Czarne, Wołowiec 2024.
Dojrzewanie
Takich książek zawsze ma się za mało. Claudia Durastanti przedstawia losy rodziny, która wyróżnia się mocno – a jednocześnie tworzy swoją własną wewnętrzną mitologię, dzięki czemu można się w niej przejrzeć – i odkrywać ślady swoich doświadczeń czy relacji. „Obca” to wnikliwa i przejmująca relacja z dorastania – w obliczu prawdziwych wyzwań i komplikacji, ale też z typowymi w Bildungsroman tematami. Są tu znaki dzieciństwa, które w różnych konfiguracjach każdy przeżywał, są też obserwacje dotyczące najbliższych – i członków dalszej rodziny. Wszystko po to, żeby jak najpełniej odmalować tło do własnego portretu. Claudia Durastanti pozwala odbiorcom wejść w świat własnych wspomnień, najbliżej. Przegląda wspomnienia jak rodzinne albumy i o każdym detalu ma do opowiedzenia pełnowartościową historię. Nie tylko pokazuje, jak budowały się domowe legendy, ale także – jak funkcjonowała w niezwykłym domu. Jako córka dwojga głuchych osób musiała nauczyć się innego odbierania rzeczywistości – o tym doświadczeniu będzie jednak mówić nie po to, by wzbudzać litość albo skupiać uwagę – przydaje jej się do nadawania prozie onirycznego charakteru. Niepowtarzalność „Obcej” polega właśnie na połączeniu typowych przeżyć, będących udziałem wielu odbiorców analizujących swoje dojrzewanie – z magiczną, mocną narracją. „Obca” to niekończący się potok myśli, ani na chwilę niezwalniający tempa, wypełniony sugestywnymi obrazami i przynoszący szereg trafnych ocen rzeczywistości. Tyle że ta rzeczywistość staje się tu migotliwa i nieuchwytna za sprawą najpierw obserwacji dziecka, później – ocen dokonywanych z perspektywy czasu. Każdy dorosły – członek rodziny – zyskuje tutaj własny i nieco surrealistyczny portret, wypełniony nieistotnymi z pozoru szczegółami. Zadziwia precyzja, z jaką Durastanti jest w stanie odwzorowywać charaktery: łatwo uwierzyć w prezentowanych tu ludzi, bez względu na ich prywatne dziwactwa lub niezwykłe cechy – postacie utkane są z obserwacji i wyobrażeń, te pierwsze nadają sylwetkom prawdopodobieństwo, te drugie wpływają na niepowtarzalność wywodów. Autorka prowadzi czytelników zgodnie z osią czasu, przez dorastanie i zdobywanie doświadczeń – wykorzystuje punkty typowe dla powieści o dojrzewaniu i dla biografii – a jednocześnie unika tworzenia sztampowego życiorysu wypełnianego schematami treściowymi.
Niezwykła jest melodia tej prozy, nastawienie na plastyczność języka i intymność całej narracji. „Obca” to konfesyjna proza, w której wyobraźnia miesza się z realizmem w proporcjach nie do powtórzenia. Claudia Durastanti ani na chwilę nie traci uwagi czytelników – bo potrafi zachwycać drobiazgami, każde zdanie może stać się olśnieniem dla odbiorców połączonych podobnymi spostrzeżeniami i jednocześnie zafascynowanych sposobem widzenia i odbierania świata. Autorka nie idzie na kompromisy: nie interesują ją fabuły a obrazy, nakładające się na siebie i budujące – niemal mimochodem, przy okazji przedstawiania domowej atmosfery – potęgę jednostki. Claudia Durastanti ma w zanadrzu mnóstwo cennych komentarzy. Urzeka swoją prozą, jej stylistyką i brzmieniem. Przekazuje treści, ale jednocześnie rozsadza tradycyjne formy, porywa czytelników. Proponuje książkę inteligentną i przenikliwą, wypełnioną zagadnieniami, które każdy w jakiś sposób już poznał i oswoił – ale teraz może je odkrywać na nowo, dzięki ciekawej realizacji. „Obca” to spotkanie – efektowne i zastanawiające.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
wtorek, 30 kwietnia 2024
poniedziałek, 29 kwietnia 2024
Nell Grudzień: Pocałunki w ciemności
Ale, Warszawa 2024.
Zmysły
Austin ma już dwadzieścia lat, ale do tej pory był trzymany pod kloszem przez nadopiekuńczą mamę. W zasadzie trudno jej się dziwić: świat nie sprzyja niewidomym, a kilka wydarzeń z przeszłości sprawiło, że kobieta w trosce o bezpieczeństwo syna nie ufa nikomu. Tyle że Austin dojrzewa, potrzebuje trochę swobody i trochę prywatności – na co w domu rodzinnym nie ma szans. Na szczęście poza mamą opiekuje się nim też babcia, a babcia ma dość liberalne podejście do zasad. Wie, że młody człowiek może przeżywać burze uczuć i zasługuje na odrobinę wolności. Zwłaszcza że nadarza się ważna okazja. Przybywa ona pod postacią chłopaka wykluczonego ze społeczeństwa, nastolatka zbuntowanego i odważnego z rozpaczy. Tim stara się wyrwać z własnego domu, a przynajmniej dać do zrozumienia, że nie zgadza się na sytuację, w której został postawiony. Nie ma większego znaczenia, jak wygląda, chociaż ma tunel w uchu i tatuaż – do tego przynajmniej się przyznaje. To Tim pewnego dnia zwraca Austinowi jego własność na przystanku. Od niespodziewanego spotkania zaczyna się piękne pierwsze uczucie dwóch potrzebujących się nawzajem chłopaków.
Austin na kolejnych spotkaniach uczy się, jak zaufać sobie. Przeżywa kolejne pierwsze razy – i nie chodzi tu o erotyczne doświadczenia, chociaż takie też muszą nastąpić. Austin poznaje świat, który chce mu pokazać Tim – przekonuje się też, jak to jest bać się, że ukochana osoba zniknie bez uprzedzenia – a to musi się zdarzyć przy takim niespokojnym duchu. Tim jest spragniony uczucia i bliskości, wie, jak urozmaicać randki, żeby Austin nie czuł się gorszy. Wprowadza go w dorosłość stopniowo i przez zabawę: jest coś rozczulającego w radości pierwszych randek, które są jednocześnie otwieraniem zmysłów na otoczenie. Oczywiście w tej relacji ważne jest też odkrywanie siebie, bohaterowie potrzebują siebie nawzajem – zapewniając sobie azyl i wytchnienie. Mogą mieć na siebie większy wpływ niż im się wydaje. Nell Grudzień stara się, żeby nie była to banalna propozycja o gejowskiej pierwszej miłości – dba o tło wydarzeń. Równie staranna jest w odwzorowywaniu rzeczywistości odbieranej przez Austina: stawia na różne zmysły, akcentuje możliwości dowiadywania się czegoś o świecie – warto na takie detale zwracać uwagę.
„Pocałunki w ciemności” to powieść young adult, dość prosta w narracji, ale ciekawa mimo świadomości kierunku fabuły. Autorka wykorzystuje dość typowe schematy: kontrastuje bohaterów i ich środowiska, oczekiwania i doświadczenia. A jednocześnie pokazuje, dlaczego ich spotkanie jest tak ważne dla rozwoju (nie tylko uczucia). Bohaterów czekają radości i rozczarowania, a wszystko w przyspieszonym tempie. Nell Grudzień tworzy książkę wykorzystującą nowe trendy w znanym gatunku – ale potrafi zaintrygować odbiorców i przekonać ich do świata swoich postaci. Nawet kiedy decyduje się na uproszczenia lub przesadę w niektórych wątkach (Austin non stop płacze z byle powodu), radzi sobie z odwzorowywaniem emocji i uczuć – jest też precyzyjna w charakterach, tu się sprawdza. „Pocałunki w ciemności” to zatem czytadło, które przypadnie do gustu nastoletnim odbiorcom. Autorka przypomina, dlaczego zawsze warto walczyć o spełnienie swoich marzeń – i daje nadzieję, na pozytywne rozwiązania najbardziej beznadziejnych sytuacji.
Zmysły
Austin ma już dwadzieścia lat, ale do tej pory był trzymany pod kloszem przez nadopiekuńczą mamę. W zasadzie trudno jej się dziwić: świat nie sprzyja niewidomym, a kilka wydarzeń z przeszłości sprawiło, że kobieta w trosce o bezpieczeństwo syna nie ufa nikomu. Tyle że Austin dojrzewa, potrzebuje trochę swobody i trochę prywatności – na co w domu rodzinnym nie ma szans. Na szczęście poza mamą opiekuje się nim też babcia, a babcia ma dość liberalne podejście do zasad. Wie, że młody człowiek może przeżywać burze uczuć i zasługuje na odrobinę wolności. Zwłaszcza że nadarza się ważna okazja. Przybywa ona pod postacią chłopaka wykluczonego ze społeczeństwa, nastolatka zbuntowanego i odważnego z rozpaczy. Tim stara się wyrwać z własnego domu, a przynajmniej dać do zrozumienia, że nie zgadza się na sytuację, w której został postawiony. Nie ma większego znaczenia, jak wygląda, chociaż ma tunel w uchu i tatuaż – do tego przynajmniej się przyznaje. To Tim pewnego dnia zwraca Austinowi jego własność na przystanku. Od niespodziewanego spotkania zaczyna się piękne pierwsze uczucie dwóch potrzebujących się nawzajem chłopaków.
Austin na kolejnych spotkaniach uczy się, jak zaufać sobie. Przeżywa kolejne pierwsze razy – i nie chodzi tu o erotyczne doświadczenia, chociaż takie też muszą nastąpić. Austin poznaje świat, który chce mu pokazać Tim – przekonuje się też, jak to jest bać się, że ukochana osoba zniknie bez uprzedzenia – a to musi się zdarzyć przy takim niespokojnym duchu. Tim jest spragniony uczucia i bliskości, wie, jak urozmaicać randki, żeby Austin nie czuł się gorszy. Wprowadza go w dorosłość stopniowo i przez zabawę: jest coś rozczulającego w radości pierwszych randek, które są jednocześnie otwieraniem zmysłów na otoczenie. Oczywiście w tej relacji ważne jest też odkrywanie siebie, bohaterowie potrzebują siebie nawzajem – zapewniając sobie azyl i wytchnienie. Mogą mieć na siebie większy wpływ niż im się wydaje. Nell Grudzień stara się, żeby nie była to banalna propozycja o gejowskiej pierwszej miłości – dba o tło wydarzeń. Równie staranna jest w odwzorowywaniu rzeczywistości odbieranej przez Austina: stawia na różne zmysły, akcentuje możliwości dowiadywania się czegoś o świecie – warto na takie detale zwracać uwagę.
„Pocałunki w ciemności” to powieść young adult, dość prosta w narracji, ale ciekawa mimo świadomości kierunku fabuły. Autorka wykorzystuje dość typowe schematy: kontrastuje bohaterów i ich środowiska, oczekiwania i doświadczenia. A jednocześnie pokazuje, dlaczego ich spotkanie jest tak ważne dla rozwoju (nie tylko uczucia). Bohaterów czekają radości i rozczarowania, a wszystko w przyspieszonym tempie. Nell Grudzień tworzy książkę wykorzystującą nowe trendy w znanym gatunku – ale potrafi zaintrygować odbiorców i przekonać ich do świata swoich postaci. Nawet kiedy decyduje się na uproszczenia lub przesadę w niektórych wątkach (Austin non stop płacze z byle powodu), radzi sobie z odwzorowywaniem emocji i uczuć – jest też precyzyjna w charakterach, tu się sprawdza. „Pocałunki w ciemności” to zatem czytadło, które przypadnie do gustu nastoletnim odbiorcom. Autorka przypomina, dlaczego zawsze warto walczyć o spełnienie swoich marzeń – i daje nadzieję, na pozytywne rozwiązania najbardziej beznadziejnych sytuacji.
niedziela, 28 kwietnia 2024
Murong Xuecun: Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhanu
Czarne, Wołowiec 2024.
Tajemnica
Murong Xuecun we wstępie do książki „Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhanu” wymienia nazwiska dziennikarzy obywatelskich, którzy zostali zatrzymani i skazani za ujawnianie prawdy – wbrew działaniom rządu. Przedstawia też własny strach – dramatyczną walkę o to, żeby zdobywać informacje i dziwne telefony zaburzające poczucie bezpieczeństwa. Kończy książkę z daleka od własnego kraju – ale i wcześniej podjął odpowiednie środki ostrożności: bezpieczne konto, maile z fragmentami tomu i przyjaciel, który wie, że w razie czego musi zająć się opublikowaniem reportażu. To wszystko tylko podbije zainteresowanie tomem „Śmiertelnie ciche miasto” – chociaż i tak temat jest na tyle nośny, że problemów z podbiciem rynku Murong Xuecun mieć nie będzie. Odnosi się bowiem do pandemii i do czasu oraz miejsca, w którym wszystko się zaczęło. Przedstawia Wuhan i okolice z pierwszych chwil lockdownu: zbiera historie ludzi, którzy musieli się zmierzyć z najtrudniejszym wyzwaniem.
Pierwsze momenty z nowym koronawirusem to zestaw pytań bez odpowiedzi. Ale chaos potęgowany jest jeszcze przez działania rządu. Władze robią wszystko, żeby zamaskować bezradność – a nie istnieją jeszcze scenariusze postępowania w sytuacji tak bardzo kryzysowej. Jednak autora tej książki nie interesują problemy na linii rząd – społeczeństwo – sprawdza za to, jak konkretni i cisi bohaterowie zderzają się z sytuacją bez precedensu – i muszą walczyć o przetrwanie dla siebie i bliskich. Oczywiście zagadnienia te wychodzą poza ramy kulturowe Dalekiego Wschodu, bo autor bazuje na emocjach znanych czytelnikom na całym świecie. Podstawowy motyw to dramatyczne szukanie ratunku dla umierających bliskich: każdy chce kogoś ocalić: rodziców czy małżonków. Szpitale przepełniają się błyskawicznie i nie przyjmują chorych (a przecież nie tylko covid szaleje), lekarze i pielęgniarki sami zamieniają się w źródła zarazy: nie mają szans na odbycie kwarantanny, zresztą takie środki zapobiegawcze jeszcze nie funkcjonują. Część lekarzy, widząc, co się dzieje, nawołuje do noszenia maseczek i przestrzegania zasad higieny – ale kasandryczne komentarze nie znajdują posłuchu. Ludzie muszą zarabiać na życie – i decydują się na zawody obarczone sporym ryzykiem. Najczęściej ryzyko wiąże się nie tylko z kontaktem z chorymi – ale także z łamaniem przepisów: bo jeśli wstrzymany został ruch uliczny, bocznymi drogami można transportować ludzi i towary. Istnieje przecież zapotrzebowanie – a każdy chce przetrwać. Murong Xuecun rozmawia z ludźmi, którzy na początku pandemii musieli zmierzyć się z wielkimi wyzwaniami, doznali największych strat albo przekonali się, że mogą liczyć wyłącznie na siebie. Pandemiczne opowieści są zróżnicowane – ale sprowadzają się do jednego wniosku o sile ludzi i słabości rządzących. To nie oznacza, że książka jest tendencyjna lub nieciekawa – dla zwykłych odbiorców to źródło wiedzy na temat relacji społecznych i koszmarów związanych z chorobą w pierwszych tygodniach, ale też źródło potężnych uczuć, zarówno w lekturze jak i w egzystencji rozmówców. Murong Xuecun zbiera materiały mimo lęku – obserwuje, co dzieje się w strefie zero i jak pandemia zmieniała życie jednostek, rodzin i mieszkańców – wiele tu jednak spostrzeżeń uniwersalnych, zjawisk, które dają się przełożyć na doświadczenia ludzi na całym świecie. Murong Xuecun dociera do ludzi, którzy swoją przeszłością mogą potwierdzić krążące o chorobie sensacyjne informacje – i przedstawia ich intymne zwierzenia. O tym reportażu długo nie można zapomnieć.
Tajemnica
Murong Xuecun we wstępie do książki „Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhanu” wymienia nazwiska dziennikarzy obywatelskich, którzy zostali zatrzymani i skazani za ujawnianie prawdy – wbrew działaniom rządu. Przedstawia też własny strach – dramatyczną walkę o to, żeby zdobywać informacje i dziwne telefony zaburzające poczucie bezpieczeństwa. Kończy książkę z daleka od własnego kraju – ale i wcześniej podjął odpowiednie środki ostrożności: bezpieczne konto, maile z fragmentami tomu i przyjaciel, który wie, że w razie czego musi zająć się opublikowaniem reportażu. To wszystko tylko podbije zainteresowanie tomem „Śmiertelnie ciche miasto” – chociaż i tak temat jest na tyle nośny, że problemów z podbiciem rynku Murong Xuecun mieć nie będzie. Odnosi się bowiem do pandemii i do czasu oraz miejsca, w którym wszystko się zaczęło. Przedstawia Wuhan i okolice z pierwszych chwil lockdownu: zbiera historie ludzi, którzy musieli się zmierzyć z najtrudniejszym wyzwaniem.
Pierwsze momenty z nowym koronawirusem to zestaw pytań bez odpowiedzi. Ale chaos potęgowany jest jeszcze przez działania rządu. Władze robią wszystko, żeby zamaskować bezradność – a nie istnieją jeszcze scenariusze postępowania w sytuacji tak bardzo kryzysowej. Jednak autora tej książki nie interesują problemy na linii rząd – społeczeństwo – sprawdza za to, jak konkretni i cisi bohaterowie zderzają się z sytuacją bez precedensu – i muszą walczyć o przetrwanie dla siebie i bliskich. Oczywiście zagadnienia te wychodzą poza ramy kulturowe Dalekiego Wschodu, bo autor bazuje na emocjach znanych czytelnikom na całym świecie. Podstawowy motyw to dramatyczne szukanie ratunku dla umierających bliskich: każdy chce kogoś ocalić: rodziców czy małżonków. Szpitale przepełniają się błyskawicznie i nie przyjmują chorych (a przecież nie tylko covid szaleje), lekarze i pielęgniarki sami zamieniają się w źródła zarazy: nie mają szans na odbycie kwarantanny, zresztą takie środki zapobiegawcze jeszcze nie funkcjonują. Część lekarzy, widząc, co się dzieje, nawołuje do noszenia maseczek i przestrzegania zasad higieny – ale kasandryczne komentarze nie znajdują posłuchu. Ludzie muszą zarabiać na życie – i decydują się na zawody obarczone sporym ryzykiem. Najczęściej ryzyko wiąże się nie tylko z kontaktem z chorymi – ale także z łamaniem przepisów: bo jeśli wstrzymany został ruch uliczny, bocznymi drogami można transportować ludzi i towary. Istnieje przecież zapotrzebowanie – a każdy chce przetrwać. Murong Xuecun rozmawia z ludźmi, którzy na początku pandemii musieli zmierzyć się z wielkimi wyzwaniami, doznali największych strat albo przekonali się, że mogą liczyć wyłącznie na siebie. Pandemiczne opowieści są zróżnicowane – ale sprowadzają się do jednego wniosku o sile ludzi i słabości rządzących. To nie oznacza, że książka jest tendencyjna lub nieciekawa – dla zwykłych odbiorców to źródło wiedzy na temat relacji społecznych i koszmarów związanych z chorobą w pierwszych tygodniach, ale też źródło potężnych uczuć, zarówno w lekturze jak i w egzystencji rozmówców. Murong Xuecun zbiera materiały mimo lęku – obserwuje, co dzieje się w strefie zero i jak pandemia zmieniała życie jednostek, rodzin i mieszkańców – wiele tu jednak spostrzeżeń uniwersalnych, zjawisk, które dają się przełożyć na doświadczenia ludzi na całym świecie. Murong Xuecun dociera do ludzi, którzy swoją przeszłością mogą potwierdzić krążące o chorobie sensacyjne informacje – i przedstawia ich intymne zwierzenia. O tym reportażu długo nie można zapomnieć.
sobota, 27 kwietnia 2024
Ewa Podleś: Pops i Boti uczą angielskiego. Części ciała / Liczby
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Ćwiczenie słówek
Ewa Podleś tworzy komiksową historyjkę pozwalającą dzieciom na poznawanie i ćwiczenie angielskich słówek z nietypowymi bohaterami. Pops i Boti są jak przeniesieni z wyobraźni Jima Hensona, przynajmniej w łączeniu dziwnych gatunków niby potworów. Pops to wielki puchaty stworek z pojedynczym czułkiem-antenką, Boti – wygląda jak opasła pszczoła z malutkimi skrzydełkami. Ci przyjaciele doskonale się ze sobą dogadują i stają się przewodnikami po świecie angielskiego. Krótka kartonowa książeczka przynosi w tym wypadku dwa zestawy słówek – liczby (od 1 do 10) i części ciała (ale nie tylko ciała człowieka – zwierząt i potworów też, dzięki czemu lektura od razu staje się ciekawsza).
Pops wybiera się na prześwietlenie, na które chodzi raz do roku – co staje się okazją do sprawdzenia, co ma w środku. W poczekalni pomaga jeszcze policzyć paluszki napotkanej bohaterce (ni to kurze, ni to innej włochatej kulce), a żeby dzieciom utrwaliło się liczenie – Boti zmusza je do naciśnięcia przycisku dzwonka dziesięć razy. Doktor Potwór wykonuje prześwietlenie i przy okazji znajduje moment na nazwanie kolejnych narządów i części ciała (po angielsku). Wizyta u mechanika od robotów też pozwoli na utrwalenie wiadomości. Wszystko w atmosferze przyjemnej zabawy – niezobowiązującej przygody pełnej humoru. Ewa Podleś nie skupia się na tym, żeby co chwilę zarzucać dzieci słówkami, stara się, żeby ich wprowadzanie odbywało się mimochodem, jako dodatek do akcji – ponadto dodatek potrzebny samym bohaterom w ich działaniach. Dzięki temu, że to Pops i Boti muszą liczyć albo nazywać części ciała (choćby na wykładzie o potworach dla robotów), lekcje dla odbiorców odbywają się nienachalnie, przez to znacznie łatwiej oddalić wrażenie szkolnych zadań. Ewa Podleś może zaintrygować: nauczyć czegoś zupełnie na marginesie drobnej lektury.
Całość akcji rozgrywa się tu w komiksowych kadrach. Autorka stawia na trójwymiarowe obrazki, żeby jeszcze bardziej odejść od stylistyki podręczników. Wprowadza drobne dialogi między bohaterami (po polsku) i słówka bez tłumaczeń – trzeba z kontekstu i z rysunków dowiedzieć się, co one znaczą. To sprzyja zapamiętywaniu – ale też interaktywnej zabawie, zresztą autorka wprowadza nawet zagadkę dla dzieci – labirynt do przejścia palcem. Zapewnia zatem nie tylko edukacyjną lekturę – dodaje coś, co spodoba się każdemu maluchowi. Przyjemne obrazki także przyciągną dzieci: zwłaszcza że jedną z części ciała jest pupa potwora. Kartonowy tomik pozwala na pierwsze zetknięcie się z angielskim w formie niezobowiązującej zabawy – to propozycja doskonała dla najmłodszych. Wejście w świat lektur, które bawią i uczą jednocześnie – ale zapewniają przede wszystkim mnóstwo rozrywki. Z Popsem i Boti można spokojnie uczyć się angielskich słówek, utrwalać je i powtarzać z każdym kolejnym czytaniem tomiku. Bardzo udana propozycja – właściwie część większej serii – przyda się w każdym domu. A ponieważ rzadko ostatnio do książeczek wkraczają potwory i roboty – Ewa Podleś wygrywa także walkę o uwagę czytelników.
Ćwiczenie słówek
Ewa Podleś tworzy komiksową historyjkę pozwalającą dzieciom na poznawanie i ćwiczenie angielskich słówek z nietypowymi bohaterami. Pops i Boti są jak przeniesieni z wyobraźni Jima Hensona, przynajmniej w łączeniu dziwnych gatunków niby potworów. Pops to wielki puchaty stworek z pojedynczym czułkiem-antenką, Boti – wygląda jak opasła pszczoła z malutkimi skrzydełkami. Ci przyjaciele doskonale się ze sobą dogadują i stają się przewodnikami po świecie angielskiego. Krótka kartonowa książeczka przynosi w tym wypadku dwa zestawy słówek – liczby (od 1 do 10) i części ciała (ale nie tylko ciała człowieka – zwierząt i potworów też, dzięki czemu lektura od razu staje się ciekawsza).
Pops wybiera się na prześwietlenie, na które chodzi raz do roku – co staje się okazją do sprawdzenia, co ma w środku. W poczekalni pomaga jeszcze policzyć paluszki napotkanej bohaterce (ni to kurze, ni to innej włochatej kulce), a żeby dzieciom utrwaliło się liczenie – Boti zmusza je do naciśnięcia przycisku dzwonka dziesięć razy. Doktor Potwór wykonuje prześwietlenie i przy okazji znajduje moment na nazwanie kolejnych narządów i części ciała (po angielsku). Wizyta u mechanika od robotów też pozwoli na utrwalenie wiadomości. Wszystko w atmosferze przyjemnej zabawy – niezobowiązującej przygody pełnej humoru. Ewa Podleś nie skupia się na tym, żeby co chwilę zarzucać dzieci słówkami, stara się, żeby ich wprowadzanie odbywało się mimochodem, jako dodatek do akcji – ponadto dodatek potrzebny samym bohaterom w ich działaniach. Dzięki temu, że to Pops i Boti muszą liczyć albo nazywać części ciała (choćby na wykładzie o potworach dla robotów), lekcje dla odbiorców odbywają się nienachalnie, przez to znacznie łatwiej oddalić wrażenie szkolnych zadań. Ewa Podleś może zaintrygować: nauczyć czegoś zupełnie na marginesie drobnej lektury.
Całość akcji rozgrywa się tu w komiksowych kadrach. Autorka stawia na trójwymiarowe obrazki, żeby jeszcze bardziej odejść od stylistyki podręczników. Wprowadza drobne dialogi między bohaterami (po polsku) i słówka bez tłumaczeń – trzeba z kontekstu i z rysunków dowiedzieć się, co one znaczą. To sprzyja zapamiętywaniu – ale też interaktywnej zabawie, zresztą autorka wprowadza nawet zagadkę dla dzieci – labirynt do przejścia palcem. Zapewnia zatem nie tylko edukacyjną lekturę – dodaje coś, co spodoba się każdemu maluchowi. Przyjemne obrazki także przyciągną dzieci: zwłaszcza że jedną z części ciała jest pupa potwora. Kartonowy tomik pozwala na pierwsze zetknięcie się z angielskim w formie niezobowiązującej zabawy – to propozycja doskonała dla najmłodszych. Wejście w świat lektur, które bawią i uczą jednocześnie – ale zapewniają przede wszystkim mnóstwo rozrywki. Z Popsem i Boti można spokojnie uczyć się angielskich słówek, utrwalać je i powtarzać z każdym kolejnym czytaniem tomiku. Bardzo udana propozycja – właściwie część większej serii – przyda się w każdym domu. A ponieważ rzadko ostatnio do książeczek wkraczają potwory i roboty – Ewa Podleś wygrywa także walkę o uwagę czytelników.
piątek, 26 kwietnia 2024
Lucy Beech: Jakie zwierzę wybrać?
Harperkids, Warszawa 2023.
Podpowiedzi
Ponieważ nie ma chyba dziecka, które nie marzyłoby o posiadaniu własnego zwierzęcia, Lucy Beech wychodzi naprzeciw pragnieniom kilkulatków i tworzy prosty poradnik pozwalający na stwierdzenie, jakie zwierzę byłoby najbardziej odpowiednie dla odbiorcy. „Jakie zwierzę wybrać” to picture book, w którym Anna Chernyshova proponuje zabawne i urocze stworzenia w wersji graficznej – na wypadek gdyby odbiorcy jeszcze nie potrafili czytać i posiłkowali się samymi obrazkami. Beech prowadzi narrację pełną emocji i zachwytów, tak, żeby błyskawicznie znaleźć wspólny język z dziećmi. Roi się tu od wykrzyknień i akcentów zaznaczanych choćby wielkością liter (ale też kształtem wersów i rozmieszczaniem ich na stronie – porozrzucane między obrazkami zdania czyta się łatwiej i ciekawiej, więc jeśli ktoś już samodzielnie składa litery albo taką umiejętność chce poćwiczyć, ma tu możliwość. Autorka opowiada o zwierzętach z perspektywy możliwości w domu. Przypomina, że duże zwierzęta potrzebują więcej przestrzeni, a te bardzo żywiołowe – mnóstwo ruchu. Zadaje precyzyjne pytania, żeby dzieciom łatwo było określić swoje potrzeby i szanse na znalezienie wymarzonego przyjaciela. Uprzedza, z jakimi problemami lub wyzwaniami trzeba będzie się mierzyć przy konkretnych gatunkach i rasach – to rzeczy, o których być może odbiorcy nawet nie myśleli przy podejmowaniu decyzji: tymczasem warto wiedzieć, że bernadryny dają mokre buziaki, a tarantula może być groźna dla osób z alergią. Autorka nie ogranicza wyboru zwierząt: ktoś może marzyć o kucyku, a ktoś inny o mrówkach albo o stonodze. Zatrzymuje się nad zwierzętami gospodarskimi i nad takimi, które trzeba po jakimś czasie wypuszczać na wolność. Przedstawia całą galerię stworzeń – od pytona królewskiego po kraba tęczowego – a o każdym mówi kilka słów. Jeden prosty akapit (jedno lub dwa zdania) – tyle wystarczy, żeby zorientować się, czy konkretne zwierzę nada się do domu, czy lepiej poszukać jakiegoś innego. Jest to zatem tomik, który pozwala dzieciom snuć marzenia na temat czworonożnego albo skrzydlatego przyjaciela, ale też – który podsuwa argumenty przeciwko niektórym pochopnym decyzjom. Lucy Beech przygląda się zwierzętom, jakie można trzymać w domu – ale uprzedza, które potrzebują czegoś więcej niż tylko pełnej miski – i co może stać się prawdziwym wyzwaniem w związku z tym. Podpowiada nie tylko, jakie rasy wybierać, ale też – że warto przygarnąć zwierzaka ze schroniska (ci, którzy nie mogą z różnych względów trzymać zwierząt w domu, także otrzymają tu odpowiednią poradę – co zrobić, żeby nie rezygnować ze swoich pasji i marzeń). „Jakie zwierzę wybrać” to stylizowana na poradnik książeczka edukacyjna – uświadamia dzieciom, że nie tylko psy i koty czekają na przygarnięcie, można wybierać spośród mnóstwa różnych gatunków i rozwijać w ten sposób swoje zainteresowania. Przyda się ta książka w domach, w których dzieci bardzo chciałyby mieć jakieś zwierzę, ale nie potrafią się zdecydować – albo kiedy dorośli muszą wytłumaczyć pociechom, że nie są w stanie podjąć się opieki nad zwierzęciem. Zabawne ilustracje dopełniają całości i sprawiają, że jeszcze chętniej śledzi się kolejne wskazówki.
Podpowiedzi
Ponieważ nie ma chyba dziecka, które nie marzyłoby o posiadaniu własnego zwierzęcia, Lucy Beech wychodzi naprzeciw pragnieniom kilkulatków i tworzy prosty poradnik pozwalający na stwierdzenie, jakie zwierzę byłoby najbardziej odpowiednie dla odbiorcy. „Jakie zwierzę wybrać” to picture book, w którym Anna Chernyshova proponuje zabawne i urocze stworzenia w wersji graficznej – na wypadek gdyby odbiorcy jeszcze nie potrafili czytać i posiłkowali się samymi obrazkami. Beech prowadzi narrację pełną emocji i zachwytów, tak, żeby błyskawicznie znaleźć wspólny język z dziećmi. Roi się tu od wykrzyknień i akcentów zaznaczanych choćby wielkością liter (ale też kształtem wersów i rozmieszczaniem ich na stronie – porozrzucane między obrazkami zdania czyta się łatwiej i ciekawiej, więc jeśli ktoś już samodzielnie składa litery albo taką umiejętność chce poćwiczyć, ma tu możliwość. Autorka opowiada o zwierzętach z perspektywy możliwości w domu. Przypomina, że duże zwierzęta potrzebują więcej przestrzeni, a te bardzo żywiołowe – mnóstwo ruchu. Zadaje precyzyjne pytania, żeby dzieciom łatwo było określić swoje potrzeby i szanse na znalezienie wymarzonego przyjaciela. Uprzedza, z jakimi problemami lub wyzwaniami trzeba będzie się mierzyć przy konkretnych gatunkach i rasach – to rzeczy, o których być może odbiorcy nawet nie myśleli przy podejmowaniu decyzji: tymczasem warto wiedzieć, że bernadryny dają mokre buziaki, a tarantula może być groźna dla osób z alergią. Autorka nie ogranicza wyboru zwierząt: ktoś może marzyć o kucyku, a ktoś inny o mrówkach albo o stonodze. Zatrzymuje się nad zwierzętami gospodarskimi i nad takimi, które trzeba po jakimś czasie wypuszczać na wolność. Przedstawia całą galerię stworzeń – od pytona królewskiego po kraba tęczowego – a o każdym mówi kilka słów. Jeden prosty akapit (jedno lub dwa zdania) – tyle wystarczy, żeby zorientować się, czy konkretne zwierzę nada się do domu, czy lepiej poszukać jakiegoś innego. Jest to zatem tomik, który pozwala dzieciom snuć marzenia na temat czworonożnego albo skrzydlatego przyjaciela, ale też – który podsuwa argumenty przeciwko niektórym pochopnym decyzjom. Lucy Beech przygląda się zwierzętom, jakie można trzymać w domu – ale uprzedza, które potrzebują czegoś więcej niż tylko pełnej miski – i co może stać się prawdziwym wyzwaniem w związku z tym. Podpowiada nie tylko, jakie rasy wybierać, ale też – że warto przygarnąć zwierzaka ze schroniska (ci, którzy nie mogą z różnych względów trzymać zwierząt w domu, także otrzymają tu odpowiednią poradę – co zrobić, żeby nie rezygnować ze swoich pasji i marzeń). „Jakie zwierzę wybrać” to stylizowana na poradnik książeczka edukacyjna – uświadamia dzieciom, że nie tylko psy i koty czekają na przygarnięcie, można wybierać spośród mnóstwa różnych gatunków i rozwijać w ten sposób swoje zainteresowania. Przyda się ta książka w domach, w których dzieci bardzo chciałyby mieć jakieś zwierzę, ale nie potrafią się zdecydować – albo kiedy dorośli muszą wytłumaczyć pociechom, że nie są w stanie podjąć się opieki nad zwierzęciem. Zabawne ilustracje dopełniają całości i sprawiają, że jeszcze chętniej śledzi się kolejne wskazówki.
czwartek, 25 kwietnia 2024
Olga Rudnicka: Na psa urok, ości śledzia
Prószyński i S-ka, Warszawa 2024.
Czary na wsi
Tekla Nuszka to postać, której kolejne przygody po prostu muszą się pojawić – niezależnie od przeszkód zewnętrznych. Czas akcji powieści „Na psa urok, ości śledzia” przypada na wybuch pandemii, jednak Olga Rudnicka poza wstępem do tego tematu nie nawiązuje – celowo. W końcu w życiu Tekli dzieje się wystarczająco dużo, żeby zaangażować czytelników, nie trzeba do tego jeszcze tworzyć analiz zjawiska, które wstrząsnęło światem. Bohaterka oskarżana przez różne strony o uprawianie magii i sprowadzanie pecha ma wiele powodów do zastanawiania się nad swoimi domniemanymi talentami. Tekla Nuszka z pewnością kłopoty przyciąga – i może nimi obdzielić innych. Pytanie tylko, czy to wada, czy właśnie nieoczekiwana zaleta. W tobie „Na psa urok, ości śledzia” Olga Rudnicka prezentuje kolejne atrakcyjne ze względu na komizm doświadczenia Tekli. Kobieta jedzie do rodziców i zabiera ze sobą przyszłą teściową, Izę. Matka Michała jest wyzwolona i pełna pomysłów – od których włos się jeży. Jest też kobietą, która bez wahania wprowadza w życie najbardziej szalone idee. Niedawno owdowiała – co okazuje się wyjątkowym szczęściem. Gdyby wiarołomny małżonek pozostał na świecie i doprowadził do rozwodu, Iza odczułaby to finansowo. Musiałaby też – chcąc nie chcąc – obserwować szczęście mężczyzny z potencjalną i niedoszłą synową, z którą ten się związał, nie bacząc na własną żonę. Teraz jednak Iza rozkwita – jako wdowa – i może podzielić się swoją radością z innymi paniami. Ta bohaterka jest wyjątkowo energetyczna, nie da się jej nie polubić i nie da się jej nie słuchać. Łatwo zjednuje sobie znajome, co nie bez znaczenia w kompletnie nowym środowisku. Tekla nie wie nawet, co powstanie z mieszanki – jej bogobojnej matki i wyzwolonej Izy. Zwłaszcza że kobiety są żywo zainteresowane wiedzą na temat mocy świec. Chętnie wysłuchują pogadanek na temat tego, jak kolor świecy łączy się z intencją, w jakiej zostaje ona zapalona – i wcielają w czyn kolejne wskazówki, tworząc także rymowane pseudozaklęcia. Prym w zgromadzeniu wiedzie Iza – wspomagana przez Teklę, która przecież nie ma jak się przebić z racjonalizmem w obliczu spragnionych magii i bezradnych w swoich rzeczywistościach mieszkanek wsi. Na nic rzeczowe argumenty, kiedy w grę wchodzą emocje – i to potężne emocje. Przecież każda z kobiet ma jakieś problemy w swoim małżeństwie – i żadna nie widzi rozwiązania. A wystarczy zapalić świecę, rzucić zaklęcie…
Myliłby się jednak ten, kto sądzi, że Olga Rudnicka zamierza przekonywać do magii. Chociaż przez olbrzymią część niewielkiej w końcu powieści wydaje się, że tworzy humorystyczną obyczajówkę z satyrą na wiarę w zabobony, finałem rozwieje wszelkie wątpliwości. Jest tu niespodzianka dla czytelników, piękna fabularna wolta, która uświadomi odbiorcom, dlaczego po książki tej autorki zawsze warto sięgać. Mnóstwo wyrazistych charakterów, damskich postaci, które w sprzyjających warunkach zamieniają się w harpie albo w anioły. Walka o weteryniarza, sposoby na księdza, poskramianie pijaków i wiele wydarzeń, które w zwykłych warunkach mogłyby się stać czyimś prywatnym końcem świata, ale w obliczu zbiorowości bledną jako problemy a zamieniają się w czystą rozrywkę. Olga Rudnicka wie, jak poprowadzić akcję, żeby zaintrygować – ale też żeby powiedzieć odbiorcom coś ważnego o nich samych.
Czary na wsi
Tekla Nuszka to postać, której kolejne przygody po prostu muszą się pojawić – niezależnie od przeszkód zewnętrznych. Czas akcji powieści „Na psa urok, ości śledzia” przypada na wybuch pandemii, jednak Olga Rudnicka poza wstępem do tego tematu nie nawiązuje – celowo. W końcu w życiu Tekli dzieje się wystarczająco dużo, żeby zaangażować czytelników, nie trzeba do tego jeszcze tworzyć analiz zjawiska, które wstrząsnęło światem. Bohaterka oskarżana przez różne strony o uprawianie magii i sprowadzanie pecha ma wiele powodów do zastanawiania się nad swoimi domniemanymi talentami. Tekla Nuszka z pewnością kłopoty przyciąga – i może nimi obdzielić innych. Pytanie tylko, czy to wada, czy właśnie nieoczekiwana zaleta. W tobie „Na psa urok, ości śledzia” Olga Rudnicka prezentuje kolejne atrakcyjne ze względu na komizm doświadczenia Tekli. Kobieta jedzie do rodziców i zabiera ze sobą przyszłą teściową, Izę. Matka Michała jest wyzwolona i pełna pomysłów – od których włos się jeży. Jest też kobietą, która bez wahania wprowadza w życie najbardziej szalone idee. Niedawno owdowiała – co okazuje się wyjątkowym szczęściem. Gdyby wiarołomny małżonek pozostał na świecie i doprowadził do rozwodu, Iza odczułaby to finansowo. Musiałaby też – chcąc nie chcąc – obserwować szczęście mężczyzny z potencjalną i niedoszłą synową, z którą ten się związał, nie bacząc na własną żonę. Teraz jednak Iza rozkwita – jako wdowa – i może podzielić się swoją radością z innymi paniami. Ta bohaterka jest wyjątkowo energetyczna, nie da się jej nie polubić i nie da się jej nie słuchać. Łatwo zjednuje sobie znajome, co nie bez znaczenia w kompletnie nowym środowisku. Tekla nie wie nawet, co powstanie z mieszanki – jej bogobojnej matki i wyzwolonej Izy. Zwłaszcza że kobiety są żywo zainteresowane wiedzą na temat mocy świec. Chętnie wysłuchują pogadanek na temat tego, jak kolor świecy łączy się z intencją, w jakiej zostaje ona zapalona – i wcielają w czyn kolejne wskazówki, tworząc także rymowane pseudozaklęcia. Prym w zgromadzeniu wiedzie Iza – wspomagana przez Teklę, która przecież nie ma jak się przebić z racjonalizmem w obliczu spragnionych magii i bezradnych w swoich rzeczywistościach mieszkanek wsi. Na nic rzeczowe argumenty, kiedy w grę wchodzą emocje – i to potężne emocje. Przecież każda z kobiet ma jakieś problemy w swoim małżeństwie – i żadna nie widzi rozwiązania. A wystarczy zapalić świecę, rzucić zaklęcie…
Myliłby się jednak ten, kto sądzi, że Olga Rudnicka zamierza przekonywać do magii. Chociaż przez olbrzymią część niewielkiej w końcu powieści wydaje się, że tworzy humorystyczną obyczajówkę z satyrą na wiarę w zabobony, finałem rozwieje wszelkie wątpliwości. Jest tu niespodzianka dla czytelników, piękna fabularna wolta, która uświadomi odbiorcom, dlaczego po książki tej autorki zawsze warto sięgać. Mnóstwo wyrazistych charakterów, damskich postaci, które w sprzyjających warunkach zamieniają się w harpie albo w anioły. Walka o weteryniarza, sposoby na księdza, poskramianie pijaków i wiele wydarzeń, które w zwykłych warunkach mogłyby się stać czyimś prywatnym końcem świata, ale w obliczu zbiorowości bledną jako problemy a zamieniają się w czystą rozrywkę. Olga Rudnicka wie, jak poprowadzić akcję, żeby zaintrygować – ale też żeby powiedzieć odbiorcom coś ważnego o nich samych.
środa, 24 kwietnia 2024
Sander van der Linden: Fake news
Rebis, Poznań 2024.
Szczepionka
Sander van der Linden skupia się na temacie, który dla dzisiejszych czytelników jest (albo powinien być) ważny: „Fake news” to obszerna książka analizująca zjawisko coraz częstsze w codziennym internetowym życiu. Fake newsy jako zagrożenie trafiły do powszechnej świadomości w czasach pandemii, ale wciąż jeszcze zbyt wielu ludzi daje im wiarę i rozpowszechnia, przyczyniając się do polaryzowania społeczeństwa. Mają ogromny wpływ na egzystencję – mogą przyczyniać się do wygranej lub przegranej kandydatów w wyborach, decydować o kondycji zdrowotnej społeczeństwa lub dużych grup ludzi, ale przede wszystkim zaburzają bezpieczeństwo i prowadzą do utrwalania nieprawdziwych przekonań. Z zabobonami – i pomysłami zakorzenionymi w fake newsach – bardzo trudno walczyć, znacznie lepiej jest znaleźć sposób na zaimpregnowanie ludzkich umysłów, wytworzenie przeciwciał na fake newsy – i do tego właśnie chce w swojej pracy doprowadzić Sander van der Linden. „Fake news” to kompleksowa opowieść o nieprawdziwych wiadomościach zalewających nowe media i funkcjonujących w bańkach. Autor przygląda się technikom ich tworzenia, sprawdza, kto odnosi korzyści przez rozpowszechnianie takich quasi-informacji, pyta o rolę botów i sztucznej inteligencji w tym zjawisku – i przygotowuje odbiorców na zetknięcie z fake newsami. Uprzedza, że bardzo łatwo wpaść w pułapkę, uwierzyć w nieprawdziwe wiadomości i rozpowszechniać je dalej – sensacje zawsze roznoszą się wirusowo, a sprostowania nie mają siły przebicia – to frustrujące, zwłaszcza kiedy działa na szkodę społeczeństwa (a przecież obojętne fake newsy praktycznie dzisiaj nie istnieją: rozpowszechnianie czegoś dla żartu przegrało z chęcią uzyskania korzyści). Co ciekawe, autor unika tłumaczenia zasad wpływu czy perswazji – zdaje sobie sprawę z tego, że mnóstwo jest na rynku poradników poświęconych technikom wywierania wpływu i nie musi powtarzać ich osiągnięć, zwłaszcza że ma bardzo dużo do zaprezentowania czytelnikom. Ale, co ważne – nie tylko od strony teoretycznej. Sander van der Linden to autor, który w ramach swojej pracy zawodowej ma zapobiegać rozprzestrzenianiu się epidemii fałszywych wiadomości różnego rodzaju. Być może żeby ułatwić sobie zadania, zastanawia się nad globalnym uporaniem się z problemem. I w tym celu przystępuje do tworzenia szczepionek różnego rodzaju – jedną z nich jest książka „Fake news”. Drugą – gry komputerowe, jakie autor przygotowuje. W tych grach stosuje charakterystyczne zabiegi pozwalające na uodpornienie zbiorowości przed fałszywymi informacjami – i na utrwalenie przed powrotem do wiary w fake newsy. I kiedy autor przedstawia koncepcję gry, tłumaczy też, dlaczego poszczególne jej składniki są tak ważne. Słowem: uczy czytelników, jak działa jego „szczepionka” na fake newsy. Odwołuje się do chorób i wirusów – bo przecież to przykład, który każdy zrozumie – ale umożliwia też dostrzeżenie psychicznych i psychologicznych aspektów sięgania po fake newsy. Rozkłada temat rozpowszechniania się fake newsów na części pierwsze, a każdą z części osobno prezentuje. To nie jest tylko i wyłącznie komentowanie zjawiska – to rzetelna analiza mechanizmów z nim związanych, prowadząca do uzyskania praktycznych umiejętności. W świecie, który nie istnieje już bez internetu, trudno sobie wyobrazić łatwowierność: warto zatem sięgnąć po książkę „Fake news”, żeby uodpornić się na zjawisko, a przynajmniej pamiętać o nim podczas surfowania po sieci i uchronić się w ten sposób od popełnienia wielu błędów.
Szczepionka
Sander van der Linden skupia się na temacie, który dla dzisiejszych czytelników jest (albo powinien być) ważny: „Fake news” to obszerna książka analizująca zjawisko coraz częstsze w codziennym internetowym życiu. Fake newsy jako zagrożenie trafiły do powszechnej świadomości w czasach pandemii, ale wciąż jeszcze zbyt wielu ludzi daje im wiarę i rozpowszechnia, przyczyniając się do polaryzowania społeczeństwa. Mają ogromny wpływ na egzystencję – mogą przyczyniać się do wygranej lub przegranej kandydatów w wyborach, decydować o kondycji zdrowotnej społeczeństwa lub dużych grup ludzi, ale przede wszystkim zaburzają bezpieczeństwo i prowadzą do utrwalania nieprawdziwych przekonań. Z zabobonami – i pomysłami zakorzenionymi w fake newsach – bardzo trudno walczyć, znacznie lepiej jest znaleźć sposób na zaimpregnowanie ludzkich umysłów, wytworzenie przeciwciał na fake newsy – i do tego właśnie chce w swojej pracy doprowadzić Sander van der Linden. „Fake news” to kompleksowa opowieść o nieprawdziwych wiadomościach zalewających nowe media i funkcjonujących w bańkach. Autor przygląda się technikom ich tworzenia, sprawdza, kto odnosi korzyści przez rozpowszechnianie takich quasi-informacji, pyta o rolę botów i sztucznej inteligencji w tym zjawisku – i przygotowuje odbiorców na zetknięcie z fake newsami. Uprzedza, że bardzo łatwo wpaść w pułapkę, uwierzyć w nieprawdziwe wiadomości i rozpowszechniać je dalej – sensacje zawsze roznoszą się wirusowo, a sprostowania nie mają siły przebicia – to frustrujące, zwłaszcza kiedy działa na szkodę społeczeństwa (a przecież obojętne fake newsy praktycznie dzisiaj nie istnieją: rozpowszechnianie czegoś dla żartu przegrało z chęcią uzyskania korzyści). Co ciekawe, autor unika tłumaczenia zasad wpływu czy perswazji – zdaje sobie sprawę z tego, że mnóstwo jest na rynku poradników poświęconych technikom wywierania wpływu i nie musi powtarzać ich osiągnięć, zwłaszcza że ma bardzo dużo do zaprezentowania czytelnikom. Ale, co ważne – nie tylko od strony teoretycznej. Sander van der Linden to autor, który w ramach swojej pracy zawodowej ma zapobiegać rozprzestrzenianiu się epidemii fałszywych wiadomości różnego rodzaju. Być może żeby ułatwić sobie zadania, zastanawia się nad globalnym uporaniem się z problemem. I w tym celu przystępuje do tworzenia szczepionek różnego rodzaju – jedną z nich jest książka „Fake news”. Drugą – gry komputerowe, jakie autor przygotowuje. W tych grach stosuje charakterystyczne zabiegi pozwalające na uodpornienie zbiorowości przed fałszywymi informacjami – i na utrwalenie przed powrotem do wiary w fake newsy. I kiedy autor przedstawia koncepcję gry, tłumaczy też, dlaczego poszczególne jej składniki są tak ważne. Słowem: uczy czytelników, jak działa jego „szczepionka” na fake newsy. Odwołuje się do chorób i wirusów – bo przecież to przykład, który każdy zrozumie – ale umożliwia też dostrzeżenie psychicznych i psychologicznych aspektów sięgania po fake newsy. Rozkłada temat rozpowszechniania się fake newsów na części pierwsze, a każdą z części osobno prezentuje. To nie jest tylko i wyłącznie komentowanie zjawiska – to rzetelna analiza mechanizmów z nim związanych, prowadząca do uzyskania praktycznych umiejętności. W świecie, który nie istnieje już bez internetu, trudno sobie wyobrazić łatwowierność: warto zatem sięgnąć po książkę „Fake news”, żeby uodpornić się na zjawisko, a przynajmniej pamiętać o nim podczas surfowania po sieci i uchronić się w ten sposób od popełnienia wielu błędów.
wtorek, 23 kwietnia 2024
Moje pierwsze kolory
Harperkids, Warszawa 2024.
Losowanie
Tej książki dzieci nie będą przeglądać w klasyczny sposób – zerwanie z tradycyjnym kartkowaniem odbywa się tu za sprawą koła kolorów. To ono będzie wyznaczać rytm lektury. Bo owszem, można sprawdzać strona po stronie, jakie zagadki i zadania związane z kolorami podsuwają autorzy, ale znacznie lepiej będzie zdać się na przypadek i skakać po tomiku. Z boku książki znajdzie się po otwarciu pierwszego skrzydełka koło kolorów z ruchomą strzałką. Trzeba zakręcić strzałką (i powtarzać ten zabieg po przeczytaniu każdej rozkładówki), a następnie skierować się na pole, które strzałka wyznaczyła. Te pola – jako skoroszytowe zakładki do stron – widnieją z przeciwnej strony tomiku. Dzieci będą tu poznawać dziesięć różnych barw, których nazwy pojawią się dopiero po przejściu na odpowiednią rozkładówkę. Najpierw jednak próba rozpoznawania kolorów: to, co wskaże strzałka, trzeba odnaleźć w zakładkach i otworzyć tomik w odpowiednim miejscu, a następnie – przystąpić do pracy. Jest tu test na inteligencję (jakiego przedmiotu brakuje w podanych rzędach – można od razu sprawdzić odpowiedź dzięki otwieranym okienkom, co znów dostarcza rozrywki dzieciom), jest labirynt z przedmiotów określonego koloru. Jest zestaw przedmiotów na placu budowy – trzeba je znaleźć (lub sprawdzić w podpowiedzi pod okienkami). Jest ćwiczenie umiejętności językowych, czyli sprawdzanie, czy dzieci wiedzą, jak nazywają się kolejne przedmioty (znów: odpowiedzi można odkrywać dzięki ruchomym elementom). Klasyczne wyszukiwanki, przechodzenie palcem po drodze i nazywanie tego, co znajduje się na obrazku – to wyzwanie dla kilkulatków, które uczą się mówić, czytać albo przygotowują się już do szkolnych obowiązków. Nudzić się nie będą, bo przyjęta strategia umożliwia przełamanie rutyny. Już sam fakt, że nie wiadomo, na jaką stronę za chwilę się trafi, zachęca do korzystania z książeczki – a przecież to dopiero początek zabawy.
Tomik nie ma ostrych krawędzi, a grube tekturowe strony pozwalają nie tylko na korzystanie z zamykanych okienek, ale też sprawiają, że tomik nie tak łatwo ulegnie zniszczeniu. Tekstu do czytania jest tu niewiele – w poleceniach do zadań (ale na dobrą sprawę można się domyślić, o co w nich chodzi) i w podpisach, więc to dobra okazja, żeby poćwiczyć rozpoznawanie liter bez większego wysiłku. A ponieważ to książeczka, która dotyczy kolorów – pełna jest nasyconych barw, tak, by odbiorcy rzeczywiście zostali przyciągnięci do lektury za sprawą magii kolorów. Urokliwe i bardzo proste obrazki przeznaczone są dla najmłodszych – jednak nie o podziwianie grafik tu przecież chodzi, pełnią one funkcję użytkową. Pomysłowo przygotowana książeczka dla dzieci w wieku przedszkolnym to dobra okazja do trenowania mówienia i do poszerzania słownictwa – rozwiązania tu zastosowane z pewnością przekonają dzieci do książek i pokażą, że tomiki mogą być również świetnymi zabawkami. „Moje pierwsze kolory” to publikacja ciekawa – i maskująca wysiłek poznawczy najmłodszych. Kierowana do odbiorców, którzy mogą pracować z nią samodzielnie, ale też do tych, którzy potrzebują przy lekturze wsparcia dorosłych.
Losowanie
Tej książki dzieci nie będą przeglądać w klasyczny sposób – zerwanie z tradycyjnym kartkowaniem odbywa się tu za sprawą koła kolorów. To ono będzie wyznaczać rytm lektury. Bo owszem, można sprawdzać strona po stronie, jakie zagadki i zadania związane z kolorami podsuwają autorzy, ale znacznie lepiej będzie zdać się na przypadek i skakać po tomiku. Z boku książki znajdzie się po otwarciu pierwszego skrzydełka koło kolorów z ruchomą strzałką. Trzeba zakręcić strzałką (i powtarzać ten zabieg po przeczytaniu każdej rozkładówki), a następnie skierować się na pole, które strzałka wyznaczyła. Te pola – jako skoroszytowe zakładki do stron – widnieją z przeciwnej strony tomiku. Dzieci będą tu poznawać dziesięć różnych barw, których nazwy pojawią się dopiero po przejściu na odpowiednią rozkładówkę. Najpierw jednak próba rozpoznawania kolorów: to, co wskaże strzałka, trzeba odnaleźć w zakładkach i otworzyć tomik w odpowiednim miejscu, a następnie – przystąpić do pracy. Jest tu test na inteligencję (jakiego przedmiotu brakuje w podanych rzędach – można od razu sprawdzić odpowiedź dzięki otwieranym okienkom, co znów dostarcza rozrywki dzieciom), jest labirynt z przedmiotów określonego koloru. Jest zestaw przedmiotów na placu budowy – trzeba je znaleźć (lub sprawdzić w podpowiedzi pod okienkami). Jest ćwiczenie umiejętności językowych, czyli sprawdzanie, czy dzieci wiedzą, jak nazywają się kolejne przedmioty (znów: odpowiedzi można odkrywać dzięki ruchomym elementom). Klasyczne wyszukiwanki, przechodzenie palcem po drodze i nazywanie tego, co znajduje się na obrazku – to wyzwanie dla kilkulatków, które uczą się mówić, czytać albo przygotowują się już do szkolnych obowiązków. Nudzić się nie będą, bo przyjęta strategia umożliwia przełamanie rutyny. Już sam fakt, że nie wiadomo, na jaką stronę za chwilę się trafi, zachęca do korzystania z książeczki – a przecież to dopiero początek zabawy.
Tomik nie ma ostrych krawędzi, a grube tekturowe strony pozwalają nie tylko na korzystanie z zamykanych okienek, ale też sprawiają, że tomik nie tak łatwo ulegnie zniszczeniu. Tekstu do czytania jest tu niewiele – w poleceniach do zadań (ale na dobrą sprawę można się domyślić, o co w nich chodzi) i w podpisach, więc to dobra okazja, żeby poćwiczyć rozpoznawanie liter bez większego wysiłku. A ponieważ to książeczka, która dotyczy kolorów – pełna jest nasyconych barw, tak, by odbiorcy rzeczywiście zostali przyciągnięci do lektury za sprawą magii kolorów. Urokliwe i bardzo proste obrazki przeznaczone są dla najmłodszych – jednak nie o podziwianie grafik tu przecież chodzi, pełnią one funkcję użytkową. Pomysłowo przygotowana książeczka dla dzieci w wieku przedszkolnym to dobra okazja do trenowania mówienia i do poszerzania słownictwa – rozwiązania tu zastosowane z pewnością przekonają dzieci do książek i pokażą, że tomiki mogą być również świetnymi zabawkami. „Moje pierwsze kolory” to publikacja ciekawa – i maskująca wysiłek poznawczy najmłodszych. Kierowana do odbiorców, którzy mogą pracować z nią samodzielnie, ale też do tych, którzy potrzebują przy lekturze wsparcia dorosłych.
poniedziałek, 22 kwietnia 2024
Brian Cox, Jeff Forshaw: Czarne dziury. Klucz do zrozumienia wszechświata
Helion, Gliwice 2024.
Bez znikania
Są uczeni charyzmatyczni i zdolni do pociągania za sobą tłumów – nawet jeśli zajmują się mocno niszowymi i niemedialnymi zagadnieniami. Brian Cox bez wątpienia do nich należy, a w tomie „Czarne dziury. Klucz do zrozumienia wszechświata” partneruje mu Jeff Forshaw – i to przepis na sukces nie tylko wydawniczy. Książka, którą wypuszcza na rynek Helion, stanie się cennym źródłem wiedzy i ciekawostek dla fanów zjawisk astronomicznych. Chociaż wszyscy mają mgliste pojęcie na temat istoty czarnych dziur – niewielu ludzi zastanawia się nad tym, jak dokładnie one działają, jak funkcjonują we wszechświecie i co dzieje się, gdy jakiś obiekt w nie wpadnie. Wielu nieśmiertelnych astronautów powołają autorzy do istnienia tylko po to, żeby wrzucać ich do czarnych dziur i obserwować, co się stanie – a ponadto komentować kolejne prawa fizyki potrzebne do zrozumienia objaśnień. Istotą tej książki okazuje się przejrzystość. Cox i Forshaw bardzo dbają o to, żeby uniknąć nieścisłości i nieporozumień: każdy temat analizują od podstaw i sięgają po czytelne analogie, często – przykłady z życia wzięte. To na tym, co doskonale znane, bazują, kiedy chcą wytłumaczyć bardziej skomplikowane fizyczne spostrzeżenia – a taka strategia wyzwala również efekt komiczny. „Czarne dziury. Klucz do zrozumienia wszechświata” to książka o charakterze popularnonaukowym – nie da się w niej uniknąć wzorów fizycznych czy odwołań do konkretnych praw fizyki lub odkryć – ale twórcom zależy na jasności wywodów – dlatego decydują się na stopniowanie tematów: nawet tego, co wydaje im się oczywiste, nie skracają: wprowadzają szereg komentarzy dodatkowych, spoza głównego nurtu – dzięki temu im bardziej skomplikowane wykłady, tym większa pewność, że odbiorcy nie zrezygnują z lektury. Cox i Forshaw wiedzą, że część określeń funkcjonuje inaczej w języku astrofizyki i inaczej w zwykłym języku – pamiętają zatem o tym, żeby podkreślać różnice i uświadamiać je czytelnikom. Co pewien czas uruchamiają poczucie humoru, wprowadzają dodatkowe uwagi, zbędne z punktu widzenia nauki, za to idealnie nadające rytm potoczystego wykładu rozdziałom: błyskotliwe żarty dodają smaku całości. A przecież podstawowym celem tej książki jest wyjaśnianie istoty czarnych dziur i ich oddziaływania, rozbawianie czytelników to przyjemny dodatek i wytchnienie (niewolne od pracy umysłowej, ważna jest tu umiejętność rozpoznawania ironii).
Książka „Czarne dziury. Klucz do zrozumienia wszechświata” to także karta wstępu do codzienności uczonych – przedstawicieli nauk ścisłych. Autorzy przytaczają rozmaite zakłady, twierdzenia obalane z czasem i relacje wśród największych sław. Pozwalają czytelnikom na coś ważnego: na zachwyt ich przedmiotem badań. Nie jest to proste, a sam tom również wymaga wysiłku poznawczego i skupienia – a jednak dostarczy sporej satysfakcji. Cieszy fakt, że to tom skonstruowany z myślą także o przypadkowych czytelnikach – albo tych, którzy swoją drogę z fizyką dopiero rozpoczynają. Nie ma szans na nudę, gdy trzeba sprawdzać, jak płynie czas przy kosmicznych wymiarach. Pojmowanie niepojętego – to przyniesie lektura. Odbiorcy mogą tutaj przekonać się, ile tajemnic skrywa wszechświat i jak wygląda docieranie do prawdy w sytuacji, w której niemożliwe są empiryczne metody badań. Ta książka to rozbudowany wykład, który rzeczywiście przynosi efekty w postaci lepszego zrozumienia fizyki czarnych dziur (a przy okazji i innych praw fizyki, bo – na przykład bez znajomości praw termodynamiki nie da się zrozumieć praw mechaniki czarnych dziur – a znajomość nie polega tu na recytowaniu formułek, a na pojęciu istoty zjawisk i umiejętności ich przekładania na inne sfery nauki. Brian Cox i Jeff Forshaw robią wszystko, co w ich mocy, żeby uczynić temat jak najbardziej przystępnym – i z sukcesem.
Warto przed przystąpieniem do lektury pamiętać o tym, że rysunki w kolorowej wersji znajdują się w dodatku na końcu książki – te w tomie to czarno-białe przedruku. Jeśli ktoś będzie chciał analizować przykłady podawane przez autorów dokładnie i w oparciu o ilustracje, powinien zacząć od wersji bazowej, a dopiero później posiłkować się tym, co wplecione w tekst.
Bez znikania
Są uczeni charyzmatyczni i zdolni do pociągania za sobą tłumów – nawet jeśli zajmują się mocno niszowymi i niemedialnymi zagadnieniami. Brian Cox bez wątpienia do nich należy, a w tomie „Czarne dziury. Klucz do zrozumienia wszechświata” partneruje mu Jeff Forshaw – i to przepis na sukces nie tylko wydawniczy. Książka, którą wypuszcza na rynek Helion, stanie się cennym źródłem wiedzy i ciekawostek dla fanów zjawisk astronomicznych. Chociaż wszyscy mają mgliste pojęcie na temat istoty czarnych dziur – niewielu ludzi zastanawia się nad tym, jak dokładnie one działają, jak funkcjonują we wszechświecie i co dzieje się, gdy jakiś obiekt w nie wpadnie. Wielu nieśmiertelnych astronautów powołają autorzy do istnienia tylko po to, żeby wrzucać ich do czarnych dziur i obserwować, co się stanie – a ponadto komentować kolejne prawa fizyki potrzebne do zrozumienia objaśnień. Istotą tej książki okazuje się przejrzystość. Cox i Forshaw bardzo dbają o to, żeby uniknąć nieścisłości i nieporozumień: każdy temat analizują od podstaw i sięgają po czytelne analogie, często – przykłady z życia wzięte. To na tym, co doskonale znane, bazują, kiedy chcą wytłumaczyć bardziej skomplikowane fizyczne spostrzeżenia – a taka strategia wyzwala również efekt komiczny. „Czarne dziury. Klucz do zrozumienia wszechświata” to książka o charakterze popularnonaukowym – nie da się w niej uniknąć wzorów fizycznych czy odwołań do konkretnych praw fizyki lub odkryć – ale twórcom zależy na jasności wywodów – dlatego decydują się na stopniowanie tematów: nawet tego, co wydaje im się oczywiste, nie skracają: wprowadzają szereg komentarzy dodatkowych, spoza głównego nurtu – dzięki temu im bardziej skomplikowane wykłady, tym większa pewność, że odbiorcy nie zrezygnują z lektury. Cox i Forshaw wiedzą, że część określeń funkcjonuje inaczej w języku astrofizyki i inaczej w zwykłym języku – pamiętają zatem o tym, żeby podkreślać różnice i uświadamiać je czytelnikom. Co pewien czas uruchamiają poczucie humoru, wprowadzają dodatkowe uwagi, zbędne z punktu widzenia nauki, za to idealnie nadające rytm potoczystego wykładu rozdziałom: błyskotliwe żarty dodają smaku całości. A przecież podstawowym celem tej książki jest wyjaśnianie istoty czarnych dziur i ich oddziaływania, rozbawianie czytelników to przyjemny dodatek i wytchnienie (niewolne od pracy umysłowej, ważna jest tu umiejętność rozpoznawania ironii).
Książka „Czarne dziury. Klucz do zrozumienia wszechświata” to także karta wstępu do codzienności uczonych – przedstawicieli nauk ścisłych. Autorzy przytaczają rozmaite zakłady, twierdzenia obalane z czasem i relacje wśród największych sław. Pozwalają czytelnikom na coś ważnego: na zachwyt ich przedmiotem badań. Nie jest to proste, a sam tom również wymaga wysiłku poznawczego i skupienia – a jednak dostarczy sporej satysfakcji. Cieszy fakt, że to tom skonstruowany z myślą także o przypadkowych czytelnikach – albo tych, którzy swoją drogę z fizyką dopiero rozpoczynają. Nie ma szans na nudę, gdy trzeba sprawdzać, jak płynie czas przy kosmicznych wymiarach. Pojmowanie niepojętego – to przyniesie lektura. Odbiorcy mogą tutaj przekonać się, ile tajemnic skrywa wszechświat i jak wygląda docieranie do prawdy w sytuacji, w której niemożliwe są empiryczne metody badań. Ta książka to rozbudowany wykład, który rzeczywiście przynosi efekty w postaci lepszego zrozumienia fizyki czarnych dziur (a przy okazji i innych praw fizyki, bo – na przykład bez znajomości praw termodynamiki nie da się zrozumieć praw mechaniki czarnych dziur – a znajomość nie polega tu na recytowaniu formułek, a na pojęciu istoty zjawisk i umiejętności ich przekładania na inne sfery nauki. Brian Cox i Jeff Forshaw robią wszystko, co w ich mocy, żeby uczynić temat jak najbardziej przystępnym – i z sukcesem.
Warto przed przystąpieniem do lektury pamiętać o tym, że rysunki w kolorowej wersji znajdują się w dodatku na końcu książki – te w tomie to czarno-białe przedruku. Jeśli ktoś będzie chciał analizować przykłady podawane przez autorów dokładnie i w oparciu o ilustracje, powinien zacząć od wersji bazowej, a dopiero później posiłkować się tym, co wplecione w tekst.
niedziela, 21 kwietnia 2024
Jakub Wątor: Influenza. Mroczny świat influencerów
Agora, Warszawa 2024.
Nowotwór internetu
Lista osób występujących w tomie Jakuba Wątora „Influenza. Mroczny świat infuencerów” ciągnie się przez trzy strony, ale warto ją prześledzić, choćby po to, żeby zorientować się, czy zna się jakikolwiek nick lub nazwisko. Kto nie dotarł do mrocznych zakątków internetu i nie kojarzy prezentowanych tu postaci, zainteresuje się sprawami opisywanymi przez Wątora tak samo jak ci czytelnicy, którzy influencerów śledzą. Po prostu „Influenza” to tom bardzo dobrze napisany i przedstawiający dość egzotyczny świat – ciemną stronę internetu. Tu na porządku dziennym są wyzwiska i oskarżenia, seks i przemoc, mocne słowa, używki, patologie i walki. A wszystko to przynosi niewyobrażalne pieniądze. Influencerzy – przynajmniej ci, o których Wątor pisze, potrzebują rozgłosu uzyskiwanego najmniejszym kosztem, przez skandale. Nie powstrzymają się przed niczym, wręcz lubują się w dramach i nakręcaniu agresywnych czy destrukcyjnych zachowań. Demoralizacja to dla nich siła napędowa, a im bardziej kontrowersyjnie – tym lepiej. Internet nie ma jeszcze na początku XXI wieku narzędzi, żeby radzić sobie z patostreamerami, a publiczność kocha wychodzenie poza ogólnie przyjęte standardy. Jakub Wątor zabiera się zatem za odsłanianie afer i mówienie głośno o tym, co do niedawna do nikogo (poza bezpośrednio zainteresowanymi) nie docierało. To woda na młyn dla wszystkich, którzy boją się złego wpływu internetu na najmłodszych – bo do odbiorców patoinfluencerów należą często najmłodsi, uczniowie podstawówek i dawnych gimnazjów, młodsze nastolatki, kompletnie nieodporne na płynące z ekranów treści. Ale nie tym zajmuje się Jakub Wątor – a naświetlaniem środowiska, w którym panuje przyzwolenie na łamanie reguł.
Epatowanie seksem, popularność zdobyta na przygodnych kontaktach seksualnych, ale też walki amatorów imitujące MMA – tak się zaczyna. Narodziny „gwiazd” sieci wiążą się z odejściem od zwyczajności i rutyny, teraz panują nowe zasady: można wszystko i bez żadnych zahamowani. To się sprzeda, to znajdzie odbiorców. Wątor doskonale wie, jak przyciągnąć czytelników: ci już do końca nie odejdą od jego książki. Bo po szokującym wprowadzeniu autor przyjrzy się między innymi zarobkom za ekstremalne zachowania – liczby, jakie podaje (a podaje je często, słusznie uznając, że to wiedza, której odbiorcy zapragną najbardziej), będą dla czytelników niezwiązanych z influencerskim światem astronomiczne. Wątor zagłębia się w relacje między niechlubnymi bohaterami swojego tomu, pokazuje zależności i wzajemne inspiracje czy reakcje na określone zachowania w sieci. Tłumaczy, jak wyglądały początki najsłynniejszych internetowych teamów. I kiedy analizuje kolejne pomysły i biznesowe decyzje, można dojść do wniosku, że influencerzy w rzeczywistości wykazują się olbrzymią kreatywnością i talentami do wykorzystywania trendów. Owszem, często działają na granicy prawa (albo je łamią, co Jakub Wątor pozostawia na finał opowieści), jednak mogą zaimponować pracowitością i zdolnością do podejmowania złotonośnych decyzji. Nie wystarczy nagrać głupiutki filmik i wrzucić go na Tik-Toka – trzeba mieć pomysł na siebie i konsekwentnie go prowadzić, a w międzyczasie jeszcze obserwować, co dzieje się w środowisku, żeby nie wypaść z nurtu. Kto da się zdystansować, straci widzów, czyli pieniądze.
Ale ten sposób zarobkowania, jaki wybierają patoinfluencerzy, wyzwala odruchowy sprzeciw. Jest tu mnóstwo szczegółów, o jakich przeciętni użytkownicy netu nie mieli pojęcia – Jakub Wątor wie, co zrobić, żeby jego książkę czytało się doskonale. „Influenza” to nie tylko pokazanie innego świata, to jego celna i cenna analiza, bogata w fakty i ciekawostki. Wątor dobrze się w tym orientuje, sam zresztą pracuje nad odkrywaniem rozmaitych afer – wie, jak nakreślać relacje. Pisze znakomicie, chociaż temat u niejednego czytelnika wywoła bunt. Jest to pierwsza tak precyzyjna analiza zjawiska groźnego dla najmłodszego pokolenia – i ciekawe, jaką burzę „Influenza” wywoła. Na pewno przyczyni się do rozpowszechnienia wiadomości o środowisku – nie da się obok tej lektury przejść obojętnie.
Nowotwór internetu
Lista osób występujących w tomie Jakuba Wątora „Influenza. Mroczny świat infuencerów” ciągnie się przez trzy strony, ale warto ją prześledzić, choćby po to, żeby zorientować się, czy zna się jakikolwiek nick lub nazwisko. Kto nie dotarł do mrocznych zakątków internetu i nie kojarzy prezentowanych tu postaci, zainteresuje się sprawami opisywanymi przez Wątora tak samo jak ci czytelnicy, którzy influencerów śledzą. Po prostu „Influenza” to tom bardzo dobrze napisany i przedstawiający dość egzotyczny świat – ciemną stronę internetu. Tu na porządku dziennym są wyzwiska i oskarżenia, seks i przemoc, mocne słowa, używki, patologie i walki. A wszystko to przynosi niewyobrażalne pieniądze. Influencerzy – przynajmniej ci, o których Wątor pisze, potrzebują rozgłosu uzyskiwanego najmniejszym kosztem, przez skandale. Nie powstrzymają się przed niczym, wręcz lubują się w dramach i nakręcaniu agresywnych czy destrukcyjnych zachowań. Demoralizacja to dla nich siła napędowa, a im bardziej kontrowersyjnie – tym lepiej. Internet nie ma jeszcze na początku XXI wieku narzędzi, żeby radzić sobie z patostreamerami, a publiczność kocha wychodzenie poza ogólnie przyjęte standardy. Jakub Wątor zabiera się zatem za odsłanianie afer i mówienie głośno o tym, co do niedawna do nikogo (poza bezpośrednio zainteresowanymi) nie docierało. To woda na młyn dla wszystkich, którzy boją się złego wpływu internetu na najmłodszych – bo do odbiorców patoinfluencerów należą często najmłodsi, uczniowie podstawówek i dawnych gimnazjów, młodsze nastolatki, kompletnie nieodporne na płynące z ekranów treści. Ale nie tym zajmuje się Jakub Wątor – a naświetlaniem środowiska, w którym panuje przyzwolenie na łamanie reguł.
Epatowanie seksem, popularność zdobyta na przygodnych kontaktach seksualnych, ale też walki amatorów imitujące MMA – tak się zaczyna. Narodziny „gwiazd” sieci wiążą się z odejściem od zwyczajności i rutyny, teraz panują nowe zasady: można wszystko i bez żadnych zahamowani. To się sprzeda, to znajdzie odbiorców. Wątor doskonale wie, jak przyciągnąć czytelników: ci już do końca nie odejdą od jego książki. Bo po szokującym wprowadzeniu autor przyjrzy się między innymi zarobkom za ekstremalne zachowania – liczby, jakie podaje (a podaje je często, słusznie uznając, że to wiedza, której odbiorcy zapragną najbardziej), będą dla czytelników niezwiązanych z influencerskim światem astronomiczne. Wątor zagłębia się w relacje między niechlubnymi bohaterami swojego tomu, pokazuje zależności i wzajemne inspiracje czy reakcje na określone zachowania w sieci. Tłumaczy, jak wyglądały początki najsłynniejszych internetowych teamów. I kiedy analizuje kolejne pomysły i biznesowe decyzje, można dojść do wniosku, że influencerzy w rzeczywistości wykazują się olbrzymią kreatywnością i talentami do wykorzystywania trendów. Owszem, często działają na granicy prawa (albo je łamią, co Jakub Wątor pozostawia na finał opowieści), jednak mogą zaimponować pracowitością i zdolnością do podejmowania złotonośnych decyzji. Nie wystarczy nagrać głupiutki filmik i wrzucić go na Tik-Toka – trzeba mieć pomysł na siebie i konsekwentnie go prowadzić, a w międzyczasie jeszcze obserwować, co dzieje się w środowisku, żeby nie wypaść z nurtu. Kto da się zdystansować, straci widzów, czyli pieniądze.
Ale ten sposób zarobkowania, jaki wybierają patoinfluencerzy, wyzwala odruchowy sprzeciw. Jest tu mnóstwo szczegółów, o jakich przeciętni użytkownicy netu nie mieli pojęcia – Jakub Wątor wie, co zrobić, żeby jego książkę czytało się doskonale. „Influenza” to nie tylko pokazanie innego świata, to jego celna i cenna analiza, bogata w fakty i ciekawostki. Wątor dobrze się w tym orientuje, sam zresztą pracuje nad odkrywaniem rozmaitych afer – wie, jak nakreślać relacje. Pisze znakomicie, chociaż temat u niejednego czytelnika wywoła bunt. Jest to pierwsza tak precyzyjna analiza zjawiska groźnego dla najmłodszego pokolenia – i ciekawe, jaką burzę „Influenza” wywoła. Na pewno przyczyni się do rozpowszechnienia wiadomości o środowisku – nie da się obok tej lektury przejść obojętnie.
sobota, 20 kwietnia 2024
Bluey: Babunie
Harperkids, Warszawa 2024.
Taniec
Babunie dostarczają rozrywki zwłaszcza młodszym bohaterom (i przy okazji młodszym odbiorcom). Nie ma w tym niebezpiecznego śmiechu ze starości, raczej – ze stereotypów, które zresztą też zostaną zastąpione nowymi odkryciami. Bo chociaż babunie przewracają się co chwilę na drzemki i nie wiedzą, jak obsługiwać urządzenia elektroniczne, mają też sporo zalet. A kiedy uczą się nowych rzeczy, są naprawdę super. W serii o Bluey babunie tym razem mają swój moment – tomik „Babunie”. Bluey i Bingo bardzo chcą się dowiedzieć, czy ich ukochane babunie potrafią tańczyć specjalny taniec – ale żeby się o tym przekonać, trzeba będzie pokonać kilka przeszkód w drodze do informacji. „Babunie” to książeczka rozrywkowa i przeznaczona tylko i wyłącznie dla fanów serii – pozostali będą potrzebować kontekstu, żeby wstrzelić się w świat bohaterów z kreskówki. Opowieść w warstwie narracyjnej ograniczona jest do minimum: lektura polega przede wszystkim na oglądaniu obrazków i śmiechu z nieudolności tytułowych bohaterek (które jednak potrafią zaskoczyć, nie będzie to więc tak do końca drwina). Minimum słów i nawiązywanie do tego, co odbiorcy dzięki kreskówce zrozumieją – oto przepis na sukces w tym wypadku. Przez taki zabieg opowieść wypada dziwnie – wydaje się poszatkowana i nasycona przesadnymi emocjami. Te okażą się czytelne dzięki kontekstowi – dzieci, które oglądają Bluey wiedzą, o co chodzi postaciom i jak to osiągnąć. Pozostałe być może poprzestaną na płaszczyźnie ogólnodostępnej – albo wyszukają w historyjce coś dla siebie.
W „Babuniach” większą rolę odgrywają obrazki, proste jak cała kreskówka. Kwadratowe i kolorowe pieski przedstawione tu zostały niemal bez tła – tak, żeby łatwiej było dzieciom skupić się tylko i wyłącznie na nich, żeby nic nie rozpraszało kilkulatków. Wystarczy kilka detali z dalszego planu, żeby naszkicować miejsce akcji albo temat, który i tak został przedstawiony w narracji śladowo – liczą się sami bohaterowie i ich działania. Zwłaszcza że motyw tańca zapewni dynamikę, tak potrzebną w fabule. Do tego dochodzi ciekawe kadrowanie: wprawdzie w podstawowym rytmie narracji obrazkowej chodzi o przedstawianie dużych postaci w centralnym miejscu strony, jednak już w przypadku wprowadzania do opowieści zdjęć lub filmów można się pobawić planami – rysunki pokazują, jak bardzo babunie nie radzą sobie z nagrywaniem siebie (albo z przedstawianiem swojej twarzy podczas wideorozmowy), co stanowi prosty czynnik humorystyczny dla najmłodszych. Jest ta książeczka utrzymana w nieco zgaszonej kolorystyce, rozjaśniane barwy mają trochę uspokoić nadmiar wrażeń zmysłowych – chodzi o to, żeby mocne kolory nie rozpraszały dzieci (a z kolorów przecież nie da się zrezygnować, bo są wpisane w cały świat Bluey) i żeby niepotrzebnie nie odciągały uwagi od komizmu. Ta historyjka to po prostu spotkanie z bohaterami kreskówki – nie potrzeba tu niczego więcej.
Taniec
Babunie dostarczają rozrywki zwłaszcza młodszym bohaterom (i przy okazji młodszym odbiorcom). Nie ma w tym niebezpiecznego śmiechu ze starości, raczej – ze stereotypów, które zresztą też zostaną zastąpione nowymi odkryciami. Bo chociaż babunie przewracają się co chwilę na drzemki i nie wiedzą, jak obsługiwać urządzenia elektroniczne, mają też sporo zalet. A kiedy uczą się nowych rzeczy, są naprawdę super. W serii o Bluey babunie tym razem mają swój moment – tomik „Babunie”. Bluey i Bingo bardzo chcą się dowiedzieć, czy ich ukochane babunie potrafią tańczyć specjalny taniec – ale żeby się o tym przekonać, trzeba będzie pokonać kilka przeszkód w drodze do informacji. „Babunie” to książeczka rozrywkowa i przeznaczona tylko i wyłącznie dla fanów serii – pozostali będą potrzebować kontekstu, żeby wstrzelić się w świat bohaterów z kreskówki. Opowieść w warstwie narracyjnej ograniczona jest do minimum: lektura polega przede wszystkim na oglądaniu obrazków i śmiechu z nieudolności tytułowych bohaterek (które jednak potrafią zaskoczyć, nie będzie to więc tak do końca drwina). Minimum słów i nawiązywanie do tego, co odbiorcy dzięki kreskówce zrozumieją – oto przepis na sukces w tym wypadku. Przez taki zabieg opowieść wypada dziwnie – wydaje się poszatkowana i nasycona przesadnymi emocjami. Te okażą się czytelne dzięki kontekstowi – dzieci, które oglądają Bluey wiedzą, o co chodzi postaciom i jak to osiągnąć. Pozostałe być może poprzestaną na płaszczyźnie ogólnodostępnej – albo wyszukają w historyjce coś dla siebie.
W „Babuniach” większą rolę odgrywają obrazki, proste jak cała kreskówka. Kwadratowe i kolorowe pieski przedstawione tu zostały niemal bez tła – tak, żeby łatwiej było dzieciom skupić się tylko i wyłącznie na nich, żeby nic nie rozpraszało kilkulatków. Wystarczy kilka detali z dalszego planu, żeby naszkicować miejsce akcji albo temat, który i tak został przedstawiony w narracji śladowo – liczą się sami bohaterowie i ich działania. Zwłaszcza że motyw tańca zapewni dynamikę, tak potrzebną w fabule. Do tego dochodzi ciekawe kadrowanie: wprawdzie w podstawowym rytmie narracji obrazkowej chodzi o przedstawianie dużych postaci w centralnym miejscu strony, jednak już w przypadku wprowadzania do opowieści zdjęć lub filmów można się pobawić planami – rysunki pokazują, jak bardzo babunie nie radzą sobie z nagrywaniem siebie (albo z przedstawianiem swojej twarzy podczas wideorozmowy), co stanowi prosty czynnik humorystyczny dla najmłodszych. Jest ta książeczka utrzymana w nieco zgaszonej kolorystyce, rozjaśniane barwy mają trochę uspokoić nadmiar wrażeń zmysłowych – chodzi o to, żeby mocne kolory nie rozpraszały dzieci (a z kolorów przecież nie da się zrezygnować, bo są wpisane w cały świat Bluey) i żeby niepotrzebnie nie odciągały uwagi od komizmu. Ta historyjka to po prostu spotkanie z bohaterami kreskówki – nie potrzeba tu niczego więcej.
piątek, 19 kwietnia 2024
Weronika Szalewicz-Karda: Odkryj mnie
beYA, Helion, Gliwice 2024.
Wybór
Skoro o autyzmie zrobiło się ostatnio głośno, kwestią czasu było, aż ten temat trafi do literatury popularnej. Weronika Szalewicz-Karda postanowiła wpleść go w romansową obyczajówkę spod znaku young adult, a w swoim debiucie „Odkryj mnie” udało jej się dość precyzyjnie nakreślić problemy i potrzeby ludzi neuroatypowych. I nawet jeśli pojawiają się tu drobne uproszczenia fabularne, książkę będzie się czytać dobrze tym wszystkim, którzy poszukują niebanalnych (mimo że jednokierunkowych) lektur rozrywkowych.
Klara przeżyła właśnie zawód miłosny: straciła dziewictwo z chłopakiem, który na jej uczucie nie zasługiwał i zwyczajnie się nią zabawił, chociaż kierowany wyrzutami sumienia przyznał się do tego po fakcie. I to najsłabszy punkt powieści, ale oczywiście bohaterce (i autorce) potrzebne było takie doświadczenie do zbudowania dalszej fabuły. Klara nie szuka towarzystwa rówieśników (ani partnera życiowego, co martwi jej mamę). Źle czuje się w hałasie i unika tłumów, studenckie życie w jej wykonaniu dalekie jest od imprez i spotkań ze znajomymi. Ale Klara dziwna nie jest. Dziwny jest Eryk, jeden z kolegów z roku. Eryk swoim zachowaniem przykuwa uwagę i naraża się na złośliwości i zaczepki. Potrafi wprost powiedzieć, co mu nie pasuje, a czasami wpada we wściekłość i w gniewie bywa przerażający dla otoczenia. Nie lubi rozmawiać, unika kontaktu wzrokowego, ale potrafi sobą zaintrygować. Klara może go bliżej poznać, bo ma uczyć gry na pianinie jego młodszą siostrę: wszyscy poprzedni nauczyciele się wycofali, ponieważ dziewczynka jest w spektrum autyzmu i jej reakcje są dalekie od spodziewanych. Tymczasem Klara próbuje do Ingi dotrzeć, czyta o osobach z autyzmem i rozmawia z matką podopiecznej. Dzięki temu też coraz bardziej może zrozumieć Eryka. A to prowadzi do pogłębiania znajomości.
Dziewczyna nie szuka związków – ale poznaje nową osobę z różnymi jej oczekiwaniami, wadami i zwyczajami – często odmiennymi od własnych. Sama też pozwala się odkryć. I oswaja temat autyzmu: uświadamia czytelnikom, że inność nie zawsze musi wywoływać strach czy odrzucenie. Eryk może doświadczać tego, co „normalni” rówieśnicy mają na co dzień – zwłaszcza jeśli jest świadomy swoich ograniczeń lub specjalnych potrzeb. Jeśli uda się do pubu, będzie potrzebował słuchawek wygłuszających, jeśli wejdzie do biblioteki… może mu przeszkadzać ostre światło. Tego typu bodźce, na które nie zwracają uwagi zwykli ludzie, neuroatypowym przeszkadzają – i Klara uczy się, jak to wyłapywać i eliminować. Dzięki empatii, może stworzyć Erykowi przestrzeń przyjazną a jednocześnie niewykluczającą. Sama też dostaje sporo w zamian. Kto powiedział, że związki mają być schematyczne i powtarzalne, jednakowe dla wszystkich?
Weronika Szalewicz-Karda skupia się na tym, żeby przekazać odbiorcom informacje o autyzmie i przyzwyczaić do spektrum, co momentami wypada trochę szkolnie dla neuroatypowych. A jednocześnie wykonuje ważną pracę popularyzatorską, nie tracąc na jakości fabuły. Proponuje dobrą narrację i wciągającą opowieść – nie chodzi tu o wyłącznie o potencjalny związek Eryka i Klary – liczy się również motyw szczęścia mamy, relacja z ojcem i z przyjacielem, który jest też pracodawcą, z małą Ingą… Każdy, kto pojawia się w orbicie Klary, staje się w jakiś sposób ważny do odkrywania tożsamości – i prawd o świecie. I dlatego ta obyczajówka, chociaż pozbawiona fajerwerków, wypada bardzo ciekawie.
Wybór
Skoro o autyzmie zrobiło się ostatnio głośno, kwestią czasu było, aż ten temat trafi do literatury popularnej. Weronika Szalewicz-Karda postanowiła wpleść go w romansową obyczajówkę spod znaku young adult, a w swoim debiucie „Odkryj mnie” udało jej się dość precyzyjnie nakreślić problemy i potrzeby ludzi neuroatypowych. I nawet jeśli pojawiają się tu drobne uproszczenia fabularne, książkę będzie się czytać dobrze tym wszystkim, którzy poszukują niebanalnych (mimo że jednokierunkowych) lektur rozrywkowych.
Klara przeżyła właśnie zawód miłosny: straciła dziewictwo z chłopakiem, który na jej uczucie nie zasługiwał i zwyczajnie się nią zabawił, chociaż kierowany wyrzutami sumienia przyznał się do tego po fakcie. I to najsłabszy punkt powieści, ale oczywiście bohaterce (i autorce) potrzebne było takie doświadczenie do zbudowania dalszej fabuły. Klara nie szuka towarzystwa rówieśników (ani partnera życiowego, co martwi jej mamę). Źle czuje się w hałasie i unika tłumów, studenckie życie w jej wykonaniu dalekie jest od imprez i spotkań ze znajomymi. Ale Klara dziwna nie jest. Dziwny jest Eryk, jeden z kolegów z roku. Eryk swoim zachowaniem przykuwa uwagę i naraża się na złośliwości i zaczepki. Potrafi wprost powiedzieć, co mu nie pasuje, a czasami wpada we wściekłość i w gniewie bywa przerażający dla otoczenia. Nie lubi rozmawiać, unika kontaktu wzrokowego, ale potrafi sobą zaintrygować. Klara może go bliżej poznać, bo ma uczyć gry na pianinie jego młodszą siostrę: wszyscy poprzedni nauczyciele się wycofali, ponieważ dziewczynka jest w spektrum autyzmu i jej reakcje są dalekie od spodziewanych. Tymczasem Klara próbuje do Ingi dotrzeć, czyta o osobach z autyzmem i rozmawia z matką podopiecznej. Dzięki temu też coraz bardziej może zrozumieć Eryka. A to prowadzi do pogłębiania znajomości.
Dziewczyna nie szuka związków – ale poznaje nową osobę z różnymi jej oczekiwaniami, wadami i zwyczajami – często odmiennymi od własnych. Sama też pozwala się odkryć. I oswaja temat autyzmu: uświadamia czytelnikom, że inność nie zawsze musi wywoływać strach czy odrzucenie. Eryk może doświadczać tego, co „normalni” rówieśnicy mają na co dzień – zwłaszcza jeśli jest świadomy swoich ograniczeń lub specjalnych potrzeb. Jeśli uda się do pubu, będzie potrzebował słuchawek wygłuszających, jeśli wejdzie do biblioteki… może mu przeszkadzać ostre światło. Tego typu bodźce, na które nie zwracają uwagi zwykli ludzie, neuroatypowym przeszkadzają – i Klara uczy się, jak to wyłapywać i eliminować. Dzięki empatii, może stworzyć Erykowi przestrzeń przyjazną a jednocześnie niewykluczającą. Sama też dostaje sporo w zamian. Kto powiedział, że związki mają być schematyczne i powtarzalne, jednakowe dla wszystkich?
Weronika Szalewicz-Karda skupia się na tym, żeby przekazać odbiorcom informacje o autyzmie i przyzwyczaić do spektrum, co momentami wypada trochę szkolnie dla neuroatypowych. A jednocześnie wykonuje ważną pracę popularyzatorską, nie tracąc na jakości fabuły. Proponuje dobrą narrację i wciągającą opowieść – nie chodzi tu o wyłącznie o potencjalny związek Eryka i Klary – liczy się również motyw szczęścia mamy, relacja z ojcem i z przyjacielem, który jest też pracodawcą, z małą Ingą… Każdy, kto pojawia się w orbicie Klary, staje się w jakiś sposób ważny do odkrywania tożsamości – i prawd o świecie. I dlatego ta obyczajówka, chociaż pozbawiona fajerwerków, wypada bardzo ciekawie.
czwartek, 18 kwietnia 2024
Genki Kawamura: Sto kwiatów
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2024.
Rozstanie
Ta książka jest wstrząsająca – bo dotyka tematu, który może stać się udziałem każdego, bez wyjątku. Genki Kawamura zaprasza odbiorców do intymnego świata, relacji dorosłego syna z matką. W „Stu kwiatach” Izumi – młody mężczyzna, który wkrótce zostanie ojcem – mierzy się z chorobą rodzicielki. Yuriko zapada na demencję, a choroba w błyskawicznym tempie pustoszy jej pamięć (co w zasadzie dla bohatera mogłoby nawet być pewnego rodzaju pocieszeniem: autor nie rozkłada na lata cierpienia płynącego z rozłąki i „dziwnych” zachowań bliskiej osoby. Rejestruje za to bardzo przekonująco postępy demencji i ich wpływ na relacje rodzinne. Ale – co ważne – w tej sytuacji domownicy są wsparciem. Tyle tylko, że trudno o wzory postępowania w chwili, gdy w grę wchodzą silne emocje. Zagubienie, jakie odczuwa Izumi, będzie dla czytelników w pełni zrozumiałe – bezradność to naturalna reakcja na objawy demencji u najbliższych. Jednak Genki Kawamura sugeruje pewne postawy – wprowadza ważne wskazówki dzięki domowi opieki, do którego Yuriko ostatecznie trafia: właścicielka wie, jak traktować swoich podopiecznych, żeby nie odbierać im człowieczeństwa – i jak rozmawiać z członkami rodziny. Ale przecież rolą „Stu kwiatów” nie jest udzielanie porad (co najwyżej – zrozumienie, jeśli ktoś znajdzie się w podobnej sytuacji). To książka, która wyzwala silne emocje. A to za sprawą przekonującej narracji, narracji wielopoziomowej. Głos zabiera tu Yuriko (właściwie czytelnicy mają dostęp do jej monologów wewnętrznych, żeby zobaczyć, jak rozpada się jej pamięć i świadomość – ale pojawia się też jej dziennik pisany w czasach jej burzliwej młodości, dzięki któremu Izumi może poznać nieznane szczegóły z romansowej przeszłości mamy). Przez większą część książki odbiorcy otrzymują podgląd codzienności Izumiego – łącznie z dylematami i wspomnieniami – nie wszystkie są krzepiące, jednak wyjaśniają częściowo zachowanie matki.
Co zatem jest w książce przerażające? Przede wszystkim bezradność. W drugiej kolejności: nieuchronność tego, co przyjdzie wkrótce. Izumi boi się tego, co stanie się z jego matką, ale też – lęka się utraty tożsamości czy cierpienia najbliższej mu osoby. Trudno mu też poradzić sobie z własnymi odruchami: najbardziej w pierwszych reakcjach kusi protest, krzyk i sprzeciw – co z kolei prowadzi do zawstydzenia drugiej osoby i prób ukrywania problemów z pamięcią. Izumi nie chce krzyczeć na matkę, ale nie umie inaczej radzić sobie z własnymi emocjami. Dopiero dzięki mądrym wskazówkom właścicielki domu opieki może zacząć bardziej refleksyjnie podchodzić do tego, co się dzieje – i pogodzić się z utratą najtrudniejszą dla każdego dziecka (bez względu na jego wiek). Nie ma tu magicznych recept, są jedynie drobne radości, które można chwytać, żeby wykorzystać ostatnie chwile razem. Nie ma tanich pocieszeń – jest mądra informacja o tym, jak zmieni się rzeczywistość. „Sto kwiatów” to powieść wyjątkowo mocna przez swoją prawdziwość. Jedyne, co wydaje się tu nadużyciem, to mocne skrócenie czasu choroby, ale wiadomo, że autor nie chce czytelników nudzić powtarzalnością schematów ani bezustannie przypominać o cierpieniu. Genki Kawamura jest precyzyjny i w opowieści – genialny. Chociaż ta książka bywa momentami mocno niewygodna, nie pudruje świata i nie obiecuje, że wszystko się ułoży – prezentuje człowieczeństwo ludzi z demencją. To najważniejsze przesłanie autora dla odbiorców: nawet jeśli chory zachowuje się jak małe dziecko albo irytuje swoimi postawami, wciąż zasługuje na szacunek i miłość. I właśnie dlatego „Sto kwiatów” powinno stać się lekturą obowiązkową dla całych społeczeństw.
Rozstanie
Ta książka jest wstrząsająca – bo dotyka tematu, który może stać się udziałem każdego, bez wyjątku. Genki Kawamura zaprasza odbiorców do intymnego świata, relacji dorosłego syna z matką. W „Stu kwiatach” Izumi – młody mężczyzna, który wkrótce zostanie ojcem – mierzy się z chorobą rodzicielki. Yuriko zapada na demencję, a choroba w błyskawicznym tempie pustoszy jej pamięć (co w zasadzie dla bohatera mogłoby nawet być pewnego rodzaju pocieszeniem: autor nie rozkłada na lata cierpienia płynącego z rozłąki i „dziwnych” zachowań bliskiej osoby. Rejestruje za to bardzo przekonująco postępy demencji i ich wpływ na relacje rodzinne. Ale – co ważne – w tej sytuacji domownicy są wsparciem. Tyle tylko, że trudno o wzory postępowania w chwili, gdy w grę wchodzą silne emocje. Zagubienie, jakie odczuwa Izumi, będzie dla czytelników w pełni zrozumiałe – bezradność to naturalna reakcja na objawy demencji u najbliższych. Jednak Genki Kawamura sugeruje pewne postawy – wprowadza ważne wskazówki dzięki domowi opieki, do którego Yuriko ostatecznie trafia: właścicielka wie, jak traktować swoich podopiecznych, żeby nie odbierać im człowieczeństwa – i jak rozmawiać z członkami rodziny. Ale przecież rolą „Stu kwiatów” nie jest udzielanie porad (co najwyżej – zrozumienie, jeśli ktoś znajdzie się w podobnej sytuacji). To książka, która wyzwala silne emocje. A to za sprawą przekonującej narracji, narracji wielopoziomowej. Głos zabiera tu Yuriko (właściwie czytelnicy mają dostęp do jej monologów wewnętrznych, żeby zobaczyć, jak rozpada się jej pamięć i świadomość – ale pojawia się też jej dziennik pisany w czasach jej burzliwej młodości, dzięki któremu Izumi może poznać nieznane szczegóły z romansowej przeszłości mamy). Przez większą część książki odbiorcy otrzymują podgląd codzienności Izumiego – łącznie z dylematami i wspomnieniami – nie wszystkie są krzepiące, jednak wyjaśniają częściowo zachowanie matki.
Co zatem jest w książce przerażające? Przede wszystkim bezradność. W drugiej kolejności: nieuchronność tego, co przyjdzie wkrótce. Izumi boi się tego, co stanie się z jego matką, ale też – lęka się utraty tożsamości czy cierpienia najbliższej mu osoby. Trudno mu też poradzić sobie z własnymi odruchami: najbardziej w pierwszych reakcjach kusi protest, krzyk i sprzeciw – co z kolei prowadzi do zawstydzenia drugiej osoby i prób ukrywania problemów z pamięcią. Izumi nie chce krzyczeć na matkę, ale nie umie inaczej radzić sobie z własnymi emocjami. Dopiero dzięki mądrym wskazówkom właścicielki domu opieki może zacząć bardziej refleksyjnie podchodzić do tego, co się dzieje – i pogodzić się z utratą najtrudniejszą dla każdego dziecka (bez względu na jego wiek). Nie ma tu magicznych recept, są jedynie drobne radości, które można chwytać, żeby wykorzystać ostatnie chwile razem. Nie ma tanich pocieszeń – jest mądra informacja o tym, jak zmieni się rzeczywistość. „Sto kwiatów” to powieść wyjątkowo mocna przez swoją prawdziwość. Jedyne, co wydaje się tu nadużyciem, to mocne skrócenie czasu choroby, ale wiadomo, że autor nie chce czytelników nudzić powtarzalnością schematów ani bezustannie przypominać o cierpieniu. Genki Kawamura jest precyzyjny i w opowieści – genialny. Chociaż ta książka bywa momentami mocno niewygodna, nie pudruje świata i nie obiecuje, że wszystko się ułoży – prezentuje człowieczeństwo ludzi z demencją. To najważniejsze przesłanie autora dla odbiorców: nawet jeśli chory zachowuje się jak małe dziecko albo irytuje swoimi postawami, wciąż zasługuje na szacunek i miłość. I właśnie dlatego „Sto kwiatów” powinno stać się lekturą obowiązkową dla całych społeczeństw.
środa, 17 kwietnia 2024
Ewa Nowak: Pożar w fabryce
Harperkids, Warszawa 2024.
Cena zazdrości
Ewa Nowak nie boi się fabuł dynamicznych i zapewniających potężny skok adrenaliny najmłodszym odbiorcom. Książka „Pożar w fabryce” – czytanka na trzecim poziomie serii Czytam sobie – jest tego najlepszym przykładem. To opowieść, która jest dla dzieci przestrogą i zbiorem porad, wskazówek, co robić w sytuacji zagrożenia (a przy okazji także informacją, czego nie robić i jak pod żadnym pozorem się nie zachowywać: przekonuje się o tym boleśnie Hubert, jeden z bohaterów tomiku). Jest tu mała Róża, dziewczynka, która należy do drużyny strażackiej. Róża może uczyć inne dzieci, jak zachowywać się w przypadku zagrożenia pożarem i jak unikać niebezpieczeństw. Przekazuje najważniejsze dane szkolnym kolegom – i to sprawia, że w jej bracie budzi się zazdrość. Hubert nie przemawia do innych na szkolnych apelach, to nie on jest podziwiany i doceniany – nic dziwnego, że staje się bardzo zazdrosny i postanawia dać Róży nauczkę. Tyle tylko, że sytuacja w opuszczonej fabryce wymyka się spod kontroli i to, co miało być głupim żartem, staje się śmiertelną pułapką.
„Pożar w fabryce” to tomik, od którego dzieciom będzie się trudno oderwać: muszą się przekonać, czy bohaterom uda się uciec i uniknąć poważnych konsekwencji nieprzemyślanych działań. Akcja rozgrywa się błyskawicznie, mimo że w ramach narracji Ewa Nowak przemyca też podpowiedzi cenne dla odbiorców: pisze, co robić, kiedy grozi (nie tylko dzieciom) prawdziwe niebezpieczeństwo. To, co kilkulatkom wydaje się zwykłym wygłupem czy niegroźnym wybrykiem, może kogoś kosztować życie: zamalowanie znaków pozwalających strażakom na dotarcie do ujęć wody czy na dojazd do zrujnowanego budynku nie zasługuje na uznanie, nawet jeśli cieszy rówieśników. Róża w sytuacji zagrożenia zachowuje zimną krew i powtarza sobie zasady bezpieczeństwa – tylko to może zrobić, kiedy już wezwie pomoc. Ale jej zachowanie staje się wzorem dla odbiorców – dzięki dynamicznej akcji łatwiej będzie czytelnikom zapamiętać konkretne porady i wcielić je w czyn w razie potrzeby. Adrenalina pozwala na zapamiętywanie kolejnych działań – „Pożar w fabryce” pod tym względem działa lepiej niż jakakolwiek instrukcja postępowania.
Opuszczona fabryka kusi – zachęca do tego, żeby sprawdzić, jak działają stare gaśnice. Tylko że Hubert i jego koledzy nie są w stanie przewidzieć konsekwencji swoich postaw – a te przerosłyby nawet niejednego dorosłego. W starym budynku, już i tak samym w sobie niebezpiecznym, dzieje się wiele – a nie obejdzie się bez interwencji i pomocy z zewnątrz. Sytuacja może skończyć się tragicznie, chociaż Róża wie, co zrobić i jak się uratować. Ewa Nowak pisze tutaj i o wspaniałej pracy strażaków, i o niepotrzebnych dramatach – zwraca uwagę na to, że w najtrudniejszych chwilach należy zachować spokój i działać metodycznie, bo chaos i panika mogą tylko pogorszyć sprawę. Takie potraktowanie czytelników – bez taryfy ulgowej dla bohaterów – bardzo zmienia perspektywę odbioru. Dzieci będą tę książkę czytać z uwagą i silnymi emocjami, zapominając przy tym, że to publikacja, która ma służyć ćwiczeniom: to czytanka treningowa, do sprawdzania sprawności lekturowej najmłodszych. Ewa Nowak jednak świetnie zdaje sobie sprawę z tego, że żeby przekonać dzieci do wysiłku, musi je odpowiednio zachęcić – wybiera do tego bardzo dobrą metodę.
Cena zazdrości
Ewa Nowak nie boi się fabuł dynamicznych i zapewniających potężny skok adrenaliny najmłodszym odbiorcom. Książka „Pożar w fabryce” – czytanka na trzecim poziomie serii Czytam sobie – jest tego najlepszym przykładem. To opowieść, która jest dla dzieci przestrogą i zbiorem porad, wskazówek, co robić w sytuacji zagrożenia (a przy okazji także informacją, czego nie robić i jak pod żadnym pozorem się nie zachowywać: przekonuje się o tym boleśnie Hubert, jeden z bohaterów tomiku). Jest tu mała Róża, dziewczynka, która należy do drużyny strażackiej. Róża może uczyć inne dzieci, jak zachowywać się w przypadku zagrożenia pożarem i jak unikać niebezpieczeństw. Przekazuje najważniejsze dane szkolnym kolegom – i to sprawia, że w jej bracie budzi się zazdrość. Hubert nie przemawia do innych na szkolnych apelach, to nie on jest podziwiany i doceniany – nic dziwnego, że staje się bardzo zazdrosny i postanawia dać Róży nauczkę. Tyle tylko, że sytuacja w opuszczonej fabryce wymyka się spod kontroli i to, co miało być głupim żartem, staje się śmiertelną pułapką.
„Pożar w fabryce” to tomik, od którego dzieciom będzie się trudno oderwać: muszą się przekonać, czy bohaterom uda się uciec i uniknąć poważnych konsekwencji nieprzemyślanych działań. Akcja rozgrywa się błyskawicznie, mimo że w ramach narracji Ewa Nowak przemyca też podpowiedzi cenne dla odbiorców: pisze, co robić, kiedy grozi (nie tylko dzieciom) prawdziwe niebezpieczeństwo. To, co kilkulatkom wydaje się zwykłym wygłupem czy niegroźnym wybrykiem, może kogoś kosztować życie: zamalowanie znaków pozwalających strażakom na dotarcie do ujęć wody czy na dojazd do zrujnowanego budynku nie zasługuje na uznanie, nawet jeśli cieszy rówieśników. Róża w sytuacji zagrożenia zachowuje zimną krew i powtarza sobie zasady bezpieczeństwa – tylko to może zrobić, kiedy już wezwie pomoc. Ale jej zachowanie staje się wzorem dla odbiorców – dzięki dynamicznej akcji łatwiej będzie czytelnikom zapamiętać konkretne porady i wcielić je w czyn w razie potrzeby. Adrenalina pozwala na zapamiętywanie kolejnych działań – „Pożar w fabryce” pod tym względem działa lepiej niż jakakolwiek instrukcja postępowania.
Opuszczona fabryka kusi – zachęca do tego, żeby sprawdzić, jak działają stare gaśnice. Tylko że Hubert i jego koledzy nie są w stanie przewidzieć konsekwencji swoich postaw – a te przerosłyby nawet niejednego dorosłego. W starym budynku, już i tak samym w sobie niebezpiecznym, dzieje się wiele – a nie obejdzie się bez interwencji i pomocy z zewnątrz. Sytuacja może skończyć się tragicznie, chociaż Róża wie, co zrobić i jak się uratować. Ewa Nowak pisze tutaj i o wspaniałej pracy strażaków, i o niepotrzebnych dramatach – zwraca uwagę na to, że w najtrudniejszych chwilach należy zachować spokój i działać metodycznie, bo chaos i panika mogą tylko pogorszyć sprawę. Takie potraktowanie czytelników – bez taryfy ulgowej dla bohaterów – bardzo zmienia perspektywę odbioru. Dzieci będą tę książkę czytać z uwagą i silnymi emocjami, zapominając przy tym, że to publikacja, która ma służyć ćwiczeniom: to czytanka treningowa, do sprawdzania sprawności lekturowej najmłodszych. Ewa Nowak jednak świetnie zdaje sobie sprawę z tego, że żeby przekonać dzieci do wysiłku, musi je odpowiednio zachęcić – wybiera do tego bardzo dobrą metodę.
wtorek, 16 kwietnia 2024
Paul Scraton: Duchy Bałtyku. Podróże wzdłuż niemieckiego wybrzeża
Czarne, Wołowiec 2024.
Odkrywanie Pomorza
Eseje, jakie proponuje Paul Scraton w tomie „Duchy Bałtyku” urzekają swoją melodyjnością i łapaniem chwili. Autor podróżuje, żeby opowiadać – przemierza tereny, o których pisze, żeby dzielić się z czytelnikami całą ich zmysłowością i ulotnymi wrażeniami – tu może liczyć się nawet pogoda, która wpływa na interpretację wiadomości lub uruchamia wspomnienia. Paul Scraton wykorzystuje jednostkowe skojarzenia, fakty z przeszłości i efemerydy: sięga po prywatne zwierzenia i po przypadki z życia wzięte po to, żeby charakteryzować miejsce, budować jego legendy i brzmienia. Z tego składają się „Duchy Bałtyku” – tom, którego nie da się opisywać w kategoriach reportażu, chociaż reportażowego stylu odmówić mu nie można. Dla autora liczą się bardziej doświadczenia niepowtarzalne a łączące się w jeden migotliwy opis. Przeplatają się tu przeszłość i teraźniejszość, co z konieczności wskazuje na wielokulturowy charakter miejsca – i nie pozwala zapomnieć o tym, co składało się na całą historię. Wskrzesza ją autor z fotografii i z komentarzy, z napisów widocznych w sklepach i w bocznych uliczkach i z pejzaży – aktualnych i minionych. Odmalowuje przed czytelnikami fakty i sceny ważne z perspektywy wielkiej historii, ale i te, które po prostu ukształtowały egzystencję jednostek. Są tu książki, obrazy i życiorysy: nawiązania do kultury i do obyczajowości poprzedniej epoki, wszystko to, co pozwoli uświetnić interteksty, nada wartości prostym westchnieniom. Infantylizmu się tu nie uświadczy: autor nigdy nie zatrzymuje się na tym, co powierzchowne – chociaż takie rozwiązanie kusi, przecież bycie tu i teraz i dzielenie się z odbiorcami całym wachlarzem zdarzeń zmysłowych to prosta droga do uproszczeń. A jednak Paul Scraton od uproszczeń stroni, interesuje go za to malarska (albo fotograficzna) precyzja w budowaniu klimatu. Wie, że czytać go będą nie tylko odbiorcy znający konkretne prezentowane tu tereny, ale też tacy, którzy nigdy śladami „Duchów Bałtyku” nie będą mogli wyruszyć. Tych ostatnich wyręcza zatem autor w zwiedzaniu, dostarcza im wiadomości i przeżyć, które pozwolą wypełnić lukę i odczuć klimat przedstawianych miejsc.
Są „Duchy Bałtyku” książką tak daleką od przewodnika, jak to tylko możliwe – oczywiście autor opiera się na faktach i wykorzystuje wiedzę do stworzenia opisów, ale unika suchego rejestrowania zabytków czy komentowania wydarzeń historycznych w tonie rodem z podręczników – interesuje go to, co blisko ludzi. To, co ukształtowało miejscowych, co wpływało na ich wybory i na ich postawy. Płynnie przechodzi od rejestrowania doświadczanych wrażeń do czasów sprzed kilku dekad – i jest w tym działaniu bardzo przekonujący, każdy krok może stanowić pretekst do zanurzenia się w przeszłość i do rozważań na temat tego, co minione. „Duchy Bałtyku” pełne są takich właśnie łagodnych zwrotów i zakrętów, autor meandruje z przyjemnością tworzenia. Rejestruje zestaw doznań, z których następnie układa kolejne fragmenty książki. Ucieka od tego, co doskonale czytelnikom znane – podróżuje, żeby zrozumieć, zastanawia się na miejscu, analizuje to, co ma przed oczami – żeby na pewno nie pominąć żadnego elementu składającego się na niezwyczajność miejsca. Paul Scraton nawet jeśli coś doskonale zna, próbuje strategii naiwnego – dziwi się światu i dzięki temu może dochodzić do odkrywczych wniosków. Radzi sobie z takim pomysłem za sprawą poetyki – narracja w tej książce, doskonale przemyślana i staranna, wypełniona jest synestezyjnymi opisami i osobistymi spostrzeżeniami. Nie ma w niej fałszu, jest pogodzenie się z przeszłością, która teraz funkcjonuje jako tworząca przestrzeń. Chociaż to zakorzeniona w rzeczywistości publikacja, mocno poetycko może odbiorcom pobrzmiewać. Nawet jeśli autor akurat wprowadza do opowieści tematy trudne i wciąż bolesne.
Odkrywanie Pomorza
Eseje, jakie proponuje Paul Scraton w tomie „Duchy Bałtyku” urzekają swoją melodyjnością i łapaniem chwili. Autor podróżuje, żeby opowiadać – przemierza tereny, o których pisze, żeby dzielić się z czytelnikami całą ich zmysłowością i ulotnymi wrażeniami – tu może liczyć się nawet pogoda, która wpływa na interpretację wiadomości lub uruchamia wspomnienia. Paul Scraton wykorzystuje jednostkowe skojarzenia, fakty z przeszłości i efemerydy: sięga po prywatne zwierzenia i po przypadki z życia wzięte po to, żeby charakteryzować miejsce, budować jego legendy i brzmienia. Z tego składają się „Duchy Bałtyku” – tom, którego nie da się opisywać w kategoriach reportażu, chociaż reportażowego stylu odmówić mu nie można. Dla autora liczą się bardziej doświadczenia niepowtarzalne a łączące się w jeden migotliwy opis. Przeplatają się tu przeszłość i teraźniejszość, co z konieczności wskazuje na wielokulturowy charakter miejsca – i nie pozwala zapomnieć o tym, co składało się na całą historię. Wskrzesza ją autor z fotografii i z komentarzy, z napisów widocznych w sklepach i w bocznych uliczkach i z pejzaży – aktualnych i minionych. Odmalowuje przed czytelnikami fakty i sceny ważne z perspektywy wielkiej historii, ale i te, które po prostu ukształtowały egzystencję jednostek. Są tu książki, obrazy i życiorysy: nawiązania do kultury i do obyczajowości poprzedniej epoki, wszystko to, co pozwoli uświetnić interteksty, nada wartości prostym westchnieniom. Infantylizmu się tu nie uświadczy: autor nigdy nie zatrzymuje się na tym, co powierzchowne – chociaż takie rozwiązanie kusi, przecież bycie tu i teraz i dzielenie się z odbiorcami całym wachlarzem zdarzeń zmysłowych to prosta droga do uproszczeń. A jednak Paul Scraton od uproszczeń stroni, interesuje go za to malarska (albo fotograficzna) precyzja w budowaniu klimatu. Wie, że czytać go będą nie tylko odbiorcy znający konkretne prezentowane tu tereny, ale też tacy, którzy nigdy śladami „Duchów Bałtyku” nie będą mogli wyruszyć. Tych ostatnich wyręcza zatem autor w zwiedzaniu, dostarcza im wiadomości i przeżyć, które pozwolą wypełnić lukę i odczuć klimat przedstawianych miejsc.
Są „Duchy Bałtyku” książką tak daleką od przewodnika, jak to tylko możliwe – oczywiście autor opiera się na faktach i wykorzystuje wiedzę do stworzenia opisów, ale unika suchego rejestrowania zabytków czy komentowania wydarzeń historycznych w tonie rodem z podręczników – interesuje go to, co blisko ludzi. To, co ukształtowało miejscowych, co wpływało na ich wybory i na ich postawy. Płynnie przechodzi od rejestrowania doświadczanych wrażeń do czasów sprzed kilku dekad – i jest w tym działaniu bardzo przekonujący, każdy krok może stanowić pretekst do zanurzenia się w przeszłość i do rozważań na temat tego, co minione. „Duchy Bałtyku” pełne są takich właśnie łagodnych zwrotów i zakrętów, autor meandruje z przyjemnością tworzenia. Rejestruje zestaw doznań, z których następnie układa kolejne fragmenty książki. Ucieka od tego, co doskonale czytelnikom znane – podróżuje, żeby zrozumieć, zastanawia się na miejscu, analizuje to, co ma przed oczami – żeby na pewno nie pominąć żadnego elementu składającego się na niezwyczajność miejsca. Paul Scraton nawet jeśli coś doskonale zna, próbuje strategii naiwnego – dziwi się światu i dzięki temu może dochodzić do odkrywczych wniosków. Radzi sobie z takim pomysłem za sprawą poetyki – narracja w tej książce, doskonale przemyślana i staranna, wypełniona jest synestezyjnymi opisami i osobistymi spostrzeżeniami. Nie ma w niej fałszu, jest pogodzenie się z przeszłością, która teraz funkcjonuje jako tworząca przestrzeń. Chociaż to zakorzeniona w rzeczywistości publikacja, mocno poetycko może odbiorcom pobrzmiewać. Nawet jeśli autor akurat wprowadza do opowieści tematy trudne i wciąż bolesne.
poniedziałek, 15 kwietnia 2024
Zofia Stanecka: Basia i tajemnice ogrodu
Harperkids, Warszawa 2024.
Ochrona
Bo to jest tak, że nie docenia się bliskości drzew, parków czy terenów zielonych i rekreacyjnych w centrum miasta, dopóki nie stanie się coś, co uświadomi ludziom, jak ważny jest taki azyl. „Basia i tajemnice ogrodu” to proekologiczny tomik, w którym Zofia Stanecka naprościej jak się da tłumaczy, dlaczego warto dbać o tego typu miejsca – tłumaczy niby najmłodszym, ale przez nich chce trafić też do dorosłych, którzy będą dzieciom czytać przed snem. W końcu trudno sobie wyobrazić lepsze wyjaśnienia niż te ze świata sześcioletniej Basi, nieprzypadkowo ta seria od dekad cieszy kolejne maluchy. Tym razem wszystkim doskwiera upał. Basia nie ma siły iść i bez przerwy sięga po wodę, jej kuzynka boi się czołgania po drodze (przecież jeśli wszyscy się usmażą, tak będzie wyglądał spacer). Dorośli też mają dosyć skwaru – odzyskują siły dopiero, gdy wejdą między drzewa. Cień w parku pomaga znieść najgorętsze chwile – do tego stopnia, że Basia i Janek chcą nawet walczyć o to, które z nich będzie dosiadać kamiennych lwic strzegących bramy. Bo park to mnóstwo atrakcji. Z jednej strony – lody, nieodłączny element upalnego dnia. Z drugiej strony – rozrywki znane już poprzednim pokoleniom. Ponieważ Basi towarzyszą także dziadkowie, mogą pojawić się anegdoty na temat statecznych i rozsądnych rodziców – z czasów, kiedy oni byli dziećmi. Park uruchamia wyobraźnię i pozwala odpocząć. Skrywa się w nim wiele ciekawostek – warto zatem rozglądać się wokół i zadawać pytania. W parku do odwiedzających podchodzą wiewiórki, a powietrze w magiczny sposób oczyszcza się ze spalin. I tylko trudno znieść, że niektórzy nie potrafią uszanować przyrody i wycinają w korze drzew swoje inicjały. Basia jednak dowiaduje się, jak dbać o przyrodę (i dlaczego!), przekonuje się na własnej skórze, jak ważne jest schronienie przed palącym słońcem. Odwiedziny w parku to niemal rodzinne święto – sposób na spędzenie wolnego czasu razem. Nikt się tu przecież nie znudzi, zwłaszcza że tak wiele jest do odkrycia. Zofia Stanecka wybiera idealny sposób na dotarcie do swoich docelowych odbiorców – i na przemówienie do rozsądku ich rodzicom i dziadkom – przypomina, że o zieleń w mieście należy dbać, bo kara za zaniedbania przyjdzie szybko, gdy tylko nadejdą ciepłe dni.
Jak zawsze przygody Basi ilustruje Marianna Oklejak, która wie, co zrobić, żeby przyciągnąć dzieci do książki – jest tu sporo kolorów i ciekawych wydarzeń przedstawionych na prostych ilustracjach. Roześmiana nieidealna sześciolatka to obietnica wspólnej zabawy – wszyscy odbiorcy chcą razem z nią odkrywać codzienne tajemnice. Tomik jest bardzo kolorowy, ale nie odwraca uwagi od tekstu – ilustracje stanowią idealne dopełnienie stylu Zofii Staneckiej i przenoszą w świat przez nią kreowany – kreowany, a przecież bliski zwyczajności znanej większości kilkulatków. Przygody Basi to coś więcej niż lektura i lekcja wiedzy o najbliższym otoczeniu. To przeżycie, które wprowadzi odbiorców do rzeczywistości.
Ochrona
Bo to jest tak, że nie docenia się bliskości drzew, parków czy terenów zielonych i rekreacyjnych w centrum miasta, dopóki nie stanie się coś, co uświadomi ludziom, jak ważny jest taki azyl. „Basia i tajemnice ogrodu” to proekologiczny tomik, w którym Zofia Stanecka naprościej jak się da tłumaczy, dlaczego warto dbać o tego typu miejsca – tłumaczy niby najmłodszym, ale przez nich chce trafić też do dorosłych, którzy będą dzieciom czytać przed snem. W końcu trudno sobie wyobrazić lepsze wyjaśnienia niż te ze świata sześcioletniej Basi, nieprzypadkowo ta seria od dekad cieszy kolejne maluchy. Tym razem wszystkim doskwiera upał. Basia nie ma siły iść i bez przerwy sięga po wodę, jej kuzynka boi się czołgania po drodze (przecież jeśli wszyscy się usmażą, tak będzie wyglądał spacer). Dorośli też mają dosyć skwaru – odzyskują siły dopiero, gdy wejdą między drzewa. Cień w parku pomaga znieść najgorętsze chwile – do tego stopnia, że Basia i Janek chcą nawet walczyć o to, które z nich będzie dosiadać kamiennych lwic strzegących bramy. Bo park to mnóstwo atrakcji. Z jednej strony – lody, nieodłączny element upalnego dnia. Z drugiej strony – rozrywki znane już poprzednim pokoleniom. Ponieważ Basi towarzyszą także dziadkowie, mogą pojawić się anegdoty na temat statecznych i rozsądnych rodziców – z czasów, kiedy oni byli dziećmi. Park uruchamia wyobraźnię i pozwala odpocząć. Skrywa się w nim wiele ciekawostek – warto zatem rozglądać się wokół i zadawać pytania. W parku do odwiedzających podchodzą wiewiórki, a powietrze w magiczny sposób oczyszcza się ze spalin. I tylko trudno znieść, że niektórzy nie potrafią uszanować przyrody i wycinają w korze drzew swoje inicjały. Basia jednak dowiaduje się, jak dbać o przyrodę (i dlaczego!), przekonuje się na własnej skórze, jak ważne jest schronienie przed palącym słońcem. Odwiedziny w parku to niemal rodzinne święto – sposób na spędzenie wolnego czasu razem. Nikt się tu przecież nie znudzi, zwłaszcza że tak wiele jest do odkrycia. Zofia Stanecka wybiera idealny sposób na dotarcie do swoich docelowych odbiorców – i na przemówienie do rozsądku ich rodzicom i dziadkom – przypomina, że o zieleń w mieście należy dbać, bo kara za zaniedbania przyjdzie szybko, gdy tylko nadejdą ciepłe dni.
Jak zawsze przygody Basi ilustruje Marianna Oklejak, która wie, co zrobić, żeby przyciągnąć dzieci do książki – jest tu sporo kolorów i ciekawych wydarzeń przedstawionych na prostych ilustracjach. Roześmiana nieidealna sześciolatka to obietnica wspólnej zabawy – wszyscy odbiorcy chcą razem z nią odkrywać codzienne tajemnice. Tomik jest bardzo kolorowy, ale nie odwraca uwagi od tekstu – ilustracje stanowią idealne dopełnienie stylu Zofii Staneckiej i przenoszą w świat przez nią kreowany – kreowany, a przecież bliski zwyczajności znanej większości kilkulatków. Przygody Basi to coś więcej niż lektura i lekcja wiedzy o najbliższym otoczeniu. To przeżycie, które wprowadzi odbiorców do rzeczywistości.
niedziela, 14 kwietnia 2024
Dana Simpson: Fibi i Jednorożec. Pod gwiazdami. Tom 11
Egmont, Świat Komiksu, Harper Collins, Warszawa 2024.
Pewność siebie
Fibi to mała dziewczynka, która przyjaźni się z jednorożcem, piękną Marigold. Nie jest w tym świecie wyobraźni jedyna – jej bliska niekoleżanka bywa noszona w lektyce przez gobliny (przynajmniej kiedy nikt nie widzi, bo musi zachowywać pozory i udowadniać, że nie jest nerdem jak Fibi). Bohaterka, która najwyraźniej stworzona została jako pokłosie przygód Calvina i Hobbesa teraz może zawładnąć odbiorcami w różnym wieku – chociaż i tak ze wskazaniem na młodszą publiczność. Z pewnością jednak czytelnicy docenią ironię i sarkazm stale obecne w relacjach między kilkulatką i jej wyjątkową przyjaciółką. Marigold w tej relacji zdaje się przez cały czas poświęcać – to ona jest tą inteligentniejszą i bardziej niezwykłą postacią (a fakt, że zadziera przy tym nosa, jest jednym z czynników komicznych). Zapatrzona w siebie Marigold pozwala z humorem podejść do świata jednorożców – nie są to istoty tak idealne, za jakie się postrzegają. Dzięki temu opowieść nabiera barw.
Dana Simpson tworzy proste i wyraziste kadry, duże i kolorowe. Bez trudu daje się tu odczytywać cały wachlarz emocji z mimiki Fibi i Marigold (a przecież rysowanie jednorożców nie wydaje się proste). Koloruje swoje komiksy, a to i wielkość ramek sprawiają, że cykl wydaje się być kierowany do dzieci. Tymczasem dowcip zawarty w kolejnych obrazkach i historyjkach opiera się na żartach wysokiej próby – wiele tu niespodzianek, które z przyjemnością odkrywać będą także dorośli czytelnicy. Dana Simpson dobrze rozumie świat dzieci i ich wyobraźnię – ale od Calvina i Hobbesa odchodzi w tym, że Marigold to postać znana całej rodzinie Fibi – nie zastyga w bezruchu, gdy ktoś patrzy. Funkcjonuje wprawdzie w wyobraźni, ale zapewnia potrzebne dziecku towarzystwo – i zastępuje opiekunów. Fibi ze swoją niezwykłą przyjaciółką może się wygłupiać do woli, ale sama staje się też ofiarą jej zgryźliwych komentarzy. W końcu Marigold to jednorożec, któremu wszystko się wybacza.
Tomik – kolejny w rozbudowanej serii – składa się z krótkich obrazków rodzajowych i scenek, które są standardowo dobrze puentowane. Dana Simpson proponuje tu kolejne żarty zamknięte w relacjach z codzienności. Takie rozwiązanie dobrze się sprawdza: nie ma ograniczeń do stripu, cała historia może zmieścić się na jednej stronie albo zająć kilka – w zależności od potrzeb i chęci powiedzenia czegoś o bohaterkach. Pozwala też na zmiany tematyczne, nie znudzi czytelników jednokierunkowością wysiłków – za każdym razem mamy tu do czynienia z nową sytuacją i nowymi motywami prowadzącymi do odmiennych puent. To śmiech jest podstawowym celem lektury (chociaż dołączy tu też podziw dla precyzji rysunkowej – zwłaszcza w prezentowaniu prawdziwych uczuć postaci, sporo dopowiedziane jest bezpośrednio w obrazkach). Fibi i jednorożec to bohaterki, które łatwo polubić. Dostarczają rozrywki wysokiej klasy – i chociaż to z pozoru zwykłe komiksy, warto zwrócić na nie uwagę i wkroczyć w świat, w którym króluje wyobraźnia. Bo przecież nie jest to zabawa tylko dla najmłodszych czytelników – chociaż oczywiście łatwiej będzie takimi tomikami przekonać dzieci do czytania.
Pewność siebie
Fibi to mała dziewczynka, która przyjaźni się z jednorożcem, piękną Marigold. Nie jest w tym świecie wyobraźni jedyna – jej bliska niekoleżanka bywa noszona w lektyce przez gobliny (przynajmniej kiedy nikt nie widzi, bo musi zachowywać pozory i udowadniać, że nie jest nerdem jak Fibi). Bohaterka, która najwyraźniej stworzona została jako pokłosie przygód Calvina i Hobbesa teraz może zawładnąć odbiorcami w różnym wieku – chociaż i tak ze wskazaniem na młodszą publiczność. Z pewnością jednak czytelnicy docenią ironię i sarkazm stale obecne w relacjach między kilkulatką i jej wyjątkową przyjaciółką. Marigold w tej relacji zdaje się przez cały czas poświęcać – to ona jest tą inteligentniejszą i bardziej niezwykłą postacią (a fakt, że zadziera przy tym nosa, jest jednym z czynników komicznych). Zapatrzona w siebie Marigold pozwala z humorem podejść do świata jednorożców – nie są to istoty tak idealne, za jakie się postrzegają. Dzięki temu opowieść nabiera barw.
Dana Simpson tworzy proste i wyraziste kadry, duże i kolorowe. Bez trudu daje się tu odczytywać cały wachlarz emocji z mimiki Fibi i Marigold (a przecież rysowanie jednorożców nie wydaje się proste). Koloruje swoje komiksy, a to i wielkość ramek sprawiają, że cykl wydaje się być kierowany do dzieci. Tymczasem dowcip zawarty w kolejnych obrazkach i historyjkach opiera się na żartach wysokiej próby – wiele tu niespodzianek, które z przyjemnością odkrywać będą także dorośli czytelnicy. Dana Simpson dobrze rozumie świat dzieci i ich wyobraźnię – ale od Calvina i Hobbesa odchodzi w tym, że Marigold to postać znana całej rodzinie Fibi – nie zastyga w bezruchu, gdy ktoś patrzy. Funkcjonuje wprawdzie w wyobraźni, ale zapewnia potrzebne dziecku towarzystwo – i zastępuje opiekunów. Fibi ze swoją niezwykłą przyjaciółką może się wygłupiać do woli, ale sama staje się też ofiarą jej zgryźliwych komentarzy. W końcu Marigold to jednorożec, któremu wszystko się wybacza.
Tomik – kolejny w rozbudowanej serii – składa się z krótkich obrazków rodzajowych i scenek, które są standardowo dobrze puentowane. Dana Simpson proponuje tu kolejne żarty zamknięte w relacjach z codzienności. Takie rozwiązanie dobrze się sprawdza: nie ma ograniczeń do stripu, cała historia może zmieścić się na jednej stronie albo zająć kilka – w zależności od potrzeb i chęci powiedzenia czegoś o bohaterkach. Pozwala też na zmiany tematyczne, nie znudzi czytelników jednokierunkowością wysiłków – za każdym razem mamy tu do czynienia z nową sytuacją i nowymi motywami prowadzącymi do odmiennych puent. To śmiech jest podstawowym celem lektury (chociaż dołączy tu też podziw dla precyzji rysunkowej – zwłaszcza w prezentowaniu prawdziwych uczuć postaci, sporo dopowiedziane jest bezpośrednio w obrazkach). Fibi i jednorożec to bohaterki, które łatwo polubić. Dostarczają rozrywki wysokiej klasy – i chociaż to z pozoru zwykłe komiksy, warto zwrócić na nie uwagę i wkroczyć w świat, w którym króluje wyobraźnia. Bo przecież nie jest to zabawa tylko dla najmłodszych czytelników – chociaż oczywiście łatwiej będzie takimi tomikami przekonać dzieci do czytania.
sobota, 13 kwietnia 2024
K. N. Haner: Call girl
Ale Wydawnictwo, Warszawa 2024.
Prawda
Chociaż „Call girl” jest prostą powieścią, sytuacja bohaterki, Aurory, mocno się komplikuje za sprawą podejmowanych przez nią decyzji. Dziewczyna studiuje prawo i dorabia (także po to, żeby wspomóc rodziców) jako call girl. Doszła już do takiej wprawy, że jest w stanie wykonywać domowe czynności podczas telefonicznych dyżurów: nie angażuje się przecież w to, co mówią do niej klienci. Nie ignoruje tylko jednego, człowieka, który dzwoni do niej, żeby porozmawiać, a nie dla seksualnych podniet. Z nim nie podejmuje flirtów, zresztą mężczyzny nie interesuje sekstelefon: woli po prostu spędzić trochę czasu na linii z Candy, bo pod takim pseudonimem Aurora funkcjonuje w branży. Nieznajomy jest hojny, a do tego wyrozumiały – stanowi odskocznię od problemów, a sam nigdy nie staje się natarczywy. Dba o Candy – chociaż wie, że to tylko wirtualna znajomość, która nie ma szansy przenieść się do realnego życia. Ale znacznie ważniejsze niż praca zarobkowa Aurory staje się jej życie studenckie – bohaterka bardzo stara się dobrze przygotowywać do zajęć i walczyć o najlepszy staż. Przeszkodą w tym staje się jeden z wykładowców, Hektor Cross. Postrach całej studenckiej braci starannie zapracował na swoją opinię – jest wybuchowy i złośliwy. A ponieważ Aurora nie zwykła hamować swoich reakcji, najczęściej mu podpada – i nie pomaga tu nawet fakt, że dzięki przyjaciółce jest w stanie przenieść znajomość z Hektorem na prywatny poziom.
„Call girl” to prosta powieść erotyczna z mocno rozwiniętym wątkiem obyczajowym. K. N. Haner proponuje tu ograniczoną liczbę postaci, tak, żeby od początku było wiadomo, kto się z kim ma związać. Oprócz Aurory i Hektora pojawiają się wyłącznie drugoplanowi bohaterowie – zwłaszcza najlepsza przyjaciółka Aurory i jej narzeczony. Podwójna tożsamość pana nieznajomego dla odbiorczyń przestanie być tajemnicą niemal natychmiast: autorka wplata w dialogi sporo przesłanek pozwalających odkryć właściwe oblicze dzwoniącego do Candy człowieka. A ponieważ w fabule buzują silne uczucia – liczy się przede wszystkim możliwość błyskawicznego przechodzenia od nienawiści do namiętności. Aurora i Hektor nie mają zbyt dużo możliwości do realizowania swoich pragnień – więc każde sam na sam skwapliwie wykorzystują (ale autorka dość ascetycznie traktuje ten aspekt ich znajomości). Bardziej liczą się zewnętrzne komplikacje, które rozciągać się mają na kolejny tom. Silne emocje psują wszystko – mogą nie tylko pokrzyżować plany na przyszłość, ale także uniemożliwić potencjalny związek. Tymczasem K. N. Haner chce baśni – nie wystarczy, że bohaterowie mogą ze sobą sypiać i traktować seks jako remedium na codzienne zmartwienia, powinni jeszcze odkryć w sobie bratnie dusze, a przynajmniej możliwość bycia razem mimo wszystko. Żeby urozmaicić fabułę, autorka wplata jeszcze wątek kryminalny. Na stażu Aurora może wziąć udział w rozprawie, w której czteroletnie dziecko było świadkiem morderstwa: chłopiec jest aktualnie dobrze pilnowany, a jego stan nie pozwala na przesłuchania, jednak ponieważ tylko dziecko może wskazać mordercę matki – to Aurora wymyśla, jak do niego dotrzeć. Problem w tym, że na sali sądowej staje przeciwko swojemu kochankowi. Tak K. N. Haner szuka sposobu na przekonanie do siebie czytelniczek i na urozmaicenie opowieści o erotycznej przygodzie – i dokonuje tego za sprawą sięgania po rozwiązania z różnych gatunków literatury rozrywkowej.
Prawda
Chociaż „Call girl” jest prostą powieścią, sytuacja bohaterki, Aurory, mocno się komplikuje za sprawą podejmowanych przez nią decyzji. Dziewczyna studiuje prawo i dorabia (także po to, żeby wspomóc rodziców) jako call girl. Doszła już do takiej wprawy, że jest w stanie wykonywać domowe czynności podczas telefonicznych dyżurów: nie angażuje się przecież w to, co mówią do niej klienci. Nie ignoruje tylko jednego, człowieka, który dzwoni do niej, żeby porozmawiać, a nie dla seksualnych podniet. Z nim nie podejmuje flirtów, zresztą mężczyzny nie interesuje sekstelefon: woli po prostu spędzić trochę czasu na linii z Candy, bo pod takim pseudonimem Aurora funkcjonuje w branży. Nieznajomy jest hojny, a do tego wyrozumiały – stanowi odskocznię od problemów, a sam nigdy nie staje się natarczywy. Dba o Candy – chociaż wie, że to tylko wirtualna znajomość, która nie ma szansy przenieść się do realnego życia. Ale znacznie ważniejsze niż praca zarobkowa Aurory staje się jej życie studenckie – bohaterka bardzo stara się dobrze przygotowywać do zajęć i walczyć o najlepszy staż. Przeszkodą w tym staje się jeden z wykładowców, Hektor Cross. Postrach całej studenckiej braci starannie zapracował na swoją opinię – jest wybuchowy i złośliwy. A ponieważ Aurora nie zwykła hamować swoich reakcji, najczęściej mu podpada – i nie pomaga tu nawet fakt, że dzięki przyjaciółce jest w stanie przenieść znajomość z Hektorem na prywatny poziom.
„Call girl” to prosta powieść erotyczna z mocno rozwiniętym wątkiem obyczajowym. K. N. Haner proponuje tu ograniczoną liczbę postaci, tak, żeby od początku było wiadomo, kto się z kim ma związać. Oprócz Aurory i Hektora pojawiają się wyłącznie drugoplanowi bohaterowie – zwłaszcza najlepsza przyjaciółka Aurory i jej narzeczony. Podwójna tożsamość pana nieznajomego dla odbiorczyń przestanie być tajemnicą niemal natychmiast: autorka wplata w dialogi sporo przesłanek pozwalających odkryć właściwe oblicze dzwoniącego do Candy człowieka. A ponieważ w fabule buzują silne uczucia – liczy się przede wszystkim możliwość błyskawicznego przechodzenia od nienawiści do namiętności. Aurora i Hektor nie mają zbyt dużo możliwości do realizowania swoich pragnień – więc każde sam na sam skwapliwie wykorzystują (ale autorka dość ascetycznie traktuje ten aspekt ich znajomości). Bardziej liczą się zewnętrzne komplikacje, które rozciągać się mają na kolejny tom. Silne emocje psują wszystko – mogą nie tylko pokrzyżować plany na przyszłość, ale także uniemożliwić potencjalny związek. Tymczasem K. N. Haner chce baśni – nie wystarczy, że bohaterowie mogą ze sobą sypiać i traktować seks jako remedium na codzienne zmartwienia, powinni jeszcze odkryć w sobie bratnie dusze, a przynajmniej możliwość bycia razem mimo wszystko. Żeby urozmaicić fabułę, autorka wplata jeszcze wątek kryminalny. Na stażu Aurora może wziąć udział w rozprawie, w której czteroletnie dziecko było świadkiem morderstwa: chłopiec jest aktualnie dobrze pilnowany, a jego stan nie pozwala na przesłuchania, jednak ponieważ tylko dziecko może wskazać mordercę matki – to Aurora wymyśla, jak do niego dotrzeć. Problem w tym, że na sali sądowej staje przeciwko swojemu kochankowi. Tak K. N. Haner szuka sposobu na przekonanie do siebie czytelniczek i na urozmaicenie opowieści o erotycznej przygodzie – i dokonuje tego za sprawą sięgania po rozwiązania z różnych gatunków literatury rozrywkowej.
piątek, 12 kwietnia 2024
Zabawa w chowanego. Gdzie się schował traktor?
Harperkids, Warszawa 2024.
Kształty z filcu
Ingela P. Arrhenius tworzy tu bardzo proste ilustracje – kształty geometryczne i jednolite plamy kolorów składa w obrazki dla najmłodszych. Nie ma tu żadnego cieniowania ani szukania podobieństw, wszystko jest bajkowe, infantylne i przyjazne najmłodszym odbiorcom. Ale chociaż książeczka „Gdzie się schował traktor” jest picture bookiem dla najmniejszych odbiorców, nie ma tu podziwu dla rysunków, a dla samego pomysłu. Tomik ukazuje się w cyklu Zabawa w chowanego – i nadaje się do wspólnej zabawy z maluchem, wymaga wręcz interaktywnego odbioru, inaczej traci sens. Nie ma w nim bowiem klasycznej narracji ani żadnej fabuły – to wyliczanka złożona z pytań i odpowiedzi. Pytania dotyczą motywów charakterystycznych dla wiejskich pejzaży – traktora, kombajnu, psa pasterskiego czy rolnika. Odpowiedzi nie wymagają z kolei słownikowych umiejętności, to jeszcze nie ten poziom wiedzy i zaangażowania – tomik kierowany jest do dzieci, które dopiero uczą się mówić – a przynajmniej one mogą mieć z niego sporo radości. Jak zwykle w tomikach interaktywnych z Akademii Mądrego Dziecka chodzi tu przede wszystkim o niezwykłe rozwiązania dotyczące bodźców zmysłowych. Obok wzroku aktywuje się tutaj zmysł dotyku – bo książeczka składa się z kartonowych stron wzbogaconych o filcowe okienka. Na każdej z kilku zaledwie rozkładówek odbiorcy dostają obrazek i pytanie, gdzie się schował określony przedmiot (albo bohater). Odpowiedź jest banalna – znajduje się tuż obok, na sąsiedniej stronie – ukryty przed wzrokiem odbiorców za sprawą okienka wyciętego z filcu. Miękki kształt (dopasowany do tematu obrazka – może przypominać łan zboża, krzak albo stodołę) w wyrazistym, mocnym kolorze przysłania wyjaśnienie („tu jest” – i odpowiedni obrazek). Odkrywanie tego, co pod filcem, ma zapewnić maluchom sporo frajdy, przypomina dziecięce zabawy w chowanego z zakrywaniem i odsłanianiem oczu.
Można tutaj ćwiczyć motorykę. Filcowe kształty nie wymagają przesadnej precyzji w odchylaniu – dają się łatwo przesuwać, więc dzieci nie będą miały problemu ze sprawdzaniem, co kryje się pod nimi – są też duże, więc i wygodne w operowaniu nimi. Ponieważ książeczka kierowana jest do najmłodszych, nie ma w niej ostrych krawędzi, a filcowe dodatki sprawiają, że dzieciom będzie wygodnie korzystać z tomiku. Zabawa wiąże się nie tylko z udzielaniem odpowiedzi na powtarzane pytanie – umożliwia także ćwiczenie zmysłu dotyku. Taki bodziec wspomagający lekturę sprawia, że książeczka będzie dla najmłodszych znacznie bardziej atrakcyjna niż zwykły tomik. A ponieważ motyw wyliczanki (i powtarzania rozwiązania) mógłby nawet najmniej domyślne dzieci zmęczyć, na koniec autorka przygotowuje prawdziwą niespodziankę – szukanie samych siebie przez odbiorców. To z pewnością zaskoczy maluchy i sprawi, że będą chciały wracać do książeczki. Kolorowy picture book pokazuje, jak bardzo zmienia się postrzeganie prostej rozrywki w odpowiednim wykonaniu – ta książka jest jednocześnie zabawką dla najmłodszych dzieci, przekonuje je do lektur i zapewnia urozmaicone działania.
Kształty z filcu
Ingela P. Arrhenius tworzy tu bardzo proste ilustracje – kształty geometryczne i jednolite plamy kolorów składa w obrazki dla najmłodszych. Nie ma tu żadnego cieniowania ani szukania podobieństw, wszystko jest bajkowe, infantylne i przyjazne najmłodszym odbiorcom. Ale chociaż książeczka „Gdzie się schował traktor” jest picture bookiem dla najmniejszych odbiorców, nie ma tu podziwu dla rysunków, a dla samego pomysłu. Tomik ukazuje się w cyklu Zabawa w chowanego – i nadaje się do wspólnej zabawy z maluchem, wymaga wręcz interaktywnego odbioru, inaczej traci sens. Nie ma w nim bowiem klasycznej narracji ani żadnej fabuły – to wyliczanka złożona z pytań i odpowiedzi. Pytania dotyczą motywów charakterystycznych dla wiejskich pejzaży – traktora, kombajnu, psa pasterskiego czy rolnika. Odpowiedzi nie wymagają z kolei słownikowych umiejętności, to jeszcze nie ten poziom wiedzy i zaangażowania – tomik kierowany jest do dzieci, które dopiero uczą się mówić – a przynajmniej one mogą mieć z niego sporo radości. Jak zwykle w tomikach interaktywnych z Akademii Mądrego Dziecka chodzi tu przede wszystkim o niezwykłe rozwiązania dotyczące bodźców zmysłowych. Obok wzroku aktywuje się tutaj zmysł dotyku – bo książeczka składa się z kartonowych stron wzbogaconych o filcowe okienka. Na każdej z kilku zaledwie rozkładówek odbiorcy dostają obrazek i pytanie, gdzie się schował określony przedmiot (albo bohater). Odpowiedź jest banalna – znajduje się tuż obok, na sąsiedniej stronie – ukryty przed wzrokiem odbiorców za sprawą okienka wyciętego z filcu. Miękki kształt (dopasowany do tematu obrazka – może przypominać łan zboża, krzak albo stodołę) w wyrazistym, mocnym kolorze przysłania wyjaśnienie („tu jest” – i odpowiedni obrazek). Odkrywanie tego, co pod filcem, ma zapewnić maluchom sporo frajdy, przypomina dziecięce zabawy w chowanego z zakrywaniem i odsłanianiem oczu.
Można tutaj ćwiczyć motorykę. Filcowe kształty nie wymagają przesadnej precyzji w odchylaniu – dają się łatwo przesuwać, więc dzieci nie będą miały problemu ze sprawdzaniem, co kryje się pod nimi – są też duże, więc i wygodne w operowaniu nimi. Ponieważ książeczka kierowana jest do najmłodszych, nie ma w niej ostrych krawędzi, a filcowe dodatki sprawiają, że dzieciom będzie wygodnie korzystać z tomiku. Zabawa wiąże się nie tylko z udzielaniem odpowiedzi na powtarzane pytanie – umożliwia także ćwiczenie zmysłu dotyku. Taki bodziec wspomagający lekturę sprawia, że książeczka będzie dla najmłodszych znacznie bardziej atrakcyjna niż zwykły tomik. A ponieważ motyw wyliczanki (i powtarzania rozwiązania) mógłby nawet najmniej domyślne dzieci zmęczyć, na koniec autorka przygotowuje prawdziwą niespodziankę – szukanie samych siebie przez odbiorców. To z pewnością zaskoczy maluchy i sprawi, że będą chciały wracać do książeczki. Kolorowy picture book pokazuje, jak bardzo zmienia się postrzeganie prostej rozrywki w odpowiednim wykonaniu – ta książka jest jednocześnie zabawką dla najmłodszych dzieci, przekonuje je do lektur i zapewnia urozmaicone działania.
czwartek, 11 kwietnia 2024
Andrzej Szwan w rozmowie z Wiktorem Krajewskim: Lulla La Polaca
Znak, Kraków 2024.
Bez granic
Jest to książka, którą można czytać jako pochwałę wolności i radości życia według własnych zasad. Andrzej Szwan – szerszej publiczności znany jako drag queen Lulla La Polaca – opowiada o swoich doświadczeniach i drodze na scenę. W mainstreamowych lekturach jeszcze do niedawna próżno byłoby szukać podobnej publikacji – ale Andrzej Szwan uświadamia czytelnikom, jak bardzo tego typu rozmowy są potrzebne i ważne. Sam funkcjonuje tu nie tyle jako osoba przedstawiająca środowisko drag queens w Polsce – ale jako najstarsza drag queen. Andrzej Szwan to zwierzę sceniczne, gra w spektaklu, udziela się medialnie, bierze nawet udział w rozbieranej sesji zdjęciowej – i w tym wszystkim nigdy nie traci naturalności. Nie zastanawia się na przykład nad zaimkami – kiedy ma ochotę, albo kiedy czuje się mężczyzną, mówi o sobie w rodzaju męskim. Kiedy przeobraża się w Lullę – natychmiast przechodzi na żeńską narrację, a dzieje się to czasem nawet w obrębie jednego zdania. I nikomu to raczej przeszkadzać nie będzie, co więcej – ma swój urok i pokazuje bardziej swobodę i lekkość bohatera książki niż jakiekolwiek manifestacje. Bo ani Andrzej Szwan, ani Lulla La Polaca nie walczą o prawo do istnienia – po prostu istnieją, czy się to komuś będzie podobało, czy też nie.
Ale scena to naprawdę marginalna część wywodu. Owszem, można się dowiedzieć, jak dużo czasu zabiera charakteryzacja, czy – kto podpowiedział bohaterowi tomu sztuczki przydające się na estradzie – jednak rzecz nie dotyczy samych metamorfoz, a zwyczajności egzystencji dwoistej postaci. Szwan – umiejętnie podpytywany przez Wiktora Krajewskiego – zagłębia się we własną przeszłość. Opowiada o byciu gejem w czasach PRL-u i o pierwszych przebierankach, o kolegach, którym też podobały się damskie fatałaszki i o… lekcji chodzenia na obcasach. O tym wszystkim, co po latach zwieńczyło wyjście na scenę i przedstawienie się światu jako drag queen. Nic dziwnego, że analiza środowiska dragu w Polsce czy możliwości czekające na chętnych na publiczne metamorfozy bledną w obliczu szczerości autora w konfesyjnych wręcz wyznaniach. Będzie tu pikantnie (wiele razy Andrzej Szwan wspomina mężczyzn, z którymi, jak to eufemistycznie określa, się „kotłował”, czasem wzdycha za dawnymi miłościami, innym razem zastanawia się, dlaczego związek nie miał szans przetrwać), będzie kolorowo i ciekawie. Bez pruderii, bez udawania – nawet na mniej wygodne pytania Andrzej Szwan jest w stanie odpowiedzieć, a to coś, co bardzo przydaje się w tej akurat lekturze. W końcu książka trafić może nie tylko do zainteresowanych dragiem, ale też do przypadkowych czytelników – i nawet ci nie powinni być zawiedzeni. Otrzymują bowiem sporą dawkę wiadomości z pierwszej ręki – o obyczajowości i o życiu po swojemu. Lulla La Polaca to w końcu kwintesencja koloru, zjawisko nieskrępowane konwenansami – ba, takie, które nie pozwoli się w żaden sposób ograniczać. I na tym polega wielka siła tej publikacji. Nawet jeśli odbiorcy nie mają pojęcia o najstarszej drag queen, nawet jeśli nie interesowali się do tej pory tematem, Andrzej Szwan zaspokoi ich ciekawość co do własnego prywatnego życia. Udowodni, że można mimo zewnętrznych ograniczeń i trudności cieszyć się istnieniem i wykorzystywać każdą chwilę. Hedonizm, który płynie z tych opowieści, jest zaraźliwy – dzięki czemu łatwo będzie polubić bohatera tomu i zrozumieć jego motywacje.
Bez granic
Jest to książka, którą można czytać jako pochwałę wolności i radości życia według własnych zasad. Andrzej Szwan – szerszej publiczności znany jako drag queen Lulla La Polaca – opowiada o swoich doświadczeniach i drodze na scenę. W mainstreamowych lekturach jeszcze do niedawna próżno byłoby szukać podobnej publikacji – ale Andrzej Szwan uświadamia czytelnikom, jak bardzo tego typu rozmowy są potrzebne i ważne. Sam funkcjonuje tu nie tyle jako osoba przedstawiająca środowisko drag queens w Polsce – ale jako najstarsza drag queen. Andrzej Szwan to zwierzę sceniczne, gra w spektaklu, udziela się medialnie, bierze nawet udział w rozbieranej sesji zdjęciowej – i w tym wszystkim nigdy nie traci naturalności. Nie zastanawia się na przykład nad zaimkami – kiedy ma ochotę, albo kiedy czuje się mężczyzną, mówi o sobie w rodzaju męskim. Kiedy przeobraża się w Lullę – natychmiast przechodzi na żeńską narrację, a dzieje się to czasem nawet w obrębie jednego zdania. I nikomu to raczej przeszkadzać nie będzie, co więcej – ma swój urok i pokazuje bardziej swobodę i lekkość bohatera książki niż jakiekolwiek manifestacje. Bo ani Andrzej Szwan, ani Lulla La Polaca nie walczą o prawo do istnienia – po prostu istnieją, czy się to komuś będzie podobało, czy też nie.
Ale scena to naprawdę marginalna część wywodu. Owszem, można się dowiedzieć, jak dużo czasu zabiera charakteryzacja, czy – kto podpowiedział bohaterowi tomu sztuczki przydające się na estradzie – jednak rzecz nie dotyczy samych metamorfoz, a zwyczajności egzystencji dwoistej postaci. Szwan – umiejętnie podpytywany przez Wiktora Krajewskiego – zagłębia się we własną przeszłość. Opowiada o byciu gejem w czasach PRL-u i o pierwszych przebierankach, o kolegach, którym też podobały się damskie fatałaszki i o… lekcji chodzenia na obcasach. O tym wszystkim, co po latach zwieńczyło wyjście na scenę i przedstawienie się światu jako drag queen. Nic dziwnego, że analiza środowiska dragu w Polsce czy możliwości czekające na chętnych na publiczne metamorfozy bledną w obliczu szczerości autora w konfesyjnych wręcz wyznaniach. Będzie tu pikantnie (wiele razy Andrzej Szwan wspomina mężczyzn, z którymi, jak to eufemistycznie określa, się „kotłował”, czasem wzdycha za dawnymi miłościami, innym razem zastanawia się, dlaczego związek nie miał szans przetrwać), będzie kolorowo i ciekawie. Bez pruderii, bez udawania – nawet na mniej wygodne pytania Andrzej Szwan jest w stanie odpowiedzieć, a to coś, co bardzo przydaje się w tej akurat lekturze. W końcu książka trafić może nie tylko do zainteresowanych dragiem, ale też do przypadkowych czytelników – i nawet ci nie powinni być zawiedzeni. Otrzymują bowiem sporą dawkę wiadomości z pierwszej ręki – o obyczajowości i o życiu po swojemu. Lulla La Polaca to w końcu kwintesencja koloru, zjawisko nieskrępowane konwenansami – ba, takie, które nie pozwoli się w żaden sposób ograniczać. I na tym polega wielka siła tej publikacji. Nawet jeśli odbiorcy nie mają pojęcia o najstarszej drag queen, nawet jeśli nie interesowali się do tej pory tematem, Andrzej Szwan zaspokoi ich ciekawość co do własnego prywatnego życia. Udowodni, że można mimo zewnętrznych ograniczeń i trudności cieszyć się istnieniem i wykorzystywać każdą chwilę. Hedonizm, który płynie z tych opowieści, jest zaraźliwy – dzięki czemu łatwo będzie polubić bohatera tomu i zrozumieć jego motywacje.
środa, 10 kwietnia 2024
Encyklopedia Britannica. Infografika
Kropka, Warszawa 2024.
Wszystko
Wydawnictwo Kropka słynie już z bardzo wartościowych propozycji edukacyjnych dla dzieci – potężnym tomem „Encyklopedia Britannica. Infografika” tylko potwierdza swoją wysoką pozycję na rynku. Ponad trzysta stron wiadomości z różnych dziedzin to coś, co zachwyci nie tylko najmłodszych odbiorców – nie ma tu infantylizmu ani uproszczeń, chodzi o to, żeby porządkować wiedzę i przekonywać czytelników, że warto zgłębiać różne tematy i odkrywać to, co fascynujące: w kosmosie, na Ziemi, w życiu zwierząt, w kulturze i sztuce czy w człowieku jako takim. Cała podróż po książce przypomina trochę grę planszową – a po każdym olbrzymim rozdziale odbiorcy mogą sprawdzić stan swojej wiedzy – dzięki szybkim quizom. Mało tego: na zamknięcie każdej części tomu pojawia się jeszcze wywiad z konsultantem – to sposób na zaprezentowanie odbiorcom nietypowych zawodów i aspiracji – w końcu uczeni przeważnie nie należą do zbyt medialnych postaci – tutaj jednak przedstawiają się z najciekawszej (zwłaszcza dla dzieci) strony. Krótkie odpowiedzi mogą pozwolić na pokierowanie własną karierą inaczej i zachęcić małych czytelników do nauki.
Wielki i ciężki tom wcale nie przytłacza wiedzą. Chociaż informacji tu zawartych jest rzeczywiście mnóstwo, całość nabiera lekkości dzięki przyjętej strategii – postawieniu na grafiki. Za każdym razem zagadnienie jest przedstawiane za pomocą olbrzymiej ilustracji. Czasami dochodzi do niej legenda (żeby było wiadomo, jak właściwie odczytywać rysunek czy – porównywać skale), jest trochę opisów – ale proces zaspokajania ciekawości polega tu na samodzielnym sprawdzaniu tego, co jedynie zasygnalizowane w podpisach. Grafiki trzeba przeanalizować, żeby wydobyć z nich jak najwięcej – owszem, czasami wyjaśnienia są dostępne na pierwszy rzut oka, dzięki kolorom czy porównaniom, jednak dopiero zaangażowanie czytelników i próba wyłuskania najciekawszych z ich perspektywy informacji doprowadzi do faktycznej lektury. „Infografiki” nie będzie się oglądać – tu trzeba znacznie większego wysiłku poznawczego.
A wysiłek podjąć warto. Odczytywanie kolejnych quasi-wykresów, rysunkowych komentarzy i porównań prowadzi odbiorców przez fascynujący świat, który czeka na odkrywanie. Kolejne rozkładówki wypełnione są ciekawostkami, nie chodzi tu wyłącznie o systematyzowanie wiedzy, ale o podawanie jej w jak najbardziej efektowny sposób – dzięki temu książka się nie znudzi ani małym czytelnikom, ani ich rodzicom. Tylko niektóre wiadomości podawane są w formie sensacji i dostosowane do upodobań najmłodszych (przeliczanie „smarków”, które w ciągu życia produkuje człowiek, na wanny), większość wiąże się jednak z powagą – i z radością odszyfrowywania danych. Dzięki tej książce każde dziecko może się poczuć jak badacz – zwłaszcza że nie da się przeczytać tomu szybko. Kolejne odkrycia mogą stać się inspiracją do pogłębiania wiadomości, ale też pozwalają ukierunkować zainteresowania małych odbiorców. Ze wszech miar imponujący i satysfakcjonujący jest ten tom – i można by długo rozwodzić się nad wykorzystanymi tutaj zabiegami czy pomysłami, ale dla czytelników najważniejsze będzie to, że nawet najdłuższa lektura w tym wypadku nie skończy się znużeniem. Nie ma w nim powtarzalności i schematów, które zmęczyłyby dzieci, nie ma też wygodnego powtarzania tego, co powszechnie znane. Każdy znajdzie coś dla siebie w naprawdę szerokim wachlarzu tematów, każdy zainteresuje się innym fragmentem opowieści rozłożonej na rysunki i komentarze. Picture booki edukacyjne święcą triumfy – ale „Infografika” to tom, który ujawnia niemal pełny potencjał takich rozwiązań. Zaspokaja ciekawość i stanie się ważną dla dziecka lekturą, która będzie razem z nim dojrzewać. Najciekawsze jest to, że można wielokrotnie czytać i oglądać książkę – i za każdym razem wydobywać z niej coś innego. To propozycja dla dzieci, które chłoną wiedzę i które zdają sobie sprawę z faktu, że na wiele tajemnic jeszcze wpadną.
Wszystko
Wydawnictwo Kropka słynie już z bardzo wartościowych propozycji edukacyjnych dla dzieci – potężnym tomem „Encyklopedia Britannica. Infografika” tylko potwierdza swoją wysoką pozycję na rynku. Ponad trzysta stron wiadomości z różnych dziedzin to coś, co zachwyci nie tylko najmłodszych odbiorców – nie ma tu infantylizmu ani uproszczeń, chodzi o to, żeby porządkować wiedzę i przekonywać czytelników, że warto zgłębiać różne tematy i odkrywać to, co fascynujące: w kosmosie, na Ziemi, w życiu zwierząt, w kulturze i sztuce czy w człowieku jako takim. Cała podróż po książce przypomina trochę grę planszową – a po każdym olbrzymim rozdziale odbiorcy mogą sprawdzić stan swojej wiedzy – dzięki szybkim quizom. Mało tego: na zamknięcie każdej części tomu pojawia się jeszcze wywiad z konsultantem – to sposób na zaprezentowanie odbiorcom nietypowych zawodów i aspiracji – w końcu uczeni przeważnie nie należą do zbyt medialnych postaci – tutaj jednak przedstawiają się z najciekawszej (zwłaszcza dla dzieci) strony. Krótkie odpowiedzi mogą pozwolić na pokierowanie własną karierą inaczej i zachęcić małych czytelników do nauki.
Wielki i ciężki tom wcale nie przytłacza wiedzą. Chociaż informacji tu zawartych jest rzeczywiście mnóstwo, całość nabiera lekkości dzięki przyjętej strategii – postawieniu na grafiki. Za każdym razem zagadnienie jest przedstawiane za pomocą olbrzymiej ilustracji. Czasami dochodzi do niej legenda (żeby było wiadomo, jak właściwie odczytywać rysunek czy – porównywać skale), jest trochę opisów – ale proces zaspokajania ciekawości polega tu na samodzielnym sprawdzaniu tego, co jedynie zasygnalizowane w podpisach. Grafiki trzeba przeanalizować, żeby wydobyć z nich jak najwięcej – owszem, czasami wyjaśnienia są dostępne na pierwszy rzut oka, dzięki kolorom czy porównaniom, jednak dopiero zaangażowanie czytelników i próba wyłuskania najciekawszych z ich perspektywy informacji doprowadzi do faktycznej lektury. „Infografiki” nie będzie się oglądać – tu trzeba znacznie większego wysiłku poznawczego.
A wysiłek podjąć warto. Odczytywanie kolejnych quasi-wykresów, rysunkowych komentarzy i porównań prowadzi odbiorców przez fascynujący świat, który czeka na odkrywanie. Kolejne rozkładówki wypełnione są ciekawostkami, nie chodzi tu wyłącznie o systematyzowanie wiedzy, ale o podawanie jej w jak najbardziej efektowny sposób – dzięki temu książka się nie znudzi ani małym czytelnikom, ani ich rodzicom. Tylko niektóre wiadomości podawane są w formie sensacji i dostosowane do upodobań najmłodszych (przeliczanie „smarków”, które w ciągu życia produkuje człowiek, na wanny), większość wiąże się jednak z powagą – i z radością odszyfrowywania danych. Dzięki tej książce każde dziecko może się poczuć jak badacz – zwłaszcza że nie da się przeczytać tomu szybko. Kolejne odkrycia mogą stać się inspiracją do pogłębiania wiadomości, ale też pozwalają ukierunkować zainteresowania małych odbiorców. Ze wszech miar imponujący i satysfakcjonujący jest ten tom – i można by długo rozwodzić się nad wykorzystanymi tutaj zabiegami czy pomysłami, ale dla czytelników najważniejsze będzie to, że nawet najdłuższa lektura w tym wypadku nie skończy się znużeniem. Nie ma w nim powtarzalności i schematów, które zmęczyłyby dzieci, nie ma też wygodnego powtarzania tego, co powszechnie znane. Każdy znajdzie coś dla siebie w naprawdę szerokim wachlarzu tematów, każdy zainteresuje się innym fragmentem opowieści rozłożonej na rysunki i komentarze. Picture booki edukacyjne święcą triumfy – ale „Infografika” to tom, który ujawnia niemal pełny potencjał takich rozwiązań. Zaspokaja ciekawość i stanie się ważną dla dziecka lekturą, która będzie razem z nim dojrzewać. Najciekawsze jest to, że można wielokrotnie czytać i oglądać książkę – i za każdym razem wydobywać z niej coś innego. To propozycja dla dzieci, które chłoną wiedzę i które zdają sobie sprawę z faktu, że na wiele tajemnic jeszcze wpadną.
wtorek, 9 kwietnia 2024
Stuart Gibbs: Zguba w kosmosie
Agora, Warszawa 2024.
Poszukiwania w pyle
W Szkole Szpiegów działo się dużo, bo dynamiczną akcją Stuart Gibbs chciał przyciągać do lektury młodych czytelników. Na Księżycu jednak dzieje się jeszcze więcej - świadczy o tym choćby drugi tom serii Baza Księżycowa Alfa (jeśli ktoś przegapił pierwszy tom, nadrobi później, bo bohater dokładnie wyjaśnia cały kontekst potrzebny do zrozumienia sytuacji). Dashiell Gibson to dwunastolatek, który mieszka na Księżycu - z kilkorgiem innych dzieci, z rodzicami i naukowcami. Przydał się już w poprzednim kryminalnym śledztwie, za chwilę czeka go kolejna zagadka do rozwiązania. Na Księżycu nie ma żartów: nie wolno wychodzić poza bazę (spacery po Księżycu są obarczone ogromnym ryzykiem i wymagają starannych przygotowań), a w dodatku nie ma tu ani odrobiny prywatności - pomieszczenia są bardzo małe i z konieczności wszyscy wiedzą, co dzieje się u domowników. Pracownicy stacji badawczej zostali starannie wybrani, przeszli testy psychologiczne i zdają sobie sprawę z niebezpieczeństw i wyzwań. Jednak są tu również turyści - ludzie, którzy zapłacili ogromne pieniądze, żeby znaleźć się w bazie i oni nie przestrzegają żadnych przepisów ani zasad. Oczywiście - staną się źródłem wielu problemów. Ale najgorsze ma się dopiero wydarzyć. Szefowa bazy, Nina, kobieta, którą wielu podejrzewa o bycie robotem (ze względu na kompletną niewrażliwość i brak emocji), znika bez śladu. Nie ma jej nigdzie - i nawet przeczesywanie powierzchni Księżyca nie pomaga. Czas Niny się kończy: jeśli nie zostanie odnaleziona, umrze - co dodaje akcji dramatyzmu. W poszukiwania angażują się wszyscy, nawet przyjaciółka Dasha, przedstawicielka obcej cywilizacji. W międzyczasie trzeba jednak walczyć z wrogiem - czyli z roszczeniowymi turystami, którzy nie zamierzają dostosowywać się do społecznych reguł. "Zguba w kosmosie" to opowieść bardzo wartka, pełno tu wydarzeń dziwnych i trzymających w napięciu - nawet zwykła pomoc udzielana rodzicom wiąże się z ryzykiem, kiedy deszcz odpadków spada na powierzchnię Księżyca i nie ma się jak przed nim uchronić. Dziecięce wybryki mogą okazać się katastrofalne w skutkach - trzeba uważać absolutnie na każdy krok i myśleć o konsekwencjach działań. Dash to wie - i może przydać się dorosłym. Chociaż miewa rozmaite dziecięce pomysły, jest w stanie prowadzić proces dedukcji i przydać się w rozwiązywaniu zagadek. Dash ma do czynienia z młodocianymi przestępcami i ze złośliwościami rówieśników, musi też mierzyć się z dorosłymi, którzy nie zawsze chcą słuchać młodszego pokolenia. Poszukiwania na Księżycu trzeba przeprowadzić szybko, a do tego uporać się z licznymi przeszkodami na drodze do celu. Przy okazji Stuart Gibbs tłumaczy zasady funkcjonowania w Bazie Księżycowej Alfa - przecież tutaj dla czytelników wszystko jest nowe i ciekawe, atrakcyjne przez oderwanie od zwyczajności. Autor nie boi się prawdziwych wyzwań - proponuje odbiorcom książkę wypełnioną ogromnymi przygodami, tworzy fabułę z rozmachem i zachęca do śledzenia całego cyklu - rzeczywiście najlepszą reklamą serii będzie ta książka. Przeniesienie akcji na Księżyc to otwarcie sobie drogi do nowych niespodzianek dla czytelników. Odbiorcom spodoba się odchodzenie od konwencji - przy jednoczesnym pamiętaniu o zjawiskach ważnych dla ich pokolenia. Stuart Gibbs dobrze sobie z akcją radzi.
Poszukiwania w pyle
W Szkole Szpiegów działo się dużo, bo dynamiczną akcją Stuart Gibbs chciał przyciągać do lektury młodych czytelników. Na Księżycu jednak dzieje się jeszcze więcej - świadczy o tym choćby drugi tom serii Baza Księżycowa Alfa (jeśli ktoś przegapił pierwszy tom, nadrobi później, bo bohater dokładnie wyjaśnia cały kontekst potrzebny do zrozumienia sytuacji). Dashiell Gibson to dwunastolatek, który mieszka na Księżycu - z kilkorgiem innych dzieci, z rodzicami i naukowcami. Przydał się już w poprzednim kryminalnym śledztwie, za chwilę czeka go kolejna zagadka do rozwiązania. Na Księżycu nie ma żartów: nie wolno wychodzić poza bazę (spacery po Księżycu są obarczone ogromnym ryzykiem i wymagają starannych przygotowań), a w dodatku nie ma tu ani odrobiny prywatności - pomieszczenia są bardzo małe i z konieczności wszyscy wiedzą, co dzieje się u domowników. Pracownicy stacji badawczej zostali starannie wybrani, przeszli testy psychologiczne i zdają sobie sprawę z niebezpieczeństw i wyzwań. Jednak są tu również turyści - ludzie, którzy zapłacili ogromne pieniądze, żeby znaleźć się w bazie i oni nie przestrzegają żadnych przepisów ani zasad. Oczywiście - staną się źródłem wielu problemów. Ale najgorsze ma się dopiero wydarzyć. Szefowa bazy, Nina, kobieta, którą wielu podejrzewa o bycie robotem (ze względu na kompletną niewrażliwość i brak emocji), znika bez śladu. Nie ma jej nigdzie - i nawet przeczesywanie powierzchni Księżyca nie pomaga. Czas Niny się kończy: jeśli nie zostanie odnaleziona, umrze - co dodaje akcji dramatyzmu. W poszukiwania angażują się wszyscy, nawet przyjaciółka Dasha, przedstawicielka obcej cywilizacji. W międzyczasie trzeba jednak walczyć z wrogiem - czyli z roszczeniowymi turystami, którzy nie zamierzają dostosowywać się do społecznych reguł. "Zguba w kosmosie" to opowieść bardzo wartka, pełno tu wydarzeń dziwnych i trzymających w napięciu - nawet zwykła pomoc udzielana rodzicom wiąże się z ryzykiem, kiedy deszcz odpadków spada na powierzchnię Księżyca i nie ma się jak przed nim uchronić. Dziecięce wybryki mogą okazać się katastrofalne w skutkach - trzeba uważać absolutnie na każdy krok i myśleć o konsekwencjach działań. Dash to wie - i może przydać się dorosłym. Chociaż miewa rozmaite dziecięce pomysły, jest w stanie prowadzić proces dedukcji i przydać się w rozwiązywaniu zagadek. Dash ma do czynienia z młodocianymi przestępcami i ze złośliwościami rówieśników, musi też mierzyć się z dorosłymi, którzy nie zawsze chcą słuchać młodszego pokolenia. Poszukiwania na Księżycu trzeba przeprowadzić szybko, a do tego uporać się z licznymi przeszkodami na drodze do celu. Przy okazji Stuart Gibbs tłumaczy zasady funkcjonowania w Bazie Księżycowej Alfa - przecież tutaj dla czytelników wszystko jest nowe i ciekawe, atrakcyjne przez oderwanie od zwyczajności. Autor nie boi się prawdziwych wyzwań - proponuje odbiorcom książkę wypełnioną ogromnymi przygodami, tworzy fabułę z rozmachem i zachęca do śledzenia całego cyklu - rzeczywiście najlepszą reklamą serii będzie ta książka. Przeniesienie akcji na Księżyc to otwarcie sobie drogi do nowych niespodzianek dla czytelników. Odbiorcom spodoba się odchodzenie od konwencji - przy jednoczesnym pamiętaniu o zjawiskach ważnych dla ich pokolenia. Stuart Gibbs dobrze sobie z akcją radzi.
poniedziałek, 8 kwietnia 2024
Cristiana Valentini: Niebieski. Ilustrowana historia koloru
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Wzornik
Hipnotyzująca jest ta książka i chociaż teoretycznie dla dzieci – satysfakcję z jej oglądania będą mieć odbiorcy w każdym wieku. Cristiana Valentini stawia bowiem na informowanie czytelników i na podawanie konkretów związanych z historią koloru, a nie na zabawy – w związku z tym „Niebieski. Ilustrowana historia koloru” to potężna dawka wiedzy, chociaż rozproszonej na podpisy pod obrazkami. Cristiana Valentini wybiera sobie przejście przez naturę i kulturę: nie może przecież przy opisywaniu koloru nie wyjaśnić, skąd bierze się kolor nieba albo wody – i o co chodzi z pochłanianiem światła o konkretnych długościach fal. Jednak znacznie bardziej interesuje ją podróż przez epoki – ze szczególnym uwzględnieniem znaczenia w nich koloru niebieskiego albo różnych jego odcieni, powstawania barwników i tworzenia się symboliki poszczególnych kolorów. Zamyka książkę zestaw odcieni koloru niebieskiego – tych najbardziej popularnych: pojawi się tu ultramaryna, błękit egipski, błękit majański, błękit urzetowy, błękit kobaltowy, błękit pruski, błękit indygowy, a także nowe odcienie: IKB i YlnMn Blue – co pokazuje odbiorcom, jak bardzo temat ten jest aktualny i żywy. Autorka poszukuje niebieskiego w różnych momentach historycznych i w różnych kulturach: sprawdza, kiedy niebieski pojawiał się w malarstwie ściennym, kiedy barwił szkło, kiedy miał znaczenie w strojach – ale także, w jakich procesach powstawały barwniki. Sprawdza, czy świadomość niebieskiego istniała w niektórych kulturach i jakich słów używało się na jego opisanie, kiedy w grę wchodziły kamienie szlachetne i jak niebieski nabierał różnych znaczeń. Każda strona to oczywiście wielki graficzny popis – próba naśladowania stylu danej epoki albo przedstawienie szeregu ilustracji z nią związanych, żeby łatwiej było czytelnikom wyobrazić sobie, do czego autorka nawiązuje. Informacje w charakterze podpisów pod obrazkami pozwalają na łatwiejsze przyswajanie wiedzy, zapamiętywanie, ale i podkreślanie wybranych tematów.
Każda rozkładówka poza arcyciekawymi informacjami staje się także wyszukiwanką dla młodszych odbiorców – wystarczy poszukać akapitu pod tytułem „wytęż wzrok”, żeby znaleźć zagadkę związaną z motywami na danych stronach – tutaj można pobawić się w tropiciela i sprawdzić, czy rzeczywiście uda się rozwikłać wszystkie tajemnice. Ponieważ obrazki pełne są szczegółów, zadanie nie należy do prostych – zapewni zatem dzieciom sporo rozrywki i stanowić będzie bardzo przyjemną odskocznię od przeładowanych wiedzą notatek. Książkę ogląda się z przyjemnością – a zaspokajanie ciekawości na każdej rozkładówce to coś, co warto podkreślić. Niebieski staje się tu prawdziwym bohaterem – i źródłem licznych atrakcyjnych także dla starszych odbiorców komentarzy. Można prześledzić tę książkę, żeby poznać tajniki pracy artystów i żeby uświadomić sobie przemiany znaczeniowe niebieskiego w różnych jego odcieniach – to rodzaj tajnego klucza, który pozwoli inaczej spojrzeć na dzieła sztuki z przeszłości. „Niebieski” to książka, która może zainspirować do samodzielnej pracy twórczej – ale także do interpretowania i reinterpretowania znanych obrazów (które także – chociaż w wersji bardzo zminiaturyzowanej) mogą tu powrócić. Książka idealna dla wszystkich, którzy lubią porządkowanie danych.
Wzornik
Hipnotyzująca jest ta książka i chociaż teoretycznie dla dzieci – satysfakcję z jej oglądania będą mieć odbiorcy w każdym wieku. Cristiana Valentini stawia bowiem na informowanie czytelników i na podawanie konkretów związanych z historią koloru, a nie na zabawy – w związku z tym „Niebieski. Ilustrowana historia koloru” to potężna dawka wiedzy, chociaż rozproszonej na podpisy pod obrazkami. Cristiana Valentini wybiera sobie przejście przez naturę i kulturę: nie może przecież przy opisywaniu koloru nie wyjaśnić, skąd bierze się kolor nieba albo wody – i o co chodzi z pochłanianiem światła o konkretnych długościach fal. Jednak znacznie bardziej interesuje ją podróż przez epoki – ze szczególnym uwzględnieniem znaczenia w nich koloru niebieskiego albo różnych jego odcieni, powstawania barwników i tworzenia się symboliki poszczególnych kolorów. Zamyka książkę zestaw odcieni koloru niebieskiego – tych najbardziej popularnych: pojawi się tu ultramaryna, błękit egipski, błękit majański, błękit urzetowy, błękit kobaltowy, błękit pruski, błękit indygowy, a także nowe odcienie: IKB i YlnMn Blue – co pokazuje odbiorcom, jak bardzo temat ten jest aktualny i żywy. Autorka poszukuje niebieskiego w różnych momentach historycznych i w różnych kulturach: sprawdza, kiedy niebieski pojawiał się w malarstwie ściennym, kiedy barwił szkło, kiedy miał znaczenie w strojach – ale także, w jakich procesach powstawały barwniki. Sprawdza, czy świadomość niebieskiego istniała w niektórych kulturach i jakich słów używało się na jego opisanie, kiedy w grę wchodziły kamienie szlachetne i jak niebieski nabierał różnych znaczeń. Każda strona to oczywiście wielki graficzny popis – próba naśladowania stylu danej epoki albo przedstawienie szeregu ilustracji z nią związanych, żeby łatwiej było czytelnikom wyobrazić sobie, do czego autorka nawiązuje. Informacje w charakterze podpisów pod obrazkami pozwalają na łatwiejsze przyswajanie wiedzy, zapamiętywanie, ale i podkreślanie wybranych tematów.
Każda rozkładówka poza arcyciekawymi informacjami staje się także wyszukiwanką dla młodszych odbiorców – wystarczy poszukać akapitu pod tytułem „wytęż wzrok”, żeby znaleźć zagadkę związaną z motywami na danych stronach – tutaj można pobawić się w tropiciela i sprawdzić, czy rzeczywiście uda się rozwikłać wszystkie tajemnice. Ponieważ obrazki pełne są szczegółów, zadanie nie należy do prostych – zapewni zatem dzieciom sporo rozrywki i stanowić będzie bardzo przyjemną odskocznię od przeładowanych wiedzą notatek. Książkę ogląda się z przyjemnością – a zaspokajanie ciekawości na każdej rozkładówce to coś, co warto podkreślić. Niebieski staje się tu prawdziwym bohaterem – i źródłem licznych atrakcyjnych także dla starszych odbiorców komentarzy. Można prześledzić tę książkę, żeby poznać tajniki pracy artystów i żeby uświadomić sobie przemiany znaczeniowe niebieskiego w różnych jego odcieniach – to rodzaj tajnego klucza, który pozwoli inaczej spojrzeć na dzieła sztuki z przeszłości. „Niebieski” to książka, która może zainspirować do samodzielnej pracy twórczej – ale także do interpretowania i reinterpretowania znanych obrazów (które także – chociaż w wersji bardzo zminiaturyzowanej) mogą tu powrócić. Książka idealna dla wszystkich, którzy lubią porządkowanie danych.
niedziela, 7 kwietnia 2024
Karol Jachymek: Z nosem w smartfonie. Co nasze dzieci robią w internecie i czy na pewno trzeba się tym martwić?
Agora, Warszawa 2024.
Strach przed uzależnieniem
Karol Jachymek postanawia zwrócić uwagę starszego pokolenia na to, że młodzi niekoniecznie marnują czas, wpatrując się bez przerwy w smartfony - i nie ma sensu ich od tej czynności odrywać. "Z nosem w smartfonie. Co nasze dzieci robią w internecie i czy na pewno trzeba się tym martwić" to poradnik lekko prowokacyjny i zmieniający perspektywę. Autor bierze w obronę nastolatki - zwraca za to uwagę dorosłym, że robią najczęściej to samo, przed czym próbują uchronić swoje pociechy. Z obserwacji i reakcji podczas warsztatów dowiaduje się, że uzależnienie od smartfona może dotykać przedstawicieli różnych pokoleń - ale nie jest wcale naturalną konsekwencją codziennego używania elektronicznych gadżetów. Problemem nie jest ciągłe siedzenie dzieciaków z nosami w smartfonach - problem skrywa się gdzie indziej. W tym, że dorosłym trudno jest sobie wyobrazić, że smartfon przydaje się w wielu dawniej pozainternetowych czynnościach. Dostarcza rozrywki, usprawnia komunikację, pomaga w nauce, pozwala uczestniczyć w ważnych wydarzeniach (lub przynajmniej je obserwować), buduje więzi społeczne (wbrew lękom starszych!) - a to tylko część jego zalet.
Dorośli, którzy widzą dziecko wpatrujące się w ekran smartfona, boją się, że doprowadzi to do upośledzenia relacji społecznych - zapominają, że spora część życia przeniosła się do internetu i dziecko może dzięki temu utrzymywać kontakt ze znajomymi z różnych stron świata. Boją się, że pociecha korzysta z elektroniki dla rozrywki - a przecież sami także potrzebują czasami oderwania od obowiązków i potrafią skakać po kanałach telewizora. Karol Jachymek zamierza przedstawiać czytelnikom zalety korzystania ze smartfonów - owszem, wie, że jest tu sporo pułapek i zagrożeń, ale widzi dużo więcej możliwości i to właśnie je chce podkreślać, żeby przynajmniej trochę złagodzić powody konfliktów.
Nie tylko rodzice w trosce o swoje dzieci chcą ograniczeń w korzystaniu młodych ze smartfonów - ten temat rozgrzewa także nauczycieli. Karol Jachymek podpowiada, jak włączyć korzystanie z mediów elektronicznych w proces zdobywania wiedzy, jak urozmaicić codzienne szkolne zadania na przykład tworzeniem memów albo wspólnym oglądaniem i komentowaniem dokonań vlogerów. I chociaż autor chce pokazywać różne aspekty używania smartfonów (i korzystania z internetu na urządzeniach mobilnych) - nie radzi sobie w jednym temacie. Co pewien czas przerywa wywody wyimaginowanymi dialogami międzypokoleniowymi. To najsłabszy punkt książki: nie dość, że reakcje w dyskusjach są nierealne (za to wymarzone przez autora, żeby podkreślać sensowność jego wskazówek), to jeszcze brzmią bardzo sztucznie.
Karol Jachymek nie zamierza nikogo oskarżać ani przestrzegać, smartfony stały się już nieodłączną częścią życia i nie da się ich wykluczyć (ani ograniczyć ich obecności w życiu młodego człowieka). Warto natomiast dążyć do wzajemnego zrozumienia, sprawdzać, co jest na topie i co emocjonuje młodsze pokolenie - może znajdzie się tutaj też coś dla siebie. "Z nosem w smartfonie" to zatem publikacja stworzona z innej perspektywy i dzięki temu cenna, chociaż w narracji czasem dość naiwna. Jedyne, z czego można by zrezygnować, to statystyki, które już za chwilę - jak często przestrzega autor - stracą na aktualności. Zastanawia za to wybór najbardziej popularnych youtuberów, vlogerów, influencerów itp. - tu warto by zaznaczyć, że to jednak subiektywny ogląd autora, a niekoniecznie obiekt obserwacji całego pokolenia.
Strach przed uzależnieniem
Karol Jachymek postanawia zwrócić uwagę starszego pokolenia na to, że młodzi niekoniecznie marnują czas, wpatrując się bez przerwy w smartfony - i nie ma sensu ich od tej czynności odrywać. "Z nosem w smartfonie. Co nasze dzieci robią w internecie i czy na pewno trzeba się tym martwić" to poradnik lekko prowokacyjny i zmieniający perspektywę. Autor bierze w obronę nastolatki - zwraca za to uwagę dorosłym, że robią najczęściej to samo, przed czym próbują uchronić swoje pociechy. Z obserwacji i reakcji podczas warsztatów dowiaduje się, że uzależnienie od smartfona może dotykać przedstawicieli różnych pokoleń - ale nie jest wcale naturalną konsekwencją codziennego używania elektronicznych gadżetów. Problemem nie jest ciągłe siedzenie dzieciaków z nosami w smartfonach - problem skrywa się gdzie indziej. W tym, że dorosłym trudno jest sobie wyobrazić, że smartfon przydaje się w wielu dawniej pozainternetowych czynnościach. Dostarcza rozrywki, usprawnia komunikację, pomaga w nauce, pozwala uczestniczyć w ważnych wydarzeniach (lub przynajmniej je obserwować), buduje więzi społeczne (wbrew lękom starszych!) - a to tylko część jego zalet.
Dorośli, którzy widzą dziecko wpatrujące się w ekran smartfona, boją się, że doprowadzi to do upośledzenia relacji społecznych - zapominają, że spora część życia przeniosła się do internetu i dziecko może dzięki temu utrzymywać kontakt ze znajomymi z różnych stron świata. Boją się, że pociecha korzysta z elektroniki dla rozrywki - a przecież sami także potrzebują czasami oderwania od obowiązków i potrafią skakać po kanałach telewizora. Karol Jachymek zamierza przedstawiać czytelnikom zalety korzystania ze smartfonów - owszem, wie, że jest tu sporo pułapek i zagrożeń, ale widzi dużo więcej możliwości i to właśnie je chce podkreślać, żeby przynajmniej trochę złagodzić powody konfliktów.
Nie tylko rodzice w trosce o swoje dzieci chcą ograniczeń w korzystaniu młodych ze smartfonów - ten temat rozgrzewa także nauczycieli. Karol Jachymek podpowiada, jak włączyć korzystanie z mediów elektronicznych w proces zdobywania wiedzy, jak urozmaicić codzienne szkolne zadania na przykład tworzeniem memów albo wspólnym oglądaniem i komentowaniem dokonań vlogerów. I chociaż autor chce pokazywać różne aspekty używania smartfonów (i korzystania z internetu na urządzeniach mobilnych) - nie radzi sobie w jednym temacie. Co pewien czas przerywa wywody wyimaginowanymi dialogami międzypokoleniowymi. To najsłabszy punkt książki: nie dość, że reakcje w dyskusjach są nierealne (za to wymarzone przez autora, żeby podkreślać sensowność jego wskazówek), to jeszcze brzmią bardzo sztucznie.
Karol Jachymek nie zamierza nikogo oskarżać ani przestrzegać, smartfony stały się już nieodłączną częścią życia i nie da się ich wykluczyć (ani ograniczyć ich obecności w życiu młodego człowieka). Warto natomiast dążyć do wzajemnego zrozumienia, sprawdzać, co jest na topie i co emocjonuje młodsze pokolenie - może znajdzie się tutaj też coś dla siebie. "Z nosem w smartfonie" to zatem publikacja stworzona z innej perspektywy i dzięki temu cenna, chociaż w narracji czasem dość naiwna. Jedyne, z czego można by zrezygnować, to statystyki, które już za chwilę - jak często przestrzega autor - stracą na aktualności. Zastanawia za to wybór najbardziej popularnych youtuberów, vlogerów, influencerów itp. - tu warto by zaznaczyć, że to jednak subiektywny ogląd autora, a niekoniecznie obiekt obserwacji całego pokolenia.
piątek, 5 kwietnia 2024
Zwierzęta na wsi
Harperkids, Warszawa 2024.
Gra zmysłów
Grube kartonowe picture booki dla najmłodszych wydawane w serii Akademia Mądrego Dziecka najczęściej kryją w sobie niespodzianki dla odbiorców – i to niespodzianki na dużą skalę, takie, których nie ma w ofercie innych wydawnictw publikujących bajki. Dotykam – zgaduję to kolejny cykl, który może zaskoczyć maluchy zadaniami. Może zaskoczyć, bo działa na zmysł dotyku – rzadko raczej wykorzystywany przy lekturach. W tomiku „Zwierzęta na wsi” dzieci będą ćwiczyć sprawność manualną z ochotą – bo mają do dyspozycji kilka „dziwnych” stron kartonowych. Na jednej części rozkładówki (oczywiście ilustrowanej) pojawia się krótka zagadka w formie rymowanki – na drugiej jest fragment strony do odchylenia i okienko. Okienko to wycięcie w stronie – a w tym wycięciu znajduje się odpowiednio zadrukowany we wzory imitujące zwierzęcą sierść kawałek materiału. Dziecko może tego materiału dotknąć, a następnie sprawdzić, czy zna odpowiedź na zagadkę – po odchyleniu okienka pojawi się bohater, o którym była mowa w rymowance. Materiały są różne i dostosowane do postaci – ale bardziej mają działać na wyobraźnię dziecka niż faktycznie naśladować dotyk zwierzęcia. Kilkulatkom to w zupełności wystarczy, liczy się bodziec, możliwość uzupełnienia lektury o niespodzianki.
Zwierzęta przedstawiane są bajkowo i infantylnie, tak, żeby przypadły do gustu najmłodszym, nie dziwią ich uśmiechnięte pyszczki i upraszczane kształty – chodzi o to, żeby zaintrygować najmłodszych odbiorców, zasugerować im stworzenia, które można spotkać na wsi, a nie realistycznie owe stworzenia przedstawiać. „Zwierzęta na wsi” to książeczka, która wymusza interaktywny odbiór. Jest w niej tekst do przeczytania przez rodzica i zadanie dla dziecka, jest też możliwość głaskania narysowanych zwierząt – co może przyczynić się do lepszego zapamiętywania nazw. Nieprzypadkowo hasło na okładce głosi „poznaję różne faktury i materiały” – dzieci będą mogły sprawdzić, jak różnią się kolejne zastosowane tutaj tkaniny. Z pewnością urozmaici to lekturę i sprawi, że maluchy chętnie będą zaglądać do książek. Tomik jest spory – ale objętość nadaje mu właśnie podwajanie kolejnych stron, tak, żeby można było je otwierać i poznawać ukryte pod nimi zwierzęta. Będzie kojarzyć się z zabawą i z przyjemnością. Dzieci dzięki tej publikacji mogą nauczyć się nazw zwierząt (albo sprawdzać swoją wiedzę na ten temat), ale aspekty edukacyjne są tu zdominowane rozrywkowymi – najbardziej wszystkim odpowiadać będzie prosta zabawa połączona z możliwością dotykania bohaterów – odejście od standardowych książeczek zamienia się w wielki atut tej publikacji. Niewiele trzeba w gruncie rzeczy, żeby zachwycić maluchy – i żeby zachęcić je do sięgania po książki w przyszłości. Zwłaszcza te dzieci, które uwielbiają zwierzęta, będą chętnie wracać do tego tomiku – i bawić się z przedstawionymi tu bohaterami.
Gra zmysłów
Grube kartonowe picture booki dla najmłodszych wydawane w serii Akademia Mądrego Dziecka najczęściej kryją w sobie niespodzianki dla odbiorców – i to niespodzianki na dużą skalę, takie, których nie ma w ofercie innych wydawnictw publikujących bajki. Dotykam – zgaduję to kolejny cykl, który może zaskoczyć maluchy zadaniami. Może zaskoczyć, bo działa na zmysł dotyku – rzadko raczej wykorzystywany przy lekturach. W tomiku „Zwierzęta na wsi” dzieci będą ćwiczyć sprawność manualną z ochotą – bo mają do dyspozycji kilka „dziwnych” stron kartonowych. Na jednej części rozkładówki (oczywiście ilustrowanej) pojawia się krótka zagadka w formie rymowanki – na drugiej jest fragment strony do odchylenia i okienko. Okienko to wycięcie w stronie – a w tym wycięciu znajduje się odpowiednio zadrukowany we wzory imitujące zwierzęcą sierść kawałek materiału. Dziecko może tego materiału dotknąć, a następnie sprawdzić, czy zna odpowiedź na zagadkę – po odchyleniu okienka pojawi się bohater, o którym była mowa w rymowance. Materiały są różne i dostosowane do postaci – ale bardziej mają działać na wyobraźnię dziecka niż faktycznie naśladować dotyk zwierzęcia. Kilkulatkom to w zupełności wystarczy, liczy się bodziec, możliwość uzupełnienia lektury o niespodzianki.
Zwierzęta przedstawiane są bajkowo i infantylnie, tak, żeby przypadły do gustu najmłodszym, nie dziwią ich uśmiechnięte pyszczki i upraszczane kształty – chodzi o to, żeby zaintrygować najmłodszych odbiorców, zasugerować im stworzenia, które można spotkać na wsi, a nie realistycznie owe stworzenia przedstawiać. „Zwierzęta na wsi” to książeczka, która wymusza interaktywny odbiór. Jest w niej tekst do przeczytania przez rodzica i zadanie dla dziecka, jest też możliwość głaskania narysowanych zwierząt – co może przyczynić się do lepszego zapamiętywania nazw. Nieprzypadkowo hasło na okładce głosi „poznaję różne faktury i materiały” – dzieci będą mogły sprawdzić, jak różnią się kolejne zastosowane tutaj tkaniny. Z pewnością urozmaici to lekturę i sprawi, że maluchy chętnie będą zaglądać do książek. Tomik jest spory – ale objętość nadaje mu właśnie podwajanie kolejnych stron, tak, żeby można było je otwierać i poznawać ukryte pod nimi zwierzęta. Będzie kojarzyć się z zabawą i z przyjemnością. Dzieci dzięki tej publikacji mogą nauczyć się nazw zwierząt (albo sprawdzać swoją wiedzę na ten temat), ale aspekty edukacyjne są tu zdominowane rozrywkowymi – najbardziej wszystkim odpowiadać będzie prosta zabawa połączona z możliwością dotykania bohaterów – odejście od standardowych książeczek zamienia się w wielki atut tej publikacji. Niewiele trzeba w gruncie rzeczy, żeby zachwycić maluchy – i żeby zachęcić je do sięgania po książki w przyszłości. Zwłaszcza te dzieci, które uwielbiają zwierzęta, będą chętnie wracać do tego tomiku – i bawić się z przedstawionymi tu bohaterami.
czwartek, 4 kwietnia 2024
Kit Frick: The Reunion
HarperYA, Warszawa 2024.
Złość
Kit Frick szczyci się tym, że lubi zabijać swoich bohaterów i w „The Reunion” nie zamierza porzucać przyjętej strategii. Thriller dla młodzieży nie musi być przecież wolny od zbrodni – mało tego, dzięki temu da się przyciągnąć do lektury znacznie szersze grono odbiorców. I tu zginie nastolatek – jeden z członków jedenastoosobowej rodziny, która przyjeżdża do wakacyjnego kurortu, żeby świętować zaręczyny w starszym pokoleniu. Może to być również okazja do naprawienia zerwanych kilka lat wcześniej więzi między kuzynostwem – Mayweatherowie przeżyli coś, co na zawsze zmieniło rozkład sił w ich gronie. Dzisiaj nikt nie chce wracać myślami do przeszłości, mówi się co najwyżej o Incydencie – jakby samo wyjaśnienie, co się stało, wyzwalało demony. Ale teraz wszystko może się zmienić. Teraz mama Addison i Masona (przez pewien czas zwanych Maddison, bo stanowiących nierozłączny duet) ma przyjąć oświadczyny taty Theo – którego z przyzwyczajenia ten wciąż jeszcze nazywa Teddy. Theo dostrzega, że w przyszłej rodzinie dzieje się coś dziwnego – ale sam też znajduje się pod ostrzałem, zwłaszcza że jego tata miewał dawniej problemy z wyrażaniem emocji i z panowaniem nad agresją. To niepokoi zwłaszcza Masona – nie chciałby dla swojej mamy powtórki z cierpienia, przecież małżeństwo jego rodziców rozpadło się między innymi z takiego powodu. Czuwanie nad bezpieczeństwem matki nie jest sprawą priorytetową dla nastolatka – a przynajmniej nie powinno nią być. Tymczasem w meksykańskim hotelu problem się nawarstwia i coraz trudniej go ignorować. Każdy przejaw złego humoru może być zinterpretowany na niekorzyść, każdy grymas wykorzystany jako dowód w oskarżeniach. Atmosfera robi się gęsta – a sieć podejrzeń nie ułatwia porozumienia. Każdy ma tu swoje zajęcia, czas ma być przeznaczony na rozrywkę i relaks – ale trudno to zrobić, jeśli wciąż trzeba się pilnować przed innymi. Oczywiście poza motywem spraw wśród dorosłych jest tu wiele pomniejszych kwestii zasługujących na uwagę: dwunastoletnia dziewczynka bardzo się nudzi i ucieka z programowych zajęć, jedna z kuzynek czeka na spotkanie ze swoim internetowym chłopakiem (który być może nie jest tym, za kogo się podaje), a pewien wujek sprowadził sobie dużo młodszą dziewczynę – i nie wyzwala to raczej entuzjazmu w konserwatywnie nastawionej części rodziny. Mnożą się wzajemne pretensje, mnożą się też lęki i podejrzenia. Sytuacji nie upraszcza wcale fakt, że majaczy nad wszystkim widmo tajemniczego uprowadzenia dwóch dziewczyn – młodszym Mayweatherom nie wolno chodzić w pojedynkę na plażę (do łamania tego akurat zakazu nikt nie ma zamiaru się dorosłym przyznawać).
„The Reunion” to odwrotność wakacyjnej obyczajówki, wielogłosowy thriller poprowadzony tak, żeby rzucać podejrzenia na różnych bohaterów – i uciekać od prawdy najdłużej jak się da. Autorka bawi się też czasem: przeplata aktualne wydarzenia z tym, co stało się przed tygodniem – żeby na dwa sposoby doprowadzać odbiorców do sedna. Prowokuje do myślenia, ale bez przerwy myli tropy, rozbudowuje intrygę o poboczne wątki, bo tylko dzięki temu może utrzymać uwagę wymagających czytelników. Jest w tej powieści sporo pytań i sporo silnych emocji – to coś w sam raz dla przyciągnięcia młodzieży. Kit Frick ucieka od schematycznych rozwiązań i zapewnia odbiorcom wyraziste przeżycia.
Złość
Kit Frick szczyci się tym, że lubi zabijać swoich bohaterów i w „The Reunion” nie zamierza porzucać przyjętej strategii. Thriller dla młodzieży nie musi być przecież wolny od zbrodni – mało tego, dzięki temu da się przyciągnąć do lektury znacznie szersze grono odbiorców. I tu zginie nastolatek – jeden z członków jedenastoosobowej rodziny, która przyjeżdża do wakacyjnego kurortu, żeby świętować zaręczyny w starszym pokoleniu. Może to być również okazja do naprawienia zerwanych kilka lat wcześniej więzi między kuzynostwem – Mayweatherowie przeżyli coś, co na zawsze zmieniło rozkład sił w ich gronie. Dzisiaj nikt nie chce wracać myślami do przeszłości, mówi się co najwyżej o Incydencie – jakby samo wyjaśnienie, co się stało, wyzwalało demony. Ale teraz wszystko może się zmienić. Teraz mama Addison i Masona (przez pewien czas zwanych Maddison, bo stanowiących nierozłączny duet) ma przyjąć oświadczyny taty Theo – którego z przyzwyczajenia ten wciąż jeszcze nazywa Teddy. Theo dostrzega, że w przyszłej rodzinie dzieje się coś dziwnego – ale sam też znajduje się pod ostrzałem, zwłaszcza że jego tata miewał dawniej problemy z wyrażaniem emocji i z panowaniem nad agresją. To niepokoi zwłaszcza Masona – nie chciałby dla swojej mamy powtórki z cierpienia, przecież małżeństwo jego rodziców rozpadło się między innymi z takiego powodu. Czuwanie nad bezpieczeństwem matki nie jest sprawą priorytetową dla nastolatka – a przynajmniej nie powinno nią być. Tymczasem w meksykańskim hotelu problem się nawarstwia i coraz trudniej go ignorować. Każdy przejaw złego humoru może być zinterpretowany na niekorzyść, każdy grymas wykorzystany jako dowód w oskarżeniach. Atmosfera robi się gęsta – a sieć podejrzeń nie ułatwia porozumienia. Każdy ma tu swoje zajęcia, czas ma być przeznaczony na rozrywkę i relaks – ale trudno to zrobić, jeśli wciąż trzeba się pilnować przed innymi. Oczywiście poza motywem spraw wśród dorosłych jest tu wiele pomniejszych kwestii zasługujących na uwagę: dwunastoletnia dziewczynka bardzo się nudzi i ucieka z programowych zajęć, jedna z kuzynek czeka na spotkanie ze swoim internetowym chłopakiem (który być może nie jest tym, za kogo się podaje), a pewien wujek sprowadził sobie dużo młodszą dziewczynę – i nie wyzwala to raczej entuzjazmu w konserwatywnie nastawionej części rodziny. Mnożą się wzajemne pretensje, mnożą się też lęki i podejrzenia. Sytuacji nie upraszcza wcale fakt, że majaczy nad wszystkim widmo tajemniczego uprowadzenia dwóch dziewczyn – młodszym Mayweatherom nie wolno chodzić w pojedynkę na plażę (do łamania tego akurat zakazu nikt nie ma zamiaru się dorosłym przyznawać).
„The Reunion” to odwrotność wakacyjnej obyczajówki, wielogłosowy thriller poprowadzony tak, żeby rzucać podejrzenia na różnych bohaterów – i uciekać od prawdy najdłużej jak się da. Autorka bawi się też czasem: przeplata aktualne wydarzenia z tym, co stało się przed tygodniem – żeby na dwa sposoby doprowadzać odbiorców do sedna. Prowokuje do myślenia, ale bez przerwy myli tropy, rozbudowuje intrygę o poboczne wątki, bo tylko dzięki temu może utrzymać uwagę wymagających czytelników. Jest w tej powieści sporo pytań i sporo silnych emocji – to coś w sam raz dla przyciągnięcia młodzieży. Kit Frick ucieka od schematycznych rozwiązań i zapewnia odbiorcom wyraziste przeżycia.
środa, 3 kwietnia 2024
Tomasz Orłowski: Dyplomatyczna ratatouille. Dokładka
Rebis, Poznań 2024.
Smaki Francji
Ta wiadomość ucieszy wszystkich, którzy cenią sobie podróżowanie – i tych, którzy wolą rozsmakowywać się w przewodnikach literackich i wędrować wyłącznie w wyobraźni, za sprawą starannie dobieranych lektur. Tomasz Orłowski powraca z dokładką smakowitych opowieści na temat Francji. Powraca – ze względu na zainteresowanie, jakie wzbudził „Nasz zakochany przewodnik po Francji”. A to oznacza, że czytelnicy otrzymują kolejną porcję ciekawostek i wiadomości na temat codziennego życia, zwyczajów i kulturowego dorobku Francji, podaną w sposób wyjątkowy. Bo Tomasz Orłowski nie zamierza wcale schlebiać masowym gustom. Upiera się przy pisaniu starannym, literackim i pięknym, nie przejmując się wcale faktem, że to już zjawisko niemodne i raczej się na rynku literackim nie zdarza. W zalewie bylejakości „Dyplomatyczna ratatouille. Dokładka” mocno się wyróżnia – więc jeśli ktoś potrzebuje oderwania od rutyny i nijakich wyznań niedzielnych podróżników, tu zyska odskocznię dla siebie. Tomasz Orłowski pisze ironicznie i ciekawie, nie zamyka się na humorystyczne komentarze – ale wszystko podaje z klasą, pamiętając o tym, że nie może zawieść odbiorców spragnionych wysokiej jakości tekstów. Stawia na opowieści, które nie zmieściły się w pierwszym tomie – żeby stworzyć uzupełnienie „Naszego zakochanego przewodnika po Francji” i żeby pokazać czytelnikom, jak wiele tematów jeszcze czeka na odkrycie. Subiektywny wybór miejsc, zabytków, tras czy kulinariów nie będzie przeszkadzać w odbiorze – warto zaufać autorowi i dać się poprowadzić przez meandry historii oraz teraźniejszości. Tomasz Orłowski Francję przedstawiać potrafi – zamienia się w kompetentnego przewodnika, który w dodatku ma jeszcze zacięcie literackie w starym stylu – i to wielki atut, bo dzięki takiemu podejściu książka wyróżnia się na rynku, stanowi opowieść wyjątkową i barwną. Zwłaszcza synestezyjność opisów docenią odbiorcy, którzy trafią na tę lekturę – niezależnie od tego, czy wiedzeni ciekawością na temat Francji jako celu podróży, czy – poszukujący czegoś niezwykłego na dzisiejszym rynku wydawniczym. Tomasz Orłowski pisze tak, jak pisało się przed dekadami, ale nie boi się subtelnego przymrużenia oka, od czasu do czasu zdradza upodobanie do celnych puent. Może wprowadzać akcenty towarzyskie albo osobiste wrażenia – zwłaszcza kiedy odnosi się do ulubionych smaków, regionalnych potraw i miejsc, które zapewnią udany odpoczynek turystom. Jednocześnie jest rzetelny w przygotowywaniu podbudowy teoretycznej, nie pozostawia odbiorców bez wiadomości na temat kolejnych budowli – i tutaj ożywia historię, jest w stanie zaprezentować przeszłość barwnie i z pomysłem. „Dyplomatyczna ratatouille. Dokładka” to książka, która bardzo szybko znajdzie szerokie grono czytelników – pozwala na odkrywanie piękna Francji w najlepszej możliwej formie. Poza wartością poznawczą jest to również znakomita lektura – coś, co wymaga skupienia, ale zapewnia też relaks. Tomasz Orłowski w swoich esejach przedstawia Francję, którą sam poznał – ale dodaje do tego mnóstwo informacji nieoczywistych. Dzięki wybranemu stylowi narracji może przekonać do siebie odbiorców i udowodnić, że na rynku jest miejsce na niespieszną, staranną opowieść płynącą z fascynacji, ale też mądrą i ciekawą. Ta publikacja jest jak podróż bez ruszania się z ulubionego fotela – wolna od wad dzisiejszej literatury podróżniczej i poprowadzona z pomysłem.
Smaki Francji
Ta wiadomość ucieszy wszystkich, którzy cenią sobie podróżowanie – i tych, którzy wolą rozsmakowywać się w przewodnikach literackich i wędrować wyłącznie w wyobraźni, za sprawą starannie dobieranych lektur. Tomasz Orłowski powraca z dokładką smakowitych opowieści na temat Francji. Powraca – ze względu na zainteresowanie, jakie wzbudził „Nasz zakochany przewodnik po Francji”. A to oznacza, że czytelnicy otrzymują kolejną porcję ciekawostek i wiadomości na temat codziennego życia, zwyczajów i kulturowego dorobku Francji, podaną w sposób wyjątkowy. Bo Tomasz Orłowski nie zamierza wcale schlebiać masowym gustom. Upiera się przy pisaniu starannym, literackim i pięknym, nie przejmując się wcale faktem, że to już zjawisko niemodne i raczej się na rynku literackim nie zdarza. W zalewie bylejakości „Dyplomatyczna ratatouille. Dokładka” mocno się wyróżnia – więc jeśli ktoś potrzebuje oderwania od rutyny i nijakich wyznań niedzielnych podróżników, tu zyska odskocznię dla siebie. Tomasz Orłowski pisze ironicznie i ciekawie, nie zamyka się na humorystyczne komentarze – ale wszystko podaje z klasą, pamiętając o tym, że nie może zawieść odbiorców spragnionych wysokiej jakości tekstów. Stawia na opowieści, które nie zmieściły się w pierwszym tomie – żeby stworzyć uzupełnienie „Naszego zakochanego przewodnika po Francji” i żeby pokazać czytelnikom, jak wiele tematów jeszcze czeka na odkrycie. Subiektywny wybór miejsc, zabytków, tras czy kulinariów nie będzie przeszkadzać w odbiorze – warto zaufać autorowi i dać się poprowadzić przez meandry historii oraz teraźniejszości. Tomasz Orłowski Francję przedstawiać potrafi – zamienia się w kompetentnego przewodnika, który w dodatku ma jeszcze zacięcie literackie w starym stylu – i to wielki atut, bo dzięki takiemu podejściu książka wyróżnia się na rynku, stanowi opowieść wyjątkową i barwną. Zwłaszcza synestezyjność opisów docenią odbiorcy, którzy trafią na tę lekturę – niezależnie od tego, czy wiedzeni ciekawością na temat Francji jako celu podróży, czy – poszukujący czegoś niezwykłego na dzisiejszym rynku wydawniczym. Tomasz Orłowski pisze tak, jak pisało się przed dekadami, ale nie boi się subtelnego przymrużenia oka, od czasu do czasu zdradza upodobanie do celnych puent. Może wprowadzać akcenty towarzyskie albo osobiste wrażenia – zwłaszcza kiedy odnosi się do ulubionych smaków, regionalnych potraw i miejsc, które zapewnią udany odpoczynek turystom. Jednocześnie jest rzetelny w przygotowywaniu podbudowy teoretycznej, nie pozostawia odbiorców bez wiadomości na temat kolejnych budowli – i tutaj ożywia historię, jest w stanie zaprezentować przeszłość barwnie i z pomysłem. „Dyplomatyczna ratatouille. Dokładka” to książka, która bardzo szybko znajdzie szerokie grono czytelników – pozwala na odkrywanie piękna Francji w najlepszej możliwej formie. Poza wartością poznawczą jest to również znakomita lektura – coś, co wymaga skupienia, ale zapewnia też relaks. Tomasz Orłowski w swoich esejach przedstawia Francję, którą sam poznał – ale dodaje do tego mnóstwo informacji nieoczywistych. Dzięki wybranemu stylowi narracji może przekonać do siebie odbiorców i udowodnić, że na rynku jest miejsce na niespieszną, staranną opowieść płynącą z fascynacji, ale też mądrą i ciekawą. Ta publikacja jest jak podróż bez ruszania się z ulubionego fotela – wolna od wad dzisiejszej literatury podróżniczej i poprowadzona z pomysłem.
wtorek, 2 kwietnia 2024
Zabawy z Felusiem i Guciem. W podróży
Nasza Księgarnia, Warszawa 2024.
Wyprawy
Ten tomik świetnie nadaje się na lekturę wiosenną – jako zapowiedź nadchodzącego lata. Ale „Zabawy z Felusiem i Guciem. W podróży” to zeszyt ćwiczeń dla wszystkich maluchów, które chcą przemierzać świat. Kolejna kreatywna książeczka z łamigłówkami w starym stylu i naklejkami pozwoli dzieciom na rozszerzanie słownictwa, sprawdzanie swojej wiedzy i umiejętności, a także doskonalenie zdolności manualnych – tak, żeby przygotować do pracy w szkole. Feluś i Gucio tym razem zabierają wszystkich w podróż pełną zabaw. Można tu poznać nazwy środków transportu albo słówka kojarzące się z eskapadami. Trzeba się spakować na drogę – inaczej w góry zimą, a inaczej nad morze w lecie, co szybko odbiorcy będą musieli przetestować. Będzie tworzenie map i przechodzenie labiryntów, będzie poznawanie budynków charakterystycznych dla miejskiego pejzażu, będzie wsiadanie do autokaru, uzupełnianie pociągów i sprawdzanie widoków z okna. Można tu narysować auto albo szczegóły roweru, można też sprawdzić, które skarpetki pasują do siebie – żeby odpowiednio przygotować się do wyjazdu. Z Felusiem i Guciem dzieci będą wyglądały za okno albo patrzyły przez lornetkę, uruchamiając wyobraźnię i tworząc to, co bohaterowie mogą zaobserwować. Dzięki temu mali odbiorcy podczas pracy nad tomikiem nie będą się ani przez moment nudzić. Jest to propozycja atrakcyjna dla kilkulatków nie tylko za sprawą znanych i lubianych bohaterów – chłopca i jego maskotki. Katarzyna Kozłowska wykorzystuje tutaj klasyczne zagadki, zabawy i łamigłówki, zachęca dzieci do uzupełniania książeczki naklejkami ale i własnymi rysunkami – przez to można puścić wodze fantazji i tworzyć na całego. Wykonywanie poleceń z kolei poprowadzi do ćwiczenia ręki – tak, żeby łatwiej było stawiać litery. Kolejne zadania uczą spostrzegawczości czy logicznego myślenia, jest tu mnóstwo propozycji, które przydadzą się najmłodszym – ale pod pozorami zabawy, więc nikt nie będzie narzekać na ogrom pracy. Co ważne, naklejki można wykorzystywać nie tylko w związku z realizowaniem zadań – czasami mają one pomagać jako ozdoby w sposób zaproponowany przez odbiorców. Mało tego: część naklejek nadaje się do pokolorowania, więc radość będzie zwielokrotniona. Tak przygotowana książeczka z pewnością zainteresuje dzieci – autorka bardzo różnicuje zadania, wprowadza niespodzianki i atrakcje dla odbiorców, chce, żeby maluchy nie nudziły się podczas zabaw z Felusiem i Guciem. Ucieka od narracji – w poleceniach podaje jedynie niezbędne informacje, tak, żeby nie trzeba było dużo czytać, a dało się od razu przejść do pracy nad kolejnym zadaniem. „W podróży” to tomik, który zaintryguje nie tylko małych obieżyświatów – dzieci zyskują tutaj znakomite sposoby na pokonanie rutyny, a przez obecność znanych sobie bohaterów także szansę na wkroczenie do bajkowego świata. Będą zatem ochoczo wypełniać kolejne ćwiczenia i realizować propozycje autorki – z korzyścią dla siebie. Tego typu zeszyty kreatywne, niegdyś bardzo popularne, teraz istnieją przede wszystkim jako dodatki do serii edukacyjnych z ulubionymi bohaterami najmłodszych (albo jako gadżety od kreskówek) – i sprawdzają się idealnie.
Wyprawy
Ten tomik świetnie nadaje się na lekturę wiosenną – jako zapowiedź nadchodzącego lata. Ale „Zabawy z Felusiem i Guciem. W podróży” to zeszyt ćwiczeń dla wszystkich maluchów, które chcą przemierzać świat. Kolejna kreatywna książeczka z łamigłówkami w starym stylu i naklejkami pozwoli dzieciom na rozszerzanie słownictwa, sprawdzanie swojej wiedzy i umiejętności, a także doskonalenie zdolności manualnych – tak, żeby przygotować do pracy w szkole. Feluś i Gucio tym razem zabierają wszystkich w podróż pełną zabaw. Można tu poznać nazwy środków transportu albo słówka kojarzące się z eskapadami. Trzeba się spakować na drogę – inaczej w góry zimą, a inaczej nad morze w lecie, co szybko odbiorcy będą musieli przetestować. Będzie tworzenie map i przechodzenie labiryntów, będzie poznawanie budynków charakterystycznych dla miejskiego pejzażu, będzie wsiadanie do autokaru, uzupełnianie pociągów i sprawdzanie widoków z okna. Można tu narysować auto albo szczegóły roweru, można też sprawdzić, które skarpetki pasują do siebie – żeby odpowiednio przygotować się do wyjazdu. Z Felusiem i Guciem dzieci będą wyglądały za okno albo patrzyły przez lornetkę, uruchamiając wyobraźnię i tworząc to, co bohaterowie mogą zaobserwować. Dzięki temu mali odbiorcy podczas pracy nad tomikiem nie będą się ani przez moment nudzić. Jest to propozycja atrakcyjna dla kilkulatków nie tylko za sprawą znanych i lubianych bohaterów – chłopca i jego maskotki. Katarzyna Kozłowska wykorzystuje tutaj klasyczne zagadki, zabawy i łamigłówki, zachęca dzieci do uzupełniania książeczki naklejkami ale i własnymi rysunkami – przez to można puścić wodze fantazji i tworzyć na całego. Wykonywanie poleceń z kolei poprowadzi do ćwiczenia ręki – tak, żeby łatwiej było stawiać litery. Kolejne zadania uczą spostrzegawczości czy logicznego myślenia, jest tu mnóstwo propozycji, które przydadzą się najmłodszym – ale pod pozorami zabawy, więc nikt nie będzie narzekać na ogrom pracy. Co ważne, naklejki można wykorzystywać nie tylko w związku z realizowaniem zadań – czasami mają one pomagać jako ozdoby w sposób zaproponowany przez odbiorców. Mało tego: część naklejek nadaje się do pokolorowania, więc radość będzie zwielokrotniona. Tak przygotowana książeczka z pewnością zainteresuje dzieci – autorka bardzo różnicuje zadania, wprowadza niespodzianki i atrakcje dla odbiorców, chce, żeby maluchy nie nudziły się podczas zabaw z Felusiem i Guciem. Ucieka od narracji – w poleceniach podaje jedynie niezbędne informacje, tak, żeby nie trzeba było dużo czytać, a dało się od razu przejść do pracy nad kolejnym zadaniem. „W podróży” to tomik, który zaintryguje nie tylko małych obieżyświatów – dzieci zyskują tutaj znakomite sposoby na pokonanie rutyny, a przez obecność znanych sobie bohaterów także szansę na wkroczenie do bajkowego świata. Będą zatem ochoczo wypełniać kolejne ćwiczenia i realizować propozycje autorki – z korzyścią dla siebie. Tego typu zeszyty kreatywne, niegdyś bardzo popularne, teraz istnieją przede wszystkim jako dodatki do serii edukacyjnych z ulubionymi bohaterami najmłodszych (albo jako gadżety od kreskówek) – i sprawdzają się idealnie.
poniedziałek, 1 kwietnia 2024
Filip Springer: Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni
Karakter, Kraków 2020.
Obserwacje
Filip Springer przemierza Polskę i przygląda się otoczeniu. Przeważnie znajduje powody do załamania, ale zamiast pomstować na bezsensowne decyzje miejscowych, próbuje ich edukować. Próbuje także wpłynąć na odbiorców – żeby zaczęli zwracać uwagę na najbliższe otoczenie i piętnować wszelkie samowolki lub zachowania prowadzące do oszpecania krajobrazu miejskiego. „Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni” to książka ważna, potrzebna i… drażniąca. Bo przypomina, że mimo starań (a czasami z ich powodu) wciąż nie może być po prostu ładnie – polska mentalność wyklucza uporządkowanie przestrzeni. Wystarczy przytoczyć rozmowy z tymi, którzy nie dbają o dobro wspólne i za nic mają przepisy, żeby zrozumieć, że trzeba będzie jeszcze wielu dekad żmudnej edukacji, żeby udało się wyrzucić z ulic banery i reklamy, pastelowe kolory w blokowiskach czy architektoniczne koszmarki na przedmieściach. Filip Springer zyskuje temat-samograj. Może tylko obserwować i zadawać pytania, wszystko automatycznie się skomentuje, często słowami sprawców. Filip Springer nie zamierza odpuszczać, ale też nie atakuje. Rezygnuje z agresywnego tonu czy choćby zaczepek – żeby w pełni wybrzmiały komentarze i wyjaśnienia osób odpowiedzialnych za brzydotę miast.
Każdy rozdział to inny reportaż i inny temat. Filip Springer trafia do ludzi, którzy własnymi rękami oczyszczają miasto z rozwieszanych nielegalnie reklam, albo do tych, którym reklamy na rusztowaniach odcinają dostęp do światła dziennego. Rozmawia z tymi, którzy rozwieszają banery bez pozwolenia – bo przecież wszyscy tak robią i nikt się przepisami nie przejmuje. Pyta w spółdzielniach mieszkaniowych, kto decyduje o wyborze kolorów na bloki. Zdarza się, że trafia do miejsc nietypowych – rekordzistów w kiczu albo brzydocie, przedstawia to czytelnikom trochę jako kuriozum, a trochę jako przedstawienie nieograniczonej wyobraźni. Sporo ta książka mówi o mentalności ludzi, na przykład o ogrodzonych osiedlach czy placach zabaw i o stawianiu płotów przez sąsiadów, którzy nie potrafią się ze sobą dogadać. Jest tu patodeweloperka w wykonaniu tych, którzy chcą zarobić jak najwięcej na hotelach w miejscach atrakcyjnych turystycznie, ale jest też… szukanie najcichszego miejsca.
Coraz więcej ludzi stara się walczyć o ładne otoczenie – niezaśmiecane reklamami, estetyczne, przyjemne i zapewniające możliwość relaksu. Ale też to oni najbardziej cierpią wobec tych bezczelnych – nieprzejmujących się prawem, dalekich od kierowania się sentymentami czy potrzebą odpoczynku. Filip Springer oddaje głos jednym i drugim, żeby czytelnicy samodzielnie mogli wyrabiać sobie zdanie na temat tego, kto jest odpowiedzialny za istniejący stan rzeczy i jak próbować go zmienić. „Wanna z kolumnadą” to przypomnienie, że sami kształtujemy miejsce do życia – i można zazdrościć innym krajom wyglądu ich miast, ale można też zastanowić się nad tym, dlaczego w Polsce na każdym kroku spotyka się kolejnych sprytnych – którzy próbują ugrać coś dla siebie kosztem wspólnego dobra. Filip Springer zapewnia tymi reportażami wiele silnych przeżyć – i to nie tylko mieszkańcom miast, które prezentuje, bo często akcje z jednego miejsca przenoszą się w inne, stają się inspiracją albo podpowiedzią. „Wanna z kolumnadą” to po prostu niezgoda na bylejakość i szpetotę – i jako taka powinna trafić do każdego czytelnika.
Obserwacje
Filip Springer przemierza Polskę i przygląda się otoczeniu. Przeważnie znajduje powody do załamania, ale zamiast pomstować na bezsensowne decyzje miejscowych, próbuje ich edukować. Próbuje także wpłynąć na odbiorców – żeby zaczęli zwracać uwagę na najbliższe otoczenie i piętnować wszelkie samowolki lub zachowania prowadzące do oszpecania krajobrazu miejskiego. „Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni” to książka ważna, potrzebna i… drażniąca. Bo przypomina, że mimo starań (a czasami z ich powodu) wciąż nie może być po prostu ładnie – polska mentalność wyklucza uporządkowanie przestrzeni. Wystarczy przytoczyć rozmowy z tymi, którzy nie dbają o dobro wspólne i za nic mają przepisy, żeby zrozumieć, że trzeba będzie jeszcze wielu dekad żmudnej edukacji, żeby udało się wyrzucić z ulic banery i reklamy, pastelowe kolory w blokowiskach czy architektoniczne koszmarki na przedmieściach. Filip Springer zyskuje temat-samograj. Może tylko obserwować i zadawać pytania, wszystko automatycznie się skomentuje, często słowami sprawców. Filip Springer nie zamierza odpuszczać, ale też nie atakuje. Rezygnuje z agresywnego tonu czy choćby zaczepek – żeby w pełni wybrzmiały komentarze i wyjaśnienia osób odpowiedzialnych za brzydotę miast.
Każdy rozdział to inny reportaż i inny temat. Filip Springer trafia do ludzi, którzy własnymi rękami oczyszczają miasto z rozwieszanych nielegalnie reklam, albo do tych, którym reklamy na rusztowaniach odcinają dostęp do światła dziennego. Rozmawia z tymi, którzy rozwieszają banery bez pozwolenia – bo przecież wszyscy tak robią i nikt się przepisami nie przejmuje. Pyta w spółdzielniach mieszkaniowych, kto decyduje o wyborze kolorów na bloki. Zdarza się, że trafia do miejsc nietypowych – rekordzistów w kiczu albo brzydocie, przedstawia to czytelnikom trochę jako kuriozum, a trochę jako przedstawienie nieograniczonej wyobraźni. Sporo ta książka mówi o mentalności ludzi, na przykład o ogrodzonych osiedlach czy placach zabaw i o stawianiu płotów przez sąsiadów, którzy nie potrafią się ze sobą dogadać. Jest tu patodeweloperka w wykonaniu tych, którzy chcą zarobić jak najwięcej na hotelach w miejscach atrakcyjnych turystycznie, ale jest też… szukanie najcichszego miejsca.
Coraz więcej ludzi stara się walczyć o ładne otoczenie – niezaśmiecane reklamami, estetyczne, przyjemne i zapewniające możliwość relaksu. Ale też to oni najbardziej cierpią wobec tych bezczelnych – nieprzejmujących się prawem, dalekich od kierowania się sentymentami czy potrzebą odpoczynku. Filip Springer oddaje głos jednym i drugim, żeby czytelnicy samodzielnie mogli wyrabiać sobie zdanie na temat tego, kto jest odpowiedzialny za istniejący stan rzeczy i jak próbować go zmienić. „Wanna z kolumnadą” to przypomnienie, że sami kształtujemy miejsce do życia – i można zazdrościć innym krajom wyglądu ich miast, ale można też zastanowić się nad tym, dlaczego w Polsce na każdym kroku spotyka się kolejnych sprytnych – którzy próbują ugrać coś dla siebie kosztem wspólnego dobra. Filip Springer zapewnia tymi reportażami wiele silnych przeżyć – i to nie tylko mieszkańcom miast, które prezentuje, bo często akcje z jednego miejsca przenoszą się w inne, stają się inspiracją albo podpowiedzią. „Wanna z kolumnadą” to po prostu niezgoda na bylejakość i szpetotę – i jako taka powinna trafić do każdego czytelnika.