Media Rodzina, Poznań 2020.
Noblistka w obrazkach
Wielkie publikacje rysunkowe cieszą się ostatnio sporą popularnością na rynku i w związku z tym pojawia się coraz więcej ciekawych propozycji ilustratorskich. "Maria Skłodowska-Curie. Światło w ciemności" to publikacja będąca połączeniem działań dwóch duńskich autorek - Frances Andreasen Østerfelt i Anja C. Andersen i jednej polskiej ilustratorki - Anny Błaszczyk. Zajmują się one przedstawieniem losów Marii Skłodowskiej-Curie - od problemów w dzieciństwie, przez nieszczęśliwą miłość do syna chlebodawcy, układ z siostrą w kwestii zarabiania i wyjazdu do Paryża, a później - pracę nad wielkimi odkryciami z Piotrem Curie. Nie wyhamowują historii po Noblu - przedstawiają jeszcze kolejną miłość bohaterki tomu i jej losy aż do śmierci. Nie interesują się tematem chorób wywoływanych przez promieniowanie: owszem, piszą, że najpierw Piotr, a później Maria umierają na skutek chorób, jednak szczegółów szczędzą czytelnikom - zupełnie jakby taka cena za odkrycia przynoszące sławę była automatycznie tematem tabu i przeszkodą w wychowywaniu młodych uczonych. Istnieje tu fascynacja radem - rad w wodzie, w kosmetykach czy w czekoladkach - to napisy, które sprawdzić się mogą w ilustracji, ale budzą grozę, której nikt małym czytelnikom nie tłumaczy. Pytanie tylko, czy ta książka może być kierowana do dzieci: jeśli w pierwszych latach życia "Maniusi" pojawiają się zagadnienia, które zaintrygują kilkulatki, to już w późniejszej pracy naukowej zaczynają się nieco zbyt skomplikowane komentarze: przede wszystkim skomplikowane za sprawą słownictwa. To dla odbiorców język zbyt hermetyczny - nawet jeśli na niewielkiej przestrzeni. Bo tekst w tej książce ograniczony jest do minimum. Pojawia się jako zestaw niezbędnych wyjaśnień: prowadzi przez życiorys Marii Skłodowskiej-Curie w wersji skrótowej: tak, żeby zorientować się w przebiegu życia i dokonań naukowych (bardzo hasłowo), ale żeby nie trzeba było zagłębiać się w meandry odczuć czy przeżyć. Te nikogo nie interesują: liczą się wyłącznie suche fakty. Na początku autorki podkreślają trudy życia rodziny Marii: chorobę i śmierć matki, samotność dziecka, biedę, przez którą dziewczynka nie mogła w pełni rozwijać swoich umiejętności - ale też inteligencję bohaterki pomagającej starszemu rodzeństwu w lekcjach. Pojawia się wyjaśnienie, skąd u dziecka zainteresowanie fizyką. Maria z czasem zaczyna się uczyć, jak spełniać marzenia: razem z Bronią i ojcem opracowuje długofalowy plan, dzięki któremu nie tylko zaoszczędzi, ale też - umożliwi siostrze i sobie wyjazd do Paryża. Spotkanie z Piotrem odrobinę zatrzymuje relację, ale też nie na długo.
Niezależnie od fabuły - uwagę mają przyciągać ilustracje. Te nie są przesłodzone, utrzymane w charakterystycznym, dość mrocznym klimacie i tworzone z kolaży, sporo mówią o bohaterce. Szkoda, że wybrane czcionki zwłaszcza przy cytatach z listów bywają niezbyt czytelne i trzeba się trochę namęczyć, żeby sprawdzić, co pisali do siebie małżonkowie. Obrazki mają być popisem graficznym - stawia się w nich na emocje bohaterów i na podkreślanie klimatu sytuacji. "Światło w ciemności" to spory tom, w którym nie życiorys a właśnie ilustracje mają przyciągać uwagę. To sposób na opowiedzenie życia Marii Skłodowskiej-Curie na nowo - dla fanów powieści graficznych. Metoda na kolejne wprowadzenie na rynek inspirującej biografii, a do tego - na zaistnienie na rynku dzięki wielkoformatowej, wpadającej w oko publikacji.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
czwartek, 31 grudnia 2020
Marc ter Horst: Palmy na biegunie północnym. Wielka opowieść o zmianie klimatu
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.
Świadomość
Marc ter Horst wybiera ciekawostki – chce zwrócić uwagę dzieci na konieczność dbania o planetę. Zajmuje się motywem przemian klimatycznych i w całkiem długich jak na publikację dla najmłodszych rozdziałach precyzyjnie analizuje kolejne zjawiska, które świadczą o przeobrażeniach. Wyjaśnia też, że zmiany klimatyczne nie są czymś nowym: w pierwszej części książki uzmysławia dzieciom, jak kształtowała się pogoda na Ziemi przed milionami lat i jak to wpływało na organizmy żywe. Wybiera autor opowieść chronologiczną i silnie zrytmizowaną, a do tego wykorzystuje naturalną ciekawość najmłodszych. Każdy rozdział otwiera nietypowym ni to spisem treści, ni to streszczeniem zawartości: wymienia najważniejsze lub najbardziej „medialne” punkty opowieści. Stara się, żeby brzmiały co najmniej dziwnie – „co jadali ludzie na dnie Morza Północnego” albo „dlaczego krowy mają takie niewinne spojrzenia”, szuka tu tematów z różnych gałęzi wiedzy i z różnych obszarów, tak, żeby każdy odbiorca znalazł coś dla siebie. Czyta się więc kolejne fragmenty tej książki, żeby odkryć odpowiedzi na pytania, jakie muszą się zrodzić po lekturze wprowadzeń. Autor nie zamierza niczego ułatwiać: „Palmy na biegunie północnym” to książka naukowa, dla dzieci, które rzeczywiście chcą się czegoś dowiedzieć i które nie muszą dostawać wiadomości rozdrobnionych i ozdobionych licznymi zdjęciami. Tu rzeczywiście można się zagłębić w tekst rzetelny i odsłaniać powoli poszczególne tajemnice związane z klimatem albo z przemianami klimatycznymi. Od czasu do czasu autor proponuje nietypowe eksperymenty, łatwe do zrealizowania w warunkach domowych, a pokazujące, jak złudne są przypuszczenia ludzi. Do tego przedstawia nie tylko fakty, ale i teorie naukowe, zaznaczając, jakie mają znaczenie dla klimatu na Ziemi. Bywa, że wpada w styl kolokwialny i pisze coś, co ma po prostu przyciągnąć uwagę – jednak najczęściej nie obchodzą go w ogóle sztuczki pozwalające zaprosić do lektury dzieci – liczy na to, że sam temat zrobi swoje. W efekcie dostarcza małym odbiorcom naprawdę potężnej dawki wiedzy. Za każdym razem skupia się na innym wycinku rzeczywistości, pozwala zająć się osobnym obszarem związanym z pogodowymi i przyrodniczymi informacjami. Zdarza się nawet, że prowadzi autor dyskusję z przeciwnikami konkretnych działań – tak, by przekonać do swoich racji czytelników.
„Palmy na biegunie północnym” to książka, która bardzo się na rynku wydawniczym wyróżnia. Tu nie idzie się na łatwiznę, chociaż można było posłużyć się kilkoma wygodnymi hasłami i zostawić resztę odbiorcom. Marc ter Horst dba o to, żeby czytelnicy otrzymali naprawdę ogromną wiedzę z dziedziny zmian klimatycznych (i ochrony środowiska). Tekst angażuje do tego stopnia, że ilustracje Wendy Panders są jedynie tłem dla kolejnych rewelacji. Dzieci czeka tu sporo pracy i zwiększonego wysiłku – wcale nie ma miejsca na to, żeby się przy takiej książce zrelaksować. A jednak kto da się porwać informacjom – ten doceni fakt, że Marc ter Horst nie zatrzymuje się po pierwszych, najprostszych skojarzeniach.
Świadomość
Marc ter Horst wybiera ciekawostki – chce zwrócić uwagę dzieci na konieczność dbania o planetę. Zajmuje się motywem przemian klimatycznych i w całkiem długich jak na publikację dla najmłodszych rozdziałach precyzyjnie analizuje kolejne zjawiska, które świadczą o przeobrażeniach. Wyjaśnia też, że zmiany klimatyczne nie są czymś nowym: w pierwszej części książki uzmysławia dzieciom, jak kształtowała się pogoda na Ziemi przed milionami lat i jak to wpływało na organizmy żywe. Wybiera autor opowieść chronologiczną i silnie zrytmizowaną, a do tego wykorzystuje naturalną ciekawość najmłodszych. Każdy rozdział otwiera nietypowym ni to spisem treści, ni to streszczeniem zawartości: wymienia najważniejsze lub najbardziej „medialne” punkty opowieści. Stara się, żeby brzmiały co najmniej dziwnie – „co jadali ludzie na dnie Morza Północnego” albo „dlaczego krowy mają takie niewinne spojrzenia”, szuka tu tematów z różnych gałęzi wiedzy i z różnych obszarów, tak, żeby każdy odbiorca znalazł coś dla siebie. Czyta się więc kolejne fragmenty tej książki, żeby odkryć odpowiedzi na pytania, jakie muszą się zrodzić po lekturze wprowadzeń. Autor nie zamierza niczego ułatwiać: „Palmy na biegunie północnym” to książka naukowa, dla dzieci, które rzeczywiście chcą się czegoś dowiedzieć i które nie muszą dostawać wiadomości rozdrobnionych i ozdobionych licznymi zdjęciami. Tu rzeczywiście można się zagłębić w tekst rzetelny i odsłaniać powoli poszczególne tajemnice związane z klimatem albo z przemianami klimatycznymi. Od czasu do czasu autor proponuje nietypowe eksperymenty, łatwe do zrealizowania w warunkach domowych, a pokazujące, jak złudne są przypuszczenia ludzi. Do tego przedstawia nie tylko fakty, ale i teorie naukowe, zaznaczając, jakie mają znaczenie dla klimatu na Ziemi. Bywa, że wpada w styl kolokwialny i pisze coś, co ma po prostu przyciągnąć uwagę – jednak najczęściej nie obchodzą go w ogóle sztuczki pozwalające zaprosić do lektury dzieci – liczy na to, że sam temat zrobi swoje. W efekcie dostarcza małym odbiorcom naprawdę potężnej dawki wiedzy. Za każdym razem skupia się na innym wycinku rzeczywistości, pozwala zająć się osobnym obszarem związanym z pogodowymi i przyrodniczymi informacjami. Zdarza się nawet, że prowadzi autor dyskusję z przeciwnikami konkretnych działań – tak, by przekonać do swoich racji czytelników.
„Palmy na biegunie północnym” to książka, która bardzo się na rynku wydawniczym wyróżnia. Tu nie idzie się na łatwiznę, chociaż można było posłużyć się kilkoma wygodnymi hasłami i zostawić resztę odbiorcom. Marc ter Horst dba o to, żeby czytelnicy otrzymali naprawdę ogromną wiedzę z dziedziny zmian klimatycznych (i ochrony środowiska). Tekst angażuje do tego stopnia, że ilustracje Wendy Panders są jedynie tłem dla kolejnych rewelacji. Dzieci czeka tu sporo pracy i zwiększonego wysiłku – wcale nie ma miejsca na to, żeby się przy takiej książce zrelaksować. A jednak kto da się porwać informacjom – ten doceni fakt, że Marc ter Horst nie zatrzymuje się po pierwszych, najprostszych skojarzeniach.
środa, 30 grudnia 2020
Małgorzata Czyńska: Kobiety z obrazów
Marginesy, Warszawa 2020.
Tożsamości
Muzy, partnerki, kochanki, modelki - kiedy ogląda się obrazy sprzed wieków, jednym z częściej pojawiających się pytań staje się to o relacje z portretowanymi osobami. Osobiste powiązania malarzy i ich modelek kuszą laików znacznie bardziej niż techniki tworzenia czy ceny płócien. Małgorzata Czyńska wykorzystuje ten motyw, żeby trafić do szerokiego grona odbiorców tomem popularyzatorskim "Kobiety z obrazów". Przygląda się najbardziej znanym wizerunkom oraz kontaktom twórców i ich muz (a czasami - losom samych muz). Przedstawia odbiorcom najbardziej znane małżeństwa lub romanse, prezentuje też drogi do obrazów. Zwykli czytelnicy przeważnie nie będą wiedzieli, o kim mowa - przynajmniej rzadko będą w stanie rozpoznać z nazwiska bohaterki dzieł, więc czynnikiem przyciągającym do lektury będą nazwiska artystów wszech czasów. A pojawiają się tu Dali i Goya, Modigliani, Da Vinci, Vermeer, Manet, Klimt czy Picasso. Kobiety z ich obrazów poznać można dzięki reprodukcjom (a czasem też zdjęciom). Autorka wydobywa na światło dzienne historie osobiste, pokazuje, skąd wzięły się konkretne osoby w otoczeniu malarzy, jak ich bliscy zapatrywali się na pozowanie i co działo się z samymi niedokończonymi jeszcze dziełami. Do tego pojawia się tu kilka kobiet samodzielnych (w sztuce i w życiu) - trafiły na karty tej książki Tamara Łempicka, Mela Muter czy Frida Kahlo i ich autoportrety.
Małgorzata Czyńska niewiele pisze o samej sztuce. Nie analizuje stylów, nie koncentruje się na wpływach epok, nie zajmuje się też opowiadaniem o technikach. Jeśli ktoś chce dowiedzieć się czegoś o warsztacie każdego z wymienionych artystów, będzie musiał raczej zajrzeć do książek z historii sztuki. Małgorzata Czyńska zajmuje się popularyzowaniem tej dziedziny wiedzy, jednak zwraca uwagę na to, co przyciągnie szerokie grono odbiorców: na międzyludzkie sprawy. Interesują ją zwłaszcza związki, które ze sztuki przenosiły się na życie: sprawdza, który artysta potrzebował obecności muzy, który działał na zamówienie i traktował malowanie jako sposób na zarobek. Skupia się autorka w pierwszej kolejności na życiorysach: nie zamierza tworzyć pełnych notek biograficznych (ani artystów, ani modelek), bo to byłoby raczej niestrawne dla dzisiejszej publiczności literackiej) - ale wydobywa co ciekawsze informacje z kolejnych etapów życia i twórczości. Szuka przede wszystkim obecności kobiet na płótnach (w drugiej kolejności i w biografiach). Opowiada o tym, co może być ważne dla bohaterów, albo o tym, co na pewno stanie się reklamą dla odbiorców. "Kobiety z obrazów" to relacja towarzyska. Nie zabraknie tu też spotkań z dziełami, które każdy zna (chociaż autorka pokusiła się i o przytoczenie mniej charakterystycznych). Nie chodzi tu przecież o rozbudowywanie wiedzy - a o zapewnienie niezbędnych podstaw, w dodatku - w zakresie niekoniecznie kojarzonym z lekcji dotyczących historii sztuki. Czyńska wybiera sobie swoistą niszę: tak poprowadzony cykl szkiców można przecież rozbudowywać o kolejne tematy istniejące w dziełach.
Jest to książka złożona z krótkich rozdziałów: czasami aż chce się czytać dalej, a autorka już przechodzi do kolejnych postaci. Zdarza się jej, że odczytuje intencje lub emocje z obrazów - to chyba jedyne przejście w stronę sztuki zamiast koncentrowania się na samych ludziach - ale i tak jest w stanie zainspirować odbiorców i przekonać ich, że warto zająć się odkrywaniem tajemnic z obrazów.
Tożsamości
Muzy, partnerki, kochanki, modelki - kiedy ogląda się obrazy sprzed wieków, jednym z częściej pojawiających się pytań staje się to o relacje z portretowanymi osobami. Osobiste powiązania malarzy i ich modelek kuszą laików znacznie bardziej niż techniki tworzenia czy ceny płócien. Małgorzata Czyńska wykorzystuje ten motyw, żeby trafić do szerokiego grona odbiorców tomem popularyzatorskim "Kobiety z obrazów". Przygląda się najbardziej znanym wizerunkom oraz kontaktom twórców i ich muz (a czasami - losom samych muz). Przedstawia odbiorcom najbardziej znane małżeństwa lub romanse, prezentuje też drogi do obrazów. Zwykli czytelnicy przeważnie nie będą wiedzieli, o kim mowa - przynajmniej rzadko będą w stanie rozpoznać z nazwiska bohaterki dzieł, więc czynnikiem przyciągającym do lektury będą nazwiska artystów wszech czasów. A pojawiają się tu Dali i Goya, Modigliani, Da Vinci, Vermeer, Manet, Klimt czy Picasso. Kobiety z ich obrazów poznać można dzięki reprodukcjom (a czasem też zdjęciom). Autorka wydobywa na światło dzienne historie osobiste, pokazuje, skąd wzięły się konkretne osoby w otoczeniu malarzy, jak ich bliscy zapatrywali się na pozowanie i co działo się z samymi niedokończonymi jeszcze dziełami. Do tego pojawia się tu kilka kobiet samodzielnych (w sztuce i w życiu) - trafiły na karty tej książki Tamara Łempicka, Mela Muter czy Frida Kahlo i ich autoportrety.
Małgorzata Czyńska niewiele pisze o samej sztuce. Nie analizuje stylów, nie koncentruje się na wpływach epok, nie zajmuje się też opowiadaniem o technikach. Jeśli ktoś chce dowiedzieć się czegoś o warsztacie każdego z wymienionych artystów, będzie musiał raczej zajrzeć do książek z historii sztuki. Małgorzata Czyńska zajmuje się popularyzowaniem tej dziedziny wiedzy, jednak zwraca uwagę na to, co przyciągnie szerokie grono odbiorców: na międzyludzkie sprawy. Interesują ją zwłaszcza związki, które ze sztuki przenosiły się na życie: sprawdza, który artysta potrzebował obecności muzy, który działał na zamówienie i traktował malowanie jako sposób na zarobek. Skupia się autorka w pierwszej kolejności na życiorysach: nie zamierza tworzyć pełnych notek biograficznych (ani artystów, ani modelek), bo to byłoby raczej niestrawne dla dzisiejszej publiczności literackiej) - ale wydobywa co ciekawsze informacje z kolejnych etapów życia i twórczości. Szuka przede wszystkim obecności kobiet na płótnach (w drugiej kolejności i w biografiach). Opowiada o tym, co może być ważne dla bohaterów, albo o tym, co na pewno stanie się reklamą dla odbiorców. "Kobiety z obrazów" to relacja towarzyska. Nie zabraknie tu też spotkań z dziełami, które każdy zna (chociaż autorka pokusiła się i o przytoczenie mniej charakterystycznych). Nie chodzi tu przecież o rozbudowywanie wiedzy - a o zapewnienie niezbędnych podstaw, w dodatku - w zakresie niekoniecznie kojarzonym z lekcji dotyczących historii sztuki. Czyńska wybiera sobie swoistą niszę: tak poprowadzony cykl szkiców można przecież rozbudowywać o kolejne tematy istniejące w dziełach.
Jest to książka złożona z krótkich rozdziałów: czasami aż chce się czytać dalej, a autorka już przechodzi do kolejnych postaci. Zdarza się jej, że odczytuje intencje lub emocje z obrazów - to chyba jedyne przejście w stronę sztuki zamiast koncentrowania się na samych ludziach - ale i tak jest w stanie zainspirować odbiorców i przekonać ich, że warto zająć się odkrywaniem tajemnic z obrazów.
Power Rangers. Rocznik. Fakty, bohaterowie, wyzwania
Harperkids, Warszawa 2020.
Superbohaterowie w kolorze
Króciutkie i bardzo dynamiczne scenki - „Power Rangers. Rocznik. Fakty, bohaterowie, wyzwania” to propozycja dla tych dzieci, które pasjonują się sensacyjnymi kreskówkami i potrzebują stale nowych bodźców, żeby wytrwać przy lekturze. Oczywiście nie ma tu mowy o rozbudowanych fabułach, uwaga maluchów skupia się na wydarzeniach zmieniających się bez przerwy – z każdą rozkładówką – dialogi zostały wymyślone tak, żeby wprowadzać jak najwięcej emocji i gwałtowności, dodatkowo akcenty zostały podkreślone przez pogrubienie tekstu. Tekst na każdej rozkładówce uzupełniają kadry filmowe, zbliżenia na konkretne rekwizyty lub miejsca oraz ilustracje z komiksu. Wszystko ma sprawiać wrażenie zeszytu fana, przygotowywanego z dostępnych materiałów, uporządkowanego pod względem treści, ale z szaloną formą. Jakby tego było mało, dla czytelników przygotowywane są osobne rozkładówki z kartami postaci: skrótowymi prezentacjami kolejnych bohaterów. Tu ilustracji jest jeszcze więcej niż tekstu.
Oczywiście „Power Rangers” to tomik przygotowany z myślą o rozwijaniu umiejętności dziecka, stąd też wiele kart z łamigłówkami i rozrywkami klasycznymi – mimo że dopasowanymi do świata postaci. Będzie tu zatem szukanie dwóch jednakowych elementów (wśród wojowników różniących się drobnymi szczegółami), będą labirynty, a nawet minipuzzle, będzie porównywanie kształtów (bardzo skomplikowanych) i niemal dziecięce testy na inteligencję. To ukłon w stronę wszystkich rodziców, którzy zastanawiają się, czy tego typu publikacje można podsuwać swoim pociechom. Twórcy „Power Rangers” wykazali się sporą dozą wyobraźni – wiedzą, jak zachęcić małych fanów opowieści, a także przekonać ich do kreatywnego działania. Tu poznaje się proste scenki z bohaterami sensacyjnymi, więc jest to raczej przypomnienie oglądanych fabuł – dzieciom znacznie bardziej spodoba się cała otoczka narracji. Czyli: przydatne ściągi dotyczące broni wybieranej przez wojowników albo definicji motywów z historii. Wabikiem dla najmłodszych stanie się również sama warstwa graficzna. Po pierwsze – na kolejnych stronach mnóstwo się dzieje, nie da się objąć wzrokiem zawartości rozkładówek, trzeba zagłębić się w prezentowany świat. Po drugie – grafiki są tu zdecydowanie nie dziecięce, to jest – pozbawione infantylnego charakteru. Przypominają rozwiązania z książek dla młodzieży, co w oczach najmłodszych może stać się dodatkową atrakcją. Co ciekawe, autorzy tomu mają sporo pewności siebie, wiedzą, że w takiej oprawie przejdzie nawet skojarzenie z lekcjami w szkole: bawią się z odbiorcami w matematykę. Przeważnie starają się maskować rodzaj umiejętności, który pojawi się w wyniku podejmowanego wysiłku. Dla dzieci są tu zatem pozory doskonałej rozrywki, rodzice mogą się łatwo przekonać, że ilością zadań do wykonania ten tomik spokojnie może konkurować z wieloma zestawami łamigłówek i ćwiczeń. A to sposób na sprytne zachęcenie najmłodszych do podejmowania wyzwań.
Superbohaterowie w kolorze
Króciutkie i bardzo dynamiczne scenki - „Power Rangers. Rocznik. Fakty, bohaterowie, wyzwania” to propozycja dla tych dzieci, które pasjonują się sensacyjnymi kreskówkami i potrzebują stale nowych bodźców, żeby wytrwać przy lekturze. Oczywiście nie ma tu mowy o rozbudowanych fabułach, uwaga maluchów skupia się na wydarzeniach zmieniających się bez przerwy – z każdą rozkładówką – dialogi zostały wymyślone tak, żeby wprowadzać jak najwięcej emocji i gwałtowności, dodatkowo akcenty zostały podkreślone przez pogrubienie tekstu. Tekst na każdej rozkładówce uzupełniają kadry filmowe, zbliżenia na konkretne rekwizyty lub miejsca oraz ilustracje z komiksu. Wszystko ma sprawiać wrażenie zeszytu fana, przygotowywanego z dostępnych materiałów, uporządkowanego pod względem treści, ale z szaloną formą. Jakby tego było mało, dla czytelników przygotowywane są osobne rozkładówki z kartami postaci: skrótowymi prezentacjami kolejnych bohaterów. Tu ilustracji jest jeszcze więcej niż tekstu.
Oczywiście „Power Rangers” to tomik przygotowany z myślą o rozwijaniu umiejętności dziecka, stąd też wiele kart z łamigłówkami i rozrywkami klasycznymi – mimo że dopasowanymi do świata postaci. Będzie tu zatem szukanie dwóch jednakowych elementów (wśród wojowników różniących się drobnymi szczegółami), będą labirynty, a nawet minipuzzle, będzie porównywanie kształtów (bardzo skomplikowanych) i niemal dziecięce testy na inteligencję. To ukłon w stronę wszystkich rodziców, którzy zastanawiają się, czy tego typu publikacje można podsuwać swoim pociechom. Twórcy „Power Rangers” wykazali się sporą dozą wyobraźni – wiedzą, jak zachęcić małych fanów opowieści, a także przekonać ich do kreatywnego działania. Tu poznaje się proste scenki z bohaterami sensacyjnymi, więc jest to raczej przypomnienie oglądanych fabuł – dzieciom znacznie bardziej spodoba się cała otoczka narracji. Czyli: przydatne ściągi dotyczące broni wybieranej przez wojowników albo definicji motywów z historii. Wabikiem dla najmłodszych stanie się również sama warstwa graficzna. Po pierwsze – na kolejnych stronach mnóstwo się dzieje, nie da się objąć wzrokiem zawartości rozkładówek, trzeba zagłębić się w prezentowany świat. Po drugie – grafiki są tu zdecydowanie nie dziecięce, to jest – pozbawione infantylnego charakteru. Przypominają rozwiązania z książek dla młodzieży, co w oczach najmłodszych może stać się dodatkową atrakcją. Co ciekawe, autorzy tomu mają sporo pewności siebie, wiedzą, że w takiej oprawie przejdzie nawet skojarzenie z lekcjami w szkole: bawią się z odbiorcami w matematykę. Przeważnie starają się maskować rodzaj umiejętności, który pojawi się w wyniku podejmowanego wysiłku. Dla dzieci są tu zatem pozory doskonałej rozrywki, rodzice mogą się łatwo przekonać, że ilością zadań do wykonania ten tomik spokojnie może konkurować z wieloma zestawami łamigłówek i ćwiczeń. A to sposób na sprytne zachęcenie najmłodszych do podejmowania wyzwań.
wtorek, 29 grudnia 2020
AJ Pearce: Droga Pani Bird
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2020.
Co wypada
Emmy ma ambitne plany. Chce zostać korespondentką wojenną, ale wie, że na razie kobietom jest bardzo ciężko znaleźć pracę w zawodzie zarezerwowanym dla mężczyzn. Emmy wie, że nie zostanie reporterką, przynajmniej nie od razu. Ale ma jednak irracjonalną nadzieję, że jeśli uda jej się zahaczyć w redakcji na stanowisku sekretarki czy maszynistki, zwróci na siebie uwagę szefów i zyska możliwość udowodnienia, że nadaje się do pisania. Emmy marzy i tych marzeń się nie boi. Rzecz dzieje się podczas drugiej wojny światowej: pewnego dnia bohaterka znajduje ogłoszenie o poszukiwaniu maszynistki w poważnej gazecie. Traf chce, że ląduje w redakcji "Przyjaciółki Kobiety" i do jej obowiązków będzie należało przeglądanie listów od czytelniczek. Kobiety z różnymi problemami piszą do pani Henrietty Bird w nadziei, że ta pomoże im rozwiązać codzienne dylematy. Pani Bird jednak ma sporo zastrzeżeń co do tematyki listów. W jej rubryce nie mogą się znaleźć porady dotyczące dojrzewania i seksu, związków pozamałżeńskich - a najlepiej w ogóle relacji międzyludzkich. Pani Bird najchętniej komentowałaby wyłącznie listy dotyczące prowadzenia gospodarstwa. Swoim asystentkom prezentuje całą listę motywów zakazanych, które natychmiast dyskwalifikują nadawczynie. Dla Emmy to spory problem: rozstanie z ideałami. Jednak bohaterka potrzebuje pieniędzy, więc decyduje się pozostać na stanowisku i liczy na to, że uda jej się zreformować pracodawczynię. Przecież inne kobiece magazyny nie stronią od kłopotliwych nawet zagadnień - i przyciągają czytelniczki. Emmy obmyśla plan.
Kiedy już wydaje się, że tom "Droga Pani Bird" będzie składać się wyłącznie z obyczajowych dylematów i z zestawiania realnej grozy z niewytłumaczalnym konserwatyzmem, AJ Pearce decyduje się na uruchomienie działań wojennych. Wprowadza nie tylko pytania od młodych kobiet, które zastanawiają się, czy warto wiązać się z żołnierzem (albo wręcz sypiać z nim, kiedy nie padły żadne poważniejsze deklaracje), ale i rzeczywiste bliskie zagrożenia. Emmy i jej przyjaciółka prowadzą dyżury przy telefonach i próbują opanować panikę ogarniającą lokalną społeczność. Same też przekonują się, co oznacza związek z żołnierzem. Przy tym wszystkim nie mogą zapomnieć o innym świecie u pani Bird - tyle tylko, że coraz większy jest rozdźwięk między ich zadaniami a postawą nieprzejednanej szefowej.
Jest tom "Droga Pani Bird" bardzo dobrze skomponowaną opowieścią. Autorka proponuje książkę dojrzałą jak na debiut, nawet jeżeli momentami odrobinę naiwną. Wybiera drogę z daleka od fabularnych kolein, chociaż ucieka w przeszłość najczęściej chyba komentowaną - znajduje własny pomysł na nią. Najpierw intryguje odbiorczynie jednym pomysłem Emmy, zapewniającym katastrofę w razie demaskacji - później przyciąga przez dynamikę narracji i obecność zmieniających się tematów. Nie boi się mocnych scen, zapomina o ugrzecznionym świecie pani Bird. Jest to powieść wielopoziomowa, co czytelnikom może się spodobać. Jako obyczajówka sprawdza się ze względu na głębokie zrozumienie motywacji postaci - dobrze Pearce kreuje charaktery i wie, jak przytrzymać przy lekturze odbiorczynie. Motywy wojenne nie będą tu ani nużącym powtórzeniem tego, czego można by się spodziewać, ani tłem, które łatwo byłoby wymienić. Autorka ucieka w inną, obcą odbiorcom mentalność, trafia na zagadnienie, które może być atrakcyjne przez nawiązanie do klasyki i jednocześnie - odejście od trendów rynkowych. To publikacja ciekawa.
Co wypada
Emmy ma ambitne plany. Chce zostać korespondentką wojenną, ale wie, że na razie kobietom jest bardzo ciężko znaleźć pracę w zawodzie zarezerwowanym dla mężczyzn. Emmy wie, że nie zostanie reporterką, przynajmniej nie od razu. Ale ma jednak irracjonalną nadzieję, że jeśli uda jej się zahaczyć w redakcji na stanowisku sekretarki czy maszynistki, zwróci na siebie uwagę szefów i zyska możliwość udowodnienia, że nadaje się do pisania. Emmy marzy i tych marzeń się nie boi. Rzecz dzieje się podczas drugiej wojny światowej: pewnego dnia bohaterka znajduje ogłoszenie o poszukiwaniu maszynistki w poważnej gazecie. Traf chce, że ląduje w redakcji "Przyjaciółki Kobiety" i do jej obowiązków będzie należało przeglądanie listów od czytelniczek. Kobiety z różnymi problemami piszą do pani Henrietty Bird w nadziei, że ta pomoże im rozwiązać codzienne dylematy. Pani Bird jednak ma sporo zastrzeżeń co do tematyki listów. W jej rubryce nie mogą się znaleźć porady dotyczące dojrzewania i seksu, związków pozamałżeńskich - a najlepiej w ogóle relacji międzyludzkich. Pani Bird najchętniej komentowałaby wyłącznie listy dotyczące prowadzenia gospodarstwa. Swoim asystentkom prezentuje całą listę motywów zakazanych, które natychmiast dyskwalifikują nadawczynie. Dla Emmy to spory problem: rozstanie z ideałami. Jednak bohaterka potrzebuje pieniędzy, więc decyduje się pozostać na stanowisku i liczy na to, że uda jej się zreformować pracodawczynię. Przecież inne kobiece magazyny nie stronią od kłopotliwych nawet zagadnień - i przyciągają czytelniczki. Emmy obmyśla plan.
Kiedy już wydaje się, że tom "Droga Pani Bird" będzie składać się wyłącznie z obyczajowych dylematów i z zestawiania realnej grozy z niewytłumaczalnym konserwatyzmem, AJ Pearce decyduje się na uruchomienie działań wojennych. Wprowadza nie tylko pytania od młodych kobiet, które zastanawiają się, czy warto wiązać się z żołnierzem (albo wręcz sypiać z nim, kiedy nie padły żadne poważniejsze deklaracje), ale i rzeczywiste bliskie zagrożenia. Emmy i jej przyjaciółka prowadzą dyżury przy telefonach i próbują opanować panikę ogarniającą lokalną społeczność. Same też przekonują się, co oznacza związek z żołnierzem. Przy tym wszystkim nie mogą zapomnieć o innym świecie u pani Bird - tyle tylko, że coraz większy jest rozdźwięk między ich zadaniami a postawą nieprzejednanej szefowej.
Jest tom "Droga Pani Bird" bardzo dobrze skomponowaną opowieścią. Autorka proponuje książkę dojrzałą jak na debiut, nawet jeżeli momentami odrobinę naiwną. Wybiera drogę z daleka od fabularnych kolein, chociaż ucieka w przeszłość najczęściej chyba komentowaną - znajduje własny pomysł na nią. Najpierw intryguje odbiorczynie jednym pomysłem Emmy, zapewniającym katastrofę w razie demaskacji - później przyciąga przez dynamikę narracji i obecność zmieniających się tematów. Nie boi się mocnych scen, zapomina o ugrzecznionym świecie pani Bird. Jest to powieść wielopoziomowa, co czytelnikom może się spodobać. Jako obyczajówka sprawdza się ze względu na głębokie zrozumienie motywacji postaci - dobrze Pearce kreuje charaktery i wie, jak przytrzymać przy lekturze odbiorczynie. Motywy wojenne nie będą tu ani nużącym powtórzeniem tego, czego można by się spodziewać, ani tłem, które łatwo byłoby wymienić. Autorka ucieka w inną, obcą odbiorcom mentalność, trafia na zagadnienie, które może być atrakcyjne przez nawiązanie do klasyki i jednocześnie - odejście od trendów rynkowych. To publikacja ciekawa.
Martyna Skibińska: Wyjaśnij to, Lotko
Dwie Siostry, Warszawa 2020.
Szkoła
Lotka uwielbia czytać powieści kryminalne i detektywistyczne, temu zadaniu poświęca się w szkole, bo na lekcjach nic ciekawego się nie dzieje. I chociaż zwyczaj czytania pod ławką modny był raczej pół wieku temu, miło przypomnieć odbiorcom, że i taką możliwość nieuważania na zajęciach mają. Martyna Skibińska w powieści „Wyjaśnij to, Lotko” sięga po ten rodzaj rozrywki, być może po to, by zainspirować bohaterkę. Lotka, która zwyczajnie nudzi się we własnej rzeczywistości, sprawdza, co porabia jej ukochana postać z kryminałów. Dzięki takiej lekturze wyrabia sobie zmysł obserwacji i umiejętność wyciągania wniosków: Lotka zresztą musi logicznie myśleć, a nawet wykorzystywać sztuczki śledczych w rodzaju rozpisywania sobie zdobytych danych – jeśli ona nie wyjaśni afery w szkole, nikt tego nie zrobi. Zresztą, szczerze mówiąc, nikogo specjalnie nie interesują problemy placówki. Wystarczy, że lekcje trwają po dziesięć minut, bo ktoś przeprogramował dzwonki, a do tego – że istnieją poważne powody, żeby odwołać zajęcia całkowicie. I tak stopniowo ktoś poprawia nastrój uczniom, a pogarsza nauczycielom. Lotka, która zwykle chowa się w cieniu i woli nie zwracać na siebie uwagi, tym razem może zabawić się w detektywa i sprawdzić, co naprawdę dzieje się wokół niej. Choćby z ciekawości – przecież nikt nie powierzy dziecku sprawy kryminalnej, to nie bajka.
„Wyjaśnij to, Lotko” to powieść, która młodych odbiorców ma przyciągnąć sensacją, a trochę starszych – satyrą. Autorka bawi się nazwami własnymi, wykorzystuje nawiązania do rzeczywistości, proponuje rozwiązania, w których ukryte jest drugie dno – nie do wskazania przez najmłodszych, jednak na tyle wyraziste, by przyciągało rodzajem szyfru. Martyna Skibińska dzięki takiemu zabiegowi zyskuje łatwość kreowania rzeczywistości: znacznie wygodniej odbijać się od istniejących motywów niż budować od zera świat, w którym będą funkcjonować bohaterowie. Dodatkowo autorka może też zdradzić, co sądzi na pewne tematy związane z dzisiejszymi wyzwaniami. To nic, że wkracza w środowisko dzieciaków: również tu pojawić się mogą testy na inteligencję, poszukiwania komentarzy wplecionych w narrację. Przez taki zabieg – naturalny w powieściach dla dorosłych, rzadki w książkach dla dzieci, Martyna Skibińska z jednej strony zyskuje na oryginalności, z drugiej – traci na prawdopodobieństwie. Jednak literatura rozrywkowa rządzi się swoimi prawami, można uznać, że taki ma pomysł na bajkową opowieść. I tak Lotka będzie musiała wiele faktów ze sobą powiązać, żeby odkryć, co kryje się za dziwnymi zjawiskami. Jest „Wyjaśnij to, Lotko” książką dla bardziej wymagających młodych czytelników – dla tych, którym znudziły się bajkowe motywy i infantylne skojarzenia. Tu dzieje się sporo niewytłumaczalnych zjawisk, a bohaterka w odkrywaniu ich jest osamotniona – nikt nie nadąża za jej wyćwiczonym na kryminałach umysłem, więc Lotka to jedyna nadzieja na odkrycia.
Szkoła
Lotka uwielbia czytać powieści kryminalne i detektywistyczne, temu zadaniu poświęca się w szkole, bo na lekcjach nic ciekawego się nie dzieje. I chociaż zwyczaj czytania pod ławką modny był raczej pół wieku temu, miło przypomnieć odbiorcom, że i taką możliwość nieuważania na zajęciach mają. Martyna Skibińska w powieści „Wyjaśnij to, Lotko” sięga po ten rodzaj rozrywki, być może po to, by zainspirować bohaterkę. Lotka, która zwyczajnie nudzi się we własnej rzeczywistości, sprawdza, co porabia jej ukochana postać z kryminałów. Dzięki takiej lekturze wyrabia sobie zmysł obserwacji i umiejętność wyciągania wniosków: Lotka zresztą musi logicznie myśleć, a nawet wykorzystywać sztuczki śledczych w rodzaju rozpisywania sobie zdobytych danych – jeśli ona nie wyjaśni afery w szkole, nikt tego nie zrobi. Zresztą, szczerze mówiąc, nikogo specjalnie nie interesują problemy placówki. Wystarczy, że lekcje trwają po dziesięć minut, bo ktoś przeprogramował dzwonki, a do tego – że istnieją poważne powody, żeby odwołać zajęcia całkowicie. I tak stopniowo ktoś poprawia nastrój uczniom, a pogarsza nauczycielom. Lotka, która zwykle chowa się w cieniu i woli nie zwracać na siebie uwagi, tym razem może zabawić się w detektywa i sprawdzić, co naprawdę dzieje się wokół niej. Choćby z ciekawości – przecież nikt nie powierzy dziecku sprawy kryminalnej, to nie bajka.
„Wyjaśnij to, Lotko” to powieść, która młodych odbiorców ma przyciągnąć sensacją, a trochę starszych – satyrą. Autorka bawi się nazwami własnymi, wykorzystuje nawiązania do rzeczywistości, proponuje rozwiązania, w których ukryte jest drugie dno – nie do wskazania przez najmłodszych, jednak na tyle wyraziste, by przyciągało rodzajem szyfru. Martyna Skibińska dzięki takiemu zabiegowi zyskuje łatwość kreowania rzeczywistości: znacznie wygodniej odbijać się od istniejących motywów niż budować od zera świat, w którym będą funkcjonować bohaterowie. Dodatkowo autorka może też zdradzić, co sądzi na pewne tematy związane z dzisiejszymi wyzwaniami. To nic, że wkracza w środowisko dzieciaków: również tu pojawić się mogą testy na inteligencję, poszukiwania komentarzy wplecionych w narrację. Przez taki zabieg – naturalny w powieściach dla dorosłych, rzadki w książkach dla dzieci, Martyna Skibińska z jednej strony zyskuje na oryginalności, z drugiej – traci na prawdopodobieństwie. Jednak literatura rozrywkowa rządzi się swoimi prawami, można uznać, że taki ma pomysł na bajkową opowieść. I tak Lotka będzie musiała wiele faktów ze sobą powiązać, żeby odkryć, co kryje się za dziwnymi zjawiskami. Jest „Wyjaśnij to, Lotko” książką dla bardziej wymagających młodych czytelników – dla tych, którym znudziły się bajkowe motywy i infantylne skojarzenia. Tu dzieje się sporo niewytłumaczalnych zjawisk, a bohaterka w odkrywaniu ich jest osamotniona – nikt nie nadąża za jej wyćwiczonym na kryminałach umysłem, więc Lotka to jedyna nadzieja na odkrycia.
poniedziałek, 28 grudnia 2020
R. J. Palacio: Cudowna książka
Albatros, Warszawa 2020.
Poświęcenie
Tą książką R. J. Palacio na rynek literatury dziecięcej wkroczyła z hukiem. "Cudowny chłopiec" był publikacją, która natychmiast wywołała wielki oddźwięk. "Cudowna książka" to połączenie w jednym tomie dwóch powieści - rozsławionego "Cudownego chłopca" i jego wymuszonej prawami rynku kontynuacji, tylko dla fanów i dla tych, którzy chcieliby się przekonać, dlaczego warto uwierzyć autorom zarzekającym się, że nie będą już prowadzić relacji o wybranych postaciach. "Cudowna książka" może zafunkcjonować w takiej formie ze względu na pomysł autorki na samą narrację. Palacio bardzo chętnie przenosi się między różnymi bohaterami, pozwala wypowiedzieć się nie tylko sprawcy wszystkich wydarzeń, ale i osobom z jego najbliższego kręgu (ale nie dorosłym, interesujące są wyłącznie wyznania rówieśników bohatera albo o kilka lat starszych dzieci).
Rzeczywistość ze swojego punktu widzenia przedstawia Auggie. Chłopiec, który urodził się z okropnie zdeformowaną twarzą. Genetyczna choroba - niezwykle rzadka - nie pozwala mu na prowadzenie zwyczajnego życia. Auggie nie tylko straszy otoczenie wyglądem, ale również większość czasu spędza w szpitalach na kolejnych operacjach plastycznych - które niewiele poprawiają w fizjonomii, za to pozwalają lepiej funkcjonować. I teraz Auggie, od którego dorośli nie potrafią oderwać wzroku, a na którego widok dzieci krzyczą, ma po raz pierwszy w życiu iść do prawdziwej szkoły, do piątej klasy. Dla jego rozwoju będzie ważne towarzystwo rówieśników, poza tym mama nie jest w stanie uczyć go dłużej. Auggie tylko wygląda inaczej niż wszyscy - to dziecko inteligentne i oczytane. Wprawnie posługuje się ironią i nie potrzebuje pomocy. To najlepszy moment, żeby wejść w środowisko szkolne. W piątej klasie August zyskuje przewodnika: jeden z trojga uczniów, których dyrektor poprosił o specjalną opiekę nad nowym, Jack Will, okazuje się świetnym kumplem, a nawet przyjacielem. Jack Will ma swoje powody, żeby zająć się Auggiem, ale gdy odkrywa jego poczucie humoru i umiejętności - przekonuje się, że sam znalazł bratnią duszę. Auggiego nie odsuwa też Summer, dziewczynka, która przysiada się do bohatera w szkolnej stołówce i rozśmiesza niezwykłymi pomysłami. Inne dzieci bywają okrutne lub złe, Palacio nie idealizuje nastolatków, pokazuje czytelnikom, jak wiele krzywdy może sprawić bezmyślność - tłumaczy niektórych wrogów Augusta, pokazując rodziny i deklaracje ze strony dorosłych - ale to nie ułatwia sytuacji bohatera. Poza szkolnymi kolegami R. J. Palacio przedstawia między innymi postawę siostry Auggiego, która do tej pory ustępowała we wszystkim bratu i godziła się z tym, że rodzice poświęcają mu więcej czasu - ale teraz chciałaby żyć jak normalna nastolatka i nie musieć tłumaczyć się znajomym z choroby brata. "Cudowna książka" jest złożona z przeskoków między kolejnymi postaciami z otoczenia Auggiego - każdy pozwala zrozumieć sytuację i konkretne wydarzenia. Bo też R. J. Palacio stawia na dość dynamiczną akcję, wymyśla sporo wydarzeń nadających rytm książce. Nie chce zatrzymywać się na poziomie zderzenia chorego chłopca ze zwyczajnie wyglądającymi rówieśnikami - pozwala Auggiemu wejść w zwyczajność. "Cudowna książka" to powieść atrakcyjna w pierwszej części - w drugiej raczej wymuszona i niezbyt frapująca. Palacio proponuje opowieść o wielkiej przyjaźni i nawet jeśli wzrusza, to nie odstrasza tym czytelników. Umożliwia im za to zrozumienie, że nie warto oceniać po pozorach.
Poświęcenie
Tą książką R. J. Palacio na rynek literatury dziecięcej wkroczyła z hukiem. "Cudowny chłopiec" był publikacją, która natychmiast wywołała wielki oddźwięk. "Cudowna książka" to połączenie w jednym tomie dwóch powieści - rozsławionego "Cudownego chłopca" i jego wymuszonej prawami rynku kontynuacji, tylko dla fanów i dla tych, którzy chcieliby się przekonać, dlaczego warto uwierzyć autorom zarzekającym się, że nie będą już prowadzić relacji o wybranych postaciach. "Cudowna książka" może zafunkcjonować w takiej formie ze względu na pomysł autorki na samą narrację. Palacio bardzo chętnie przenosi się między różnymi bohaterami, pozwala wypowiedzieć się nie tylko sprawcy wszystkich wydarzeń, ale i osobom z jego najbliższego kręgu (ale nie dorosłym, interesujące są wyłącznie wyznania rówieśników bohatera albo o kilka lat starszych dzieci).
Rzeczywistość ze swojego punktu widzenia przedstawia Auggie. Chłopiec, który urodził się z okropnie zdeformowaną twarzą. Genetyczna choroba - niezwykle rzadka - nie pozwala mu na prowadzenie zwyczajnego życia. Auggie nie tylko straszy otoczenie wyglądem, ale również większość czasu spędza w szpitalach na kolejnych operacjach plastycznych - które niewiele poprawiają w fizjonomii, za to pozwalają lepiej funkcjonować. I teraz Auggie, od którego dorośli nie potrafią oderwać wzroku, a na którego widok dzieci krzyczą, ma po raz pierwszy w życiu iść do prawdziwej szkoły, do piątej klasy. Dla jego rozwoju będzie ważne towarzystwo rówieśników, poza tym mama nie jest w stanie uczyć go dłużej. Auggie tylko wygląda inaczej niż wszyscy - to dziecko inteligentne i oczytane. Wprawnie posługuje się ironią i nie potrzebuje pomocy. To najlepszy moment, żeby wejść w środowisko szkolne. W piątej klasie August zyskuje przewodnika: jeden z trojga uczniów, których dyrektor poprosił o specjalną opiekę nad nowym, Jack Will, okazuje się świetnym kumplem, a nawet przyjacielem. Jack Will ma swoje powody, żeby zająć się Auggiem, ale gdy odkrywa jego poczucie humoru i umiejętności - przekonuje się, że sam znalazł bratnią duszę. Auggiego nie odsuwa też Summer, dziewczynka, która przysiada się do bohatera w szkolnej stołówce i rozśmiesza niezwykłymi pomysłami. Inne dzieci bywają okrutne lub złe, Palacio nie idealizuje nastolatków, pokazuje czytelnikom, jak wiele krzywdy może sprawić bezmyślność - tłumaczy niektórych wrogów Augusta, pokazując rodziny i deklaracje ze strony dorosłych - ale to nie ułatwia sytuacji bohatera. Poza szkolnymi kolegami R. J. Palacio przedstawia między innymi postawę siostry Auggiego, która do tej pory ustępowała we wszystkim bratu i godziła się z tym, że rodzice poświęcają mu więcej czasu - ale teraz chciałaby żyć jak normalna nastolatka i nie musieć tłumaczyć się znajomym z choroby brata. "Cudowna książka" jest złożona z przeskoków między kolejnymi postaciami z otoczenia Auggiego - każdy pozwala zrozumieć sytuację i konkretne wydarzenia. Bo też R. J. Palacio stawia na dość dynamiczną akcję, wymyśla sporo wydarzeń nadających rytm książce. Nie chce zatrzymywać się na poziomie zderzenia chorego chłopca ze zwyczajnie wyglądającymi rówieśnikami - pozwala Auggiemu wejść w zwyczajność. "Cudowna książka" to powieść atrakcyjna w pierwszej części - w drugiej raczej wymuszona i niezbyt frapująca. Palacio proponuje opowieść o wielkiej przyjaźni i nawet jeśli wzrusza, to nie odstrasza tym czytelników. Umożliwia im za to zrozumienie, że nie warto oceniać po pozorach.
Katarzyna Strojny: Jestem królewną
Media Rodzina, Poznań 2020.
Zabawy dzieci
Robi Katarzyna Strojny w swojej książeczce "Jestem królewną" trochę dobrego dla odbiorców, którzy powinni wiedzieć, że można się bawić nie tylko z przedstawicielami swojej płci. Popełnia też podstawowy błąd autorów piszących dla najmłodszych - uderza w tony pseudoromantyczne, pozwalając bohaterom na wyrazy sympatii właściwe dopiero nastolatkom. Jeśli uważa, że buziakiem w wykonaniu postaci zachęci kogokolwiek do budowania więzi między płciami, poważnie się myli: to akurat najbardziej odstraszy dzieci. A rzecz warta jest uwagi. Oto Róża. Róża wydaje się innym dzieciom dziwna, bo kiedy wychodzi na podwórko, przebiera się w stroje wróżek czy księżniczek. Wiadomo, że to skazuje ją na ostracyzm, chociaż i tak dziwne, że pozwala się na to dziewczynce - ustępowanie we wszystkim nie musiałoby wyjść bohaterce na dobre. Na szczęście Róża jest przekonana o własnej wartości, a może po prostu brakuje jej wyobraźni i umiejętności wyciągania wniosków. Inne dzieci nie chcą się z nią bawić, nie zamierzają narażać się na śmieszność, poza tym - dziewczynka w stroju królewny wydaje im się dziwna. Róża sama sprawia, że wokół niej przeważnie jest pustka, nie może do nikogo mieć o to pretensji. Wydaje się, że lubi swoją sytuację - codziennie wychodzi na podwórko w innym przebraniu. Z kolei Karol to dzieciak, który przebrań nie toleruje, przynajmniej - nie ma potrzeby, żeby udawać kogoś innego za sprawą stroju. Pewnego dnia przysiada się do Róży i zaczyna z nią rozmawiać. Ona wprowadza go w świat swojej wyobraźni, on uczy ją chłopięcych zabaw. Najpierw grają w to, co zaproponuje Karol, następnego dnia... skaczą w gumę, bo taką zabawę wprowadza Róża. To nie podoba się innym dzieciom: teraz już nie tylko traktują jako obcą Różę, ostracyzm dotyka też Karola. Przynajmniej - dopóki bohaterowie nie przekonają innych do siebie. Mogą to zrobić, bo dzieci nie są pamiętliwe i nie mogą wybrzydzać, kiedy chodzi o towarzystwo. I Karol, i Róża, przekonują się, że zależy im na sobie i że są wartościowi - mimo różnych zewnętrznych dziwactw. Autorka przekonuje najmłodszych odbiorców, że zawsze warto dać szansę innym, żeby dowiedzieć się, jaką wyobraźnią dysponują i jakie zabawy mogą zaoferować. Byłaby książka "Jestem królewną" świetną i wartą polecenia lekturą dla każdego dziecka. Ale, niestety, autorka musi wejść w system niechcianego przez maluchy romansiku i zamiast pozwolić dzieciom na platoniczną przyjaźń (owszem, możliwą), szuka bardziej oczywistych sygnałów wzajemnego lubienia się. Róża daje Karolowi buziaka - i tym go nie odstrasza - to fałsz, który dzieci od razu wychwycą. Kto wie, czy autorka w ten sposób nie przekreśla szansy na karierę tej publikacji w procesie wychowywania dzieci. To, co wydaje się dorosłym słodkie czy urocze, w oczach dzieci może uchodzić za wielką karę - i przekreślać znajomość. Ładnie autorka pokazuje, czego wzajemnie uczą się od siebie bohaterowie i dlaczego jest im potrzebna swoja obecność. "Jestem królewną" to także opowieść o rozwoju dzięki towarzystwu innych. Maciej Plamowski proponuje ładne, dziecięce ilustracje oddalające książkę od stylu komiksowego czy kreskówkowego. Wszystko wydaje się wyważone i potrzebne - poza ostatnim zdaniem tomiku.
Zabawy dzieci
Robi Katarzyna Strojny w swojej książeczce "Jestem królewną" trochę dobrego dla odbiorców, którzy powinni wiedzieć, że można się bawić nie tylko z przedstawicielami swojej płci. Popełnia też podstawowy błąd autorów piszących dla najmłodszych - uderza w tony pseudoromantyczne, pozwalając bohaterom na wyrazy sympatii właściwe dopiero nastolatkom. Jeśli uważa, że buziakiem w wykonaniu postaci zachęci kogokolwiek do budowania więzi między płciami, poważnie się myli: to akurat najbardziej odstraszy dzieci. A rzecz warta jest uwagi. Oto Róża. Róża wydaje się innym dzieciom dziwna, bo kiedy wychodzi na podwórko, przebiera się w stroje wróżek czy księżniczek. Wiadomo, że to skazuje ją na ostracyzm, chociaż i tak dziwne, że pozwala się na to dziewczynce - ustępowanie we wszystkim nie musiałoby wyjść bohaterce na dobre. Na szczęście Róża jest przekonana o własnej wartości, a może po prostu brakuje jej wyobraźni i umiejętności wyciągania wniosków. Inne dzieci nie chcą się z nią bawić, nie zamierzają narażać się na śmieszność, poza tym - dziewczynka w stroju królewny wydaje im się dziwna. Róża sama sprawia, że wokół niej przeważnie jest pustka, nie może do nikogo mieć o to pretensji. Wydaje się, że lubi swoją sytuację - codziennie wychodzi na podwórko w innym przebraniu. Z kolei Karol to dzieciak, który przebrań nie toleruje, przynajmniej - nie ma potrzeby, żeby udawać kogoś innego za sprawą stroju. Pewnego dnia przysiada się do Róży i zaczyna z nią rozmawiać. Ona wprowadza go w świat swojej wyobraźni, on uczy ją chłopięcych zabaw. Najpierw grają w to, co zaproponuje Karol, następnego dnia... skaczą w gumę, bo taką zabawę wprowadza Róża. To nie podoba się innym dzieciom: teraz już nie tylko traktują jako obcą Różę, ostracyzm dotyka też Karola. Przynajmniej - dopóki bohaterowie nie przekonają innych do siebie. Mogą to zrobić, bo dzieci nie są pamiętliwe i nie mogą wybrzydzać, kiedy chodzi o towarzystwo. I Karol, i Róża, przekonują się, że zależy im na sobie i że są wartościowi - mimo różnych zewnętrznych dziwactw. Autorka przekonuje najmłodszych odbiorców, że zawsze warto dać szansę innym, żeby dowiedzieć się, jaką wyobraźnią dysponują i jakie zabawy mogą zaoferować. Byłaby książka "Jestem królewną" świetną i wartą polecenia lekturą dla każdego dziecka. Ale, niestety, autorka musi wejść w system niechcianego przez maluchy romansiku i zamiast pozwolić dzieciom na platoniczną przyjaźń (owszem, możliwą), szuka bardziej oczywistych sygnałów wzajemnego lubienia się. Róża daje Karolowi buziaka - i tym go nie odstrasza - to fałsz, który dzieci od razu wychwycą. Kto wie, czy autorka w ten sposób nie przekreśla szansy na karierę tej publikacji w procesie wychowywania dzieci. To, co wydaje się dorosłym słodkie czy urocze, w oczach dzieci może uchodzić za wielką karę - i przekreślać znajomość. Ładnie autorka pokazuje, czego wzajemnie uczą się od siebie bohaterowie i dlaczego jest im potrzebna swoja obecność. "Jestem królewną" to także opowieść o rozwoju dzięki towarzystwu innych. Maciej Plamowski proponuje ładne, dziecięce ilustracje oddalające książkę od stylu komiksowego czy kreskówkowego. Wszystko wydaje się wyważone i potrzebne - poza ostatnim zdaniem tomiku.
niedziela, 27 grudnia 2020
Zofia Wojtkowska: Saga rodu Czartoryskich
Iskry, Warszawa 2020.
Przeżycia
"Saga rodu Czartoryskich" to podróż w przeszłość - obyczajowa i towarzyska, połączona z biografiami wybranych członków wielkiego rodu. Zofia Wojtkowska wybiera kilkadziesiąt postaci, które uznała za najciekawsze ze względu na działania na rzecz lokalnej społeczności albo aspekty międzyludzkie - i ich perypetie prezentuje. Obszerny tom złożony został z samodzielnych całostek - rozdziałów poświęconych kolejnym bohaterom (lub grupom ludzi). Autorka rezygnuje ze zbyt oczywistych schematów, nie zamierza podawać notek encyklopedycznych i odtwarzać życiorysów. Interesuje ją natomiast zestawianie nietypowych odkryć i tego, co umożliwia pokazanie obyczajowości i mentalności ludzi. "Saga rodu Czartoryskich" jest publikacją efektowną. Przede wszystkim autorka chce, żeby odbiorcy zrozumieli, jakie znaczenie miał ród Czartoryskich dla lokalnych społeczności oraz - w polityce na skalę krajową. Każdy dodatkowo prezentował inne postawy i charakter - to wszystko odzwierciedla się w tej książce. Zofia Wojtkowska wybiera rytm, który zapewne przypadnie do gustu czytelnikom. Posługuje się czymś w rodzaju poetyki plotki mocno podbudowanej dokumentami. Odtwarza losy Czartoryskich z zachowanych źródeł: pamiętników czy listów, przeszukuje dawne materiały, żeby znaleźć jak najwięcej ciekawostek na temat swoich postaci. Odnotowuje obecność Czartoryskich w działaniach społecznych, pokazuje, co robili dla miejscowych. Kiedy przedstawia jakąś nową instytucję czy inicjatywę - zajmuje się nią szerzej, to znaczy - rzeczowo tłumaczy, z czym się wiązała i jak angażowała miejscowych. Dzięki temu "Saga rodu Czartoryskich" nie jest wyłącznie opowieścią o towarzyskich aspektach przynależności do wielkiej rodziny. Zofia Wojtkowska jednak dużo miejsca przeznacza na odwzorowywanie losów bohaterów. Przypomina, w jakie związki wchodzili i jak kształtowali małżeństwa. Bywa, że komentuje ich marzenia czy nadzieje nastoletnie, wszystko po to, żeby móc wykreować bardziej przekonujący portret. Podaje odbiorcom przeróżne informacje na temat wybranych bohaterów - raz zastanawia się nad tym, z czego żyli, innym razem - jakie utrzymywali stosunki z rodzicami czy małżonkami. Bardzo Zofia Wojtkowska dba o to, żeby całość wypadała jak najbardziej żywo: chce nie tyle poświęcić się prezentowaniu zamierzchłej przeszłości, co - stworzyć interesujące dla dzisiejszej publiczności literackiej wizerunki. Ta sztuka bardzo jej się udaje, "Saga rodu Czartoryskich" to książka przyjemna w lekturze nie tylko dla ludzi zaangażowanych w odkrywanie przeszłości. Ta pozycja zapewnia uzupełnienie podręczników do historii, może też uświadomić odbiorcom, jak wyglądało życie w poprzednich wiekach. Wojtkowska dobrze czuje się w przedstawianiu kolejnych postaci i ich losów: potrafi wybierać to, co naprawdę intrygujące, nie chce precyzyjnego odzwierciedlania życiorysów. Potrzebne jej informacje układa w zgrabną opowieść, która przemienia się w rozłożystą prezentację. Czartoryscy - z różnych momentów przeszłości - budowali swoją potęgę świadomie i czasem na przekór codziennym wydarzeniom. Potrafili podkreślać wielkość rodu i tak kierować wypadkami, by osiągnąć to, na czym najbardziej im zależało. "Saga rodu Czartoryskich" to teraz lektura atrakcyjna dla odbiorców ze względu na przedstawianie obyczajowości. Materiały, do jakich dociera Zofia Wojtkowska, zostały dobrze opracowane. Ale docenia się w tej lekturze nie tylko wartość informacyjną - również sama narracja przekonuje i sprawia, że chce się podążać za autorką w odkrywaniu kolejnych tajemnic. "Saga rodu Czartoryskich" to publikacja popularnonaukowa, która przyciąga sposobem realizacji tematu. Dzięki Zofii Wojtkowskiej można cieszyć się dobrą lekturą.
Przeżycia
"Saga rodu Czartoryskich" to podróż w przeszłość - obyczajowa i towarzyska, połączona z biografiami wybranych członków wielkiego rodu. Zofia Wojtkowska wybiera kilkadziesiąt postaci, które uznała za najciekawsze ze względu na działania na rzecz lokalnej społeczności albo aspekty międzyludzkie - i ich perypetie prezentuje. Obszerny tom złożony został z samodzielnych całostek - rozdziałów poświęconych kolejnym bohaterom (lub grupom ludzi). Autorka rezygnuje ze zbyt oczywistych schematów, nie zamierza podawać notek encyklopedycznych i odtwarzać życiorysów. Interesuje ją natomiast zestawianie nietypowych odkryć i tego, co umożliwia pokazanie obyczajowości i mentalności ludzi. "Saga rodu Czartoryskich" jest publikacją efektowną. Przede wszystkim autorka chce, żeby odbiorcy zrozumieli, jakie znaczenie miał ród Czartoryskich dla lokalnych społeczności oraz - w polityce na skalę krajową. Każdy dodatkowo prezentował inne postawy i charakter - to wszystko odzwierciedla się w tej książce. Zofia Wojtkowska wybiera rytm, który zapewne przypadnie do gustu czytelnikom. Posługuje się czymś w rodzaju poetyki plotki mocno podbudowanej dokumentami. Odtwarza losy Czartoryskich z zachowanych źródeł: pamiętników czy listów, przeszukuje dawne materiały, żeby znaleźć jak najwięcej ciekawostek na temat swoich postaci. Odnotowuje obecność Czartoryskich w działaniach społecznych, pokazuje, co robili dla miejscowych. Kiedy przedstawia jakąś nową instytucję czy inicjatywę - zajmuje się nią szerzej, to znaczy - rzeczowo tłumaczy, z czym się wiązała i jak angażowała miejscowych. Dzięki temu "Saga rodu Czartoryskich" nie jest wyłącznie opowieścią o towarzyskich aspektach przynależności do wielkiej rodziny. Zofia Wojtkowska jednak dużo miejsca przeznacza na odwzorowywanie losów bohaterów. Przypomina, w jakie związki wchodzili i jak kształtowali małżeństwa. Bywa, że komentuje ich marzenia czy nadzieje nastoletnie, wszystko po to, żeby móc wykreować bardziej przekonujący portret. Podaje odbiorcom przeróżne informacje na temat wybranych bohaterów - raz zastanawia się nad tym, z czego żyli, innym razem - jakie utrzymywali stosunki z rodzicami czy małżonkami. Bardzo Zofia Wojtkowska dba o to, żeby całość wypadała jak najbardziej żywo: chce nie tyle poświęcić się prezentowaniu zamierzchłej przeszłości, co - stworzyć interesujące dla dzisiejszej publiczności literackiej wizerunki. Ta sztuka bardzo jej się udaje, "Saga rodu Czartoryskich" to książka przyjemna w lekturze nie tylko dla ludzi zaangażowanych w odkrywanie przeszłości. Ta pozycja zapewnia uzupełnienie podręczników do historii, może też uświadomić odbiorcom, jak wyglądało życie w poprzednich wiekach. Wojtkowska dobrze czuje się w przedstawianiu kolejnych postaci i ich losów: potrafi wybierać to, co naprawdę intrygujące, nie chce precyzyjnego odzwierciedlania życiorysów. Potrzebne jej informacje układa w zgrabną opowieść, która przemienia się w rozłożystą prezentację. Czartoryscy - z różnych momentów przeszłości - budowali swoją potęgę świadomie i czasem na przekór codziennym wydarzeniom. Potrafili podkreślać wielkość rodu i tak kierować wypadkami, by osiągnąć to, na czym najbardziej im zależało. "Saga rodu Czartoryskich" to teraz lektura atrakcyjna dla odbiorców ze względu na przedstawianie obyczajowości. Materiały, do jakich dociera Zofia Wojtkowska, zostały dobrze opracowane. Ale docenia się w tej lekturze nie tylko wartość informacyjną - również sama narracja przekonuje i sprawia, że chce się podążać za autorką w odkrywaniu kolejnych tajemnic. "Saga rodu Czartoryskich" to publikacja popularnonaukowa, która przyciąga sposobem realizacji tematu. Dzięki Zofii Wojtkowskiej można cieszyć się dobrą lekturą.
Jorn Lier Horst: Operacja bałwan
Media Rodzina, Poznań 2020.
Śledztwa
Każda dziecięca seria detektywistyczna, która odniesie sukces na rynku wydawniczym, doczekuje się podserii, które stanowią ćwiczenia z dedukcji dla najmłodszych odbiorców. Jorn Lier Horst w tomiku - właściwie zeszytowej książeczce - "Operacja bałwan" pozwala dzieciom bawić się lekturą. W małym norweskim miasteczku Tiril i Oliver, zainspirowani Biurem Detektywistycznym Lassego i Mai, postanowili założyć własną formę zajmującą się nietypowymi sprawami do rozwiązania. Dzieci działają profesjonalnie, mają własne biuro, siedzibę i ogłaszają się tak, by mieszkańcy wiedzieli o ich usługach. Na koncie mają już trochę rozwiązanych spraw, zyskują zatem sławę, o jakiej marzyły. Teraz jednak nie tylko Tiril i Oliver będą zajmować się szukaniem sprawcy. Wszystko zaczyna się w grudniu, u pani Amalie Andersen. Ta kobieta co roku przed świętami stawia przed domem plastikowego bałwana - "najbrzydszą ozdobę świąteczną w mieście". I właśnie za sprawą bałwana Tiril, Oliver oraz czytelnicy będą mieli sporo zajęć. Chociaż książka ma niewielką objętość i przypomina raczej zeszyt ćwiczeń niż prawdziwą lekturę, dzieje się tu wiele. Każda rozkładówka to bowiem bardzo drobne opowiadanie (duży druk i oddanie miejsca na ilustracje jeszcze ogranicza warstwę tekstową), a właściwie fragment dużej narracji. Pomysłem i siłą tomiku staje się doprowadzanie do zagadki. Na każdej stronie pojawi się pytanie, na które trzeba będzie znaleźć odpowiedź i to szybko - bo już kolejna rozkładówka rozpoczyna się od rozwiązania. Co ważne: należy tu równie uważnie śledzić tekst i ilustracje, bo w nich kryją się też podpowiedzi.
Tiril i Oliver spotykają się z poszkodowaną, żeby dowiedzieć się, co się stało - i wyruszają w trasę. Nie uda im się rozwiązać zagadki, kiedy będą siedzieć we własnym biurze. Informacji jest za mało, należy je dopiero zdobyć i dostosować do biegu śledztwa. Dzieci podążają za bohaterami i mają szansę na wyciąganie tych samych wniosków co mali detektywi. Widzą dokładnie to samo i dowiadują się tego, co postacie, w tym samym momencie - wszystko zatem zależy od ich spostrzegawczości i umiejętności wyciągania wniosków. To coś, co maluchy mogą ćwiczyć - z pewnością przydadzą im się takie umiejętności, nawet jeśli nie zamierzają zakładać własnego biura detektywistycznego. Na tym polega zabawa w tej książeczce. Rozrywki dostarcza nie tylko sama lektura i możliwość oglądania dynamicznych obrazków (sytuacje ujmowane z różnych perspektyw, z mocnymi kolorami i kreskówkowymi bohaterami, zawierają podpowiedzi dotyczące śledztwa), ale i uczestniczenie w rozwiązywaniu zagadki. Dzieci mogą poczuć się jak bohaterowie - i zaistnieć w świecie detektywów. Tak przygotowana książka rozwija wyobraźnię, dodaje otuchy, uczy spostrzegawczości i wyciągania logicznych wniosków. Nie ma tutaj nudy, bo tekstu jest niewiele i szybko pojawiają się kolejne zagadki: nie ma czasu na oderwanie się od akcji. Trzeba podążać za bohaterami i nie dać im się wyprzedzić. Jednak gdyby komuś nie udała się sztuka odczytania śladów, zyska rozwiązanie już na kolejnej stronie. Wtedy też będzie można sprawdzić swoje siły w pracy śledczej. To książeczka niepozorna z wyglądu, ale przynosząca całkiem sporo rozrywek - i w sam raz dla tych dzieci, które są fanami "kryminalnych" opowiastek i zazdroszczą bohaterom ich przygód.
Śledztwa
Każda dziecięca seria detektywistyczna, która odniesie sukces na rynku wydawniczym, doczekuje się podserii, które stanowią ćwiczenia z dedukcji dla najmłodszych odbiorców. Jorn Lier Horst w tomiku - właściwie zeszytowej książeczce - "Operacja bałwan" pozwala dzieciom bawić się lekturą. W małym norweskim miasteczku Tiril i Oliver, zainspirowani Biurem Detektywistycznym Lassego i Mai, postanowili założyć własną formę zajmującą się nietypowymi sprawami do rozwiązania. Dzieci działają profesjonalnie, mają własne biuro, siedzibę i ogłaszają się tak, by mieszkańcy wiedzieli o ich usługach. Na koncie mają już trochę rozwiązanych spraw, zyskują zatem sławę, o jakiej marzyły. Teraz jednak nie tylko Tiril i Oliver będą zajmować się szukaniem sprawcy. Wszystko zaczyna się w grudniu, u pani Amalie Andersen. Ta kobieta co roku przed świętami stawia przed domem plastikowego bałwana - "najbrzydszą ozdobę świąteczną w mieście". I właśnie za sprawą bałwana Tiril, Oliver oraz czytelnicy będą mieli sporo zajęć. Chociaż książka ma niewielką objętość i przypomina raczej zeszyt ćwiczeń niż prawdziwą lekturę, dzieje się tu wiele. Każda rozkładówka to bowiem bardzo drobne opowiadanie (duży druk i oddanie miejsca na ilustracje jeszcze ogranicza warstwę tekstową), a właściwie fragment dużej narracji. Pomysłem i siłą tomiku staje się doprowadzanie do zagadki. Na każdej stronie pojawi się pytanie, na które trzeba będzie znaleźć odpowiedź i to szybko - bo już kolejna rozkładówka rozpoczyna się od rozwiązania. Co ważne: należy tu równie uważnie śledzić tekst i ilustracje, bo w nich kryją się też podpowiedzi.
Tiril i Oliver spotykają się z poszkodowaną, żeby dowiedzieć się, co się stało - i wyruszają w trasę. Nie uda im się rozwiązać zagadki, kiedy będą siedzieć we własnym biurze. Informacji jest za mało, należy je dopiero zdobyć i dostosować do biegu śledztwa. Dzieci podążają za bohaterami i mają szansę na wyciąganie tych samych wniosków co mali detektywi. Widzą dokładnie to samo i dowiadują się tego, co postacie, w tym samym momencie - wszystko zatem zależy od ich spostrzegawczości i umiejętności wyciągania wniosków. To coś, co maluchy mogą ćwiczyć - z pewnością przydadzą im się takie umiejętności, nawet jeśli nie zamierzają zakładać własnego biura detektywistycznego. Na tym polega zabawa w tej książeczce. Rozrywki dostarcza nie tylko sama lektura i możliwość oglądania dynamicznych obrazków (sytuacje ujmowane z różnych perspektyw, z mocnymi kolorami i kreskówkowymi bohaterami, zawierają podpowiedzi dotyczące śledztwa), ale i uczestniczenie w rozwiązywaniu zagadki. Dzieci mogą poczuć się jak bohaterowie - i zaistnieć w świecie detektywów. Tak przygotowana książka rozwija wyobraźnię, dodaje otuchy, uczy spostrzegawczości i wyciągania logicznych wniosków. Nie ma tutaj nudy, bo tekstu jest niewiele i szybko pojawiają się kolejne zagadki: nie ma czasu na oderwanie się od akcji. Trzeba podążać za bohaterami i nie dać im się wyprzedzić. Jednak gdyby komuś nie udała się sztuka odczytania śladów, zyska rozwiązanie już na kolejnej stronie. Wtedy też będzie można sprawdzić swoje siły w pracy śledczej. To książeczka niepozorna z wyglądu, ale przynosząca całkiem sporo rozrywek - i w sam raz dla tych dzieci, które są fanami "kryminalnych" opowiastek i zazdroszczą bohaterom ich przygód.
sobota, 26 grudnia 2020
Bruce Holsinger: Szkoła geniuszy
Prószyński i S-ka, Warszawa 2020.
Intrygi
Rose oraz jej trzy przyjaciółki mają powody do niepokoju. W miasteczku, które słynie z obecności ludzi wybitnych, ma się otworzyć szkoła dla geniuszy - placówka umożliwiająca edukację i rozwijanie talentów najlepszym z najlepszych. Dzieci przystępują do szalonej rywalizacji, żeby dostać się do Akademii Crystal, muszą przejść szereg testów i konkursów - każdy kolejny etap wydaje się oddalać je od celu. Bohaterowie mają różne umiejętności, są wśród nich rzeczywiście mali geniusze, ale są i tacy, którzy po prostu mają własne pasje i wiedzą, jak je rozwijać (nawet mimo niedostatków finansowych). Uczyć się lubi także syn sprzątającej domy imigrantki - który również może przystąpić do sprawdzianów i otworzyć sobie drogę do wielkiej kariery. Nie wszystkim młodym ludziom zależy na tej akurat szkole, jednak muszą ulec ambitnym rodzicom - i wtedy etap testów traktować będą jak drogę przez mękę. Bo tak naprawdę wyścig do szkoły geniuszy jest wyścigiem rodziców. Wszyscy chcą móc chwalić się pociechami, wykorzystują też własne dzieci do zagrania na nosie sąsiadom i przyjaciołom. Nie liczy się to, czy nastolatki będą mieć ułatwiony start w zawodowe życie, czy będą szczęśliwe i czy same chcą uczyć się w Akademii Crystal. Ważne, że można zirytować krąg najbliższych znajomych. Im dalej w narracji, tym trudniej uwierzyć w przyjaźń między postaciami. Chociaż do tej pory dorośli umieli rozwiązywać problemy i radzić innym, przez szkołę geniuszy zaczynają mieć przed sobą coraz więcej sekretów. A w związku z tymi sekretami - także działań, które nie zasługują na pochwałę. Walka o miejsce w elitarnej szkole nie jest uczciwa i wymusza postawy dwuznaczne moralnie. Najważniejszy jest cel, wszystko inne schodzi na dalszy plan i nie można oczekiwać, że dorośli zachowają się uczciwie. W końcu wszystko dla dobra dzieci. Przynajmniej to głoszą oficjalnie. Same dzieci tymczasem - chociaż inteligentne i twórcze - nie mają szans na ujawnianie prawdziwych emocji. Nie skupia się na nich Bruce Holsinger, zaintrygowany przede wszystkim relacjami w dorosłym świecie. Dzieci to marionetki, nikt się z nimi nie liczy. Chyba że akurat dokonują czynów przedziwnych, bo i takie się u nich pojawiają. Rodzice, skupieni na wojenkach między sobą, niekoniecznie dostrzegają problemy wychowawcze u młodszego pokolenia. Nierozwiązane sprawy mogą pęcznieć.
"Szkoła geniuszy" to rozbudowana powieść psychologiczna wyrastająca na obyczajówce, ale zorientowana na analizowanie aktualnych wydarzeń i postaw, a nie motywacji bohaterów. Dla autora jest naturalne i oczywiste, że dorośli chcą, by to właśnie ich pociechy dostały się do prestiżowej szkoły - niezależnie od ceny. Więcej pretekstów mu nie trzeba. Zajmuje się zatem analizowaniem wzajemnych gierek, komplikuje codzienność i wprowadza zestaw tajemnic, które następnie będzie chciał traktować jako zachętę do lektury, gdy zawiodą już scenki z interpersonalnych rozgrywek. Trochę w tej powieści za mało znaczeń, zupełnie jakby autor poprzestał na tych najbardziej oczywistych skojarzeniach. Zgodnie z warsztatami kreatywnego pisania zagląda do różnych rodzin i przedstawia sytuacje z kolejnych domów (oraz ze świata starszych i młodszych bohaterów), ale jest w tym nieco schematyczny, zapomina o życiowości wydarzeń - rozwija je tak, by ułatwić sobie prowadzenie akcji, a nie ze względu na prawdopodobieństwo. To może przeszkadzać.
Intrygi
Rose oraz jej trzy przyjaciółki mają powody do niepokoju. W miasteczku, które słynie z obecności ludzi wybitnych, ma się otworzyć szkoła dla geniuszy - placówka umożliwiająca edukację i rozwijanie talentów najlepszym z najlepszych. Dzieci przystępują do szalonej rywalizacji, żeby dostać się do Akademii Crystal, muszą przejść szereg testów i konkursów - każdy kolejny etap wydaje się oddalać je od celu. Bohaterowie mają różne umiejętności, są wśród nich rzeczywiście mali geniusze, ale są i tacy, którzy po prostu mają własne pasje i wiedzą, jak je rozwijać (nawet mimo niedostatków finansowych). Uczyć się lubi także syn sprzątającej domy imigrantki - który również może przystąpić do sprawdzianów i otworzyć sobie drogę do wielkiej kariery. Nie wszystkim młodym ludziom zależy na tej akurat szkole, jednak muszą ulec ambitnym rodzicom - i wtedy etap testów traktować będą jak drogę przez mękę. Bo tak naprawdę wyścig do szkoły geniuszy jest wyścigiem rodziców. Wszyscy chcą móc chwalić się pociechami, wykorzystują też własne dzieci do zagrania na nosie sąsiadom i przyjaciołom. Nie liczy się to, czy nastolatki będą mieć ułatwiony start w zawodowe życie, czy będą szczęśliwe i czy same chcą uczyć się w Akademii Crystal. Ważne, że można zirytować krąg najbliższych znajomych. Im dalej w narracji, tym trudniej uwierzyć w przyjaźń między postaciami. Chociaż do tej pory dorośli umieli rozwiązywać problemy i radzić innym, przez szkołę geniuszy zaczynają mieć przed sobą coraz więcej sekretów. A w związku z tymi sekretami - także działań, które nie zasługują na pochwałę. Walka o miejsce w elitarnej szkole nie jest uczciwa i wymusza postawy dwuznaczne moralnie. Najważniejszy jest cel, wszystko inne schodzi na dalszy plan i nie można oczekiwać, że dorośli zachowają się uczciwie. W końcu wszystko dla dobra dzieci. Przynajmniej to głoszą oficjalnie. Same dzieci tymczasem - chociaż inteligentne i twórcze - nie mają szans na ujawnianie prawdziwych emocji. Nie skupia się na nich Bruce Holsinger, zaintrygowany przede wszystkim relacjami w dorosłym świecie. Dzieci to marionetki, nikt się z nimi nie liczy. Chyba że akurat dokonują czynów przedziwnych, bo i takie się u nich pojawiają. Rodzice, skupieni na wojenkach między sobą, niekoniecznie dostrzegają problemy wychowawcze u młodszego pokolenia. Nierozwiązane sprawy mogą pęcznieć.
"Szkoła geniuszy" to rozbudowana powieść psychologiczna wyrastająca na obyczajówce, ale zorientowana na analizowanie aktualnych wydarzeń i postaw, a nie motywacji bohaterów. Dla autora jest naturalne i oczywiste, że dorośli chcą, by to właśnie ich pociechy dostały się do prestiżowej szkoły - niezależnie od ceny. Więcej pretekstów mu nie trzeba. Zajmuje się zatem analizowaniem wzajemnych gierek, komplikuje codzienność i wprowadza zestaw tajemnic, które następnie będzie chciał traktować jako zachętę do lektury, gdy zawiodą już scenki z interpersonalnych rozgrywek. Trochę w tej powieści za mało znaczeń, zupełnie jakby autor poprzestał na tych najbardziej oczywistych skojarzeniach. Zgodnie z warsztatami kreatywnego pisania zagląda do różnych rodzin i przedstawia sytuacje z kolejnych domów (oraz ze świata starszych i młodszych bohaterów), ale jest w tym nieco schematyczny, zapomina o życiowości wydarzeń - rozwija je tak, by ułatwić sobie prowadzenie akcji, a nie ze względu na prawdopodobieństwo. To może przeszkadzać.
Emilia Dziubak: Co budują zwierzęta?
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.
W domach
Każda kolejna książka graficzna Emilii Dziubak to publikacja wyjątkowa i zachęcająca do oglądania - i to odbiorców bez ograniczeń wiekowych, dzieci i dorosłych. "Co budują zwierzęta" rzuca się w oczy rozmiarem i jakością wydania - resztę robią ilustracje, jak zwykle magiczne. Emilia Dziubak nie zaskakuje. Decyduje się tym razem na połączenie wiadomości i obrazów, które zapadają w pamięć i zwracają uwagę odbiorców. Koncentruje się na przedstawianiu mieszkań zwierząt - gniazd czy domów ssaków. Na początek - zestaw ikonek, które będą później towarzyszyć ilustracjom, wprowadzając typologie i klasyfikacje. Autorka dzieli zwierzęce domy na budowle naziemne, nadziemne, podziemne, domy na wodzie, pod wodą, przenośne, tymczasowe, jednorodzinne i osiedla. To oznacza, że pozwoli się przyjrzeć rozmaitym stylom i pomysłom na życie poszczególnych grup zwierząt. Kolejna rozkładówka przedstawia rodzaje budulca - i jeśli ktoś myśli, że błoto i glina nie będą wyglądały atrakcyjnie na obrazku, nie zna możliwości Emilii Dziubak. Ta autorka nawet różne rodzaje śliny przedstawia atrakcyjnie. Poza tym proponuje ćwiczenia z grafiki: rysuje liście, skały, mchy i porosty, muszle, pióra i puch ptaków czy... przedmioty pozostawione przez człowieka. Oznacza to, że - niestety - ingerencja ludzi w środowisko jest na tyle duża, że da się już wyznaczać charakterystyczne zmiany w świecie zwierząt. Przedmioty pozostawione przez człowieka to nic innego jak śmieci, więc warto zastanowić się przy okazji lektury nad zachowaniem i zanieczyszczaniem planety. Emilia Dziubak wybiera ciekawe gatunki ptaków i pozwala odbiorcom na porównywanie zwyczajów. Kolejne rozkładówki mają charakterystyczną konstrukcję: składają się z poszczególnych obrazków i drobnych, jednoakapitowych komentarzy-podpisów stylizowanych trochę na wpisy do dzienników obserwacji. Wprowadza Dziubak ciekawostki o wybranych gatunkach i zajmuje się opisywaniem kształtu domu lub użytego budulca. Jeśli potrzebuje skupienia na samym domku, wyodrębnia gniazdo i jego mieszkańca. Jeśli zależy jej na ukazaniu rozmiarów - decyduje się na pokazanie budowli w kontekście, w charakterystycznym pejzażu. Za każdym razem ma się wrażenie oglądania encyklopedii o ptakach, tyle że zamiast zdjęć są tu przepiękne ilustracje, prawdziwe popisy graficzne. Każdy obrazek wnosi coś nowego do wiedzy dzieci i cieszy jakością wykonania. To grafiki, od których trudno się oderwać, bez względu na to, ile ma się lat. Autorka imponuje, nie tylko wiedzą, którą umiejętnie przekazuje dzieciom. Ilustracje przenoszą do innego świata, pozwalają docenić pomysły zwierząt i rozwiązania przez nie stosowane. Można się zachwycać zmyślnością ptaków, ale bardziej - popisami ilustratorów. Chociaż Emilia Dziubak nie szuka bajkowości, pozwala sobie czasami na rozśmieszanie czytelników przez ciekawą minę ptaka czy przedstawianą sytuację.
Można "Co budują zwierzęta" traktować jako tom edukacyjny: autorka zbiera informacje, które dzieci powinny poznać, żeby lepiej rozumieć świat zwierząt. Ale równie dobrze można się cieszyć pięknymi grafikami, ilustracjami dopracowanymi w każdym szczególe i to wtedy, gdy wielu autorów przerzuca się dla wygody na komputerowe obrazki. Emilia Dziubak ma do zaoferowania wiele - warto sięgnąć po jej książkę, która nie tylko przynosi wiadomości, ale i coś miłego dla oka. Ta książka zachwyci nie tylko dzieci, ale nie ma w tym nic dziwnego: zwykle Emilia Dziubak tak właśnie działa: jej publikacje to najwyższa jakość treści i obrazków.
W domach
Każda kolejna książka graficzna Emilii Dziubak to publikacja wyjątkowa i zachęcająca do oglądania - i to odbiorców bez ograniczeń wiekowych, dzieci i dorosłych. "Co budują zwierzęta" rzuca się w oczy rozmiarem i jakością wydania - resztę robią ilustracje, jak zwykle magiczne. Emilia Dziubak nie zaskakuje. Decyduje się tym razem na połączenie wiadomości i obrazów, które zapadają w pamięć i zwracają uwagę odbiorców. Koncentruje się na przedstawianiu mieszkań zwierząt - gniazd czy domów ssaków. Na początek - zestaw ikonek, które będą później towarzyszyć ilustracjom, wprowadzając typologie i klasyfikacje. Autorka dzieli zwierzęce domy na budowle naziemne, nadziemne, podziemne, domy na wodzie, pod wodą, przenośne, tymczasowe, jednorodzinne i osiedla. To oznacza, że pozwoli się przyjrzeć rozmaitym stylom i pomysłom na życie poszczególnych grup zwierząt. Kolejna rozkładówka przedstawia rodzaje budulca - i jeśli ktoś myśli, że błoto i glina nie będą wyglądały atrakcyjnie na obrazku, nie zna możliwości Emilii Dziubak. Ta autorka nawet różne rodzaje śliny przedstawia atrakcyjnie. Poza tym proponuje ćwiczenia z grafiki: rysuje liście, skały, mchy i porosty, muszle, pióra i puch ptaków czy... przedmioty pozostawione przez człowieka. Oznacza to, że - niestety - ingerencja ludzi w środowisko jest na tyle duża, że da się już wyznaczać charakterystyczne zmiany w świecie zwierząt. Przedmioty pozostawione przez człowieka to nic innego jak śmieci, więc warto zastanowić się przy okazji lektury nad zachowaniem i zanieczyszczaniem planety. Emilia Dziubak wybiera ciekawe gatunki ptaków i pozwala odbiorcom na porównywanie zwyczajów. Kolejne rozkładówki mają charakterystyczną konstrukcję: składają się z poszczególnych obrazków i drobnych, jednoakapitowych komentarzy-podpisów stylizowanych trochę na wpisy do dzienników obserwacji. Wprowadza Dziubak ciekawostki o wybranych gatunkach i zajmuje się opisywaniem kształtu domu lub użytego budulca. Jeśli potrzebuje skupienia na samym domku, wyodrębnia gniazdo i jego mieszkańca. Jeśli zależy jej na ukazaniu rozmiarów - decyduje się na pokazanie budowli w kontekście, w charakterystycznym pejzażu. Za każdym razem ma się wrażenie oglądania encyklopedii o ptakach, tyle że zamiast zdjęć są tu przepiękne ilustracje, prawdziwe popisy graficzne. Każdy obrazek wnosi coś nowego do wiedzy dzieci i cieszy jakością wykonania. To grafiki, od których trudno się oderwać, bez względu na to, ile ma się lat. Autorka imponuje, nie tylko wiedzą, którą umiejętnie przekazuje dzieciom. Ilustracje przenoszą do innego świata, pozwalają docenić pomysły zwierząt i rozwiązania przez nie stosowane. Można się zachwycać zmyślnością ptaków, ale bardziej - popisami ilustratorów. Chociaż Emilia Dziubak nie szuka bajkowości, pozwala sobie czasami na rozśmieszanie czytelników przez ciekawą minę ptaka czy przedstawianą sytuację.
Można "Co budują zwierzęta" traktować jako tom edukacyjny: autorka zbiera informacje, które dzieci powinny poznać, żeby lepiej rozumieć świat zwierząt. Ale równie dobrze można się cieszyć pięknymi grafikami, ilustracjami dopracowanymi w każdym szczególe i to wtedy, gdy wielu autorów przerzuca się dla wygody na komputerowe obrazki. Emilia Dziubak ma do zaoferowania wiele - warto sięgnąć po jej książkę, która nie tylko przynosi wiadomości, ale i coś miłego dla oka. Ta książka zachwyci nie tylko dzieci, ale nie ma w tym nic dziwnego: zwykle Emilia Dziubak tak właśnie działa: jej publikacje to najwyższa jakość treści i obrazków.
piątek, 25 grudnia 2020
Jutro jest teraz
Agora, Warszawa 2020.
Przewidywania
Autorzy tomu "Jutro jest teraz" zbierają teksty jutronautów, tych, którzy zastanawiają się nad kształtem rzeczywistości po pandemii. Tworzą tom na bieżąco, w nowej rzeczywistości - od stycznia do października 2020, więc kiedy jeszcze nie wiadomo, jak potoczą się losy społeczeństw i państw, jakie straty poniesie gospodarka i co stanie się z dotychczasowymi przyzwyczajeniami. Dla tych, którzy dzielą się swoimi przemyśleniami, pewne jest jedno: pandemia wszystko zmieni i już dzisiaj nie ma powrotu do dawnej rzeczywistości i dawnych porządków. Autorzy przyglądają się zmianom, szukają porównań do znanych odbiorcom sytuacji, starają się przedstawiać własne prognozy albo zwracać uwagę na coś, co wpłynie na codzienność czytelników z racji koronawirusa. Nie ma tu zajmowania się kwestiami bieżącymi, problemami medyków czy sposobami ochrony przed wirusem: to raczej zestaw ujęć filozoficznych, refleksji na różne tematy związane z gospodarką i z postawami grup ludzi. Każdy zajmuje się innymi kwestiami: jednych intrygują rozwiązania stosowane przez włodarzy miast i samorządy lokalne, inni szukają miejsca na prorokowanie na temat kryzysu w różnych sferach życia człowieka. Jest tu miejsce na przyglądanie się zmianom technologicznym, które wymusiła pandemia - nagle okazało się, że liczy się dostęp do szybkiego internetu i biegłość w sprawach komputerowych, żeby móc zachować łączność ze światem mimo lockdownu. Pytają autorzy, co stało się z czasem przez pandemię i jak z sytuacją poradziły sobie między innymi małe księgarnie. Zdarza się spojrzenie na politykę, także tę międzynarodową, ale i na... działania mafii czy ekspertów z Doliny Krzemowej. Pandemia wyzwala bardzo różne działania a także - komentarze na temat przeróżnych sfer życia. Niektórzy autorzy piszą całe eseje, inni dzielą się strzępkami refleksji - pojedynczymi akapitami na różne tematy - tekstami o rwanej konstrukcji, ale i tak ważnymi ze względu na siłę przemyśleń. Jeszcze inni decydują się na wywiady - udzielają potrzebnych wyjaśnień, którym rytm nadaje sekwencja pytań dziennikarzy. Tu nie ma miejsca na naiwność i na zastanawianie się, do czego doprowadzi pandemia: liczą się znacznie bardziej pogłębione analizy dotyczące sfer, nad którymi przeważnie zwykli odbiorcy nie mieli kiedy się zastanowić. Różnice oczywiście pojawiają się również w samej przystępności tekstów - nie jest to tom kierowany do każdego, raczej do tych czytelników, którzy chcą urozmaiconego spojrzenia i wnikliwych spostrzeżeń. Jutronauci mają pole do popisu, dzieje się tu wiele - a wszystko na bieżąco, więc można wreszcie wykorzystać budowane skrzętnie przez lata teorie i skonfrontować je z obserwacjami.
To książka gruba i ciężka, w twardej oprawie i na papierze dobrej jakości. Bardzo zwraca uwagę sposobem wydania - jednak skład może męczyć. Bezszeryfowa czcionka odwraca uwagę od treści, a szukanie ozdobników w nietypowych miejscach - choćby w spisie treści - sprawia wrażenie sztucznego napychania objętości. Wykorzystywanie fragmentów artykułów ze specjalnie akcentowanymi wybranymi słowami to zabieg interesujący, ale również irytujący, gdy pojawia się znienacka w środku artykułu. Rozwiązania graficzne - wykorzystujące znany tekst - nie są do końca przekonujące, to raczej eksperyment tych, którzy chcą pokazać nowatorstwo w składzie. Tymczasem wcale nie ma potrzeby takiego wzbogacania zawartości - nie jest to czynnik, który przekona do sięgnięcia po tom. "Jutro jest teraz" jednak przeczytać warto ze względu na same eseje, a nie na sposób ich przedstawienia.
Przewidywania
Autorzy tomu "Jutro jest teraz" zbierają teksty jutronautów, tych, którzy zastanawiają się nad kształtem rzeczywistości po pandemii. Tworzą tom na bieżąco, w nowej rzeczywistości - od stycznia do października 2020, więc kiedy jeszcze nie wiadomo, jak potoczą się losy społeczeństw i państw, jakie straty poniesie gospodarka i co stanie się z dotychczasowymi przyzwyczajeniami. Dla tych, którzy dzielą się swoimi przemyśleniami, pewne jest jedno: pandemia wszystko zmieni i już dzisiaj nie ma powrotu do dawnej rzeczywistości i dawnych porządków. Autorzy przyglądają się zmianom, szukają porównań do znanych odbiorcom sytuacji, starają się przedstawiać własne prognozy albo zwracać uwagę na coś, co wpłynie na codzienność czytelników z racji koronawirusa. Nie ma tu zajmowania się kwestiami bieżącymi, problemami medyków czy sposobami ochrony przed wirusem: to raczej zestaw ujęć filozoficznych, refleksji na różne tematy związane z gospodarką i z postawami grup ludzi. Każdy zajmuje się innymi kwestiami: jednych intrygują rozwiązania stosowane przez włodarzy miast i samorządy lokalne, inni szukają miejsca na prorokowanie na temat kryzysu w różnych sferach życia człowieka. Jest tu miejsce na przyglądanie się zmianom technologicznym, które wymusiła pandemia - nagle okazało się, że liczy się dostęp do szybkiego internetu i biegłość w sprawach komputerowych, żeby móc zachować łączność ze światem mimo lockdownu. Pytają autorzy, co stało się z czasem przez pandemię i jak z sytuacją poradziły sobie między innymi małe księgarnie. Zdarza się spojrzenie na politykę, także tę międzynarodową, ale i na... działania mafii czy ekspertów z Doliny Krzemowej. Pandemia wyzwala bardzo różne działania a także - komentarze na temat przeróżnych sfer życia. Niektórzy autorzy piszą całe eseje, inni dzielą się strzępkami refleksji - pojedynczymi akapitami na różne tematy - tekstami o rwanej konstrukcji, ale i tak ważnymi ze względu na siłę przemyśleń. Jeszcze inni decydują się na wywiady - udzielają potrzebnych wyjaśnień, którym rytm nadaje sekwencja pytań dziennikarzy. Tu nie ma miejsca na naiwność i na zastanawianie się, do czego doprowadzi pandemia: liczą się znacznie bardziej pogłębione analizy dotyczące sfer, nad którymi przeważnie zwykli odbiorcy nie mieli kiedy się zastanowić. Różnice oczywiście pojawiają się również w samej przystępności tekstów - nie jest to tom kierowany do każdego, raczej do tych czytelników, którzy chcą urozmaiconego spojrzenia i wnikliwych spostrzeżeń. Jutronauci mają pole do popisu, dzieje się tu wiele - a wszystko na bieżąco, więc można wreszcie wykorzystać budowane skrzętnie przez lata teorie i skonfrontować je z obserwacjami.
To książka gruba i ciężka, w twardej oprawie i na papierze dobrej jakości. Bardzo zwraca uwagę sposobem wydania - jednak skład może męczyć. Bezszeryfowa czcionka odwraca uwagę od treści, a szukanie ozdobników w nietypowych miejscach - choćby w spisie treści - sprawia wrażenie sztucznego napychania objętości. Wykorzystywanie fragmentów artykułów ze specjalnie akcentowanymi wybranymi słowami to zabieg interesujący, ale również irytujący, gdy pojawia się znienacka w środku artykułu. Rozwiązania graficzne - wykorzystujące znany tekst - nie są do końca przekonujące, to raczej eksperyment tych, którzy chcą pokazać nowatorstwo w składzie. Tymczasem wcale nie ma potrzeby takiego wzbogacania zawartości - nie jest to czynnik, który przekona do sięgnięcia po tom. "Jutro jest teraz" jednak przeczytać warto ze względu na same eseje, a nie na sposób ich przedstawienia.
Sam Copeland: Charlie zmienia się w t-rexa
Media Rodzina, Poznań 2020.
Metamorfozy
Na rynek Sam Copeland wkroczył książką "Charlie zmienia się w kurczaka", bo doskonale wie, jak przyciągnąć uwagę dzieci. Druga powieść, "Charlie zmienia się w t-rexa" oparta jest na podobnym schemacie - autor proponuje kolejną prześmiewczą publikację dla najmłodszych, szczególnie tych, którzy nie przepadają za czytaniem. Oto młody bohater, który dzięki przyjaciołom odkrył tajemnicę swoich metamorfoz. Charlie do niedawna nie rozumiał, co się z nim dzieje, obserwował tylko bardzo niepokojące przemiany w różne zwierzęta. To naturalnie wpędzało go w różne tarapaty, a ponieważ chłopak nie miał świadków przeobrażeń - nikt nie chciał mu uwierzyć. Na szczęście Charlie ma też oddanych przyjaciół, którzy przeprowadzili odpowiednie badania naukowe i dowiedzieli się, że chłopiec zamienia się w zwierzęta pod wpływem stresu. Nikt nie odkrył jeszcze, od czego zależy gatunek zwierzęcia - za każdym razem to niespodzianka nie tylko dla czytelników, ale też dla samego chłopca. Obecnie powodów do zmartwień Charliemu nie zabraknie. W pierwszej książce stresu dostarczał starszy brat, zwany Piąchą (przez to, że wszystkie konflikty rozwiązywał przez uderzenie pięścią). Piącha wówczas był ciężko chory, leżał w szpitalu i czekał na wielkie skanowanie mózgu (rysunki pokazywały chłopca ogolonego na łyso, chociaż autor nie wdawał się w szczegóły choroby). Ale Piącha jest już zdrowy i może funkcjonować jako irytujący starszy brat. Teraz to tata dostarcza stresu. W jego firmie stało się coś, co stawia pod znakiem zapytania nie tylko dalszą pracę, ale i możliwość zatrzymania domu. Charliego może czekać przeprowadzka do nielubianej ciotki. Do tego dziecko widzi, że rodzice czymś się przejmują, nawet jeśli przed pociechami udają, że wszystko jest w porządku. Charlie będzie miał czym się martwić, a skoro tak - do głosu znów dojdą jego umiejętności przeobrażania się w różne stworzenia. Bohater może przeprowadzić własne śledztwo, przekonać się, kto stoi za kryzysem w firmie i doprowadzić do rozwiązania sprawy, pomagając w ten sposób nie tylko dorosłym, ale i sobie - zanim to jednak nastąpi, przejdzie sporo prób.
"Charlie zmienia się w t-rexa" to przede wszystkim powieść rozrywkowa dla najmłodszych. Dorosłych może odrzucać przez humor skatologiczny: autor doskonale wie, że małych chłopców do czytania najłatwiej będzie skłonić "niegrzecznością", stąd mnóstwo fekaliów, brzydkich zapachów i obrzydliwości na każdym kroku - to spodoba się dzieciom, oddala możliwość przesłodzenia czy wzruszeń (niepożądanych w gronie młodszych nastolatków, a stąd będą rekrutować się główni odbiorcy tytułu). Poza tym autor sięga po sprawdzone w pierwszej części chwyty: wie, że może sobie pozwolić na dużo, spokojnie obraża czytelników, stosuje ironię i złośliwości. Odautorskie komentarze wprowadza do przypisów, ale i do korespondencji z wydawcą - pokazuje, że może wszystko, co zresztą ujdzie mu płazem. "Charlie zmienia się w t-rexa" to książka, która ma oferować czytelnikom śmiech - w pierwszej kolejności. Copeland ucieka od schematów, sięga po rozwiązania rzadko spotykane nawet na rynku pop, upatrując w tym swojej szansy na przekonanie do siebie czytelników. I ta sztuka może mu się udać. "Charlie zmienia się w t-rexa" to kolejna porcja prostych dowcipnych chwytów i dynamicznej fabuły bez większych morałów. To coś dla dzieci szukających opowieści szalonych i dziwnych.
Metamorfozy
Na rynek Sam Copeland wkroczył książką "Charlie zmienia się w kurczaka", bo doskonale wie, jak przyciągnąć uwagę dzieci. Druga powieść, "Charlie zmienia się w t-rexa" oparta jest na podobnym schemacie - autor proponuje kolejną prześmiewczą publikację dla najmłodszych, szczególnie tych, którzy nie przepadają za czytaniem. Oto młody bohater, który dzięki przyjaciołom odkrył tajemnicę swoich metamorfoz. Charlie do niedawna nie rozumiał, co się z nim dzieje, obserwował tylko bardzo niepokojące przemiany w różne zwierzęta. To naturalnie wpędzało go w różne tarapaty, a ponieważ chłopak nie miał świadków przeobrażeń - nikt nie chciał mu uwierzyć. Na szczęście Charlie ma też oddanych przyjaciół, którzy przeprowadzili odpowiednie badania naukowe i dowiedzieli się, że chłopiec zamienia się w zwierzęta pod wpływem stresu. Nikt nie odkrył jeszcze, od czego zależy gatunek zwierzęcia - za każdym razem to niespodzianka nie tylko dla czytelników, ale też dla samego chłopca. Obecnie powodów do zmartwień Charliemu nie zabraknie. W pierwszej książce stresu dostarczał starszy brat, zwany Piąchą (przez to, że wszystkie konflikty rozwiązywał przez uderzenie pięścią). Piącha wówczas był ciężko chory, leżał w szpitalu i czekał na wielkie skanowanie mózgu (rysunki pokazywały chłopca ogolonego na łyso, chociaż autor nie wdawał się w szczegóły choroby). Ale Piącha jest już zdrowy i może funkcjonować jako irytujący starszy brat. Teraz to tata dostarcza stresu. W jego firmie stało się coś, co stawia pod znakiem zapytania nie tylko dalszą pracę, ale i możliwość zatrzymania domu. Charliego może czekać przeprowadzka do nielubianej ciotki. Do tego dziecko widzi, że rodzice czymś się przejmują, nawet jeśli przed pociechami udają, że wszystko jest w porządku. Charlie będzie miał czym się martwić, a skoro tak - do głosu znów dojdą jego umiejętności przeobrażania się w różne stworzenia. Bohater może przeprowadzić własne śledztwo, przekonać się, kto stoi za kryzysem w firmie i doprowadzić do rozwiązania sprawy, pomagając w ten sposób nie tylko dorosłym, ale i sobie - zanim to jednak nastąpi, przejdzie sporo prób.
"Charlie zmienia się w t-rexa" to przede wszystkim powieść rozrywkowa dla najmłodszych. Dorosłych może odrzucać przez humor skatologiczny: autor doskonale wie, że małych chłopców do czytania najłatwiej będzie skłonić "niegrzecznością", stąd mnóstwo fekaliów, brzydkich zapachów i obrzydliwości na każdym kroku - to spodoba się dzieciom, oddala możliwość przesłodzenia czy wzruszeń (niepożądanych w gronie młodszych nastolatków, a stąd będą rekrutować się główni odbiorcy tytułu). Poza tym autor sięga po sprawdzone w pierwszej części chwyty: wie, że może sobie pozwolić na dużo, spokojnie obraża czytelników, stosuje ironię i złośliwości. Odautorskie komentarze wprowadza do przypisów, ale i do korespondencji z wydawcą - pokazuje, że może wszystko, co zresztą ujdzie mu płazem. "Charlie zmienia się w t-rexa" to książka, która ma oferować czytelnikom śmiech - w pierwszej kolejności. Copeland ucieka od schematów, sięga po rozwiązania rzadko spotykane nawet na rynku pop, upatrując w tym swojej szansy na przekonanie do siebie czytelników. I ta sztuka może mu się udać. "Charlie zmienia się w t-rexa" to kolejna porcja prostych dowcipnych chwytów i dynamicznej fabuły bez większych morałów. To coś dla dzieci szukających opowieści szalonych i dziwnych.
czwartek, 24 grudnia 2020
Kornel Filipowicz: Pamiętnik antybohatera i inne utwory
Iskry, Warszawa 2020.
Lektura wojenna
Już nawet nie dwa, a trzy razy Kornel Filipowicz wrócił do świadomości odbiorców. Raz - za sprawą Wisławy Szymborskiej. Jako jej partner i literat był kojarzony przez czytelników, może bez szczegółów dotyczących twórczości, ale - przynajmniej ogólnie. Dwa - jako mąż Jaremianki - zwłaszcza po sukcesie literackim książki o Marii Jaremie. Trzeci raz okazał się dość nietypowy: w wierszach Kornela Filipowicza - pisanych przecież pod koniec XX wieku - znalazły się ponure proroctwa i idealne wręcz definicje tego, co dzisiaj dzieje się w życiu publicznym. Przestrogę z jednego z tych utworów można znaleźć choćby na katowickich słupach, przyklejaną przez anonimowych czytelników w akcie protestu przeciwko działaniom władz. Teraz Kornel Filipowicz funkcjonuje znowu w świadomości czytelników jako autor przede wszystkim małych form literackich - mikropowieści i wierszy. Justyna Sobolewska decyduje się na stworzenie niewielkiego wyboru, który pokazuje mocno stylistykę i tematykę najchętniej przez Kornela Filipowicza wybieraną. Jest to równocześnie uzupełnienie biografii Kornela Filipowicza, która ukazuje się w Iskrach i przykuwa uwagę opisywaniem nie tylko decyzji z życia prywatnego, ale również zawodowego. Justyna Sobolewska staje się przewodnikiem po tej twórczości - najpierw zachęca przez omówienia, później zaprasza do samodzielnej lektury: jeśli kogoś zaintrygowała, daje szansę odkrywania twórczości Filipowicza. Tutaj jednak nie ma już miejsca na żadne analizy: krótkie posłowie nie daje tropów interpretacyjnych.
Otwiera ten skromny wybór mikropowieść "Pamiętnik antybohatera", w którym Kornel Filipowicz przygląda się działaniom wojennym z perspektywy człowieka, który decyduje się na kolaborację (albo przynajmniej uległość wobec okupanta). Takie zachowanie nie przynosi mu chluby, nie daje też szansy na przetrwanie w sferze psychiki - zresztą antybohater u Filipowicza wcale nie próbuje dokonywać autoanaliz. Po prostu chce przeżyć i jest mu wszystko jedno, za jaką cenę. Opowiadanie "Egzekucja w zoo" to przyjrzenie się śmierci w innym bezsensownym wymiarze: cierpieniu, jakie ludzie fundują zwierzętom. "Nike" to proza, w której liczą się skojarzenia oniryczne, umiejętność przechodzenia do warstwy znaczących absurdów. Wiersze zdradzają wrażliwość autora i umiejętność dostrzegania problemów, które wcale nie wydają się oczywiste obserwatorom. Kornel Filipowicz staje się momentami pesymistą, ale czas pokazuje, że może mieć rację.
W całym tomie "Pamiętnik antybohatera i inne utwory" widać wyraźnie odpowiedzialność za słowo. Ten autor bardzo mocno dba o warstwę narracji, zależy mu na tym, żeby słowa nie niosły funkcji estetycznej, raczej - żeby ukrywały siebie, a odsłaniały ważne prawdy o człowieku i o wojnie. Śmierć jest tym, co bardzo często zyskuje nowy wymiar: odchodzi Kornel Filipowicz od scenariuszy oczywistych, zwraca uwagę na to, czego inni nie zauważali. Pisze w sposób raczej kostyczny, chociaż trudno mówić o minimalizmie czy ascezie stylistycznej - raczej nie chce stosować ten autor sztuczek uwodzących czytelników. Nie przypochlebia się szerokiemu gronu odbiorców, nie dąży do zdobywania fanów - widać to wyraźnie i przy doborze tematów, i przy sposobie prowadzenia opisów. "Pamiętnik antybohatera" to lektura dająca sporo do myślenia - czytelnicy znajdą tu coś więcej niż literackie popisy.
Lektura wojenna
Już nawet nie dwa, a trzy razy Kornel Filipowicz wrócił do świadomości odbiorców. Raz - za sprawą Wisławy Szymborskiej. Jako jej partner i literat był kojarzony przez czytelników, może bez szczegółów dotyczących twórczości, ale - przynajmniej ogólnie. Dwa - jako mąż Jaremianki - zwłaszcza po sukcesie literackim książki o Marii Jaremie. Trzeci raz okazał się dość nietypowy: w wierszach Kornela Filipowicza - pisanych przecież pod koniec XX wieku - znalazły się ponure proroctwa i idealne wręcz definicje tego, co dzisiaj dzieje się w życiu publicznym. Przestrogę z jednego z tych utworów można znaleźć choćby na katowickich słupach, przyklejaną przez anonimowych czytelników w akcie protestu przeciwko działaniom władz. Teraz Kornel Filipowicz funkcjonuje znowu w świadomości czytelników jako autor przede wszystkim małych form literackich - mikropowieści i wierszy. Justyna Sobolewska decyduje się na stworzenie niewielkiego wyboru, który pokazuje mocno stylistykę i tematykę najchętniej przez Kornela Filipowicza wybieraną. Jest to równocześnie uzupełnienie biografii Kornela Filipowicza, która ukazuje się w Iskrach i przykuwa uwagę opisywaniem nie tylko decyzji z życia prywatnego, ale również zawodowego. Justyna Sobolewska staje się przewodnikiem po tej twórczości - najpierw zachęca przez omówienia, później zaprasza do samodzielnej lektury: jeśli kogoś zaintrygowała, daje szansę odkrywania twórczości Filipowicza. Tutaj jednak nie ma już miejsca na żadne analizy: krótkie posłowie nie daje tropów interpretacyjnych.
Otwiera ten skromny wybór mikropowieść "Pamiętnik antybohatera", w którym Kornel Filipowicz przygląda się działaniom wojennym z perspektywy człowieka, który decyduje się na kolaborację (albo przynajmniej uległość wobec okupanta). Takie zachowanie nie przynosi mu chluby, nie daje też szansy na przetrwanie w sferze psychiki - zresztą antybohater u Filipowicza wcale nie próbuje dokonywać autoanaliz. Po prostu chce przeżyć i jest mu wszystko jedno, za jaką cenę. Opowiadanie "Egzekucja w zoo" to przyjrzenie się śmierci w innym bezsensownym wymiarze: cierpieniu, jakie ludzie fundują zwierzętom. "Nike" to proza, w której liczą się skojarzenia oniryczne, umiejętność przechodzenia do warstwy znaczących absurdów. Wiersze zdradzają wrażliwość autora i umiejętność dostrzegania problemów, które wcale nie wydają się oczywiste obserwatorom. Kornel Filipowicz staje się momentami pesymistą, ale czas pokazuje, że może mieć rację.
W całym tomie "Pamiętnik antybohatera i inne utwory" widać wyraźnie odpowiedzialność za słowo. Ten autor bardzo mocno dba o warstwę narracji, zależy mu na tym, żeby słowa nie niosły funkcji estetycznej, raczej - żeby ukrywały siebie, a odsłaniały ważne prawdy o człowieku i o wojnie. Śmierć jest tym, co bardzo często zyskuje nowy wymiar: odchodzi Kornel Filipowicz od scenariuszy oczywistych, zwraca uwagę na to, czego inni nie zauważali. Pisze w sposób raczej kostyczny, chociaż trudno mówić o minimalizmie czy ascezie stylistycznej - raczej nie chce stosować ten autor sztuczek uwodzących czytelników. Nie przypochlebia się szerokiemu gronu odbiorców, nie dąży do zdobywania fanów - widać to wyraźnie i przy doborze tematów, i przy sposobie prowadzenia opisów. "Pamiętnik antybohatera" to lektura dająca sporo do myślenia - czytelnicy znajdą tu coś więcej niż literackie popisy.
Małgosia Piątkowska: Rok w górach
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.
Pejzaże
Małgosia Piątkowska to kolejna ilustratorka, która dołącza do cyklu Rok w... w Naszej Księgarni. "Rok w górach" to opowieść w sam raz dla tych odbiorców, którzy lubią spędzać czas wolny aktywnie i na wycieczkach w górach - albo dla tych, którzy chcieliby poznać górskie pejzaże. Jednak autorka z racji tego, że ma do przedstawienia sporo ciekawych informacji w formie graficznej, decyduje się na pewne odejście od konwencji. Do tej pory zasada wszystkich pozycji w serii była jasna: autorzy wybierali jeden kadr, miejsce, w którym wiele się działo równolegle - i pokazywali zmiany zachodzące podczas kolejnych pór roku albo - jeśli samo miejsce nie było zbyt atrakcyjne i zmieniające się w kolejnych miesiącach - dokładali jakiś motyw, który gwarantował przemiany, na przykład budowę. Wtedy dzieci nie musiały zajmować się tym, co w miarę oczywiste - czyli pogodowymi zmianami - a przyglądały się postępom prac budowlanych. Małgosia Piątkowska inaczej podchodzi do tematu. "Rok w górach" pozostaje przy rytmie dwunastu rozkładówek na dwanaście miesięcy (plus dodatkowa na zadania dla dzieci) i pierwszej z informacjami. Zmiana polega na kadrowaniu - autorka do poszczególnych miejsc wraca zaledwie kilka razy, bardziej co kwartał niż co miesiąc. Zmienia szlaki wędrówek, żeby pokazać jak najwięcej.
Zaskakuje pierwsza rozkładówka z prezentacjami. Jest w niej ogrom informacji: drobne rysuneczki i malutki druk. Pojawiają się ludzie - Hania, przewodniczka po tym terenie oraz pasterz - poza nimi jest tu mnóstwo zwierząt, większych i mniejszych. Można zatem zapoznać się z kolejnymi gatunkami charakterystycznymi dla górskich pejzaży. To sposób na zainteresowanie dzieci przyrodą, ale też na edukowanie ich, przypominanie o ptakach i ssakach z górskich szlaków. "Rok w górach" to okazja do przedstawienia gatunków, które nie mają szans trafić do typowych bajek i animacji dla najmłodszych - więc Małgosia Piątkowska dostarcza wartościowych wiadomości. Podaje je tylko raz, trzeba będzie zapamiętać informacje, albo wracać do pierwszej rozkładówki do oporu. "Rok w górach" pod tym względem jest publikacją bardzo wymagającą. Trzeba będzie się nieźle wysilać, żeby oswoić się z nowymi nazwami. Na szczęście utrwalą się przez powtarzanie. Przecież zwierzęcy bohaterowie wracają w kolejnych miesiącach i trzeba po raz kolejny ich nazywać. Zwierzęta w tomie nie przejmują się sobą, są zajęte własnymi sprawami - w zależności od pory roku i pogody zmieniającymi się i ciekawymi z perspektywy dziecka. To, co nie zawsze uda się zaobserwować podczas spaceru, dzieci mogą obejrzeć na wielkoformatowych ilustracjach. Małgosia Piątkowska zachęca do odkrywania tajemnic spoza górskich szlaków. Pozwala dzieciom na obcowanie z przyrodą, zaprasza też do zastanawiania się nad środowiskiem. Może zapewnić punkt wyjścia do rozmów o ochronie planety. Jednak kluczowe jest tutaj zestawianie charakterystycznych obrazów i przemian. "Rok w górach" to szansa na wyćwiczenie umiejętności narracyjnych i na rozwijanie zainteresowań z zakresu fauny. Bardzo kolorowy tom, który uzupełnia serię i pozwala dzieciom na przyglądanie się górskim terenom. Przy okazji można się sporo dowiedzieć - jest to zatem połączenie rozrywki i edukacji w najlepszy możliwy sposób. "Rok w górach" przynosi maluchom wiele atrakcji, a uwagę przyciąga zwłaszcza dzięki zwierzęcym bohaterom.
Pejzaże
Małgosia Piątkowska to kolejna ilustratorka, która dołącza do cyklu Rok w... w Naszej Księgarni. "Rok w górach" to opowieść w sam raz dla tych odbiorców, którzy lubią spędzać czas wolny aktywnie i na wycieczkach w górach - albo dla tych, którzy chcieliby poznać górskie pejzaże. Jednak autorka z racji tego, że ma do przedstawienia sporo ciekawych informacji w formie graficznej, decyduje się na pewne odejście od konwencji. Do tej pory zasada wszystkich pozycji w serii była jasna: autorzy wybierali jeden kadr, miejsce, w którym wiele się działo równolegle - i pokazywali zmiany zachodzące podczas kolejnych pór roku albo - jeśli samo miejsce nie było zbyt atrakcyjne i zmieniające się w kolejnych miesiącach - dokładali jakiś motyw, który gwarantował przemiany, na przykład budowę. Wtedy dzieci nie musiały zajmować się tym, co w miarę oczywiste - czyli pogodowymi zmianami - a przyglądały się postępom prac budowlanych. Małgosia Piątkowska inaczej podchodzi do tematu. "Rok w górach" pozostaje przy rytmie dwunastu rozkładówek na dwanaście miesięcy (plus dodatkowa na zadania dla dzieci) i pierwszej z informacjami. Zmiana polega na kadrowaniu - autorka do poszczególnych miejsc wraca zaledwie kilka razy, bardziej co kwartał niż co miesiąc. Zmienia szlaki wędrówek, żeby pokazać jak najwięcej.
Zaskakuje pierwsza rozkładówka z prezentacjami. Jest w niej ogrom informacji: drobne rysuneczki i malutki druk. Pojawiają się ludzie - Hania, przewodniczka po tym terenie oraz pasterz - poza nimi jest tu mnóstwo zwierząt, większych i mniejszych. Można zatem zapoznać się z kolejnymi gatunkami charakterystycznymi dla górskich pejzaży. To sposób na zainteresowanie dzieci przyrodą, ale też na edukowanie ich, przypominanie o ptakach i ssakach z górskich szlaków. "Rok w górach" to okazja do przedstawienia gatunków, które nie mają szans trafić do typowych bajek i animacji dla najmłodszych - więc Małgosia Piątkowska dostarcza wartościowych wiadomości. Podaje je tylko raz, trzeba będzie zapamiętać informacje, albo wracać do pierwszej rozkładówki do oporu. "Rok w górach" pod tym względem jest publikacją bardzo wymagającą. Trzeba będzie się nieźle wysilać, żeby oswoić się z nowymi nazwami. Na szczęście utrwalą się przez powtarzanie. Przecież zwierzęcy bohaterowie wracają w kolejnych miesiącach i trzeba po raz kolejny ich nazywać. Zwierzęta w tomie nie przejmują się sobą, są zajęte własnymi sprawami - w zależności od pory roku i pogody zmieniającymi się i ciekawymi z perspektywy dziecka. To, co nie zawsze uda się zaobserwować podczas spaceru, dzieci mogą obejrzeć na wielkoformatowych ilustracjach. Małgosia Piątkowska zachęca do odkrywania tajemnic spoza górskich szlaków. Pozwala dzieciom na obcowanie z przyrodą, zaprasza też do zastanawiania się nad środowiskiem. Może zapewnić punkt wyjścia do rozmów o ochronie planety. Jednak kluczowe jest tutaj zestawianie charakterystycznych obrazów i przemian. "Rok w górach" to szansa na wyćwiczenie umiejętności narracyjnych i na rozwijanie zainteresowań z zakresu fauny. Bardzo kolorowy tom, który uzupełnia serię i pozwala dzieciom na przyglądanie się górskim terenom. Przy okazji można się sporo dowiedzieć - jest to zatem połączenie rozrywki i edukacji w najlepszy możliwy sposób. "Rok w górach" przynosi maluchom wiele atrakcji, a uwagę przyciąga zwłaszcza dzięki zwierzęcym bohaterom.
środa, 23 grudnia 2020
Walter Tevis: Gambit królowej
Czarne, Wołowiec 2020.
Emocje
Zainteresowanie tą powieścią zapewnione jest przez sukces serialu. A jednak sam tom "Gambit królowej" także zasługuje na uwagę i to nie ze względów marketingowych, a - literackich. Nie trzeba umieć grać w szachy (tłumaczka na początku wyjaśnia swoje perypetie związane z rozwiewaniem wątpliwości przez znawców szachów), żeby mocno przeżywać doświadczenia Beth. To monumentalna (w rozmachu narracyjnym, a nie w objętości) historia o realizowaniu własnych marzeń i o problemach z używkami. Bez finału - a może po prostu bez pomysłu na zamknięcie tak silnie nacechowanej uczuciami relacji: Walter Tevis doprowadza swoją bohaterkę do pewnego punktu egzystencji, nie chce odsłaniać przed czytelnikami nic więcej ponad to, co przyniesie jej życie.
Rozpoczyna się "Gambit królowej" w sierocińcu. Mała dziewczynka, którą nikt się nie interesuje i która - jak jej się wydaje - nie ma szans na adopcję - próbuje znaleźć sobie zajęcie. Pewnego dnia odkrywa, że woźny spędza czas nad planszą z dziwnymi figurami. Beth usiłuje dowiedzieć się, co robi - tak poznaje szachy. Ale woźny nie ma tendencji do opiekowania się znudzonymi dziećmi. Nie zamierza rozczulać się nad Beth ani w jakikolwiek sposób zachęcać ją do spędzania z nim czasu. Próbuje wręcz odstraszyć dziewczynkę obcesowością. Mała nie poddaje się: wciąż przygląda się grze, ruchom pionów, ustawieniom na planszy. Zadaje pytania, obserwuje, wyciąga wnioski i przekonuje się, że to coś bardzo interesującego. Woźny przekonuje się, że to nie kaprys kilkulatki, tylko autentyczna pasja i talent: stopniowo wyjaśnia zatem zasady gry. I tak Beth staje się małym szachowym geniuszem. Niewielu o tym wie: dziewczynka nie ma szans na uzyskanie wsparcia dorosłych, nawet kiedy znajdzie swój dom będzie musiała sporo się natrudzić, żeby trafić na swój pierwszy szachowy turniej. Przecież tak może zarabiać pieniądze, których zawsze jej brakuje - na książki dotyczące szachów. Rozpoczyna się olśniewająca kariera, której na początku trzeba pomóc: dziewczynka nie waha się przed kradzieżami i podstępami, jeśli ma to ją doprowadzić do celu. Zdeterminowana, musi walczyć z całym światem, jeśli chce odnieść sukces. A sukcesu jest właściwie pewna.
"Gambit królowej" ma dwie warstwy. Opowieść o szachach i o kolejnych mistrzowskich zagraniach mogłaby sama w sobie być męcząca w jednokierunkowości. Czytelnicy i tak spędzą mnóstwo czasu razem z Beth nad planszami do gry i będą przyglądać się kolejnym układom figur (to dla grających - reszta będzie cieszyć się zestawem emocji). Jednak w sierocińcu dzieci dostają tabletki na uspokojenie i sen - Beth uzależnia się od nich, a przyszłość pokaże, że bardzo łatwo jej wpaść w kolejne pułapki płynące z używek. Nie zna umiaru, nie panuje nad swoimi reakcjami. Jeśli potrzebuje ukojenia, czy to w alkoholu, czy w tabletkach - tam go szuka. Wyprana z emocji we wszystkim poza grą Beth jednocześnie fascynuje i przeraża.
Siłą tej publikacji jest jej wyrazista narracja. "Gambit królowej" to opowieść zmysłowa, przekonująca w warstwie odczuć bohaterki. Niezależnie od tego, co dzieje się w otoczeniu Beth, ona sama wraz z dążeniem do bycia jak najlepszą w szachach - z całkowitym pominięciem zwykłego życia - będzie dla czytelników przekonująca. Beth nie jest bohaterką do jednoznacznej oceny, to postać, która wzbudza skrajne uczucia. I na tej podstawie zasadza się sukces "Gambitu królowej" - przynajmniej w wersji literackiej.
Emocje
Zainteresowanie tą powieścią zapewnione jest przez sukces serialu. A jednak sam tom "Gambit królowej" także zasługuje na uwagę i to nie ze względów marketingowych, a - literackich. Nie trzeba umieć grać w szachy (tłumaczka na początku wyjaśnia swoje perypetie związane z rozwiewaniem wątpliwości przez znawców szachów), żeby mocno przeżywać doświadczenia Beth. To monumentalna (w rozmachu narracyjnym, a nie w objętości) historia o realizowaniu własnych marzeń i o problemach z używkami. Bez finału - a może po prostu bez pomysłu na zamknięcie tak silnie nacechowanej uczuciami relacji: Walter Tevis doprowadza swoją bohaterkę do pewnego punktu egzystencji, nie chce odsłaniać przed czytelnikami nic więcej ponad to, co przyniesie jej życie.
Rozpoczyna się "Gambit królowej" w sierocińcu. Mała dziewczynka, którą nikt się nie interesuje i która - jak jej się wydaje - nie ma szans na adopcję - próbuje znaleźć sobie zajęcie. Pewnego dnia odkrywa, że woźny spędza czas nad planszą z dziwnymi figurami. Beth usiłuje dowiedzieć się, co robi - tak poznaje szachy. Ale woźny nie ma tendencji do opiekowania się znudzonymi dziećmi. Nie zamierza rozczulać się nad Beth ani w jakikolwiek sposób zachęcać ją do spędzania z nim czasu. Próbuje wręcz odstraszyć dziewczynkę obcesowością. Mała nie poddaje się: wciąż przygląda się grze, ruchom pionów, ustawieniom na planszy. Zadaje pytania, obserwuje, wyciąga wnioski i przekonuje się, że to coś bardzo interesującego. Woźny przekonuje się, że to nie kaprys kilkulatki, tylko autentyczna pasja i talent: stopniowo wyjaśnia zatem zasady gry. I tak Beth staje się małym szachowym geniuszem. Niewielu o tym wie: dziewczynka nie ma szans na uzyskanie wsparcia dorosłych, nawet kiedy znajdzie swój dom będzie musiała sporo się natrudzić, żeby trafić na swój pierwszy szachowy turniej. Przecież tak może zarabiać pieniądze, których zawsze jej brakuje - na książki dotyczące szachów. Rozpoczyna się olśniewająca kariera, której na początku trzeba pomóc: dziewczynka nie waha się przed kradzieżami i podstępami, jeśli ma to ją doprowadzić do celu. Zdeterminowana, musi walczyć z całym światem, jeśli chce odnieść sukces. A sukcesu jest właściwie pewna.
"Gambit królowej" ma dwie warstwy. Opowieść o szachach i o kolejnych mistrzowskich zagraniach mogłaby sama w sobie być męcząca w jednokierunkowości. Czytelnicy i tak spędzą mnóstwo czasu razem z Beth nad planszami do gry i będą przyglądać się kolejnym układom figur (to dla grających - reszta będzie cieszyć się zestawem emocji). Jednak w sierocińcu dzieci dostają tabletki na uspokojenie i sen - Beth uzależnia się od nich, a przyszłość pokaże, że bardzo łatwo jej wpaść w kolejne pułapki płynące z używek. Nie zna umiaru, nie panuje nad swoimi reakcjami. Jeśli potrzebuje ukojenia, czy to w alkoholu, czy w tabletkach - tam go szuka. Wyprana z emocji we wszystkim poza grą Beth jednocześnie fascynuje i przeraża.
Siłą tej publikacji jest jej wyrazista narracja. "Gambit królowej" to opowieść zmysłowa, przekonująca w warstwie odczuć bohaterki. Niezależnie od tego, co dzieje się w otoczeniu Beth, ona sama wraz z dążeniem do bycia jak najlepszą w szachach - z całkowitym pominięciem zwykłego życia - będzie dla czytelników przekonująca. Beth nie jest bohaterką do jednoznacznej oceny, to postać, która wzbudza skrajne uczucia. I na tej podstawie zasadza się sukces "Gambitu królowej" - przynajmniej w wersji literackiej.
Alex Rovira, Francesc Miralles: Opowieści dla dzieci, które chcą uwierzyć w siebie
Czarna Owca, Warszawa 2020.
Lekcje
"Opowieści dla dzieci, które chcą uwierzyć w siebie. 35 historii o tym, jak pielęgnować poczucie własnej wartości" to jedna z książeczek z misją - ale całkiem nieźle zrealizowanych. Alex Rovira oraz Francesc Miralles postawili na drobne fabułki lub scenki do przemyślenia przez dzieci. Nawiązują również do tradycji czytania z dziećmi przed snem - ta książka bardzo dobrze się do tego nadaje, chociaż służy raczej podsunięciu tematów do rozmów i samodzielnych rozważań. Każda z historyjek prezentuje wybraną postać - bohatera często o nieoczekiwanym rodowodzie - anonimowego z perspektywy dzieci, wywodzącego się z różnych legend czy filozoficznych przypowiastek. Każdy bohater ma swój specyficzny sposób zachowywania się, ma też ważny przekaz dla odbiorców. ale to, co wynika z jego przygody, pojawi się dopiero na końcu. Raczej trudno będzie czytelnikom przewidzieć rozwiązanie - i dobrze, bo na zaskoczeniu wynikającym z puenty opiera się w sporej części mnemotechnika. Autorom chodzi o to, żeby dzieci przetrawiły podaną im informację i żeby nauczyły się wykorzystywać przeciwności losu jako punkt wyjścia do samodoskonalenia. Co więcej, na tak przygotowanej lekturze również dorośli mogą ćwiczyć optymizm czy samorozwój. Owszem, motywy bywają naiwne lub nieprzystające do dzisiejszej rzeczywistości - ale wprowadzają najmłodszych w świat wartości. "Opowieści dla dzieci, które chcą uwierzyć w siebie" to publikacja z morałem - a nawet z całym zestawem morałów. Alex Rovira i Francesc Miralles wybierają scenki uniwersalne, takie, które się nie zestarzeją. Nawiązują do motywów z wierzeń i baśni, opowieści, które inspirowały różnych twórców. Szukają tematów, które sprawią, że ludziom będzie się żyło lepiej. Pokazują, jak przekuć wady w pozytywy, przekonują, że w każdej sytuacji można znaleźć najlepsze dla siebie i dla innych wyjście. Jest tu bardzo dużo przydatnych podpowiedzi, chwil, które można przełożyć na rzeczywistość. I dzieci faktycznie mogą skorzystać z tak przygotowanej lektury: przyjrzeć się dylematom postaci, zastanowić nad ich potrzebami oraz rozwiązaniami, które mogłyby wprowadzić w czyn. Taki trening wydaje się niezbędny - przydatny również czytelnikom.
Chociaż same miniutworki są przejrzyste i dobrze objaśniają dzieciom, jak najlepiej postępować i jak wychodzić z opresji, pojawia się jeszcze po każdym tekście opowieść pedagogiczna. "Przemyśl to" to fragment kierowany bezpośrednio do małego odbiorcy - tak, żeby nikt nie przeoczył najważniejszych przesłań. To już typowe psychologiczne pouczenia, jednoznaczne wskazówki wyznaczające krąg refleksji. Dla dzieci z pewnością mniej atrakcyjne niż lektura - ale jeśli bierze się pod uwagę maluchy, które czytają samodzielnie - może im się przydać taki przewodnik, zastępujący komentarze rodziców. "Opowieści dla dzieci, które chcą uwierzyć w siebie" to książka, która nie nadaje się raczej do rozrywkowej lektury, jednak przynosi sporo ważnych opowieści. Każda relacja dotyczy tu innego problemu z codzienności - nie są to wydumane zmartwienia, a sytuacje, z którymi kilkulatki muszą się mierzyć. Alex Rovira i Francesc Miralles starają się przejrzyście naświetlić tematy warte uwagi i nauczyć dzieci wrażliwości, empatii oraz pewności siebie. To książka, która wyczula na innych i wskazuje sposoby postępowania w różnych sytuacjach. Przydaje się, kiedy dziecko nie potrafi pozbyć się nieśmiałości albo kiedy trudno mu porozumiewać się z innymi. Czasami może zastąpić skomplikowane wyjaśnienia.
Lekcje
"Opowieści dla dzieci, które chcą uwierzyć w siebie. 35 historii o tym, jak pielęgnować poczucie własnej wartości" to jedna z książeczek z misją - ale całkiem nieźle zrealizowanych. Alex Rovira oraz Francesc Miralles postawili na drobne fabułki lub scenki do przemyślenia przez dzieci. Nawiązują również do tradycji czytania z dziećmi przed snem - ta książka bardzo dobrze się do tego nadaje, chociaż służy raczej podsunięciu tematów do rozmów i samodzielnych rozważań. Każda z historyjek prezentuje wybraną postać - bohatera często o nieoczekiwanym rodowodzie - anonimowego z perspektywy dzieci, wywodzącego się z różnych legend czy filozoficznych przypowiastek. Każdy bohater ma swój specyficzny sposób zachowywania się, ma też ważny przekaz dla odbiorców. ale to, co wynika z jego przygody, pojawi się dopiero na końcu. Raczej trudno będzie czytelnikom przewidzieć rozwiązanie - i dobrze, bo na zaskoczeniu wynikającym z puenty opiera się w sporej części mnemotechnika. Autorom chodzi o to, żeby dzieci przetrawiły podaną im informację i żeby nauczyły się wykorzystywać przeciwności losu jako punkt wyjścia do samodoskonalenia. Co więcej, na tak przygotowanej lekturze również dorośli mogą ćwiczyć optymizm czy samorozwój. Owszem, motywy bywają naiwne lub nieprzystające do dzisiejszej rzeczywistości - ale wprowadzają najmłodszych w świat wartości. "Opowieści dla dzieci, które chcą uwierzyć w siebie" to publikacja z morałem - a nawet z całym zestawem morałów. Alex Rovira i Francesc Miralles wybierają scenki uniwersalne, takie, które się nie zestarzeją. Nawiązują do motywów z wierzeń i baśni, opowieści, które inspirowały różnych twórców. Szukają tematów, które sprawią, że ludziom będzie się żyło lepiej. Pokazują, jak przekuć wady w pozytywy, przekonują, że w każdej sytuacji można znaleźć najlepsze dla siebie i dla innych wyjście. Jest tu bardzo dużo przydatnych podpowiedzi, chwil, które można przełożyć na rzeczywistość. I dzieci faktycznie mogą skorzystać z tak przygotowanej lektury: przyjrzeć się dylematom postaci, zastanowić nad ich potrzebami oraz rozwiązaniami, które mogłyby wprowadzić w czyn. Taki trening wydaje się niezbędny - przydatny również czytelnikom.
Chociaż same miniutworki są przejrzyste i dobrze objaśniają dzieciom, jak najlepiej postępować i jak wychodzić z opresji, pojawia się jeszcze po każdym tekście opowieść pedagogiczna. "Przemyśl to" to fragment kierowany bezpośrednio do małego odbiorcy - tak, żeby nikt nie przeoczył najważniejszych przesłań. To już typowe psychologiczne pouczenia, jednoznaczne wskazówki wyznaczające krąg refleksji. Dla dzieci z pewnością mniej atrakcyjne niż lektura - ale jeśli bierze się pod uwagę maluchy, które czytają samodzielnie - może im się przydać taki przewodnik, zastępujący komentarze rodziców. "Opowieści dla dzieci, które chcą uwierzyć w siebie" to książka, która nie nadaje się raczej do rozrywkowej lektury, jednak przynosi sporo ważnych opowieści. Każda relacja dotyczy tu innego problemu z codzienności - nie są to wydumane zmartwienia, a sytuacje, z którymi kilkulatki muszą się mierzyć. Alex Rovira i Francesc Miralles starają się przejrzyście naświetlić tematy warte uwagi i nauczyć dzieci wrażliwości, empatii oraz pewności siebie. To książka, która wyczula na innych i wskazuje sposoby postępowania w różnych sytuacjach. Przydaje się, kiedy dziecko nie potrafi pozbyć się nieśmiałości albo kiedy trudno mu porozumiewać się z innymi. Czasami może zastąpić skomplikowane wyjaśnienia.
wtorek, 22 grudnia 2020
Zofia Ossowska: Pensjonat Samotnych Serc
Filia, Poznań 2020.
Życie od nowa
Matylda Jaśmin to bohaterka, która potrzebuje impulsu do zakończenia swojego małżeństwa. Nie chce dłużej być terroryzowaną żoną, ofiarą przemocy domowej. Wie już, że Wojtek nigdy się nie zmieni: że zawsze będzie oprawcą, który umiejętnie manipuluje uczuciami. W dodatku trudno się od niego uwolnić: osacza i przeraża. Nie stara się już nawet o zachowanie pozorów: nawet jeśli przez chwilę próbuje udawać, gra, że zależy mu na związku, płacze i błaga o przebaczenie, w tej samej rozmowie potrafi pokazać swoje prawdziwe oblicze. A i tak Matylda nie umie zrobić ostatniego ruchu - i uciec. Wydaje jej się, że w nikim nie ma oparcia. Z przyjaciela i miłości swojego życia zrezygnowała, kiedy okazało się, że Filip popełnił ogromny błąd, który będzie ciągnął się za nim przez całe życie. Rodziców podejrzewa o to, że nie zapewnią jej wsparcia, tylko staną po stronie dobrze zarabiającego Wojtka. Od znajomych skutecznie odciął ją małżonek, żeby mieć nad kobietą większą władzę. Tylko szefowa Matyldy Jaśmin wydaje się o nią dbać i to ona wysyła bohaterkę do Pensjonatu Samotnych Serc. Nazwa pretensjonalna, właścicielka - serdeczna, dobra i przyjacielska aż za bardzo. Tyle że to problem literacki a nie charakterologiczny. Pani Wiesia zapewnia potrzebne wsparcie wszystkim, którzy przybywają do niej, by wyleczyć się z nieszczęśliwych miłości. Nie reklamuje się w internecie: i tak wszyscy trafiają do niej dzięki poczcie pantoflowej, na brak gości właścicielka pensjonatu narzekać nie może. Od początku postanawia, że będzie się do Matyldy zwracać per "Jaśminku" (co niby jest czułe i sympatyczne, ale przecież mowa o nazwisku człowieka, który zamienił życie Matyldy w piekło, tego nikt nie zauważa). Drugą rzeczą nie do zniesienia jest uporczywe zdrabnianie przez panią Wiesię wszystkiego, co związane z jedzeniem. Proponuje bohaterom zawsze dżemik, przy śniadankach i bułeczkach można się wściec: nie wiadomo, dlaczego do dorosłych dziubdzia jak do maluchów. Niby chodzi o zapewnienie atmosfery azylu - a jednak opiekuńczość jest tu dziwnie okazywana.
Cała książka składa się z szeregu retrospekcji. Najpierw to Matylda opowiada swoją historię pani Wiesi. Przerywa swoje monologi tylko po to, żeby zachować dynamikę - chociaż na wypełnianie teraźniejszości autorka za dużo pomysłów nie ma. Przerwy pani Wiesia wypełnia wyrazami przerażenia i zapewnieniami, że bohaterka nie musi opowiadać, jeśli nie chce. Później identyczny zabieg pojawia się przy Arturze, synu właścicielki: on również ma za sobą smutne sprawy, o których opowiada Matyldzie (i ta tak samo wycofuje się z pytania, kiedy widzi, że opowieść dociera do najtrudniejszych momentów). To zabiegi naiwne i trochę zniechęcające do lektury. Poza tym Zofia Ossowska nieprzekonująco rozkłada akcenty wydarzeń. "Pensjonat Samotnych Serc" to książka nakierowana na przeszłość - wprawdzie autorka próbuje też zarysować coś, co da szansę na tworzenie opowieści w niedalekiej przyszłości, ale czyni to dość przewidywalnie. To obyczajówka, która ma być przestrogą dla kobiet - pokazaniem, jak kończy się życie z tyranem i dlaczego nie wolno dać się przekonać oprawcy do powrotu. W scenariuszu przewidywalna, w konstrukcji ma kilka słabych punktów. Chyba że komuś uda się wkręcić w historię - wtedy te niedociągnięcia raczej nie będą przeszkadzać.
Życie od nowa
Matylda Jaśmin to bohaterka, która potrzebuje impulsu do zakończenia swojego małżeństwa. Nie chce dłużej być terroryzowaną żoną, ofiarą przemocy domowej. Wie już, że Wojtek nigdy się nie zmieni: że zawsze będzie oprawcą, który umiejętnie manipuluje uczuciami. W dodatku trudno się od niego uwolnić: osacza i przeraża. Nie stara się już nawet o zachowanie pozorów: nawet jeśli przez chwilę próbuje udawać, gra, że zależy mu na związku, płacze i błaga o przebaczenie, w tej samej rozmowie potrafi pokazać swoje prawdziwe oblicze. A i tak Matylda nie umie zrobić ostatniego ruchu - i uciec. Wydaje jej się, że w nikim nie ma oparcia. Z przyjaciela i miłości swojego życia zrezygnowała, kiedy okazało się, że Filip popełnił ogromny błąd, który będzie ciągnął się za nim przez całe życie. Rodziców podejrzewa o to, że nie zapewnią jej wsparcia, tylko staną po stronie dobrze zarabiającego Wojtka. Od znajomych skutecznie odciął ją małżonek, żeby mieć nad kobietą większą władzę. Tylko szefowa Matyldy Jaśmin wydaje się o nią dbać i to ona wysyła bohaterkę do Pensjonatu Samotnych Serc. Nazwa pretensjonalna, właścicielka - serdeczna, dobra i przyjacielska aż za bardzo. Tyle że to problem literacki a nie charakterologiczny. Pani Wiesia zapewnia potrzebne wsparcie wszystkim, którzy przybywają do niej, by wyleczyć się z nieszczęśliwych miłości. Nie reklamuje się w internecie: i tak wszyscy trafiają do niej dzięki poczcie pantoflowej, na brak gości właścicielka pensjonatu narzekać nie może. Od początku postanawia, że będzie się do Matyldy zwracać per "Jaśminku" (co niby jest czułe i sympatyczne, ale przecież mowa o nazwisku człowieka, który zamienił życie Matyldy w piekło, tego nikt nie zauważa). Drugą rzeczą nie do zniesienia jest uporczywe zdrabnianie przez panią Wiesię wszystkiego, co związane z jedzeniem. Proponuje bohaterom zawsze dżemik, przy śniadankach i bułeczkach można się wściec: nie wiadomo, dlaczego do dorosłych dziubdzia jak do maluchów. Niby chodzi o zapewnienie atmosfery azylu - a jednak opiekuńczość jest tu dziwnie okazywana.
Cała książka składa się z szeregu retrospekcji. Najpierw to Matylda opowiada swoją historię pani Wiesi. Przerywa swoje monologi tylko po to, żeby zachować dynamikę - chociaż na wypełnianie teraźniejszości autorka za dużo pomysłów nie ma. Przerwy pani Wiesia wypełnia wyrazami przerażenia i zapewnieniami, że bohaterka nie musi opowiadać, jeśli nie chce. Później identyczny zabieg pojawia się przy Arturze, synu właścicielki: on również ma za sobą smutne sprawy, o których opowiada Matyldzie (i ta tak samo wycofuje się z pytania, kiedy widzi, że opowieść dociera do najtrudniejszych momentów). To zabiegi naiwne i trochę zniechęcające do lektury. Poza tym Zofia Ossowska nieprzekonująco rozkłada akcenty wydarzeń. "Pensjonat Samotnych Serc" to książka nakierowana na przeszłość - wprawdzie autorka próbuje też zarysować coś, co da szansę na tworzenie opowieści w niedalekiej przyszłości, ale czyni to dość przewidywalnie. To obyczajówka, która ma być przestrogą dla kobiet - pokazaniem, jak kończy się życie z tyranem i dlaczego nie wolno dać się przekonać oprawcy do powrotu. W scenariuszu przewidywalna, w konstrukcji ma kilka słabych punktów. Chyba że komuś uda się wkręcić w historię - wtedy te niedociągnięcia raczej nie będą przeszkadzać.
Anita Głowińska: Kicia Kocia i Nunuś. Jaki to zawód?
Media Rodzina, Poznań 2020.
Zagadki
Anita Głowińska wie, jak przekonać do siebie najmłodszych. Najpierw podbiła rynek serią o Kici Koci, później stworzyła jej młodszego braciszka, żeby trafić też do młodszego rodzeństwa przedszkolaków. Kolejnym krokiem stało się proponowanie odbiorcom książek-gadżetów, tych, które rozwijają umiejętności i pozwalają ćwiczyć logiczne myślenie albo słownictwo. "Kicia Kocia i Nunuś. Jaki to zawód?" to publikacja kartonowa. Picture book z zaokrąglonymi rogami urzeka kolorystyką - ale nie tylko. Już na etapie pomysłu jest to dobra książka. Każda rozkładówka to jedna zagadka dotycząca zajęć i zawodów. Na początek - jednoakapitowy komentarz dotyczący tego, czym akurat zajmują się bohaterowie. Zwykle Kicia Kocia i Nunuś czegoś potrzebują, żeby ich działania były pełne. To pierwsze zadanie dla dzieci: należy znaleźć niezbędny przedmiot. Znaleźć - to znaczy przeszukać kolejne półki czy szuflady. Każda strona ma kilka okienek wtopionych w grafiki tak, by dawało się odchylać drzwiczki namalowanych szafek. Po otwarciu okienka ukazują się przedmioty, które niekoniecznie przydadzą się akurat postaciom, stanowią jednak miłe zaskoczenie dla dzieci. Maluchy będą mogły opowiadać, co odkryły w kolejnych miejscach - i w ten sposób ćwiczyć słownictwo. Druga strona każdej rozkładówki to miejsce na podstawową zagadkę - kim są Kicia Kocia i Nunuś. Całą rozkładówkę wypełnia duża ilustracja związana z różnymi pomieszczeniami - tak, by za każdym razem można było zmieniać klimat rysunku i miejsca do przeszukania. Pomieszczenia różnią się kolorami tła albo umeblowaniem - i obecnością różnych sprzętów. Każdorazowo otwarcie drzwiczek lub szuflad - okienek w książce - łączy się z nowym odkryciem. W środku można znaleźć różne rzeczy - dzieci będą musiały opisać, co mieści się w danym meblu. Tylko w przypadku zawodu pojawi się podpowiedź - sylwetki Kici Koci i Nunusia też namalowane zostały na okienkach i po ich otwarciu odbiorcy przekonają się, jak wygląda fachowy strój, a także - jak nazywa się zawód. Okienka są mniejsze i większe, za każdym razem ich obecność zdradza nie tylko wycięcie w stronie, ale również miejsce na palec - by łatwiej było je odginać. W ten sposób dzieci ćwiczą spostrzegawczość i umiejętności manualne. Tomik zapewnia więc rozwój na różne sposoby i szybko się nie znudzi. Zwłaszcza atmosfera odgadywania, co może być za którymi okienkami spodoba się maluchom - to w końcu niespodzianka, jakich często w lekturach dzieciom brakuje. Anita Głowińska wykorzystuje fakt, że najmłodsi lubią zagadki. To, co ukrywa się pod okienkami, czasami może też rozbawić albo wywołać zaskoczenie - więc warto zapewnić najmłodszym tego typu rozrywkę.
Zwłaszcza że jak zawsze u Anity Głowińskiej - grafiki są tu przyjemne dla oka. Odbiorcom (zarówno dzieciom, jak i ich rodzicom) spodobają się rozwiązania kolorystyczne, proste kształty, ale niewygładzane komputerowo kontury i wypełnienia barwne. Przy tym tomiku dzieci będą mogły zadawać pytania rodzicom, ale też - bawić się samodzielnie, towarzysząc Kici Koci i Nunusiowi. To publikacja, która przyciąga dzięki możliwości zabawy. Jest zestawem ćwiczeń. Skonstruowana według sprawdzonego schematu książeczka zapewnia sposób na nudę, pozwala na długie spotkanie z ulubionymi bohaterami. Zdarza się, że autorka mocno utrudnia dzieciom zadanie - przecież nie każdy maluch wie, czym jest ciśnieniomierz. Takie wyzwania mogą się podobać.
Zagadki
Anita Głowińska wie, jak przekonać do siebie najmłodszych. Najpierw podbiła rynek serią o Kici Koci, później stworzyła jej młodszego braciszka, żeby trafić też do młodszego rodzeństwa przedszkolaków. Kolejnym krokiem stało się proponowanie odbiorcom książek-gadżetów, tych, które rozwijają umiejętności i pozwalają ćwiczyć logiczne myślenie albo słownictwo. "Kicia Kocia i Nunuś. Jaki to zawód?" to publikacja kartonowa. Picture book z zaokrąglonymi rogami urzeka kolorystyką - ale nie tylko. Już na etapie pomysłu jest to dobra książka. Każda rozkładówka to jedna zagadka dotycząca zajęć i zawodów. Na początek - jednoakapitowy komentarz dotyczący tego, czym akurat zajmują się bohaterowie. Zwykle Kicia Kocia i Nunuś czegoś potrzebują, żeby ich działania były pełne. To pierwsze zadanie dla dzieci: należy znaleźć niezbędny przedmiot. Znaleźć - to znaczy przeszukać kolejne półki czy szuflady. Każda strona ma kilka okienek wtopionych w grafiki tak, by dawało się odchylać drzwiczki namalowanych szafek. Po otwarciu okienka ukazują się przedmioty, które niekoniecznie przydadzą się akurat postaciom, stanowią jednak miłe zaskoczenie dla dzieci. Maluchy będą mogły opowiadać, co odkryły w kolejnych miejscach - i w ten sposób ćwiczyć słownictwo. Druga strona każdej rozkładówki to miejsce na podstawową zagadkę - kim są Kicia Kocia i Nunuś. Całą rozkładówkę wypełnia duża ilustracja związana z różnymi pomieszczeniami - tak, by za każdym razem można było zmieniać klimat rysunku i miejsca do przeszukania. Pomieszczenia różnią się kolorami tła albo umeblowaniem - i obecnością różnych sprzętów. Każdorazowo otwarcie drzwiczek lub szuflad - okienek w książce - łączy się z nowym odkryciem. W środku można znaleźć różne rzeczy - dzieci będą musiały opisać, co mieści się w danym meblu. Tylko w przypadku zawodu pojawi się podpowiedź - sylwetki Kici Koci i Nunusia też namalowane zostały na okienkach i po ich otwarciu odbiorcy przekonają się, jak wygląda fachowy strój, a także - jak nazywa się zawód. Okienka są mniejsze i większe, za każdym razem ich obecność zdradza nie tylko wycięcie w stronie, ale również miejsce na palec - by łatwiej było je odginać. W ten sposób dzieci ćwiczą spostrzegawczość i umiejętności manualne. Tomik zapewnia więc rozwój na różne sposoby i szybko się nie znudzi. Zwłaszcza atmosfera odgadywania, co może być za którymi okienkami spodoba się maluchom - to w końcu niespodzianka, jakich często w lekturach dzieciom brakuje. Anita Głowińska wykorzystuje fakt, że najmłodsi lubią zagadki. To, co ukrywa się pod okienkami, czasami może też rozbawić albo wywołać zaskoczenie - więc warto zapewnić najmłodszym tego typu rozrywkę.
Zwłaszcza że jak zawsze u Anity Głowińskiej - grafiki są tu przyjemne dla oka. Odbiorcom (zarówno dzieciom, jak i ich rodzicom) spodobają się rozwiązania kolorystyczne, proste kształty, ale niewygładzane komputerowo kontury i wypełnienia barwne. Przy tym tomiku dzieci będą mogły zadawać pytania rodzicom, ale też - bawić się samodzielnie, towarzysząc Kici Koci i Nunusiowi. To publikacja, która przyciąga dzięki możliwości zabawy. Jest zestawem ćwiczeń. Skonstruowana według sprawdzonego schematu książeczka zapewnia sposób na nudę, pozwala na długie spotkanie z ulubionymi bohaterami. Zdarza się, że autorka mocno utrudnia dzieciom zadanie - przecież nie każdy maluch wie, czym jest ciśnieniomierz. Takie wyzwania mogą się podobać.
poniedziałek, 21 grudnia 2020
Joe Biden: Obiecaj mi, tato
Media Rodzina, Poznań 2020.
Polityczne zwierzenie
Tom z 2017 roku w Polsce premierę miał w 2019 i właściwie przeszedł bez echa, teraz może jednak powrócić - bo pozwala przynajmniej odrobinę poznać sylwetkę Joe Bidena. Opowieść przygotowana naturalnie z ghostwriterem jest jednocześnie próbą uczłowieczenia wizerunku polityka, automatycznym przedstawieniem nie tylko wyznawanych wartości, ale i źródeł inspiracji. "Obiecaj mi, tato" to książka, która ma przyciągnąć dwie grupy czytelników. Pierwsza grupa zdecyduje się na analizowanie faktów i politycznych decyzji. Sprawdzi, jak Biden postrzegał swoją rolę jako wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych w polityce międzynarodowej. Autor decyduje się na zdradzenie, dlaczego w ogóle zdecydował się na objęcie stanowiska, któremu początkowo był przeciwny. Akcentuje to, co dla niego ważne, przedstawia sytuacje, którym musiał stawić czoła. Zajmuje się prezentowaniem swojej roli u boku Baracka Obamy - i w zestawieniu z różnymi głowami państw, czasem - tymi najważniejszymi. Spotkania dotyczące spraw światowej wagi, relacje, budowanie kontaktów dyplomatycznych, porady, obiady z prezydentem USA: tu naprawdę jest sporo momentów i sytuacji, które zainteresują nie tylko politologów. Nie liczy się wówczas spojrzenie z perspektywy mediów, raczej - osobiste spostrzeżenia autora. Joe Biden stara się w pewnym sensie zaspokoić ciekawość czytelników. Wie, że nie może ukrywać swojego stosunku emocjonalnego do spotkań i podchodzić do wydarzeń wyłącznie na sucho - obiektywizm w książce autobiograficznej nie jest wskazany, zwłaszcza jeśli autorowi zależy na ociepleniu własnego wizerunku i przekonaniu do siebie ludzi. To uzyskuje dzięki podkreślaniu wyzwań i dzięki zapraszaniu do własnej codzienności zawodowej. Zdaje sobie sprawę, jaka jest cena za popularność: nie jest zatem ważne, do jakiego stopnia szczerze opowiada. Raczej czytelnicy będą w jego zwierzeniach widzieć kreację, tendencje do uzasadniania każdej postawy, a nie wyraz szczerości. Jednak wiadomo też, że książki polityków zawsze zawierają narrację "magiczną". Ocenia się w nich bardziej zdolność do przekonywania innych na poziomie pozaretorycznym. Bidenowi ta sztuka się w zasadzie udaje. We fragmentach związanych ze stanowiskiem wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych jest rzeczowy i stawia na suchy styl: prezentuje fakty dość szczegółowo, jakby chciał przekonać czytelników, że nic przed nimi nie ukrywa.
Zupełnie inny obraz jawi się w przekazie dla drugiej grupy odbiorców. Tu Joe Biden decyduje się przedstawić perypetie swojej rodziny. Osnuwa książkę na śmiertelnej chorobie syna - i w ten sposób nadrabia kostyczność części "politycznej". Tu stawia bowiem na uczucia i na silne przeżycia. Opowiada o swojej partnerce i o synach, o przerażającej diagnozie i o walce, jaką podejmuje młody człowiek, żeby dodawać otuchy sobie i bliskim. Bez względu na ogrom cierpienia, jakie przechodzi syn Bidena, zachowuje optymizm. Pozwala lekarzom na eksperymentalne terapie i pociesza rodzinę - wymusza też na ojcu pewną obietnicę, która w pewnym sensie wyjaśnia podejmowane przez niego decyzje. Tutaj Biden zamienia się z polityka w troskliwego ojca i partnera, kogoś, kto jest w stanie zrezygnować z zadań zawodowych, żeby być blisko syna, który potrzebuje pomocy. To chwyt, który pozwala błyskawicznie przekonać do książki i do jej autora, może dla niektórych zbyt prosty i zbyt przewidywalny, jednak celny dla szerokiego grona czytelników. I tak Bidena nie ocenia się pod kątem literackim - a wrażenie zrobić potrafi.
Polityczne zwierzenie
Tom z 2017 roku w Polsce premierę miał w 2019 i właściwie przeszedł bez echa, teraz może jednak powrócić - bo pozwala przynajmniej odrobinę poznać sylwetkę Joe Bidena. Opowieść przygotowana naturalnie z ghostwriterem jest jednocześnie próbą uczłowieczenia wizerunku polityka, automatycznym przedstawieniem nie tylko wyznawanych wartości, ale i źródeł inspiracji. "Obiecaj mi, tato" to książka, która ma przyciągnąć dwie grupy czytelników. Pierwsza grupa zdecyduje się na analizowanie faktów i politycznych decyzji. Sprawdzi, jak Biden postrzegał swoją rolę jako wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych w polityce międzynarodowej. Autor decyduje się na zdradzenie, dlaczego w ogóle zdecydował się na objęcie stanowiska, któremu początkowo był przeciwny. Akcentuje to, co dla niego ważne, przedstawia sytuacje, którym musiał stawić czoła. Zajmuje się prezentowaniem swojej roli u boku Baracka Obamy - i w zestawieniu z różnymi głowami państw, czasem - tymi najważniejszymi. Spotkania dotyczące spraw światowej wagi, relacje, budowanie kontaktów dyplomatycznych, porady, obiady z prezydentem USA: tu naprawdę jest sporo momentów i sytuacji, które zainteresują nie tylko politologów. Nie liczy się wówczas spojrzenie z perspektywy mediów, raczej - osobiste spostrzeżenia autora. Joe Biden stara się w pewnym sensie zaspokoić ciekawość czytelników. Wie, że nie może ukrywać swojego stosunku emocjonalnego do spotkań i podchodzić do wydarzeń wyłącznie na sucho - obiektywizm w książce autobiograficznej nie jest wskazany, zwłaszcza jeśli autorowi zależy na ociepleniu własnego wizerunku i przekonaniu do siebie ludzi. To uzyskuje dzięki podkreślaniu wyzwań i dzięki zapraszaniu do własnej codzienności zawodowej. Zdaje sobie sprawę, jaka jest cena za popularność: nie jest zatem ważne, do jakiego stopnia szczerze opowiada. Raczej czytelnicy będą w jego zwierzeniach widzieć kreację, tendencje do uzasadniania każdej postawy, a nie wyraz szczerości. Jednak wiadomo też, że książki polityków zawsze zawierają narrację "magiczną". Ocenia się w nich bardziej zdolność do przekonywania innych na poziomie pozaretorycznym. Bidenowi ta sztuka się w zasadzie udaje. We fragmentach związanych ze stanowiskiem wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych jest rzeczowy i stawia na suchy styl: prezentuje fakty dość szczegółowo, jakby chciał przekonać czytelników, że nic przed nimi nie ukrywa.
Zupełnie inny obraz jawi się w przekazie dla drugiej grupy odbiorców. Tu Joe Biden decyduje się przedstawić perypetie swojej rodziny. Osnuwa książkę na śmiertelnej chorobie syna - i w ten sposób nadrabia kostyczność części "politycznej". Tu stawia bowiem na uczucia i na silne przeżycia. Opowiada o swojej partnerce i o synach, o przerażającej diagnozie i o walce, jaką podejmuje młody człowiek, żeby dodawać otuchy sobie i bliskim. Bez względu na ogrom cierpienia, jakie przechodzi syn Bidena, zachowuje optymizm. Pozwala lekarzom na eksperymentalne terapie i pociesza rodzinę - wymusza też na ojcu pewną obietnicę, która w pewnym sensie wyjaśnia podejmowane przez niego decyzje. Tutaj Biden zamienia się z polityka w troskliwego ojca i partnera, kogoś, kto jest w stanie zrezygnować z zadań zawodowych, żeby być blisko syna, który potrzebuje pomocy. To chwyt, który pozwala błyskawicznie przekonać do książki i do jej autora, może dla niektórych zbyt prosty i zbyt przewidywalny, jednak celny dla szerokiego grona czytelników. I tak Bidena nie ocenia się pod kątem literackim - a wrażenie zrobić potrafi.
Liane Schneider: Zuzia jeździ na nartach
Media Rodzina, Poznań 2020.
Lekcja
Zuzia, jedna z najbardziej charakterystycznych bohaterek serii Mądra Mysz (i jedna z kilkulatek, na której kolejni autorzy przedstawiają dzieciom rzeczywistość), tym razem wybiera się z rodzicami na ferie w góry. Rodzice zamierzają spędzić czas aktywnie, będą zjeżdżać na nartach. Zuzia na razie tego jeszcze nie umie, ale wkrótce zasmakuje rozrywki, bo dorośli pozwalają jej spełniać takie marzenia. Dziewczynka trafia do szkółki narciarskiej i tam przekonuje się, co trzeba robić, żeby dobrze jeździć. Zuzia dowiaduje się między innymi, jak wchodzić na górę i jak hamować, uczy się, że należy nosić kask, bo upadek na śniegu jest bolesny. Do tego poznaje nowych kolegów i przekonuje się, że po wysiłku na śniegu bardzo przyjemnie jest zajrzeć do schroniska na gorące kakao i bułkę: po wysiłku fizycznym wszystko smakuje znacznie lepiej. "Zuzia jeździ na nartach" to opowieść, która zaintryguje maluchy i pozwoli im przekonać się do nowych rozrywek. Zuzia oczywiście jest ciekawa - chce dowiedzieć się, jak zachowywać się na stoku. Nagrodą będzie możliwość zjazdu z góry, ale też wyścig z nagrodami. Poza tym dziewczynka odkrywa rozmaite atrakcje związane z zimowym wypoczynkiem - między innymi kulig. Spędza czas z dala od rodziców, ze swoimi rówieśnikami i z instruktorem (który nosi ciemne okulary, bo przecież śnieg może oślepiać tak samo jak ostre słońce, o czym dzieci jeszcze nie wiedzą).
Drobna historyjka napisana przez Liane Schneider kusi najmłodszych przede wszystkim obietnicą wakacyjnej przygody. Nie wszystkie dzieci miały możliwość zaznajomienia się z jazdą na nartach i z lekcjami tej umiejętności, dzięki Zuzi mogą zatem przekonać się, co do zaoferowania ma życie w górach - albo wyjazd w góry na wakacje. Dzięki takiej lekturze można będzie znacznie łatwiej przekonać maluchy do podobnego wyjazdu - albo przygotować na oczekiwane atrakcje. O ile dorośli mają pojęcie, co może przynieść górska rozrywka, o tyle dzieciom w zrozumieniu zestawu zajęć pomoże Zuzia. Zuzia to bohaterka, która nie ma zbędnych wątpliwości ani obaw. Nie oznacza to, że postępuje nierozważnie: słucha rodziców i opiekunów, nie robi rzeczy zakazanych. Poznaje świat tak, by dawać dobry przykład (jednak bez idealizowania, Zuzia to zwykła dziewczynka, dzięki czemu może bardziej przekonywać do siebie maluchy. Nie zniechęca idealnym zachowaniem. To zwyczajna kilkulatka, która po prostu nie odczuwa strachu przed testowaniem nowości - i tym dodaje odwagi maluchom-odbiorcom. W tej książeczce wiele się dzieje, Zuzia co chwilę (co rozkładówkę) zajmuje się czymś innym, więc odbiorcom to się spodoba.
Mocnym punktem serii są oczywiście ilustracje, Mądra Mysz to zestaw picture booków. Eva Wenzel-Bürger ilustruje zimowe przygody Zuzi. Trzyma się wytycznych dotyczących portretowania głównej bohaterki: Zuzia nie może się zmieniać w zależności od ilustratora, co zrozumiałe dla wszystkich. Ilustratorka stosuje kolory kojarzące się z zimą, sporo tu błękitu i bieli, dlatego też dzieci mają kombinezony i narty w kontrastujących z tym kolorach, tak, żeby bardziej wpadały w oko. Jest tu zatem co oglądać, spodoba się to najmłodszym. "Zuzia jeździ na nartach" to nie tylko lektura przygotowująca do kursu w górach. To także pozycja rozrywkowa, która pokazuje maluchom, jak można spędzać czas wolny. Liane Schneider ma zresztą spore doświadczenie w konstruowaniu ciekawych przygód tej bohaterki.
Lekcja
Zuzia, jedna z najbardziej charakterystycznych bohaterek serii Mądra Mysz (i jedna z kilkulatek, na której kolejni autorzy przedstawiają dzieciom rzeczywistość), tym razem wybiera się z rodzicami na ferie w góry. Rodzice zamierzają spędzić czas aktywnie, będą zjeżdżać na nartach. Zuzia na razie tego jeszcze nie umie, ale wkrótce zasmakuje rozrywki, bo dorośli pozwalają jej spełniać takie marzenia. Dziewczynka trafia do szkółki narciarskiej i tam przekonuje się, co trzeba robić, żeby dobrze jeździć. Zuzia dowiaduje się między innymi, jak wchodzić na górę i jak hamować, uczy się, że należy nosić kask, bo upadek na śniegu jest bolesny. Do tego poznaje nowych kolegów i przekonuje się, że po wysiłku na śniegu bardzo przyjemnie jest zajrzeć do schroniska na gorące kakao i bułkę: po wysiłku fizycznym wszystko smakuje znacznie lepiej. "Zuzia jeździ na nartach" to opowieść, która zaintryguje maluchy i pozwoli im przekonać się do nowych rozrywek. Zuzia oczywiście jest ciekawa - chce dowiedzieć się, jak zachowywać się na stoku. Nagrodą będzie możliwość zjazdu z góry, ale też wyścig z nagrodami. Poza tym dziewczynka odkrywa rozmaite atrakcje związane z zimowym wypoczynkiem - między innymi kulig. Spędza czas z dala od rodziców, ze swoimi rówieśnikami i z instruktorem (który nosi ciemne okulary, bo przecież śnieg może oślepiać tak samo jak ostre słońce, o czym dzieci jeszcze nie wiedzą).
Drobna historyjka napisana przez Liane Schneider kusi najmłodszych przede wszystkim obietnicą wakacyjnej przygody. Nie wszystkie dzieci miały możliwość zaznajomienia się z jazdą na nartach i z lekcjami tej umiejętności, dzięki Zuzi mogą zatem przekonać się, co do zaoferowania ma życie w górach - albo wyjazd w góry na wakacje. Dzięki takiej lekturze można będzie znacznie łatwiej przekonać maluchy do podobnego wyjazdu - albo przygotować na oczekiwane atrakcje. O ile dorośli mają pojęcie, co może przynieść górska rozrywka, o tyle dzieciom w zrozumieniu zestawu zajęć pomoże Zuzia. Zuzia to bohaterka, która nie ma zbędnych wątpliwości ani obaw. Nie oznacza to, że postępuje nierozważnie: słucha rodziców i opiekunów, nie robi rzeczy zakazanych. Poznaje świat tak, by dawać dobry przykład (jednak bez idealizowania, Zuzia to zwykła dziewczynka, dzięki czemu może bardziej przekonywać do siebie maluchy. Nie zniechęca idealnym zachowaniem. To zwyczajna kilkulatka, która po prostu nie odczuwa strachu przed testowaniem nowości - i tym dodaje odwagi maluchom-odbiorcom. W tej książeczce wiele się dzieje, Zuzia co chwilę (co rozkładówkę) zajmuje się czymś innym, więc odbiorcom to się spodoba.
Mocnym punktem serii są oczywiście ilustracje, Mądra Mysz to zestaw picture booków. Eva Wenzel-Bürger ilustruje zimowe przygody Zuzi. Trzyma się wytycznych dotyczących portretowania głównej bohaterki: Zuzia nie może się zmieniać w zależności od ilustratora, co zrozumiałe dla wszystkich. Ilustratorka stosuje kolory kojarzące się z zimą, sporo tu błękitu i bieli, dlatego też dzieci mają kombinezony i narty w kontrastujących z tym kolorach, tak, żeby bardziej wpadały w oko. Jest tu zatem co oglądać, spodoba się to najmłodszym. "Zuzia jeździ na nartach" to nie tylko lektura przygotowująca do kursu w górach. To także pozycja rozrywkowa, która pokazuje maluchom, jak można spędzać czas wolny. Liane Schneider ma zresztą spore doświadczenie w konstruowaniu ciekawych przygód tej bohaterki.
niedziela, 20 grudnia 2020
Leszek K. Talko, Karol Vesely: Królowie bajek. Opowieść o legendarnym Studiu Filmów Rysunkowych
Czarne, Wołowiec 2020.
Czar sentymentów
To jest publikacja, która trafi przede wszystkim do tych, którzy wychowywali się na przygodach Bolka i Lolka, Baltazara Gąbki czy Reksia. Leszek K. Talko i Karol Vesely podjęli się przedstawienia tematu pobudzającego wyobraźnię i pokazującego, jak ważne są marzenia. Oto grupa ludzi, którzy sami tworzą sobie stanowisko pracy, nie mają za bardzo na kim się wzorować - chyba że na Disneyu i jego współpracownikach, ale to za żelazną kurtynę dochodzi w szczątkowej formie, nie ma możliwości podglądania warsztatu pracy i rozwiązywania kolejnych problemów. Tych nie brakuje. Wszystko zaczyna się od ogłoszenia, jakie w prasie zamieszcza Zdzisław Lachur. Dotyczy ono pracy dla rysowników w nowo powstającym studiu filmów rysunkowych. Tylko że studio jest na razie w sferze fantazji. Trzeba je stworzyć od zera, wypracować sobie pomysły i zasady funkcjonowania. Trzeba będzie też przezwyciężyć mnóstwo problemów związanych z brakami w zaopatrzeniu. I z koniecznością podporządkowywania scenariuszy władzom. Wydaje się, że w takich warunkach nie ma w ogóle sensu podejmowanie jakichkolwiek działań promujących indywidualizm i wykorzystujących umiejętności ludzi. O wiele łatwiej byłoby poszukać zwykłych stanowisk, miejsc pracy może niedających satysfakcji, ale zapewniających stałą pensję. Być może - jednak o tym ani Lachur, ani Władysław Nehrebecki, ani kolejni zapaleńcy dołączający do studia nie myśleli. Próbowali stworzyć coś swojego - przestrzeń do spełniania marzeń. Jakkolwiek idealistycznie by to nie brzmiało, Studio Filmów Rysunkowych musiało borykać się z wieloma trudnościami, między innymi - lokalowymi. Potrzebna była siedziba dla rysowników (funkcjonująca nieoficjalnie również jako miejsce do mieszkania, bo przecież wszyscy szukali szansy na stworzenie studia, a nie - zarobków, przynajmniej na początku). Potrzebne były taśmy, na których pojawiałyby się rysunki (motyw odzyskiwania materiału ze starych zdjęć rentgenowskich to chyba najlepszy pokaz determinacji i pomysłowości bohaterów tomu). Wyobraźnię pobudza również szukanie kolorów i takich składników farb, które zapewniałyby trwałość i które nie rozpadałyby się po wyschnięciu. Takich problemów do przezwyciężenia jest bardzo dużo i dla czytelników najbardziej atrakcyjne może się stać relacjonowanie absolutnych początków studia.
W pewnym momencie autorzy przechodzą do powstawania konkretnych filmów, pokazuje historię poszczególnych scenariuszy. Nie zajmują się tym, co sprawiło, że dzisiaj dzieci nie mogą się cieszyć kontynuacjami historii o kultowych postaciach Studia Filmów Rysunkowych w Bielsku-Białej: konfliktem między spadkobiercami. To jedynie zarysowują jako motyw w tle, nie przejmują się natomiast przytaczaniem racji żadnej ze stron. Dzięki tej książce można przypomnieć sobie nazwiska najlepszych rysowników i autorów scenariuszy, można powrócić myślami do kreskówkowych tradycji i sprawdzić, jak rozwijały się losy Studia. To ładnie prowadzona opowieść, pełna ciekawostek i dobrze zdynamizowana, tak, by odbiorcom nie znudziło się przechodzenie od biografii do historii bajek. "Królowie bajek" to tom, który po prostu znudzić się nie może - będzie dla czytelników ładnym przewodnikiem po świecie, w którym udaje się spełniać marzenia. Leszek K. Talko oraz Karol Vesely umiejętnie prowadzą odbiorców przez historię Studia Filmów Rysunkowych - i pozwalają przypomnieć sobie najciekawsze produkcje. Rodzice mogą znaleźć tu coś, co będą chcieli pokazać swoim pociechom.
Czar sentymentów
To jest publikacja, która trafi przede wszystkim do tych, którzy wychowywali się na przygodach Bolka i Lolka, Baltazara Gąbki czy Reksia. Leszek K. Talko i Karol Vesely podjęli się przedstawienia tematu pobudzającego wyobraźnię i pokazującego, jak ważne są marzenia. Oto grupa ludzi, którzy sami tworzą sobie stanowisko pracy, nie mają za bardzo na kim się wzorować - chyba że na Disneyu i jego współpracownikach, ale to za żelazną kurtynę dochodzi w szczątkowej formie, nie ma możliwości podglądania warsztatu pracy i rozwiązywania kolejnych problemów. Tych nie brakuje. Wszystko zaczyna się od ogłoszenia, jakie w prasie zamieszcza Zdzisław Lachur. Dotyczy ono pracy dla rysowników w nowo powstającym studiu filmów rysunkowych. Tylko że studio jest na razie w sferze fantazji. Trzeba je stworzyć od zera, wypracować sobie pomysły i zasady funkcjonowania. Trzeba będzie też przezwyciężyć mnóstwo problemów związanych z brakami w zaopatrzeniu. I z koniecznością podporządkowywania scenariuszy władzom. Wydaje się, że w takich warunkach nie ma w ogóle sensu podejmowanie jakichkolwiek działań promujących indywidualizm i wykorzystujących umiejętności ludzi. O wiele łatwiej byłoby poszukać zwykłych stanowisk, miejsc pracy może niedających satysfakcji, ale zapewniających stałą pensję. Być może - jednak o tym ani Lachur, ani Władysław Nehrebecki, ani kolejni zapaleńcy dołączający do studia nie myśleli. Próbowali stworzyć coś swojego - przestrzeń do spełniania marzeń. Jakkolwiek idealistycznie by to nie brzmiało, Studio Filmów Rysunkowych musiało borykać się z wieloma trudnościami, między innymi - lokalowymi. Potrzebna była siedziba dla rysowników (funkcjonująca nieoficjalnie również jako miejsce do mieszkania, bo przecież wszyscy szukali szansy na stworzenie studia, a nie - zarobków, przynajmniej na początku). Potrzebne były taśmy, na których pojawiałyby się rysunki (motyw odzyskiwania materiału ze starych zdjęć rentgenowskich to chyba najlepszy pokaz determinacji i pomysłowości bohaterów tomu). Wyobraźnię pobudza również szukanie kolorów i takich składników farb, które zapewniałyby trwałość i które nie rozpadałyby się po wyschnięciu. Takich problemów do przezwyciężenia jest bardzo dużo i dla czytelników najbardziej atrakcyjne może się stać relacjonowanie absolutnych początków studia.
W pewnym momencie autorzy przechodzą do powstawania konkretnych filmów, pokazuje historię poszczególnych scenariuszy. Nie zajmują się tym, co sprawiło, że dzisiaj dzieci nie mogą się cieszyć kontynuacjami historii o kultowych postaciach Studia Filmów Rysunkowych w Bielsku-Białej: konfliktem między spadkobiercami. To jedynie zarysowują jako motyw w tle, nie przejmują się natomiast przytaczaniem racji żadnej ze stron. Dzięki tej książce można przypomnieć sobie nazwiska najlepszych rysowników i autorów scenariuszy, można powrócić myślami do kreskówkowych tradycji i sprawdzić, jak rozwijały się losy Studia. To ładnie prowadzona opowieść, pełna ciekawostek i dobrze zdynamizowana, tak, by odbiorcom nie znudziło się przechodzenie od biografii do historii bajek. "Królowie bajek" to tom, który po prostu znudzić się nie może - będzie dla czytelników ładnym przewodnikiem po świecie, w którym udaje się spełniać marzenia. Leszek K. Talko oraz Karol Vesely umiejętnie prowadzą odbiorców przez historię Studia Filmów Rysunkowych - i pozwalają przypomnieć sobie najciekawsze produkcje. Rodzice mogą znaleźć tu coś, co będą chcieli pokazać swoim pociechom.
Bing. Pada deszcz
Harperkids, Warszawa 2020.
Niespodzianki
Niemal każdy bohater z kreskówki może znaleźć swoje miejsce na rynku książkowym. Przede wszystkim - jako przewodnik po świecie zabaw, łamigłówek i gadżetów. Ostatnio wielką popularnością cieszą się książki kartonowe z otwieranymi okienkami. Tekturowe strony wypełnione przestrzeniami (zwykle z domowych pomieszczeń) - do tego specjalnie powycinane w miejscu szuflad i szafek (czasem też bardziej zaskakującym) odchylane okienka - to wystarczy, żeby dzieciom dostarczyć mnóstwo dobrej zabawy. Chyba wszystkie maluchy już wiedzą, na czym polega zabawa: trzeba znaleźć okienka, wykorzystać specjalne nacięcie na palec, żeby je podważyć i sprawdzić, co się kryje pod spodem. A to już niespodzianki przygotowywane przez autorów.
Tomik "Bing. Pada deszcz" to zabawa na niepogodę. Jeśli trzeba spędzić czas w domu, dobrze się zająć czymś, co kojarzy się z rozrywką i może zamienić się w dobrą zabawę. Alternatywa dla elektronicznych gier i możliwość zaaranżowania domowej przestrzeni na wzór tego, co spotyka bohatera? Dlaczego nie. To Flop (ulubiona maskotka Binga) zapewnia zestaw zajęć na czas deszczu. Chowa w domu siedem przedmiotów, które Bing będzie musiał znaleźć. A razem z nim - dzieci. To, że rzeczy jest siedem, ma znaczenie: maluchy będą mogły na pierwszej rozkładówce poćwiczyć liczenie. Trzeba się dowiedzieć, jakie przedmioty schował Flop i żeby to odkryć, należy pootwierać wszystkie okienka. Automatycznie jest to instrukcja obsługi - albo ćwiczenia przed przystąpieniem do właściwej zabawy. Można odkrywać okienka pojedynczo i po przejściu całego tomiku wracać do kolejnego wyzwania, można spróbować zapamiętać wszystkie - każdy maluch dopasuje zabawę do swoich umiejętności i do własnych potrzeb. Siedem okienek kryje nie tylko przedmioty, ale i opisy tych przedmiotów (gdyby akurat dziecko potrzebowało poćwiczyć czytanie lub poznawać litery - niby Bing jest dla znacznie młodszych, ale każdy wstęp do lektury można wykorzystywać). Po zapoznaniu się z zestawem poszukiwanych zabawek Binga, przechodzi się do kolejnych stron. Tu nie ma zaskoczeń (ale też nie ma na nie miejsca, skoro Bing spędza deszczowy dzień w domu): kolejne pomieszczenia wypełnione są okienkami w sensownych punktach: to drzwiczki szafek, szuflady albo... schowki pod poduszkami. Nie zawsze uda się trafić na poszukiwany przedmiot, często dzieci znajdą niespodzianki - coś, czego nie przewidywały w konkretnym miejscu. Na tym zaskoczeniu - odsłanianiu niekoniecznie właściwych rzeczy - polegać będzie zabawa. Bing zapewnia rozrywkę idealną właśnie dla najmłodszych - niewymagającą rozwiązywania skomplikowanych łamigłówek, ale pełną radości. Dzieci mogą poczuć się jak bohater tomiku - przecież nie tylko dla Binga Flop przygotowuje nietypową zabawę w chowanego, ale i dla odbiorców, którzy będą aktywnie uczestniczyć w poszukiwaniach. "Pada deszcz" to zabawa z ulubionym bohaterem kilkulatków, najmłodsi zyskują też możliwość myszkowania po domu postaci. Poza rysuneczkami - drobnymi przedmiotami poukrywanymi po domu - po otwarciu okienka odbiorcy spotykają się też z krótkimi i nacechowanymi emocjonalnie tekstami - zwykle komentarzami do znaleziska (okrzyki radości, gdy pod okienkiem znalazła się odpowiednia maskotka, albo zaprzeczenia, gdy nie o taką rzecz chodziło). Chociaż pierwsze otwarcie okienek wiąże się z koniecznością oderwania zaczepów, to tomik wielorazowego użytku: wystarczy z powrotem zamknąć okienka i dobrze je docisnąć. Bing spodoba się maluchom.
Niespodzianki
Niemal każdy bohater z kreskówki może znaleźć swoje miejsce na rynku książkowym. Przede wszystkim - jako przewodnik po świecie zabaw, łamigłówek i gadżetów. Ostatnio wielką popularnością cieszą się książki kartonowe z otwieranymi okienkami. Tekturowe strony wypełnione przestrzeniami (zwykle z domowych pomieszczeń) - do tego specjalnie powycinane w miejscu szuflad i szafek (czasem też bardziej zaskakującym) odchylane okienka - to wystarczy, żeby dzieciom dostarczyć mnóstwo dobrej zabawy. Chyba wszystkie maluchy już wiedzą, na czym polega zabawa: trzeba znaleźć okienka, wykorzystać specjalne nacięcie na palec, żeby je podważyć i sprawdzić, co się kryje pod spodem. A to już niespodzianki przygotowywane przez autorów.
Tomik "Bing. Pada deszcz" to zabawa na niepogodę. Jeśli trzeba spędzić czas w domu, dobrze się zająć czymś, co kojarzy się z rozrywką i może zamienić się w dobrą zabawę. Alternatywa dla elektronicznych gier i możliwość zaaranżowania domowej przestrzeni na wzór tego, co spotyka bohatera? Dlaczego nie. To Flop (ulubiona maskotka Binga) zapewnia zestaw zajęć na czas deszczu. Chowa w domu siedem przedmiotów, które Bing będzie musiał znaleźć. A razem z nim - dzieci. To, że rzeczy jest siedem, ma znaczenie: maluchy będą mogły na pierwszej rozkładówce poćwiczyć liczenie. Trzeba się dowiedzieć, jakie przedmioty schował Flop i żeby to odkryć, należy pootwierać wszystkie okienka. Automatycznie jest to instrukcja obsługi - albo ćwiczenia przed przystąpieniem do właściwej zabawy. Można odkrywać okienka pojedynczo i po przejściu całego tomiku wracać do kolejnego wyzwania, można spróbować zapamiętać wszystkie - każdy maluch dopasuje zabawę do swoich umiejętności i do własnych potrzeb. Siedem okienek kryje nie tylko przedmioty, ale i opisy tych przedmiotów (gdyby akurat dziecko potrzebowało poćwiczyć czytanie lub poznawać litery - niby Bing jest dla znacznie młodszych, ale każdy wstęp do lektury można wykorzystywać). Po zapoznaniu się z zestawem poszukiwanych zabawek Binga, przechodzi się do kolejnych stron. Tu nie ma zaskoczeń (ale też nie ma na nie miejsca, skoro Bing spędza deszczowy dzień w domu): kolejne pomieszczenia wypełnione są okienkami w sensownych punktach: to drzwiczki szafek, szuflady albo... schowki pod poduszkami. Nie zawsze uda się trafić na poszukiwany przedmiot, często dzieci znajdą niespodzianki - coś, czego nie przewidywały w konkretnym miejscu. Na tym zaskoczeniu - odsłanianiu niekoniecznie właściwych rzeczy - polegać będzie zabawa. Bing zapewnia rozrywkę idealną właśnie dla najmłodszych - niewymagającą rozwiązywania skomplikowanych łamigłówek, ale pełną radości. Dzieci mogą poczuć się jak bohater tomiku - przecież nie tylko dla Binga Flop przygotowuje nietypową zabawę w chowanego, ale i dla odbiorców, którzy będą aktywnie uczestniczyć w poszukiwaniach. "Pada deszcz" to zabawa z ulubionym bohaterem kilkulatków, najmłodsi zyskują też możliwość myszkowania po domu postaci. Poza rysuneczkami - drobnymi przedmiotami poukrywanymi po domu - po otwarciu okienka odbiorcy spotykają się też z krótkimi i nacechowanymi emocjonalnie tekstami - zwykle komentarzami do znaleziska (okrzyki radości, gdy pod okienkiem znalazła się odpowiednia maskotka, albo zaprzeczenia, gdy nie o taką rzecz chodziło). Chociaż pierwsze otwarcie okienek wiąże się z koniecznością oderwania zaczepów, to tomik wielorazowego użytku: wystarczy z powrotem zamknąć okienka i dobrze je docisnąć. Bing spodoba się maluchom.
sobota, 19 grudnia 2020
Alek Rogoziński: Teściowe w tarapatach
W.A.B., Warszawa 2020.
Wyprawa po skarb
Te dwie panie podbiły serca czytelniczek do tego stopnia, że nie ma potrzeby sięgania po wiążącą je bohaterkę. W pierwszym tomie przygód teściowych Amelia była potrzebna jako łącznik. Jednak na pierwszy plan szybko wybiły się jej matka Maja oraz jej teściowa - Kazimiera. W tomie "Teściowe w tarapatach" Amelia znika z horyzontu (przydaje się za to jej młodsza siostra, Babette). Tym razem Alek Rogoziński nie szuka już uzasadnień dla połączenia dwóch przeciwstawnych charakterów: wysyła Maję i Kazimierę w podróż (na razie do Opatowa, jednak wszystko może się wkrótce zmienić). Żeby czytelniczki miały pewność, że będą się dobrze bawiły, wystarczy im zestawienie kontrastowych zachowań. Maja to aktywistka. Jest jej wszystko jedno, o co walczy, uczestniczy jednak niemal we wszystkich pochodach i marszach, staje na czele rozmaitych protestów. Czuje się wtedy potrzebna, a do tego - zwykle szuka adrenaliny, którą zapewniają jej tego typu zajęcia. Maja z całego serca popiera zwłaszcza mniejszości - w tym LGBT, co staje się punktem zapalnym w jej relacjach z Kazimierą. Nic dziwnego, że Maja wyjazd traktuje jako okazję do przetestowania wszystkich możliwych okolicznych SPA, albo oferty masaży (również erotycznych, bo przecież Maja jest bardzo otwarta i akceptuje własną seksualność. Ma młodszego od siebie kochanka i chętnie spędza z nim czas). Kazimiera także ma plany dotyczące wycieczki z Mają. Rozpisuje zestaw zabytków sakralnych oraz wszelkiego rodzaju miejsc kultu religijnego, które należy odwiedzić. Kazimiera jest przecież słuchaczką Radia Święta Jadwiga i jej autorytetami są przede wszystkim hierarchowie kościelni. Trudno wyobrazić sobie większe przeciwieństwo Mai. A jednak te dwie kobiety postanawiają spędzić razem trochę czasu, mimo obaw córki i synowej. Możliwe, że bohaterki spędzałyby czas na kłótniach i pretensjach oraz na szukaniu nierealnego kompromisu - gdyby nie tyo, że w pewnym momencie znajdują w bagażniku samochodu zwłoki. Nie nadają się na kryminalistki, nie wiedzą, co powinny zrobić z tym faktem, ale zostają niemal wyrzucone z pensjonatu i przekonane, że powinny wykorzystać nadarzającą się okazję i uciec przed policją. Z nadprogramowym pasażerem w bagażniku wyruszają zatem w trasę, a sytuacja coraz bardziej się komplikuje. W grę wchodzą tajemnice pewnego Zakonu - tajnego bractwa, którego członkowie nie stronią od odważnych rozwiązań. I zagadka z zamierzchłej przeszłości - Alek Rogoziński sięga do koronowanych władców, żeby z mroków historii wydobyć możliwy do znalezienia skarb wielkiej wartości. Można by sądzić, że ma się do czynienia z powieścią detektywistyczną dla młodzieży (w stylu literatury rozrywkowej z drugiej połowy XX wieku), gdyby nie fakt, że są tu prawdziwe zwłoki - i to niejedne. Nie przeszkadza to w znakomitej zabawie.
Alek Rogoziński ma specyficzny styl pisania, uwielbia dygresje, które są drobnymi żartami lub anegdotami, wtrąca informacje humorystyczne do opisów. Jednak tym razem stawia na rozwijanie fabuły, pisze bardzo ciekawie - chociaż szkoda, że rozwiązanie zagadki wplata w niekończący się wykład, w tym miejscu, które powinno być punktem kulminacyjnym opowieści, atmosfera mocno siada. Niby nie jest to przeszkodą, ponieważ autor wcześniej i później dostarcza wiele emocji - a jednak warto było też doszlifować ten fragment z wyjaśnieniami. Tak czy inaczej "Teściowe w tarapatach" to bardzo zabawna i ciekawa opowieść.
Wyprawa po skarb
Te dwie panie podbiły serca czytelniczek do tego stopnia, że nie ma potrzeby sięgania po wiążącą je bohaterkę. W pierwszym tomie przygód teściowych Amelia była potrzebna jako łącznik. Jednak na pierwszy plan szybko wybiły się jej matka Maja oraz jej teściowa - Kazimiera. W tomie "Teściowe w tarapatach" Amelia znika z horyzontu (przydaje się za to jej młodsza siostra, Babette). Tym razem Alek Rogoziński nie szuka już uzasadnień dla połączenia dwóch przeciwstawnych charakterów: wysyła Maję i Kazimierę w podróż (na razie do Opatowa, jednak wszystko może się wkrótce zmienić). Żeby czytelniczki miały pewność, że będą się dobrze bawiły, wystarczy im zestawienie kontrastowych zachowań. Maja to aktywistka. Jest jej wszystko jedno, o co walczy, uczestniczy jednak niemal we wszystkich pochodach i marszach, staje na czele rozmaitych protestów. Czuje się wtedy potrzebna, a do tego - zwykle szuka adrenaliny, którą zapewniają jej tego typu zajęcia. Maja z całego serca popiera zwłaszcza mniejszości - w tym LGBT, co staje się punktem zapalnym w jej relacjach z Kazimierą. Nic dziwnego, że Maja wyjazd traktuje jako okazję do przetestowania wszystkich możliwych okolicznych SPA, albo oferty masaży (również erotycznych, bo przecież Maja jest bardzo otwarta i akceptuje własną seksualność. Ma młodszego od siebie kochanka i chętnie spędza z nim czas). Kazimiera także ma plany dotyczące wycieczki z Mają. Rozpisuje zestaw zabytków sakralnych oraz wszelkiego rodzaju miejsc kultu religijnego, które należy odwiedzić. Kazimiera jest przecież słuchaczką Radia Święta Jadwiga i jej autorytetami są przede wszystkim hierarchowie kościelni. Trudno wyobrazić sobie większe przeciwieństwo Mai. A jednak te dwie kobiety postanawiają spędzić razem trochę czasu, mimo obaw córki i synowej. Możliwe, że bohaterki spędzałyby czas na kłótniach i pretensjach oraz na szukaniu nierealnego kompromisu - gdyby nie tyo, że w pewnym momencie znajdują w bagażniku samochodu zwłoki. Nie nadają się na kryminalistki, nie wiedzą, co powinny zrobić z tym faktem, ale zostają niemal wyrzucone z pensjonatu i przekonane, że powinny wykorzystać nadarzającą się okazję i uciec przed policją. Z nadprogramowym pasażerem w bagażniku wyruszają zatem w trasę, a sytuacja coraz bardziej się komplikuje. W grę wchodzą tajemnice pewnego Zakonu - tajnego bractwa, którego członkowie nie stronią od odważnych rozwiązań. I zagadka z zamierzchłej przeszłości - Alek Rogoziński sięga do koronowanych władców, żeby z mroków historii wydobyć możliwy do znalezienia skarb wielkiej wartości. Można by sądzić, że ma się do czynienia z powieścią detektywistyczną dla młodzieży (w stylu literatury rozrywkowej z drugiej połowy XX wieku), gdyby nie fakt, że są tu prawdziwe zwłoki - i to niejedne. Nie przeszkadza to w znakomitej zabawie.
Alek Rogoziński ma specyficzny styl pisania, uwielbia dygresje, które są drobnymi żartami lub anegdotami, wtrąca informacje humorystyczne do opisów. Jednak tym razem stawia na rozwijanie fabuły, pisze bardzo ciekawie - chociaż szkoda, że rozwiązanie zagadki wplata w niekończący się wykład, w tym miejscu, które powinno być punktem kulminacyjnym opowieści, atmosfera mocno siada. Niby nie jest to przeszkodą, ponieważ autor wcześniej i później dostarcza wiele emocji - a jednak warto było też doszlifować ten fragment z wyjaśnieniami. Tak czy inaczej "Teściowe w tarapatach" to bardzo zabawna i ciekawa opowieść.
Alexander Steffensmeier: Matyldo, twoje urodziny
Media Rodzina, Poznań 2020.
Świętowanie
Krowa Matylda dała się poznać dzięki wielkoformatowym picture bookom, ale za sprawą sukcesu serii Alexander Steffensmeier proponuje również wersję dla najmłodszych. Kartonowe małe książeczki z zaokrąglonymi brzegami to picture booki, w których nie ma tak wielu dowcipów graficznych ani fabularnych - upraszczane historie mogą spodobać się małym odbiorcom. Steffensmeier wychowuje sobie czytelników na przyszłość. "Matyldo, twoje urodziny" to książeczka, która poza ciekawą bohaterką przynosi też rymowankę i zestaw urodzinowych niespodzianek. Krowa leży na łące i obserwuje dziwne zachowanie kur. Kury u tego autora zwykle postępują niekonwencjonalnie, ale tym razem - są jeszcze bardziej nietypowe. Przynoszą krzesła, przyciągają wózek z drewnem, przychodzą z balonami - najwyraźniej coś knują, chociaż nie wiadomo, co. Matylda poprzestaje na obserwacjach i nie zastanawia się nad powodami takich postaw. Nie ma nawet czasu na to, żeby interesować się głębiej powodami działań kur. Skoro nikt nie prosi o pomoc - krowa czeka na to, co się okaże. Oczywiście czytelnicy za sprawą tytułu wiedzą doskonale, czego się spodziewać: bohaterowie szykują niespodziankę dla Matyldy, która najwyraźniej zapomniała o własnym święcie. To bardzo do Matyldy podobne i sprawia, że czytelników uwiedzie miłe oczekiwanie. "Matyldo, twoje urodziny" to opowieść jednowątkowa, właściwie zestaw wyliczeń, które prowadzą do jednego celu. Każda rozkładówka to nowe kury, które coś zmieniają tuż przed nosem Matyldy. Bohaterki cieszą - widać, że coś przygotowują, mają plan i działają zgodnie z nieznanymi odbiorcom założeniami. Dzieci pozostają w tym samym stanie co Matylda - nie wiedzą, co jest grane i mogą tylko czekać na rozwój wydarzeń.
Każda rozkładówka to dwa rymowane wersy. W pierwszej części odnoszą się do zachowań kur, w drugiej - do rozmyślań Matyldy. Z dobrym humorem kur skontrastowana jest melancholia krowy. Nic na razie nie zapowiada uroczystości: kury są podekscytowane i przejęte swoimi działaniami, ale to u nich nic nowego. Alexander Steffensmeier bawi się sytuacją, odwleka finał, wiedząc, że na niego wszyscy najbardziej czekają. Nie szuka natomiast dowcipów, które przyciągną dorosłych. O ile w podstawowej serii Steffensmeier proponuje wielopłaszczyznowy komizm, o tyle w przygodach dla najmłodszych - w kartonowej podserii o krowie Matyldzie - nie ma miejsca na ironię czy wielopoziomowy komizm. Autor proponuje po prostu historyjkę i nawet w obrazkach nie stara się szukać miejsca na popisy związane z żartami. Zdaje sobie sprawę z tego, że nie zaimponuje tak kilkulatkom. Podseria kartonowa dotycząca przygód Matyldy jest zatem mniej wciągająca z perspektywy rodziców - ale pozwala najmłodszym poznać tę nietypową bohaterkę i jej otoczenie.
"Matyldo, twoje urodziny" to książeczka drobna i kolorowa. Rymowana całkiem zgrabnie, chociaż czasami w przekładzie pojawiają się stylistyczne niezręczności lub niedokładności (albo wymuszanie tekstu tak, by pasował do znalezionego rymu). Liczy się rytm, a nie przesłania. Zresztą dzieci będą większą uwagę zwracać na ilustracje: tutaj tekst jest wyłącznie uzupełnieniem obrazków. Krowa Matylda i kury to bohaterki, które zawsze przyciągają wzrok - komiczne w samym wyglądzie, w bajkowych działaniach dzięki antropomorfizacji - będą rozśmieszać najmłodszych. To sposób, który zawsze działa, a Alexander Steffensmeier dopracował go do perfekcji w swoim cyklu. Krowa Matylda ma powody do zadowolenia - nie tylko obchodzi urodziny, ale i może brać udział w wielkiej niespodziance.
Świętowanie
Krowa Matylda dała się poznać dzięki wielkoformatowym picture bookom, ale za sprawą sukcesu serii Alexander Steffensmeier proponuje również wersję dla najmłodszych. Kartonowe małe książeczki z zaokrąglonymi brzegami to picture booki, w których nie ma tak wielu dowcipów graficznych ani fabularnych - upraszczane historie mogą spodobać się małym odbiorcom. Steffensmeier wychowuje sobie czytelników na przyszłość. "Matyldo, twoje urodziny" to książeczka, która poza ciekawą bohaterką przynosi też rymowankę i zestaw urodzinowych niespodzianek. Krowa leży na łące i obserwuje dziwne zachowanie kur. Kury u tego autora zwykle postępują niekonwencjonalnie, ale tym razem - są jeszcze bardziej nietypowe. Przynoszą krzesła, przyciągają wózek z drewnem, przychodzą z balonami - najwyraźniej coś knują, chociaż nie wiadomo, co. Matylda poprzestaje na obserwacjach i nie zastanawia się nad powodami takich postaw. Nie ma nawet czasu na to, żeby interesować się głębiej powodami działań kur. Skoro nikt nie prosi o pomoc - krowa czeka na to, co się okaże. Oczywiście czytelnicy za sprawą tytułu wiedzą doskonale, czego się spodziewać: bohaterowie szykują niespodziankę dla Matyldy, która najwyraźniej zapomniała o własnym święcie. To bardzo do Matyldy podobne i sprawia, że czytelników uwiedzie miłe oczekiwanie. "Matyldo, twoje urodziny" to opowieść jednowątkowa, właściwie zestaw wyliczeń, które prowadzą do jednego celu. Każda rozkładówka to nowe kury, które coś zmieniają tuż przed nosem Matyldy. Bohaterki cieszą - widać, że coś przygotowują, mają plan i działają zgodnie z nieznanymi odbiorcom założeniami. Dzieci pozostają w tym samym stanie co Matylda - nie wiedzą, co jest grane i mogą tylko czekać na rozwój wydarzeń.
Każda rozkładówka to dwa rymowane wersy. W pierwszej części odnoszą się do zachowań kur, w drugiej - do rozmyślań Matyldy. Z dobrym humorem kur skontrastowana jest melancholia krowy. Nic na razie nie zapowiada uroczystości: kury są podekscytowane i przejęte swoimi działaniami, ale to u nich nic nowego. Alexander Steffensmeier bawi się sytuacją, odwleka finał, wiedząc, że na niego wszyscy najbardziej czekają. Nie szuka natomiast dowcipów, które przyciągną dorosłych. O ile w podstawowej serii Steffensmeier proponuje wielopłaszczyznowy komizm, o tyle w przygodach dla najmłodszych - w kartonowej podserii o krowie Matyldzie - nie ma miejsca na ironię czy wielopoziomowy komizm. Autor proponuje po prostu historyjkę i nawet w obrazkach nie stara się szukać miejsca na popisy związane z żartami. Zdaje sobie sprawę z tego, że nie zaimponuje tak kilkulatkom. Podseria kartonowa dotycząca przygód Matyldy jest zatem mniej wciągająca z perspektywy rodziców - ale pozwala najmłodszym poznać tę nietypową bohaterkę i jej otoczenie.
"Matyldo, twoje urodziny" to książeczka drobna i kolorowa. Rymowana całkiem zgrabnie, chociaż czasami w przekładzie pojawiają się stylistyczne niezręczności lub niedokładności (albo wymuszanie tekstu tak, by pasował do znalezionego rymu). Liczy się rytm, a nie przesłania. Zresztą dzieci będą większą uwagę zwracać na ilustracje: tutaj tekst jest wyłącznie uzupełnieniem obrazków. Krowa Matylda i kury to bohaterki, które zawsze przyciągają wzrok - komiczne w samym wyglądzie, w bajkowych działaniach dzięki antropomorfizacji - będą rozśmieszać najmłodszych. To sposób, który zawsze działa, a Alexander Steffensmeier dopracował go do perfekcji w swoim cyklu. Krowa Matylda ma powody do zadowolenia - nie tylko obchodzi urodziny, ale i może brać udział w wielkiej niespodziance.
piątek, 18 grudnia 2020
Amir Levine, Rachel Heller: Partnerstwo bliskości
Feeria, Łódź 2020.
Z drugim człowiekiem
Style przywiązania to coś, co pod lupę biorą Amir Levine i Rachel Heller. Tom „Partnerstwo bliskości” jest przede wszystkim poradnikiem dotyczącym samorozwoju – i zestawem wskazówek dla odbiorców, którzy potrzebują przejrzystego komentarza do popełnianych w związkach błędów. Autorzy dzielą ludzi na trzy typy, zgodnie z tą klasyfikacją jedni stronią od związków, drudzy boją się wchodzenia w głębsze relacje, trzeci są wyczuleni na potrzeby własne i innych i potrafią rozwiązać wszystkie problemy zanim jeszcze się rozwiną w sytuacje prowadzące do konfliktów. Ci trzeci to oczywiście ludzie idealni, wymarzeni partnerzy dla każdego: tworzą satysfakcjonujące relacje i mają w sobie spokój, którego można im pozazdrościć. Tyle tylko, że bezpieczni to ludzie modelowi - stworzeni bardziej na potrzeby podręczników do psychologii niż realnego życia - funkcjonują jako ci, którzy wyznaczają sposób bycia. Recepta na pozbycie się kłopotów oraz stresów wydaje się banalna: wystarczy znaleźć swój typ zachowań, wskazać standardy zachowania partnerów i dowiedzieć się, jakie pułapki i jakie zasady w takich związkach najczęściej się pojawiają. Temu służy bardzo bogaty zestaw przykładów. Wszystko opiera się na tym, żeby redukować stresy i kłótnie - zanim tak naprawdę wystąpią. W wersji tych autorów to możliwe - i to naprawdę bez większego wysiłku. Trzeba jedynie nauczyć się odruchowo niemal rozpoznawać style przywiązania i wprowadzać w życie wskazówki podawane na kolejnych stronach.
"Partnerstwo bliskości" to książka przygotowana bardzo starannie i przejrzyście. Amir Levine i Rachel Heller co pewien czas informują, jaki rodzaj wiadomości znajdzie się w dalszej części książki i przygotowują na kolejne etapy pracy nad sobą. Wyjaśniają, po co konkretne informacje - i stawiają na rzeczowość. W tej książce bardzo dużo jest zadań, które odbiorcy mają wykonywać samodzielnie. Przede wszystkim psychotestów pozwalających na określenie przynależności do konkretnej grupy. Ale autorzy wybierają także zestawy obrazków "z życia wziętych" - wprowadzają scenki prezentujące różne postacie w typowych dla związków sytuacjach konfliktowych - po to, by móc wypracować sobie umiejętność oceniania zachowań. Do tego rozmaite tabelki, miejsca do uzupełniania: "Partnerstwo bliskości" momentami funkcjonuje jak zeszyt ćwiczeń dla czytelników, chociaż to więcej niż poradnik - to bardziej podręcznik dotyczący relacji. Amir Levine i Rachel Heller wiedzą doskonale, jaki efekt chcą osiągnąć. Skupiają się tylko na trzech postawach - mogą zatem bardzo dokładnie je przeanalizować i doprowadzić do autoanaliz także odbiorców. Chodzi im o przekonanie do własnych odkryć - i dzięki temu mogą zająć się budowaniem całego systemu sensów i przydatności teorii. Piszą przejrzyście i esencjonalnie, ta książka rzeczywiście może przynieść czytelnikom sporo wiadomości i sporo podpowiedzi dotyczących zwyczajnego życia. Każdy, kto chce popracować nad sobą i nad związkami, każdy, kto chce zrozumieć istotę swoich relacji z innymi - albo znaleźć źródło problemów codziennych - może sięgnąć po ten tom. Już uważne przeczytanie go, nawet bez wykonywania ćwiczeń zalecanych przez autorów, przyniesie wyraźny efekt.
Z drugim człowiekiem
Style przywiązania to coś, co pod lupę biorą Amir Levine i Rachel Heller. Tom „Partnerstwo bliskości” jest przede wszystkim poradnikiem dotyczącym samorozwoju – i zestawem wskazówek dla odbiorców, którzy potrzebują przejrzystego komentarza do popełnianych w związkach błędów. Autorzy dzielą ludzi na trzy typy, zgodnie z tą klasyfikacją jedni stronią od związków, drudzy boją się wchodzenia w głębsze relacje, trzeci są wyczuleni na potrzeby własne i innych i potrafią rozwiązać wszystkie problemy zanim jeszcze się rozwiną w sytuacje prowadzące do konfliktów. Ci trzeci to oczywiście ludzie idealni, wymarzeni partnerzy dla każdego: tworzą satysfakcjonujące relacje i mają w sobie spokój, którego można im pozazdrościć. Tyle tylko, że bezpieczni to ludzie modelowi - stworzeni bardziej na potrzeby podręczników do psychologii niż realnego życia - funkcjonują jako ci, którzy wyznaczają sposób bycia. Recepta na pozbycie się kłopotów oraz stresów wydaje się banalna: wystarczy znaleźć swój typ zachowań, wskazać standardy zachowania partnerów i dowiedzieć się, jakie pułapki i jakie zasady w takich związkach najczęściej się pojawiają. Temu służy bardzo bogaty zestaw przykładów. Wszystko opiera się na tym, żeby redukować stresy i kłótnie - zanim tak naprawdę wystąpią. W wersji tych autorów to możliwe - i to naprawdę bez większego wysiłku. Trzeba jedynie nauczyć się odruchowo niemal rozpoznawać style przywiązania i wprowadzać w życie wskazówki podawane na kolejnych stronach.
"Partnerstwo bliskości" to książka przygotowana bardzo starannie i przejrzyście. Amir Levine i Rachel Heller co pewien czas informują, jaki rodzaj wiadomości znajdzie się w dalszej części książki i przygotowują na kolejne etapy pracy nad sobą. Wyjaśniają, po co konkretne informacje - i stawiają na rzeczowość. W tej książce bardzo dużo jest zadań, które odbiorcy mają wykonywać samodzielnie. Przede wszystkim psychotestów pozwalających na określenie przynależności do konkretnej grupy. Ale autorzy wybierają także zestawy obrazków "z życia wziętych" - wprowadzają scenki prezentujące różne postacie w typowych dla związków sytuacjach konfliktowych - po to, by móc wypracować sobie umiejętność oceniania zachowań. Do tego rozmaite tabelki, miejsca do uzupełniania: "Partnerstwo bliskości" momentami funkcjonuje jak zeszyt ćwiczeń dla czytelników, chociaż to więcej niż poradnik - to bardziej podręcznik dotyczący relacji. Amir Levine i Rachel Heller wiedzą doskonale, jaki efekt chcą osiągnąć. Skupiają się tylko na trzech postawach - mogą zatem bardzo dokładnie je przeanalizować i doprowadzić do autoanaliz także odbiorców. Chodzi im o przekonanie do własnych odkryć - i dzięki temu mogą zająć się budowaniem całego systemu sensów i przydatności teorii. Piszą przejrzyście i esencjonalnie, ta książka rzeczywiście może przynieść czytelnikom sporo wiadomości i sporo podpowiedzi dotyczących zwyczajnego życia. Każdy, kto chce popracować nad sobą i nad związkami, każdy, kto chce zrozumieć istotę swoich relacji z innymi - albo znaleźć źródło problemów codziennych - może sięgnąć po ten tom. Już uważne przeczytanie go, nawet bez wykonywania ćwiczeń zalecanych przez autorów, przyniesie wyraźny efekt.
Przemek Liput: Opowiem ci, mamo... co robią dorośli
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.
Zaglądanie do sąsiadów
Kartonowe picture booki z serii Opowiem ci, mamo cieszą się wielkim powodzeniem, a cykl prężnie się rozwija. Nic dziwnego, to książki, które są popisami grafików, a przynoszą odbiorcom całkiem sporo zajęć. Nie ma w nich prawie tekstów, a ilustracje trzeba dokładnie prześledzić, żeby odkryć, jakie niespodzianki zamieścili tam autorzy. Do tego książki z cyklu - jak sam tytuł wskazuje - uczą dzieci prowadzenia narracji: żeby opowiedzieć rodzicom, co znalazło się na obrazkach, trzeba trochę wysiłku i ćwiczenia umiejętności. Seria okazała się strzałem w dziesiątkę i wyznacza trendy na rynku, a także inspiruje kolejnych ilustratorów. Przemek Liput, autor, który dołącza do Opowiem ci, mamo, realizuje oryginalny pomysł, jakiego do tej pory nie było. "Co robią dorośli" to wyzwanie. Także dlatego, że komputerowe grafiki są bardzo skomplikowane - o wiele bardziej niż typowe kształty kojarzone z lekturami dla najmłodszych. Ale poza tym za sprawą opisów. Do tego Liput zdecydował się na nawiązania do bardzo współczesnych rozrywek: proponuje program telewizyjny, rodzaj reality show. W ten sposób argumentuje system zaglądania do kolejnych domów i rodzin. Na początek tradycyjnie - zgodnie z wymogami cyklu - pierwsza rozkładówka przeznaczona została na prezentację bohaterów. Jest tu sześć rodzin, a każda wyjątkowa. Jedni porozumiewają się językiem migowym, inni opiekują się zwierzętami, jeszcze inni nie tworzą tradycyjnych rodzin, bo któregoś z filarów brakuje. Miłe urozmaicenie panuje w zawodach wybieranych przez rodziców: jedni decydują się na zajęcia artystyczne, inni - na nietypowe. Paleontolog, grotołazka, pszczelarz czy florystka - to już zapowiedź przygód. Do tego zmęczony lekarz, listonoszka czy architektka. Przemek Liput rozbudza tym wyobraźnię odbiorców. Udaje mu się zaintrygować dzieci już na wstępie.
Każda kolejna rozkładówka to zaglądanie do wybranych domów w ciągu dnia. Dzieci odpowiadają na pytania dziennikarzy - i ich wyjaśnienia zajmują dolną część strony i są tekstowe, w wypowiedzi wpisane zostały też polecenia dla małych odbiorców: trzeba będzie coś policzyć, przypomnieć, jaki zawód wykonuje bohater, wskazać zwierzęta, przejść labirynt - typowe łamigłówki autor sprytnie wplata w relację. Kiedy bohaterowie wychodzą z domu, pojawiają się scenki bardzo charakterystyczne i wprowadzające sporo zamieszania: obrazki z klatek schodowych czy ulic. Wtedy należy już bardziej się skupić, żeby znaleźć znajomych bohaterów i sprawdzić, co akurat robią. Rysunki są bardzo kolorowe i pełne szczegółów. Zasada działania jest już znana odbiorcom od początku serii: należy zapamiętać jak najwięcej informacji z pierwszej rozkładówki, a później wykorzystać je we własnej narracji tworzonej na podstawie ilustracji. "Opowiem ci, mamo, co robią dorośli" to publikacja ucząca sztuki zapamiętywania i sztuki opowiadania. Dzieci nie będą się przy niej nudzić, mogą wybrać różne strategie: wracać co pewien czas do początkowej prezentacji, skupiać się na jednej rodzinie aż do wyczerpania opowieści, albo sprawdzać działania wszystkich równolegle. Można zatem bawić się picture bookiem dowolnie i dopasowywać działania do nastroju albo do ciekawości. Przemek Liput podsuwa dodatkowe zadania, które pozwolą oderwać się od narracji, gdyby akurat jakieś dziecko zmęczyło się opowiadaniem i relacjonowaniem wydarzeń. Jednocześnie dobrze wpisuje się w serię i znajduje własny pomysł na realizację w jej ramach - zwraca tym na siebie uwagę.
Zaglądanie do sąsiadów
Kartonowe picture booki z serii Opowiem ci, mamo cieszą się wielkim powodzeniem, a cykl prężnie się rozwija. Nic dziwnego, to książki, które są popisami grafików, a przynoszą odbiorcom całkiem sporo zajęć. Nie ma w nich prawie tekstów, a ilustracje trzeba dokładnie prześledzić, żeby odkryć, jakie niespodzianki zamieścili tam autorzy. Do tego książki z cyklu - jak sam tytuł wskazuje - uczą dzieci prowadzenia narracji: żeby opowiedzieć rodzicom, co znalazło się na obrazkach, trzeba trochę wysiłku i ćwiczenia umiejętności. Seria okazała się strzałem w dziesiątkę i wyznacza trendy na rynku, a także inspiruje kolejnych ilustratorów. Przemek Liput, autor, który dołącza do Opowiem ci, mamo, realizuje oryginalny pomysł, jakiego do tej pory nie było. "Co robią dorośli" to wyzwanie. Także dlatego, że komputerowe grafiki są bardzo skomplikowane - o wiele bardziej niż typowe kształty kojarzone z lekturami dla najmłodszych. Ale poza tym za sprawą opisów. Do tego Liput zdecydował się na nawiązania do bardzo współczesnych rozrywek: proponuje program telewizyjny, rodzaj reality show. W ten sposób argumentuje system zaglądania do kolejnych domów i rodzin. Na początek tradycyjnie - zgodnie z wymogami cyklu - pierwsza rozkładówka przeznaczona została na prezentację bohaterów. Jest tu sześć rodzin, a każda wyjątkowa. Jedni porozumiewają się językiem migowym, inni opiekują się zwierzętami, jeszcze inni nie tworzą tradycyjnych rodzin, bo któregoś z filarów brakuje. Miłe urozmaicenie panuje w zawodach wybieranych przez rodziców: jedni decydują się na zajęcia artystyczne, inni - na nietypowe. Paleontolog, grotołazka, pszczelarz czy florystka - to już zapowiedź przygód. Do tego zmęczony lekarz, listonoszka czy architektka. Przemek Liput rozbudza tym wyobraźnię odbiorców. Udaje mu się zaintrygować dzieci już na wstępie.
Każda kolejna rozkładówka to zaglądanie do wybranych domów w ciągu dnia. Dzieci odpowiadają na pytania dziennikarzy - i ich wyjaśnienia zajmują dolną część strony i są tekstowe, w wypowiedzi wpisane zostały też polecenia dla małych odbiorców: trzeba będzie coś policzyć, przypomnieć, jaki zawód wykonuje bohater, wskazać zwierzęta, przejść labirynt - typowe łamigłówki autor sprytnie wplata w relację. Kiedy bohaterowie wychodzą z domu, pojawiają się scenki bardzo charakterystyczne i wprowadzające sporo zamieszania: obrazki z klatek schodowych czy ulic. Wtedy należy już bardziej się skupić, żeby znaleźć znajomych bohaterów i sprawdzić, co akurat robią. Rysunki są bardzo kolorowe i pełne szczegółów. Zasada działania jest już znana odbiorcom od początku serii: należy zapamiętać jak najwięcej informacji z pierwszej rozkładówki, a później wykorzystać je we własnej narracji tworzonej na podstawie ilustracji. "Opowiem ci, mamo, co robią dorośli" to publikacja ucząca sztuki zapamiętywania i sztuki opowiadania. Dzieci nie będą się przy niej nudzić, mogą wybrać różne strategie: wracać co pewien czas do początkowej prezentacji, skupiać się na jednej rodzinie aż do wyczerpania opowieści, albo sprawdzać działania wszystkich równolegle. Można zatem bawić się picture bookiem dowolnie i dopasowywać działania do nastroju albo do ciekawości. Przemek Liput podsuwa dodatkowe zadania, które pozwolą oderwać się od narracji, gdyby akurat jakieś dziecko zmęczyło się opowiadaniem i relacjonowaniem wydarzeń. Jednocześnie dobrze wpisuje się w serię i znajduje własny pomysł na realizację w jej ramach - zwraca tym na siebie uwagę.
czwartek, 17 grudnia 2020
Jennifer Granneman: Sekretne życie introwertyków
Feeria, Łódź 2020.
Instrukcja obsługi
Jennifer Granneman wstrzeliła się ze swoją publikacją na rynek w momencie, gdy szczególną uwagą obdarza się ludzi wysoko wrażliwych, a ci, którzy nie mogą znaleźć sobie miejsca w głośnym świecie, zyskują pocieszenie w poradnikach psychologicznych. „Sekretne życie introwertyków” jest zestawem wskazówek dla introwertyków oraz dla ekstrawertyków, którzy dzielą z introwertykami codzienność i chcieliby ich lepiej zrozumieć. Autorka rozkłada na czynniki pierwsze zachowania tych, którzy stronią od tłumów i unikają nadmiernego hałasu, wyjaśniając im, że wcale nie muszą podporządkowywać się innym, żeby wieść satysfakcjonujące życie osobiste i zawodowe. Następnie podpowiada, jak to zrobić. „Sekretne życie introwertyków” to bardzo przydatna publikacja, chociaż samo istnienie introwertyków nikogo przecież nie zaskakuje. Tym razem jednak Granneman pomaga się odnaleźć w każdym środowisku i uczy, jak rozmawiać o swoich potrzebach. Sama jest introwertyczką – w ten sposób chce wzbudzić zaufanie czytelników. Rozumie doskonale to wszystko, co pojawia się jako wyzwanie lub zadanie nie do zrealizowania w życiu jej odbiorców – i znajduje proste podpowiedzi umożliwiające właściwą reakcję bez rezygnowania ze swojego komfortu. Kolejne rozdziały tego tomu (obszernego jak na poradnik psychologiczny) zawierają kwestie związane z relacjami z innymi ludźmi. Autorka wyjaśnia, jak bywają postrzegani introwertycy i z jakich powodów – przedstawia fałszywe przekonania oraz sposoby sprostowania krzywdzących opinii. Sprawdza, co dzieje się z introwertykiem, który otrzyma zbyt dużo bodźców („introwertyczny kac” to zjawisko, którego ekstrawertycy raczej nie mają szans doświadczyć ani zrozumieć – warto zatem zastanowić się nad jego kształtem oraz nad sposobami reagowania; znajduje Jennifer Granneman rozwiązania cenne dla wszystkich i przekonuje czytelników, że jeśli są introwertykami, mają do dyspozycji kilka metod regenerowania się i odzyskiwania sił w różnych warunkach. To droga do polepszenia warunków życia – i do pogodzenia się ze swoim charakterem. Osobny temat zajmuje życie towarzyskie: Jennifer Granneman wie, że introwertycy nie czerpią przyjemności z hucznych imprez i small talku – i próbuje to wytłumaczyć odbiorcom. Introwertykom – że wszystko jest w porządku i nie muszą czuć się inni, ekstrawertykom – że introwertycy potrzebują więcej czasu w samotności. Podpowiada autorka, jak wywalczyć sobie przestrzeń do odpoczynku i jak rozwijać życie towarzyskie, gdy jest się introwertykiem – przy okazji może rozbijać mity na temat odludków. Zajmuje się również i to dość obszernie zagadnieniem związków introwertyków z innymi introwertykami albo z ekstrawertykami – sprawdza, kiedy taka relacja nie ma szans powodzenia, a kiedy wystarczy nad nią trochę popracować. Wprowadza oczywiście system ułatwień lekturowych – to między innymi quizy i psychotesty dla czytelników, często bardzo rozbudowane, a ponadto – szare ramki, w których autorka zwraca się do ekstrawertyków, by wyjaśnić im świat z perspektywy introwertyka. Dba o czytelność, o precyzję przedstawianych uwag i o przydatność porad. „Sekretne życie introwertyków” to książka pomocna w procesie samopoznania albo w wyjaśnianiu przyczyn rozmaitych stresów na poziomie międzyludzkich relacji – bo przecież nie tylko ekstrawertycy mogą czuć się niezręcznie przy zawsze zamkniętych w sobie i zamyślonych partnerach, ale również na introwertykach odbijają się konflikty.
Instrukcja obsługi
Jennifer Granneman wstrzeliła się ze swoją publikacją na rynek w momencie, gdy szczególną uwagą obdarza się ludzi wysoko wrażliwych, a ci, którzy nie mogą znaleźć sobie miejsca w głośnym świecie, zyskują pocieszenie w poradnikach psychologicznych. „Sekretne życie introwertyków” jest zestawem wskazówek dla introwertyków oraz dla ekstrawertyków, którzy dzielą z introwertykami codzienność i chcieliby ich lepiej zrozumieć. Autorka rozkłada na czynniki pierwsze zachowania tych, którzy stronią od tłumów i unikają nadmiernego hałasu, wyjaśniając im, że wcale nie muszą podporządkowywać się innym, żeby wieść satysfakcjonujące życie osobiste i zawodowe. Następnie podpowiada, jak to zrobić. „Sekretne życie introwertyków” to bardzo przydatna publikacja, chociaż samo istnienie introwertyków nikogo przecież nie zaskakuje. Tym razem jednak Granneman pomaga się odnaleźć w każdym środowisku i uczy, jak rozmawiać o swoich potrzebach. Sama jest introwertyczką – w ten sposób chce wzbudzić zaufanie czytelników. Rozumie doskonale to wszystko, co pojawia się jako wyzwanie lub zadanie nie do zrealizowania w życiu jej odbiorców – i znajduje proste podpowiedzi umożliwiające właściwą reakcję bez rezygnowania ze swojego komfortu. Kolejne rozdziały tego tomu (obszernego jak na poradnik psychologiczny) zawierają kwestie związane z relacjami z innymi ludźmi. Autorka wyjaśnia, jak bywają postrzegani introwertycy i z jakich powodów – przedstawia fałszywe przekonania oraz sposoby sprostowania krzywdzących opinii. Sprawdza, co dzieje się z introwertykiem, który otrzyma zbyt dużo bodźców („introwertyczny kac” to zjawisko, którego ekstrawertycy raczej nie mają szans doświadczyć ani zrozumieć – warto zatem zastanowić się nad jego kształtem oraz nad sposobami reagowania; znajduje Jennifer Granneman rozwiązania cenne dla wszystkich i przekonuje czytelników, że jeśli są introwertykami, mają do dyspozycji kilka metod regenerowania się i odzyskiwania sił w różnych warunkach. To droga do polepszenia warunków życia – i do pogodzenia się ze swoim charakterem. Osobny temat zajmuje życie towarzyskie: Jennifer Granneman wie, że introwertycy nie czerpią przyjemności z hucznych imprez i small talku – i próbuje to wytłumaczyć odbiorcom. Introwertykom – że wszystko jest w porządku i nie muszą czuć się inni, ekstrawertykom – że introwertycy potrzebują więcej czasu w samotności. Podpowiada autorka, jak wywalczyć sobie przestrzeń do odpoczynku i jak rozwijać życie towarzyskie, gdy jest się introwertykiem – przy okazji może rozbijać mity na temat odludków. Zajmuje się również i to dość obszernie zagadnieniem związków introwertyków z innymi introwertykami albo z ekstrawertykami – sprawdza, kiedy taka relacja nie ma szans powodzenia, a kiedy wystarczy nad nią trochę popracować. Wprowadza oczywiście system ułatwień lekturowych – to między innymi quizy i psychotesty dla czytelników, często bardzo rozbudowane, a ponadto – szare ramki, w których autorka zwraca się do ekstrawertyków, by wyjaśnić im świat z perspektywy introwertyka. Dba o czytelność, o precyzję przedstawianych uwag i o przydatność porad. „Sekretne życie introwertyków” to książka pomocna w procesie samopoznania albo w wyjaśnianiu przyczyn rozmaitych stresów na poziomie międzyludzkich relacji – bo przecież nie tylko ekstrawertycy mogą czuć się niezręcznie przy zawsze zamkniętych w sobie i zamyślonych partnerach, ale również na introwertykach odbijają się konflikty.
środa, 16 grudnia 2020
Sylwia Frołow: Antonówki. Kobiety i Czechow
Czarne, Wołowiec 2020.
Lektura przez życie
To jest tak, że Czechowa czytają dzisiaj przede wszystkim miłośnicy klasyki teatru. Sylwia Frołow postanawia jednak dotrzeć do szerszego grona odbiorców za sprawą ucieczki w temat nośny i ponadczasowy. „Antonówki. Kobiety i Czechow” to pozycja, w której autorka przygląda się relacjom damsko-męskim i na podstawie fragmentów biografii oraz fragmentów twórczości (poddanych interpretacjom) snuje opowieść o płci pięknej i dramatopisarzu. Nie ma tu poetyki skandalu, chociaż pierwsze zdanie wstępu przypomina o wyjątkowości Czechowa w ramach prezencji. Ten piękny i „najbardziej europejski z rosyjskich pisarzy” autor bardzo długo pozostawał kawalerem i nie zamierzał się żenić, w końcu zmienił zdanie – ale wiele to zmieniło nie tylko w jego życiu. Sylwia Frołow przygląda się kolejnym bohaterkom, paniom obecnym w życiu Czechowa: jego matce i żonie, jego kolejnym – co sławniejszym kochankom czy przyjaciółkom.
Bardzo dużo wiadomości Sylwia Frołow czerpie z obfitej korespondencji. W „Antonówkach” jest mnóstwo fragmentów listów, co czyni lekturę bardziej dynamiczną i ciekawszą z perspektywy dzisiejszych czytelników (zwłaszcza kiedy autorzy rezygnują z dyplomacji i posługują się co bardziej dosadnymi sformułowaniami, ku uciesze niezbyt pruderyjnych odbiorców). Frołow nie zamierza budować pełnej biografii Czechowa – rezygnuje z analizowania punktów życiorysowych tam, gdzie ich znajomość nie jest konieczna z perspektywy czytelników chcących poznać przede wszystkim detale z życia uczuciowego. „Antonówki” to raczej sprawdzanie charakterów i wzajemnych relacji. Jest na początku tomu bardzo rodzinnie, autorka pozwala poznać detale związane z codziennością. Następnie jednak przechodzi Sylwia Frołow do opowiadania o Maszy, siostrze Czechowa – i wtedy zaczyna się robić naprawdę intrygująco. To kobieta, która do końca życia nie wyszła za mąż, chociaż zabiegali o jej rękę różni mężczyźni. Postanowiła jednak zadbać o karierę brata – tak utrzymywała. Jaka była prawda – Sylwia Frołow próbuje do tego dotrzeć. Później odbiorcy poznają między innymi stosunek bohatera tomu do miłości i do seksu – co będzie jednym z bardziej atrakcyjnych punktów opowieści, bo też i pisarz nie zachowuje się tu zgodnie z konwencjami. Zależy Sylwii Frołow przede wszystkim na wciągającej relacji – i na opowieści bogatej w pikantne szczegóły. Udaje jej się odnaleźć w listach tematy i motywy, które dzisiejszych czytelników przyciągną do książki. Tworzy w stylu, który przekona różne grupy odbiorców: jednych skusi ogromem informacji, szczegółów i faktów z życia Czechowa oraz jego bliskich, innych zachęci przez wiadomości okołoplotkarskie, dalekie od szkolnych analiz lektur czy od encyklopedycznych biografii. Dzięki temu „Antonówki” mogą znaleźć swoje miejsce na rynku wydawniczym. Nie ma tu rutyny ani rozwlekłości, Sylwia Frołow wybiera to, co najbardziej zajmujące. I pisze tak, by przekonać do siebie jak największą grupę odbiorców.
Lektura przez życie
To jest tak, że Czechowa czytają dzisiaj przede wszystkim miłośnicy klasyki teatru. Sylwia Frołow postanawia jednak dotrzeć do szerszego grona odbiorców za sprawą ucieczki w temat nośny i ponadczasowy. „Antonówki. Kobiety i Czechow” to pozycja, w której autorka przygląda się relacjom damsko-męskim i na podstawie fragmentów biografii oraz fragmentów twórczości (poddanych interpretacjom) snuje opowieść o płci pięknej i dramatopisarzu. Nie ma tu poetyki skandalu, chociaż pierwsze zdanie wstępu przypomina o wyjątkowości Czechowa w ramach prezencji. Ten piękny i „najbardziej europejski z rosyjskich pisarzy” autor bardzo długo pozostawał kawalerem i nie zamierzał się żenić, w końcu zmienił zdanie – ale wiele to zmieniło nie tylko w jego życiu. Sylwia Frołow przygląda się kolejnym bohaterkom, paniom obecnym w życiu Czechowa: jego matce i żonie, jego kolejnym – co sławniejszym kochankom czy przyjaciółkom.
Bardzo dużo wiadomości Sylwia Frołow czerpie z obfitej korespondencji. W „Antonówkach” jest mnóstwo fragmentów listów, co czyni lekturę bardziej dynamiczną i ciekawszą z perspektywy dzisiejszych czytelników (zwłaszcza kiedy autorzy rezygnują z dyplomacji i posługują się co bardziej dosadnymi sformułowaniami, ku uciesze niezbyt pruderyjnych odbiorców). Frołow nie zamierza budować pełnej biografii Czechowa – rezygnuje z analizowania punktów życiorysowych tam, gdzie ich znajomość nie jest konieczna z perspektywy czytelników chcących poznać przede wszystkim detale z życia uczuciowego. „Antonówki” to raczej sprawdzanie charakterów i wzajemnych relacji. Jest na początku tomu bardzo rodzinnie, autorka pozwala poznać detale związane z codziennością. Następnie jednak przechodzi Sylwia Frołow do opowiadania o Maszy, siostrze Czechowa – i wtedy zaczyna się robić naprawdę intrygująco. To kobieta, która do końca życia nie wyszła za mąż, chociaż zabiegali o jej rękę różni mężczyźni. Postanowiła jednak zadbać o karierę brata – tak utrzymywała. Jaka była prawda – Sylwia Frołow próbuje do tego dotrzeć. Później odbiorcy poznają między innymi stosunek bohatera tomu do miłości i do seksu – co będzie jednym z bardziej atrakcyjnych punktów opowieści, bo też i pisarz nie zachowuje się tu zgodnie z konwencjami. Zależy Sylwii Frołow przede wszystkim na wciągającej relacji – i na opowieści bogatej w pikantne szczegóły. Udaje jej się odnaleźć w listach tematy i motywy, które dzisiejszych czytelników przyciągną do książki. Tworzy w stylu, który przekona różne grupy odbiorców: jednych skusi ogromem informacji, szczegółów i faktów z życia Czechowa oraz jego bliskich, innych zachęci przez wiadomości okołoplotkarskie, dalekie od szkolnych analiz lektur czy od encyklopedycznych biografii. Dzięki temu „Antonówki” mogą znaleźć swoje miejsce na rynku wydawniczym. Nie ma tu rutyny ani rozwlekłości, Sylwia Frołow wybiera to, co najbardziej zajmujące. I pisze tak, by przekonać do siebie jak największą grupę odbiorców.