej podstawowych czynnościach. Musi pokonać wstyd, zaakceptować własną niemoc, a złość na chorobę przekuć na postanowienie szybkiego powrotu do zdrowia i normalnego życia. Tymczasem w szpitalu na oddziale neurologicznym pojawiają się przeważnie pacjenci z uszkodzeniami mózgu. Joanna czuje, że kolejne awantury źle wpływają na jej psychikę – a skoro nie może wyłączyć własnego mózgu, skupia się na snuciu planów ozdrowieńczych.

Migawki ze szpitala i sytuacje, które byłyby w swojej absurdalności komiczne, gdyby nie krył się za nimi smutny obraz służby zdrowia i warunków, w jakich chorzy muszą przebywać, to jedna warstwa książki. Przetykane są one wyprawami w przeszłość: Joanna opowiada o swoich bliskich – chce wyzdrowieć, by niedługo zatańczyć na weselu przyjaciółki, Moniki – snuje więc historię przyjaźni od czasów pierwszych wspólnych kolonii, po spór, który omal nie przekreślił wszystkiego. Prezentuje też swojego męża, kłopoty z ojcem czy przeżycia związane z macierzyństwem, tak, by nie ograniczać się do choroby. Te krótkie retrospekcyjne wstawki nie mają porządku chronologicznego, a kolejne motywy pozwalają uszeregować punkty kulminacyjne różnych historii i rozmieścić je w książce tak, by tom „Kto wyłączy mój mózg?” czytało się naprawdę jak powieść.

Autorka nie użala się nad sobą (choć początkowo jest zrozpaczona), a z jej notatek przebija ogromna determinacja. To już nie optymistyczne założenia, że uda się wyzdrowieć – to agresywna i bezwzględna walka. Nie ma w książce tak charakterystycznego w wyznaniach chorych, pełnego pokory (nabytej za sprawą nowych przeżyć) tonu – jest za to zuchwała śmiałość, wręcz bezczelna roszczeniowa postawa. Z takim nastawieniem Opiat-Bojarska może dokonać niemożliwego i udowadnia innym, jak ważna jest wiara w odzyskanie w pełni sił. Choroba? Chociaż to przez nią pojawiła się ta historia, choroba schodzi na dalszy plan.