Rebis, Poznań 2021.
Literatura
Martin Amis zamienia się w bohatera literackiego, żeby bez większych sentymentów przedstawić to, co najbardziej bolesne i co skłania do życiowych podsumowań. „Opowieść wtajemniczonego” prowadzi w formie quasi-dziennika, przygotowując odbiorców do możliwości uczestniczenia w najbardziej intymnych sprawach. Świadomy, że literatura (zwłaszcza – wielka literatura) zajmuje się w pierwszej kolejności miłością i śmiercią, między tymi tematami rozpina swoje przemyślenia i zamienia drobne scenki w dużo mówiące i wieloznaczne obrazy. Rezygnuje Martin Amis z formy tradycyjnej biografii i autobiografii, nie interesuje go możliwość porządkowania rzeczywistości według schematów – specjalnie pisze o rzeczach, które wymagają dodatkowego opracowania, ucieka od dosłowności. Książka, która pierwotnie miała mieć tytuł „Życie” i pochłania mnóstwo czasu i energii. Trzeba dokonać dekonstrukcji dzieła, które już powstało – i, paradoksalnie, okazało się martwe – przystąpić do działania z nowymi założeniami i z nową wizją literacką. Ale Martin Amis jako specjalista od literatury jest w stanie tego dokonać i nie poddaje się, oferując czytelnikom w końcu monumentalne dzieło.
Każdy wyodrębniony zestaw akapitów, nawet jeśli zajmuje tylko pół strony, oznacza osobny temat do przemyśleń – i zestaw refleksji, który pozwoli czytelnikom lepiej poznać autora oraz osoby z jego otoczenia. Zmienia adresata wypowiedzi: niekiedy zwraca się bezpośrednio do odbiorcy lub bohatera książki, podtrzymuje wtedy uwagę przez pytania retoryczne i zestaw emocji – innym razem stawia na szczegółowe opisy wszystkowiedzącego narratora. Opowiada Martin Amis o fascynacjach erotycznych i miłosnych i o przyjaźniach, których nie pokona czas. Rejestruje sposób wchodzenia w rzeczywistość dorosłą i pozbawioną możliwości ucieczki przed problemami – i czyta rozmaite lektury. Zajmuje czytelników kompletnie niepotrzebnymi wiadomościami, które pasują do uwiarygodnienia scenki i do podkreślania jej realizmu, ale niekoniecznie wnoszą coś nowego do odkryć literackich. Jednocześnie redundantność w opisach nie przekreśla czystości puent – Martin Amis wie, jak kończyć scenki, żeby zapadały w pamięć odbiorcom i żeby robiły na nich jak największe wrażenie. Stopniowo autor wpuszcza do swojego życia – tego wymyślonego na potrzeby literatury, a inspirowanego rzeczywistością – czytelników spragnionych zwyczajności. Rejestruje chwile ważne dla siebie i dla bliskich, pokazuje ich znaczenia i potwierdza rolę obecności przyjaciół. W naturalnych spotkaniach wynajduje niekiedy preteksty do rozbudowanych refleksji filozoficznych, ocenia siebie z przeszłości i siebie z teraźniejszości, dość krytycznie, ale nie bez dobrodusznego rysu.
Mimo dużej objętości tomu, Martin Amis nie zamierza proponować odbiorcom waty słownej i komentarzy niewnoszących niczego do lektury. Warto podążać za nim i odkrywać to, co ma do przedstawienia – a przy tym cieszyć się literaturą wysokiej jakości. Narracja w „Opowieści wtajemniczonego” nie zmęczy także dzięki dyscyplinie tekstowej. Martin Amis oferuje odbiorcom bardzo dużo silnych (wręcz skrajnych) emocji oraz ogromną dawkę prawdziwej literatury.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
wtorek, 30 listopada 2021
poniedziałek, 29 listopada 2021
Justyna Dąbrowska: Zawsze jest ciąg dalszy. Rozmowy z psychoterapeutami
Agora, Warszawa 2021.
Wspomnienia
Justyna Dąbrowska zaprasza do rozmów psychologów i psychoterapeutów, superwizorów i psychoanalityków, których charakteryzuje ogrom doświadczeń płynących nie tylko z działalności zawodowej, ale też z samego wieku. Przeprowadza wywiady ze stałymi refrenami, pyta między innymi o trudne wspomnienia (na przykład z czasów wojny), o metrykę i o to, czy rozmówcy zdają sobie sprawę z tego, że psychoanalitycy i psychoterapeuci żyją i pracują najdłużej. Interesują ją powody wyboru zawodu oraz sposoby pokonywania własnego mroku. Zastanawia się nad przemijaniem, zadaje czasami niewygodne pytania – przynajmniej z perspektywy zwykłych czytelników. Zmusza rozmówców do pochylenia się nad własnymi lękami i traumami, pyta o śmierć i o związane z odchodzeniem postanowienia, pyta też o wiarę i o wybory życiowe. Dużo w tych rozmowach filozoficznych komentarzy, refleksji ogólnych, niepowiązanych z konkretnymi wydarzeniami z życiorysu – chociaż te ostatnie zawsze są punktem wyjścia. Pokazuje Justyna Dąbrowska, że każdy boryka się z różnymi problemami, nie ma znaczenia, że potrafi na co dzień pomagać w ich rozwiązywaniu innym ludziom. Psychoanalitycy i psychoterapeuci z tej książki dzielą się swoimi najskrytszymi przemyśleniami. Jest w tym swoisty sposób na pogodzenie się ze światem i ze sobą. Chociaż rozmówcy z reguły przyjmują postawy pogodne (i są przyzwyczajeni do rozmyślań na temat przemijania), trudno byłoby stwierdzić, że Justyna Dąbrowska szuka pokrzepienia. Raczej dziwi się światu, oddaje głos tym, których ten świat coraz częściej z racji wieku odrzuca. Psychoterapeuci z tego tomu nie muszą już walczyć o uwagę (czasami też nie chcą) – jednak pozostali autorytetami w swojej dziedzinie, mogą pomóc we wprowadzaniu niezbędnych zmian albo zainspirować do działania.
Ponieważ autorka posługuje się powtarzalnym wzorem pytań, łatwiej docenić różnorodność w podejściu do kolejnych tematów. Nawet jeśli powracają tu motywy wojenne, cierpienie ukrywane przez bliskich albo strach zakorzeniony w rodzinach, każdy prezentuje swoją własną, indywidualną historię. Wysoki poziom intymności sprawia, że ta książka może budzić zainteresowanie nie tylko ludzi śledzących opowieści psychologów. Nie będzie w tej książce natomiast zbioru rad dotyczących rozwiązywania typowych dla grup czytelników problemów – jedyne zagadnienie, co do którego można znaleźć wskazówkę, to to związane z wiekiem – wyłącznie fachowe podejście do starzenia się można tu potraktować jako zestaw uwag „praktycznych”. Nie ma tu poszukiwania anegdot ani lekkości, życie składa się z pułapek i komplikacji – które należy dopiero eliminować dzięki odpowiedniemu podejściu. Justyna Dąbrowska wypytuje o sens życia i o to, jak się nie załamywać w najtrudniejszych chwilach – pyta o to psychoterapeutów, przekonana, że mają oni rozwiązanie na każde zmartwienie. Zapewnia atrakcyjne spotkanie z ciekawymi ludźmi – chociaż nie wszyscy czytelnicy będą umieli z tej książki skorzystać.
Wspomnienia
Justyna Dąbrowska zaprasza do rozmów psychologów i psychoterapeutów, superwizorów i psychoanalityków, których charakteryzuje ogrom doświadczeń płynących nie tylko z działalności zawodowej, ale też z samego wieku. Przeprowadza wywiady ze stałymi refrenami, pyta między innymi o trudne wspomnienia (na przykład z czasów wojny), o metrykę i o to, czy rozmówcy zdają sobie sprawę z tego, że psychoanalitycy i psychoterapeuci żyją i pracują najdłużej. Interesują ją powody wyboru zawodu oraz sposoby pokonywania własnego mroku. Zastanawia się nad przemijaniem, zadaje czasami niewygodne pytania – przynajmniej z perspektywy zwykłych czytelników. Zmusza rozmówców do pochylenia się nad własnymi lękami i traumami, pyta o śmierć i o związane z odchodzeniem postanowienia, pyta też o wiarę i o wybory życiowe. Dużo w tych rozmowach filozoficznych komentarzy, refleksji ogólnych, niepowiązanych z konkretnymi wydarzeniami z życiorysu – chociaż te ostatnie zawsze są punktem wyjścia. Pokazuje Justyna Dąbrowska, że każdy boryka się z różnymi problemami, nie ma znaczenia, że potrafi na co dzień pomagać w ich rozwiązywaniu innym ludziom. Psychoanalitycy i psychoterapeuci z tej książki dzielą się swoimi najskrytszymi przemyśleniami. Jest w tym swoisty sposób na pogodzenie się ze światem i ze sobą. Chociaż rozmówcy z reguły przyjmują postawy pogodne (i są przyzwyczajeni do rozmyślań na temat przemijania), trudno byłoby stwierdzić, że Justyna Dąbrowska szuka pokrzepienia. Raczej dziwi się światu, oddaje głos tym, których ten świat coraz częściej z racji wieku odrzuca. Psychoterapeuci z tego tomu nie muszą już walczyć o uwagę (czasami też nie chcą) – jednak pozostali autorytetami w swojej dziedzinie, mogą pomóc we wprowadzaniu niezbędnych zmian albo zainspirować do działania.
Ponieważ autorka posługuje się powtarzalnym wzorem pytań, łatwiej docenić różnorodność w podejściu do kolejnych tematów. Nawet jeśli powracają tu motywy wojenne, cierpienie ukrywane przez bliskich albo strach zakorzeniony w rodzinach, każdy prezentuje swoją własną, indywidualną historię. Wysoki poziom intymności sprawia, że ta książka może budzić zainteresowanie nie tylko ludzi śledzących opowieści psychologów. Nie będzie w tej książce natomiast zbioru rad dotyczących rozwiązywania typowych dla grup czytelników problemów – jedyne zagadnienie, co do którego można znaleźć wskazówkę, to to związane z wiekiem – wyłącznie fachowe podejście do starzenia się można tu potraktować jako zestaw uwag „praktycznych”. Nie ma tu poszukiwania anegdot ani lekkości, życie składa się z pułapek i komplikacji – które należy dopiero eliminować dzięki odpowiedniemu podejściu. Justyna Dąbrowska wypytuje o sens życia i o to, jak się nie załamywać w najtrudniejszych chwilach – pyta o to psychoterapeutów, przekonana, że mają oni rozwiązanie na każde zmartwienie. Zapewnia atrakcyjne spotkanie z ciekawymi ludźmi – chociaż nie wszyscy czytelnicy będą umieli z tej książki skorzystać.
niedziela, 28 listopada 2021
Günther Jakobs: Tata umie prawie wszystko
Zielona Litera, Poznań 2021.
Obowiązki
Ten malutki tomik zasługuje na to, żeby dotrzeć do jak największej grupy małych odbiorców. "Tata umie prawie wszystko" to bardzo dowcipna propozycja obrazkowa. Günther Jakobs zapewnia rozrywkę i dystans, codzienne sprawy zamienia w powód do śmiechu. Narracja prowadzona z perspektywy malucha przesycona jest humorem i ironią - którą wychwycą zarówno docelowi odbiorcy, jak i dorośli czytający im przed snem. Jest to również sposób na przełamanie stereotypów: tym razem to mama jest cały dzień w pracy, a tata zajmuje się pociechami w domu. Wychodzi mu to różnie, czasami popełnia komiczne błędy, czasami mimo starań czegoś nie uda mu się zrobić - wszystko po to, żeby wywołać śmiech. Nic dziwnego, w końcu "Tata umie prawie wszystko" - a nie wszystko. Nie ma tu idealizowania: nawet największy majsterkowicz czasami przegrywa w starciu z rozbitą zabawką, czego by nie nauczył się gotować, dzieci i tak wybiorą pizzę. Tata czasami odprowadza dziecko do zamkniętego przedszkola, a na drodze wie wszystko lepiej od innych kierowców. Tata przydaje się przy czytaniu na dobranoc - wprawdzie często przy tym zasypia, ale maluchy wiedzą, jak sobie z tym poradzić. Spojrzenie z perspektywy dziecka pozwala na lekkie naigrawanie się z rzeczywistości dorosłych: tata chciałby być bohaterem dla swoich pociech, a te przymykają oko na drobne niedociągnięcia. Wiadomo, że tata nie będzie tak doskonały jak mama - ale przynajmniej się stara, a to warto docenić.
Narracja jest bardzo prosta: sprowadza się do wyliczenia, co tata potrafi i co robi i z drobnych komentarzy precyzujących jego zdolności w danej kwestii. Oznacza to, że jeśli nawet można uwierzyć w entuzjastyczne zapewnienia o przydatności taty w kolejnych zajęciach, autor wprowadza element niedowierzania lub powątpiewania w talenty. I dość szybko wychodzi na jaw, że komentarz jest dwuznaczny, wskazuje nowe spojrzenie na rodzica. Nie ma tu bezkrytycznego podejścia, ale nie ma też złośliwości - wszystko utrzymane jest w tonie dobrodusznych żartów, które nikogo nie skrzywdzą. Pokazuje tylko Jakobs, że dorośli nie są idealni i nigdy nie będą - bez względu na to, co sami o sobie sądzą. Buduje zatem porozumienie z małymi odbiorcami. Krótki tekst to oczywiście nie wszystko, liczą się także ilustracje. Na tych ilustracjach znów uruchamiane zostają żarty - te, które nie miały szans zmieścić się w lakonicznych opisach. Dzięki komiksowym rysunkom dzieci przekonają się, jak działa ironia i czego dotyczy - to dosłowne pokazanie tego, co w komentarzach słownych jest tylko przemycone i zasugerowane. W związku z taką podpowiedzią nawet najmłodsi zrozumieją sens żartów i będą czerpać radość z tomiku. Książeczka "Tata umie prawie wszystko" ucieszy odbiorców - bez względu na wiek. Można ją równie dobrze podsunąć kilkulatkom, jak i dumnym ojcom - udana realizacja sprawia, że ta publikacja nie zestarzeje się nigdy.
Obowiązki
Ten malutki tomik zasługuje na to, żeby dotrzeć do jak największej grupy małych odbiorców. "Tata umie prawie wszystko" to bardzo dowcipna propozycja obrazkowa. Günther Jakobs zapewnia rozrywkę i dystans, codzienne sprawy zamienia w powód do śmiechu. Narracja prowadzona z perspektywy malucha przesycona jest humorem i ironią - którą wychwycą zarówno docelowi odbiorcy, jak i dorośli czytający im przed snem. Jest to również sposób na przełamanie stereotypów: tym razem to mama jest cały dzień w pracy, a tata zajmuje się pociechami w domu. Wychodzi mu to różnie, czasami popełnia komiczne błędy, czasami mimo starań czegoś nie uda mu się zrobić - wszystko po to, żeby wywołać śmiech. Nic dziwnego, w końcu "Tata umie prawie wszystko" - a nie wszystko. Nie ma tu idealizowania: nawet największy majsterkowicz czasami przegrywa w starciu z rozbitą zabawką, czego by nie nauczył się gotować, dzieci i tak wybiorą pizzę. Tata czasami odprowadza dziecko do zamkniętego przedszkola, a na drodze wie wszystko lepiej od innych kierowców. Tata przydaje się przy czytaniu na dobranoc - wprawdzie często przy tym zasypia, ale maluchy wiedzą, jak sobie z tym poradzić. Spojrzenie z perspektywy dziecka pozwala na lekkie naigrawanie się z rzeczywistości dorosłych: tata chciałby być bohaterem dla swoich pociech, a te przymykają oko na drobne niedociągnięcia. Wiadomo, że tata nie będzie tak doskonały jak mama - ale przynajmniej się stara, a to warto docenić.
Narracja jest bardzo prosta: sprowadza się do wyliczenia, co tata potrafi i co robi i z drobnych komentarzy precyzujących jego zdolności w danej kwestii. Oznacza to, że jeśli nawet można uwierzyć w entuzjastyczne zapewnienia o przydatności taty w kolejnych zajęciach, autor wprowadza element niedowierzania lub powątpiewania w talenty. I dość szybko wychodzi na jaw, że komentarz jest dwuznaczny, wskazuje nowe spojrzenie na rodzica. Nie ma tu bezkrytycznego podejścia, ale nie ma też złośliwości - wszystko utrzymane jest w tonie dobrodusznych żartów, które nikogo nie skrzywdzą. Pokazuje tylko Jakobs, że dorośli nie są idealni i nigdy nie będą - bez względu na to, co sami o sobie sądzą. Buduje zatem porozumienie z małymi odbiorcami. Krótki tekst to oczywiście nie wszystko, liczą się także ilustracje. Na tych ilustracjach znów uruchamiane zostają żarty - te, które nie miały szans zmieścić się w lakonicznych opisach. Dzięki komiksowym rysunkom dzieci przekonają się, jak działa ironia i czego dotyczy - to dosłowne pokazanie tego, co w komentarzach słownych jest tylko przemycone i zasugerowane. W związku z taką podpowiedzią nawet najmłodsi zrozumieją sens żartów i będą czerpać radość z tomiku. Książeczka "Tata umie prawie wszystko" ucieszy odbiorców - bez względu na wiek. Można ją równie dobrze podsunąć kilkulatkom, jak i dumnym ojcom - udana realizacja sprawia, że ta publikacja nie zestarzeje się nigdy.
Kot-o-ciaki. Bajki 5 minut przed snem
Harperkids, Warszawa 2021.
Kreskówki na papierze
Kot-o-ciaki to bohaterowie z bajki dla najmłodszych – teraz trafiają do serii „Bajki 5 minut przed snem”. To cykl pozwalający przypomnieć odbiorcom o miłych tradycjach czytania na dobranoc. Historyjki tu prezentowane nadają się do tego idealnie – nie zabiorą zbyt dużo czasu, nawet zapracowani rodzice znajdą moment, żeby przedstawić pociechom kolejną fabułkę. Dzieci nie zdążą się znudzić – za to mogą przyzwyczaić się do takiego sposobu spędzania czasu przed snem. Zyskają szansę na wyciszenie i na przemyślenie pewnych tematów: bo Kot-o-ciaki to bohaterowie, którzy wzorowani są na kilkulatkach. Zachowują się jak dzieci i przeżywają rozmaite przygody – najczęściej z tendencyjnymi pouczeniami w finale – co jednak nie odbiera rozrywki.
Wśród przygód Kot-o-ciaków z tego tomiku można znaleźć między innymi kwestię zabaw z malutkim kuzynem czy propozycję dobrych uczynków, które – bez wiedzy i zgody tych, którym się pomaga – wcale nie wypadają tak cudownie, jak w intencjach dzieci. Porusza się tu też kwestie charakterystyczne dla najmłodszych w pozaliterackim świecie. Jeden z bohaterów marzy o hulajnodze, która pozwoli mu na wykonywanie akrobacji jak w reklamie – wydaje mu się, że jego egzemplarz pojazdu jest zepsuty, skoro nie pozwala na upragnione szaleństwa: kotek musi dopiero przekonać się, że nie w przedmiocie potęga, a w regularnych ćwiczeniach. To dla odbiorców cenna lekcja i podpowiedź. Zdarza się też, że bohaterowie są rozbrykani i coś psują niechcący: kiedy podczas zabawy przesuwają wskazówki zegara, zamierzają udawać, że nic się nie stało. Cały szereg konsekwencji pokazuje im – i odbiorcom przy okazji – że nie jest to najlepsza strategia. Przestroga dla odbiorców bardzo się tu sprawdza. Kiedy jedna z postaci zjada całe ciasto, zamierza zrzucić winę na tajemniczego ciastozjadacza – ważne, żeby umieć przyznać się do winy, wtedy nie będzie problemu. Kot-o-ciaki wybierają się z dziadkiem nad morze – i wtedy gubią jeden ze skarbów (na szczęście wszystko kończy się dobrze), innym razem zwiedzają jaskinię ze starożytnymi malunkami na ścianach – i tu pojawia się dość kontrowersyjny motyw: maluchy same tworzą naskalne malowidła, żeby udawać przed dziadkiem, że odkryły ślady starożytnych cywilizacji. Bardzo na czasie może wybrzmiewać historia o poszukiwaniu zarazków: kotom nie chce się myć łapek, chociaż rodzice bardzo na to nalegają. Dopiero tata z mikroskopem udowodni dzieciom, że w nakazach jest głębszy sens – kto zobaczy, jakie żyjątka mieszkają na jego skórze, nie będzie protestował przeciwko zasadom higieny. To znowu lekcja dla małych odbiorców.
Historie są tu bardzo krótkie i pełne emocji, podkreślanych jeszcze przez bezpośrednie wypowiedzi bohaterów. Mało skomplikowana narracja sprawia, że niektóre dzieci mogą już samodzielnie ćwiczyć sobie czytanie na tej publikacji. Przyciągną je też wielkoformatowe (chociaż bardzo proste) rysunki. Kot-o-ciaki to bohaterowie, którzy pozwalają na beztroską zabawę, a przecież ich przygody zwykle kończą się moralizatorskimi puentami, które podpowiedzą dzieciom, jak się zachować i jak naprawić błędy popełniane przecież przez każdego.
Kreskówki na papierze
Kot-o-ciaki to bohaterowie z bajki dla najmłodszych – teraz trafiają do serii „Bajki 5 minut przed snem”. To cykl pozwalający przypomnieć odbiorcom o miłych tradycjach czytania na dobranoc. Historyjki tu prezentowane nadają się do tego idealnie – nie zabiorą zbyt dużo czasu, nawet zapracowani rodzice znajdą moment, żeby przedstawić pociechom kolejną fabułkę. Dzieci nie zdążą się znudzić – za to mogą przyzwyczaić się do takiego sposobu spędzania czasu przed snem. Zyskają szansę na wyciszenie i na przemyślenie pewnych tematów: bo Kot-o-ciaki to bohaterowie, którzy wzorowani są na kilkulatkach. Zachowują się jak dzieci i przeżywają rozmaite przygody – najczęściej z tendencyjnymi pouczeniami w finale – co jednak nie odbiera rozrywki.
Wśród przygód Kot-o-ciaków z tego tomiku można znaleźć między innymi kwestię zabaw z malutkim kuzynem czy propozycję dobrych uczynków, które – bez wiedzy i zgody tych, którym się pomaga – wcale nie wypadają tak cudownie, jak w intencjach dzieci. Porusza się tu też kwestie charakterystyczne dla najmłodszych w pozaliterackim świecie. Jeden z bohaterów marzy o hulajnodze, która pozwoli mu na wykonywanie akrobacji jak w reklamie – wydaje mu się, że jego egzemplarz pojazdu jest zepsuty, skoro nie pozwala na upragnione szaleństwa: kotek musi dopiero przekonać się, że nie w przedmiocie potęga, a w regularnych ćwiczeniach. To dla odbiorców cenna lekcja i podpowiedź. Zdarza się też, że bohaterowie są rozbrykani i coś psują niechcący: kiedy podczas zabawy przesuwają wskazówki zegara, zamierzają udawać, że nic się nie stało. Cały szereg konsekwencji pokazuje im – i odbiorcom przy okazji – że nie jest to najlepsza strategia. Przestroga dla odbiorców bardzo się tu sprawdza. Kiedy jedna z postaci zjada całe ciasto, zamierza zrzucić winę na tajemniczego ciastozjadacza – ważne, żeby umieć przyznać się do winy, wtedy nie będzie problemu. Kot-o-ciaki wybierają się z dziadkiem nad morze – i wtedy gubią jeden ze skarbów (na szczęście wszystko kończy się dobrze), innym razem zwiedzają jaskinię ze starożytnymi malunkami na ścianach – i tu pojawia się dość kontrowersyjny motyw: maluchy same tworzą naskalne malowidła, żeby udawać przed dziadkiem, że odkryły ślady starożytnych cywilizacji. Bardzo na czasie może wybrzmiewać historia o poszukiwaniu zarazków: kotom nie chce się myć łapek, chociaż rodzice bardzo na to nalegają. Dopiero tata z mikroskopem udowodni dzieciom, że w nakazach jest głębszy sens – kto zobaczy, jakie żyjątka mieszkają na jego skórze, nie będzie protestował przeciwko zasadom higieny. To znowu lekcja dla małych odbiorców.
Historie są tu bardzo krótkie i pełne emocji, podkreślanych jeszcze przez bezpośrednie wypowiedzi bohaterów. Mało skomplikowana narracja sprawia, że niektóre dzieci mogą już samodzielnie ćwiczyć sobie czytanie na tej publikacji. Przyciągną je też wielkoformatowe (chociaż bardzo proste) rysunki. Kot-o-ciaki to bohaterowie, którzy pozwalają na beztroską zabawę, a przecież ich przygody zwykle kończą się moralizatorskimi puentami, które podpowiedzą dzieciom, jak się zachować i jak naprawić błędy popełniane przecież przez każdego.
sobota, 27 listopada 2021
Teresa Monika Rudzka: Czekoladowa dynastia. Czas Karola
Marginesy, Warszawa 2021.
Na słodko
Teresa Monika Rudzka wykorzystuje popularność powieści opartych na biograficznych faktach i tworzy sagę, która ma szansę sprawdzić się na rynku. Czekoladowa dynastia to narracja dotycząca Wedla - historii firmy cukierniczej od początku jej powstania. "Czas Karola", pierwszy tom cyklu, przynosi szereg scen obyczajowych przemieszanych momentami z intertekstem (co, paradoksalnie, okazuje się najsłabszym punktem książki). Teresa Monika Rudzka najpierw towarzyszy Joance Miller, nastoletniej dziewczynie, która zaczyna pracę u Karola Wedla. Obserwuje wszystko i spostrzeżeniami dzieli się w listach z matką - dobrze jej na tej służbie, zostaje nawet wydana za mąż, co zresztą bardzo ją satysfakcjonuje. Joanka szybko się uczy i wkrótce nie będzie można wyobrazić sobie bez niej życia - i wtedy zniknie z narracyjnych radarów, bo pojawią się ważniejsze dla rozwoju firmy postacie, które zaangażują czytelników. To oznacza, że powieść będzie się rozkręcać. Na początku bowiem Teresa Monika Rudzka pisze trochę sztywno: do listów wplata wyjaśnienia, niby kierowane do matki bohaterki - ale w rzeczywistości do samych czytelniczek. To siłą rzeczy wychodzi papierowo i niezbyt przekonująco, nawet jeśli zawiera niezbędne informacje. Epistolarna sztywność nie pozwala do końca cieszyć się prezentowanym światem - dlatego dobrze, że w pewnym momencie autorka z tej formy rezygnuje, a raczej - przechodzi do spraw bieżących obserwowanych z centrum wydarzeń. Dzięki temu "Czas Karola" ożywa i zaczyna czytelników kusić. Do momentu, w którym pojawia się stary subiekt Rzecki - i inni bohaterowie znani z lektur. Nie do końca wiadomo, co autorka chce w ten sposób osiągnąć: oddać hołd lubianemu pisarzowi, uprawdopodobnić opowieść opartą na faktach, czy może nadać jej pozory fikcji przez włączenie do świata realnego istot z książek. To wypada jak zgrzyt w narracji i jest niepotrzebnym zabiegiem stylistycznym - gdyby autorka zdecydowała się na wymyślenie dalszoplanowych postaci, znacznie lepiej by wypadła.
Z czasem Teresa Monika Rudzka zaczyna się zajmować zwyczajnym życiem, relacjami w rodzinie, nowymi miłościami lub związkami biznesowymi, pozwala wchodzić w rozmaite więzi i działać dla dobra firmy. Pokazuje, jak kolejni członkowie rodziny próbują ulepszyć pozycję firmy na rynku, jak pokonać nieuczciwą konkurencję albo zwyczajnie udowodnić, że są oddani Wedlowi i chcą razem z nim działać. Zwykłe codzienne troski, wielkie sprawy (jak miłość czy śmierć) i pomysły na interes rodzinny przykuwają uwagę odbiorców na długo i sprawiają, że do serii przekona się całkiem spora grupa czytelniczek. Jest tu dobra narracja, zestaw pomysłów na ożywienie biografii - tak, żeby nie było to wyłącznie odhaczanie kolejnych punktów z życiorysów. Owszem, rozwój firmy się liczy - ale znacznie lepiej jest przedstawiać ten proces jako zestaw relacji i międzyludzkich spraw. Teresa Monika Rudzka całkiem nieźle radzi sobie z wybieraniem tego, co zaintryguje odbiorczynie: wie, czym przykuć uwagę i zachęca do śledzenia pomysłów Wedla przez pryzmat tworzących firmę ludzi. A ponieważ w tle cały czas przewija się czekolada - łatwo się domyślić, że książka będzie smakowita. Tego autorka nie odrzuca - dzięki czemu ma jeszcze większe szanse na skupienie wokół sagi sporego kręgu odbiorczyń.
Tomek i przyjaciele. Pracowite lokomotywy
Harperkids, Warszawa 2021.
Zadania
Może nie ma tu zbyt wielu stron i dużej ilości tekstu, jednak „Pracowite lokomotywy”, publikacja kartonowa pod szyldem Tomka i przyjaciół, musi spodobać się najmłodszym i zajmie ich na dość długo. Picture book z otwieranymi okienkami to bowiem propozycja zabawy (także – ćwiczeń manualnych, chociaż po pierwszym otwarciu kolejnych okienek dzieciom będzie już łatwiej dostać się do ukrytych pod nimi treści) i wyciągania wniosków z obrazków. Na rozkładówkach prezentowani są bohaterowie popularnej kreskówki. Tomek i inne lokomotywy zajmują się ciężką pracą: podjeżdżają na farmę, żeby zabrać towar, są w porcie, by pomóc w rozładowywaniu statków, a po ciężkiej pracy bohaterowie muszą zostać wyszorowani w zajezdni. Nie zabraknie jednak też miejsca na zabawę – lokomotywy trafiają do cyrku. Ważne, że po skończonych zajęciach można się gdzieś odprężyć – a że odbiorcy lubią to samo, co postacie z bajek, łatwiej będzie im śledzić przygody Tomka i jego przyjaciół.
Narracja sprowadza się tu do bardzo krótkich akapitów zakończonych zwykle pytaniami do odbiorców. Chodzi o to, żeby wprowadzić kolejny temat i zasugerować, czym zajmują się lokomotywy – a w drugim kroku odkrywać na obrazkach to, co potrzebne do uzupełnienia historyjki. Nie ma tu fabuły (chyba że za taką uznać rytm dnia – najpierw zadania do wykonania, a później odpoczynek), jest zmiana tematu z każdą rozkładówką. To zapewnia odbiorcom brak rutyny i zestaw atrakcyjnych zagadnień. Za każdym razem bowiem to do dzieci należy stworzenie sobie własnej opowieści – prześledzenie tego, co robią lokomotywy na obrazkach i ocena ich zajęć. Otwierane okienka nie służą – jak to najczęściej bywa – wyszukiwaniu określonych elementów, raczej przyspieszeniu akcji – pokazują, co stanie się już po wykonanym zadaniu (wagony zostaną załadowane towarami, dzieci na karuzeli, ale też niespodzianki w rodzaju uzupełniania wody w zbiornikach lokomotywy przy budce dróżnika). Pod okienkami skrywają się też dodatkowe wyjaśnienia dotyczące stanu bohaterów lub ich zajęć. Jakby tego wszystkiego było mało, na rozkładówkach pojawiają się jeszcze pytania zamieniające obrazek w wyszukiwankę albo miejsce do ćwiczenia liczenia wskazanych elementów. „Pracowite lokomotywy” to książeczka, która wymusza na małych odbiorcach wiele działań i różnych rodzajów zabaw. Okienka zapewniają sporo niespodzianek, zachęcają dzieci do odkrywania kolejnych motywów i sprawdzania, jak toczy się praca lokomotyw. Bajkowi bohaterowie mają sporo do zrobienia, dzięki czemu odbiorcy mogą się cieszyć historią do tworzenia na podstawie obrazków. Interaktywny tomik zajmie najmłodszych i pozwoli im uruchomić wyobraźnię, przedłuży też przyjemność obserwowania lubianych postaci. W „Pracowitych lokomotywach” mieści się niemało treści – nawet przy zminimalizowaniu liczby słów.
Zadania
Może nie ma tu zbyt wielu stron i dużej ilości tekstu, jednak „Pracowite lokomotywy”, publikacja kartonowa pod szyldem Tomka i przyjaciół, musi spodobać się najmłodszym i zajmie ich na dość długo. Picture book z otwieranymi okienkami to bowiem propozycja zabawy (także – ćwiczeń manualnych, chociaż po pierwszym otwarciu kolejnych okienek dzieciom będzie już łatwiej dostać się do ukrytych pod nimi treści) i wyciągania wniosków z obrazków. Na rozkładówkach prezentowani są bohaterowie popularnej kreskówki. Tomek i inne lokomotywy zajmują się ciężką pracą: podjeżdżają na farmę, żeby zabrać towar, są w porcie, by pomóc w rozładowywaniu statków, a po ciężkiej pracy bohaterowie muszą zostać wyszorowani w zajezdni. Nie zabraknie jednak też miejsca na zabawę – lokomotywy trafiają do cyrku. Ważne, że po skończonych zajęciach można się gdzieś odprężyć – a że odbiorcy lubią to samo, co postacie z bajek, łatwiej będzie im śledzić przygody Tomka i jego przyjaciół.
Narracja sprowadza się tu do bardzo krótkich akapitów zakończonych zwykle pytaniami do odbiorców. Chodzi o to, żeby wprowadzić kolejny temat i zasugerować, czym zajmują się lokomotywy – a w drugim kroku odkrywać na obrazkach to, co potrzebne do uzupełnienia historyjki. Nie ma tu fabuły (chyba że za taką uznać rytm dnia – najpierw zadania do wykonania, a później odpoczynek), jest zmiana tematu z każdą rozkładówką. To zapewnia odbiorcom brak rutyny i zestaw atrakcyjnych zagadnień. Za każdym razem bowiem to do dzieci należy stworzenie sobie własnej opowieści – prześledzenie tego, co robią lokomotywy na obrazkach i ocena ich zajęć. Otwierane okienka nie służą – jak to najczęściej bywa – wyszukiwaniu określonych elementów, raczej przyspieszeniu akcji – pokazują, co stanie się już po wykonanym zadaniu (wagony zostaną załadowane towarami, dzieci na karuzeli, ale też niespodzianki w rodzaju uzupełniania wody w zbiornikach lokomotywy przy budce dróżnika). Pod okienkami skrywają się też dodatkowe wyjaśnienia dotyczące stanu bohaterów lub ich zajęć. Jakby tego wszystkiego było mało, na rozkładówkach pojawiają się jeszcze pytania zamieniające obrazek w wyszukiwankę albo miejsce do ćwiczenia liczenia wskazanych elementów. „Pracowite lokomotywy” to książeczka, która wymusza na małych odbiorcach wiele działań i różnych rodzajów zabaw. Okienka zapewniają sporo niespodzianek, zachęcają dzieci do odkrywania kolejnych motywów i sprawdzania, jak toczy się praca lokomotyw. Bajkowi bohaterowie mają sporo do zrobienia, dzięki czemu odbiorcy mogą się cieszyć historią do tworzenia na podstawie obrazków. Interaktywny tomik zajmie najmłodszych i pozwoli im uruchomić wyobraźnię, przedłuży też przyjemność obserwowania lubianych postaci. W „Pracowitych lokomotywach” mieści się niemało treści – nawet przy zminimalizowaniu liczby słów.
piątek, 26 listopada 2021
Kasia Bulicz-Kasprzak: Saga wiejska. Zielone pastwiska
Prószyński i S-ka, Warszawa 2021.
W naturze
Kasia Bulicz-Kasprzak proponuje czytelniczkom trzecią powieść w serii Saga wiejska - „Zielone pastwiska”. Opowieść o pokoleniu, które dorasta przed drugą wojną światową to zanurzenie się w rzeczywistość nieistniejącą dzisiaj i wręcz trudną do wyobrażenia. Autorka proponuje przegląd wydarzeń obyczajowych, czasami z odcieniem sensacji lub kryminału – ale zwykle zatopionych w rytm natury. W „Zielonych pastwiskach” najważniejsze jest odsunięcie zdobyczy cywilizacyjnych: wszystko zawęża się do wsi. Akcja toczy się w gospodarstwach i w polu, nie ma możliwości wyjścia poza tę przestrzeń – wieś jest dla bohaterów wszystkim. Autorka zagląda do różnych domów, przedstawia dylematy różnych ludzi – bez względu na ich wiek, płeć czy doświadczenie życiowe. Przeskakuje między postaciami, a właściwie – przechodzi od jednej osoby do drugiej, rejestrując ich bolączki i codzienne wyzwania. Przechodzi – bo opowieści o problemach bohaterów są tu mocno rozrzedzone, nie jest tak, że Kasia Bulicz-Kasprzak bez przerwy relacjonuje życie mieszkańców wsi. Robi to raczej w przerwach, po opowiadaniu o lokalnych zwyczajach i działaniach dzisiaj przeważnie nieznanych szerszej grupie odbiorców, bardziej skupia się na otoczeniu.
„Zielone pastwiska” to książka opiewająca przedwojenną wieś. Daleka od sielanki za sprawą fabuły, która czasami staje się okrutna, a czasami – niepokojąca. Jeśli ktoś nie lubił w lekturach (na przykład w „Nad Niemnem”) opisów przyrody, może się przy tym tomie męczyć, bo tu pojawiają się przede wszystkim takie opisy – autorka sięga po kolejne naturalne wydarzenia i pokazuje, jak radzono sobie z nimi w gospodarstwach (wyraźnie to widać na przykładzie burzy). Każdy rozdział rozpoczyna jeszcze od wiadomości wydobytych z lektur i opracowań, przytacza przepisy lub komentarze dotyczące używanych narzędzi, obecnie zapomnianych. Później tylko rozszerza wiadomości, już jako opisy w ramach narracji. Decyduje się na opowiadanie o tym, co robią ludzie w ogóle – bez odwoływania się do konkretnych postaci. Utrwala zwyczaje i analizuje postawy. To wszystko składa się na rozległą panoramę wsi, obraz szczegółowy i bardzo dla odbiorców cenny – utrwalający świat, który już nie istnieje. I te opisy spaja autorka za pomocą przygód mieszkańców wsi. Wprowadza bardzo urozmaicone zagadnienia, nie zawsze możliwe do przewidzenia. Łączy traumatyczne czasem sprawy ze statycznym, niemal uspokajającym (zwodniczo) rytmem narracji – i wychodzi to całkiem dobrze.
Kasia Bulicz-Kasprzak zabiera czytelników do świata, w którym jest bardzo mało miejsca na nawiązania do pozaliterackiej - publicystycznej - rzeczywistości. Tylko czasami wprowadza odwołania do spraw wagi państwowej czy wręcz międzynarodowej – jeśli nie da się pominąć ich wpływu na niewielką społeczność. Zwykle jednak może koncentrować się na tym, co najbliższe bohaterom. Dzięki temu „Zielone pastwiska” to powieść, która zyskuje niepowtarzalny klimat.
W naturze
Kasia Bulicz-Kasprzak proponuje czytelniczkom trzecią powieść w serii Saga wiejska - „Zielone pastwiska”. Opowieść o pokoleniu, które dorasta przed drugą wojną światową to zanurzenie się w rzeczywistość nieistniejącą dzisiaj i wręcz trudną do wyobrażenia. Autorka proponuje przegląd wydarzeń obyczajowych, czasami z odcieniem sensacji lub kryminału – ale zwykle zatopionych w rytm natury. W „Zielonych pastwiskach” najważniejsze jest odsunięcie zdobyczy cywilizacyjnych: wszystko zawęża się do wsi. Akcja toczy się w gospodarstwach i w polu, nie ma możliwości wyjścia poza tę przestrzeń – wieś jest dla bohaterów wszystkim. Autorka zagląda do różnych domów, przedstawia dylematy różnych ludzi – bez względu na ich wiek, płeć czy doświadczenie życiowe. Przeskakuje między postaciami, a właściwie – przechodzi od jednej osoby do drugiej, rejestrując ich bolączki i codzienne wyzwania. Przechodzi – bo opowieści o problemach bohaterów są tu mocno rozrzedzone, nie jest tak, że Kasia Bulicz-Kasprzak bez przerwy relacjonuje życie mieszkańców wsi. Robi to raczej w przerwach, po opowiadaniu o lokalnych zwyczajach i działaniach dzisiaj przeważnie nieznanych szerszej grupie odbiorców, bardziej skupia się na otoczeniu.
„Zielone pastwiska” to książka opiewająca przedwojenną wieś. Daleka od sielanki za sprawą fabuły, która czasami staje się okrutna, a czasami – niepokojąca. Jeśli ktoś nie lubił w lekturach (na przykład w „Nad Niemnem”) opisów przyrody, może się przy tym tomie męczyć, bo tu pojawiają się przede wszystkim takie opisy – autorka sięga po kolejne naturalne wydarzenia i pokazuje, jak radzono sobie z nimi w gospodarstwach (wyraźnie to widać na przykładzie burzy). Każdy rozdział rozpoczyna jeszcze od wiadomości wydobytych z lektur i opracowań, przytacza przepisy lub komentarze dotyczące używanych narzędzi, obecnie zapomnianych. Później tylko rozszerza wiadomości, już jako opisy w ramach narracji. Decyduje się na opowiadanie o tym, co robią ludzie w ogóle – bez odwoływania się do konkretnych postaci. Utrwala zwyczaje i analizuje postawy. To wszystko składa się na rozległą panoramę wsi, obraz szczegółowy i bardzo dla odbiorców cenny – utrwalający świat, który już nie istnieje. I te opisy spaja autorka za pomocą przygód mieszkańców wsi. Wprowadza bardzo urozmaicone zagadnienia, nie zawsze możliwe do przewidzenia. Łączy traumatyczne czasem sprawy ze statycznym, niemal uspokajającym (zwodniczo) rytmem narracji – i wychodzi to całkiem dobrze.
Kasia Bulicz-Kasprzak zabiera czytelników do świata, w którym jest bardzo mało miejsca na nawiązania do pozaliterackiej - publicystycznej - rzeczywistości. Tylko czasami wprowadza odwołania do spraw wagi państwowej czy wręcz międzynarodowej – jeśli nie da się pominąć ich wpływu na niewielką społeczność. Zwykle jednak może koncentrować się na tym, co najbliższe bohaterom. Dzięki temu „Zielone pastwiska” to powieść, która zyskuje niepowtarzalny klimat.
czwartek, 25 listopada 2021
Amanda Wood, Mike Jolley: Świat człowieka. Kompendium cudów z dziejów ludzkości
Nasza Księgarnia, Warszawa 2021.
Przegląd dokonań
Edukacyjne picture booki cieszą się ogromnym powodzeniem na rynku, nic więc dziwnego, że pojawiają się kolejne publikacje oferujące dzieciom dawkę wiedzy podlaną ciekawymi obrazkami. "Świat człowieka. Kompendium cudów z dziejów ludzkości" to propozycja, którą trudno utrzymać w rękach: wielkoformatowa i ciężka (za sprawą twardej okładki i bardzo sztywnych kartek z grubego papieru) publikacja mieści w sobie wiele ciekawostek i wiadomości, które przydadzą się w zaspokajaniu ciekawości najmłodszych, albo jako przewodnik po ludzkich dokonaniach. Opowieść kończy się na roku 1600, ale nie oznacza to, że rytm będą nadawać wydarzenia historyczne - liczy się raczej dążenie do pokazywania związków przyczynowo-skutkowych, zasad postępu, odkryć i pomysłów. Liczy się pokazanie ciekawości człowieka - i tego, dokąd może ona zaprowadzić. Autorzy proponują trzy szlaki do odkrywania książki: są tu informacje dotyczące historii ludzkości, są postępy w kulturze i sztuce, a także zmiany w nauce, handlu i technologii - można zdecydować się na jeden ze szlaków, albo dać się prowadzić w miarę chronologicznej relacji mieszanej. Można też podążać za strzałkami, żeby zrezygnować z linearnego przechodzenia przez lekturę - widać wyraźnie, że twórcy tomiku postawili na interaktywność i na zaangażowanie małych odbiorców.
Rozkładówki są tu traktowane jako "tablice" informacyjne: zawierają one drobne komentarze - dwa lub trzy akapity wyjaśniające dany temat, a poza tym mnóstwo wyliczeń, skrótowych tematyzowanych kalendariów, dat z ciekawostkami, objaśnień w formie podpisów do obrazków. Co ciekawe, bardziej szczegółowe informacje przedstawiane są mniejszą czcionką - zupełnie jakby były przeznaczone tylko dla bardziej zainteresowanych odbiorców. Faktycznie trudno byłoby przeczytać całą tę książkę od deski do deski, to raczej publikacja do sięgania dla zaspokojenia ciekawości i dokonywania kolejnych odkryć - ale w niewielkim zakresie. Nie ma tu żartów ani minifabułek, liczą się suche fakty oraz komentarze do kolejnych dokonań w historii ludzkości - to początek drogi w odkrywaniu pomysłów człowieka, ważny i wartościowy, ale trudny w lekturze. "Świat człowieka" to książka olbrzymia i nawet fakt, że jest picture bookiem, nie ułatwia zadania małym odbiorcom. Dotarcie do czytelników zasadza się tutaj na rozbudzaniu wyobraźni i na podawaniu odpowiedzi na pytania, jakie nawet nie zdążyły paść.
Chociaż chodzi tu o zdobywanie wiedzy, książka rozbudza wyobraźnię. Pokazuje, jak ludzie rozwiązywali problemy i jak pracowali nad nowymi pomysłami - a to coś w sam raz dla najmłodszych, bo udowadnia im, że wszystko zależy od kreatywności. Jest ten tomik przygotowaniem do lekcji historii, ale przyda się nie tylko w szkole - pozwala wyjaśnić dzieciom wiele tematów i nakłonić do zainteresowania się przeszłością. "Świat człowieka" to książka, która przyciąga wzrok: jest cenna ze względu na zawartość, doskonale przygotowana i wypełniona danymi, tak, że wystarczy odbiorcom na bardzo długo. Odkrywa się ją stopniowo i szuka wyjaśnień stopniem skomplikowania wykraczających poza zwykłe narracje dla dzieci.
Przegląd dokonań
Edukacyjne picture booki cieszą się ogromnym powodzeniem na rynku, nic więc dziwnego, że pojawiają się kolejne publikacje oferujące dzieciom dawkę wiedzy podlaną ciekawymi obrazkami. "Świat człowieka. Kompendium cudów z dziejów ludzkości" to propozycja, którą trudno utrzymać w rękach: wielkoformatowa i ciężka (za sprawą twardej okładki i bardzo sztywnych kartek z grubego papieru) publikacja mieści w sobie wiele ciekawostek i wiadomości, które przydadzą się w zaspokajaniu ciekawości najmłodszych, albo jako przewodnik po ludzkich dokonaniach. Opowieść kończy się na roku 1600, ale nie oznacza to, że rytm będą nadawać wydarzenia historyczne - liczy się raczej dążenie do pokazywania związków przyczynowo-skutkowych, zasad postępu, odkryć i pomysłów. Liczy się pokazanie ciekawości człowieka - i tego, dokąd może ona zaprowadzić. Autorzy proponują trzy szlaki do odkrywania książki: są tu informacje dotyczące historii ludzkości, są postępy w kulturze i sztuce, a także zmiany w nauce, handlu i technologii - można zdecydować się na jeden ze szlaków, albo dać się prowadzić w miarę chronologicznej relacji mieszanej. Można też podążać za strzałkami, żeby zrezygnować z linearnego przechodzenia przez lekturę - widać wyraźnie, że twórcy tomiku postawili na interaktywność i na zaangażowanie małych odbiorców.
Rozkładówki są tu traktowane jako "tablice" informacyjne: zawierają one drobne komentarze - dwa lub trzy akapity wyjaśniające dany temat, a poza tym mnóstwo wyliczeń, skrótowych tematyzowanych kalendariów, dat z ciekawostkami, objaśnień w formie podpisów do obrazków. Co ciekawe, bardziej szczegółowe informacje przedstawiane są mniejszą czcionką - zupełnie jakby były przeznaczone tylko dla bardziej zainteresowanych odbiorców. Faktycznie trudno byłoby przeczytać całą tę książkę od deski do deski, to raczej publikacja do sięgania dla zaspokojenia ciekawości i dokonywania kolejnych odkryć - ale w niewielkim zakresie. Nie ma tu żartów ani minifabułek, liczą się suche fakty oraz komentarze do kolejnych dokonań w historii ludzkości - to początek drogi w odkrywaniu pomysłów człowieka, ważny i wartościowy, ale trudny w lekturze. "Świat człowieka" to książka olbrzymia i nawet fakt, że jest picture bookiem, nie ułatwia zadania małym odbiorcom. Dotarcie do czytelników zasadza się tutaj na rozbudzaniu wyobraźni i na podawaniu odpowiedzi na pytania, jakie nawet nie zdążyły paść.
Chociaż chodzi tu o zdobywanie wiedzy, książka rozbudza wyobraźnię. Pokazuje, jak ludzie rozwiązywali problemy i jak pracowali nad nowymi pomysłami - a to coś w sam raz dla najmłodszych, bo udowadnia im, że wszystko zależy od kreatywności. Jest ten tomik przygotowaniem do lekcji historii, ale przyda się nie tylko w szkole - pozwala wyjaśnić dzieciom wiele tematów i nakłonić do zainteresowania się przeszłością. "Świat człowieka" to książka, która przyciąga wzrok: jest cenna ze względu na zawartość, doskonale przygotowana i wypełniona danymi, tak, że wystarczy odbiorcom na bardzo długo. Odkrywa się ją stopniowo i szuka wyjaśnień stopniem skomplikowania wykraczających poza zwykłe narracje dla dzieci.
środa, 24 listopada 2021
Agnieszka Olszanowska: Pięć wdów
Prószyński i S-ka, Warszawa 2021.
Zaloty
Jest to bardzo prosta i szybka powieść zorientowana na rozrywkę tych pań, które nie lubią rozbudowanych narracji. Sam pomysł został tu zrealizowany możliwie bez komplikacji w intrydze. I to trochę dziwi, bo Agnieszka Olszanowska raczej przyzwyczaiła czytelniczki do rozbudowanych narracji i do rozkoszowania się słowami. Tu tego nie ma - „Pięć wdów” to powieść kierowana także do mniej wymagających odbiorczyń. Autorka nie szuka atrakcyjnych rozwiązań fabularnych, posługuje się wyliczeniami i przechodzeniem od opowieści do opowieści, tak, żeby bez zbędnego kombinowania przedstawić jak najwięcej informacji o licznej grupie bohaterów.
Wszystko zaczyna się od konfliktu międzypokoleniowego. Pan Franciszek jest sfrustrowany tym, że jego wnukowie – wszyscy od dawna pełnoletni – nie potrafią znaleźć sobie dziewczyn i siedzą tylko z nosami w smartfonach. Sam postanawia dać im dobry przykład – nie wierzy w aplikacje randkowe ani w poznawanie nowych ludzi przez internet. Wybiera zupełnie klasyczną metodę znalezienia kandydatki na żonę – a że postępuje metodycznie, jego strategia wypada bardzo nietypowo. Pan Franciszek gromadzi bowiem dane na temat okolicznych wdów w odpowiednim wieku. Zbiera nazwiska tych, które straciły mężów – i które mieszkają w najbliższej okolicy. Posiłkuje się plotkami, żeby przekonać się, które panie potencjalnie będą dla niego najbardziej odpowiednie. Do każdej z kilkudziesięciu wdów w okolicy udaje się osobiście i wyłuszcza swoje zamiary. Jako były działacz lokalny spotyka się raczej z niechęcią i odrzuceniem – ale w końcu trafia do domu, w którym mieszka aż pięć wdów. Pięć sióstr, które po śmierci małżonków postanowiły spędzić trochę czasu razem. Franciszka to nie zraża: odwiedza wszystkie i z wszystkimi rozmawia, żeby je bliżej poznać. Nie wie jeszcze, że w tym samym czasie trzej wnukowie planują zapobiec seniorskim romansom. W efekcie u pięciu wdów pojawiają się trzy młode kobiety – dwie skrzywdzone przez los i mężczyzn i jedna, która wymyśliła sobie alternatywną wobec małżeństwa drogę. Trzech wnuków, trzy wolne kobiety – Agnieszka Olszanowska nakreśla już w założeniach szansę na nowe związki. Tymczasem sam Franciszek nie składa broni, szuka sposobu na to, by porozumieć się z jedną z wdów. Nie zależy mu na nagłym zakochaniu – wie, że wszystko da się dogadać. Planuje ślub w najbliższym możliwym terminie, jeśli jakaś pani to zaakceptuje, Franciszek udowodni wnukom, że zna się na rzeczy.
W obliczu ewentualnych związków młodych sprawy Franciszka schodzą na dalszy plan. Na początku Agnieszka Olszanowska rozbudza ciekawość co do przeszłości wnuczek pięciu wdów – jedna ma dziecko, ale rozstała się z jego ojcem, druga – jakieś dzieci straciła, co powiedziane jest na tyle niewyraźnie, żeby nie dało się do końca domyślić biegu wydarzeń, trzecia nie zwiąże się z mężczyzną. Autorka ułatwia sobie w ten sposób przyciągnięcie czytelniczek do fabuły: stopniowo będzie zdradzać sekrety kobiet. Żeby do tego doszło, prowokuje kolejne spotkania – najbardziej „papierowe” wydaje się to na spływie kajakowym: wymiana partnerów i wymuszone rozmowy w parach to sposób na przedstawienie się i przegadanie zmartwień innych. Jednak nawet jeśli wysiłki w kierunku rozbudzenia ciekawości na temat romansów są tendencyjne, to nietypowy punkt wyjścia sprawia, że odbiorczynie chcą przy „Pięciu wdowach” zostać.
Zaloty
Jest to bardzo prosta i szybka powieść zorientowana na rozrywkę tych pań, które nie lubią rozbudowanych narracji. Sam pomysł został tu zrealizowany możliwie bez komplikacji w intrydze. I to trochę dziwi, bo Agnieszka Olszanowska raczej przyzwyczaiła czytelniczki do rozbudowanych narracji i do rozkoszowania się słowami. Tu tego nie ma - „Pięć wdów” to powieść kierowana także do mniej wymagających odbiorczyń. Autorka nie szuka atrakcyjnych rozwiązań fabularnych, posługuje się wyliczeniami i przechodzeniem od opowieści do opowieści, tak, żeby bez zbędnego kombinowania przedstawić jak najwięcej informacji o licznej grupie bohaterów.
Wszystko zaczyna się od konfliktu międzypokoleniowego. Pan Franciszek jest sfrustrowany tym, że jego wnukowie – wszyscy od dawna pełnoletni – nie potrafią znaleźć sobie dziewczyn i siedzą tylko z nosami w smartfonach. Sam postanawia dać im dobry przykład – nie wierzy w aplikacje randkowe ani w poznawanie nowych ludzi przez internet. Wybiera zupełnie klasyczną metodę znalezienia kandydatki na żonę – a że postępuje metodycznie, jego strategia wypada bardzo nietypowo. Pan Franciszek gromadzi bowiem dane na temat okolicznych wdów w odpowiednim wieku. Zbiera nazwiska tych, które straciły mężów – i które mieszkają w najbliższej okolicy. Posiłkuje się plotkami, żeby przekonać się, które panie potencjalnie będą dla niego najbardziej odpowiednie. Do każdej z kilkudziesięciu wdów w okolicy udaje się osobiście i wyłuszcza swoje zamiary. Jako były działacz lokalny spotyka się raczej z niechęcią i odrzuceniem – ale w końcu trafia do domu, w którym mieszka aż pięć wdów. Pięć sióstr, które po śmierci małżonków postanowiły spędzić trochę czasu razem. Franciszka to nie zraża: odwiedza wszystkie i z wszystkimi rozmawia, żeby je bliżej poznać. Nie wie jeszcze, że w tym samym czasie trzej wnukowie planują zapobiec seniorskim romansom. W efekcie u pięciu wdów pojawiają się trzy młode kobiety – dwie skrzywdzone przez los i mężczyzn i jedna, która wymyśliła sobie alternatywną wobec małżeństwa drogę. Trzech wnuków, trzy wolne kobiety – Agnieszka Olszanowska nakreśla już w założeniach szansę na nowe związki. Tymczasem sam Franciszek nie składa broni, szuka sposobu na to, by porozumieć się z jedną z wdów. Nie zależy mu na nagłym zakochaniu – wie, że wszystko da się dogadać. Planuje ślub w najbliższym możliwym terminie, jeśli jakaś pani to zaakceptuje, Franciszek udowodni wnukom, że zna się na rzeczy.
W obliczu ewentualnych związków młodych sprawy Franciszka schodzą na dalszy plan. Na początku Agnieszka Olszanowska rozbudza ciekawość co do przeszłości wnuczek pięciu wdów – jedna ma dziecko, ale rozstała się z jego ojcem, druga – jakieś dzieci straciła, co powiedziane jest na tyle niewyraźnie, żeby nie dało się do końca domyślić biegu wydarzeń, trzecia nie zwiąże się z mężczyzną. Autorka ułatwia sobie w ten sposób przyciągnięcie czytelniczek do fabuły: stopniowo będzie zdradzać sekrety kobiet. Żeby do tego doszło, prowokuje kolejne spotkania – najbardziej „papierowe” wydaje się to na spływie kajakowym: wymiana partnerów i wymuszone rozmowy w parach to sposób na przedstawienie się i przegadanie zmartwień innych. Jednak nawet jeśli wysiłki w kierunku rozbudzenia ciekawości na temat romansów są tendencyjne, to nietypowy punkt wyjścia sprawia, że odbiorczynie chcą przy „Pięciu wdowach” zostać.
wtorek, 23 listopada 2021
Bogusław Kwiatkowski: Poczet faraonów
Iskry, Warszawa 2021.
Głos z przeszłości
Bogusław Kwiatkowski tworzy „Poczet faraonów”, żeby przybliżyć szerokiemu gronu odbiorców tajniki starożytnego Egiptu. Nie kieruje się do ekspertów, stawia na publikację popularyzatorską – chociaż „Poczet faraonów” imponuje rozmiarami (i jakością wydania, tak przy okazji) i jest naprawdę starannie przygotowany w szczegółach. Autor zrezygnował tutaj z dodawania przypisów, bo wie, że rozbijałoby to tok lektury, a zwykłym czytelnikom nie będzie do niczego potrzebne – z kolei zorientowani w temacie bez trudu wykryją źródła kolejnych komentarzy. Bogusław Kwiatkowski dąży do tego, żeby uporządkować wiadomości i zaprezentować je w jak najbardziej przystępnej formie. Decyduje się na portrety faraonów – dzięki temu będzie mógł jednocześnie przedstawić kolejne dynastie i wydarzenia z przeszłości niejako na marginesie.
Portrety faraonów są bardzo starannie przygotowywane: autor zaczyna od „metryczki” z przedstawianiem różnych wersji imienia każdego z władców, podaje też miniaturowe wizerunki – a raczej artefakty, które pozwalają uzmysłowić sobie wygląd faraonów. To miejsce na stworzenie skrótowych wizytówek – więcej wiadomości Bogusław Kwiatkowski układa już w same rozdziały. Nie zawsze może podawać szczegółowe informacje na temat biografii każdego faraona, zajmuje się zatem precyzowaniem i przybliżaniem aktualnego stanu wiedzy. Czasami będzie zatem zatrzymywać się na poziomie przypuszczeń i ustaleń, bez możliwości odtworzenia detali z życiorysu. Jeśli jakiś faraon nie dokonał niczego spektakularnego, nie zapisał się w historii albo panował bardzo krótko, zostaje wspomniany w kilku zaledwie akapitach, w niewielkiej notce. Przy innych władcach jednak opowieść mocno się rozrasta i zawiera nie tylko elementy wizerunkowe władcy, ale także całą możliwą do ustalenia sferę społeczną czy obyczajową, a nawet motywy polityczne. Do tego dokłada autor jeszcze zagadnienia związane z pracami archeologicznymi i stanem badań – referuje to, czego dowiedzieli się uczeni, zwłaszcza kiedy same odkrycia związane są z ciekawostkami i fałszami weryfikowanymi z czasem. Tak przygotowane eseje zamieniają się w barwną lekturę. Przede wszystkim Bogusław Kwiatkowski nie zamęcza czytelników. Pisze prostym językiem, zdarza mu się nawet wprowadzać drobne dowcipy do narracji – tak, żeby przyciągnąć odbiorców do lektury i zatrzymać ich nad opowieścią. Ubarwia przeszłość, sprawia, że ta wypada bardzo atrakcyjnie. Nie ma znaczenia dystans kulturowy i czasowy, w opowieści o faraonach mnóstwo jest tematów uniwersalnych. Bogusław Kwiatkowski pozwala poznać historię starożytności, zabiera odbiorców w podróż po Egipcie faraonów.
Nie jest to książka, po którą sięga się przypadkiem. Potężny tom przyciągnie jednak wszystkich zainteresowanych tematyką starożytności – i ci odbiorcy nie będą zawiedzeni. Bogusław Kwiatkowski potrafi zaintrygować, zapewnia możliwość przyjrzenia się codzienności władców starożytnego Egiptu – i to wszystkim. Czytelnicy, którzy zaczną śledzić tę opowieść, nie oderwą się od niej łatwo – na tym polega magia tego tomu. „Poczet faraonów” to solidna dawka wiedzy, ale w bardzo przystępnej narracji.
Głos z przeszłości
Bogusław Kwiatkowski tworzy „Poczet faraonów”, żeby przybliżyć szerokiemu gronu odbiorców tajniki starożytnego Egiptu. Nie kieruje się do ekspertów, stawia na publikację popularyzatorską – chociaż „Poczet faraonów” imponuje rozmiarami (i jakością wydania, tak przy okazji) i jest naprawdę starannie przygotowany w szczegółach. Autor zrezygnował tutaj z dodawania przypisów, bo wie, że rozbijałoby to tok lektury, a zwykłym czytelnikom nie będzie do niczego potrzebne – z kolei zorientowani w temacie bez trudu wykryją źródła kolejnych komentarzy. Bogusław Kwiatkowski dąży do tego, żeby uporządkować wiadomości i zaprezentować je w jak najbardziej przystępnej formie. Decyduje się na portrety faraonów – dzięki temu będzie mógł jednocześnie przedstawić kolejne dynastie i wydarzenia z przeszłości niejako na marginesie.
Portrety faraonów są bardzo starannie przygotowywane: autor zaczyna od „metryczki” z przedstawianiem różnych wersji imienia każdego z władców, podaje też miniaturowe wizerunki – a raczej artefakty, które pozwalają uzmysłowić sobie wygląd faraonów. To miejsce na stworzenie skrótowych wizytówek – więcej wiadomości Bogusław Kwiatkowski układa już w same rozdziały. Nie zawsze może podawać szczegółowe informacje na temat biografii każdego faraona, zajmuje się zatem precyzowaniem i przybliżaniem aktualnego stanu wiedzy. Czasami będzie zatem zatrzymywać się na poziomie przypuszczeń i ustaleń, bez możliwości odtworzenia detali z życiorysu. Jeśli jakiś faraon nie dokonał niczego spektakularnego, nie zapisał się w historii albo panował bardzo krótko, zostaje wspomniany w kilku zaledwie akapitach, w niewielkiej notce. Przy innych władcach jednak opowieść mocno się rozrasta i zawiera nie tylko elementy wizerunkowe władcy, ale także całą możliwą do ustalenia sferę społeczną czy obyczajową, a nawet motywy polityczne. Do tego dokłada autor jeszcze zagadnienia związane z pracami archeologicznymi i stanem badań – referuje to, czego dowiedzieli się uczeni, zwłaszcza kiedy same odkrycia związane są z ciekawostkami i fałszami weryfikowanymi z czasem. Tak przygotowane eseje zamieniają się w barwną lekturę. Przede wszystkim Bogusław Kwiatkowski nie zamęcza czytelników. Pisze prostym językiem, zdarza mu się nawet wprowadzać drobne dowcipy do narracji – tak, żeby przyciągnąć odbiorców do lektury i zatrzymać ich nad opowieścią. Ubarwia przeszłość, sprawia, że ta wypada bardzo atrakcyjnie. Nie ma znaczenia dystans kulturowy i czasowy, w opowieści o faraonach mnóstwo jest tematów uniwersalnych. Bogusław Kwiatkowski pozwala poznać historię starożytności, zabiera odbiorców w podróż po Egipcie faraonów.
Nie jest to książka, po którą sięga się przypadkiem. Potężny tom przyciągnie jednak wszystkich zainteresowanych tematyką starożytności – i ci odbiorcy nie będą zawiedzeni. Bogusław Kwiatkowski potrafi zaintrygować, zapewnia możliwość przyjrzenia się codzienności władców starożytnego Egiptu – i to wszystkim. Czytelnicy, którzy zaczną śledzić tę opowieść, nie oderwą się od niej łatwo – na tym polega magia tego tomu. „Poczet faraonów” to solidna dawka wiedzy, ale w bardzo przystępnej narracji.
poniedziałek, 22 listopada 2021
Agnieszka Stążka-Gawrysiak: Self-regulation. Nie ma niegrzecznych dzieci. Opowieści dla dzieci, o tym, jak działać, gdy emocje biorą górę
Znak, Kraków 2021.
Droga do przedszkola
Agnieszka Stążka-Gawrysiak w tomie „Self-regulation. Nie ma niegrzecznych dzieci. Opowieści dla dzieci o tym, jak działać, gdy emocje biorą górę” kieruje się do różnych grup czytelników: to książka przeznaczona dla różnych pokoleń. Mali odbiorcy znajdą w niej scenki, które doskonale znają z własnego doświadczenia – i wskazówki, jak sobie poradzić w chwilach kryzysowych. Dorośli z kolei otrzymają zestaw podpowiedzi dotyczących wychowywania pociech – tak, żeby uniknęli frustracji i mogli zaradzić wielu zmartwieniom, czasem nawet jeszcze zanim zaistnieją. Nie ma tutaj zbyt wielu metod działania, większość opiera się na wyrozumiałości i na motywie „paliwa”. Autorka w momentach wybuchu wściekłości najmłodszych zawsze łapie się metafory z brakiem paliwa – oznacza to, że trzeba nakarmić małego złośnika, zapewnić mu chwilę odpoczynku, dać mu wody do picia – zaspokoić te podstawowe potrzeby, by dziecko chwilę później miało siłę mierzyć się z tym, co je trapi i gnębi. W literackiej wersji to się sprawdza: bohaterowie, którym uświadamia się potrzebę napełnienia baku, natychmiast zmieniają front: działają już tak, jak się tego od nich oczekuje. Autorka nie bierze pod uwagę zwykłej dziecięcej przekory czy złośliwości – a przecież sporo kłopotów wywodzi się z charakteru kilkulatka i z chęci testowania granic. Agnieszka Stążka-Gawrysiak zachowuje się tak, jakby dzieci reagowały wyłącznie odruchowo i nie miały wpływu na swoje postawy. Udaje jej się do tego przekonać odbiorców, przynajmniej na tyle, by zaufali jej w poszukiwaniu rozwiązań. Jednocześnie, chociaż Agnieszka Stążka-Gawrysiak oddala rolę dzieci w kreowaniu reakcji, uznaje, że kilkulatki są na tyle dojrzałe, żeby móc panować nad emocjami w różnych sytuacjach. Żeby zasady postępowania z najmłodszymi były jasne dla wszystkich odbiorców, Agnieszka Stążka-Gawrysiak decyduje się na przejrzyste scenki z domów. Posiłkuje się portretami Kuby (starszego dziecka) i kilkuletniej Lenki. Codziennie rano pojawia się jakieś zmartwienie lub problem: dylematy dotyczące przygotowań do wyjścia z domu, nagła niechęć przed pójściem do przedszkola, rozpacz z powodu nieprzegadanych z rodzicami traum i kłótni z rówieśnikami. Dzieci stawiają opór najczęściej wtedy, kiedy trzeba szybko wykonywać kolejne zadania – a niecierpliwość rodziców wpływa na kolejne niepotrzebne konflikty. Autorka podpowiada, jak zachowywać się wobec pociech, żeby wyciągnąć z nich potrzebne informacje, pozwolić im uzewnętrznić uczucia – bo nastawienie na możliwość przeżywania różnych emocji jest tu bardzo silne. Nie wolno tłumić maluchów, autorka podpowiada, co zrobić, żeby wszyscy lepiej się porozumiewali. Jej wskazówki mają też doprowadzić do większej wyrozumiałości, nawet w tych najbardziej stresujących sytuacjach. Nie sili się autorka na wyjątkowe fabuły, zależy jej za to na przekonujących dla odbiorców obrazkach: rzeczywiście rozwija opowieść do momentu zaprezentowania cudownych metod – tu już nie szuka argumentów za kolejnymi rozwiązaniami. Po opowiadaniu, które można przedstawić dziecku – także po to, by później porozmawiać o scenkach i zachowaniach bohaterów – pojawia się jeszcze pogadanka dla rodziców, bardziej szczegółowe od strony psychologicznej wyjaśnienia. I ten rytm dobrze się sprawdza.
Droga do przedszkola
Agnieszka Stążka-Gawrysiak w tomie „Self-regulation. Nie ma niegrzecznych dzieci. Opowieści dla dzieci o tym, jak działać, gdy emocje biorą górę” kieruje się do różnych grup czytelników: to książka przeznaczona dla różnych pokoleń. Mali odbiorcy znajdą w niej scenki, które doskonale znają z własnego doświadczenia – i wskazówki, jak sobie poradzić w chwilach kryzysowych. Dorośli z kolei otrzymają zestaw podpowiedzi dotyczących wychowywania pociech – tak, żeby uniknęli frustracji i mogli zaradzić wielu zmartwieniom, czasem nawet jeszcze zanim zaistnieją. Nie ma tutaj zbyt wielu metod działania, większość opiera się na wyrozumiałości i na motywie „paliwa”. Autorka w momentach wybuchu wściekłości najmłodszych zawsze łapie się metafory z brakiem paliwa – oznacza to, że trzeba nakarmić małego złośnika, zapewnić mu chwilę odpoczynku, dać mu wody do picia – zaspokoić te podstawowe potrzeby, by dziecko chwilę później miało siłę mierzyć się z tym, co je trapi i gnębi. W literackiej wersji to się sprawdza: bohaterowie, którym uświadamia się potrzebę napełnienia baku, natychmiast zmieniają front: działają już tak, jak się tego od nich oczekuje. Autorka nie bierze pod uwagę zwykłej dziecięcej przekory czy złośliwości – a przecież sporo kłopotów wywodzi się z charakteru kilkulatka i z chęci testowania granic. Agnieszka Stążka-Gawrysiak zachowuje się tak, jakby dzieci reagowały wyłącznie odruchowo i nie miały wpływu na swoje postawy. Udaje jej się do tego przekonać odbiorców, przynajmniej na tyle, by zaufali jej w poszukiwaniu rozwiązań. Jednocześnie, chociaż Agnieszka Stążka-Gawrysiak oddala rolę dzieci w kreowaniu reakcji, uznaje, że kilkulatki są na tyle dojrzałe, żeby móc panować nad emocjami w różnych sytuacjach. Żeby zasady postępowania z najmłodszymi były jasne dla wszystkich odbiorców, Agnieszka Stążka-Gawrysiak decyduje się na przejrzyste scenki z domów. Posiłkuje się portretami Kuby (starszego dziecka) i kilkuletniej Lenki. Codziennie rano pojawia się jakieś zmartwienie lub problem: dylematy dotyczące przygotowań do wyjścia z domu, nagła niechęć przed pójściem do przedszkola, rozpacz z powodu nieprzegadanych z rodzicami traum i kłótni z rówieśnikami. Dzieci stawiają opór najczęściej wtedy, kiedy trzeba szybko wykonywać kolejne zadania – a niecierpliwość rodziców wpływa na kolejne niepotrzebne konflikty. Autorka podpowiada, jak zachowywać się wobec pociech, żeby wyciągnąć z nich potrzebne informacje, pozwolić im uzewnętrznić uczucia – bo nastawienie na możliwość przeżywania różnych emocji jest tu bardzo silne. Nie wolno tłumić maluchów, autorka podpowiada, co zrobić, żeby wszyscy lepiej się porozumiewali. Jej wskazówki mają też doprowadzić do większej wyrozumiałości, nawet w tych najbardziej stresujących sytuacjach. Nie sili się autorka na wyjątkowe fabuły, zależy jej za to na przekonujących dla odbiorców obrazkach: rzeczywiście rozwija opowieść do momentu zaprezentowania cudownych metod – tu już nie szuka argumentów za kolejnymi rozwiązaniami. Po opowiadaniu, które można przedstawić dziecku – także po to, by później porozmawiać o scenkach i zachowaniach bohaterów – pojawia się jeszcze pogadanka dla rodziców, bardziej szczegółowe od strony psychologicznej wyjaśnienia. I ten rytm dobrze się sprawdza.
niedziela, 21 listopada 2021
Cocomelon. Przedszkole
Harperkids, Warszawa 2021.
Przygoda
Bardzo przyda się ta książeczka wszystkim rodzicom, którzy wysyłają swoje pociechy pierwszy raz do przedszkola i muszą przygotować dzieci na to, co będzie się tam działo. Jeśli chcą uniknąć rozdzierających scen i wytłumaczyć najmłodszym, co je czeka, mogą posłużyć się autorytetem. Cocomelon to bohater, który bardzo chętnie przetestuje ofertę przedszkola i przygotuje przyszłe przedszkolaki na dobrą zabawę. Tu nie ma miejsca na marudzenie czy strach, wszystko okazuje się ciekawe i godne polecenia, a do tego – pozwala na świetną rozrywkę. Pełen nadziei mały bohater po raz pierwszy idzie do przedszkola i nie może się już doczekać, jednak jest trochę zdenerwowany, do czego się przyznaje (gdyby te słowa nie padły, stałby się mało wiarygodny dla odbiorców). Cocomelon niby wie, co może go spotkać, jednak potrzebuje wsparcia – najlepiej, żeby towarzyszył mu ukochany pluszak, to zapewni mu poczucie bezpieczeństwa. Cocomelon radzi zatem odbiorcom, żeby też zastanowili się nad zabraniem do przedszkola ulubionej zabawki. Dalej utrzymuje kontakt z odbiorcami przez kolejne pytania kierowane do nich. Opowiada między innymi, że dostał własną szafkę (tu interesuje się, jaki znaczek na swojej szafce mają dzieci, więc każdy mały odbiorca będzie jak najszybciej chciał się tego dowiedzieć), obecność innych dzieci gwarantuje różne zabawy – miłe spędzanie czasu przy budowaniu wieży z klocków, rysowaniu czy przeróżnych metamorfozach. Dzieci w przedszkolu uczą się śpiewać i tańczyć, mogą spróbować nowych potraw i leżakować – każdy element został tu zaprezentowany jako kolejna wspaniała przygoda, na którą nie da się narzekać. Cocomelon ekscytuje się wszystkim, jest zatem szansa, że ta postawa udzieli się odbiorcom.
Cel jest tu jeden: przygotowanie dzieci na to, co czeka je w przedszkolu. Ograniczanie stresu czy dramatycznych scen rozstania z rodzicami polega na przedstawieniu pobytu w przedszkolu w samych superlatywach. Coś, co przeważnie rodzice i tak tłumaczą maluchowi, pojawia się tu w ujęciu innego dziecka, rówieśnika – w dodatku „sławnego”. Cocomelon nie może nikogo okłamać, poza tym skoro sam sprawdził ofertę przedszkola – musi w nim być tak fajnie, jak widać w tomiku. Mały kartonowy i okrągły picture book przynosi dzieciom szereg wiadomości na temat przedszkolnych rozrywek, jest wręcz reklamą tego miejsca. Po takiej lekturze żadne dziecko nie będzie miało wątpliwości, czy w przedszkolu spotka je coś przyjemnego. Książeczka jest bardzo kolorowa: zawiera screeny z kreskówki, obrazki charakteryzujące się nie tylko obecnością różnych przedszkolnych kolegów bohatera (oraz pani), ale też zmiennością perspektywy – bardzo często ujęcia przypominają tu punkt widzenia dziecka, więc dla odbiorców staną się tym ciekawsze. Tomik został zatem w każdym elemencie przygotowany do tego, żeby zachęcić najmłodszych do przedszkola jako miejsca wielu rozrywek i ciekawych przyjaźni.
Przygoda
Bardzo przyda się ta książeczka wszystkim rodzicom, którzy wysyłają swoje pociechy pierwszy raz do przedszkola i muszą przygotować dzieci na to, co będzie się tam działo. Jeśli chcą uniknąć rozdzierających scen i wytłumaczyć najmłodszym, co je czeka, mogą posłużyć się autorytetem. Cocomelon to bohater, który bardzo chętnie przetestuje ofertę przedszkola i przygotuje przyszłe przedszkolaki na dobrą zabawę. Tu nie ma miejsca na marudzenie czy strach, wszystko okazuje się ciekawe i godne polecenia, a do tego – pozwala na świetną rozrywkę. Pełen nadziei mały bohater po raz pierwszy idzie do przedszkola i nie może się już doczekać, jednak jest trochę zdenerwowany, do czego się przyznaje (gdyby te słowa nie padły, stałby się mało wiarygodny dla odbiorców). Cocomelon niby wie, co może go spotkać, jednak potrzebuje wsparcia – najlepiej, żeby towarzyszył mu ukochany pluszak, to zapewni mu poczucie bezpieczeństwa. Cocomelon radzi zatem odbiorcom, żeby też zastanowili się nad zabraniem do przedszkola ulubionej zabawki. Dalej utrzymuje kontakt z odbiorcami przez kolejne pytania kierowane do nich. Opowiada między innymi, że dostał własną szafkę (tu interesuje się, jaki znaczek na swojej szafce mają dzieci, więc każdy mały odbiorca będzie jak najszybciej chciał się tego dowiedzieć), obecność innych dzieci gwarantuje różne zabawy – miłe spędzanie czasu przy budowaniu wieży z klocków, rysowaniu czy przeróżnych metamorfozach. Dzieci w przedszkolu uczą się śpiewać i tańczyć, mogą spróbować nowych potraw i leżakować – każdy element został tu zaprezentowany jako kolejna wspaniała przygoda, na którą nie da się narzekać. Cocomelon ekscytuje się wszystkim, jest zatem szansa, że ta postawa udzieli się odbiorcom.
Cel jest tu jeden: przygotowanie dzieci na to, co czeka je w przedszkolu. Ograniczanie stresu czy dramatycznych scen rozstania z rodzicami polega na przedstawieniu pobytu w przedszkolu w samych superlatywach. Coś, co przeważnie rodzice i tak tłumaczą maluchowi, pojawia się tu w ujęciu innego dziecka, rówieśnika – w dodatku „sławnego”. Cocomelon nie może nikogo okłamać, poza tym skoro sam sprawdził ofertę przedszkola – musi w nim być tak fajnie, jak widać w tomiku. Mały kartonowy i okrągły picture book przynosi dzieciom szereg wiadomości na temat przedszkolnych rozrywek, jest wręcz reklamą tego miejsca. Po takiej lekturze żadne dziecko nie będzie miało wątpliwości, czy w przedszkolu spotka je coś przyjemnego. Książeczka jest bardzo kolorowa: zawiera screeny z kreskówki, obrazki charakteryzujące się nie tylko obecnością różnych przedszkolnych kolegów bohatera (oraz pani), ale też zmiennością perspektywy – bardzo często ujęcia przypominają tu punkt widzenia dziecka, więc dla odbiorców staną się tym ciekawsze. Tomik został zatem w każdym elemencie przygotowany do tego, żeby zachęcić najmłodszych do przedszkola jako miejsca wielu rozrywek i ciekawych przyjaźni.
Jola Richter-Magnuszewska, Joanna Wajs: Dzicy przewodnicy. Zwierzęta w mitach, baśniach i legendach
Nasza Księgarnia, Warszawa 2021.
Opowieści o faunie
Znów znakomicie ułożyła się współpraca między ilustratorką, Jolą Ruchter-Magnuszewską i redaktorką, tu także autorką tekstów, Joanną Wajs. "Dzicy przewodnicy" to wielkoformatowy picture book edukacyjny nie tylko dla dzieci - zachwyt ta książka wzbudzi u wszystkich odbiorców. "Zwierzęta w mitach, baśniach i legendach" to przegląd ciekawostek związanych z obecnością różnych gatunków w historiach tworzonych przez człowieka. Połączenie tematu, który przyciąga dzieci - czyli kwestii zwierząt - z kulturoznawczym przeglądem dokonań literackich sprawia, że tomik długo będzie mógł służyć odbiorcom, przydając się jako pomoc w szkolnych wypracowaniach czy jako podręczny zestaw ciekawostek. "Dzicy przewodnicy" to także ilustratorski popis, mnóstwo pięknych obrazów, które składają się na osobne opowieści. Nie da się tu mówić o pełnym przeglądzie motywów zwierzęcych w literaturze, autorki musiały z wielu zagadnień zrezygnować, a inne - poskracać tak, żeby nie zamęczyć książką dziecięcych odbiorców. Nie ulega jednak wątpliwości, że powinna się ta publikacja doczekać kolejnej części, zamienić się w serię, która przyda się wszystkim. Nie ma tu reguły, że jeden gatunek zajmuje jedną stronę lub rozkładówkę: czasami trafia do jednego akapitu, czasami rozciąga się na kilka stron. Wszystko zależy od reprezentacji i od ciekawych rozwiązań w ramach mitów i legend. Autorki z lubością przyglądają się wyobraźni ludowej (i nie tylko), żeby odkrywać znaczenia oraz funkcje zwierzęcych bohaterów. Uruchamiają różne tradycje i wierzenia, baśnie i skojarzenia. Opowiadają o symbolice zwierząt w różnych tekstach i różnych epokach, sięgają do rozmaitych kultur oraz religii. Udaje im się czasem także prześledzić zmiany w opowieściach, modyfikacje i przeróbki. Odkrywają role zwierząt i sens ich obecności w rozmaitych narracjach.
Informacje są tu skrótowe i przedstawiane tak, by zapewnić czytelnikom szybki dostęp do informacji, a także - żeby rozbudzić ich ciekawość. Łatwo przyswaja się drobne akapity, mimo ich przesycenia danymi - obecność zwierząt w baśniach i wierzeniach została przedstawiona z wyczuciem i uniwersalnie. Lektura nie sprawi trudności dzieciom, ale spodoba się także dorosłym i to wielka zaleta książki - zwłaszcza że tomik nadaje się dla różnych grup czytelników. Można na podstawie zgromadzonych tu wiadomości samodzielnie szukać dalej samych historii i odkrywać to, czego esencję przedstawiły autorki, można też po prostu śledzić kolejne dane i cieszyć się nimi. To alternatywa wobec infantylnych historyjek o zwierzętach. Ambitna lektura będzie "rosnąć" razem z odbiorcami - to długoterminowa książka, opowieść, która się nie zestarzeje.
A przecież poza wartościami edukacyjnymi ma ten tomik również walor rozrywkowy. Polega on w dużej mierze na ilustracjach. Jola Richter-Magnuszewska nie rozczarowuje: proponuje obrazy klimatyczne, wielkie rozkładówki wypełnione ciekawymi deseniami, sylwetkami zwierząt w różnych ujęciach i w różnych technikach tworzenia. Nie chodzi tu o pokazanie, jak wyglądają przedstawiciele danego gatunku, a o popisy graficzne - Jola Richter-Magnuszewska zachwyca. Tworzy niezapomniany klimat, sprawia, że "Dzicy przewodnicy" to książka wyjątkowa. Nie chodzi tu o przesyt kolorów: pod tym względem tomik jest bardzo stonowany - ale sam pomysł na prezentowanie kolejnych bohaterów to coś, od czego trudno się oderwać.
Opowieści o faunie
Znów znakomicie ułożyła się współpraca między ilustratorką, Jolą Ruchter-Magnuszewską i redaktorką, tu także autorką tekstów, Joanną Wajs. "Dzicy przewodnicy" to wielkoformatowy picture book edukacyjny nie tylko dla dzieci - zachwyt ta książka wzbudzi u wszystkich odbiorców. "Zwierzęta w mitach, baśniach i legendach" to przegląd ciekawostek związanych z obecnością różnych gatunków w historiach tworzonych przez człowieka. Połączenie tematu, który przyciąga dzieci - czyli kwestii zwierząt - z kulturoznawczym przeglądem dokonań literackich sprawia, że tomik długo będzie mógł służyć odbiorcom, przydając się jako pomoc w szkolnych wypracowaniach czy jako podręczny zestaw ciekawostek. "Dzicy przewodnicy" to także ilustratorski popis, mnóstwo pięknych obrazów, które składają się na osobne opowieści. Nie da się tu mówić o pełnym przeglądzie motywów zwierzęcych w literaturze, autorki musiały z wielu zagadnień zrezygnować, a inne - poskracać tak, żeby nie zamęczyć książką dziecięcych odbiorców. Nie ulega jednak wątpliwości, że powinna się ta publikacja doczekać kolejnej części, zamienić się w serię, która przyda się wszystkim. Nie ma tu reguły, że jeden gatunek zajmuje jedną stronę lub rozkładówkę: czasami trafia do jednego akapitu, czasami rozciąga się na kilka stron. Wszystko zależy od reprezentacji i od ciekawych rozwiązań w ramach mitów i legend. Autorki z lubością przyglądają się wyobraźni ludowej (i nie tylko), żeby odkrywać znaczenia oraz funkcje zwierzęcych bohaterów. Uruchamiają różne tradycje i wierzenia, baśnie i skojarzenia. Opowiadają o symbolice zwierząt w różnych tekstach i różnych epokach, sięgają do rozmaitych kultur oraz religii. Udaje im się czasem także prześledzić zmiany w opowieściach, modyfikacje i przeróbki. Odkrywają role zwierząt i sens ich obecności w rozmaitych narracjach.
Informacje są tu skrótowe i przedstawiane tak, by zapewnić czytelnikom szybki dostęp do informacji, a także - żeby rozbudzić ich ciekawość. Łatwo przyswaja się drobne akapity, mimo ich przesycenia danymi - obecność zwierząt w baśniach i wierzeniach została przedstawiona z wyczuciem i uniwersalnie. Lektura nie sprawi trudności dzieciom, ale spodoba się także dorosłym i to wielka zaleta książki - zwłaszcza że tomik nadaje się dla różnych grup czytelników. Można na podstawie zgromadzonych tu wiadomości samodzielnie szukać dalej samych historii i odkrywać to, czego esencję przedstawiły autorki, można też po prostu śledzić kolejne dane i cieszyć się nimi. To alternatywa wobec infantylnych historyjek o zwierzętach. Ambitna lektura będzie "rosnąć" razem z odbiorcami - to długoterminowa książka, opowieść, która się nie zestarzeje.
A przecież poza wartościami edukacyjnymi ma ten tomik również walor rozrywkowy. Polega on w dużej mierze na ilustracjach. Jola Richter-Magnuszewska nie rozczarowuje: proponuje obrazy klimatyczne, wielkie rozkładówki wypełnione ciekawymi deseniami, sylwetkami zwierząt w różnych ujęciach i w różnych technikach tworzenia. Nie chodzi tu o pokazanie, jak wyglądają przedstawiciele danego gatunku, a o popisy graficzne - Jola Richter-Magnuszewska zachwyca. Tworzy niezapomniany klimat, sprawia, że "Dzicy przewodnicy" to książka wyjątkowa. Nie chodzi tu o przesyt kolorów: pod tym względem tomik jest bardzo stonowany - ale sam pomysł na prezentowanie kolejnych bohaterów to coś, od czego trudno się oderwać.
sobota, 20 listopada 2021
Dorota Sumińska: Czy ryby piją wodę? Jeszcze więcej sekretów zwierząt i ludzi
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021.
Wyjaśnienia
Kto lubi poznawać ciekawostki ze świata zwierząt i ludzi, ten koniecznie powinien sięgnąć po nową książkę Doroty Sumińskiej "Czy ryby piją wodę? Jeszcze więcej sekretów zwierząt i ludzi". Bardzo ładnie przygotowany tomik zawiera szereg pytań, które mogą zadawać dzieci - i precyzyjnych chociaż nie hermetycznych wyjaśnień autorki. To znakomita pomoc dla każdego rodzica, którego pociecha wejdzie w etap zadawania niekończących się pytań i poznawania świata. Są tu pytania dotyczące codziennych spotkań ze zwierzętami - na przykład: czy wolno całować psy, jak owady widzą świat, jak pszczoły trafiają do swojego ula i czy zwierzęta tworzą państwa. Są zagadnienia bardziej abstrakcyjne - czy zwierzęta wierzą w Boga. Sporo miejsca poświęca Dorota Sumińska również ludziom, zastanawia się, dlaczego człowiek ma w buzi ślinę, dlaczego ludzie wyglądają różnie. Znajduje miejsce na opowieści o wirusach i o budowie ciała ludzi i zwierząt - czasami porównuje różne gatunki i opowiada, co charakteryzuje ich przedstawicieli. Sięga po tematy płynące z nieporozumień - wyjaśnia, co to jest "glizda". Przedstawia przyczyny rozmaitych strachów - na przykład przed pająkami lub burzą. Odwołuje się do prostych obserwacji dziecka (dlaczego podczas kataru nie czuje się zapachów) i do bardziej skomplikowanych zjawisk (dlaczego ludzie się w sobie zakochują). Nie ma dla niej pytań dziwnych albo niewartych uwagi: nawet to, co brzmi infantylnie, zasługuje na komentarz. Tłumaczy autorka, jak czytać zachowania domowych czworonogów, uczy szacunku dla różnych gatunków. Pokazuje, czym mogą się popisać koty, a czym ludzie - zawsze szuka detalu, który może przyciągnąć maluchy. Niektóre pytania zostają rozbudowane - wyzwalają kolejne tematy, które autorka próbuje scharakteryzować celnie i bez hermetycznego języka. Odwołuje się do doświadczeń i do spostrzeżeń dzieci, stosuje bezpośrednie zwroty do nich, zadaje pytania - żeby zaangażować w odkrywanie kolejnych ciekawostek.
Każde pytanie zostaje tu opracowane fachowo i z humorem. Można się sporo dowiedzieć i sporo zapamiętać, dzięki podzieleniu wiadomości na małe porcje. Dorota Sumińska popularyzuje wiedzę, wykorzystując nośny temat. Wie, że przyciągnie najmłodszych wizją opowiadania o świecie zwierząt - i chociaż w tomiku najwięcej jest stworzeń domowych, psów i kotów (raz pojawi się też świnka morska w parze z chomikiem), znajduje miejsce także na bardziej egzotyczne kwestie. Umiejętnie zachęca do lektury przez odpowiednio podsycaną ciekawość dzieci: w pytaniach sugeruje kwestie, które domagają się natychmiastowego wytłumaczenia - następnie prezentuje upragnione przez dzieci komentarze. Pisze rzeczowo, ale nie rezygnuje z dowcipów lub z pouczeń - chodzi o to, żeby dzieci zrozumiały, że każde stworzenie zasługuje na szacunek i na godne życie. Oczywiście konstrukcja tomiku sprawia, że maluchy będą zainteresowane kolejnymi częściami opowieści, można zatem liczyć na to, że cykl nie skończy się na bestsellerowych dwóch tomach. Ważne w tej książce są jeszcze zabawne ilustracje Joanny Żero - kolorowe i przepełnione bajkowym klimatem zwierzęta zapraszają do lektury.
Wyjaśnienia
Kto lubi poznawać ciekawostki ze świata zwierząt i ludzi, ten koniecznie powinien sięgnąć po nową książkę Doroty Sumińskiej "Czy ryby piją wodę? Jeszcze więcej sekretów zwierząt i ludzi". Bardzo ładnie przygotowany tomik zawiera szereg pytań, które mogą zadawać dzieci - i precyzyjnych chociaż nie hermetycznych wyjaśnień autorki. To znakomita pomoc dla każdego rodzica, którego pociecha wejdzie w etap zadawania niekończących się pytań i poznawania świata. Są tu pytania dotyczące codziennych spotkań ze zwierzętami - na przykład: czy wolno całować psy, jak owady widzą świat, jak pszczoły trafiają do swojego ula i czy zwierzęta tworzą państwa. Są zagadnienia bardziej abstrakcyjne - czy zwierzęta wierzą w Boga. Sporo miejsca poświęca Dorota Sumińska również ludziom, zastanawia się, dlaczego człowiek ma w buzi ślinę, dlaczego ludzie wyglądają różnie. Znajduje miejsce na opowieści o wirusach i o budowie ciała ludzi i zwierząt - czasami porównuje różne gatunki i opowiada, co charakteryzuje ich przedstawicieli. Sięga po tematy płynące z nieporozumień - wyjaśnia, co to jest "glizda". Przedstawia przyczyny rozmaitych strachów - na przykład przed pająkami lub burzą. Odwołuje się do prostych obserwacji dziecka (dlaczego podczas kataru nie czuje się zapachów) i do bardziej skomplikowanych zjawisk (dlaczego ludzie się w sobie zakochują). Nie ma dla niej pytań dziwnych albo niewartych uwagi: nawet to, co brzmi infantylnie, zasługuje na komentarz. Tłumaczy autorka, jak czytać zachowania domowych czworonogów, uczy szacunku dla różnych gatunków. Pokazuje, czym mogą się popisać koty, a czym ludzie - zawsze szuka detalu, który może przyciągnąć maluchy. Niektóre pytania zostają rozbudowane - wyzwalają kolejne tematy, które autorka próbuje scharakteryzować celnie i bez hermetycznego języka. Odwołuje się do doświadczeń i do spostrzeżeń dzieci, stosuje bezpośrednie zwroty do nich, zadaje pytania - żeby zaangażować w odkrywanie kolejnych ciekawostek.
Każde pytanie zostaje tu opracowane fachowo i z humorem. Można się sporo dowiedzieć i sporo zapamiętać, dzięki podzieleniu wiadomości na małe porcje. Dorota Sumińska popularyzuje wiedzę, wykorzystując nośny temat. Wie, że przyciągnie najmłodszych wizją opowiadania o świecie zwierząt - i chociaż w tomiku najwięcej jest stworzeń domowych, psów i kotów (raz pojawi się też świnka morska w parze z chomikiem), znajduje miejsce także na bardziej egzotyczne kwestie. Umiejętnie zachęca do lektury przez odpowiednio podsycaną ciekawość dzieci: w pytaniach sugeruje kwestie, które domagają się natychmiastowego wytłumaczenia - następnie prezentuje upragnione przez dzieci komentarze. Pisze rzeczowo, ale nie rezygnuje z dowcipów lub z pouczeń - chodzi o to, żeby dzieci zrozumiały, że każde stworzenie zasługuje na szacunek i na godne życie. Oczywiście konstrukcja tomiku sprawia, że maluchy będą zainteresowane kolejnymi częściami opowieści, można zatem liczyć na to, że cykl nie skończy się na bestsellerowych dwóch tomach. Ważne w tej książce są jeszcze zabawne ilustracje Joanny Żero - kolorowe i przepełnione bajkowym klimatem zwierzęta zapraszają do lektury.
Cocomelon. Dobre słowa
Harperkids, Warszawa 2021.
Lekcja zachowania
Cocomelon to kolejny mały kreskówkowy bohater, który przydaje się jako pomoc dla rodziców w sprawach wychowawczych – daje dzieciom dobry przykład i pozwala się naśladować w najważniejszych społecznych kwestiach. Dzięki temu po pierwsze – łatwiej przekonać maluchy do wprowadzania w życie wskazówek od rodziców, po drugie – książeczki wpływają na lepsze zapamiętywanie uwag. „Dobre słowa” to kartonowy i mały picture book o ciekawym kształcie (nie ma tu rogów ani kantów, książeczka jest okrągła, a już samo to budzi zainteresowanie maluchów). Cocomelon przedstawia tutaj zestaw „magicznych” słów, które każdemu się przydadzą – i opowiada o okolicznościach ich stosowania. I tak dzieci nauczą się, kiedy mówić dzień dobry i do widzenia, kiedy – proszę, dziękuję czy przepraszam. Wybrane hasło zajmuje tu albo rozkładówkę, albo przynajmniej stronę, która za każdym razem zostaje zagospodarowana tak, by zasugerować najmłodszym możliwość samodzielnego odkrywania treści. W osobnej „chmurce” pojawia się omawiane hasło, w osobnych – okoliczności, w których trzeba go użyć. Czasami są to przykłady dla dzieci, czasami polecenia i zadania do wykonania (należy między innymi powiedzieć trzem osobom dzień dobry i zaobserwować ich reakcje – bohater przekonuje, że od słów, które podaje w książeczce, innym robi się miło i najczęściej zaczynają się uśmiechać. To wiadomość, którą chce się sprawdzić, więc maluchy powinny bardziej ochoczo stosować się do społecznych zasad). Wszystko jest tutaj podporządkowane zapamiętywaniu wychowawczych komentarzy – chodzi tylko o to, żeby dzieci przyswoiły sobie zwroty i momenty, w których się je stosuje – a także, żeby zrozumiały, dlaczego oczekuje się od nich takiego zachowania (w tym celu prezentowane są reakcje rozmówców).
Nie trzeba tu wielu pomysłów ani żadnej fabuły, wystarczy skrótowo scharakteryzować to, czego ludzie oczekują od innych i przekazać to w prostych słowach małym odbiorcom. I o ile dzieci z reguły mają dość pogadanek ze strony dorosłych, o tyle wskazówki od lubianego bajkowego bohatera mogą przechwycić chętnie i bez większego marudzenia. Zwłaszcza jeśli uda im się zaobserwować pozytywny wpływ „magicznych” słów na innych. Cocomelon nie zajmuje się tu zatem przedstawianiem swoich typowych przygód, zostaje wykorzystany dość tendencyjnie – a jednak to rozwiązanie bardzo dobrze się sprawdzi.
Kartonowa książeczka jest picture bookiem, pojawia się tu mnóstwo odpowiednio wykadrowanych screenów z kreskówki, co oznacza, że uwaga odbiorców będzie się cały czas koncentrować na ulubionym bohaterze – dzięki temu tomik jest kolorowy i przyciąga wzrok. Cocomelon to postać „trójwymiarowa”, przez co maluchom wydaje się jeszcze bardziej prawdziwa. „Dobre słowa” to tomik, który przyda się rodzicom – łatwiej będzie uczyć kilkulatki właściwych zachowań z autorytetem w postaci bajkowego bohatera.
Lekcja zachowania
Cocomelon to kolejny mały kreskówkowy bohater, który przydaje się jako pomoc dla rodziców w sprawach wychowawczych – daje dzieciom dobry przykład i pozwala się naśladować w najważniejszych społecznych kwestiach. Dzięki temu po pierwsze – łatwiej przekonać maluchy do wprowadzania w życie wskazówek od rodziców, po drugie – książeczki wpływają na lepsze zapamiętywanie uwag. „Dobre słowa” to kartonowy i mały picture book o ciekawym kształcie (nie ma tu rogów ani kantów, książeczka jest okrągła, a już samo to budzi zainteresowanie maluchów). Cocomelon przedstawia tutaj zestaw „magicznych” słów, które każdemu się przydadzą – i opowiada o okolicznościach ich stosowania. I tak dzieci nauczą się, kiedy mówić dzień dobry i do widzenia, kiedy – proszę, dziękuję czy przepraszam. Wybrane hasło zajmuje tu albo rozkładówkę, albo przynajmniej stronę, która za każdym razem zostaje zagospodarowana tak, by zasugerować najmłodszym możliwość samodzielnego odkrywania treści. W osobnej „chmurce” pojawia się omawiane hasło, w osobnych – okoliczności, w których trzeba go użyć. Czasami są to przykłady dla dzieci, czasami polecenia i zadania do wykonania (należy między innymi powiedzieć trzem osobom dzień dobry i zaobserwować ich reakcje – bohater przekonuje, że od słów, które podaje w książeczce, innym robi się miło i najczęściej zaczynają się uśmiechać. To wiadomość, którą chce się sprawdzić, więc maluchy powinny bardziej ochoczo stosować się do społecznych zasad). Wszystko jest tutaj podporządkowane zapamiętywaniu wychowawczych komentarzy – chodzi tylko o to, żeby dzieci przyswoiły sobie zwroty i momenty, w których się je stosuje – a także, żeby zrozumiały, dlaczego oczekuje się od nich takiego zachowania (w tym celu prezentowane są reakcje rozmówców).
Nie trzeba tu wielu pomysłów ani żadnej fabuły, wystarczy skrótowo scharakteryzować to, czego ludzie oczekują od innych i przekazać to w prostych słowach małym odbiorcom. I o ile dzieci z reguły mają dość pogadanek ze strony dorosłych, o tyle wskazówki od lubianego bajkowego bohatera mogą przechwycić chętnie i bez większego marudzenia. Zwłaszcza jeśli uda im się zaobserwować pozytywny wpływ „magicznych” słów na innych. Cocomelon nie zajmuje się tu zatem przedstawianiem swoich typowych przygód, zostaje wykorzystany dość tendencyjnie – a jednak to rozwiązanie bardzo dobrze się sprawdzi.
Kartonowa książeczka jest picture bookiem, pojawia się tu mnóstwo odpowiednio wykadrowanych screenów z kreskówki, co oznacza, że uwaga odbiorców będzie się cały czas koncentrować na ulubionym bohaterze – dzięki temu tomik jest kolorowy i przyciąga wzrok. Cocomelon to postać „trójwymiarowa”, przez co maluchom wydaje się jeszcze bardziej prawdziwa. „Dobre słowa” to tomik, który przyda się rodzicom – łatwiej będzie uczyć kilkulatki właściwych zachowań z autorytetem w postaci bajkowego bohatera.
piątek, 19 listopada 2021
Grażyna Bąkiewicz: Skąd te krzywe usta, Bolesławie?
Nasza Księgarnia, Warszawa 2021.
Przydomek
Julek to kolejny bohater z klasy, którą historii uczy pan Cebula. Należy do bandy Słonia, przynajmniej na razie, bo jest w tej grupie popychadłem i chłopakiem wciąż wplątywanym w kolejne afery przez uczynnych kolegów. A przecież Julek wcale nie nadaje się na łobuza. Jak wszyscy w tej klasie, on także ma specjalną umiejętność po pewnej katastrofie. Potrafi zamieniać swój palec w potrzebne akurat narzędzie - naprawi nim wszystko i nie musi nosić ciężkich przedmiotów. Ten talent może mu się przydać podczas wycieczek w przeszłość, jakie są obowiązkowym składnikiem nauki. Wiedzę wszyscy mają w małych palcach - i to naprawdę. Wystarczy postukać palcem w jakąś powierzchnię, żeby uzyskać dostęp do potrzebnych informacji. Nie trzeba wkuwać dat ani formułek, wszystko można w każdej chwili sprawdzić - szkoła przyszłości wypada zatem interesująco z perspektywy dzisiejszych czytelników. Lekcje zatem polegają nie na odtwarzaniu wiadomości, a na samodzielnym odkrywaniu tego, co niewyjaśnione. Dzieci uczą się logicznego myślenia i przeżywają liczne przygody - uczestnictwo w wydarzeniach z przeszłości daje im szansę dokonywania wyjątkowych obserwacji. Następnie te obserwacje przekuwane są na wnioski, a te prowadzą do utrwalenia wiadomości. Nie u bohaterów, a u odbiorców. Bo Grażyna Bąkiewicz znalazła świetny sposób na zapewnienie czytelnikom dostępu do wiedzy historycznej przez zabawę i rozrywkę. Seria Ale historia... to zestaw znakomitych przygód, łączących tematy szkolne, rodzinne i historyczne - a do tego ciekawa narracja, połączenie tekstu i komiksów, humoru i awantury. Za każdym razem bohater - kolejny uczeń - prezentuje wydarzenia ze swojej perspektywy. Za każdym razem także nauczyciel historii, pan Cebula, wysyła swoich podopiecznych w przeszłość z pytaniem, na które powinni znaleźć odpowiedź. W tomiku "Skąd te krzywe usta, Bolesławie" zagadnienie mieści się już w tytule: mali bohaterowie szukać będą wyjaśnienia genezy przydomka władcy. I chociaż motyw wyglądu wydaje się najbardziej oczywisty, nie zadowala nauczyciela historii. Julek i jego koledzy trafiają zatem w przeszłość i uczą się tam funkcjonować, żeby zgromadzić przydatne dane i doprowadzić do znalezienia odpowiedzi. Jak zwykle poznają tu swoich rówieśników, mogą nawiązać z nimi kontakt dzięki odpowiednim wyborom. Żeby nadać historii młodzieżowego charakteru Grażyna Bąkiewicz wprowadza też opowieści o drobnych psotach i "zakazanych" wydarzeniach, pokazuje odbiorcom, jak dzieci z klasy pana Cebuli potrafią się wygłupiać czy bawić. To ubarwia opowieść i sprawia, że chętniej się ją czyta.
Żeby nie zanudzić dzieci, autorka sięga po wyjaśnienia historyczne zamieniane na komiksy (te wprowadza Artur Nowicki). To szybki przegląd wydarzeń lub znaczeń, zestaw podsumowań oraz uwag niezbędnych do zrozumienia codzienności z dawnych lat. To wspaniała lekcja historii: łatwo przyswoić sobie wiadomości i nauczyć się wnioskowania, podążać za bohaterami, a nie za nudnym podręcznikiem. Dodatkowo Grażyna Bąkiewicz wtrąca jeszcze elementy obyczajowości z życia bohaterów: Julek nie przepada za zajęciem swoich rodziców, uznaje, że zbieranie pyłu księżycowego jest niezbyt dochodowe i raczej wstydliwe - musi dopiero przekonać się,jakie znaczenie dla wynalazków ma to zadanie. Julek przeżywa także inne dylematy, ale ich odkrywanie to już coś dla odbiorców wyczulonych na przygody. "Skąd te krzywe usta, Bolesławie" to zatem kolejna bardzo udana propozycja w bestsellerowej serii.
Przydomek
Julek to kolejny bohater z klasy, którą historii uczy pan Cebula. Należy do bandy Słonia, przynajmniej na razie, bo jest w tej grupie popychadłem i chłopakiem wciąż wplątywanym w kolejne afery przez uczynnych kolegów. A przecież Julek wcale nie nadaje się na łobuza. Jak wszyscy w tej klasie, on także ma specjalną umiejętność po pewnej katastrofie. Potrafi zamieniać swój palec w potrzebne akurat narzędzie - naprawi nim wszystko i nie musi nosić ciężkich przedmiotów. Ten talent może mu się przydać podczas wycieczek w przeszłość, jakie są obowiązkowym składnikiem nauki. Wiedzę wszyscy mają w małych palcach - i to naprawdę. Wystarczy postukać palcem w jakąś powierzchnię, żeby uzyskać dostęp do potrzebnych informacji. Nie trzeba wkuwać dat ani formułek, wszystko można w każdej chwili sprawdzić - szkoła przyszłości wypada zatem interesująco z perspektywy dzisiejszych czytelników. Lekcje zatem polegają nie na odtwarzaniu wiadomości, a na samodzielnym odkrywaniu tego, co niewyjaśnione. Dzieci uczą się logicznego myślenia i przeżywają liczne przygody - uczestnictwo w wydarzeniach z przeszłości daje im szansę dokonywania wyjątkowych obserwacji. Następnie te obserwacje przekuwane są na wnioski, a te prowadzą do utrwalenia wiadomości. Nie u bohaterów, a u odbiorców. Bo Grażyna Bąkiewicz znalazła świetny sposób na zapewnienie czytelnikom dostępu do wiedzy historycznej przez zabawę i rozrywkę. Seria Ale historia... to zestaw znakomitych przygód, łączących tematy szkolne, rodzinne i historyczne - a do tego ciekawa narracja, połączenie tekstu i komiksów, humoru i awantury. Za każdym razem bohater - kolejny uczeń - prezentuje wydarzenia ze swojej perspektywy. Za każdym razem także nauczyciel historii, pan Cebula, wysyła swoich podopiecznych w przeszłość z pytaniem, na które powinni znaleźć odpowiedź. W tomiku "Skąd te krzywe usta, Bolesławie" zagadnienie mieści się już w tytule: mali bohaterowie szukać będą wyjaśnienia genezy przydomka władcy. I chociaż motyw wyglądu wydaje się najbardziej oczywisty, nie zadowala nauczyciela historii. Julek i jego koledzy trafiają zatem w przeszłość i uczą się tam funkcjonować, żeby zgromadzić przydatne dane i doprowadzić do znalezienia odpowiedzi. Jak zwykle poznają tu swoich rówieśników, mogą nawiązać z nimi kontakt dzięki odpowiednim wyborom. Żeby nadać historii młodzieżowego charakteru Grażyna Bąkiewicz wprowadza też opowieści o drobnych psotach i "zakazanych" wydarzeniach, pokazuje odbiorcom, jak dzieci z klasy pana Cebuli potrafią się wygłupiać czy bawić. To ubarwia opowieść i sprawia, że chętniej się ją czyta.
Żeby nie zanudzić dzieci, autorka sięga po wyjaśnienia historyczne zamieniane na komiksy (te wprowadza Artur Nowicki). To szybki przegląd wydarzeń lub znaczeń, zestaw podsumowań oraz uwag niezbędnych do zrozumienia codzienności z dawnych lat. To wspaniała lekcja historii: łatwo przyswoić sobie wiadomości i nauczyć się wnioskowania, podążać za bohaterami, a nie za nudnym podręcznikiem. Dodatkowo Grażyna Bąkiewicz wtrąca jeszcze elementy obyczajowości z życia bohaterów: Julek nie przepada za zajęciem swoich rodziców, uznaje, że zbieranie pyłu księżycowego jest niezbyt dochodowe i raczej wstydliwe - musi dopiero przekonać się,jakie znaczenie dla wynalazków ma to zadanie. Julek przeżywa także inne dylematy, ale ich odkrywanie to już coś dla odbiorców wyczulonych na przygody. "Skąd te krzywe usta, Bolesławie" to zatem kolejna bardzo udana propozycja w bestsellerowej serii.
czwartek, 18 listopada 2021
Bartek Kieżun: Hiszpania do zjedzenia
Buchmann, Warszawa 2021.
Wyprawa
W zestawie książek okołokulinarnych, jaki dzisiaj pojawia się na rynku, każdy znajdzie coś dla siebie - można przebierać między publikacjami tematycznymi i "kulturoznawczymi", tymi, które pozwalają poznać różne miejsca z perspektywy potraw i smaków oraz tymi, które koncentrują się na wykorzystaniu konkretnego składnika. "Hiszpania do zjedzenia" Bartka Kieżuna to olbrzymia księga, w której przepisy jednak schodzą na drugi plan, ważniejszy jest kraj i doświadczenia autora związane z odkrywaniem kolejnych miejsc. Każdy przepis w tej książce - a czasami połączenie dwóch przepisów - zostaje poprzedzony długim wprowadzeniem. Tu autor dzieli się swoimi przeżyciami. Raczej ucieka od zapraszania czytelników do swojej prywatności, jest ostrożny i zdystansowany, bardzo stara się nie mówić wszystkiego i nie zdradzać każdego swojego kroku w Hiszpanii, ale chce, żeby czytelnicy zrozumieli, co zainspirowało go do skosztowania niektórych potraw, albo - z jakiego powodu sięga po konkretne przepisy. Bartek Kieżun próbuje stać się przewodnikiem po Hiszpanii od strony historycznej i geograficznej czy turystycznej. Przytacza całe rozbudowane opowieści o tym, co wydarzyło się kiedyś, tłumaczy, co warto zobaczyć i gdzie się wybrać, żeby najpełniej doświadczać Hiszpanii. W tych popisach tylko trochę miejsca zostawia na opowieść o własnych poczynaniach - pozwala czytelnikom podążać za sobą, przynajmniej odrobinę, po to, żeby nie zapomnieli o indywidualnym charakterze opowieści. Znacznie więcej energii zabiera mu jednak przedstawianie wiadomości. To coś dla odbiorców, którzy nie przepadają za prywatnymi wynurzeniami podróżników i są zmęczeni blogerskimi prostymi notatkami: Bartek Kieżun zachowuje się tak, jakby chciał wyedukować odbiorców. Niekoniecznie z tematu hiszpańskiej kuchni - potrawy to częściej finał opowieści niż ich treść. Tworzy przy okazji własny rejestr podróży i wyborów z trasy: sam najlepiej będzie się orientować w tej eskapadzie, czytelnikom bardziej zasugeruje, dokąd można się udać. Dzieli się wrażeniami i rozczarowaniami, ale także przypadkowymi odkryciami - stawia na impulsy i na rozwiązania nieoczywiste, żeby przyciągnąć odbiorców także brakiem przewidywalności. Hiszpania w tym ujęciu może być na nowo odkrywana także przez ludzi, którzy do tego kraju zwykle podróżują. Bartek Kieżun chce się wyróżniać, zarówno na rynku literatury podróżniczej, jak i wśród kulinariów.
W samych przepisach nie wprowadza rewolucji: podaje składniki i dość szczegółowe zasady przyrządzania, zdarza mu się odchodzenie od składników, które trudno dostać - proponuje modyfikacje przepisów i rozwiązania dla tych, którzy nie chcą szukać tego, co potrzebne. Atrakcyjne wielkoformatowe zdjęcia potraw rozbudzają apetyty - to coś dla wzrokowców, którym wygląd dania ułatwi podjęcie decyzji o jego przyrządzeniu. Co ciekawe, w tej książce ukrywa się porządek wprowadzanych przepisów: istnieje, ale za sprawą prowadzonej kulturowo-turystycznej narracji czytelnicy zostaną odsunięci od kuchennych wyborów. Tu przepisy stają się tylko dodatkiem do lektury pełnej wartościowych treści. I nawet jeśli Bartek Kieżun nie do końca potrafi pociągnąć za sobą masową publiczność - nie ma daru błyskotliwego opowiadania i przekuwania na anegdoty swoich doświadczeń - to przecież ma do zaoferowania bardzo dużo. "Hiszpania do zjedzenia" to książka potężna, która przykuwa wzrok.
Wyprawa
W zestawie książek okołokulinarnych, jaki dzisiaj pojawia się na rynku, każdy znajdzie coś dla siebie - można przebierać między publikacjami tematycznymi i "kulturoznawczymi", tymi, które pozwalają poznać różne miejsca z perspektywy potraw i smaków oraz tymi, które koncentrują się na wykorzystaniu konkretnego składnika. "Hiszpania do zjedzenia" Bartka Kieżuna to olbrzymia księga, w której przepisy jednak schodzą na drugi plan, ważniejszy jest kraj i doświadczenia autora związane z odkrywaniem kolejnych miejsc. Każdy przepis w tej książce - a czasami połączenie dwóch przepisów - zostaje poprzedzony długim wprowadzeniem. Tu autor dzieli się swoimi przeżyciami. Raczej ucieka od zapraszania czytelników do swojej prywatności, jest ostrożny i zdystansowany, bardzo stara się nie mówić wszystkiego i nie zdradzać każdego swojego kroku w Hiszpanii, ale chce, żeby czytelnicy zrozumieli, co zainspirowało go do skosztowania niektórych potraw, albo - z jakiego powodu sięga po konkretne przepisy. Bartek Kieżun próbuje stać się przewodnikiem po Hiszpanii od strony historycznej i geograficznej czy turystycznej. Przytacza całe rozbudowane opowieści o tym, co wydarzyło się kiedyś, tłumaczy, co warto zobaczyć i gdzie się wybrać, żeby najpełniej doświadczać Hiszpanii. W tych popisach tylko trochę miejsca zostawia na opowieść o własnych poczynaniach - pozwala czytelnikom podążać za sobą, przynajmniej odrobinę, po to, żeby nie zapomnieli o indywidualnym charakterze opowieści. Znacznie więcej energii zabiera mu jednak przedstawianie wiadomości. To coś dla odbiorców, którzy nie przepadają za prywatnymi wynurzeniami podróżników i są zmęczeni blogerskimi prostymi notatkami: Bartek Kieżun zachowuje się tak, jakby chciał wyedukować odbiorców. Niekoniecznie z tematu hiszpańskiej kuchni - potrawy to częściej finał opowieści niż ich treść. Tworzy przy okazji własny rejestr podróży i wyborów z trasy: sam najlepiej będzie się orientować w tej eskapadzie, czytelnikom bardziej zasugeruje, dokąd można się udać. Dzieli się wrażeniami i rozczarowaniami, ale także przypadkowymi odkryciami - stawia na impulsy i na rozwiązania nieoczywiste, żeby przyciągnąć odbiorców także brakiem przewidywalności. Hiszpania w tym ujęciu może być na nowo odkrywana także przez ludzi, którzy do tego kraju zwykle podróżują. Bartek Kieżun chce się wyróżniać, zarówno na rynku literatury podróżniczej, jak i wśród kulinariów.
W samych przepisach nie wprowadza rewolucji: podaje składniki i dość szczegółowe zasady przyrządzania, zdarza mu się odchodzenie od składników, które trudno dostać - proponuje modyfikacje przepisów i rozwiązania dla tych, którzy nie chcą szukać tego, co potrzebne. Atrakcyjne wielkoformatowe zdjęcia potraw rozbudzają apetyty - to coś dla wzrokowców, którym wygląd dania ułatwi podjęcie decyzji o jego przyrządzeniu. Co ciekawe, w tej książce ukrywa się porządek wprowadzanych przepisów: istnieje, ale za sprawą prowadzonej kulturowo-turystycznej narracji czytelnicy zostaną odsunięci od kuchennych wyborów. Tu przepisy stają się tylko dodatkiem do lektury pełnej wartościowych treści. I nawet jeśli Bartek Kieżun nie do końca potrafi pociągnąć za sobą masową publiczność - nie ma daru błyskotliwego opowiadania i przekuwania na anegdoty swoich doświadczeń - to przecież ma do zaoferowania bardzo dużo. "Hiszpania do zjedzenia" to książka potężna, która przykuwa wzrok.
środa, 17 listopada 2021
Cameron Bloom, Bradley Trevor Greive: Penguin Bloom. Ptak, który ocalił rodzinę
Media Rodzina, Poznań 2021.
Przyjaźń
Nie jest to ani pełnowymiarowa opowieść z gatunku literatura faktu, ani książka motywacyjna - to historia, która zwraca uwagę przede wszystkim ze względu na temat i na niezwykłą więź między rodziną i ocaloną sroką. "Penguin Bloom. Ptak, który ocalił rodzinę" to publikacja familijna, która za sprawą ekranizacji może trafić do szerokiego grona odbiorców. Cameron Bloom i Bradley Trevor Greive podsuwają odbiorcom historię opartą na silnych wzruszeniach i na doświadczeniach, które niejedną rodzinę mogłyby zniszczyć. Oto kochający mąż i ojciec, wielbiący swoją żonę. Przedstawia rozwój relacji - od pierwszego zauroczenia kobietą, przez cechy jej charakteru wskazujące na wyjątkowość, aż po wypadek, który o mało co nie zakończył się tragicznie. Sam Bloom, która została sparaliżowana, straciła radość życia i marzenia, co gorsza - wypadek zdarzył się na oczach dzieci, więc nie udało się uchronić najmłodszych przed traumami.
Mąż, który prowadzi narrację, przez cały czas koncentruje się na podkreślaniu wyjątkowości żony. Peany na cześć jej dzielności i wytrzymałości, słowa uznania i hasła motywacyjne - nie składają się może na atrakcyjną z perspektywy odbiorców lekturę, ale mają swój głębszy sens: chodzi tu przecież o zaznaczenie wielkiej miłości, która zapewnia stabilizację w każdych okolicznościach. Sam urasta do rangi bohaterki, wszystko, co robi, zasługuje na komplementy. I nawet jeśli przeżywa chwile załamania - co w przypadku gwałtownego przerwania zwyczajności nie dziwi - potrafi się pozbierać i funkcjonować dalej dla siebie i najbliższych. W tym wszystkim pojawia się ptak. Mała sroka, którą trzeba uratować - zupełnie tak jak Sam. Sroka błyskawicznie podbija serca domowników, prezentuje rozmaite sztuczki i zapewnia wsparcie w trudnych chwilach. Penguin Bloom faktycznie ma moc ocalania: daje dobry przykład swoją wytrzymałością i dążeniem do wyzdrowienia. Podstawowa narracja w tej książce wypełniona jest zatem sentymentami i wyrazami uznania - czy to dla Sam, czy dla Penguin. Do książki dołączony został jeszcze tekst napisany przez Sam Bloom i kierowany do ludzi, którzy nagle znaleźli się w podobnej trudnej sytuacji. Tu autorka nie zajmuje się eksponowaniem roli miłości w pokonywaniu problemów: skupia się na aspektach bardziej praktycznych. Podpowiada, jak szukać pomocy i jak nie tracić nadziei.
Jednak w tomiku "Penguin Bloom. Ptak, który ocalił rodzinę" najważniejsza staje się dokumentacja zdjęciowa. Mnóstwo tu wielkoformatowych fotografii, które przedstawiają Penguin podczas radosnych zabaw z pociechami Bloomów albo z Sam. To scenki, które najbardziej będą wzruszać i rozbawiać: okazuje się, że sroka jest wyjątkowo mądra i potrafi wiele rzeczy, których odbiorcy nie spodziewaliby się po ptaku. Widać na tych zdjęciach miłość i przywiązanie, widać też pomysłowość. Udaje się autorom fotografii oddać niezwykłość tego członka rodziny. Nie chodzi tu przecież o wytresowanie dzikiego zwierzęcia, w treści książki zresztą pojawia się informacja o tym, jak pozwolić Penguin na powrót do natury - jednak fotografie pokazują Penguin, która uwielbia rozmaite figle i popisy. I to najbardziej przyciągnie do lektury odbiorców.
Przyjaźń
Nie jest to ani pełnowymiarowa opowieść z gatunku literatura faktu, ani książka motywacyjna - to historia, która zwraca uwagę przede wszystkim ze względu na temat i na niezwykłą więź między rodziną i ocaloną sroką. "Penguin Bloom. Ptak, który ocalił rodzinę" to publikacja familijna, która za sprawą ekranizacji może trafić do szerokiego grona odbiorców. Cameron Bloom i Bradley Trevor Greive podsuwają odbiorcom historię opartą na silnych wzruszeniach i na doświadczeniach, które niejedną rodzinę mogłyby zniszczyć. Oto kochający mąż i ojciec, wielbiący swoją żonę. Przedstawia rozwój relacji - od pierwszego zauroczenia kobietą, przez cechy jej charakteru wskazujące na wyjątkowość, aż po wypadek, który o mało co nie zakończył się tragicznie. Sam Bloom, która została sparaliżowana, straciła radość życia i marzenia, co gorsza - wypadek zdarzył się na oczach dzieci, więc nie udało się uchronić najmłodszych przed traumami.
Mąż, który prowadzi narrację, przez cały czas koncentruje się na podkreślaniu wyjątkowości żony. Peany na cześć jej dzielności i wytrzymałości, słowa uznania i hasła motywacyjne - nie składają się może na atrakcyjną z perspektywy odbiorców lekturę, ale mają swój głębszy sens: chodzi tu przecież o zaznaczenie wielkiej miłości, która zapewnia stabilizację w każdych okolicznościach. Sam urasta do rangi bohaterki, wszystko, co robi, zasługuje na komplementy. I nawet jeśli przeżywa chwile załamania - co w przypadku gwałtownego przerwania zwyczajności nie dziwi - potrafi się pozbierać i funkcjonować dalej dla siebie i najbliższych. W tym wszystkim pojawia się ptak. Mała sroka, którą trzeba uratować - zupełnie tak jak Sam. Sroka błyskawicznie podbija serca domowników, prezentuje rozmaite sztuczki i zapewnia wsparcie w trudnych chwilach. Penguin Bloom faktycznie ma moc ocalania: daje dobry przykład swoją wytrzymałością i dążeniem do wyzdrowienia. Podstawowa narracja w tej książce wypełniona jest zatem sentymentami i wyrazami uznania - czy to dla Sam, czy dla Penguin. Do książki dołączony został jeszcze tekst napisany przez Sam Bloom i kierowany do ludzi, którzy nagle znaleźli się w podobnej trudnej sytuacji. Tu autorka nie zajmuje się eksponowaniem roli miłości w pokonywaniu problemów: skupia się na aspektach bardziej praktycznych. Podpowiada, jak szukać pomocy i jak nie tracić nadziei.
Jednak w tomiku "Penguin Bloom. Ptak, który ocalił rodzinę" najważniejsza staje się dokumentacja zdjęciowa. Mnóstwo tu wielkoformatowych fotografii, które przedstawiają Penguin podczas radosnych zabaw z pociechami Bloomów albo z Sam. To scenki, które najbardziej będą wzruszać i rozbawiać: okazuje się, że sroka jest wyjątkowo mądra i potrafi wiele rzeczy, których odbiorcy nie spodziewaliby się po ptaku. Widać na tych zdjęciach miłość i przywiązanie, widać też pomysłowość. Udaje się autorom fotografii oddać niezwykłość tego członka rodziny. Nie chodzi tu przecież o wytresowanie dzikiego zwierzęcia, w treści książki zresztą pojawia się informacja o tym, jak pozwolić Penguin na powrót do natury - jednak fotografie pokazują Penguin, która uwielbia rozmaite figle i popisy. I to najbardziej przyciągnie do lektury odbiorców.
wtorek, 16 listopada 2021
Witold Szabłowski: Rosja od kuchni. Jak zbudować imperium nożem, chochlą i widelcem
W.A.B., Warszawa 2021.
Przepisy
Witold Szabłowski wkracza na rynek przesycony niemal książkami kulinarnymi i opowieściami – zwłaszcza geograficznymi – prezentującymi kulturę i potrawy różnych regionów. Trochę prześmiewczo, a trochę ku przestrodze tworzy opowieść „Rosja od kuchni. Jak zbudować imperium nożem, chochlą i widelcem”, w kolejnych rozdziałach przyglądając się różnym momentom przeszłości od strony kuchni i potraw podawanych nie tylko władcom. Obok zamordowania Romanowów i Wielkiego Głodu na Ukrainie znajdą się tu między innymi relacje o karmieniu kosmonautów i o gotowaniu dla tych, którzy usuwali skutki katastrofy elektrowni atomowej w Czarnobylu. Są tu scenki z wojny w Afganistanie i spotkania na szczycie, wszystkim towarzyszy refleksja o rodzajach potraw i ulubionych daniach. A czasami – o daniach tworzonych z tego, co udało się znaleźć. Raczej Witold Szabłowski apetytów nie rozbudzi, chociaż czasami podaje przepisy na wybrane potrawy, zdarza się – że bardzo wykwintne. Czasami zdradza sekrety (car, który lubi na śniadanie zjeść jedno lub dwa jajka, ale posiłki trzeba mu przyrządzać i podawać zgodnie z ceremoniałem), czasami przypomina o „ludzkich” odruchach (kucharka, która żołnierzy – młodszych od siebie o dwie dekady – karmi, układając buzie z rzodkiewek). Szuka autor informacji tam, gdzie dociera się rzadko, przedstawia kucharzy i ludzi odpowiedzialnych za jadłospisy, wyciąga ich z tła i oddaje głos. Sam nie pozostaje w cieniu: zdarza się, że ironicznie komentuje opinie przefiltrowane przez partyjne schematy, nie daje sobie wmawiać, że ktoś, kto ma krew wielu na rękach, był ideałem. Naraża się przez to niekiedy swoim rozmówcom, ale wprowadza też do książki element humorystyczny – o co w zasadzie trudno przy tak okrutnych tematach. Bo jedzenie jest tu tylko pretekstem do pokazywania tego, co działo się z ludźmi, do przywoływania tragedii i do zwracania uwagi na mroczne strony historii. Autor czasami będzie brał udział w nietypowych ekshumacjach: wykopywanie ludzkich szczątków z sadzawki nie rozbudzi apetytu, podobnie jak informacje o tym, z czego w czasach wielkiego głodu można było robić chleb. Rzadko zdarzają się tak wielkie dysonanse jak w przypadku sposobów na popularyzowanie wiedzy o czasach głodu: internetowa strona z przepisami na posiłki może szokować, jednak spełnia swoją rolę. Relaksująca może być za to relacja z przygotowywania jedzenia do zabrania w kosmos – Witold Szabłowski pisze między innymi o tym, dlaczego Gagarin nie chciał wziąć ze sobą cebuli.
Każdy rozdział w tym tomie to odrębna narracja, inny pomysł na przedstawianie ponurej zwykle rzeczywistości. Historia od kuchni to sposób na zaintrygowanie czytelników tematem, ale też ironiczne odejście od trendów na rynku. Ten autor nie zawodzi: proponuje reportaże gęste i wypełnione wiadomościami. Przegląd z przeszłości zamienia się tu w zestaw wydarzeń wciąż wstrząsających i żywych. W kontekście zgromadzonych danych same przepisy wybrzmiewają jak dodatkowy dowcip – chociaż czytelnikom tomu „Rosja od kuchni” raczej nie będzie zbyt często do śmiechu.
Przepisy
Witold Szabłowski wkracza na rynek przesycony niemal książkami kulinarnymi i opowieściami – zwłaszcza geograficznymi – prezentującymi kulturę i potrawy różnych regionów. Trochę prześmiewczo, a trochę ku przestrodze tworzy opowieść „Rosja od kuchni. Jak zbudować imperium nożem, chochlą i widelcem”, w kolejnych rozdziałach przyglądając się różnym momentom przeszłości od strony kuchni i potraw podawanych nie tylko władcom. Obok zamordowania Romanowów i Wielkiego Głodu na Ukrainie znajdą się tu między innymi relacje o karmieniu kosmonautów i o gotowaniu dla tych, którzy usuwali skutki katastrofy elektrowni atomowej w Czarnobylu. Są tu scenki z wojny w Afganistanie i spotkania na szczycie, wszystkim towarzyszy refleksja o rodzajach potraw i ulubionych daniach. A czasami – o daniach tworzonych z tego, co udało się znaleźć. Raczej Witold Szabłowski apetytów nie rozbudzi, chociaż czasami podaje przepisy na wybrane potrawy, zdarza się – że bardzo wykwintne. Czasami zdradza sekrety (car, który lubi na śniadanie zjeść jedno lub dwa jajka, ale posiłki trzeba mu przyrządzać i podawać zgodnie z ceremoniałem), czasami przypomina o „ludzkich” odruchach (kucharka, która żołnierzy – młodszych od siebie o dwie dekady – karmi, układając buzie z rzodkiewek). Szuka autor informacji tam, gdzie dociera się rzadko, przedstawia kucharzy i ludzi odpowiedzialnych za jadłospisy, wyciąga ich z tła i oddaje głos. Sam nie pozostaje w cieniu: zdarza się, że ironicznie komentuje opinie przefiltrowane przez partyjne schematy, nie daje sobie wmawiać, że ktoś, kto ma krew wielu na rękach, był ideałem. Naraża się przez to niekiedy swoim rozmówcom, ale wprowadza też do książki element humorystyczny – o co w zasadzie trudno przy tak okrutnych tematach. Bo jedzenie jest tu tylko pretekstem do pokazywania tego, co działo się z ludźmi, do przywoływania tragedii i do zwracania uwagi na mroczne strony historii. Autor czasami będzie brał udział w nietypowych ekshumacjach: wykopywanie ludzkich szczątków z sadzawki nie rozbudzi apetytu, podobnie jak informacje o tym, z czego w czasach wielkiego głodu można było robić chleb. Rzadko zdarzają się tak wielkie dysonanse jak w przypadku sposobów na popularyzowanie wiedzy o czasach głodu: internetowa strona z przepisami na posiłki może szokować, jednak spełnia swoją rolę. Relaksująca może być za to relacja z przygotowywania jedzenia do zabrania w kosmos – Witold Szabłowski pisze między innymi o tym, dlaczego Gagarin nie chciał wziąć ze sobą cebuli.
Każdy rozdział w tym tomie to odrębna narracja, inny pomysł na przedstawianie ponurej zwykle rzeczywistości. Historia od kuchni to sposób na zaintrygowanie czytelników tematem, ale też ironiczne odejście od trendów na rynku. Ten autor nie zawodzi: proponuje reportaże gęste i wypełnione wiadomościami. Przegląd z przeszłości zamienia się tu w zestaw wydarzeń wciąż wstrząsających i żywych. W kontekście zgromadzonych danych same przepisy wybrzmiewają jak dodatkowy dowcip – chociaż czytelnikom tomu „Rosja od kuchni” raczej nie będzie zbyt często do śmiechu.
poniedziałek, 15 listopada 2021
Małgorzata Gutowska-Adamczyk: Osiedle Sielanka. Sąsiedzi
Prószyński i S-ka, Warszawa 2021.
Wspólnota
Dość długo kazała Małgorzata Gutowska-Adamczyk czekać odbiorczyniom na drugą część cyklu Osiedle Sielanka. "Sąsiedzi" wkraczają na rynek i uprzytomnią czytelniczkom, że zawsze warto walczyć o swoje prawa, zwłaszcza gdy w grę wchodzi obrona najbliższego otoczenia. Perypetie wielu bohaterów przeplatają się ze sobą, autorka wprowadza i wątki niemal romansowe, i - kryminalne. Bardzo dużo tu spraw społecznych, a czasami nawet nawiązań do aktualnych politycznych wydarzeń - na szczęście Małgorzata Gutowska-Adamczyk pisze tak, że powieść nie zestarzeje się zbyt łatwo, nie trzeba będzie szukać informacji na temat przeszłości, żeby odkryć, w co angażują się bohaterki.
Mieszkańców osiedla Sielanka nie trzeba już przedstawiać. Każdy z nich boryka się z innymi problemami. Arleta przeżywa mocno spadek Numeru Czwartego na liście najbogatszych Polaków - ma powody do niepokoju, udało jej się bowiem wreszcie znaleźć pomoc domową, która opanuje chaos w rodzinie. Trzy Ukrainki, które zajmą się gotowaniem, sprzątaniem i opieką nad dziećmi to sygnał wprowadzania nowych zasad, które niekoniecznie przypadną do gustu gwieździe. Ale Arleta nie ma czasu na wybrzydzanie: powinna zadbać o swoją karierę. A ponieważ jest dosyć sprytna, spróbuje wykorzystać do własnych celów zauroczonego nią dewelopera. Marian Jakubek, przyczyna wszystkich zmartwień okolicznych mieszkańców, ogarnięty żądzą zarabiania za wszelką cenę, wdaje się w rozmaite nieczyste interesy - nie wie jeszcze, że miejscowi próbują zapobiec jego patodeweloperskim skłonnościom i są coraz bliżej odkrycia możliwości zablokowania działań firmy Jakubex. Starsze panie także nie siedzą z założonymi rękami. Chociaż jedna z nich cierpi na zaniki pamięci, nie daje się chorobie i szuka normalności - wszystkie usiłują przydać się lokalnej społeczności. Mają sporo pomysłów i czasami wystarczy im wskazać odpowiedni kierunek, żeby poradziły sobie z każdym wrogiem. Rozmaite intrygi i doświadczenia sprawiają, że emerytki mogą nawet przyjść z pomocą w kryzysowej sytuacji. Bo przecież dawni wrogowie nie odpuszczają: pojawią się niespodziewanie, żeby postawić na swoim na przekór wszystkiemu. Każdy boryka się z innymi kłopotami, jednak nigdy nie samotnie: zawsze w odpowiednim momencie pojawia się ktoś, kto doradzi albo zadziała tak, by kryzys nie rozrósł się ponad miarę. I chociaż na osiedlu Sielanka trudno mówić o spokoju, codzienność nie szarpie nerwów czytelniczek. Małgorzata Gutowska-Adamczyk bardzo umiejętnie prowadzi tę opowieść. Jedynym mankamentem stają się tu sepleniące wywody przemądrzałych kilkulatków: to, chociaż wprowadza aspekt komiczny do książki, wypada okropnie i męcząco.
Cykl o osiedlu Sielanka przeznaczony jest dla tych czytelniczek, które lubią obyczajówki, ale niekoniecznie obciążone rysem historycznym - Gutowska-Adamczyk zdecydowanie lepsza jest w narracjach odnoszących się do dalekiej przeszłości, w teraźniejszości opowieść wydaje się momentami infantylna, jednak dzięki wielości zdarzeń łatwiej ją zaakceptować. "Sąsiedzi" to książka atrakcyjna dla czytelniczek poszukujących błyskawicznej rozrywki. Autorka przypomina o roli lokalnych społeczności, uczy, jak dbać o swoje prawa - sugeruje też, że ludzie nie są skazani na poszukujących łatwego zarobku i nieuczciwych deweloperów, bo jeśli się zjednoczą, wygrają ze wszystkimi. Oczywiście autorka przygotowuje odbiorców na kolejną część serii - chce, żeby każdy czekał na następną relację z osiedla Sielanka. A że proponuje dynamiczną i zabawną historię, przyciągnie wiele osób do lektury.
Wspólnota
Dość długo kazała Małgorzata Gutowska-Adamczyk czekać odbiorczyniom na drugą część cyklu Osiedle Sielanka. "Sąsiedzi" wkraczają na rynek i uprzytomnią czytelniczkom, że zawsze warto walczyć o swoje prawa, zwłaszcza gdy w grę wchodzi obrona najbliższego otoczenia. Perypetie wielu bohaterów przeplatają się ze sobą, autorka wprowadza i wątki niemal romansowe, i - kryminalne. Bardzo dużo tu spraw społecznych, a czasami nawet nawiązań do aktualnych politycznych wydarzeń - na szczęście Małgorzata Gutowska-Adamczyk pisze tak, że powieść nie zestarzeje się zbyt łatwo, nie trzeba będzie szukać informacji na temat przeszłości, żeby odkryć, w co angażują się bohaterki.
Mieszkańców osiedla Sielanka nie trzeba już przedstawiać. Każdy z nich boryka się z innymi problemami. Arleta przeżywa mocno spadek Numeru Czwartego na liście najbogatszych Polaków - ma powody do niepokoju, udało jej się bowiem wreszcie znaleźć pomoc domową, która opanuje chaos w rodzinie. Trzy Ukrainki, które zajmą się gotowaniem, sprzątaniem i opieką nad dziećmi to sygnał wprowadzania nowych zasad, które niekoniecznie przypadną do gustu gwieździe. Ale Arleta nie ma czasu na wybrzydzanie: powinna zadbać o swoją karierę. A ponieważ jest dosyć sprytna, spróbuje wykorzystać do własnych celów zauroczonego nią dewelopera. Marian Jakubek, przyczyna wszystkich zmartwień okolicznych mieszkańców, ogarnięty żądzą zarabiania za wszelką cenę, wdaje się w rozmaite nieczyste interesy - nie wie jeszcze, że miejscowi próbują zapobiec jego patodeweloperskim skłonnościom i są coraz bliżej odkrycia możliwości zablokowania działań firmy Jakubex. Starsze panie także nie siedzą z założonymi rękami. Chociaż jedna z nich cierpi na zaniki pamięci, nie daje się chorobie i szuka normalności - wszystkie usiłują przydać się lokalnej społeczności. Mają sporo pomysłów i czasami wystarczy im wskazać odpowiedni kierunek, żeby poradziły sobie z każdym wrogiem. Rozmaite intrygi i doświadczenia sprawiają, że emerytki mogą nawet przyjść z pomocą w kryzysowej sytuacji. Bo przecież dawni wrogowie nie odpuszczają: pojawią się niespodziewanie, żeby postawić na swoim na przekór wszystkiemu. Każdy boryka się z innymi kłopotami, jednak nigdy nie samotnie: zawsze w odpowiednim momencie pojawia się ktoś, kto doradzi albo zadziała tak, by kryzys nie rozrósł się ponad miarę. I chociaż na osiedlu Sielanka trudno mówić o spokoju, codzienność nie szarpie nerwów czytelniczek. Małgorzata Gutowska-Adamczyk bardzo umiejętnie prowadzi tę opowieść. Jedynym mankamentem stają się tu sepleniące wywody przemądrzałych kilkulatków: to, chociaż wprowadza aspekt komiczny do książki, wypada okropnie i męcząco.
Cykl o osiedlu Sielanka przeznaczony jest dla tych czytelniczek, które lubią obyczajówki, ale niekoniecznie obciążone rysem historycznym - Gutowska-Adamczyk zdecydowanie lepsza jest w narracjach odnoszących się do dalekiej przeszłości, w teraźniejszości opowieść wydaje się momentami infantylna, jednak dzięki wielości zdarzeń łatwiej ją zaakceptować. "Sąsiedzi" to książka atrakcyjna dla czytelniczek poszukujących błyskawicznej rozrywki. Autorka przypomina o roli lokalnych społeczności, uczy, jak dbać o swoje prawa - sugeruje też, że ludzie nie są skazani na poszukujących łatwego zarobku i nieuczciwych deweloperów, bo jeśli się zjednoczą, wygrają ze wszystkimi. Oczywiście autorka przygotowuje odbiorców na kolejną część serii - chce, żeby każdy czekał na następną relację z osiedla Sielanka. A że proponuje dynamiczną i zabawną historię, przyciągnie wiele osób do lektury.
niedziela, 14 listopada 2021
Dr Becky Smethurst: Kosmos. 10 rzeczy, które należy o nim wiedzieć. 14 miliardów lat dla zabieganych
Marginesy, Warszawa 2021.
Wszechświat w wyjaśnieniach
Zwykle tego typu publikacje najlepiej trafiają do najmłodszych, jednak forma pytań i wyjaśnień coraz częściej wykorzystywana jest też w książkach popularnonaukowych i popularyzatorskich dla dorosłych. Dr Becky Smethurst wykłada na uczelni, ale poza tym jest youtuberką i w tej roli zdobywa największą popularność: w cotygodniowych prezentacjach opowiada o zagadkach z kosmosu – do tego prowadzi też inne kanały, w których dzieli się wiedzą z astronomii i fizyki. Wie doskonale, jak trafiać do szerokiego grona odbiorców – unika hermetycznego stylu i stawia na rozbudzanie ciekawości. „Kosmos. 10 rzeczy, które należy o nim wiedzieć. 14 miliardów lat dla zabieganych” to publikacja tej autorki – wiążąca się z lubianą przez czytelników formą i nastawieniem na ciekawostki. Autorka przypomina, że wiele dzisiejszych teorii może się w perspektywie czasu zamienić w błędne przekonania, zachęca do zadawania pytań i do poszukiwania odpowiedzi – ale przede wszystkim do bycia ciekawym świata. Oprowadza czytelników po wszechświecie, jednak potrafi też zaznaczyć miejsca niewyjaśnione, pokazać, z jakimi wyzwaniami mierzą się uczeni i dlaczego niektórych kwestii nie da się na razie rozstrzygnąć. Zaprasza do prawdziwej przygody związanej ze zdobywaniem wiedzy. Jednocześnie pisze w bardzo prosty i bardzo przystępny sposób. Rozdziały są tu ultrakrótkie i wypełnione czytelnymi przykładami czy porównaniami działającymi na wyobraźnię – liczy się umiejętność dotarcia do odbiorców i zasugerowania im całego szeregu dodatkowych zjawisk, które warto przeanalizować. I tak na przykład w otwierającym zestaw dziesięciu pytań rozdziale „Dlaczego grawitacja jest ważna” Becky Smethurst porusza szereg tematów związanych z Księżycem, sprawdza, skąd wzięły się te obiekty i jak grawitacja oddziałuje na galaktyki. Kiedy tłumaczy jakieś zagadnienie, jest w stanie bez trudu przełączać się między wiadomościami z różnych dziedzin, żeby uzupełnić nimi wiedzę odbiorców i wskazać uzasadnienia dla kolejnych teorii. Radzi sobie z opowiadaniem o kosmosie także dzięki pozostawaniu blisko zwykłego życia: sięga po skojarzenia, które są dla czytelników w pełni zrozumiałe. Nie trzeba być wybitnym uczonym, żeby pojąć specyfikę zagadnień poruszanych przez autorkę: popularyzowanie wiedzy zamienia się tu w lekturową zabawę. Książka napisana jest lekko i przynosi sporo ciekawostek, ma też mnóstwo „odnóg”, które zaintrygują czytelników. Becky Smethurst stara się jednak nie przytłaczać odbiorców wiedzą. Nie pokazuje im, ile mają do zbadania i samodzielnego sprawdzenia, ile tematów ze szkoły powinni sobie przypomnieć, żeby swobodnie poruszać się w świecie astronomii i w kosmicznych zagadnieniach – dba o to, żeby całość wybrzmiewała dowcipnie i prosto. Udaje jej się ukryć ogrom pracy badawczej – chodzi przecież o to, żeby lektura przynosiła czytelnikom rozrywkę. Ta książka jest bardzo krótka, można dzięki niej przekonać się, czy w ogóle zagadnienia związane z kosmosem to coś, co może wzbudzić ciekawość przeciętnego odbiorcy.
Wszechświat w wyjaśnieniach
Zwykle tego typu publikacje najlepiej trafiają do najmłodszych, jednak forma pytań i wyjaśnień coraz częściej wykorzystywana jest też w książkach popularnonaukowych i popularyzatorskich dla dorosłych. Dr Becky Smethurst wykłada na uczelni, ale poza tym jest youtuberką i w tej roli zdobywa największą popularność: w cotygodniowych prezentacjach opowiada o zagadkach z kosmosu – do tego prowadzi też inne kanały, w których dzieli się wiedzą z astronomii i fizyki. Wie doskonale, jak trafiać do szerokiego grona odbiorców – unika hermetycznego stylu i stawia na rozbudzanie ciekawości. „Kosmos. 10 rzeczy, które należy o nim wiedzieć. 14 miliardów lat dla zabieganych” to publikacja tej autorki – wiążąca się z lubianą przez czytelników formą i nastawieniem na ciekawostki. Autorka przypomina, że wiele dzisiejszych teorii może się w perspektywie czasu zamienić w błędne przekonania, zachęca do zadawania pytań i do poszukiwania odpowiedzi – ale przede wszystkim do bycia ciekawym świata. Oprowadza czytelników po wszechświecie, jednak potrafi też zaznaczyć miejsca niewyjaśnione, pokazać, z jakimi wyzwaniami mierzą się uczeni i dlaczego niektórych kwestii nie da się na razie rozstrzygnąć. Zaprasza do prawdziwej przygody związanej ze zdobywaniem wiedzy. Jednocześnie pisze w bardzo prosty i bardzo przystępny sposób. Rozdziały są tu ultrakrótkie i wypełnione czytelnymi przykładami czy porównaniami działającymi na wyobraźnię – liczy się umiejętność dotarcia do odbiorców i zasugerowania im całego szeregu dodatkowych zjawisk, które warto przeanalizować. I tak na przykład w otwierającym zestaw dziesięciu pytań rozdziale „Dlaczego grawitacja jest ważna” Becky Smethurst porusza szereg tematów związanych z Księżycem, sprawdza, skąd wzięły się te obiekty i jak grawitacja oddziałuje na galaktyki. Kiedy tłumaczy jakieś zagadnienie, jest w stanie bez trudu przełączać się między wiadomościami z różnych dziedzin, żeby uzupełnić nimi wiedzę odbiorców i wskazać uzasadnienia dla kolejnych teorii. Radzi sobie z opowiadaniem o kosmosie także dzięki pozostawaniu blisko zwykłego życia: sięga po skojarzenia, które są dla czytelników w pełni zrozumiałe. Nie trzeba być wybitnym uczonym, żeby pojąć specyfikę zagadnień poruszanych przez autorkę: popularyzowanie wiedzy zamienia się tu w lekturową zabawę. Książka napisana jest lekko i przynosi sporo ciekawostek, ma też mnóstwo „odnóg”, które zaintrygują czytelników. Becky Smethurst stara się jednak nie przytłaczać odbiorców wiedzą. Nie pokazuje im, ile mają do zbadania i samodzielnego sprawdzenia, ile tematów ze szkoły powinni sobie przypomnieć, żeby swobodnie poruszać się w świecie astronomii i w kosmicznych zagadnieniach – dba o to, żeby całość wybrzmiewała dowcipnie i prosto. Udaje jej się ukryć ogrom pracy badawczej – chodzi przecież o to, żeby lektura przynosiła czytelnikom rozrywkę. Ta książka jest bardzo krótka, można dzięki niej przekonać się, czy w ogóle zagadnienia związane z kosmosem to coś, co może wzbudzić ciekawość przeciętnego odbiorcy.
Przemek Liput: Fakty i plotki o kosmicznych piratach
Nasza Księgarnia, Warszawa 2021.
Porządki w bajkach
Były już fakty i plotki dotyczące smoków, teraz dzieci mogą się zapoznać z kolejnym ważnym zagadnieniem - "Fakty i plotki o kosmicznych piratach" to picture book kartonowy dla najmłodszych. Przemek Liput bawi się tutaj wyobraźniowym światem, zabierając małych odbiorców w kosmos. Piracka Galaktyka przeżywa tam właśnie poważne oblężenie, wszyscy przybywają w poszukiwaniu cukru. Autor pokazuje mapę Pirackiej Galaktyki i stopniowo wprowadza kolejnych bohaterów, tak, żeby dzieci musiały zapamiętywać przedstawiane treści i później orientować się w bajkowej opowieści. Tekst jest ograniczony do minimum, większość wydarzeń rozgrywa się na obrazkach, a Przemek Liput dodaje jedynie komentarze dotyczące tożsamości bohaterów czy wyjaśnienia uzupełniające ilustracje. Potrafi rozbawić, kiedy wymienia cechy pirata albo przedmioty w pirackiej akademii, proponuje przekrój pirackiego okrętu bojowego, dzieli na kategorie kolejne rodzaje ataków pirackich. Skupia się na prezentowaniu miejsc i działań, zabiera odbiorców i do kosmicznego kina, i do łazienki czy kuchni, przedstawia pirackie święta i rekordy - słowem, robi bardzo dużo, żeby uprawdopodobnić swój świat i wciągnąć w niego dzieci.
Przygotowana jest ta książka jak leksykon. Składa się w dużej części z wyliczeń, ewentualnie - wyjaśnień dodawanych do konkretnych pomysłów. Nie ma fabuły w klasycznym rozumieniu, ale tę bez trudu dodadzą sobie same dzieci, to do nich będzie należało opowiadanie o kosmicznych piratach i snucie własnych historii w oparciu o to, co Przemek Liput proponuje. Połączenie dwóch sfer - klasycznej pirackiej i futurystycznej kosmicznej oznacza, że więcej dzieci będzie mogło się wciągnąć w wyobraźniową przygodę. Opisy naszpikowane są "trudnymi" - rzadko używanymi w codzienności dzieci - wyrazami, więc Przemek Liput dba o poszerzanie zasobu słownictwa u najmłodszych. W ten sposób może też zasugerować odmienność historii, przypomnieć dzieciom, że nie proponuje im czegoś, co spotykają na każdym kroku.
Najważniejsze są tutaj ilustracje. Przemek Liput proponuje grafiki celowo udziwniane: za każdym razem wprowadza jakieś zaskakujące elementy, zależy mu na tym, żeby dzieci oglądały obrazki i chciały dzielić się znalezionymi rewelacjami z rodzicami - w ten sposób mogą na przykład ćwiczyć sztukę narracji i wprawiać się w zapamiętywaniu informacji. Oglądanie obrazków jest obowiązkowe, tylko tak można bowiem dotrzeć do treści, które nie pojawiły się w narracji słownej - to zestaw niespodzianek dla odbiorców, a jednocześnie wabików, które umożliwiają zainteresowanie najmłodszych tą pozycją. Przemek Liput uruchamia wyobraźnię i chce, żeby to samo zrobili odbiorcy tomiku - dzięki temu "Fakty i plotki o kosmicznych piratach" to propozycja w sam raz dla tych, którzy cenią sobie rozrywkę oraz rozwój dzieci. Na temat kosmicznych piratów można wypracować mnóstwo teorii - Przemek Liput porządkuje część pomysłów, resztę pozostawi odbiorcom. Umożliwia samodzielne tworzenie, zapewniając podstawy do niego. Sprawia, że mali odbiorcy poczują się jak autorzy książek - wzbogacą swoje zabawy i dowiedzą się, jak tworzyć wymyślone światy, żeby były jak najbardziej prawdopodobne.
Porządki w bajkach
Były już fakty i plotki dotyczące smoków, teraz dzieci mogą się zapoznać z kolejnym ważnym zagadnieniem - "Fakty i plotki o kosmicznych piratach" to picture book kartonowy dla najmłodszych. Przemek Liput bawi się tutaj wyobraźniowym światem, zabierając małych odbiorców w kosmos. Piracka Galaktyka przeżywa tam właśnie poważne oblężenie, wszyscy przybywają w poszukiwaniu cukru. Autor pokazuje mapę Pirackiej Galaktyki i stopniowo wprowadza kolejnych bohaterów, tak, żeby dzieci musiały zapamiętywać przedstawiane treści i później orientować się w bajkowej opowieści. Tekst jest ograniczony do minimum, większość wydarzeń rozgrywa się na obrazkach, a Przemek Liput dodaje jedynie komentarze dotyczące tożsamości bohaterów czy wyjaśnienia uzupełniające ilustracje. Potrafi rozbawić, kiedy wymienia cechy pirata albo przedmioty w pirackiej akademii, proponuje przekrój pirackiego okrętu bojowego, dzieli na kategorie kolejne rodzaje ataków pirackich. Skupia się na prezentowaniu miejsc i działań, zabiera odbiorców i do kosmicznego kina, i do łazienki czy kuchni, przedstawia pirackie święta i rekordy - słowem, robi bardzo dużo, żeby uprawdopodobnić swój świat i wciągnąć w niego dzieci.
Przygotowana jest ta książka jak leksykon. Składa się w dużej części z wyliczeń, ewentualnie - wyjaśnień dodawanych do konkretnych pomysłów. Nie ma fabuły w klasycznym rozumieniu, ale tę bez trudu dodadzą sobie same dzieci, to do nich będzie należało opowiadanie o kosmicznych piratach i snucie własnych historii w oparciu o to, co Przemek Liput proponuje. Połączenie dwóch sfer - klasycznej pirackiej i futurystycznej kosmicznej oznacza, że więcej dzieci będzie mogło się wciągnąć w wyobraźniową przygodę. Opisy naszpikowane są "trudnymi" - rzadko używanymi w codzienności dzieci - wyrazami, więc Przemek Liput dba o poszerzanie zasobu słownictwa u najmłodszych. W ten sposób może też zasugerować odmienność historii, przypomnieć dzieciom, że nie proponuje im czegoś, co spotykają na każdym kroku.
Najważniejsze są tutaj ilustracje. Przemek Liput proponuje grafiki celowo udziwniane: za każdym razem wprowadza jakieś zaskakujące elementy, zależy mu na tym, żeby dzieci oglądały obrazki i chciały dzielić się znalezionymi rewelacjami z rodzicami - w ten sposób mogą na przykład ćwiczyć sztukę narracji i wprawiać się w zapamiętywaniu informacji. Oglądanie obrazków jest obowiązkowe, tylko tak można bowiem dotrzeć do treści, które nie pojawiły się w narracji słownej - to zestaw niespodzianek dla odbiorców, a jednocześnie wabików, które umożliwiają zainteresowanie najmłodszych tą pozycją. Przemek Liput uruchamia wyobraźnię i chce, żeby to samo zrobili odbiorcy tomiku - dzięki temu "Fakty i plotki o kosmicznych piratach" to propozycja w sam raz dla tych, którzy cenią sobie rozrywkę oraz rozwój dzieci. Na temat kosmicznych piratów można wypracować mnóstwo teorii - Przemek Liput porządkuje część pomysłów, resztę pozostawi odbiorcom. Umożliwia samodzielne tworzenie, zapewniając podstawy do niego. Sprawia, że mali odbiorcy poczują się jak autorzy książek - wzbogacą swoje zabawy i dowiedzą się, jak tworzyć wymyślone światy, żeby były jak najbardziej prawdopodobne.
sobota, 13 listopada 2021
Magdalena Kostyszyn: Też tak mam
W.A.B., Warszawa 2021.
Niedoskonałe
Magdalena Kostyszyn składa swoją reportażową książkę „Też tak mam” z różnych wyznań i różnych tematów, żeby uświadomić czytelniczkom, że w swoich problemach nie są same i mogą szukać wsparcia. Sięga po tematy różnego kalibru, bo nie chodzi o to, żeby oceniać, który powód do cierpienia jest poważniejszy, a o to, by pokazać, jakie przeżycia bohaterki reportaży skrywają przed światem – i jak radzą sobie z własnymi zmartwieniami. Przeważnie – nawet w XXI wieku – o tym się głośno nie mówi i Magdalena Kostyszyn próbuje zawalczyć o miejsce dla niewygodnych kwestii. Pisze zatem o tym, że są kobiety, które boją się rodzić dzieci, albo które zwyczajnie zdecydowały, że nie będą mieć potomstwa – i muszą mierzyć się z krytycznymi ocenami otoczenia lub krzywdzącymi uwagami. Zajmuje się motywem bolesnych i obfitych miesiączek, które wykluczają jej rozmówczynie ze zwykłego życia na kilka dni i przyprawiają o spory wstyd czy dyskomfort. Sięga po kwestie molestowania seksualnego i po prawa kobiet. Pokazuje też, czym jest mobbing i jak kobiety radzą sobie z przemocą domową – jak żyją przy mężach-tyranach (i jakie mechanizmy pojawiają się w takich domach). Czasami jednak piekło kobietom zgotowują inne kobiety, co widać na przykładzie wszechwiedzących matek – lub w przypadku depresji. Pisze Magdalena Kostyszyn i o samotności, i o kobietach, które borykają się z niepełnosprawnością dzieci lub ciężką chorobą męża – zamieniają się w ciche bohaterki i zatracają przy tym siebie. Wysłuchuje historii kobiet, które są niedoceniane, bo pracują w domu i tych, które w ogóle nie zamierzają podejmować się pracy zarobkowej oraz gospodyń domowych z wyboru.
Jest „Też tak mam” książką krótką i nastawioną na silne reakcje odbiorczyń. Autorka znajduje rozmówczynie między innymi na forach internetowych, w komentarze wtapia ich krótkie wypowiedzi, zestawia je ze sobą – czasami proponuje w ogóle kolaże z pojedynczych zdań. Nie chodzi przecież o dogłębne przeanalizowanie problemu, a o zasygnalizowanie go i przedstawienie kilku przykładów, z którymi mogą się identyfikować czytelniczki. To one mają poczuć się zrozumiane i przede wszystkim – nie same. Magdalena Kostyszyn chce zapewnić im wsparcie i podpowiedzieć, że zawsze da się szukać pomocy. Książka ma wyzwalać natychmiastowe solidaryzowanie się z bohaterkami, uświadamia odbiorczyniom, że każdy boryka się z jakimś kłopotem, o którym niekoniecznie chce mówić najbliższym. Przy okazji może autorka uczyć empatii: przypomina, że nie warto oceniać bez poznania całej prawdy, pokazuje, ile krzywdy robią pochopnie wygłaszane komentarze. Pisze Magdalena Kostyszyn prosto, często oddaje głos swoim bohaterkom – ale „Też tak mam” nie nadaje się do szybkiej lektury. Wyzwala mnóstwo przemyśleń i zapewnia wsparcie psychiczne potrzebującym go kobietom.
Niedoskonałe
Magdalena Kostyszyn składa swoją reportażową książkę „Też tak mam” z różnych wyznań i różnych tematów, żeby uświadomić czytelniczkom, że w swoich problemach nie są same i mogą szukać wsparcia. Sięga po tematy różnego kalibru, bo nie chodzi o to, żeby oceniać, który powód do cierpienia jest poważniejszy, a o to, by pokazać, jakie przeżycia bohaterki reportaży skrywają przed światem – i jak radzą sobie z własnymi zmartwieniami. Przeważnie – nawet w XXI wieku – o tym się głośno nie mówi i Magdalena Kostyszyn próbuje zawalczyć o miejsce dla niewygodnych kwestii. Pisze zatem o tym, że są kobiety, które boją się rodzić dzieci, albo które zwyczajnie zdecydowały, że nie będą mieć potomstwa – i muszą mierzyć się z krytycznymi ocenami otoczenia lub krzywdzącymi uwagami. Zajmuje się motywem bolesnych i obfitych miesiączek, które wykluczają jej rozmówczynie ze zwykłego życia na kilka dni i przyprawiają o spory wstyd czy dyskomfort. Sięga po kwestie molestowania seksualnego i po prawa kobiet. Pokazuje też, czym jest mobbing i jak kobiety radzą sobie z przemocą domową – jak żyją przy mężach-tyranach (i jakie mechanizmy pojawiają się w takich domach). Czasami jednak piekło kobietom zgotowują inne kobiety, co widać na przykładzie wszechwiedzących matek – lub w przypadku depresji. Pisze Magdalena Kostyszyn i o samotności, i o kobietach, które borykają się z niepełnosprawnością dzieci lub ciężką chorobą męża – zamieniają się w ciche bohaterki i zatracają przy tym siebie. Wysłuchuje historii kobiet, które są niedoceniane, bo pracują w domu i tych, które w ogóle nie zamierzają podejmować się pracy zarobkowej oraz gospodyń domowych z wyboru.
Jest „Też tak mam” książką krótką i nastawioną na silne reakcje odbiorczyń. Autorka znajduje rozmówczynie między innymi na forach internetowych, w komentarze wtapia ich krótkie wypowiedzi, zestawia je ze sobą – czasami proponuje w ogóle kolaże z pojedynczych zdań. Nie chodzi przecież o dogłębne przeanalizowanie problemu, a o zasygnalizowanie go i przedstawienie kilku przykładów, z którymi mogą się identyfikować czytelniczki. To one mają poczuć się zrozumiane i przede wszystkim – nie same. Magdalena Kostyszyn chce zapewnić im wsparcie i podpowiedzieć, że zawsze da się szukać pomocy. Książka ma wyzwalać natychmiastowe solidaryzowanie się z bohaterkami, uświadamia odbiorczyniom, że każdy boryka się z jakimś kłopotem, o którym niekoniecznie chce mówić najbliższym. Przy okazji może autorka uczyć empatii: przypomina, że nie warto oceniać bez poznania całej prawdy, pokazuje, ile krzywdy robią pochopnie wygłaszane komentarze. Pisze Magdalena Kostyszyn prosto, często oddaje głos swoim bohaterkom – ale „Też tak mam” nie nadaje się do szybkiej lektury. Wyzwala mnóstwo przemyśleń i zapewnia wsparcie psychiczne potrzebującym go kobietom.
Ulrich Hub: Ostatnia owca
Dwie Siostry, Warszawa 2021.
Ciekawość
Po "O ósmej na arce" Ulrich Hub może liczyć na wielkie zainteresowanie, zwłaszcza kiedy bierze się za satyryczne opowiadanie o kolejnym okołoreligijnym wątku. "Ostatnia owca" to znów dowcipna bajka dla dzieci i dorosłych - nowe spojrzenie na narodziny Jezusa. W sam raz na grudniową lekturę dla tych, którym znudziły się standardowe narracje i powtarzane bez przerwy wątki. Tutaj wszystko wygląda inaczej - i urzeka, a do tego bardzo rozśmiesza. Gdzieś w szopie rodzi się dziecko, które ma zmienić losy ludzkości. Bardzo ważne dziecko, skoro wszyscy porzucają swoje zajęcia i biegną, by oddać mu pokłon. Owca wie o tym, bo obudziła się w odpowiednim momencie i podsłuchała nowinę niesioną przez anioły. Niewiele zrozumiała, niewiele pamięta, jednak nakłania towarzyszki do podjęcia wyzwania. Całe stado owiec ma iść i zobaczyć na własne oczy cud w szopie. Nie są to zwierzęta zbyt lotne, w dodatku każda ma jakąś dodatkową wadę - wszystkie razem stanowią niemal stado dziwaków, ale uczą się współpracować i dbać o siebie nawzajem, żeby dotrzeć do celu. Owce dzięki szczątkom informacji, gromadzonym podczas różnych rozmów i zestawianym ze sobą, spodziewają się znaleźć w szopie noworodka-dziewczynkę. Są z tego zadowolone, uznają, że dziewczynki są znacznie ciekawsze niż chłopcy, a poza tym - czują się dumne z odkrycia tajemnicy. Każdy, kogo spotkają na swojej drodze, dodaje coś do ich wiedzy. Między innymi uda się owcom dowiedzieć, jak liczne jest ich stado.
Ulrich Hub w ogóle nie interesuje się tym, co dzieje się w szopie. Pokazuje za to, jak funkcjonują plotki i dlaczego tak łatwo rozsiewać błędne interpretacje zamiast faktów. Na przykładzie zwierząt portretuje wady ludzi - może to robić bezkarnie, bo i tak wszyscy będą się skupiać na humorystycznej wymowie opowieści. Owce są zabawne same w sobie, a do tego popełniają mnóstwo błędów. Nieporadne i przez wszystkich wokół wykpiwane - prą do celu, nie dają się zniechęcić. Zależy im na dotarciu do dzieciątka, a to je jednoczy. Nawet jeśli kłócą się między sobą i mają problemy z wypracowaniem wspólnego stanowiska, muszą na sobie polegać. Dla małych odbiorców będzie to cenna lekturowa lekcja. Nie ma tu znaczenia wymiar religijny narodzin Jezusa, liczy się pragmatyczne doświadczenie, niemal zabawa (chociaż powiązana z wielkim wysiłkiem i wyrzeczeniami). Owce są śmieszne i nie zachowują się jak bohaterki - ale nie poddają się, walczą o to, na czym im zależy. Współpracują i dodają sobie otuchy. Dla czytelników śmieszne będzie także zderzenie tego, co wiedzą z przekazów religijnych oraz bajki - kreskówkowej w duchu opowieści o tym, co w kontekście Bożego Narodzenia kompletnie nieważne. Ulrich Hub wcale nie chce tworzyć apokryfu, wykorzystuje umiejętnie motyw bajki, żeby przyciągnąć odbiorców i żeby uświadomić im potencjał komizmotwórczy historii. Zmienia perspektywę, żeby przekonać czytelników do uruchomienia wyobraźni. Zapewnia wielką przygodę - i chociaż odbiorcy przez cały czas wiedzą więcej niż bohaterki, nie będą mogli oderwać się od czytania.
Ciekawość
Po "O ósmej na arce" Ulrich Hub może liczyć na wielkie zainteresowanie, zwłaszcza kiedy bierze się za satyryczne opowiadanie o kolejnym okołoreligijnym wątku. "Ostatnia owca" to znów dowcipna bajka dla dzieci i dorosłych - nowe spojrzenie na narodziny Jezusa. W sam raz na grudniową lekturę dla tych, którym znudziły się standardowe narracje i powtarzane bez przerwy wątki. Tutaj wszystko wygląda inaczej - i urzeka, a do tego bardzo rozśmiesza. Gdzieś w szopie rodzi się dziecko, które ma zmienić losy ludzkości. Bardzo ważne dziecko, skoro wszyscy porzucają swoje zajęcia i biegną, by oddać mu pokłon. Owca wie o tym, bo obudziła się w odpowiednim momencie i podsłuchała nowinę niesioną przez anioły. Niewiele zrozumiała, niewiele pamięta, jednak nakłania towarzyszki do podjęcia wyzwania. Całe stado owiec ma iść i zobaczyć na własne oczy cud w szopie. Nie są to zwierzęta zbyt lotne, w dodatku każda ma jakąś dodatkową wadę - wszystkie razem stanowią niemal stado dziwaków, ale uczą się współpracować i dbać o siebie nawzajem, żeby dotrzeć do celu. Owce dzięki szczątkom informacji, gromadzonym podczas różnych rozmów i zestawianym ze sobą, spodziewają się znaleźć w szopie noworodka-dziewczynkę. Są z tego zadowolone, uznają, że dziewczynki są znacznie ciekawsze niż chłopcy, a poza tym - czują się dumne z odkrycia tajemnicy. Każdy, kogo spotkają na swojej drodze, dodaje coś do ich wiedzy. Między innymi uda się owcom dowiedzieć, jak liczne jest ich stado.
Ulrich Hub w ogóle nie interesuje się tym, co dzieje się w szopie. Pokazuje za to, jak funkcjonują plotki i dlaczego tak łatwo rozsiewać błędne interpretacje zamiast faktów. Na przykładzie zwierząt portretuje wady ludzi - może to robić bezkarnie, bo i tak wszyscy będą się skupiać na humorystycznej wymowie opowieści. Owce są zabawne same w sobie, a do tego popełniają mnóstwo błędów. Nieporadne i przez wszystkich wokół wykpiwane - prą do celu, nie dają się zniechęcić. Zależy im na dotarciu do dzieciątka, a to je jednoczy. Nawet jeśli kłócą się między sobą i mają problemy z wypracowaniem wspólnego stanowiska, muszą na sobie polegać. Dla małych odbiorców będzie to cenna lekturowa lekcja. Nie ma tu znaczenia wymiar religijny narodzin Jezusa, liczy się pragmatyczne doświadczenie, niemal zabawa (chociaż powiązana z wielkim wysiłkiem i wyrzeczeniami). Owce są śmieszne i nie zachowują się jak bohaterki - ale nie poddają się, walczą o to, na czym im zależy. Współpracują i dodają sobie otuchy. Dla czytelników śmieszne będzie także zderzenie tego, co wiedzą z przekazów religijnych oraz bajki - kreskówkowej w duchu opowieści o tym, co w kontekście Bożego Narodzenia kompletnie nieważne. Ulrich Hub wcale nie chce tworzyć apokryfu, wykorzystuje umiejętnie motyw bajki, żeby przyciągnąć odbiorców i żeby uświadomić im potencjał komizmotwórczy historii. Zmienia perspektywę, żeby przekonać czytelników do uruchomienia wyobraźni. Zapewnia wielką przygodę - i chociaż odbiorcy przez cały czas wiedzą więcej niż bohaterki, nie będą mogli oderwać się od czytania.
piątek, 12 listopada 2021
Anna Gacek: Ekstaza. Lata 90. Początek
Marginesy, Warszawa 2021.
Popkultura dawna
Dla ludzi urodzonych w latach 80. książka Anny Gacek „Ekstaza. Lata 90. Początek” będzie rodzajem wehikułu czasu – powrotem do wspomnień i do mód, które rozpowszechniane były nie tylko przez MTV czy „Bravo”. To analiza zjawisk, które zmieniły codzienność i wpłynęły na postrzeganie branży muzycznej, idoli nastolatków oraz świata pop. To rozmaite narodziny gwiazd, przekraczanie granic, eksperymentowanie i zestaw trendów dziś może trącących myszką ale wywołujących ogromny sentyment. A jednak nie tylko na emocjach opierać się będzie lektura.
Anna Gacek przygląda się zjawiskom, które kształtowały scenę muzyczną, rozmaitym przełomom i sytuacjom, które przełomowego charakteru w świadomości zbiorowej dopiero musiały nabrać. Opowiada w reportażowych esejach o tym, co działo się na zachodnich rynkach fonograficznych i w mediach. Zagląda do biografii twórców, pokazuje, jak narodziły się supermodelki i czym się charakteryzowały. Nie pomija żadnego istotnego fenomenu czasów, żadnego tematu, który odbijał się w mediach. Tłumaczy między innymi znaczenie seriali i ich twórców, odwołuje się do piosenek i do klipów, śledzi wielkie związki, rozłamy w zespołach, nagrody muzyczne, skandale i narkotyki. Sprawdza, co i dlaczego oddziaływało na młodych ludzi. Teledyski, trasy koncertowe, okładki kolorowych magazynów – to wszystko trafia do bezbłędnej narracji.
Anna Gacek potrafi opowiadać zajmująco. Jest rzeczowa i nie daje się ponieść emocjom, za to dobrze wychwytuje nastroje społeczne i potrafi przekazać je w tekście. Prowadzi opowieść przez czasy – ale nawet jeśli skupia się na jednym temacie, znajduje miejsce na zasygnalizowanie innych źródeł inspiracji i możliwych punktów odniesienia. Zamienia się w przewodnika, jest świadoma tego, co działo się wokół interesujących ją zagadnień, a przy tym potrafi także nadawać dynamikę relacji. Sprawia, że chociaż komentuje przeszłość – i to w wielu wypadkach doskonale odbiorcom znaną (zwłaszcza tym czytelnikom, którzy przeżywali mocno zachowania swoich idoli i znali na pamięć fakty z ich życia), lektura i tak wypada niebanalnie. Zestaw silnych przeżyć zamienia się tu w pełną konkretów narrację, z umiejętnie poprowadzoną osią przyczynowo-skutkową i z uwypukleniem znaczeń. To nie tylko proste podawanie dat i faktów – a cała historia osnuta wokół popkultury. Nie ma w tej książce pustosłowia, nie ma też niezręczności: Anna Gacek doskonale wie, co chce powiedzieć czytelnikom – prowadzi ich bardzo pewnie i z wyczuleniem na ciekawostki czy anegdoty. Wykorzystuje wypowiedzi bohaterów rozdziałów, sięga do źródeł, ale nadaje im głębszy sens, pokazuje relacje między ludźmi z branży muzycznej (i nie tylko) i jest w stanie precyzyjnie nakreślać kolejne zagadnienia. Proponuje czytelnikom zestaw zamkniętych całości, opowieści, które składają się na obraz lat 90. w kulturze masowej. Jednak poza wartościami poznawczymi ma to również wymiar rozrywkowy: to lektura dla ambitnych, świetnie napisana.
Popkultura dawna
Dla ludzi urodzonych w latach 80. książka Anny Gacek „Ekstaza. Lata 90. Początek” będzie rodzajem wehikułu czasu – powrotem do wspomnień i do mód, które rozpowszechniane były nie tylko przez MTV czy „Bravo”. To analiza zjawisk, które zmieniły codzienność i wpłynęły na postrzeganie branży muzycznej, idoli nastolatków oraz świata pop. To rozmaite narodziny gwiazd, przekraczanie granic, eksperymentowanie i zestaw trendów dziś może trącących myszką ale wywołujących ogromny sentyment. A jednak nie tylko na emocjach opierać się będzie lektura.
Anna Gacek przygląda się zjawiskom, które kształtowały scenę muzyczną, rozmaitym przełomom i sytuacjom, które przełomowego charakteru w świadomości zbiorowej dopiero musiały nabrać. Opowiada w reportażowych esejach o tym, co działo się na zachodnich rynkach fonograficznych i w mediach. Zagląda do biografii twórców, pokazuje, jak narodziły się supermodelki i czym się charakteryzowały. Nie pomija żadnego istotnego fenomenu czasów, żadnego tematu, który odbijał się w mediach. Tłumaczy między innymi znaczenie seriali i ich twórców, odwołuje się do piosenek i do klipów, śledzi wielkie związki, rozłamy w zespołach, nagrody muzyczne, skandale i narkotyki. Sprawdza, co i dlaczego oddziaływało na młodych ludzi. Teledyski, trasy koncertowe, okładki kolorowych magazynów – to wszystko trafia do bezbłędnej narracji.
Anna Gacek potrafi opowiadać zajmująco. Jest rzeczowa i nie daje się ponieść emocjom, za to dobrze wychwytuje nastroje społeczne i potrafi przekazać je w tekście. Prowadzi opowieść przez czasy – ale nawet jeśli skupia się na jednym temacie, znajduje miejsce na zasygnalizowanie innych źródeł inspiracji i możliwych punktów odniesienia. Zamienia się w przewodnika, jest świadoma tego, co działo się wokół interesujących ją zagadnień, a przy tym potrafi także nadawać dynamikę relacji. Sprawia, że chociaż komentuje przeszłość – i to w wielu wypadkach doskonale odbiorcom znaną (zwłaszcza tym czytelnikom, którzy przeżywali mocno zachowania swoich idoli i znali na pamięć fakty z ich życia), lektura i tak wypada niebanalnie. Zestaw silnych przeżyć zamienia się tu w pełną konkretów narrację, z umiejętnie poprowadzoną osią przyczynowo-skutkową i z uwypukleniem znaczeń. To nie tylko proste podawanie dat i faktów – a cała historia osnuta wokół popkultury. Nie ma w tej książce pustosłowia, nie ma też niezręczności: Anna Gacek doskonale wie, co chce powiedzieć czytelnikom – prowadzi ich bardzo pewnie i z wyczuleniem na ciekawostki czy anegdoty. Wykorzystuje wypowiedzi bohaterów rozdziałów, sięga do źródeł, ale nadaje im głębszy sens, pokazuje relacje między ludźmi z branży muzycznej (i nie tylko) i jest w stanie precyzyjnie nakreślać kolejne zagadnienia. Proponuje czytelnikom zestaw zamkniętych całości, opowieści, które składają się na obraz lat 90. w kulturze masowej. Jednak poza wartościami poznawczymi ma to również wymiar rozrywkowy: to lektura dla ambitnych, świetnie napisana.
Joanna Gaines: Świat chce, byś był sobą
Harperkids, Warszawa 2021.
Porada
Takich książek powinno być na rynku jak najwięcej. „Świat chce, byś był sobą” to tomik obrazkowy, w którym podstawowe przesłanie zostało powtórzone także w tytule. Joanna Gaines w krótkim i przekonującym wierszyku (znakomicie przełożonym przez Katarzynę Huzar-Czub – niewiele jest tu współbrzmień gramatycznych czy nieudanych, utwór trzyma rytm i zwykle ma dobre rymy wpadające w ucho dzieciom i ich rodzicom) przypomina, że każdy ma prawo być, kim chce – i nie powinien próbować się dopasowywać do wymogów innych. Najłatwiej jest to autorce pokazać na przykładzie zabawy: oto dzieci mają przygotować balony, którymi potem wylecą w niebo. Szybko staje się jasne, że każde dziecko ma inny system pracy i inaczej wykonuje swoje zadanie. Jedni lubią pracować w grupie, inni są indywidualistami, jedni lubią rozmawiać, inni potrzebują ciszy i skupienia. Tak samo jest, jeśli chodzi o wykonanie przedmiotów: są tu balony o fantazyjnych kształtach albo balony z resztek, tworzone ze wszystkiego, co jest pod ręką. Każdy pracuje, jak mu wygodnie i zgodnie z tym, czego potrzebuje. Dopiero gdy balony wyfruną pod niebo, okaże się, że naprawdę wszyscy różnią się od siebie – i to jest największa wartość. Joanna Gaines w prostych słowach przypomina dzieciom, że każdy powinien być sobą. To prawda, o której dorośli często zapominają – warto zatem wyczulać na nią najmłodszych już od pierwszych lektur. A ponieważ tomik jest starannie przygotowany, powinien przypaść do gustu również rodzicom – i przypominać o tym, co najważniejsze.
Zabawa związana z robieniem balonów pobudza wyobraźnię i jest związana z przyjemnością: kojarzy się dzieciom z ciekawym zajęciem (a skoro można później wykonanym własnoręcznie balonem wylecieć w przestworza – robi się jeszcze milej). To sposób na przyciągnięcie najmłodszych do lektury i na uniknięcie abstrakcji w opowieści. Odbiorcom potrzebny jest czytelny przykład, historia zrozumiała bez przenośni i teoretyzowania. Tutaj mogą przekonać się, że rzeczywiście każdy bohater wybiera inną drogę do stworzenia balonu, każdy też realizuje zadanie po swojemu. Takie ujęcie tematu przemawia do wyobraźni i zapada w pamięć dzieciom, pozwala im na przyswojenie sobie podstawowych społecznych prawd i wyklucza konflikty w przyszłości. Ponieważ sytuacja przedstawiona jest w zgrabnym, wpadającym w ucho wierszyku, bardzo łatwo będzie ją zapamiętać. Proces wychowywania dzieci w duchu równości zamieniony zostaje na prostą i przekonującą bajkę – nietypową przez sam temat, ale też dobrze dopasowaną do percepcji maluchów. Autorka zwraca się też bezpośrednio do odbiorców, chcąc w ten sposób uruchomić ich wrażliwość.
A ponieważ książka jest picture bookiem, ilustracje Julianny Swaney odgrywają tu bardzo ważną rolę. Są proste i utrzymane w stonowanych kolorach, żeby nie męczyły wzroku, a jednocześnie urokliwe i zabawne – zwłaszcza kiedy dopowiada się na nich to, co nie zmieściło się w tekście. Obrazki przypadną do gustu odbiorcom w każdym wieku. Słowem, chociaż przesłanie jest tu w zasadzie oczywiste, realizacja nie sprawia, że książka wypada tendencyjnie.
Porada
Takich książek powinno być na rynku jak najwięcej. „Świat chce, byś był sobą” to tomik obrazkowy, w którym podstawowe przesłanie zostało powtórzone także w tytule. Joanna Gaines w krótkim i przekonującym wierszyku (znakomicie przełożonym przez Katarzynę Huzar-Czub – niewiele jest tu współbrzmień gramatycznych czy nieudanych, utwór trzyma rytm i zwykle ma dobre rymy wpadające w ucho dzieciom i ich rodzicom) przypomina, że każdy ma prawo być, kim chce – i nie powinien próbować się dopasowywać do wymogów innych. Najłatwiej jest to autorce pokazać na przykładzie zabawy: oto dzieci mają przygotować balony, którymi potem wylecą w niebo. Szybko staje się jasne, że każde dziecko ma inny system pracy i inaczej wykonuje swoje zadanie. Jedni lubią pracować w grupie, inni są indywidualistami, jedni lubią rozmawiać, inni potrzebują ciszy i skupienia. Tak samo jest, jeśli chodzi o wykonanie przedmiotów: są tu balony o fantazyjnych kształtach albo balony z resztek, tworzone ze wszystkiego, co jest pod ręką. Każdy pracuje, jak mu wygodnie i zgodnie z tym, czego potrzebuje. Dopiero gdy balony wyfruną pod niebo, okaże się, że naprawdę wszyscy różnią się od siebie – i to jest największa wartość. Joanna Gaines w prostych słowach przypomina dzieciom, że każdy powinien być sobą. To prawda, o której dorośli często zapominają – warto zatem wyczulać na nią najmłodszych już od pierwszych lektur. A ponieważ tomik jest starannie przygotowany, powinien przypaść do gustu również rodzicom – i przypominać o tym, co najważniejsze.
Zabawa związana z robieniem balonów pobudza wyobraźnię i jest związana z przyjemnością: kojarzy się dzieciom z ciekawym zajęciem (a skoro można później wykonanym własnoręcznie balonem wylecieć w przestworza – robi się jeszcze milej). To sposób na przyciągnięcie najmłodszych do lektury i na uniknięcie abstrakcji w opowieści. Odbiorcom potrzebny jest czytelny przykład, historia zrozumiała bez przenośni i teoretyzowania. Tutaj mogą przekonać się, że rzeczywiście każdy bohater wybiera inną drogę do stworzenia balonu, każdy też realizuje zadanie po swojemu. Takie ujęcie tematu przemawia do wyobraźni i zapada w pamięć dzieciom, pozwala im na przyswojenie sobie podstawowych społecznych prawd i wyklucza konflikty w przyszłości. Ponieważ sytuacja przedstawiona jest w zgrabnym, wpadającym w ucho wierszyku, bardzo łatwo będzie ją zapamiętać. Proces wychowywania dzieci w duchu równości zamieniony zostaje na prostą i przekonującą bajkę – nietypową przez sam temat, ale też dobrze dopasowaną do percepcji maluchów. Autorka zwraca się też bezpośrednio do odbiorców, chcąc w ten sposób uruchomić ich wrażliwość.
A ponieważ książka jest picture bookiem, ilustracje Julianny Swaney odgrywają tu bardzo ważną rolę. Są proste i utrzymane w stonowanych kolorach, żeby nie męczyły wzroku, a jednocześnie urokliwe i zabawne – zwłaszcza kiedy dopowiada się na nich to, co nie zmieściło się w tekście. Obrazki przypadną do gustu odbiorcom w każdym wieku. Słowem, chociaż przesłanie jest tu w zasadzie oczywiste, realizacja nie sprawia, że książka wypada tendencyjnie.
czwartek, 11 listopada 2021
Adam Hart: Niedostosowani. Dlaczego ewolucja nie nadąża
bo.wiem (Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego), Kraków 2021.
Przemiany
Kolejny tom w serii #nauka nie rozczarowuje: odnosi się do przemian w dziejach ludzkości i do rozwiązań, które wprowadziła natura, a które przestały się w pewnym momencie sprawdzać. Zabawny podtytuł „Dlaczego ewolucja nie nadąża” ma odrobinę zmniejszyć pewność siebie tych, którzy uważają, że homo sapiens to najdoskonalszy gatunek na Ziemi. A przy okazji autor próbuje też zainteresować odbiorców motywem procesów ewolucji. „Niedostosowani” to tom, który odpowie na liczne pytania czytelników – na przykład na te związane z chorobami cywilizacyjnymi i z rozmaitymi „nietolerancjami” na kolejne produkty. Pojawi się tu temat otyłości i skutków gromadzenia tłuszczu w organizmie (autor znajdzie nawet miejsce na omówienie modnej diety paleo – żeby odnieść się do nawyków żywieniowych i do możliwości istniejących dla ludzi przed tysiącami lat i dzisiaj). Odwołuje się Adam Hart do problematyki stresu: coś, co obecnie uznawane jest za przyczynę wielu chorób i komplikacji, dawniej stanowiło ważny element przetrwania: w tym rozdziale nawiąże także do zagadnienia emocji. Ale już kolejna część książki – poświęcona mediom społecznościowym i gadżetom elektronicznym umożliwiającym bycie cały czas w kontakcie ze znajomymi pokazuje drogę, którą ludzie przebyli. Zestawia tu „kolekcjonowanie” znajomych i nawiązywanie relacji z tymi, których nigdy nie widzieliśmy, z koniecznością budowania sobie niewielkiej a sprawdzonej grupy bliskich. Osobną kwestią, którą Adam Hart rozpracowuje, staje się agresja – autor z lubością rozwiewa mit na temat człowieka jako stworzenia najokrutniejszego wobec przedstawicieli swojego gatunku: przytacza wiele przykładów ze świata zwierzęcego ukazujących pierwotne reakcje i zabijanie choćby potomstwa rywali – przypomina, jak ewoluowała przemoc w historii ludzkości i czym jest dzisiaj – także pod względem filozoficznym. Opowiada też o nałogach i o teoriach spiskowych jako zjawiskach ułatwiających manipulowanie różnymi grupami ludzi. „Niedostosowani” to zatem przegląd ludzkich problemów, wad i mechanizmów, które przynoszą najwięcej trosk. Autor przygląda się charakterystycznym zachowaniom i zastanawia się, czy niektórych kłopotliwych reakcji nie dałoby się wyeliminować na drodze ewolucji. Opowiada czytelnikom o tym, jak funkcjonuje rozwój gatunku, ale zachowuje przy tym lekki i swobodny styl narracji. To, co w serii #nauka najlepsze – czyli przystępny język połączony z dowcipem i brakiem hermetycznych sformułowań jest obecne i w „Niedostosowanych”. Ta książka spodoba się odbiorcom zainteresowanym światem i życiem jako takim. Co ważne, autor może jedynie zasygnalizować część kwestii, przypomina czytelnikom, że niektóre zagadnienia zasługują na szersze badania i opracowania – jednak zapewnia odbiorcom wprowadzenie do kolejnych tematów i sprawia, że z pewnością będą szukać dalszych informacji. „Niedostosowani” to propozycja udana i wpisująca się dobrze w cykl wydawnictwa. Książka, która nie pozostawia niedosytu, zapewnia za to czytelnikom ambitną rozrywkę. Rozłożyste eseje dotyczące różnych sfer egzystencji pozwalają pochylić się nad kierunkami rozwoju ludzkości.
Przemiany
Kolejny tom w serii #nauka nie rozczarowuje: odnosi się do przemian w dziejach ludzkości i do rozwiązań, które wprowadziła natura, a które przestały się w pewnym momencie sprawdzać. Zabawny podtytuł „Dlaczego ewolucja nie nadąża” ma odrobinę zmniejszyć pewność siebie tych, którzy uważają, że homo sapiens to najdoskonalszy gatunek na Ziemi. A przy okazji autor próbuje też zainteresować odbiorców motywem procesów ewolucji. „Niedostosowani” to tom, który odpowie na liczne pytania czytelników – na przykład na te związane z chorobami cywilizacyjnymi i z rozmaitymi „nietolerancjami” na kolejne produkty. Pojawi się tu temat otyłości i skutków gromadzenia tłuszczu w organizmie (autor znajdzie nawet miejsce na omówienie modnej diety paleo – żeby odnieść się do nawyków żywieniowych i do możliwości istniejących dla ludzi przed tysiącami lat i dzisiaj). Odwołuje się Adam Hart do problematyki stresu: coś, co obecnie uznawane jest za przyczynę wielu chorób i komplikacji, dawniej stanowiło ważny element przetrwania: w tym rozdziale nawiąże także do zagadnienia emocji. Ale już kolejna część książki – poświęcona mediom społecznościowym i gadżetom elektronicznym umożliwiającym bycie cały czas w kontakcie ze znajomymi pokazuje drogę, którą ludzie przebyli. Zestawia tu „kolekcjonowanie” znajomych i nawiązywanie relacji z tymi, których nigdy nie widzieliśmy, z koniecznością budowania sobie niewielkiej a sprawdzonej grupy bliskich. Osobną kwestią, którą Adam Hart rozpracowuje, staje się agresja – autor z lubością rozwiewa mit na temat człowieka jako stworzenia najokrutniejszego wobec przedstawicieli swojego gatunku: przytacza wiele przykładów ze świata zwierzęcego ukazujących pierwotne reakcje i zabijanie choćby potomstwa rywali – przypomina, jak ewoluowała przemoc w historii ludzkości i czym jest dzisiaj – także pod względem filozoficznym. Opowiada też o nałogach i o teoriach spiskowych jako zjawiskach ułatwiających manipulowanie różnymi grupami ludzi. „Niedostosowani” to zatem przegląd ludzkich problemów, wad i mechanizmów, które przynoszą najwięcej trosk. Autor przygląda się charakterystycznym zachowaniom i zastanawia się, czy niektórych kłopotliwych reakcji nie dałoby się wyeliminować na drodze ewolucji. Opowiada czytelnikom o tym, jak funkcjonuje rozwój gatunku, ale zachowuje przy tym lekki i swobodny styl narracji. To, co w serii #nauka najlepsze – czyli przystępny język połączony z dowcipem i brakiem hermetycznych sformułowań jest obecne i w „Niedostosowanych”. Ta książka spodoba się odbiorcom zainteresowanym światem i życiem jako takim. Co ważne, autor może jedynie zasygnalizować część kwestii, przypomina czytelnikom, że niektóre zagadnienia zasługują na szersze badania i opracowania – jednak zapewnia odbiorcom wprowadzenie do kolejnych tematów i sprawia, że z pewnością będą szukać dalszych informacji. „Niedostosowani” to propozycja udana i wpisująca się dobrze w cykl wydawnictwa. Książka, która nie pozostawia niedosytu, zapewnia za to czytelnikom ambitną rozrywkę. Rozłożyste eseje dotyczące różnych sfer egzystencji pozwalają pochylić się nad kierunkami rozwoju ludzkości.
Ola Woldańska-Płocińska: Opowiem ci, mamo... o Świętym Mikołaju
Nasza Księgarnia, Warszawa 2021.
Przedświątecznie
Ola Woldańska-Płocińska przygotowuje dla najmłodszych odbiorców grudniową już opowieść - w serii Opowiem ci, mamo w Naszej Księgarni pojawia się tomik "O Świętym Mikołaju", czyli coś, co na pewno przyciągnie wszystkie kilkulatki. Kartonowy picture book wypełniony jest opowieściami o tym, co dzieje się w otoczeniu Świętego Mikołaja oraz jego zapracowanej żony - to humorystyczny zestaw obrazków i zadań dla maluchów. Autorka stawia na krótkie jednoakapitowe wyjaśnienia, które mogą posłużyć rodzicom jako punkt wyjścia do rozmów z dzieckiem o Mikołaju - lub jako rodzaj lektury, jeśli dzieci są jeszcze na tyle małe, że samodzielnie nie będą w stanie poprowadzić narracji. To również miejsce na wprowadzanie prostych informacji czy dowcipów, które mogą spodobać się maluchom. Znajdą się tutaj adresy Świętego Mikołaja (aż trzy, bo też i w trzech domach bohater ma mieszkać). Autorka wprowadza ilustrację pokazującą przekrój domu Mikołaja - tak, żeby maluchy mogły zaspokoić ciekawość i sprawdzić, jak wygląda zwyczajne życie lubianej postaci. Dzieci dowiedzą się, jakie posiłki Święty Mikołaj uwielbia, zajrzą do fabryki prezentów, przekonają się, co robią skrzaty, których przecież w otoczeniu Mikołaja pełno. Jest tu rozkładówka przeznaczona na opowieść o imieninach Mikołaja, o reniferach, o żonie, a także o życzeniach, jakie wypisują w listach dzieci (życzeniach trudnych do spełnienia, bo abstrakcyjnych lub niematerialnych). Wszystko to ma przykuć uwagę, zainspirować najmłodszych i uprzyjemnić czas oczekiwania na prezenty. Wiele razy autorka wprowadza do narracji także zadania dla najmłodszych: będzie trzeba przejść labirynt, wskazać zwierzęta, które mieszkają w domu Mikołaja, albo policzyć skrzaty. Wyszukiwanki oraz łamigłówki czy zadania do liczenia są łączone z zadaniami bardziej kreatywnymi: tak, żeby mali odbiorcy mogli zastanowić się nad własnymi życzeniami do Mikołaja, albo wymyślali swoje wersje wydarzeń z codzienności bohatera. W tej publikacji wcale nie chodzi o prezenty i o czekanie na przedmioty. Święty Mikołaj zapewnia dzieciom mnóstwo zabawy - już sama możliwość towarzyszenia mu w zwyczajnych czynnościach staje się pasjonująca, zwłaszcza dla kilkulatków. Święty Mikołaj dopuszcza odbiorców do swoich zajęć - w tym jest bezkonkurencyjny jako bohater literacki i kulturowy. Dzieci nawet dowiedzą się, kto przynosi prezenty w innych wersjach świątecznych opowieści - jednak to Mikołaj jest postacią najbardziej rozpoznawalną. Ola Woldańska-Płocińska pozwala na cieszenie się magią świątecznej atmosfery, przypomina o tym, co w dzieciństwie zawsze rozbudzało wyobraźnię. Podsuwa odbiorcom książkę do oglądania i do czytania, do zabawy - za sprawą łamigłówek - i do ćwiczenia umiejętności narracyjnych. Na każdej wielkoformatowej ilustracji dzieje się bardzo wiele i kilkulatki z pewnością będą chciały podzielić się z rodzicami swoimi odkryciami - a to prosta droga do rozwijania zdolności mówienia i opisywania tego, co widać na obrazkach. Znakomity sposób na ćwiczenie umiejętności (albo sprawdzanie ich), a także droga do rozwijania spostrzegawczości. "O Świętym Mikołaju" to coś, co ucieszy najmłodszych - nie tylko ze względu na temat, ale też na jego realizację. Możliwość spędzenia czasu ze Świętym Mikołajem spodoba się dzieciom - jako propozycja rozrywki i wielu kreatywnych zabaw.
Przedświątecznie
Ola Woldańska-Płocińska przygotowuje dla najmłodszych odbiorców grudniową już opowieść - w serii Opowiem ci, mamo w Naszej Księgarni pojawia się tomik "O Świętym Mikołaju", czyli coś, co na pewno przyciągnie wszystkie kilkulatki. Kartonowy picture book wypełniony jest opowieściami o tym, co dzieje się w otoczeniu Świętego Mikołaja oraz jego zapracowanej żony - to humorystyczny zestaw obrazków i zadań dla maluchów. Autorka stawia na krótkie jednoakapitowe wyjaśnienia, które mogą posłużyć rodzicom jako punkt wyjścia do rozmów z dzieckiem o Mikołaju - lub jako rodzaj lektury, jeśli dzieci są jeszcze na tyle małe, że samodzielnie nie będą w stanie poprowadzić narracji. To również miejsce na wprowadzanie prostych informacji czy dowcipów, które mogą spodobać się maluchom. Znajdą się tutaj adresy Świętego Mikołaja (aż trzy, bo też i w trzech domach bohater ma mieszkać). Autorka wprowadza ilustrację pokazującą przekrój domu Mikołaja - tak, żeby maluchy mogły zaspokoić ciekawość i sprawdzić, jak wygląda zwyczajne życie lubianej postaci. Dzieci dowiedzą się, jakie posiłki Święty Mikołaj uwielbia, zajrzą do fabryki prezentów, przekonają się, co robią skrzaty, których przecież w otoczeniu Mikołaja pełno. Jest tu rozkładówka przeznaczona na opowieść o imieninach Mikołaja, o reniferach, o żonie, a także o życzeniach, jakie wypisują w listach dzieci (życzeniach trudnych do spełnienia, bo abstrakcyjnych lub niematerialnych). Wszystko to ma przykuć uwagę, zainspirować najmłodszych i uprzyjemnić czas oczekiwania na prezenty. Wiele razy autorka wprowadza do narracji także zadania dla najmłodszych: będzie trzeba przejść labirynt, wskazać zwierzęta, które mieszkają w domu Mikołaja, albo policzyć skrzaty. Wyszukiwanki oraz łamigłówki czy zadania do liczenia są łączone z zadaniami bardziej kreatywnymi: tak, żeby mali odbiorcy mogli zastanowić się nad własnymi życzeniami do Mikołaja, albo wymyślali swoje wersje wydarzeń z codzienności bohatera. W tej publikacji wcale nie chodzi o prezenty i o czekanie na przedmioty. Święty Mikołaj zapewnia dzieciom mnóstwo zabawy - już sama możliwość towarzyszenia mu w zwyczajnych czynnościach staje się pasjonująca, zwłaszcza dla kilkulatków. Święty Mikołaj dopuszcza odbiorców do swoich zajęć - w tym jest bezkonkurencyjny jako bohater literacki i kulturowy. Dzieci nawet dowiedzą się, kto przynosi prezenty w innych wersjach świątecznych opowieści - jednak to Mikołaj jest postacią najbardziej rozpoznawalną. Ola Woldańska-Płocińska pozwala na cieszenie się magią świątecznej atmosfery, przypomina o tym, co w dzieciństwie zawsze rozbudzało wyobraźnię. Podsuwa odbiorcom książkę do oglądania i do czytania, do zabawy - za sprawą łamigłówek - i do ćwiczenia umiejętności narracyjnych. Na każdej wielkoformatowej ilustracji dzieje się bardzo wiele i kilkulatki z pewnością będą chciały podzielić się z rodzicami swoimi odkryciami - a to prosta droga do rozwijania zdolności mówienia i opisywania tego, co widać na obrazkach. Znakomity sposób na ćwiczenie umiejętności (albo sprawdzanie ich), a także droga do rozwijania spostrzegawczości. "O Świętym Mikołaju" to coś, co ucieszy najmłodszych - nie tylko ze względu na temat, ale też na jego realizację. Możliwość spędzenia czasu ze Świętym Mikołajem spodoba się dzieciom - jako propozycja rozrywki i wielu kreatywnych zabaw.
środa, 10 listopada 2021
Artur Andrus: Antylopa z Podbeskidzia
Nasza Księgarnia, Warszawa 2021.
Ballady dziadowskie
Opowieści Artura Andrusa zawsze są pełne humoru i pozwalają na nowo odkrywać absurdy codzienności. Coś, co wydawało się najbardziej efemerycznym elementem twórczości tego autora, czyli "ballady dziadowskie", prezentowane na spotkaniach i recitalach tworzone w pół godziny piosenki na tematy z miejscowej prasy - teraz w niewielkiej części zyskały przedłużenie żywota przez zestaw felietonów zgromadzonych w tomie "Antylopa z Podbeskidzia". Artur Andrus - walcząc z lockdownowym marazmem - zabiera czytelników w podróż przez lata i miasta, pokazując historię swoich ballad podwórzowych: od inspiracji i pierwszego pomysłu, który nie schodził z listy przebojów, po jednorazowe utwory wprawiające w zachwyt lokalną publiczność.
Kto zna genezę "ballad dziadowskich" Andrusa, nie będzie zaskoczony: autor zwykle przedstawia kilka ciekawostek wyczytanych w prasie (niekoniecznie tej najwyższych lotów, bardzo często sięga po nieznane szerzej tytuły, wykorzystuje kwestie miejscowych przepychanek, horoskopy, doniesienia obyczajowe, sprawy bulwersujące wyłącznie mieszkańców miasta, śmiesznostki i nonsensy - nie interesują go za to kwestie polityczne i tematy ogólnopolskie). Już sama prezentacja tych odkryć wypełniona jest śmiechem: w końcu Andrus potrafi podkreślać puenty i uwypuklać satyryczną stronę rzeczywistości - i tym razem nie zawodzi. Wplata niekiedy do opowieści także skojarzenia spoza prasy regionalnej, dzieli się anegdotami z życia i ripostami różnych artystów, z którymi podzielił się odkryciami. Wszystko razem składa się na barwną opowieść - za każdym razem inną za sprawą rozległości poruszanych zagadnień. Andrus dociera do pomysłów wręcz niewiarygodnych, komicznych już bez dodatkowej oprawy - ale wie, jak je podkolorować i dodać im blasku, tak, żeby nie świadczyły o nieudolności dziennikarskiej, a stanowiły zestaw zaskoczeń dla czytelników. Rozpiętość tematyczna artykułów jest olbrzymia i odbiorcy mogą się zacząć zastanawiać, czy możliwe jest połączenie wszystkich w jednym utworze - a przecież o to w "balladach dziadowskich" u Andrusa chodzi. Szybko staje się jasne, że doniesienia medialne zamieniają się w zbiór wyjątkowych puent w życiu wyimaginowanych bohaterów. Przeważnie piosenki proponowane przez Artura Andrusa układane są na znaną melodię (z kilkoma wyjątkami), można zatem wyobrażać sobie, jak brzmiały na scenie. Najważniejszy jest tu humor - nie wyśmiewanie problemów zwykłych ludzi, a wydobywanie absurdów z relacji. Artur Andrus pisze teksty - wbrew nazwie - dalekie od dziadostwa. Imponuje i umiejętnościami w zakresie wydobywania i podkreślania puent, samymi rymami i budowaniem niezwykłych historii. Przerabia rewelacje z gazet na olśniewające scenki rodzajowe. Przy tej książce odbiorców czeka mnóstwo śmiechu - ale i podziwu dla autora. "Ballady dziadowskie" w połączeniu ze źródłami inspiracji, oczywiście odpowiednio zaprezentowanymi, nie będą się nudzić. Czytelnicy otrzymują tutaj kolejny popis humoru, wyjątkową opowieść, która okazuje się uniwersalna - jakby na przekór efemeryczności gazetowych doniesień. I chociaż łatwo byłoby tu załamywać ręce nad poziomem dziennikarstwa, można po prostu czerpać radość z efektów satyrycznych - warto sięgnąć po "Antylopę z Podbeskidzia" dla zabawy. Artur Andrus przeprowadza czytelników przez swoje dzieła błyskawiczne i obliczone na natychmiastowy efekt, ale ponieważ utrwala jednorazowe ballady, oferuje też odbiorcom wartość dodaną: zestaw powodów do śmiechu w każdych okolicznościach. To książka idealna dla czytelników, którzy chcą odpocząć przy inteligentnych dowcipach i pomysłach.
Ballady dziadowskie
Opowieści Artura Andrusa zawsze są pełne humoru i pozwalają na nowo odkrywać absurdy codzienności. Coś, co wydawało się najbardziej efemerycznym elementem twórczości tego autora, czyli "ballady dziadowskie", prezentowane na spotkaniach i recitalach tworzone w pół godziny piosenki na tematy z miejscowej prasy - teraz w niewielkiej części zyskały przedłużenie żywota przez zestaw felietonów zgromadzonych w tomie "Antylopa z Podbeskidzia". Artur Andrus - walcząc z lockdownowym marazmem - zabiera czytelników w podróż przez lata i miasta, pokazując historię swoich ballad podwórzowych: od inspiracji i pierwszego pomysłu, który nie schodził z listy przebojów, po jednorazowe utwory wprawiające w zachwyt lokalną publiczność.
Kto zna genezę "ballad dziadowskich" Andrusa, nie będzie zaskoczony: autor zwykle przedstawia kilka ciekawostek wyczytanych w prasie (niekoniecznie tej najwyższych lotów, bardzo często sięga po nieznane szerzej tytuły, wykorzystuje kwestie miejscowych przepychanek, horoskopy, doniesienia obyczajowe, sprawy bulwersujące wyłącznie mieszkańców miasta, śmiesznostki i nonsensy - nie interesują go za to kwestie polityczne i tematy ogólnopolskie). Już sama prezentacja tych odkryć wypełniona jest śmiechem: w końcu Andrus potrafi podkreślać puenty i uwypuklać satyryczną stronę rzeczywistości - i tym razem nie zawodzi. Wplata niekiedy do opowieści także skojarzenia spoza prasy regionalnej, dzieli się anegdotami z życia i ripostami różnych artystów, z którymi podzielił się odkryciami. Wszystko razem składa się na barwną opowieść - za każdym razem inną za sprawą rozległości poruszanych zagadnień. Andrus dociera do pomysłów wręcz niewiarygodnych, komicznych już bez dodatkowej oprawy - ale wie, jak je podkolorować i dodać im blasku, tak, żeby nie świadczyły o nieudolności dziennikarskiej, a stanowiły zestaw zaskoczeń dla czytelników. Rozpiętość tematyczna artykułów jest olbrzymia i odbiorcy mogą się zacząć zastanawiać, czy możliwe jest połączenie wszystkich w jednym utworze - a przecież o to w "balladach dziadowskich" u Andrusa chodzi. Szybko staje się jasne, że doniesienia medialne zamieniają się w zbiór wyjątkowych puent w życiu wyimaginowanych bohaterów. Przeważnie piosenki proponowane przez Artura Andrusa układane są na znaną melodię (z kilkoma wyjątkami), można zatem wyobrażać sobie, jak brzmiały na scenie. Najważniejszy jest tu humor - nie wyśmiewanie problemów zwykłych ludzi, a wydobywanie absurdów z relacji. Artur Andrus pisze teksty - wbrew nazwie - dalekie od dziadostwa. Imponuje i umiejętnościami w zakresie wydobywania i podkreślania puent, samymi rymami i budowaniem niezwykłych historii. Przerabia rewelacje z gazet na olśniewające scenki rodzajowe. Przy tej książce odbiorców czeka mnóstwo śmiechu - ale i podziwu dla autora. "Ballady dziadowskie" w połączeniu ze źródłami inspiracji, oczywiście odpowiednio zaprezentowanymi, nie będą się nudzić. Czytelnicy otrzymują tutaj kolejny popis humoru, wyjątkową opowieść, która okazuje się uniwersalna - jakby na przekór efemeryczności gazetowych doniesień. I chociaż łatwo byłoby tu załamywać ręce nad poziomem dziennikarstwa, można po prostu czerpać radość z efektów satyrycznych - warto sięgnąć po "Antylopę z Podbeskidzia" dla zabawy. Artur Andrus przeprowadza czytelników przez swoje dzieła błyskawiczne i obliczone na natychmiastowy efekt, ale ponieważ utrwala jednorazowe ballady, oferuje też odbiorcom wartość dodaną: zestaw powodów do śmiechu w każdych okolicznościach. To książka idealna dla czytelników, którzy chcą odpocząć przy inteligentnych dowcipach i pomysłach.
wtorek, 9 listopada 2021
Aisling Fowler: Zrodzona z ognia. Dwunastka i lodowy las
Harperkids, Warszawa 2021.
Wojny
Aisling Fowler w schemacie nie oddala się od standardowych powieści fantasy dla dzieci i młodzieży: wykorzystuje sprawdzone rozwiązania, bezpieczne i przyciągające pewne grono młodych odbiorców. Oczywiście sam motyw może już się przejeść nawet koneserom gatunku, jednak realizacja wypada całkiem nieźle i jest szansa, że cykl Zrodzona z ognia spotka się z dużym uznaniem na rynku. "Dwunastka i lodowy las", pierwsza część serii, to powieść, w której młodzi bohaterowie trafiają do tajemniczej organizacji. Żeby rozpocząć naukę związaną z władaniem bronią - wszyscy przygotowują się do bycia strażnikami pokoju, Łowcami, którzy chronią Ember. Stają się uczniami Hunting Lodge, co ma swoje skutki. Przede wszystkim - muszą wyrzec się swoich korzeni i bliskich. Część uczniów prawdopodobnie nie miałaby do czego wrócić, tak na przykład jest z Dwunastką, która straciła rodzinę. A skoro nie ma rodziców, którzy trzęśliby się o bezpieczeństwo pociech, a nauczyciele i mistrzowie zdają sobie sprawę z zagrożeń w prawdziwym - czyli wymyślonym - świecie, traktują uczniów znacznie ostrzej niż członkowie rodzin. Stąd ekstremalnie trudne walki, wyzwania, a nawet kary odbywane w lochach. Inaczej trudno byłoby poskromić energiczne dzieciaki zafascynowane starciami. Dwunastka wie, że wiele będzie od niej zależeć - ale nie zamierza bratać się z kolegami. Co więcej: stroni od rówieśników. Jedynie Siódemka ją akceptuje i próbuje się zaprzyjaźnić (podarowuje Dwunastce nawet wiewiórkę, która stanie się ważnym katalizatorem akcji i najlepszym towarzyszem dziewczynki). Dwunastka mimo przestróg ze strony nauczycieli nie chce dogadywać się z innymi dziećmi. Uważa, że straci każdego, do kogo się przywiąże. A to wystarczający powód ucieczki od kolegów.
W pewnym momencie - po standardowym przedstawieniu działań w szkole - staje się coś, co zmienia rozkład sił. Dwunastka odbywająca właśnie karę w lochu przeżywa atak na szkołę. Podczas chaosu znika Siódemka - dawni wrogowie stają zatem ramię w ramię, żeby odnaleźć koleżankę i uratować ją przed niebezpieczeństwami. Dzieci wyruszają na pełną niebezpieczeństw wyprawę, podczas której zrozumieją, dlaczego ich dawne animozje nie miały żadnego sensu. Konflikty w szkole mają swoje źródła w konfliktach między kolejnymi plemionami czy grupami. Nic dziwnego, że w przysiędze, którą składają adepci, jest mowa o zapomnieniu o dawnych relacjach. Dwunastka miewa jednak - zwykle w koszmarach - przebłyski dawnej świadomości. To pozwoli czytelnikom zrozumieć, dlaczego bohaterka dystansuje się od innych i skąd jej traumy.
Aisling Fowler nie wpada w stylistykę pop, udaje jej się raczej przyciągnąć do historii samą narracją, zapewnia odbiorcom dość sporo emocji i silnych wrażeń. Wprowadza szereg zagrożeń ze strony baśniowych postaci, komplikuje wyprawę jak tylko może, ale w tym wszystkim nie zapomina o prawdopodobieństwie i o sile przyjaźni - koncentruje się na ważnych dla odbiorców wartościach, które wplata w świat pełen magii. Trafi bez problemu do odbiorców nastoletnich, którzy cenią sobie fantastykę.
Wojny
Aisling Fowler w schemacie nie oddala się od standardowych powieści fantasy dla dzieci i młodzieży: wykorzystuje sprawdzone rozwiązania, bezpieczne i przyciągające pewne grono młodych odbiorców. Oczywiście sam motyw może już się przejeść nawet koneserom gatunku, jednak realizacja wypada całkiem nieźle i jest szansa, że cykl Zrodzona z ognia spotka się z dużym uznaniem na rynku. "Dwunastka i lodowy las", pierwsza część serii, to powieść, w której młodzi bohaterowie trafiają do tajemniczej organizacji. Żeby rozpocząć naukę związaną z władaniem bronią - wszyscy przygotowują się do bycia strażnikami pokoju, Łowcami, którzy chronią Ember. Stają się uczniami Hunting Lodge, co ma swoje skutki. Przede wszystkim - muszą wyrzec się swoich korzeni i bliskich. Część uczniów prawdopodobnie nie miałaby do czego wrócić, tak na przykład jest z Dwunastką, która straciła rodzinę. A skoro nie ma rodziców, którzy trzęśliby się o bezpieczeństwo pociech, a nauczyciele i mistrzowie zdają sobie sprawę z zagrożeń w prawdziwym - czyli wymyślonym - świecie, traktują uczniów znacznie ostrzej niż członkowie rodzin. Stąd ekstremalnie trudne walki, wyzwania, a nawet kary odbywane w lochach. Inaczej trudno byłoby poskromić energiczne dzieciaki zafascynowane starciami. Dwunastka wie, że wiele będzie od niej zależeć - ale nie zamierza bratać się z kolegami. Co więcej: stroni od rówieśników. Jedynie Siódemka ją akceptuje i próbuje się zaprzyjaźnić (podarowuje Dwunastce nawet wiewiórkę, która stanie się ważnym katalizatorem akcji i najlepszym towarzyszem dziewczynki). Dwunastka mimo przestróg ze strony nauczycieli nie chce dogadywać się z innymi dziećmi. Uważa, że straci każdego, do kogo się przywiąże. A to wystarczający powód ucieczki od kolegów.
W pewnym momencie - po standardowym przedstawieniu działań w szkole - staje się coś, co zmienia rozkład sił. Dwunastka odbywająca właśnie karę w lochu przeżywa atak na szkołę. Podczas chaosu znika Siódemka - dawni wrogowie stają zatem ramię w ramię, żeby odnaleźć koleżankę i uratować ją przed niebezpieczeństwami. Dzieci wyruszają na pełną niebezpieczeństw wyprawę, podczas której zrozumieją, dlaczego ich dawne animozje nie miały żadnego sensu. Konflikty w szkole mają swoje źródła w konfliktach między kolejnymi plemionami czy grupami. Nic dziwnego, że w przysiędze, którą składają adepci, jest mowa o zapomnieniu o dawnych relacjach. Dwunastka miewa jednak - zwykle w koszmarach - przebłyski dawnej świadomości. To pozwoli czytelnikom zrozumieć, dlaczego bohaterka dystansuje się od innych i skąd jej traumy.
Aisling Fowler nie wpada w stylistykę pop, udaje jej się raczej przyciągnąć do historii samą narracją, zapewnia odbiorcom dość sporo emocji i silnych wrażeń. Wprowadza szereg zagrożeń ze strony baśniowych postaci, komplikuje wyprawę jak tylko może, ale w tym wszystkim nie zapomina o prawdopodobieństwie i o sile przyjaźni - koncentruje się na ważnych dla odbiorców wartościach, które wplata w świat pełen magii. Trafi bez problemu do odbiorców nastoletnich, którzy cenią sobie fantastykę.
poniedziałek, 8 listopada 2021
Mały atlas kotów (i kociaków) Ewy i Pawła Pawlaków
Nasza Księgarnia, Warszawa 2021.
Koty z filcu
"Mały atlas kotów (i kociaków) Ewy i Pawła Pawlaków to kolejna fantastyczna książka obrazkowa nie tylko dla najmłodszych. Mimo że to tomik kartonowy i z zaokrąglonymi rogami (co sugerowałoby przeznaczenie - dla kilkulatków) - liczą się tu graficzne popisy i humor w komentarzach. Autorzy zajmują się tym razem prezentowaniem kotów różnych ras, a także - kolorowych dachowców. Każdy kot ma swoją historię, każdy jest albo zwierzakiem znajomych, albo wyrazem hołdu dla piękna rasy. Każdy jest zaprezentowany przez pryzmat osobistych upodobań, ze względu na charakter lub urok. Autorzy nie zamierzają czytelników zamęczać długimi i encyklopedycznymi opisami: do cech charakterystycznych przyzwyczajają przede wszystkim za sprawą obrazu. W opisach koncentrują się na zabawnych anegdotach, detalach związanych z posiadaniem kota, ciekawostkach i przeznaczeniach (jaki kot nadaje się dla tych, którzy są uczuleni na sierść). Potrafią rozbawić (opowieść o kocie i psie, które sprawdzają, co ten drugi zwierzak dostał do jedzenia), rozczulić (koty, które dopominają się o głaskanie). Jest tu też rozkładówka poświęcona kociej mowie ciała - tak, żeby każdy dowiedział się, co chcą ludziom zakomunikować ich pupile.
Czego się spodziewać po "Małym atlasie"? Tego samego, co po pozostałych książkach w tym - bezkonkurencyjnym - cyklu. Każda rozkładówka to prezentacja jednej rasy albo jednego dachowca (bo i te są tu bogato reprezentowane). Zawsze jedną stronę zajmuje wielkoformatowy obrazek-wyszywanka czy kolaż przedstawiający kota. Obrazek wzbudzi zachwyt i małych, i dużych odbiorców - cieszy starannością, wyczuleniem na szczegóły i urokiem zwierzęcia. Na stronie z opisami pojawiają się z kolei wprawki malarskie i rysunkowe lub trójwymiarowe figurki kotów, a do tego - najczęściej - zdjęcia kocich inspiracji wraz z podaniem imion pupili. Chodzi o to, by książka nie składała się z anonimowych czworonogów, a była wyrazem miłości do zwierząt. Kocie historie stają się dzięki temu jeszcze bardziej intrygujące i atrakcyjne dla czytelników. Przede wszystkim "Mały atlas kotów" się ogląda - podziwianie kolejnych ilustracji to reakcja, która połączy różne pokolenia. Ewa i Paweł Pawlakowie pozwalają docenić urodę kotów, dzielą się też swoją fascynacją tymi zwierzętami. Książka przygotowana jako picture book zamienia się w prezentację talentów - nie jest to publikacja wyłącznie dla kociarzy, chociaż dla nich to pozycja obowiązkowa. Cieszy fakt, że autorzy rozwijają serię - że wykorzystują sprawdzony schemat i sięgają po kolejne gatunki zwierząt, żeby przyciągnąć do tomików małych fanów fauny - oraz ich rodziców czy dziadków - pokazują też, że w czasach popularności grafik komputerowych można wciąż tworzyć arcydzieła. Zachwyca umiejętność przedstawiania detali w każdej technice - udaje się autorom przedstawić całe piękno kocich towarzyszy. Obok takiego tomiku nie można przejść obojętnie, kto do niego zajrzy, ten wciągnie się w świat kotów. Ozdoba biblioteczki - chociaż nie wiadomo do końca, czy dziecięcej, bo być może rodzice zabiorą swoim pociechom taką publikację i sami będą się nią cieszyć.
Koty z filcu
"Mały atlas kotów (i kociaków) Ewy i Pawła Pawlaków to kolejna fantastyczna książka obrazkowa nie tylko dla najmłodszych. Mimo że to tomik kartonowy i z zaokrąglonymi rogami (co sugerowałoby przeznaczenie - dla kilkulatków) - liczą się tu graficzne popisy i humor w komentarzach. Autorzy zajmują się tym razem prezentowaniem kotów różnych ras, a także - kolorowych dachowców. Każdy kot ma swoją historię, każdy jest albo zwierzakiem znajomych, albo wyrazem hołdu dla piękna rasy. Każdy jest zaprezentowany przez pryzmat osobistych upodobań, ze względu na charakter lub urok. Autorzy nie zamierzają czytelników zamęczać długimi i encyklopedycznymi opisami: do cech charakterystycznych przyzwyczajają przede wszystkim za sprawą obrazu. W opisach koncentrują się na zabawnych anegdotach, detalach związanych z posiadaniem kota, ciekawostkach i przeznaczeniach (jaki kot nadaje się dla tych, którzy są uczuleni na sierść). Potrafią rozbawić (opowieść o kocie i psie, które sprawdzają, co ten drugi zwierzak dostał do jedzenia), rozczulić (koty, które dopominają się o głaskanie). Jest tu też rozkładówka poświęcona kociej mowie ciała - tak, żeby każdy dowiedział się, co chcą ludziom zakomunikować ich pupile.
Czego się spodziewać po "Małym atlasie"? Tego samego, co po pozostałych książkach w tym - bezkonkurencyjnym - cyklu. Każda rozkładówka to prezentacja jednej rasy albo jednego dachowca (bo i te są tu bogato reprezentowane). Zawsze jedną stronę zajmuje wielkoformatowy obrazek-wyszywanka czy kolaż przedstawiający kota. Obrazek wzbudzi zachwyt i małych, i dużych odbiorców - cieszy starannością, wyczuleniem na szczegóły i urokiem zwierzęcia. Na stronie z opisami pojawiają się z kolei wprawki malarskie i rysunkowe lub trójwymiarowe figurki kotów, a do tego - najczęściej - zdjęcia kocich inspiracji wraz z podaniem imion pupili. Chodzi o to, by książka nie składała się z anonimowych czworonogów, a była wyrazem miłości do zwierząt. Kocie historie stają się dzięki temu jeszcze bardziej intrygujące i atrakcyjne dla czytelników. Przede wszystkim "Mały atlas kotów" się ogląda - podziwianie kolejnych ilustracji to reakcja, która połączy różne pokolenia. Ewa i Paweł Pawlakowie pozwalają docenić urodę kotów, dzielą się też swoją fascynacją tymi zwierzętami. Książka przygotowana jako picture book zamienia się w prezentację talentów - nie jest to publikacja wyłącznie dla kociarzy, chociaż dla nich to pozycja obowiązkowa. Cieszy fakt, że autorzy rozwijają serię - że wykorzystują sprawdzony schemat i sięgają po kolejne gatunki zwierząt, żeby przyciągnąć do tomików małych fanów fauny - oraz ich rodziców czy dziadków - pokazują też, że w czasach popularności grafik komputerowych można wciąż tworzyć arcydzieła. Zachwyca umiejętność przedstawiania detali w każdej technice - udaje się autorom przedstawić całe piękno kocich towarzyszy. Obok takiego tomiku nie można przejść obojętnie, kto do niego zajrzy, ten wciągnie się w świat kotów. Ozdoba biblioteczki - chociaż nie wiadomo do końca, czy dziecięcej, bo być może rodzice zabiorą swoim pociechom taką publikację i sami będą się nią cieszyć.
niedziela, 7 listopada 2021
Adam Rutherford: Tak samo inni. Dlaczego rasizm jest bez sensu
Prószyński i S-ka, Warszawa 2021.
Geny
Adam Rutheford stawia na filozoficzne wyjaśnienie bezsensu zjawiska rasizmu. Tom „Tak samo inni. Dlaczego rasizm jest bez sensu” to dość długi wywód pokazujący, jak funkcjonują ludzie – i dlaczego nie da się wyznaczyć granic „ras”. Autor opiera książkę na tezie, że każdy człowiek jest inny – ma wspólne geny z najbliższymi, dzieli po połowie pulę genotypową rodziców, jednak nie jest możliwe wskazanie punktów wspólnych pokazujących zjawisko rasy. Owszem, można zwrócić uwagę na oczywiste i wyłapywalne na pierwszy rzut oka różnice w kolorze skóry czy proporcjach w rysach twarzy – ale przecież żaden z tych motywów nie powinien prowadzić do kategoryzowania i dzielenia ludzi. Adam Rutheford podchodzi do tematu od strony filozoficznej, przekonuje w zasadzie już przekonanych, przypominając im, dlaczego nie powinno się postępować według stereotypów. Z kolei dla nieprzekonanych nie ma wiele: „Tak samo inni” to książka wypełniona analizami z perspektywy biologii i genetyki. Autor przygląda się badaniom DNA (także tym historycznym) i przypomina, że nikt z ludzi nie może czuć się lepszy od innych: nie ma do takiego zachowania podstaw. I nawet jeśli zdarza się, że jakaś choroba dotyka w większym stopniu konkretną grupę „rasową”, nie można mówić o rasizmie nawet w wymiarze biologii.
Można przy tej lekturze zatęsknić za podejściem psychologicznym: brakuje tutaj prób wyjaśniania, dlaczego w ogóle ktoś posługuje się rasistowskimi kliszami, skąd popularność takich postaw i dlaczego niektórzy nie dostrzegają niewłaściwości tego typu kategoryzacji. Zupełnie jakby Adam Rutherford – który przecież wie, że nie da się na drodze racjonalnej przekonać zwolennika teorii spiskowych do przyjęcia naukowych wywodów (bo sam o tym pisze) – nie zamierzał wnikać w umysły agresorów i odcinał się od nich. Wybiera argumenty na bazie nauki – podczas gdy walczy z emocjami. W tym rozedrganiu pojawia się dysonans dla czytelników – autor niby przekonuje, a jednak nie chce docierać do źródła problemu, unika jego charakterystyki, która prowadziłaby – być może – do stworzenia rzeczywistych płaszczyzn dialogu. Bardziej zamierza pokazać to, co zaznaczone w tytule, niż zmienić sposób podejścia do innych – i w tym wszystkim traci miejsce na szansę wprowadzenia zmian. Rasizm funkcjonuje tu wyłącznie jako bezpodstawne wytykanie zmian na płaszczyźnie biologii – a przecież nie w tym rzecz. Dobrze, że Rutherford pokazuje brak logiki w postawach rasistowskich – ale szkoda, że nie pokusił się jeszcze dodatkowo o wskazówki, jak powstrzymać to zjawisko. Czytelnikom dostarcza materiału do refleksji, przekonuje, że nie można oceniać nikogo po wyglądzie – ale do takiej lektury rasiści nie dotrą.
Geny
Adam Rutheford stawia na filozoficzne wyjaśnienie bezsensu zjawiska rasizmu. Tom „Tak samo inni. Dlaczego rasizm jest bez sensu” to dość długi wywód pokazujący, jak funkcjonują ludzie – i dlaczego nie da się wyznaczyć granic „ras”. Autor opiera książkę na tezie, że każdy człowiek jest inny – ma wspólne geny z najbliższymi, dzieli po połowie pulę genotypową rodziców, jednak nie jest możliwe wskazanie punktów wspólnych pokazujących zjawisko rasy. Owszem, można zwrócić uwagę na oczywiste i wyłapywalne na pierwszy rzut oka różnice w kolorze skóry czy proporcjach w rysach twarzy – ale przecież żaden z tych motywów nie powinien prowadzić do kategoryzowania i dzielenia ludzi. Adam Rutheford podchodzi do tematu od strony filozoficznej, przekonuje w zasadzie już przekonanych, przypominając im, dlaczego nie powinno się postępować według stereotypów. Z kolei dla nieprzekonanych nie ma wiele: „Tak samo inni” to książka wypełniona analizami z perspektywy biologii i genetyki. Autor przygląda się badaniom DNA (także tym historycznym) i przypomina, że nikt z ludzi nie może czuć się lepszy od innych: nie ma do takiego zachowania podstaw. I nawet jeśli zdarza się, że jakaś choroba dotyka w większym stopniu konkretną grupę „rasową”, nie można mówić o rasizmie nawet w wymiarze biologii.
Można przy tej lekturze zatęsknić za podejściem psychologicznym: brakuje tutaj prób wyjaśniania, dlaczego w ogóle ktoś posługuje się rasistowskimi kliszami, skąd popularność takich postaw i dlaczego niektórzy nie dostrzegają niewłaściwości tego typu kategoryzacji. Zupełnie jakby Adam Rutherford – który przecież wie, że nie da się na drodze racjonalnej przekonać zwolennika teorii spiskowych do przyjęcia naukowych wywodów (bo sam o tym pisze) – nie zamierzał wnikać w umysły agresorów i odcinał się od nich. Wybiera argumenty na bazie nauki – podczas gdy walczy z emocjami. W tym rozedrganiu pojawia się dysonans dla czytelników – autor niby przekonuje, a jednak nie chce docierać do źródła problemu, unika jego charakterystyki, która prowadziłaby – być może – do stworzenia rzeczywistych płaszczyzn dialogu. Bardziej zamierza pokazać to, co zaznaczone w tytule, niż zmienić sposób podejścia do innych – i w tym wszystkim traci miejsce na szansę wprowadzenia zmian. Rasizm funkcjonuje tu wyłącznie jako bezpodstawne wytykanie zmian na płaszczyźnie biologii – a przecież nie w tym rzecz. Dobrze, że Rutherford pokazuje brak logiki w postawach rasistowskich – ale szkoda, że nie pokusił się jeszcze dodatkowo o wskazówki, jak powstrzymać to zjawisko. Czytelnikom dostarcza materiału do refleksji, przekonuje, że nie można oceniać nikogo po wyglądzie – ale do takiej lektury rasiści nie dotrą.