Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2020.
Nieuchwytne
Bardzo często księgi ofiarowane ludziom nauki składają się z przypadkowych tekstów, każdy dzieli się tym, co jest zwykłym przedmiotem jego badań, a przez takie postępowanie bardzo łatwo uzyskać chaotyczne i efemeryczne – nieprzydatne szerzej – publikacje. O „Śladach teatru” nie można tego na szczęście powiedzieć. Księga ofiarowana profesor Joannie Walaszek to zbiór starannie dobranych do zainteresowań wykładowczyni esejów: ich dobór i konstrukcja błyskawicznie stają się jasne dla czytelników z zewnątrz – już po pierwszych wspomnieniowych i anegdotycznych relacjach. To ważne, bo można by sobie zadawać pytania, dlaczego po raz kolejny wracać do dawnych aktorów: pojawi się tu Helena Modrzejewska, ale i Konstancja Bednarzewska jako adresatka listów dramatopisarza i odtwórczyni roli, samobójcza śmierć Róży Łuszczkiewicz, a także… lista aktorów grających Otella – przywoływana po to, by sprawdzić kolor skóry tej postaci w wizjach reżyserów. To raczej dopowiedzenia do głośnych ról i nazwisk. Osobną kwestią stają się przedstawienia – sięganie po klasykę. Tu znalazły się między innymi „Balladyna”, „Wyzwolenie” czy „Dziady”, ale też nie ma mowy o pełnych analizach pomysłów reżyserskich, często chodzi o odnotowywanie ciekawostek i tego, co otworzy przestrzeń do dyskusji. I tak na przykład w jednym tekście pada pytanie o miejsce dzieci na scenie w spektaklach tylko dla dorosłych (i w pracy z chimerycznymi sławnymi reżyserami, którzy nie zastanawiają się nad wpływem wybuchowego temperamentu na delikatną psychikę), w innym krótkiej ocenie zostaje poddana francuska recenzja spektaklu – bardzo trafna i wskazująca również na sfery, których rodzimi odbiorcy nie dostrzegają. Są tu szkice na temat Swinarskiego i Grotowskiego, ale też eseje dotyczące nowych poszukiwań – w teatrach (i tu już daje się zauważyć rozluźnienie wyznaczników tematycznych). Za to dla czytelników z zewnątrz bardzo atrakcyjne będą artykuły, które trafiły na koniec książki, jako dodatek do zestawu okołoteatralnych komentarzy. To szkic o papierosach w teatrze – a właściwie o historii palenia i niepalenia – oraz materiał na temat „stylu osobistego” reżyserów – tego, jaki komunikat wysyłają swoimi postawami podczas premier. W założeniach miało to być może dotyczyć sposobu ubierania się, jednak przechodzi na same zachowania – i to z perspektywy odbiorców będzie ciekawe.
„Ślady teatru” to publikacja obszerna i chociaż – co jest prawem tomów pokonferencyjnych czy zbiorówek – składa się z tekstów, których nie da się połączyć w jedną całość, to jednak dla publiczności literackiej rozmiłowanej w historii teatru będzie mieć duże znaczenie. Autorzy zebranych tu tekstów nie próbują przypominać najważniejszych przedstawień, raczej – uchwycić znaczenie kolejnych adaptacji. Stawiają też na tematy, które poszerzają horyzonty i przynoszą nowe spojrzenie na dawne sztuki. Raczej niewiele w nich teatru współczesnego (chociaż między innymi padają odnośniki do „Klątwy” wystawianej w Chorzowie w 2017 roku). Istotne okazuje się zatem wytyczanie przestrzeni interesujących lub niezbadanych – pominiętych z racji marginalnego znaczenia w kontekście odczytywania całych inscenizacji. „Ślady teatru” to publikacja wskazująca możliwe zakresy poszukiwań dla fanów teatru. Automatycznie staje się to również przypisem do wybranych wydarzeń. Udaje się autorom uchwycić nieuchwytność teatru, pokazać piękno w drobiazgach, czar małych spraw. Nie trzeba od razu porywać się na pełne komentarze i odszyfrowywać każdą myśl zamkniętą w przedstawieniu, żeby utrwalić wyjątkowość.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
niedziela, 31 maja 2020
Jon i Tucker Nichols: Szczęka Alfreda
Dwie Siostry, Warszawa 2016.
Przedmioty
Książka inna niż wszystkie, komiczny picture book wspomagający rozwój wyobraźni – to właśnie „Szczęka Alfreda”, pierwsza wspólna publikacja Jona i Tuckera Nicholsów dla dzieci. Ale tak naprawdę nie tylko dla nich. To doskonała propozycja dla wszystkich, którzy kiedykolwiek cierpieli z powodu braku pomysłów i inspiracji. Fabuła jest mało skomplikowana: oto Alfred, który nie potrafi znaleźć swojej sztucznej szczęki, wiesza nawet ogłoszenie na poczcie – ale to nie przynosi efektów. Siostra Mira radzi mężczyźnie, żeby uporządkował swoje rzeczy i posegregował je. Alfred przystępuje do pracy, a ma naprawdę nietuzinkowe pomysły na działania.
„Szczęka Alfreda” już od obwoluty zaskakuje – ogromny plakat odpowiednio poskładany, tak, żeby udawał okładkę, z jednej strony zagracony został rozmaitymi przedmiotami z otoczenia Alfreda. Z drugiej strony przynosi pewną zagadkę. To nie koniec niespodzianek, bo znajdą się tu jeszcze kartki zagięte tak, by po rozłożeniu mnogość dostępnych przedmiotów robiła większe wrażenie. W końcu kluczowy w „Szczęce Alfreda” jest chaos. Sama idea posprzątania otoczenia może byłaby i słuszna (i ucieszyłaby dorosłych – ze względu na pedagogiczny charakter), ale zachowanie bohatera nie kojarzy się z typowymi porządkami. Owszem, osobno segreguje on różne nakrycia głowy, osobno prawdziwe kaczki, ale już wkładanie do jednego pudła wszystkiego, co jest żółte, albo wszystkiego na literę S kłóci się z powszechnymi i pozabajkowymi wyobrażeniami porządków. Na tym polega zestaw dowcipów z tomiku – i nie tylko na tym.
Jon i Tucker Nichols mogą zaproponować odbiorcom prawdziwy rysunkowy bałagan, żeby uświadomić im, jak poważny problem ma Alfred. Tutaj pojawi się całe mnóstwo przedmiotów, wciąż nowych. Każdy – z podpisem (w przypadku jedzenia nawet rymowanym). Ale autorzy starają się w tych zbiorach dość często umieszczać elementy zaskakujące, dziwne, nietypowe albo po prostu zabawne. Najpierw autorzy chcą śmieszyć kryteriami, później – poszczególnymi składnikami zbiorów. Nie chodzi tu o proste oglądanie słoni, a o odkrywanie twórczych rozwiązań (tam, gdzie znajdują się przedmioty zepsute i połamane – połamane są również ich podpisy, gdzie indziej – bohater wrzuca rzeczy, co do których przeznaczenia nie ma żadnego pomysłu).
Zabawa polegająca na śledzeniu, sprawdzaniu i wyszukiwaniu nie kończy się przecież na zamknięciu historii: ostatnia wyklejka to zestaw zadań. Na kolorowych karteczkach wymienione są przedmioty do wskazania w książce albo pytania od bohatera – dotyczące różnych rzeczy z przebogatej kolekcji Alfreda. To znakomity powód, żeby powrócić do opowieści. jest ta publikacja wielką i dowcipną zabawą, angażuje na długo. Styl kreski przypomina ilustracje Butenki, pasuje zatem do śmiechu. Jest tu kolorowo i komiksowo jednocześnie.
Rozwijanie wyobraźni wiąże się właśnie z nagromadzeniem przypadkowych a ciekawych przedmiotów. Tutaj proces robienia porządków nie wiąże się z nudą – to okazja do przejrzenia bogatej kolekcji dziwactw oraz zabawnych opisów (bo zdarzają się peryfrazy w stylu „silnik do kanadyjki” na określenie wiosła). Dorośli, gdy mają na myśli układanie przedmiotów, z pewnością nie zachowują się tak jak Alfred – za to docenią nietuzinkowe poczucie humoru. Jon i Tucker Nichols postawili na absurd pod pozorami zapisywania codzienności – a wyszło im to rewelacyjnie. Chociaż na rynku trwa moda na wyszukiwanki, takich próżno by szukać. „Szczęka Alfreda” to eksplozja pomysłów i propozycja nie tylko dla najmłodszych. Takie książki nie powinny przechodzić bez echa na rynku, w pełni zasługują na rozreklamowanie.
Przedmioty
Książka inna niż wszystkie, komiczny picture book wspomagający rozwój wyobraźni – to właśnie „Szczęka Alfreda”, pierwsza wspólna publikacja Jona i Tuckera Nicholsów dla dzieci. Ale tak naprawdę nie tylko dla nich. To doskonała propozycja dla wszystkich, którzy kiedykolwiek cierpieli z powodu braku pomysłów i inspiracji. Fabuła jest mało skomplikowana: oto Alfred, który nie potrafi znaleźć swojej sztucznej szczęki, wiesza nawet ogłoszenie na poczcie – ale to nie przynosi efektów. Siostra Mira radzi mężczyźnie, żeby uporządkował swoje rzeczy i posegregował je. Alfred przystępuje do pracy, a ma naprawdę nietuzinkowe pomysły na działania.
„Szczęka Alfreda” już od obwoluty zaskakuje – ogromny plakat odpowiednio poskładany, tak, żeby udawał okładkę, z jednej strony zagracony został rozmaitymi przedmiotami z otoczenia Alfreda. Z drugiej strony przynosi pewną zagadkę. To nie koniec niespodzianek, bo znajdą się tu jeszcze kartki zagięte tak, by po rozłożeniu mnogość dostępnych przedmiotów robiła większe wrażenie. W końcu kluczowy w „Szczęce Alfreda” jest chaos. Sama idea posprzątania otoczenia może byłaby i słuszna (i ucieszyłaby dorosłych – ze względu na pedagogiczny charakter), ale zachowanie bohatera nie kojarzy się z typowymi porządkami. Owszem, osobno segreguje on różne nakrycia głowy, osobno prawdziwe kaczki, ale już wkładanie do jednego pudła wszystkiego, co jest żółte, albo wszystkiego na literę S kłóci się z powszechnymi i pozabajkowymi wyobrażeniami porządków. Na tym polega zestaw dowcipów z tomiku – i nie tylko na tym.
Jon i Tucker Nichols mogą zaproponować odbiorcom prawdziwy rysunkowy bałagan, żeby uświadomić im, jak poważny problem ma Alfred. Tutaj pojawi się całe mnóstwo przedmiotów, wciąż nowych. Każdy – z podpisem (w przypadku jedzenia nawet rymowanym). Ale autorzy starają się w tych zbiorach dość często umieszczać elementy zaskakujące, dziwne, nietypowe albo po prostu zabawne. Najpierw autorzy chcą śmieszyć kryteriami, później – poszczególnymi składnikami zbiorów. Nie chodzi tu o proste oglądanie słoni, a o odkrywanie twórczych rozwiązań (tam, gdzie znajdują się przedmioty zepsute i połamane – połamane są również ich podpisy, gdzie indziej – bohater wrzuca rzeczy, co do których przeznaczenia nie ma żadnego pomysłu).
Zabawa polegająca na śledzeniu, sprawdzaniu i wyszukiwaniu nie kończy się przecież na zamknięciu historii: ostatnia wyklejka to zestaw zadań. Na kolorowych karteczkach wymienione są przedmioty do wskazania w książce albo pytania od bohatera – dotyczące różnych rzeczy z przebogatej kolekcji Alfreda. To znakomity powód, żeby powrócić do opowieści. jest ta publikacja wielką i dowcipną zabawą, angażuje na długo. Styl kreski przypomina ilustracje Butenki, pasuje zatem do śmiechu. Jest tu kolorowo i komiksowo jednocześnie.
Rozwijanie wyobraźni wiąże się właśnie z nagromadzeniem przypadkowych a ciekawych przedmiotów. Tutaj proces robienia porządków nie wiąże się z nudą – to okazja do przejrzenia bogatej kolekcji dziwactw oraz zabawnych opisów (bo zdarzają się peryfrazy w stylu „silnik do kanadyjki” na określenie wiosła). Dorośli, gdy mają na myśli układanie przedmiotów, z pewnością nie zachowują się tak jak Alfred – za to docenią nietuzinkowe poczucie humoru. Jon i Tucker Nichols postawili na absurd pod pozorami zapisywania codzienności – a wyszło im to rewelacyjnie. Chociaż na rynku trwa moda na wyszukiwanki, takich próżno by szukać. „Szczęka Alfreda” to eksplozja pomysłów i propozycja nie tylko dla najmłodszych. Takie książki nie powinny przechodzić bez echa na rynku, w pełni zasługują na rozreklamowanie.
sobota, 30 maja 2020
Hanna Jameson: Ostatni
Czarna Owca, Warszawa 2020.
Zniszczenie
Bohater tej powieści, badacz Jon, staje przed największym życiowym wyzwaniem. Z pewnością nie spodziewał się takich komplikacji – gdyby tylko wiedział o nadchodzącej zagładzie świata, być może inaczej potraktowałby bliskich przed wyjazdem na konferencję do Szwajcarii. Teraz jednak za późno na sentymenty. Waszyngton zostaje zniszczony przez ładunki nuklearne, a kolejne państwa lub ugrupowania, które są w posiadaniu takiej broni, odpalają ją, niszcząc świat bez wahania. Jon z pozycji w hotelu może tylko czekać – póki ma dostęp do informacji, śledzić z przerażeniem doniesienia medialne. Ale wiadomości jest coraz mniej, ludzkość już prawie wyginęła. Grupa uczonych pozostająca w hotelu musi zacząć organizować sobie życie na nowo. Trzeba między innymi ustalić reguły postępowania w społeczności – to, co dawniej było oczywiste i nie podlegało dyskusji, teraz zaczyna być w najlepszym razie problematyczne. Komplikacje nasilają się z chwilą, gdy bohater znajduje w zbiorniku wody pitnej ciało zamordowanej dziewczynki. To oznacza, że ktoś z bliskiego otoczenia Jona dopuścił się zbrodni i w dodatku chce zaszkodzić innym. Znalezienie mordercy robi się sprawą priorytetową. Tymczasem uwagę Jona zaprzątają inne tematy. Ktoś zastanawia się nad przedłużeniem gatunku – skoro większa część ludzi wyginęła, przetrwanie może zależeć od tej garstki niekoniecznie pałających do siebie sympatią. I tak w środowisku uczonych codzienność się komplikuje. Zamknięci w niewielkiej przestrzeni i skazani na siebie ludzie na nowo uczą się zasad demokracji. Przekonują się, jak trudno wymierzać sprawiedliwość i walczyć o prawdę, jeśli nie wszystkim na tym zależy. Jon dowiaduje się, że nie każdy chce działać dla dobra wspólnoty i ta wiadomość wiąże się z (niezrozumiałym w sumie) szokiem. A wyzwań pojawia się coraz więcej – przetrwanie apokalipsy to dopiero początek problemów.
Hanna Jameson w dystopijnej opowieści skupia się zwłaszcza na relacjach międzyludzkich. Nie opisuje samej zagłady, dystansuje się od niej i sprawdza, jak reagują ludzie postawieni przed wizją rychłego kresu. Strach i niedowierzanie to katalizatory działań – nie zawsze zgodnych z oczekiwaniami. Gdy nie ma nic do stracenia, puszczają hamulce. Część postaci podąży za instynktem, inne spróbują posługiwać się rozumem – ale nikt nie jest przygotowany na to, co się właśnie dzieje. Co ciekawe, najbardziej przekonująca robi się Jameson wtedy, gdy rzecz dotyczy dzieci i stosunku bohaterów do dzieci. Tu wydarza się bardzo dużo, wszystko po to, żeby podsycać intensywność kontaktów międzyludzkich. Nie ma mowy o uproszczeniach w ramach społeczności – za to samą apokalipsę autorka trochę spycha na margines. Zresztą – nie ma rozmachu w opisach, Hanna Jameson rezygnuje z wielkich scen. Nie tylko z powodu bliskości do kryminału decyduje się na zawężenie akcji do grupy uczonych i do „bezpiecznej” – pozbawionej cech indywidualnych – przestrzeni. Przy takim wyborze nie dziwi już zupełnie nastawienie autorki na dialogi. Jameson celowo przedstawia większość informacji oraz wniosków, na jakie mogliby wpadać czytelnicy – w dyskusjach bohaterów. „Ostatni” to książka dla szerokiego grona odbiorców, ale nie dotyczy wyniszczenia ludzkości, za to w skrócie przedstawia zasady organizowania życia społecznego na nowo. Hanna Jameson przekonuje odbiorców, że nie da się całkowicie zarzucić wypracowanych sposobów funkcjonowania w grupie, nawet w obliczu ostatecznej katastrofy potrzebne są czytelne reguły. Autorka przemyca oceny ludzkich charakterów i jest w stanie nie tylko odmalować pewną wizję przyszłości, ale też wskazać powody kłopotów. Jest „Ostatni” książką katastroficzną, ale jednocześnie może być odbierana jako gorzka satyra na wady społeczeństwa. Autorka nie ma wątpliwości co do dysfunkcyjnych mocy ludzi jako takich.
Zniszczenie
Bohater tej powieści, badacz Jon, staje przed największym życiowym wyzwaniem. Z pewnością nie spodziewał się takich komplikacji – gdyby tylko wiedział o nadchodzącej zagładzie świata, być może inaczej potraktowałby bliskich przed wyjazdem na konferencję do Szwajcarii. Teraz jednak za późno na sentymenty. Waszyngton zostaje zniszczony przez ładunki nuklearne, a kolejne państwa lub ugrupowania, które są w posiadaniu takiej broni, odpalają ją, niszcząc świat bez wahania. Jon z pozycji w hotelu może tylko czekać – póki ma dostęp do informacji, śledzić z przerażeniem doniesienia medialne. Ale wiadomości jest coraz mniej, ludzkość już prawie wyginęła. Grupa uczonych pozostająca w hotelu musi zacząć organizować sobie życie na nowo. Trzeba między innymi ustalić reguły postępowania w społeczności – to, co dawniej było oczywiste i nie podlegało dyskusji, teraz zaczyna być w najlepszym razie problematyczne. Komplikacje nasilają się z chwilą, gdy bohater znajduje w zbiorniku wody pitnej ciało zamordowanej dziewczynki. To oznacza, że ktoś z bliskiego otoczenia Jona dopuścił się zbrodni i w dodatku chce zaszkodzić innym. Znalezienie mordercy robi się sprawą priorytetową. Tymczasem uwagę Jona zaprzątają inne tematy. Ktoś zastanawia się nad przedłużeniem gatunku – skoro większa część ludzi wyginęła, przetrwanie może zależeć od tej garstki niekoniecznie pałających do siebie sympatią. I tak w środowisku uczonych codzienność się komplikuje. Zamknięci w niewielkiej przestrzeni i skazani na siebie ludzie na nowo uczą się zasad demokracji. Przekonują się, jak trudno wymierzać sprawiedliwość i walczyć o prawdę, jeśli nie wszystkim na tym zależy. Jon dowiaduje się, że nie każdy chce działać dla dobra wspólnoty i ta wiadomość wiąże się z (niezrozumiałym w sumie) szokiem. A wyzwań pojawia się coraz więcej – przetrwanie apokalipsy to dopiero początek problemów.
Hanna Jameson w dystopijnej opowieści skupia się zwłaszcza na relacjach międzyludzkich. Nie opisuje samej zagłady, dystansuje się od niej i sprawdza, jak reagują ludzie postawieni przed wizją rychłego kresu. Strach i niedowierzanie to katalizatory działań – nie zawsze zgodnych z oczekiwaniami. Gdy nie ma nic do stracenia, puszczają hamulce. Część postaci podąży za instynktem, inne spróbują posługiwać się rozumem – ale nikt nie jest przygotowany na to, co się właśnie dzieje. Co ciekawe, najbardziej przekonująca robi się Jameson wtedy, gdy rzecz dotyczy dzieci i stosunku bohaterów do dzieci. Tu wydarza się bardzo dużo, wszystko po to, żeby podsycać intensywność kontaktów międzyludzkich. Nie ma mowy o uproszczeniach w ramach społeczności – za to samą apokalipsę autorka trochę spycha na margines. Zresztą – nie ma rozmachu w opisach, Hanna Jameson rezygnuje z wielkich scen. Nie tylko z powodu bliskości do kryminału decyduje się na zawężenie akcji do grupy uczonych i do „bezpiecznej” – pozbawionej cech indywidualnych – przestrzeni. Przy takim wyborze nie dziwi już zupełnie nastawienie autorki na dialogi. Jameson celowo przedstawia większość informacji oraz wniosków, na jakie mogliby wpadać czytelnicy – w dyskusjach bohaterów. „Ostatni” to książka dla szerokiego grona odbiorców, ale nie dotyczy wyniszczenia ludzkości, za to w skrócie przedstawia zasady organizowania życia społecznego na nowo. Hanna Jameson przekonuje odbiorców, że nie da się całkowicie zarzucić wypracowanych sposobów funkcjonowania w grupie, nawet w obliczu ostatecznej katastrofy potrzebne są czytelne reguły. Autorka przemyca oceny ludzkich charakterów i jest w stanie nie tylko odmalować pewną wizję przyszłości, ale też wskazać powody kłopotów. Jest „Ostatni” książką katastroficzną, ale jednocześnie może być odbierana jako gorzka satyra na wady społeczeństwa. Autorka nie ma wątpliwości co do dysfunkcyjnych mocy ludzi jako takich.
Roger HArgreaves: Mała Gwiazdeczka
Egmont, Warszawa 2020.
Marzenie
Różne bohaterki z serii Mała Miss Rogera Hargreavesa mają cechy charakterystyczne, które je definiują i niemal automatycznie wyznaczają kierunek fabuły. Tym razem jest trochę inaczej – tomik „Mała Gwiazdeczka” przedstawia nie cechę a marzenie. Oto bohaterka, która chciałaby być sławna. Nie wie, jak tego dokonać. Można się zastanawiać, czy ta opowieść nie jest wynikiem czasów: nie tak dawno sława stanowiła pochodną talentu. Teraz staje się podstawowym celem. Na szczęście postaci można pomóc – wystarczy, że zwróci się do odpowiedniej osoby. Tutaj Roger Hargreaves bawi się motywami autotematycznymi, sugeruje też odbiorcom, że sława może mieć różne wymiary i niekoniecznie wiązać się z byciem celebrytą. Wprawdzie Gwiazdeczka mogłaby trochę popracować lub zastanowić się nad sobą i odkryć coś, dzięki czemu zasłynie, jednak to droga zbyt skomplikowana jak na rozmiary tomiku, poza tym Roger Hargreaves nie chce maniacko pouczać dzieci, stawia na rozrywkę, a to Mała Gwiazdeczka zapewni.
Odbiorcy mogą tu kibicować bohaterce – zwłaszcza jeśli sami liczą na sławę (co w dobie popularności wyszukujących gwiazdy programów rozrywkowych i tematyki pop w literaturze masowej nie jest niczym dziwnym). Gwiazdeczka przez swoją początkową niedookreśloność, przez brak wyznaczników pozwalających odgadnąć kierunek fabułki, zaintryguje dzieci.
W cyklu Mała Miss Roger Hargreaves umiejętnie łączy proste ilustracje z prostym tekstem – a wszystko razem i tak nabiera nowego znaczenia, bo czynnikiem wyzwalającym zainteresowanie czytelników (lub dzieci, które będą słuchać opowieści czytanej przez rodziców) jest humor. Mała Gwiazdeczka szybko wkradnie się w łaski maluchów, nawet bez wielkiego wysiłku. Gwiazdeczka nie czeka z założonymi rękami na upragniony sukces, działa po swojemu, może też autor nawiązać do tego, z czego już dał się odbiorcom poznać. „Mała Gwiazdeczka” to historyjka, którą Hargreaves pokazuje, że nie trzeba wpadać w schematy, kiedy tworzy się rozbudowaną serię miniaturowych historyjek. Dla tego autora ważne jest również odejście od publikacji modnych. To książeczka odległa od stylu picture booków. Autor wie, że nie wystarczy posługiwać się sprawdzonymi rozwiązaniami, lepiej ciągle szukać i oferować odbiorcom zaskoczenia.
„Mała Gwiazdeczka” to połączenie pomysłowej historyjki i prostych, a przy tym dowcipnych rysunków. Roger Hargreaves ma stałe grono odbiorców, wybiera raczej klasyczne podejście do literatury czwartej. Wie, że nie trzeba bez końca edukować maluchów, inteligentne żarty wystarczają jak powód sięgania po lekturę. Te książeczki czyta się szybko – ale mimo niewielkich rozmiarów można się spodziewać znacznie więcej tekstu niż w wielu tomikach – nie tylko obrazkowych. Autor też bardzo dba o jakość swoich publikacji. Podsuwa dzieciom szereg pomysłów – tak, że mimo wyraźnych wyznaczników serii, przygody małych bohaterek nie mogą się nikomu znudzić. „Mała Gwiazdeczka” przełamuje to, do czego dzieci zdążyły się już przyzwyczaić, a takie rozwiązanie pomaga w ćwiczeniu wyobraźni. Odbiorczynie mogą identyfikować się z wybranymi postaciami w serii, między innymi na tym polega zabawa lekturowa. Hargreaves nie musi szukać wielu przesłań. Wystarczy, że wie, jak opowiadać zachęcająco – i umie do narracji włączyć realne dylematy postaci. Ci bohaterowie nie dokonują może wielkich czynów, ale kiedy pojawiają się na horyzoncie, wiadomo, że będzie wesoło.
Marzenie
Różne bohaterki z serii Mała Miss Rogera Hargreavesa mają cechy charakterystyczne, które je definiują i niemal automatycznie wyznaczają kierunek fabuły. Tym razem jest trochę inaczej – tomik „Mała Gwiazdeczka” przedstawia nie cechę a marzenie. Oto bohaterka, która chciałaby być sławna. Nie wie, jak tego dokonać. Można się zastanawiać, czy ta opowieść nie jest wynikiem czasów: nie tak dawno sława stanowiła pochodną talentu. Teraz staje się podstawowym celem. Na szczęście postaci można pomóc – wystarczy, że zwróci się do odpowiedniej osoby. Tutaj Roger Hargreaves bawi się motywami autotematycznymi, sugeruje też odbiorcom, że sława może mieć różne wymiary i niekoniecznie wiązać się z byciem celebrytą. Wprawdzie Gwiazdeczka mogłaby trochę popracować lub zastanowić się nad sobą i odkryć coś, dzięki czemu zasłynie, jednak to droga zbyt skomplikowana jak na rozmiary tomiku, poza tym Roger Hargreaves nie chce maniacko pouczać dzieci, stawia na rozrywkę, a to Mała Gwiazdeczka zapewni.
Odbiorcy mogą tu kibicować bohaterce – zwłaszcza jeśli sami liczą na sławę (co w dobie popularności wyszukujących gwiazdy programów rozrywkowych i tematyki pop w literaturze masowej nie jest niczym dziwnym). Gwiazdeczka przez swoją początkową niedookreśloność, przez brak wyznaczników pozwalających odgadnąć kierunek fabułki, zaintryguje dzieci.
W cyklu Mała Miss Roger Hargreaves umiejętnie łączy proste ilustracje z prostym tekstem – a wszystko razem i tak nabiera nowego znaczenia, bo czynnikiem wyzwalającym zainteresowanie czytelników (lub dzieci, które będą słuchać opowieści czytanej przez rodziców) jest humor. Mała Gwiazdeczka szybko wkradnie się w łaski maluchów, nawet bez wielkiego wysiłku. Gwiazdeczka nie czeka z założonymi rękami na upragniony sukces, działa po swojemu, może też autor nawiązać do tego, z czego już dał się odbiorcom poznać. „Mała Gwiazdeczka” to historyjka, którą Hargreaves pokazuje, że nie trzeba wpadać w schematy, kiedy tworzy się rozbudowaną serię miniaturowych historyjek. Dla tego autora ważne jest również odejście od publikacji modnych. To książeczka odległa od stylu picture booków. Autor wie, że nie wystarczy posługiwać się sprawdzonymi rozwiązaniami, lepiej ciągle szukać i oferować odbiorcom zaskoczenia.
„Mała Gwiazdeczka” to połączenie pomysłowej historyjki i prostych, a przy tym dowcipnych rysunków. Roger Hargreaves ma stałe grono odbiorców, wybiera raczej klasyczne podejście do literatury czwartej. Wie, że nie trzeba bez końca edukować maluchów, inteligentne żarty wystarczają jak powód sięgania po lekturę. Te książeczki czyta się szybko – ale mimo niewielkich rozmiarów można się spodziewać znacznie więcej tekstu niż w wielu tomikach – nie tylko obrazkowych. Autor też bardzo dba o jakość swoich publikacji. Podsuwa dzieciom szereg pomysłów – tak, że mimo wyraźnych wyznaczników serii, przygody małych bohaterek nie mogą się nikomu znudzić. „Mała Gwiazdeczka” przełamuje to, do czego dzieci zdążyły się już przyzwyczaić, a takie rozwiązanie pomaga w ćwiczeniu wyobraźni. Odbiorczynie mogą identyfikować się z wybranymi postaciami w serii, między innymi na tym polega zabawa lekturowa. Hargreaves nie musi szukać wielu przesłań. Wystarczy, że wie, jak opowiadać zachęcająco – i umie do narracji włączyć realne dylematy postaci. Ci bohaterowie nie dokonują może wielkich czynów, ale kiedy pojawiają się na horyzoncie, wiadomo, że będzie wesoło.
piątek, 29 maja 2020
Siergiej Miedwiediew: Powrót rosyjskiego Lewiatana
Czarne, Wołowiec 2020.
Życie w reżimie
W „Powrocie rosyjskiego Lewiatana” Siergiej Miedwiediew szuka sposobu na to, by zrozumieć Rosję. Wchodzi oczywiście znacznie głębiej niż do świata internetowych memów – wnika w struktury państwa i w mentalność społeczeństwa, żeby przedstawić odbiorcom przepis na tę rzeczywistość. Naturalną koleją rzeczy dostrzega również liczne absurdy i eksponuje je w kolejnych tekstach. Można by powiedzieć, że tom składa się z felietonów wartości reportażowej. Autor sięga po jakiś temat, sugeruje, że wie o nim wiele i jest w stanie nakreślić go wraz z kontekstem, by następnie zbudować harmonijny i rzeczowy, ale bardzo krótki tekst. Miedwiediew nie rezygnuje nawet z dodatków- pobocznych wzmianek dotyczących między innymi specyfiki zachowań internautów. Jest w stanie przekonać do siebie szerokie grono odbiorców i sprawić, by zastanowili się nad prezentowanymi tu treściami. Co ważne, nie jest to wyłącznie książka interwencyjna – może przetrwać na rynku dłużej. Swoje wywody autor nazywa „szkicami ze współczesnej Rosji”. Poświęca tu sporo miejsca na tematy związane z polityką, jednak nie zapomina ani na moment o zwykłych ludziach i ich potrzebach. Bardzo rzadko zdarza się, że Miedwiediew do jakiegoś motywu w różnych tekstach powraca. Rosyjski reżim to podstawowy temat – powód napisania książki a także refren, który nie pozwala zamienić dostrzegalnych nonsensów w pospolitą błazenadę.
Siergiej Miedwiediew nie stroni od mocnych słów. Rosję prezentuje jako państwo zbójeckie i zastanawia się nad źródłami takiego kierunku i nad rządami. Interesuje się konsekwencjami decyzji władzy dla zwykłych ludzi. Z tego też względu dzieli książkę na cztery części, traktując je dość symbolicznie – jako kolejne etapy odbierania wolności obywatelom. W pierwszej kolejności zajmuje się przestrzenią: tu pojawia się chęć zawłaszczania różnych obszarów, sprawa Krymu czy Arktyki. Dalej istotne stają się symbole (w tym wprowadzane przez władzę gesty i „pokazy” mające przekonać do potęgi Rosji). Państwo ingeruje w życie zwykłych ludzi coraz bardziej, chce kontrolować każdą sferę ich egzystencji, ze szczególnym uwzględnieniem doświadczeń seksualnych: nie wolno deklarować homoseksualizmu, nie wolno przeprowadzać zagranicznych adopcji, a to dopiero początek ingerencji. Wreszcie – kontrolowanie historii. Państwo decyduje o zawartości podręczników do historii, narzuca obywatelom święta, tworzy kult dawnych „bohaterów” i próbuje żyć preparowaną świetnością minionych wydarzeń (w najlepszym razie dyskusyjną) – albo ich huraoptymistyczną interpretacją.
I tak Miedwiediew zbiera kolejne dowody na to, jak państwo chce wpływać na obywateli. Poszczególne tematy realizuje w błyskawicznych ale głębokich komentarzach. Wie, jak wzbudzić zainteresowanie czytelników oraz zapewnić sobie ich przychylność – akcentuje przecież losy zwykłych ludzi, tych, o których reżimowi rządzący nigdy nie zamierzają myśleć. Siergiej Miedwiediew uświadamia czytelnikom, co dzieje się w Rosji – ale też wyczula ich na charakterystyczne dla reżimów działania, chce jak najbardziej szerzyć wiadomości na temat tego, jak może być ograniczana wolność. Dzięki temu odbiorcy nauczą się w porę dostrzegać pułapki – i, być może, reagować. W tej książce nie ma czasu na rozwijanie opisów i przez to – a także za sprawą wyczulenia na komizm, którym kieruje się autor – teksty przykuwają uwagę, urzekają precyzją i szybkością stawianych diagnoz. Doskonale przemyślane przesłania to czynnik zachęcający do lektury. Książka jest nie tylko pozycją rozrywkową (chociaż rozrywkę i tak przynosi). Siergiej Miedwiediew pomaga nagłośnić bolączki życia w Rosji.
Życie w reżimie
W „Powrocie rosyjskiego Lewiatana” Siergiej Miedwiediew szuka sposobu na to, by zrozumieć Rosję. Wchodzi oczywiście znacznie głębiej niż do świata internetowych memów – wnika w struktury państwa i w mentalność społeczeństwa, żeby przedstawić odbiorcom przepis na tę rzeczywistość. Naturalną koleją rzeczy dostrzega również liczne absurdy i eksponuje je w kolejnych tekstach. Można by powiedzieć, że tom składa się z felietonów wartości reportażowej. Autor sięga po jakiś temat, sugeruje, że wie o nim wiele i jest w stanie nakreślić go wraz z kontekstem, by następnie zbudować harmonijny i rzeczowy, ale bardzo krótki tekst. Miedwiediew nie rezygnuje nawet z dodatków- pobocznych wzmianek dotyczących między innymi specyfiki zachowań internautów. Jest w stanie przekonać do siebie szerokie grono odbiorców i sprawić, by zastanowili się nad prezentowanymi tu treściami. Co ważne, nie jest to wyłącznie książka interwencyjna – może przetrwać na rynku dłużej. Swoje wywody autor nazywa „szkicami ze współczesnej Rosji”. Poświęca tu sporo miejsca na tematy związane z polityką, jednak nie zapomina ani na moment o zwykłych ludziach i ich potrzebach. Bardzo rzadko zdarza się, że Miedwiediew do jakiegoś motywu w różnych tekstach powraca. Rosyjski reżim to podstawowy temat – powód napisania książki a także refren, który nie pozwala zamienić dostrzegalnych nonsensów w pospolitą błazenadę.
Siergiej Miedwiediew nie stroni od mocnych słów. Rosję prezentuje jako państwo zbójeckie i zastanawia się nad źródłami takiego kierunku i nad rządami. Interesuje się konsekwencjami decyzji władzy dla zwykłych ludzi. Z tego też względu dzieli książkę na cztery części, traktując je dość symbolicznie – jako kolejne etapy odbierania wolności obywatelom. W pierwszej kolejności zajmuje się przestrzenią: tu pojawia się chęć zawłaszczania różnych obszarów, sprawa Krymu czy Arktyki. Dalej istotne stają się symbole (w tym wprowadzane przez władzę gesty i „pokazy” mające przekonać do potęgi Rosji). Państwo ingeruje w życie zwykłych ludzi coraz bardziej, chce kontrolować każdą sferę ich egzystencji, ze szczególnym uwzględnieniem doświadczeń seksualnych: nie wolno deklarować homoseksualizmu, nie wolno przeprowadzać zagranicznych adopcji, a to dopiero początek ingerencji. Wreszcie – kontrolowanie historii. Państwo decyduje o zawartości podręczników do historii, narzuca obywatelom święta, tworzy kult dawnych „bohaterów” i próbuje żyć preparowaną świetnością minionych wydarzeń (w najlepszym razie dyskusyjną) – albo ich huraoptymistyczną interpretacją.
I tak Miedwiediew zbiera kolejne dowody na to, jak państwo chce wpływać na obywateli. Poszczególne tematy realizuje w błyskawicznych ale głębokich komentarzach. Wie, jak wzbudzić zainteresowanie czytelników oraz zapewnić sobie ich przychylność – akcentuje przecież losy zwykłych ludzi, tych, o których reżimowi rządzący nigdy nie zamierzają myśleć. Siergiej Miedwiediew uświadamia czytelnikom, co dzieje się w Rosji – ale też wyczula ich na charakterystyczne dla reżimów działania, chce jak najbardziej szerzyć wiadomości na temat tego, jak może być ograniczana wolność. Dzięki temu odbiorcy nauczą się w porę dostrzegać pułapki – i, być może, reagować. W tej książce nie ma czasu na rozwijanie opisów i przez to – a także za sprawą wyczulenia na komizm, którym kieruje się autor – teksty przykuwają uwagę, urzekają precyzją i szybkością stawianych diagnoz. Doskonale przemyślane przesłania to czynnik zachęcający do lektury. Książka jest nie tylko pozycją rozrywkową (chociaż rozrywkę i tak przynosi). Siergiej Miedwiediew pomaga nagłośnić bolączki życia w Rosji.
Odkrywcy przyrody. Zeszyt z zadaniami i naklejkami
Egmont, Warszawa 2020.
Z lasu
Clover Robin zachęca dzieci do aktywności na świeżym powietrzu oraz do wykorzystywania darów natury przy uprawianiu sztuki. Zaprasza do nauki rozpoznawania gatunków drzew oraz do sprawdzania ciekawostek o ptakach i owadach. Autor wprowadza drobne informacje na temat różnych mieszkańców lasu, czasami zresztą wystarczy wskazać ich na rysunkach, żeby zapamiętać, kto prowadzi nocny tryb życia. Tomik „Odkrywcy przyrody” w żaden sposób nie porządkuje wiadomości- to rozrywka dla małych odbiorców, i to rozrywka w różnych płaszczyznach.
„Odkrywcy przyrody. Zeszyt z zadaniami i naklejkami” to źródło propozycji kreatywnych zabaw. Przewodnikami po świecie przyrody są cztery zwierzęta: Jeż Julek, Królik Karol, Kos Kostek i Lis Leszek. Oni też firmują sobą kolejne zadania: przy prawidłowo wykonanym trzeba będzie przykleić naklejkę z wizerunkiem wybranego bohatera. Poza jednoakapitowymi tłumaczeniami towarzyszącymi rysunkom i wyszukiwankom, Robin postanawia nakłonić dzieci do rozwiązywania klasycznych zadań. Między innymi sięga po typowe łamigłówki: jest tu labirynt, łączenie kropek, kolorowanka czy dopasowywanie zwierząt w pary. Do tego autor proponuje zadania poza książeczką – jak przygotowywanie „ciastek” ze słoniny i ziaren. Uczy też, jak zrobić sobie koronę z liści. Następną grupą zadań w „Odbiorcach przyrody” są różnego rodzaju prace plastyczne. Kolaże z liści, rysunki z szyszek, patyków i gałązek – to sposób na poszerzanie wyobraźni oraz na popisy ekspresji. Dla dzieci korzyść będzie większa niż tylko ukierunkowanie talentów plastycznych – trzeba przecież iść na spacer, żeby zebrać potrzebne przedmioty. Clover Robin podpowiada również, jak komiksowo rysować bohaterów – a czasami wymaga, żeby udzielić rysunkowej odpowiedzi na jakieś pytanie. „Odkrywcy przyrody” to zatem publikacja wymagająca kreatywności – tu można się twórczo wyżyć, ale również zwrócić większą uwagę na florę w najbliższym otoczeniu.
Oczywiście osobną sprawą są naklejki, kilka stron z drobnymi naklejkami oznacza, że zabawa będzie bardzo przedłużona. Część obrazków w tomiku trzeba uzupełnić określonymi motywami, zawsze też – wybrać konkretnego bohatera do zadania mu przypisanego. Ale poza tym zostanie jeszcze mnóstwo dodatków, które da się wykorzystać choćby do wypełniania własnych przyrodniczych ilustracji – albo do ozdabiania wszystkiego w zasięgu ręki. Wszystkie działania malucha zebrane w tej publikacji kończą się uzyskaniem dyplomu. „Odkrywcy przyrody” nie bawią się przecież dla idei – a dla nagrody. Clover Robin zajmuje się tu przygotowaniem ilustracji, prowadzi zatem małych odbiorców przez tomik. Liczy się umiejętność nawiązania kontaktu, przekonania maluchów do pracy. „Odkrywcy przyrody” uruchamiają twórcze zdolności, a także ciekawość najbliższego otoczenia. Dzięki temu, że dzieci nie są tu zmuszane do poznawania wielu detali dotyczących lasów – do części wiadomości muszą dojść same, a część przyswoi się sama podczas wypełniania poleceń – książka bardziej cieszy. Ekologiczna opowiastka to sposób na przekonanie najmłodszego pokolenia do tego, że trzeba dbać o otoczenie. Zadania i naklejki dobrane są tak, żeby nie było mowy o nudzie – za każdym razem zmieniają się cele i sposoby dotarcia do rozwiązania, za każdym też razem dzieci poza wiedzą mają też sporo zabawy. To propozycja w starym stylu – ale dostosowana do aktualnych mód na rynku i wzbogacona o to, co na pewno skusi najmłodszych.
Z lasu
Clover Robin zachęca dzieci do aktywności na świeżym powietrzu oraz do wykorzystywania darów natury przy uprawianiu sztuki. Zaprasza do nauki rozpoznawania gatunków drzew oraz do sprawdzania ciekawostek o ptakach i owadach. Autor wprowadza drobne informacje na temat różnych mieszkańców lasu, czasami zresztą wystarczy wskazać ich na rysunkach, żeby zapamiętać, kto prowadzi nocny tryb życia. Tomik „Odkrywcy przyrody” w żaden sposób nie porządkuje wiadomości- to rozrywka dla małych odbiorców, i to rozrywka w różnych płaszczyznach.
„Odkrywcy przyrody. Zeszyt z zadaniami i naklejkami” to źródło propozycji kreatywnych zabaw. Przewodnikami po świecie przyrody są cztery zwierzęta: Jeż Julek, Królik Karol, Kos Kostek i Lis Leszek. Oni też firmują sobą kolejne zadania: przy prawidłowo wykonanym trzeba będzie przykleić naklejkę z wizerunkiem wybranego bohatera. Poza jednoakapitowymi tłumaczeniami towarzyszącymi rysunkom i wyszukiwankom, Robin postanawia nakłonić dzieci do rozwiązywania klasycznych zadań. Między innymi sięga po typowe łamigłówki: jest tu labirynt, łączenie kropek, kolorowanka czy dopasowywanie zwierząt w pary. Do tego autor proponuje zadania poza książeczką – jak przygotowywanie „ciastek” ze słoniny i ziaren. Uczy też, jak zrobić sobie koronę z liści. Następną grupą zadań w „Odbiorcach przyrody” są różnego rodzaju prace plastyczne. Kolaże z liści, rysunki z szyszek, patyków i gałązek – to sposób na poszerzanie wyobraźni oraz na popisy ekspresji. Dla dzieci korzyść będzie większa niż tylko ukierunkowanie talentów plastycznych – trzeba przecież iść na spacer, żeby zebrać potrzebne przedmioty. Clover Robin podpowiada również, jak komiksowo rysować bohaterów – a czasami wymaga, żeby udzielić rysunkowej odpowiedzi na jakieś pytanie. „Odkrywcy przyrody” to zatem publikacja wymagająca kreatywności – tu można się twórczo wyżyć, ale również zwrócić większą uwagę na florę w najbliższym otoczeniu.
Oczywiście osobną sprawą są naklejki, kilka stron z drobnymi naklejkami oznacza, że zabawa będzie bardzo przedłużona. Część obrazków w tomiku trzeba uzupełnić określonymi motywami, zawsze też – wybrać konkretnego bohatera do zadania mu przypisanego. Ale poza tym zostanie jeszcze mnóstwo dodatków, które da się wykorzystać choćby do wypełniania własnych przyrodniczych ilustracji – albo do ozdabiania wszystkiego w zasięgu ręki. Wszystkie działania malucha zebrane w tej publikacji kończą się uzyskaniem dyplomu. „Odkrywcy przyrody” nie bawią się przecież dla idei – a dla nagrody. Clover Robin zajmuje się tu przygotowaniem ilustracji, prowadzi zatem małych odbiorców przez tomik. Liczy się umiejętność nawiązania kontaktu, przekonania maluchów do pracy. „Odkrywcy przyrody” uruchamiają twórcze zdolności, a także ciekawość najbliższego otoczenia. Dzięki temu, że dzieci nie są tu zmuszane do poznawania wielu detali dotyczących lasów – do części wiadomości muszą dojść same, a część przyswoi się sama podczas wypełniania poleceń – książka bardziej cieszy. Ekologiczna opowiastka to sposób na przekonanie najmłodszego pokolenia do tego, że trzeba dbać o otoczenie. Zadania i naklejki dobrane są tak, żeby nie było mowy o nudzie – za każdym razem zmieniają się cele i sposoby dotarcia do rozwiązania, za każdym też razem dzieci poza wiedzą mają też sporo zabawy. To propozycja w starym stylu – ale dostosowana do aktualnych mód na rynku i wzbogacona o to, co na pewno skusi najmłodszych.
czwartek, 28 maja 2020
Wiktor Osiatyński: Ludzkie sprawy
Agora, Warszawa 2020.
Egzystencjalne refleksje
Tom „Ludzkie sprawy” jest książką, która może upamiętnić Wiktora Osiatyńskiego, to przedłużenie jego obecności dla ludzi, którzy go znali i cenili. Ale w szerszym odbiorze będzie to również lekcja prowadzenia głębokich intelektualnych rozmów. Na książkę składa się dwanaście wywiadów, które Wiktor Osiatyński przeprowadzał z badaczami, uczonymi czy twórcami – a także dwie rozmowy, w których to Dorota Wodecka przepytuje Osiatyńskiego, trochę przygotowując się do wywiadu-rzeki. Z perspektywy czytelników nie będzie jednak chodziło o rejestr głośnych nazwisk, chociaż pojawi się i Eustachy Rylski, i Paulina Młynarska, i Justyna Kopińska, i Jacek Santorski (ostatnią rozmowę przeprowadza Wiktor Osiatyński ze swoją żoną, a pretekstem jest wydanie przez nią książki). Autor odwołuje się tu do spraw dotyczących życia i śmierci, obecności człowieka wśród innych, starości i chorób. Pyta o dobroć i o podziały w społeczeństwie, o potrzeby – albo o pracę rozmówców, o ich odkrycia i wydane książki, codzienne zajęcia, zainteresowania i obserwacje. Rozmowy zgromadzone w tej książce są dość krótkie, ale bardzo nasycone. Wynika to z perfekcyjnego przygotowania autora do wywiadów. Osiatyński bez trudu porusza się w przestrzeni pojęć i zagadnień opisywanych przez jego interlokutorów. Ma swoje zdanie na temat przytaczanych tez, odwołuje się do kolejnych tytułów jakby mimochodem, sprawia wrażenie, jakby nie interesował się niczym innym – to czytelnik wprost wymarzony, a na pewno – wymarzony rozmówca. Wprawdzie zdarza się, że przegaduje swoich gości, zwłaszcza tych mniej wylewnych – ale zawsze ma to na celu dokładniejszą prezentację tego, co głosili w swoich książkach. Dzięki takiej postawie autor może również przekonać odbiorców do wypracowania własnych poglądów i przemyślenia tego, co zawarte w dialogach z tomu. Pojawia się tu szereg bardzo ważnych kwestii dotyczących ludzkiego życia, przemijania, chorób wyniszczających dojrzały organizm, hospicjów i opieki paliatywnej – ale po drodze wynika z tych tematów znacznie więcej. Nawet jeśli jakieś zagadnienie jest tylko zasygnalizowane w jednym komplecie pytanie-odpowiedź – wpłynie na czytelników. Tę książkę czyta się powoli, bo każdą wiadomość trzeba sobie przepracować, przemyśleć postawy rozmówców i połączyć z własnym światopoglądem. Wiktor Osiatyński bardzo starannie prowadzi te wywiady. Unika konwencjonalnych rozwiązań, orientuje się w biografiach interlokutorów i sprawia, że każdy chce przy nim pogłębiać prezentowane treści. To rozmowy intelektualne, bogate w ciekawostki, a przy tym też różnorodne. Zostały wybrane tak, żeby pokazać bogactwo tematów oraz obszarów refleksji. Wiktor Osiatyński staje się tu przewodnikiem dla odbiorców, wyznacza drogi samodoskonalenia i egzystencjalnych rozważań. „Ludzkie sprawy” to nie zwyczajny zbiór wywiadów. Na koniec tomu dołożone zostały jeszcze rozmowy, w których to Osiatyński był „odpytywany” przez Dorotę Wodecką. To przypomnienie o chorobie, która uniemożliwiła realizację ostatnich planów.
Co ciekawe, Wiktor Osiatyński bardzo dużo szczegółów z własnego życiorysu przedstawia czytelnikom i nie korzysta z możliwości wybielenia się czy prezentowania w lepszym świetle. Otwarcie przyznaje się do popełnianych błędów, licząc na to, że jego życiowe nauczki przydadzą się innym jako przestroga. „Ludzkie sprawy” to publikacja będąca pożegnaniem autora: Ewa Woydyłło-Osiatyńska odpowiednio nastraja do lektury w krótkim wstępie – sprawiając, że tom staje się jeszcze bardziej osobisty i porusza odbiorców.
Egzystencjalne refleksje
Tom „Ludzkie sprawy” jest książką, która może upamiętnić Wiktora Osiatyńskiego, to przedłużenie jego obecności dla ludzi, którzy go znali i cenili. Ale w szerszym odbiorze będzie to również lekcja prowadzenia głębokich intelektualnych rozmów. Na książkę składa się dwanaście wywiadów, które Wiktor Osiatyński przeprowadzał z badaczami, uczonymi czy twórcami – a także dwie rozmowy, w których to Dorota Wodecka przepytuje Osiatyńskiego, trochę przygotowując się do wywiadu-rzeki. Z perspektywy czytelników nie będzie jednak chodziło o rejestr głośnych nazwisk, chociaż pojawi się i Eustachy Rylski, i Paulina Młynarska, i Justyna Kopińska, i Jacek Santorski (ostatnią rozmowę przeprowadza Wiktor Osiatyński ze swoją żoną, a pretekstem jest wydanie przez nią książki). Autor odwołuje się tu do spraw dotyczących życia i śmierci, obecności człowieka wśród innych, starości i chorób. Pyta o dobroć i o podziały w społeczeństwie, o potrzeby – albo o pracę rozmówców, o ich odkrycia i wydane książki, codzienne zajęcia, zainteresowania i obserwacje. Rozmowy zgromadzone w tej książce są dość krótkie, ale bardzo nasycone. Wynika to z perfekcyjnego przygotowania autora do wywiadów. Osiatyński bez trudu porusza się w przestrzeni pojęć i zagadnień opisywanych przez jego interlokutorów. Ma swoje zdanie na temat przytaczanych tez, odwołuje się do kolejnych tytułów jakby mimochodem, sprawia wrażenie, jakby nie interesował się niczym innym – to czytelnik wprost wymarzony, a na pewno – wymarzony rozmówca. Wprawdzie zdarza się, że przegaduje swoich gości, zwłaszcza tych mniej wylewnych – ale zawsze ma to na celu dokładniejszą prezentację tego, co głosili w swoich książkach. Dzięki takiej postawie autor może również przekonać odbiorców do wypracowania własnych poglądów i przemyślenia tego, co zawarte w dialogach z tomu. Pojawia się tu szereg bardzo ważnych kwestii dotyczących ludzkiego życia, przemijania, chorób wyniszczających dojrzały organizm, hospicjów i opieki paliatywnej – ale po drodze wynika z tych tematów znacznie więcej. Nawet jeśli jakieś zagadnienie jest tylko zasygnalizowane w jednym komplecie pytanie-odpowiedź – wpłynie na czytelników. Tę książkę czyta się powoli, bo każdą wiadomość trzeba sobie przepracować, przemyśleć postawy rozmówców i połączyć z własnym światopoglądem. Wiktor Osiatyński bardzo starannie prowadzi te wywiady. Unika konwencjonalnych rozwiązań, orientuje się w biografiach interlokutorów i sprawia, że każdy chce przy nim pogłębiać prezentowane treści. To rozmowy intelektualne, bogate w ciekawostki, a przy tym też różnorodne. Zostały wybrane tak, żeby pokazać bogactwo tematów oraz obszarów refleksji. Wiktor Osiatyński staje się tu przewodnikiem dla odbiorców, wyznacza drogi samodoskonalenia i egzystencjalnych rozważań. „Ludzkie sprawy” to nie zwyczajny zbiór wywiadów. Na koniec tomu dołożone zostały jeszcze rozmowy, w których to Osiatyński był „odpytywany” przez Dorotę Wodecką. To przypomnienie o chorobie, która uniemożliwiła realizację ostatnich planów.
Co ciekawe, Wiktor Osiatyński bardzo dużo szczegółów z własnego życiorysu przedstawia czytelnikom i nie korzysta z możliwości wybielenia się czy prezentowania w lepszym świetle. Otwarcie przyznaje się do popełnianych błędów, licząc na to, że jego życiowe nauczki przydadzą się innym jako przestroga. „Ludzkie sprawy” to publikacja będąca pożegnaniem autora: Ewa Woydyłło-Osiatyńska odpowiednio nastraja do lektury w krótkim wstępie – sprawiając, że tom staje się jeszcze bardziej osobisty i porusza odbiorców.
Wojciech Widłak: Wesoły Ryjek i jesień
Media Rodzina, Poznań 2018.
Kolory codzienności
Wesoły Ryjek to bohater, który już samym imieniem budzi radość. Pojawienie się tej postaci na rynku wydawniczym było wielkim wstrząsem w literaturze czwartej, wiadomo było, że na jednym zbiorku opowiadań się nie skończy. Wojciech Widłak tworzy kolejne tomiki rozbawiające najmłodszych. Za każdym razem bohater miło się wita i przedstawia – na koniec mówi, czego akurat się nauczył – ze zwykłych codziennych wydarzeń. Jesień dla Wesołego Ryjka to czas oglądania kolorowych liści, wychodzenia na spacer w pelerynie przeciwdeszczowej (żółwiowi przytulance wystarczy wtedy foliowy worek, który jest i peleryną, i kaloszami jednocześnie). Jesień to też znakomita pora na pieczenie szarlotki, na którą Wesoły Ryjek nie może się doczekać. Da się też wyjść na grzyby do lasu. Ale Wojciech Widłak nie poprzestaje na komentarzach dotyczących pory roku. Wesoły Ryjek przekonuje się, dlaczego nie trzeba bać się ciemności – ale też jak trudno posprzątać, kiedy konsekwentnie i przez dłuższy czas nie odkładało się niczego na miejsce.
Wojciech Widłak pisze opowiadania bardzo wesołe, rozbawi nie tylko małych odbiorców, ale też ich rodziców, którzy będą czytać pociechom. Krótkie historyjki urzekają naiwnym postrzeganiem zwyczajności. Mały bohater zawsze ze zdziwieniem właściwym kilkulatkom obserwuje otoczenie i na swój sposób je komentuje. Widłak może dzięki temu operować ironią i budować wielopłaszczyznowe humorystyczne obrazki. Krzepiące i czasem pouczające, a zawsze rozrywkowe. W przygodach Wesołego Ryjka kryje się dużo prawdy – a przecież prosiaczek jest postacią bajkową i funkcjonuje nie jako reprezentant odbiorców, a jako bohater z krainy wyobraźni. Wojciech Widłak nie tworzy Ryjkowi towarzyszy zabaw: żółw przytulanka jest zwyczajną maskotką, rówieśników w otoczeniu Ryjek nie ma. Pozostają tylko członkowie rodziny – przeważnie mama i tata. o oni objaśniają Ryjkowi świat i cierpliwie przedstawiają atrakcje wokół. To oni także odpowiadają na niezliczone pytania, bo Ryjek stale wymyśla sobie tematy, które warto zgłębić. Ale Wojciech Widłak nie wchodzi w edukowanie małych czytelników, przynajmniej nie w zakresie, który pojawia się w licznych modnych dzisiaj publikacjach. Jeśli Wesoły Ryjek czegoś się dowiaduje – to absolutnych podstaw, które niekoniecznie mają znaczenie dla czytelników doceniających humor tych opowiadań. Wojciech Widłak stawia na kreację bohatera a nie na przygodowość. Skupia się na tym, co Ryjek – i jego odbiorcy – może przeżyć w najbliższym otoczeniu. Rozrywka w czystej postaci – oto, czego można się spodziewać po kolejnym tomiku przygód Wesołego Ryjka. Co ważne, Wojciech Widłak trzyma się cały czas wyjściowych założeń cyklu, a mimo to udaje mu się uniknąć rutyny i wrażenia braku kreatywności. Co więcej – autor sam świetnie się czuje w domu u Wesołego Ryjka – a to automatycznie będzie się przekładało na zabawę czytelników.
Nie do pominięcia są oczywiście w przygodach Wesołego Ryjka rysunki. Agnieszka Żelewska współtworzy sukces tej serii. W jej ujęciu prosiaczek ma zabawną minę, jest prosty do narysowania, zwykle zadowolony. W „jesiennej” części przygód Ryjka musi być bardzo kolorowo. Żelewska proponuje i pełnostronicowe scenki z codzienności bohatera, i drobne obrazki ubarwiające opowieści. Ważne jest również to, że ilustracje znakomicie współgrają z tekstem, pasują do niego w humorze, wyobraźni oraz stylu. W ten sposób „Wesoły Ryjek i jesień” zapisuje się na stałe w pamięci czytelników.
Kolory codzienności
Wesoły Ryjek to bohater, który już samym imieniem budzi radość. Pojawienie się tej postaci na rynku wydawniczym było wielkim wstrząsem w literaturze czwartej, wiadomo było, że na jednym zbiorku opowiadań się nie skończy. Wojciech Widłak tworzy kolejne tomiki rozbawiające najmłodszych. Za każdym razem bohater miło się wita i przedstawia – na koniec mówi, czego akurat się nauczył – ze zwykłych codziennych wydarzeń. Jesień dla Wesołego Ryjka to czas oglądania kolorowych liści, wychodzenia na spacer w pelerynie przeciwdeszczowej (żółwiowi przytulance wystarczy wtedy foliowy worek, który jest i peleryną, i kaloszami jednocześnie). Jesień to też znakomita pora na pieczenie szarlotki, na którą Wesoły Ryjek nie może się doczekać. Da się też wyjść na grzyby do lasu. Ale Wojciech Widłak nie poprzestaje na komentarzach dotyczących pory roku. Wesoły Ryjek przekonuje się, dlaczego nie trzeba bać się ciemności – ale też jak trudno posprzątać, kiedy konsekwentnie i przez dłuższy czas nie odkładało się niczego na miejsce.
Wojciech Widłak pisze opowiadania bardzo wesołe, rozbawi nie tylko małych odbiorców, ale też ich rodziców, którzy będą czytać pociechom. Krótkie historyjki urzekają naiwnym postrzeganiem zwyczajności. Mały bohater zawsze ze zdziwieniem właściwym kilkulatkom obserwuje otoczenie i na swój sposób je komentuje. Widłak może dzięki temu operować ironią i budować wielopłaszczyznowe humorystyczne obrazki. Krzepiące i czasem pouczające, a zawsze rozrywkowe. W przygodach Wesołego Ryjka kryje się dużo prawdy – a przecież prosiaczek jest postacią bajkową i funkcjonuje nie jako reprezentant odbiorców, a jako bohater z krainy wyobraźni. Wojciech Widłak nie tworzy Ryjkowi towarzyszy zabaw: żółw przytulanka jest zwyczajną maskotką, rówieśników w otoczeniu Ryjek nie ma. Pozostają tylko członkowie rodziny – przeważnie mama i tata. o oni objaśniają Ryjkowi świat i cierpliwie przedstawiają atrakcje wokół. To oni także odpowiadają na niezliczone pytania, bo Ryjek stale wymyśla sobie tematy, które warto zgłębić. Ale Wojciech Widłak nie wchodzi w edukowanie małych czytelników, przynajmniej nie w zakresie, który pojawia się w licznych modnych dzisiaj publikacjach. Jeśli Wesoły Ryjek czegoś się dowiaduje – to absolutnych podstaw, które niekoniecznie mają znaczenie dla czytelników doceniających humor tych opowiadań. Wojciech Widłak stawia na kreację bohatera a nie na przygodowość. Skupia się na tym, co Ryjek – i jego odbiorcy – może przeżyć w najbliższym otoczeniu. Rozrywka w czystej postaci – oto, czego można się spodziewać po kolejnym tomiku przygód Wesołego Ryjka. Co ważne, Wojciech Widłak trzyma się cały czas wyjściowych założeń cyklu, a mimo to udaje mu się uniknąć rutyny i wrażenia braku kreatywności. Co więcej – autor sam świetnie się czuje w domu u Wesołego Ryjka – a to automatycznie będzie się przekładało na zabawę czytelników.
Nie do pominięcia są oczywiście w przygodach Wesołego Ryjka rysunki. Agnieszka Żelewska współtworzy sukces tej serii. W jej ujęciu prosiaczek ma zabawną minę, jest prosty do narysowania, zwykle zadowolony. W „jesiennej” części przygód Ryjka musi być bardzo kolorowo. Żelewska proponuje i pełnostronicowe scenki z codzienności bohatera, i drobne obrazki ubarwiające opowieści. Ważne jest również to, że ilustracje znakomicie współgrają z tekstem, pasują do niego w humorze, wyobraźni oraz stylu. W ten sposób „Wesoły Ryjek i jesień” zapisuje się na stałe w pamięci czytelników.
środa, 27 maja 2020
Sarah J. Maas: Dom Ziemi i Krwi. Część I. Księżycowe miasto
Foksal, Warszawa 2020.
Bez zasad
„Księżycowe miasto”, powieść Sarah J. Maas – pierwsza z cyklu Dom Ziemi i Krwi – to wykorzystanie standardowej fabuły kryminału-thrillera w otoczce fantastyki. Takie zestawienie nie robi wrażenia, zbyt wyraźnie widać w nim ślady zapożyczeń i brak wyrazistego pomysłu na fabułę inną niż to, co znane i realizowane w różnych gatunkach. Autorka powołuje do istnienia Bryce, pół-człowieka, i jej przyjaciółkę, wilczycę Danikę. Danika zresztą w pewnym momencie zginie – rozszarpana w tajemniczych okolicznościach, razem z innymi przedstawicielami niezwykłych gatunków. Wiąże się to z koniecznością prowadzenia poważnego śledztwa, a ponieważ Bryce ma sporo powodów do zaangażowania się w sprawę, to za nią będą podążać czytelnicy. Sarah J. Maas powoli odsłania przed odbiorcami to, czego nie mogli się wcześniej dowiedzieć ani domyślić. Na tej zresztą zasadzie konstruuje całą historię, co jest raczej nieprzekonującym zabiegiem. Dla Maas punktem odniesienia stają się rozwiązania z pikantnych seriali oraz chick litów i romansów. Erotykę (czy też mówienie o niej, bez większego wkraczania w intymną sferę postaci) zestawia autorka z wizją potężnego zagrożenia rodem z thrillera czy horroru. Im brutalniej tym lepiej – a to zawsze męczy. Sarah J. Maas nie pozwala bowiem nawet zaangażować się w rzeczywistość bohaterki. Nie przejmuje się tłumaczeniem, jak funkcjonują obok siebie przedstawiciele różnych gatunków, tak samo jak pomija komentowanie zasad świata, który wymyśla. Żmudne odtwarzanie z udostępnianych czasem fragmentów jest niepotrzebnym wysiłkiem – zwłaszcza że nie można mówić o nagrodzie lekturowej, bo Sarah J. Maas nie odpuszcza żadnych konwencji. Wykorzystuje standardowe ścieżki i nawet największa dawka magii nie sprawi, że ta książka stanie się ciekawsza. Byłoby zapewne inaczej, gdyby funkcjonowały tu jakieś odnośniki do rzeczywistości – poza koleinami fabularnymi – albo gdyby świat Bryce był bardziej przekonujący, a nie składał się wyłącznie ze zlepków skojarzeń z różnych gatunków. Wychwalana powszechnie autorka na rynku pop nie ma zbyt wiele do powiedzenia, „Księżycowe miasto” nie dość, że jest bardzo konwencjonalne, to jeszcze nie imponuje w konstrukcji ani w samej narracji. Maas sięga po sprawdzone chwyty, od czasu do czasu przypomina o pożądaniu, kiedy indziej – o instynktach nie do pohamowania. Bohaterowie może i orientują się w zasadach tego świata, ale odbiorcy na starcie wiedzą o nim zdecydowanie za mało, żeby pojąć rangę konfliktów. To oznacza, że pozostaną na zewnątrz, nie przejmują się rozterkami Bryce, nawet jeżeli autorka odwoła się między innymi do wielkich namiętności.
Sarah J. Maas wykorzystuje dość powszechne podejście, które pomaga produkować opowieści, ale nie daje szansy odbiorcom na cieszenie się literaturą. „Księżycowe miasto” pokazuje rozmaite wady pospiesznego budowania relacji. Trzeba albo bardzo kochać fantastykę pop (czyli nie opowieści prowadzone z narracyjnym rozmachem, ale te upraszczane do granic możliwości i sprowadzane do przerzucania się intensywnymi komentarzami przez bohaterów), albo zwyczajnie nie znać klasyki i nie wiedzieć, jak bardzo wciągające mogą być przestrzenie powoływane do istnienia przez twórców. „Księżycowe miasto” to powieść pozornie rozbudowana – nie będzie jednak dostarczać lekturowej przyjemności czytelnikom w takim stopniu, w jakim by mogła. To narracja nastawiona na bieg wydarzeń według reguł niedokładnie przedstawionych czytelnikom. Warto pamiętać, że coś, co jest oczywiste dla autora i dla jego postaci, powinno być dostępne również czytelnikom – i to jak najszybciej.
Bez zasad
„Księżycowe miasto”, powieść Sarah J. Maas – pierwsza z cyklu Dom Ziemi i Krwi – to wykorzystanie standardowej fabuły kryminału-thrillera w otoczce fantastyki. Takie zestawienie nie robi wrażenia, zbyt wyraźnie widać w nim ślady zapożyczeń i brak wyrazistego pomysłu na fabułę inną niż to, co znane i realizowane w różnych gatunkach. Autorka powołuje do istnienia Bryce, pół-człowieka, i jej przyjaciółkę, wilczycę Danikę. Danika zresztą w pewnym momencie zginie – rozszarpana w tajemniczych okolicznościach, razem z innymi przedstawicielami niezwykłych gatunków. Wiąże się to z koniecznością prowadzenia poważnego śledztwa, a ponieważ Bryce ma sporo powodów do zaangażowania się w sprawę, to za nią będą podążać czytelnicy. Sarah J. Maas powoli odsłania przed odbiorcami to, czego nie mogli się wcześniej dowiedzieć ani domyślić. Na tej zresztą zasadzie konstruuje całą historię, co jest raczej nieprzekonującym zabiegiem. Dla Maas punktem odniesienia stają się rozwiązania z pikantnych seriali oraz chick litów i romansów. Erotykę (czy też mówienie o niej, bez większego wkraczania w intymną sferę postaci) zestawia autorka z wizją potężnego zagrożenia rodem z thrillera czy horroru. Im brutalniej tym lepiej – a to zawsze męczy. Sarah J. Maas nie pozwala bowiem nawet zaangażować się w rzeczywistość bohaterki. Nie przejmuje się tłumaczeniem, jak funkcjonują obok siebie przedstawiciele różnych gatunków, tak samo jak pomija komentowanie zasad świata, który wymyśla. Żmudne odtwarzanie z udostępnianych czasem fragmentów jest niepotrzebnym wysiłkiem – zwłaszcza że nie można mówić o nagrodzie lekturowej, bo Sarah J. Maas nie odpuszcza żadnych konwencji. Wykorzystuje standardowe ścieżki i nawet największa dawka magii nie sprawi, że ta książka stanie się ciekawsza. Byłoby zapewne inaczej, gdyby funkcjonowały tu jakieś odnośniki do rzeczywistości – poza koleinami fabularnymi – albo gdyby świat Bryce był bardziej przekonujący, a nie składał się wyłącznie ze zlepków skojarzeń z różnych gatunków. Wychwalana powszechnie autorka na rynku pop nie ma zbyt wiele do powiedzenia, „Księżycowe miasto” nie dość, że jest bardzo konwencjonalne, to jeszcze nie imponuje w konstrukcji ani w samej narracji. Maas sięga po sprawdzone chwyty, od czasu do czasu przypomina o pożądaniu, kiedy indziej – o instynktach nie do pohamowania. Bohaterowie może i orientują się w zasadach tego świata, ale odbiorcy na starcie wiedzą o nim zdecydowanie za mało, żeby pojąć rangę konfliktów. To oznacza, że pozostaną na zewnątrz, nie przejmują się rozterkami Bryce, nawet jeżeli autorka odwoła się między innymi do wielkich namiętności.
Sarah J. Maas wykorzystuje dość powszechne podejście, które pomaga produkować opowieści, ale nie daje szansy odbiorcom na cieszenie się literaturą. „Księżycowe miasto” pokazuje rozmaite wady pospiesznego budowania relacji. Trzeba albo bardzo kochać fantastykę pop (czyli nie opowieści prowadzone z narracyjnym rozmachem, ale te upraszczane do granic możliwości i sprowadzane do przerzucania się intensywnymi komentarzami przez bohaterów), albo zwyczajnie nie znać klasyki i nie wiedzieć, jak bardzo wciągające mogą być przestrzenie powoływane do istnienia przez twórców. „Księżycowe miasto” to powieść pozornie rozbudowana – nie będzie jednak dostarczać lekturowej przyjemności czytelnikom w takim stopniu, w jakim by mogła. To narracja nastawiona na bieg wydarzeń według reguł niedokładnie przedstawionych czytelnikom. Warto pamiętać, że coś, co jest oczywiste dla autora i dla jego postaci, powinno być dostępne również czytelnikom – i to jak najszybciej.
Brandon Mull: Smocza Straż. Pan Widmowej Wyspy
Wilga, Warszawa 2020.
Przemiany
Trochę ze starego dobrego Brandona Mulla w trzeciej części cyklu Smocza Straż zostało, mimo że autor upraszcza sobie zadanie i – niestety – idzie w stronę płaskich historyjek pop. Jednocześnie ma pomysły, którymi przyciąga do lektury i nie dopracowuje fabuły, która przypomina miejscami zręcznościową grę komputerową bez rozmachu. „Pan Widmowej Wyspy” to zatem książka kontrastów – niekoniecznie pożądanych.
Doskonale dzieciom znani bohaterowie, Seth i Kendra, teraz działają osobno. Mało tego – ich dotychczasowe plany uległy gwałtownym zmianom. Seth aktualnie pamięta tylko to, co wydarzyło się w ciągu ostatniej doby – reszta wspomnień zanika, chłopiec nie umie zatem określić siebie, a także – trudniej mu szukać pomocy. Ci, których na swojej drodze spotyka, wiedzą o nim więcej niż on sam, Seth może tylko powtarzać to, co przypomną mu co bardziej życzliwi. Zdaje sobie sprawę z tego, że Kendra jest jego siostrą – ale nie budzi w nim to silniejszych uczuć. Opowiada też ochoczo, że został wrzucony do beczki i w ten właśnie sposób zabłądził w fantastycznych światach. Kendra nie ma czasu na autoanalizy, zresztą ona nie doznała uszczerbku na psychice, nie musi więc nic sobie udowadniać. Jej zadanie obecnie polega na znalezieniu brata. Kendra podąża śladem Setha – który, jak zwykle, wpada w tarapaty. Przez długi czas Brandon Mull postać Setha opierał na lęku przed smokami. Teraz pewien mroczny jednorożec prowadzi bohatera do naprawdę groźnego stworzenia: istoty, której nie wolno się nawet przyglądać. Seth przegra, jeśli przed olbrzymim podwodnym smokiem zdradzi się ze swoimi marzeniami – z potworem nie ma żartów. Jedyna ochrona dla chłopca budzi jego wątpliwości. Scena, która stanowi punkt wyjścia do późniejszej misji Setha i podtrzymuje charakterystykę, przykryta jest dalszą pustką. Konwencjonalny rytm: misja z niebezpieczeństwami – to coś, czego czytelnicy się spodziewają. Trudno w tym wypadku o zaangażowanie odbiorców – zapowiedź rozbudza apetyty, a później nastrój siada – i tego zawsze szkoda. Zwłaszcza że Brandon Mull dał się już poznać jako twórca wyobraźniowych krain. Trudno oprzeć się wrażeniu, że autor zmęczył się już prowadzeniem Setha i Kendry przez alternatywne przestrzenie – i próbuje jak najszybciej do finału dotrzeć. Udowodnił przecież, że jest sprawnym narratorem – więc po jakimś czasie mniejszą wagę przywiązuje do sposobu opisywania przygód dzieci. Popularność zdobył raczej dzięki staranności, rzadko na rynku pop spotykanej. Z czasem coraz bardziej obniża sobie poprzeczkę, tak, że kolejny cykl nie oddziałuje już tak mocno na odbiorców (a nawet – zachęca do lektury tylko ich młodsze rodzeństwo). Jasne że na rynku znajdzie się (niestety) miejsce także dla tych, którzy piszą znacznie gorzej niż Mull, mimo wszystko zestawienie Baśnioboru z cyklem-kontynuacją nie pokazuje twórczego rozwoju autora. Brandon Mull zamiast dojrzewać – czy przynajmniej doprowadzać do dojrzewania bohaterów na równi z fanami – kieruje się do coraz młodszej publiczności.
Faktem jest, że autor szuka ujścia dla raz wykorzystanych wątków – wydawało się, że kolejnych smoczych strachów ta seria nie zniesie – a jednak Seth może dalej pracować nad swoimi lękami, Kendra wciąż udowadnia odpowiedzialne podejście i umiejętność dokonywania właściwych wyborów. w tomie „Pan Widmowej Wyspy” od czasu do czasu wpada się na dobrze zrealizowane pomysły – chociaż szkoda, że nie przekładają się one na zaskoczenia w fabule. Tutaj autor pozostaje zachowawczy: stawia na misję najeżoną pułapkami i konieczności przezwyciężania swoich słabości albo nieoczekiwanych trudności. Trzeba jednak mieć na uwadze i to, że Mull jest twórcą świadomym – dostosowuje zatem swoją prozę również do oczekiwań małych odbiorców. Potrafi się podporządkować rynkowi – i być może zmiany w jego twórczości właśnie tutaj mają swoje źródło.
Przemiany
Trochę ze starego dobrego Brandona Mulla w trzeciej części cyklu Smocza Straż zostało, mimo że autor upraszcza sobie zadanie i – niestety – idzie w stronę płaskich historyjek pop. Jednocześnie ma pomysły, którymi przyciąga do lektury i nie dopracowuje fabuły, która przypomina miejscami zręcznościową grę komputerową bez rozmachu. „Pan Widmowej Wyspy” to zatem książka kontrastów – niekoniecznie pożądanych.
Doskonale dzieciom znani bohaterowie, Seth i Kendra, teraz działają osobno. Mało tego – ich dotychczasowe plany uległy gwałtownym zmianom. Seth aktualnie pamięta tylko to, co wydarzyło się w ciągu ostatniej doby – reszta wspomnień zanika, chłopiec nie umie zatem określić siebie, a także – trudniej mu szukać pomocy. Ci, których na swojej drodze spotyka, wiedzą o nim więcej niż on sam, Seth może tylko powtarzać to, co przypomną mu co bardziej życzliwi. Zdaje sobie sprawę z tego, że Kendra jest jego siostrą – ale nie budzi w nim to silniejszych uczuć. Opowiada też ochoczo, że został wrzucony do beczki i w ten właśnie sposób zabłądził w fantastycznych światach. Kendra nie ma czasu na autoanalizy, zresztą ona nie doznała uszczerbku na psychice, nie musi więc nic sobie udowadniać. Jej zadanie obecnie polega na znalezieniu brata. Kendra podąża śladem Setha – który, jak zwykle, wpada w tarapaty. Przez długi czas Brandon Mull postać Setha opierał na lęku przed smokami. Teraz pewien mroczny jednorożec prowadzi bohatera do naprawdę groźnego stworzenia: istoty, której nie wolno się nawet przyglądać. Seth przegra, jeśli przed olbrzymim podwodnym smokiem zdradzi się ze swoimi marzeniami – z potworem nie ma żartów. Jedyna ochrona dla chłopca budzi jego wątpliwości. Scena, która stanowi punkt wyjścia do późniejszej misji Setha i podtrzymuje charakterystykę, przykryta jest dalszą pustką. Konwencjonalny rytm: misja z niebezpieczeństwami – to coś, czego czytelnicy się spodziewają. Trudno w tym wypadku o zaangażowanie odbiorców – zapowiedź rozbudza apetyty, a później nastrój siada – i tego zawsze szkoda. Zwłaszcza że Brandon Mull dał się już poznać jako twórca wyobraźniowych krain. Trudno oprzeć się wrażeniu, że autor zmęczył się już prowadzeniem Setha i Kendry przez alternatywne przestrzenie – i próbuje jak najszybciej do finału dotrzeć. Udowodnił przecież, że jest sprawnym narratorem – więc po jakimś czasie mniejszą wagę przywiązuje do sposobu opisywania przygód dzieci. Popularność zdobył raczej dzięki staranności, rzadko na rynku pop spotykanej. Z czasem coraz bardziej obniża sobie poprzeczkę, tak, że kolejny cykl nie oddziałuje już tak mocno na odbiorców (a nawet – zachęca do lektury tylko ich młodsze rodzeństwo). Jasne że na rynku znajdzie się (niestety) miejsce także dla tych, którzy piszą znacznie gorzej niż Mull, mimo wszystko zestawienie Baśnioboru z cyklem-kontynuacją nie pokazuje twórczego rozwoju autora. Brandon Mull zamiast dojrzewać – czy przynajmniej doprowadzać do dojrzewania bohaterów na równi z fanami – kieruje się do coraz młodszej publiczności.
Faktem jest, że autor szuka ujścia dla raz wykorzystanych wątków – wydawało się, że kolejnych smoczych strachów ta seria nie zniesie – a jednak Seth może dalej pracować nad swoimi lękami, Kendra wciąż udowadnia odpowiedzialne podejście i umiejętność dokonywania właściwych wyborów. w tomie „Pan Widmowej Wyspy” od czasu do czasu wpada się na dobrze zrealizowane pomysły – chociaż szkoda, że nie przekładają się one na zaskoczenia w fabule. Tutaj autor pozostaje zachowawczy: stawia na misję najeżoną pułapkami i konieczności przezwyciężania swoich słabości albo nieoczekiwanych trudności. Trzeba jednak mieć na uwadze i to, że Mull jest twórcą świadomym – dostosowuje zatem swoją prozę również do oczekiwań małych odbiorców. Potrafi się podporządkować rynkowi – i być może zmiany w jego twórczości właśnie tutaj mają swoje źródło.
wtorek, 26 maja 2020
Katarzyna Berenika Miszczuk: Ja cię kocham, a ty miau
W.A.B., Warszawa 2020.
Sekret kota
Wielki dom wypełniony dziełami sztuki. Idealne warunki do tworzenia, do tego imponujący wielki ogród. To wszystko może stać się własnością jednego artysty, tego, kto wygra niezwykły casting na spadkobiercę. Właściciel domu postanawia zapisać swój majątek artyście, który przekona go do siebie wrażliwością, rodzajem uprawianej sztuki, a może pracami stworzonymi podczas nietypowego konkursu. Bliżej nie wiadomo, regulamin wydaje się przesadnie mętny. Jednak różni twórcy zaproszeni przez właściciela postanawiają rywalizować ze sobą. Każdy prezentuje inne techniki, każdy ma inny sposób widzenia świata i inną wrażliwość. Jeśli zatem połączyć grupę ludzi konkurujących ze sobą w zamkniętym domu na pustkowiu – i ekscentrycznego właściciela, który w dowolny sposób ustanawiać może reguły gry – skojarzenia z klasyką kryminału są oczywiste. Żeby jeszcze bardziej podsycić grozę Katarzyna Berenika Miszczuk sugeruje związki właściciela domu z nazistami, zadawnione krzywdy lub pomysły na rozwiązywanie problemów w sposób radykalny. A najważniejsze jest to, że Lord, kot Ali – i narrator tomu „Ja cię kocham, a ty miau” dość szybko odkrywa zwłoki i zyskuje wiedzę, jakiej nie mają uczestnicy konkursu.
Ala to bohaterka najbardziej naiwna ze wszystkich, którzy zgromadzili się w domu rzekomego miłośnika sztuki. Nie wierzy w siebie, maluje akwarelami (inni stosują techniki, które wymagają przypisów i objaśnień), a dorabia sobie ilustrowaniem książeczek dla dzieci. Na konkurs przyjeżdża z kotem i to Lord umożliwia na początku śledzenie postaw i zachowań innych artystów. Kot odkrywa tajne przejścia dzięki kanałom wentylacyjnym – niezauważany może spokojnie podsłuchiwać i obserwować. Niekoniecznie – rozumieć, bywa, że jego interpretacje odbiegają od ludzkich albo że kolejne fakty nie wyzwalają w nim aż takich emocji, jak we właścicielce. Na początku, choć wiele jest znaków zapytania, konkurs wydaje się przebiegać zgodnie z planem, sytuacja jednak dość szybko się komplikuje, a to dlatego, że nikt nie zdradza się ze swoimi intencjami, a niektórzy mogą nawet – na wzór programów telewizyjnych – przyjąć dziwne i mylące strategie postępowania.
Narracja z perspektywy kota może się wydawać zabiegiem naiwnym, ale dobrze się sprawdza w konwencji kryminalnej komedii i trochę niweluje uproszczenia w narracji. Katarzyna Berenika Miszczuk nie rozwija części wątków, jedynie wrzuca je do treści i porzuca, kiedy już odpowiednio nastroją czytelników. Dzięki temu może pisać dosyć szybko – nie chce zagłębiać się ani w meandry psychiki postaci, ani w obszerne wyjaśnienia. Wystarczy, że ma pomysł na bieg wydarzeń i umie rozwiązać prezentowaną intrygę bez większego wysiłku. „Ja cię kocham, a ty miau” to książka rozrywkowa, w której śmiech – mimo poważnego zagrożenia utratą życia – dominuje. Miszczuk opowiada z wprawą, chce czytelników wciągnąć w powieściową przestrzeń tylko na chwilę, za to oferuje im zestaw silnych wrażeń podbarwionych dowcipem. „Ja cię kocham, a ty miau” to momentami historia infantylna – ale do tego zabawna, więc uproszczenia nie muszą tak bardzo przeszkadzać. Łatwo przywiązać się do Lorda i do cennych obserwacji na temat specyfiki kocich zachowań. To, co pragnie oznajmić Ali Lord, nie zawsze pokrywa się z jej oceną kocich sygnałów, prowadzi do zabawnych nieporozumień. Czasami bywa też naprawdę groźnie i chociaż w tym temacie autorka puszcza wodze fantazji na całego, bardziej niż w pozostałej części powieści – dość dobrze rozmieszcza punkty kulminacyjne. Ta powieść zwraca na siebie uwagę poszukujących lektur lekkich i z przymrużeniem oka – znajdzie się w niej miejsce na zderzanie różnych konwencji i wyrazistego bohatera. Nie tylko kociarze się ubawią.
Sekret kota
Wielki dom wypełniony dziełami sztuki. Idealne warunki do tworzenia, do tego imponujący wielki ogród. To wszystko może stać się własnością jednego artysty, tego, kto wygra niezwykły casting na spadkobiercę. Właściciel domu postanawia zapisać swój majątek artyście, który przekona go do siebie wrażliwością, rodzajem uprawianej sztuki, a może pracami stworzonymi podczas nietypowego konkursu. Bliżej nie wiadomo, regulamin wydaje się przesadnie mętny. Jednak różni twórcy zaproszeni przez właściciela postanawiają rywalizować ze sobą. Każdy prezentuje inne techniki, każdy ma inny sposób widzenia świata i inną wrażliwość. Jeśli zatem połączyć grupę ludzi konkurujących ze sobą w zamkniętym domu na pustkowiu – i ekscentrycznego właściciela, który w dowolny sposób ustanawiać może reguły gry – skojarzenia z klasyką kryminału są oczywiste. Żeby jeszcze bardziej podsycić grozę Katarzyna Berenika Miszczuk sugeruje związki właściciela domu z nazistami, zadawnione krzywdy lub pomysły na rozwiązywanie problemów w sposób radykalny. A najważniejsze jest to, że Lord, kot Ali – i narrator tomu „Ja cię kocham, a ty miau” dość szybko odkrywa zwłoki i zyskuje wiedzę, jakiej nie mają uczestnicy konkursu.
Ala to bohaterka najbardziej naiwna ze wszystkich, którzy zgromadzili się w domu rzekomego miłośnika sztuki. Nie wierzy w siebie, maluje akwarelami (inni stosują techniki, które wymagają przypisów i objaśnień), a dorabia sobie ilustrowaniem książeczek dla dzieci. Na konkurs przyjeżdża z kotem i to Lord umożliwia na początku śledzenie postaw i zachowań innych artystów. Kot odkrywa tajne przejścia dzięki kanałom wentylacyjnym – niezauważany może spokojnie podsłuchiwać i obserwować. Niekoniecznie – rozumieć, bywa, że jego interpretacje odbiegają od ludzkich albo że kolejne fakty nie wyzwalają w nim aż takich emocji, jak we właścicielce. Na początku, choć wiele jest znaków zapytania, konkurs wydaje się przebiegać zgodnie z planem, sytuacja jednak dość szybko się komplikuje, a to dlatego, że nikt nie zdradza się ze swoimi intencjami, a niektórzy mogą nawet – na wzór programów telewizyjnych – przyjąć dziwne i mylące strategie postępowania.
Narracja z perspektywy kota może się wydawać zabiegiem naiwnym, ale dobrze się sprawdza w konwencji kryminalnej komedii i trochę niweluje uproszczenia w narracji. Katarzyna Berenika Miszczuk nie rozwija części wątków, jedynie wrzuca je do treści i porzuca, kiedy już odpowiednio nastroją czytelników. Dzięki temu może pisać dosyć szybko – nie chce zagłębiać się ani w meandry psychiki postaci, ani w obszerne wyjaśnienia. Wystarczy, że ma pomysł na bieg wydarzeń i umie rozwiązać prezentowaną intrygę bez większego wysiłku. „Ja cię kocham, a ty miau” to książka rozrywkowa, w której śmiech – mimo poważnego zagrożenia utratą życia – dominuje. Miszczuk opowiada z wprawą, chce czytelników wciągnąć w powieściową przestrzeń tylko na chwilę, za to oferuje im zestaw silnych wrażeń podbarwionych dowcipem. „Ja cię kocham, a ty miau” to momentami historia infantylna – ale do tego zabawna, więc uproszczenia nie muszą tak bardzo przeszkadzać. Łatwo przywiązać się do Lorda i do cennych obserwacji na temat specyfiki kocich zachowań. To, co pragnie oznajmić Ali Lord, nie zawsze pokrywa się z jej oceną kocich sygnałów, prowadzi do zabawnych nieporozumień. Czasami bywa też naprawdę groźnie i chociaż w tym temacie autorka puszcza wodze fantazji na całego, bardziej niż w pozostałej części powieści – dość dobrze rozmieszcza punkty kulminacyjne. Ta powieść zwraca na siebie uwagę poszukujących lektur lekkich i z przymrużeniem oka – znajdzie się w niej miejsce na zderzanie różnych konwencji i wyrazistego bohatera. Nie tylko kociarze się ubawią.
Agnieszka Tyszka: Zosia z ulicy Kociej. Dolce vita
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.
Koty z Toskanii
Zosia z ulicy Kociej już od dłuższego czasu nie przebywa przy ulicy Kociej. Trwa tam na razie rozbudowany remont, więc bohaterowie sporo podróżują. To zarówno dla nich – jak i dla odbiorców – szansa na dowiedzenie się czegoś o świecie. W podróży nie rzuca się też w oczy tak bardzo powiększająca się wciąż gromadka dzieci – Zosia i Mania mogą zająć się sobą, skoro wokół mają mnóstwo kuzynów i nie muszą przejmować się ani najmłodszym pokoleniem, ani – dorosłymi. Mama, ciotka Malina i ich przyjaciółka nie wtrącają się przesadnie w egzystencję pociech. Zosia już od dłuższego czasu dystansuje się od krewnych (jedynie dla Mani robi wyjątek) – dowiaduje się od bliskich, że jest to wyczuwalne, a także – że przyczyną takiego zachowania jest wiek, burza hormonów, że to zjawisko typowe dla nastolatek.
Zosia prowadzi narrację i w tym tomiku opowiada o rodzinnej wyprawie do Toskanii. Kamper, wspomnienia dorosłych oraz zestaw stereotypów na temat miejsca – to obietnica wielkiej przygody. Nawet jeśli narratorka uważa inaczej. „Zosia z ulicy Kociej. Dolce vita” to kolejna historia, w której wiele się dzieje. Bohaterka jest sceptycznie nastawiona do wycieczki, na razie nie umie się nią cieszyć. To jedyna malkontentka, która czeka na koniec wakacji. Mania marudzi tylko ze względu na zbliżającą się szkołę. Dorosłe kobiety traktują wyprawę jak spełnienie marzeń i szansę na rozrywkę, mogą nawet zawierać nowe niepokojące znajomości – dzieciom wydaje się, że każdy mężczyzna, jaki pojawi się na horyzoncie, niesie zagrożenie dla ich taty, ponadto istnieje niebezpieczeństwo, że impulsywna mama zechce się przeprowadzić do Toskanii, skoro wielu ludzi z różnych krajów tak właśnie robi i są całe mieściny zaludnione tylko przez przyjezdnych. Nawet starsze panie znajdują sobie szereg przyjemności – dbają o wygląd i zdrowie, spędzają razem czas i uczą się nowych rzeczy na uniwersytecie bez wieka. Dopiero gdy Zosia spotka innego nastolatka, znajdzie zrozumienie i wsparcie (również w narzekaniu, chociaż nie to jest tu najważniejsze). To ma szanse przekonać odbiorczynie: Zosia nie tryska przesadnie optymizmem, nie jest też za bardzo cukierkowa. Relacjonuje wszystko, ale bez zachwytów i egzaltacji, dystansuje się również od mód, które krytykuje autorka. W ten sposób można też wpłynąć na czytelniczki – wyrobić im gust i pokazać, że da się zachować własne zdanie i nie podziwiać bezkrytycznie wszystkiego. Zosia ma dar przekonywania – także ze względu na umiejętnie prowadzone obserwacje. Nadaje się na komentatorkę tego, co dzieje się w najbliższym otoczeniu. Wyraźnie dojrzewa razem z odbiorczyniami. Tym razem znowu oddaje Mani swój dziennik i uznaje, że jest zbyt dorosła, żeby relacjonować wszystko dalej. Z kolei Mania w swoim stylu prowadzi „siennik” z przygodami smoka. Jej bajki są odskocznią od realizmu i popisem humoru – także słowotwórczego, bo to wyróżnik tej postaci. W historii oczywiście nie zabraknie zwierząt – miauczenie włoskich kotów intryguje bohaterki – Zosia i Mania nie przejdą obojętnie obok czworonogów. Jest w tej publikacji całe mnóstwo tematów, Agnieszka Tyszka popisuje się i wyobraźnią, i zrozumieniem codzienności. Sama dobrze bawi się w towarzystwie Zosi, nic dziwnego, że proponuje odbiorczyniom serię wyjątkową. Tutaj autorka przekonuje do siebie ciepłem, familiarnością i humorem. W życiu Zosi nie widać kreowania biegu wydarzeń – szczerość w akcji bardzo się przydaje.
Bardzo ważne w tej lekturze są ilustracje Agaty Raczyńskiej, które idealnie pasują do konwencji dziennika nastolatki. Jest tu również w warstwie graficznej młodzieżowo i zabawnie. „Zosia z ulicy Kociej. Dolce vita” to połączenie ciekawych miejsc i przeżyć bohaterek, wakacyjnej atmosfery oraz żartów.
Koty z Toskanii
Zosia z ulicy Kociej już od dłuższego czasu nie przebywa przy ulicy Kociej. Trwa tam na razie rozbudowany remont, więc bohaterowie sporo podróżują. To zarówno dla nich – jak i dla odbiorców – szansa na dowiedzenie się czegoś o świecie. W podróży nie rzuca się też w oczy tak bardzo powiększająca się wciąż gromadka dzieci – Zosia i Mania mogą zająć się sobą, skoro wokół mają mnóstwo kuzynów i nie muszą przejmować się ani najmłodszym pokoleniem, ani – dorosłymi. Mama, ciotka Malina i ich przyjaciółka nie wtrącają się przesadnie w egzystencję pociech. Zosia już od dłuższego czasu dystansuje się od krewnych (jedynie dla Mani robi wyjątek) – dowiaduje się od bliskich, że jest to wyczuwalne, a także – że przyczyną takiego zachowania jest wiek, burza hormonów, że to zjawisko typowe dla nastolatek.
Zosia prowadzi narrację i w tym tomiku opowiada o rodzinnej wyprawie do Toskanii. Kamper, wspomnienia dorosłych oraz zestaw stereotypów na temat miejsca – to obietnica wielkiej przygody. Nawet jeśli narratorka uważa inaczej. „Zosia z ulicy Kociej. Dolce vita” to kolejna historia, w której wiele się dzieje. Bohaterka jest sceptycznie nastawiona do wycieczki, na razie nie umie się nią cieszyć. To jedyna malkontentka, która czeka na koniec wakacji. Mania marudzi tylko ze względu na zbliżającą się szkołę. Dorosłe kobiety traktują wyprawę jak spełnienie marzeń i szansę na rozrywkę, mogą nawet zawierać nowe niepokojące znajomości – dzieciom wydaje się, że każdy mężczyzna, jaki pojawi się na horyzoncie, niesie zagrożenie dla ich taty, ponadto istnieje niebezpieczeństwo, że impulsywna mama zechce się przeprowadzić do Toskanii, skoro wielu ludzi z różnych krajów tak właśnie robi i są całe mieściny zaludnione tylko przez przyjezdnych. Nawet starsze panie znajdują sobie szereg przyjemności – dbają o wygląd i zdrowie, spędzają razem czas i uczą się nowych rzeczy na uniwersytecie bez wieka. Dopiero gdy Zosia spotka innego nastolatka, znajdzie zrozumienie i wsparcie (również w narzekaniu, chociaż nie to jest tu najważniejsze). To ma szanse przekonać odbiorczynie: Zosia nie tryska przesadnie optymizmem, nie jest też za bardzo cukierkowa. Relacjonuje wszystko, ale bez zachwytów i egzaltacji, dystansuje się również od mód, które krytykuje autorka. W ten sposób można też wpłynąć na czytelniczki – wyrobić im gust i pokazać, że da się zachować własne zdanie i nie podziwiać bezkrytycznie wszystkiego. Zosia ma dar przekonywania – także ze względu na umiejętnie prowadzone obserwacje. Nadaje się na komentatorkę tego, co dzieje się w najbliższym otoczeniu. Wyraźnie dojrzewa razem z odbiorczyniami. Tym razem znowu oddaje Mani swój dziennik i uznaje, że jest zbyt dorosła, żeby relacjonować wszystko dalej. Z kolei Mania w swoim stylu prowadzi „siennik” z przygodami smoka. Jej bajki są odskocznią od realizmu i popisem humoru – także słowotwórczego, bo to wyróżnik tej postaci. W historii oczywiście nie zabraknie zwierząt – miauczenie włoskich kotów intryguje bohaterki – Zosia i Mania nie przejdą obojętnie obok czworonogów. Jest w tej publikacji całe mnóstwo tematów, Agnieszka Tyszka popisuje się i wyobraźnią, i zrozumieniem codzienności. Sama dobrze bawi się w towarzystwie Zosi, nic dziwnego, że proponuje odbiorczyniom serię wyjątkową. Tutaj autorka przekonuje do siebie ciepłem, familiarnością i humorem. W życiu Zosi nie widać kreowania biegu wydarzeń – szczerość w akcji bardzo się przydaje.
Bardzo ważne w tej lekturze są ilustracje Agaty Raczyńskiej, które idealnie pasują do konwencji dziennika nastolatki. Jest tu również w warstwie graficznej młodzieżowo i zabawnie. „Zosia z ulicy Kociej. Dolce vita” to połączenie ciekawych miejsc i przeżyć bohaterek, wakacyjnej atmosfery oraz żartów.
poniedziałek, 25 maja 2020
Svetislav Basara: Letnie przesilenie
Książkowe Klimaty, Wrocław 2019.
Zrozumienie
Svetislav Basara pisze opowiadania bardzo krótkie i bardzo nastawione na dwa kierunki – absurd i autotematyzm. Ciągle nawiązuje do sylwetek rozmaitych pisarzy i do ich dzieł (w rozszyfrowaniu kontekstu pomoże polskim czytelnikom Danuta Cirlić-Straszyńska, autorka przekładu – wprowadza bowiem na końcu tomu krótkie notki biograficzne). W ten sposób ci, którzy wydawali się postaciami fikcyjnymi, zanurzonymi w nienormalności, zyskują dodatkowe znaczenia. Od takich rozrywek „Letnie przesilenie” aż kipi, nie ma tu historii, która byłaby wolna od przesłań i od ukrytych treści – ale na zabawy w tropienie sensów przyjdzie jeszcze czas. W pierwszej lekturze czytelnicy dostrzegą w tomie lekkość, która pozwala wyśmiać nawet sprawy ostateczne – i ironię, zapewniającą autorowi dystans od sentymentów. Historie, które przedstawia Svetislav Basara są bardzo krótkie i wydawałoby się, że to w ogóle wprawki literackie, a nie rzetelne opowieści – ale autor błyskawicznie wyprowadza z błędu. Precyzja pozwala mu na szybkie wstrzelenie się w sedno, a wyobraźnia – na unikanie oczywistości. Dzięki temu autor nie musi zajmować się budowaniem prawdopodobieństwa czy klimatu – a także ucieka od powtarzalności. Jego bohaterowie odnajdują się w sytuacjach niezwykłych, ale nawiązujących do doświadczeń zwyczajności. Nie ma tu zatem kreowania światów alternatywnych – raczej eksponowanie przestrzeni, które tworzy umysł jednostki. Zabiera Basara czytelników do miejsc jednocześnie znajomych za sprawą zrozumiałych powszechnie emocji – i do stref kompletnie obcych, uzależnionych od interpretacji ludzi. Wie, że wszystko jest interpretacją, ale nie pozostawia wątpliwości co do przeżyć postaci. Każdy z przedstawicieli tych historii ma własny – zupełnie odmienny od pozostałych – krąg zainteresowań i każdy może podsunąć odbiorcom nowe spojrzenie na kwestie fundamentalne. Jeśli bohater będzie dążyć do samounicestwienia, to tak, żeby w kilku jedynie akapitach czytelnicy poznali jego determinację i zestaw motywacji. Nie ma powodu, by wszystko opowiadać wprost – liczy się magia, efekt, który autor uzyskuje bez przeładowania opowiadań środkami stylistycznymi. Sam przyznaje, że nie lubi przymiotników – taką deklarację włącza do jednej z historii i potwierdza stylem opowiadań. Rzeczywiście nie potrzebuje tanich efektów – jest w stanie skusić czytelników rozwiązaniami bardzo rzadko w małych formach spotykanymi.
A dzieje się tak między innymi dlatego, że Svetislav Basara bardzo dobrze rozumie swoich bohaterów. Nie zastanawia się nad ich zwyczajnymi czynnościami, nie szuka uzasadnień dla motywacji – sięga znacznie dalej. Przedostaje się do najgłębszych pokładów psychiki postaci i portretuje ją w istotnym momencie. Kolejne opowiadania nie zajmują zbyt wiele miejsca, najwyżej po kilka stron. Są ekstremalnie skondensowane, dlatego tak istotna jest tu precyzja autora, który może popisywać się warsztatem literackim i odwagą w prowadzeniu charakterów. „Letnie przesilenie” to publikacja złożona z dwóch tomów (z 1994 i 2016 roku) – zawiesza czytelników poza czasem, w świecie, w którym zaciera się granica między życiem i śmiercią. Nie ma tu rozwiązań powszechnie znanych, mistrzowski absurd wręcz uniemożliwia podejrzenie finałów. Svetislav Basara zdecydowanie lubi posługiwać się purenonsensem, nawet nie dla rozrywki – ale żeby zamaskować nim potęgę przesłań. Jest to książka, która powinna zwracać na siebie uwagę – proza jakości rzadko spotykanej.
Zrozumienie
Svetislav Basara pisze opowiadania bardzo krótkie i bardzo nastawione na dwa kierunki – absurd i autotematyzm. Ciągle nawiązuje do sylwetek rozmaitych pisarzy i do ich dzieł (w rozszyfrowaniu kontekstu pomoże polskim czytelnikom Danuta Cirlić-Straszyńska, autorka przekładu – wprowadza bowiem na końcu tomu krótkie notki biograficzne). W ten sposób ci, którzy wydawali się postaciami fikcyjnymi, zanurzonymi w nienormalności, zyskują dodatkowe znaczenia. Od takich rozrywek „Letnie przesilenie” aż kipi, nie ma tu historii, która byłaby wolna od przesłań i od ukrytych treści – ale na zabawy w tropienie sensów przyjdzie jeszcze czas. W pierwszej lekturze czytelnicy dostrzegą w tomie lekkość, która pozwala wyśmiać nawet sprawy ostateczne – i ironię, zapewniającą autorowi dystans od sentymentów. Historie, które przedstawia Svetislav Basara są bardzo krótkie i wydawałoby się, że to w ogóle wprawki literackie, a nie rzetelne opowieści – ale autor błyskawicznie wyprowadza z błędu. Precyzja pozwala mu na szybkie wstrzelenie się w sedno, a wyobraźnia – na unikanie oczywistości. Dzięki temu autor nie musi zajmować się budowaniem prawdopodobieństwa czy klimatu – a także ucieka od powtarzalności. Jego bohaterowie odnajdują się w sytuacjach niezwykłych, ale nawiązujących do doświadczeń zwyczajności. Nie ma tu zatem kreowania światów alternatywnych – raczej eksponowanie przestrzeni, które tworzy umysł jednostki. Zabiera Basara czytelników do miejsc jednocześnie znajomych za sprawą zrozumiałych powszechnie emocji – i do stref kompletnie obcych, uzależnionych od interpretacji ludzi. Wie, że wszystko jest interpretacją, ale nie pozostawia wątpliwości co do przeżyć postaci. Każdy z przedstawicieli tych historii ma własny – zupełnie odmienny od pozostałych – krąg zainteresowań i każdy może podsunąć odbiorcom nowe spojrzenie na kwestie fundamentalne. Jeśli bohater będzie dążyć do samounicestwienia, to tak, żeby w kilku jedynie akapitach czytelnicy poznali jego determinację i zestaw motywacji. Nie ma powodu, by wszystko opowiadać wprost – liczy się magia, efekt, który autor uzyskuje bez przeładowania opowiadań środkami stylistycznymi. Sam przyznaje, że nie lubi przymiotników – taką deklarację włącza do jednej z historii i potwierdza stylem opowiadań. Rzeczywiście nie potrzebuje tanich efektów – jest w stanie skusić czytelników rozwiązaniami bardzo rzadko w małych formach spotykanymi.
A dzieje się tak między innymi dlatego, że Svetislav Basara bardzo dobrze rozumie swoich bohaterów. Nie zastanawia się nad ich zwyczajnymi czynnościami, nie szuka uzasadnień dla motywacji – sięga znacznie dalej. Przedostaje się do najgłębszych pokładów psychiki postaci i portretuje ją w istotnym momencie. Kolejne opowiadania nie zajmują zbyt wiele miejsca, najwyżej po kilka stron. Są ekstremalnie skondensowane, dlatego tak istotna jest tu precyzja autora, który może popisywać się warsztatem literackim i odwagą w prowadzeniu charakterów. „Letnie przesilenie” to publikacja złożona z dwóch tomów (z 1994 i 2016 roku) – zawiesza czytelników poza czasem, w świecie, w którym zaciera się granica między życiem i śmiercią. Nie ma tu rozwiązań powszechnie znanych, mistrzowski absurd wręcz uniemożliwia podejrzenie finałów. Svetislav Basara zdecydowanie lubi posługiwać się purenonsensem, nawet nie dla rozrywki – ale żeby zamaskować nim potęgę przesłań. Jest to książka, która powinna zwracać na siebie uwagę – proza jakości rzadko spotykanej.
Tomasz Samojlik: Żubr Pompik. Wyprawy. Cenna gąsienica
Media Rodzina, Poznań 2020.
Ochrona
Żubry chodzą po rozmaitych puszczach i parkach narodowych – przynajmniej te bajkowe żubry. Nie po to, żeby odbiorcom błędnie utrwaliło się, że można je spotkać w każdym zakątku kraju – Pompik i jego rodzina są tylko gośćmi w kolejnych miejscach. Dzięki temu mogą przyglądać się lokalnym atrakcjom, poznawać gatunki endemiczne i wysłuchiwać kolejnych wyjaśnień, bo cykl ma walory edukacyjne. Tomasz Samojlik wysyła rodzinę Pompika na wyprawy – pozwala tym samym czytelnikom na sprawdzenie, co czeka ich w różnych regionach Polski. Skrótowe lekcje przyrody wiążą się zawsze z dowcipem i owocnymi spotkaniami. Wszystko to autor kreskówkowo ilustruje i nic dziwnego, że cykl o przygodach Pompika coraz bardziej się rozrasta. Jeśli dzieci będą chciały sprawdzić, ilu tomików brakuje im do uzupełnienia kolekcji, mogą odznaczać posiadane książeczki na mapie na środkowej rozkładówce. To świetny pomysł i przy okazji drobna powtórka z geografii. Do tego tylna strona tej rozkładówki to szybki zestaw faktów i ciekawostek na temat wybranego bohatera – przedstawiciela chronionego lub rzadkiego gatunku. Osobna ściąga dla dzieci, które chcą coś z przygód Pompika zapamiętać.
„Cenna gąsienica” to wycieczka do Pienińskiego Parku Narodowego. Tutaj żubry chcą podziwiać Trzy Korony czy dziwnie powykręcane sosny – ale w zrealizowaniu każdego zamiaru ktoś im przeszkadza. Nawet tata Pomruk nie ma szans na uszczknięcie interesującej go rośliny. Pozorna niegościnność zwierząt z Pienińskiego Parku Narodowego ma swoją ważną przyczynę: wszyscy chronią gąsienicę niepylaka apollo, rzadkiego gatunku. Wiedzą, że trzeba zapewnić mu bezpieczeństwo (i, na przykład, nie rozdeptywać na ścieżce), zostawić pożywienie (dlatego Pomrukowi nie wolno zjeść zwykłego krzaczka). To da żubrom – zwłaszcza młodszym, Pompikowi i Polince, do myślenia – dlaczego nikt z miejscowych nie zachwyca się przestrzenią ani widokami, a wszyscy przejmują się małą gąsienicą. „Cenna gąsienica” to jednak nie tylko opowieść o gąsienicy niepylaka apollo – informacji na jej temat udzielają i wąż gniewosz, i ptak pomurnik – to dla dzieci zestaw przyrodniczych nowości. Tomasz Samojlik jak zwykle bawi się motywem lekcji dla dzieci. Przy okazji przedstawia im też – tradycyjnie – portret szczęśliwej rodziny. Tu wszyscy mogą sobie dobrodusznie docinać, mama Porada śmieje się z Pomruka, Pompik – z impulsywnej Polinki – ale wszyscy bardzo się kochają, wspierają i lubią przebywać razem. To krzepiący obrazek, uprzyjemniający lekturę. Samojlik dba o to, by drobne przygody żubrów nie były groźne, ale żeby wiązały się zawsze ze śmiechem lub uściskami rodzinnymi na koniec. Taki ma sposób na odmalowywanie więzi rodzinnych i to przypadnie do gustu najmłodszym. Atmosfera w tomikach to coś stałego.
Poza upychaniem w niewielkim objętościowo opowiadaniu zestawu wiadomości na temat miejscowych przyrodniczych atrakcji, Tomasz Samojlik proponuje też ilustracje – komiczne i bajkowe. Bardzo upraszcza kształty bohaterów, tym razem prezentuje nie tylko ich uśmiechnięte pyszczki – bo wiele spotkanych zwierząt łatwo rozzłościć. Negatywne emocje nie przenoszą się jednak na odbiorców, dzieci i tak będą miały dobrą zabawę. „Cenna gąsienica” to opowieść dla maluchów, które lubią poznawać przyrodę i ciekawostki związane ze zwierzętami. Samojlik uczy ekologii, wychowuje świadome pokolenie miłośników przyrody.
Ochrona
Żubry chodzą po rozmaitych puszczach i parkach narodowych – przynajmniej te bajkowe żubry. Nie po to, żeby odbiorcom błędnie utrwaliło się, że można je spotkać w każdym zakątku kraju – Pompik i jego rodzina są tylko gośćmi w kolejnych miejscach. Dzięki temu mogą przyglądać się lokalnym atrakcjom, poznawać gatunki endemiczne i wysłuchiwać kolejnych wyjaśnień, bo cykl ma walory edukacyjne. Tomasz Samojlik wysyła rodzinę Pompika na wyprawy – pozwala tym samym czytelnikom na sprawdzenie, co czeka ich w różnych regionach Polski. Skrótowe lekcje przyrody wiążą się zawsze z dowcipem i owocnymi spotkaniami. Wszystko to autor kreskówkowo ilustruje i nic dziwnego, że cykl o przygodach Pompika coraz bardziej się rozrasta. Jeśli dzieci będą chciały sprawdzić, ilu tomików brakuje im do uzupełnienia kolekcji, mogą odznaczać posiadane książeczki na mapie na środkowej rozkładówce. To świetny pomysł i przy okazji drobna powtórka z geografii. Do tego tylna strona tej rozkładówki to szybki zestaw faktów i ciekawostek na temat wybranego bohatera – przedstawiciela chronionego lub rzadkiego gatunku. Osobna ściąga dla dzieci, które chcą coś z przygód Pompika zapamiętać.
„Cenna gąsienica” to wycieczka do Pienińskiego Parku Narodowego. Tutaj żubry chcą podziwiać Trzy Korony czy dziwnie powykręcane sosny – ale w zrealizowaniu każdego zamiaru ktoś im przeszkadza. Nawet tata Pomruk nie ma szans na uszczknięcie interesującej go rośliny. Pozorna niegościnność zwierząt z Pienińskiego Parku Narodowego ma swoją ważną przyczynę: wszyscy chronią gąsienicę niepylaka apollo, rzadkiego gatunku. Wiedzą, że trzeba zapewnić mu bezpieczeństwo (i, na przykład, nie rozdeptywać na ścieżce), zostawić pożywienie (dlatego Pomrukowi nie wolno zjeść zwykłego krzaczka). To da żubrom – zwłaszcza młodszym, Pompikowi i Polince, do myślenia – dlaczego nikt z miejscowych nie zachwyca się przestrzenią ani widokami, a wszyscy przejmują się małą gąsienicą. „Cenna gąsienica” to jednak nie tylko opowieść o gąsienicy niepylaka apollo – informacji na jej temat udzielają i wąż gniewosz, i ptak pomurnik – to dla dzieci zestaw przyrodniczych nowości. Tomasz Samojlik jak zwykle bawi się motywem lekcji dla dzieci. Przy okazji przedstawia im też – tradycyjnie – portret szczęśliwej rodziny. Tu wszyscy mogą sobie dobrodusznie docinać, mama Porada śmieje się z Pomruka, Pompik – z impulsywnej Polinki – ale wszyscy bardzo się kochają, wspierają i lubią przebywać razem. To krzepiący obrazek, uprzyjemniający lekturę. Samojlik dba o to, by drobne przygody żubrów nie były groźne, ale żeby wiązały się zawsze ze śmiechem lub uściskami rodzinnymi na koniec. Taki ma sposób na odmalowywanie więzi rodzinnych i to przypadnie do gustu najmłodszym. Atmosfera w tomikach to coś stałego.
Poza upychaniem w niewielkim objętościowo opowiadaniu zestawu wiadomości na temat miejscowych przyrodniczych atrakcji, Tomasz Samojlik proponuje też ilustracje – komiczne i bajkowe. Bardzo upraszcza kształty bohaterów, tym razem prezentuje nie tylko ich uśmiechnięte pyszczki – bo wiele spotkanych zwierząt łatwo rozzłościć. Negatywne emocje nie przenoszą się jednak na odbiorców, dzieci i tak będą miały dobrą zabawę. „Cenna gąsienica” to opowieść dla maluchów, które lubią poznawać przyrodę i ciekawostki związane ze zwierzętami. Samojlik uczy ekologii, wychowuje świadome pokolenie miłośników przyrody.
niedziela, 24 maja 2020
Don Kulick: Śmierć w lesie deszczowym. Ostatnie spotkanie z językiem i kulturą
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2020.
Obserwacje uczonego
To jest publikacja, która ucieszy zarówno miłośników historii antropologicznych, opowieści podróżniczych i przygodowych, jak i fanów tych relacji, które zawierają pierwiastki autobiograficzne – to jest pokazują nie tylko obiekt pracy badacza, ale i sam jego warsztat. Zresztą wyjaśnień Don Kulick i tak by nie uniknął, skoro jego wyprawy do małej wioski w dżungli wiązały się z wielkim wyzwaniem logistycznym (a odbywały się w latach 80., 90. i w pierwszej dekadzie XXI wieku) i z przełamaniem tradycyjnych postaw antropologów. Do Papui-Nowej Gwinei – a konkretnie do liczącej dwieście osób wioski Gapun – przybywa autor, żeby udokumentować proces wymierania lokalnego języka tayap. Chce się dowiedzieć, dlaczego kolejne pokolenia przestają mówić językiem przodków (jednak młodzi ludzie poproszeni o przedstawienie jakiejś historii, posługują się tayapem sprawnie i bezbłędnie, a do tego bez wysiłku) – i zrozumieć przyczyny takiego stanu rzeczy. Oczywiście pragnie też ocalić dla środowiska sam język: tworzy słowniczki i utrwala gramatykę, sam stara się nauczyć tayapskiego i porozumiewać w wiosce. Ale czytelników nie będzie uczyć języka, który za moment stanie się historią. Tylko od czasu do czasu przedstawia na piśmie wątpliwości, z jakimi się borykał czy poszukiwania odpowiedniego określenia – jak w przypadku hasła na opisanie tęczy. Znacznie bardziej interesuje go tu samo życie w wiosce – i temu przede wszystkim się przygląda.
„Śmierć w lesie deszczowym” to napisana z zacięciem reportażowym i ze świadomością znaczenia punktów kulminacyjnych opowieść o codzienności w wiosce Gapun. Don Kulick jest jedynym białym w głębi dżungli (docierali tu co najwyżej misjonarze lub… oszuści). Zaakceptowany przez społeczność wioski, dostaje swój dom i włącza się w życie miejscowych. Je ich posiłki (co wiąże się z wieloma wyrzeczeniami, zresztą o smaku i charakterystycznych potrawach autor sporo ma do powiedzenia), przepisuje na komputerze listy miłosne, charakteryzuje co ciekawszych mieszkańców, prezentuje legendy i wierzenia. Potrafi rozśmieszyć albo wzruszyć (kiedy przedstawia jedno z wyjątkowych pożegnań), unika jednak tonów pełnych wyższości i nawet krytykuje antropologów, którzy w taki sposób odnosili się do badanych. Próbuje jak najbardziej przeniknąć do struktur wioski i staje się jej częścią – raczej unika skarg lub poważnych zmartwień, do czasu – bo odkrycie, że Gapun nie jest sielanką z koszmarną kuchnią rozwiewa romantyzm tej historii.
Don Kulick pisze zabawnie i z pomysłem. Przedstawia czytelnikom fragment świata, do którego nie będą mieć dostępu – i skupia się na zwyczajności w środku dżungli. Nie zajmuje się przesadnie długo kwestią wymierania języka (chociaż widać wyraźnie, co go wypiera i co przeszkadza w pielęgnowaniu tradycji), a to sprawia, że swoją publikacją zainteresuje bardzo szerokie grono odbiorców. To książka, która nawiązuje do najlepszych narracji podróżniczych, jest wypełniona ciekawostkami i dowcipnie opisywanymi przeżyciami z kompletnie egzotycznej dla czytelników przestrzeni. Don Kulick wie doskonale, jak zaintrygować odbiorców – szuka dla nich wiadomości niezwyczajnych.
Obserwacje uczonego
To jest publikacja, która ucieszy zarówno miłośników historii antropologicznych, opowieści podróżniczych i przygodowych, jak i fanów tych relacji, które zawierają pierwiastki autobiograficzne – to jest pokazują nie tylko obiekt pracy badacza, ale i sam jego warsztat. Zresztą wyjaśnień Don Kulick i tak by nie uniknął, skoro jego wyprawy do małej wioski w dżungli wiązały się z wielkim wyzwaniem logistycznym (a odbywały się w latach 80., 90. i w pierwszej dekadzie XXI wieku) i z przełamaniem tradycyjnych postaw antropologów. Do Papui-Nowej Gwinei – a konkretnie do liczącej dwieście osób wioski Gapun – przybywa autor, żeby udokumentować proces wymierania lokalnego języka tayap. Chce się dowiedzieć, dlaczego kolejne pokolenia przestają mówić językiem przodków (jednak młodzi ludzie poproszeni o przedstawienie jakiejś historii, posługują się tayapem sprawnie i bezbłędnie, a do tego bez wysiłku) – i zrozumieć przyczyny takiego stanu rzeczy. Oczywiście pragnie też ocalić dla środowiska sam język: tworzy słowniczki i utrwala gramatykę, sam stara się nauczyć tayapskiego i porozumiewać w wiosce. Ale czytelników nie będzie uczyć języka, który za moment stanie się historią. Tylko od czasu do czasu przedstawia na piśmie wątpliwości, z jakimi się borykał czy poszukiwania odpowiedniego określenia – jak w przypadku hasła na opisanie tęczy. Znacznie bardziej interesuje go tu samo życie w wiosce – i temu przede wszystkim się przygląda.
„Śmierć w lesie deszczowym” to napisana z zacięciem reportażowym i ze świadomością znaczenia punktów kulminacyjnych opowieść o codzienności w wiosce Gapun. Don Kulick jest jedynym białym w głębi dżungli (docierali tu co najwyżej misjonarze lub… oszuści). Zaakceptowany przez społeczność wioski, dostaje swój dom i włącza się w życie miejscowych. Je ich posiłki (co wiąże się z wieloma wyrzeczeniami, zresztą o smaku i charakterystycznych potrawach autor sporo ma do powiedzenia), przepisuje na komputerze listy miłosne, charakteryzuje co ciekawszych mieszkańców, prezentuje legendy i wierzenia. Potrafi rozśmieszyć albo wzruszyć (kiedy przedstawia jedno z wyjątkowych pożegnań), unika jednak tonów pełnych wyższości i nawet krytykuje antropologów, którzy w taki sposób odnosili się do badanych. Próbuje jak najbardziej przeniknąć do struktur wioski i staje się jej częścią – raczej unika skarg lub poważnych zmartwień, do czasu – bo odkrycie, że Gapun nie jest sielanką z koszmarną kuchnią rozwiewa romantyzm tej historii.
Don Kulick pisze zabawnie i z pomysłem. Przedstawia czytelnikom fragment świata, do którego nie będą mieć dostępu – i skupia się na zwyczajności w środku dżungli. Nie zajmuje się przesadnie długo kwestią wymierania języka (chociaż widać wyraźnie, co go wypiera i co przeszkadza w pielęgnowaniu tradycji), a to sprawia, że swoją publikacją zainteresuje bardzo szerokie grono odbiorców. To książka, która nawiązuje do najlepszych narracji podróżniczych, jest wypełniona ciekawostkami i dowcipnie opisywanymi przeżyciami z kompletnie egzotycznej dla czytelników przestrzeni. Don Kulick wie doskonale, jak zaintrygować odbiorców – szuka dla nich wiadomości niezwyczajnych.
Roger Hargreaves: Mała Konstruktorka
Egmont, Warszawa 2020.
Wynalazki z wyobraźni
Rzadko kiedy maluchy czują się mocne w majsterkowaniu, więc tomik „Mała Konstruktorka” w genialnym cyklu Mała Miss Rogera Hargreavesa będzie nie tyle wskazówką co do hobby, co podpowiedzią w kwestii rozwijania wyobraźni. Idea serii jest jasna: za każdym razem odbiorcy śledzą przygody jednej postaci, której konkretna, dominująca cecha wyeksponowana jest już w imieniu. Same przygody nie należą do specjalnie skomplikowanych, ale też są mniej uproszczone niż w dzisiejszych licencyjnych picture bookach. Chociaż książeczki Hargreavesa są niepozorne, niosą całkiem sporo treści – co docenią dzieci, ale też ich rodzice. Tu jest co poczytać. Teksty skrzą się humorem i spodobają się maluchom. Można też – z uwagi na bogatą ofertę książeczek – trafić na opowieść, która charakteryzuje odbiorcę, wskazuje i definiuje jego najbardziej istotną cechę albo sposób zachowania. To okazja do przejrzenia się w książkowym lusterku – więc również zachęta do czytania i do śledzenia kolejnych propozycji, w których odbijają się znajomi czy członkowie rodziny. U Rogera Hargreavesa piękne jest między innymi to, że każdy ma prawo istnienia w tym świecie, nikogo nie piętnuje się za inność – bo każdy po prostu jest inny. Do tego książeczki przesycone są humorem absurdalnym i będą cieszyć bez względu na ich związki z prawdą.
„Mała Konstruktorka” to historia bohaterki kipiącej od pomysłów. Jednak postać na nich nie poprzestaje, zamienia owe pomysły na konstrukcje: pracuje z palnikiem, zestawem narzędzi (nawet we włosach ma zagubione, albo właśnie najpotrzebniejsze, klucze i ołówki). Nie ogranicza jej ani wyobraźnia, ani możliwości, potrafi zbudować sobie dom na kółkach lub przedmioty uprzyjemniające codzienność. Wynalazki tworzy też dla miejscowych – innych bohaterów serii. Jednak nawet i ta postać czasami biedzi się z brakiem natchnienia. Mała Konstruktorka musi jak najszybciej rozwiązać pewien poważny problem. Roger Hargreaves dzięki takim historyjkom przypomina najmłodszym, że mogą robić, na co tylko mają ochotę, mogą zostać, kim chcą – i zamienić życie w fascynującą zabawę bez końca. Mała Konstruktorka nigdy się przecież nie nudzi, dzieci mogą iść w jej ślady i przynajmniej wymyślać rozwiązania ułatwiające egzystencję – przecież tu wszystko bierze swój początek z momentu zaistnienia potrzeby.
Charakterystyczne w tych tomikach jest przejście w stronę klasycznych form. Owszem, skrótowych, ale autor podsuwa dzieciom pełnowartościową bajkę, nie ogranicza tekstu i nie zastanawia się nad tym, czy na pewno odbiorcy samodzielnie przeczytają wszystkie słowa. Pisze bez sztucznych wytycznych, wystarczy mu wyznacznik serii – którą sam tworzy. Każda mała rozkładówka to tutaj odrębna wiadomość, dodanie czegoś do portretu lub sytuacji. Autor nie zatrzymuje się na jednozdaniowych komentarzach, pisze tyle, ile potrzeba dla trafnego zarysowania sceny. Jest przy tym precyzyjny i wie, do czego dąży. Może dość szybko opowiedzieć historię – ale umie budować napięcie i dokłada odbiorcom przyjemność z czytania. „Mała Konstruktorka” to książeczka nie tylko dla kilkulatek zafascynowanych wynalazkami. Przejście w krainę wyobraźni zapewnia dzieciom możliwość oceniania swoich talentów i rozwijania zainteresowań. Tu liczy się rozrywka – dopiero w dalszym planie ma ona wymiar edukacyjny czy wychowawczy. Hargreaves rezygnuje z pouczania, wie, że wnioski dzieci bez trudu wyciągną. Traktuje odbiorców poważnie i dlatego może podejmować z nimi grę. W efekcie „Mała Konstruktorka” to tomik, który dzieci pokochają – i nie tylko z uwagi na finałowy wynalazek.
Wynalazki z wyobraźni
Rzadko kiedy maluchy czują się mocne w majsterkowaniu, więc tomik „Mała Konstruktorka” w genialnym cyklu Mała Miss Rogera Hargreavesa będzie nie tyle wskazówką co do hobby, co podpowiedzią w kwestii rozwijania wyobraźni. Idea serii jest jasna: za każdym razem odbiorcy śledzą przygody jednej postaci, której konkretna, dominująca cecha wyeksponowana jest już w imieniu. Same przygody nie należą do specjalnie skomplikowanych, ale też są mniej uproszczone niż w dzisiejszych licencyjnych picture bookach. Chociaż książeczki Hargreavesa są niepozorne, niosą całkiem sporo treści – co docenią dzieci, ale też ich rodzice. Tu jest co poczytać. Teksty skrzą się humorem i spodobają się maluchom. Można też – z uwagi na bogatą ofertę książeczek – trafić na opowieść, która charakteryzuje odbiorcę, wskazuje i definiuje jego najbardziej istotną cechę albo sposób zachowania. To okazja do przejrzenia się w książkowym lusterku – więc również zachęta do czytania i do śledzenia kolejnych propozycji, w których odbijają się znajomi czy członkowie rodziny. U Rogera Hargreavesa piękne jest między innymi to, że każdy ma prawo istnienia w tym świecie, nikogo nie piętnuje się za inność – bo każdy po prostu jest inny. Do tego książeczki przesycone są humorem absurdalnym i będą cieszyć bez względu na ich związki z prawdą.
„Mała Konstruktorka” to historia bohaterki kipiącej od pomysłów. Jednak postać na nich nie poprzestaje, zamienia owe pomysły na konstrukcje: pracuje z palnikiem, zestawem narzędzi (nawet we włosach ma zagubione, albo właśnie najpotrzebniejsze, klucze i ołówki). Nie ogranicza jej ani wyobraźnia, ani możliwości, potrafi zbudować sobie dom na kółkach lub przedmioty uprzyjemniające codzienność. Wynalazki tworzy też dla miejscowych – innych bohaterów serii. Jednak nawet i ta postać czasami biedzi się z brakiem natchnienia. Mała Konstruktorka musi jak najszybciej rozwiązać pewien poważny problem. Roger Hargreaves dzięki takim historyjkom przypomina najmłodszym, że mogą robić, na co tylko mają ochotę, mogą zostać, kim chcą – i zamienić życie w fascynującą zabawę bez końca. Mała Konstruktorka nigdy się przecież nie nudzi, dzieci mogą iść w jej ślady i przynajmniej wymyślać rozwiązania ułatwiające egzystencję – przecież tu wszystko bierze swój początek z momentu zaistnienia potrzeby.
Charakterystyczne w tych tomikach jest przejście w stronę klasycznych form. Owszem, skrótowych, ale autor podsuwa dzieciom pełnowartościową bajkę, nie ogranicza tekstu i nie zastanawia się nad tym, czy na pewno odbiorcy samodzielnie przeczytają wszystkie słowa. Pisze bez sztucznych wytycznych, wystarczy mu wyznacznik serii – którą sam tworzy. Każda mała rozkładówka to tutaj odrębna wiadomość, dodanie czegoś do portretu lub sytuacji. Autor nie zatrzymuje się na jednozdaniowych komentarzach, pisze tyle, ile potrzeba dla trafnego zarysowania sceny. Jest przy tym precyzyjny i wie, do czego dąży. Może dość szybko opowiedzieć historię – ale umie budować napięcie i dokłada odbiorcom przyjemność z czytania. „Mała Konstruktorka” to książeczka nie tylko dla kilkulatek zafascynowanych wynalazkami. Przejście w krainę wyobraźni zapewnia dzieciom możliwość oceniania swoich talentów i rozwijania zainteresowań. Tu liczy się rozrywka – dopiero w dalszym planie ma ona wymiar edukacyjny czy wychowawczy. Hargreaves rezygnuje z pouczania, wie, że wnioski dzieci bez trudu wyciągną. Traktuje odbiorców poważnie i dlatego może podejmować z nimi grę. W efekcie „Mała Konstruktorka” to tomik, który dzieci pokochają – i nie tylko z uwagi na finałowy wynalazek.
sobota, 23 maja 2020
Piotr Marecki: Polska przydrożna
Czarne, Wołowiec 2020.
Na uboczu
Piotr Marecki wyrusza po nic. Dwa tygodnie zamierza spędzić z dala od ruchliwych tras i wielkich miast. Jeździ tam, gdzie na pewno nie ma nic do zobaczenia, trafia do miejsc, w których czas się zatrzymał. To znakomity sposób na eksponowanie absurdów i dziwienie się zwyczajom miejscowych. W jednej miejscowości wszyscy będą wieczorami przebywać w barze, w innej – gospodynie próbują zaktywizować społeczność i zmienić coś na lepsze. Przeważnie jednak lokalsi akceptują nudę i bezruch, dostosowują się do tego i nie robią nic. Marecki rozmawia z miejscowymi (często przy alkoholu), rzadko dowiaduje się, jakie atrakcje w najbliższym otoczeniu powinien zobaczyć – zwykle czas upływa mu na wyszukiwaniu reliktów przeszłości. Powtarzalny temat dotyczy noclegów (rzadziej) i… robienia kawy do termosu. Niektórzy ochoczo napełniają naczynie, inni słono sobie za taką usługę liczą – autor sprawdza, kto już próbuje zarobić, gdy jest okazja, a kto zachowuje się gościnnie i przyjaźnie.
Ponieważ w trasie niewiele się może wydarzyć, Piotr Marecki nie zakłada, że zdobędzie ciekawe materiały do książki. Zresztą chce pokazać te miejsca w kraju, w których nic się nie dzieje, żeby uprzytomnić czytelnikom, że tak też da się żyć. Dla odbiorców, którzy nie znają codzienności poza zgiełkiem wielkich miast, lektura może być szokiem. To rzeczywistość pozbawiona typowych rozrywek kulturalnych, świat, który trzeba sobie urządzić – ale większości miejscowych zwyczajnie się nie chce. Marecki nie ocenia, rejestruje to, co zastał – a wnioski wyciągną sobie sami odbiorcy. W ogóle jego podróż składa się z obserwacji, nie z refleksji – nie ma miejsca na rozważania albo analizy tego, co zastane, jest – na prezentację zwyczajności tak monotonnej, że aż przez to egzotycznej. A właściwie sam autor nie do końca wie, co mógłby zaproponować czytelnikom, żeby ich zaskoczyć – skoro powtarzają się charaktery i krajobrazy, brakuje punktów zaczepienia, czegoś, co podtrzyma zainteresowanie. Dla Mareckiego jedynym elementem bardzo regularnie wykorzystywanym jest wymienianie nazw mijanych miejscowości. Coś, co umila czas podróży – cieszy jako niezwykłe, gdy przypadkiem trafi się na boczną trasę – w takim nagromadzeniu staje się już nużące. W pewnym momencie zainteresowanie odbiorców komicznymi nieoczekiwanie nazwami osłabnie – musi, skoro nazwy autor wymienia jednym tchem i przy okazji każdej drogi. Ma to swój klimat, pasuje do idei slow-life, jednak czegoś i tak brakuje. Piotr Marecki – kiedy zagląda do najmniejszych miejscowości – stara się też szerzyć tam wiedzę na temat idei less waste. Podpowiada, jak ograniczać ilość śmieci (i dlaczego), przekonuje, że trzeba dbać o środowisko. Zwykle jego komentarze spotykają się ze zdziwieniem – co jeszcze bardziej podsyca wrażenie pobytu w świecie, w którym czas się zatrzymał. Urok małych miejscowości trzeba odkrywać – każdy może doceniać tu coś innego, autor nie narzuca żadnych interpretacji, ucieka też od filozofowania. Zachowuje się tak, by dać czytelnikom szansę na samodzielne przemyślenia. Książka „Polska przydrożna” jest dość krótka i niespecjalnie odkrywcza, bo przecież jedne obserwacje powtarzają się zwykle w kolejnych miejscach. Piotr Marecki serwuje też odbiorcom zdjęcia z trasy. Często to po prostu droga prowadząca przez pola (albo zdjęcia tablic z nazwami miejscowości), szyldy sklepów czy ozdoby wykonane ze starych opon samochodowych – to, czego nie da się spotkać w wielkich miastach. Takie zdjęcia, zwłaszcza wykonywane amatorsko, sprawiają, że nie chce się ich oglądać zbyt długo, zresztą powtarzalność tematyczna też robi tu swoje. Odbiorcy jednak zyskują dzięki temu przegląd życia na uboczu – z różnymi jego wadami i zaletami. „Polska przydrożna” to jak odwrotność reportaży interwencyjnych – dzięki temu staje się tomem niepowtarzalnym.
Na uboczu
Piotr Marecki wyrusza po nic. Dwa tygodnie zamierza spędzić z dala od ruchliwych tras i wielkich miast. Jeździ tam, gdzie na pewno nie ma nic do zobaczenia, trafia do miejsc, w których czas się zatrzymał. To znakomity sposób na eksponowanie absurdów i dziwienie się zwyczajom miejscowych. W jednej miejscowości wszyscy będą wieczorami przebywać w barze, w innej – gospodynie próbują zaktywizować społeczność i zmienić coś na lepsze. Przeważnie jednak lokalsi akceptują nudę i bezruch, dostosowują się do tego i nie robią nic. Marecki rozmawia z miejscowymi (często przy alkoholu), rzadko dowiaduje się, jakie atrakcje w najbliższym otoczeniu powinien zobaczyć – zwykle czas upływa mu na wyszukiwaniu reliktów przeszłości. Powtarzalny temat dotyczy noclegów (rzadziej) i… robienia kawy do termosu. Niektórzy ochoczo napełniają naczynie, inni słono sobie za taką usługę liczą – autor sprawdza, kto już próbuje zarobić, gdy jest okazja, a kto zachowuje się gościnnie i przyjaźnie.
Ponieważ w trasie niewiele się może wydarzyć, Piotr Marecki nie zakłada, że zdobędzie ciekawe materiały do książki. Zresztą chce pokazać te miejsca w kraju, w których nic się nie dzieje, żeby uprzytomnić czytelnikom, że tak też da się żyć. Dla odbiorców, którzy nie znają codzienności poza zgiełkiem wielkich miast, lektura może być szokiem. To rzeczywistość pozbawiona typowych rozrywek kulturalnych, świat, który trzeba sobie urządzić – ale większości miejscowych zwyczajnie się nie chce. Marecki nie ocenia, rejestruje to, co zastał – a wnioski wyciągną sobie sami odbiorcy. W ogóle jego podróż składa się z obserwacji, nie z refleksji – nie ma miejsca na rozważania albo analizy tego, co zastane, jest – na prezentację zwyczajności tak monotonnej, że aż przez to egzotycznej. A właściwie sam autor nie do końca wie, co mógłby zaproponować czytelnikom, żeby ich zaskoczyć – skoro powtarzają się charaktery i krajobrazy, brakuje punktów zaczepienia, czegoś, co podtrzyma zainteresowanie. Dla Mareckiego jedynym elementem bardzo regularnie wykorzystywanym jest wymienianie nazw mijanych miejscowości. Coś, co umila czas podróży – cieszy jako niezwykłe, gdy przypadkiem trafi się na boczną trasę – w takim nagromadzeniu staje się już nużące. W pewnym momencie zainteresowanie odbiorców komicznymi nieoczekiwanie nazwami osłabnie – musi, skoro nazwy autor wymienia jednym tchem i przy okazji każdej drogi. Ma to swój klimat, pasuje do idei slow-life, jednak czegoś i tak brakuje. Piotr Marecki – kiedy zagląda do najmniejszych miejscowości – stara się też szerzyć tam wiedzę na temat idei less waste. Podpowiada, jak ograniczać ilość śmieci (i dlaczego), przekonuje, że trzeba dbać o środowisko. Zwykle jego komentarze spotykają się ze zdziwieniem – co jeszcze bardziej podsyca wrażenie pobytu w świecie, w którym czas się zatrzymał. Urok małych miejscowości trzeba odkrywać – każdy może doceniać tu coś innego, autor nie narzuca żadnych interpretacji, ucieka też od filozofowania. Zachowuje się tak, by dać czytelnikom szansę na samodzielne przemyślenia. Książka „Polska przydrożna” jest dość krótka i niespecjalnie odkrywcza, bo przecież jedne obserwacje powtarzają się zwykle w kolejnych miejscach. Piotr Marecki serwuje też odbiorcom zdjęcia z trasy. Często to po prostu droga prowadząca przez pola (albo zdjęcia tablic z nazwami miejscowości), szyldy sklepów czy ozdoby wykonane ze starych opon samochodowych – to, czego nie da się spotkać w wielkich miastach. Takie zdjęcia, zwłaszcza wykonywane amatorsko, sprawiają, że nie chce się ich oglądać zbyt długo, zresztą powtarzalność tematyczna też robi tu swoje. Odbiorcy jednak zyskują dzięki temu przegląd życia na uboczu – z różnymi jego wadami i zaletami. „Polska przydrożna” to jak odwrotność reportaży interwencyjnych – dzięki temu staje się tomem niepowtarzalnym.
Jean Roba: Ptyś i Bill. Bill, na psa urok!
Egmont, Warszawa 2020.
Rodzina
Kolejny zestaw komiksów o małym Ptysiu i spanielu Billu trafia do rąk czytelników. Jean Roba prezentuje tutaj wesołe historyjki, krótkie – z wyjątkiem ostatniej części. „Globtroterzy” to bowiem opowieść wakacyjna i rozłożysta. Tutaj rodzina wygrywa wycieczkę – podróż dookoła świata. Trzeba trochę się pospieszyć, żeby móc zrealizować cały program, a i tak nie uniknie się niespodzianek. Bez dorosłych Ptyś i Bill mogą przeżywać rozmaite przygody – zwiedzają egzotyczne kraje, wplątują się w nietypowe intrygi. Wiele się tu wydarzy (chociaż trochę brakuje pojedynczych puent – siłą rzeczy jest ich mniej. Jean Roba sprawdza się jednak w dłuższej formie – potrzebuje tego, żeby czytelnicy dowiedzieli się, że nie tylko drobne anegdotki może im zaoferować. Pozostałe dwa tomiki, czyli tytułowy „Bill, na psa urok” oraz „Bill zbzikował” to już standardy – coś charakterystycznego, dla odbiorców niemal oczywistego i stałego.
Ptyś to chłopiec, który czas spędza ze swoim przyjacielem, a także z dowcipnym psem. Inaczej niż w przypadku kulturowych Fistaszków, do tego świata mają wstęp rodzice, co więcej – pełnią oni tu ważną funkcję. Zwykle to tata pada ofiarą wybryków, podpada albo rodzinie, albo przybyszom z zewnątrz. Żarty są tutaj na porządku dziennym. Ptyś przekonuje się, że nie zawsze życie jest sprawiedliwe, Bill ma więcej przywilejów – z racji tego, że jest psem. W tym komiksie widać wyraźnie sposób prowadzenia opowieści. Jean Roba nie zawsze wykorzystuje wszystkich bohaterów – osobne doświadczenia czekają na Billa, osobne na Ptysia – oczywiście czasami. Włącza za to autor ochoczo kolejnych przedstawicieli świata dorosłych.
U Ptysia i Billa dzieje się sporo. Każda historyjka zajmuje jedną stronę – nie jest to zatem styl pasków gazetowych, bliżej tu do twórczości dla dzieci – ale również tych niecierpliwych, tych, które nie lubią długo czytać (nawet komiksów) – a potrzebują szybkich rozwiązań. Roba w małych formach oferuje wyraziste puenty, w sam raz dla dzieci. Bazują one przeważnie na sprycie Billa i bezradności ludzi – im większy ten kontrast, tym lepiej. Odrobinę hamuje to motyw zaskoczenia, ale w końcu Jean Roba nie zamierza wielopłaszczyznowością docierać do dorosłych czytelników, żarty podporządkowuje docelowej grupie odbiorców. Stawia na dynamiczne wydarzenia, szybkie zmiany i eksponowanie emocji przez bohaterów – im bardziej intensywnie, tym lepiej. W tomiku „Bill, na psa urok” jest dużo scenek z codzienności – autor raczej unika serii (wyjątek robi dla urzędnika pobierającego opłatę za posiadanie psa, ten motyw czasami powraca). Jean Roba lubi energię, ruch i działania, ma do zaoferowania sporo. Bazuje mniej na ilustracjach – chociaż komizm sytuacyjny nimi czasem podkreśla – bardziej skupia się na nakreślaniu rzeczywistości bohaterów w dialogach między nimi. Kreskówkowy styl łączy z rozgadaniem bez przewidywania rozwiązań. Bill zyskuje tu głos przede wszystkim wtedy, gdy jest sam, bez ludzi – łatwiej wtedy zrozumieć jego przeżycia. Z ludźmi zachowuje się już jak zwyczajny pies i to również prowadzi do zabawnych scenek. Jean Roba nie zamierza pouczać, woli rozbawiać, dostarcza rozrywki najmłodszym.
Rodzina
Kolejny zestaw komiksów o małym Ptysiu i spanielu Billu trafia do rąk czytelników. Jean Roba prezentuje tutaj wesołe historyjki, krótkie – z wyjątkiem ostatniej części. „Globtroterzy” to bowiem opowieść wakacyjna i rozłożysta. Tutaj rodzina wygrywa wycieczkę – podróż dookoła świata. Trzeba trochę się pospieszyć, żeby móc zrealizować cały program, a i tak nie uniknie się niespodzianek. Bez dorosłych Ptyś i Bill mogą przeżywać rozmaite przygody – zwiedzają egzotyczne kraje, wplątują się w nietypowe intrygi. Wiele się tu wydarzy (chociaż trochę brakuje pojedynczych puent – siłą rzeczy jest ich mniej. Jean Roba sprawdza się jednak w dłuższej formie – potrzebuje tego, żeby czytelnicy dowiedzieli się, że nie tylko drobne anegdotki może im zaoferować. Pozostałe dwa tomiki, czyli tytułowy „Bill, na psa urok” oraz „Bill zbzikował” to już standardy – coś charakterystycznego, dla odbiorców niemal oczywistego i stałego.
Ptyś to chłopiec, który czas spędza ze swoim przyjacielem, a także z dowcipnym psem. Inaczej niż w przypadku kulturowych Fistaszków, do tego świata mają wstęp rodzice, co więcej – pełnią oni tu ważną funkcję. Zwykle to tata pada ofiarą wybryków, podpada albo rodzinie, albo przybyszom z zewnątrz. Żarty są tutaj na porządku dziennym. Ptyś przekonuje się, że nie zawsze życie jest sprawiedliwe, Bill ma więcej przywilejów – z racji tego, że jest psem. W tym komiksie widać wyraźnie sposób prowadzenia opowieści. Jean Roba nie zawsze wykorzystuje wszystkich bohaterów – osobne doświadczenia czekają na Billa, osobne na Ptysia – oczywiście czasami. Włącza za to autor ochoczo kolejnych przedstawicieli świata dorosłych.
U Ptysia i Billa dzieje się sporo. Każda historyjka zajmuje jedną stronę – nie jest to zatem styl pasków gazetowych, bliżej tu do twórczości dla dzieci – ale również tych niecierpliwych, tych, które nie lubią długo czytać (nawet komiksów) – a potrzebują szybkich rozwiązań. Roba w małych formach oferuje wyraziste puenty, w sam raz dla dzieci. Bazują one przeważnie na sprycie Billa i bezradności ludzi – im większy ten kontrast, tym lepiej. Odrobinę hamuje to motyw zaskoczenia, ale w końcu Jean Roba nie zamierza wielopłaszczyznowością docierać do dorosłych czytelników, żarty podporządkowuje docelowej grupie odbiorców. Stawia na dynamiczne wydarzenia, szybkie zmiany i eksponowanie emocji przez bohaterów – im bardziej intensywnie, tym lepiej. W tomiku „Bill, na psa urok” jest dużo scenek z codzienności – autor raczej unika serii (wyjątek robi dla urzędnika pobierającego opłatę za posiadanie psa, ten motyw czasami powraca). Jean Roba lubi energię, ruch i działania, ma do zaoferowania sporo. Bazuje mniej na ilustracjach – chociaż komizm sytuacyjny nimi czasem podkreśla – bardziej skupia się na nakreślaniu rzeczywistości bohaterów w dialogach między nimi. Kreskówkowy styl łączy z rozgadaniem bez przewidywania rozwiązań. Bill zyskuje tu głos przede wszystkim wtedy, gdy jest sam, bez ludzi – łatwiej wtedy zrozumieć jego przeżycia. Z ludźmi zachowuje się już jak zwyczajny pies i to również prowadzi do zabawnych scenek. Jean Roba nie zamierza pouczać, woli rozbawiać, dostarcza rozrywki najmłodszym.
piątek, 22 maja 2020
Roger McNamee: Nabici w facebooka
Media Rodzina, Poznań 2020.
Zagrożenia w sieci
Zanim przystąpi się do lektury tomu „Nabici w facebooka” trzeba uodpornić się na narzekania człowieka przekonanego, że tylko on ma rację, głuchego na argumenty drugiej strony i jak dziecko upierającego się przy swoim. Roger McNamee czuje się jedynym obrońcą ludzkości przed złym portalem społecznościowym – chciałby jego przeorganizowania, najlepiej zwolnienia wszystkich z zarządu i całkowitej zmiany obowiązujących w nim zasad. A ponieważ nikt już nie chce go brać pod uwagę – mocno przesadza w retoryce i żądaniach – swoje żale wylewa w książce. „Nabici w facebooka” to lektura ciekawa i wartościowa tylko pod warunkiem wzięcia poprawki na jękliwy ton autora przekonanego o własnej nieomylności.
Znajdują się tu motywy ważne, które do szerokiego grona odbiorców powinny trafić sposoby zbierania informacji przez pozornie niewinne łańcuszki i „zabawy” dla użytkowników, wiadomości o podkarmianiu sztucznej inteligencji czy bańki informacyjne – podsycanie radykalizmu w grupach, kwestia manipulowania wolnością (wybory w USA przy ingerencji rosyjskich hakerów), udostępnianie danych, śledzenie aktywności użytkowników poza facebookiem – to wszystko zagadnienia, które budzą zaniepokojenie i warte są komentarza. Jednak Roger McNamee zamiast chłodno analizować takie sytuacje, rozpacza nad tym, że facebook nie zwalnia za nie swojego zarządu, a odpowiedzialność zbiorowa jakoś się rozmywa. Skupia się na tym, jakie działania sam podjął, żeby zniszczyć portal (a przynajmniej stworzyć miejsce dla jego konkurencji, bo tym, co w pewnym momencie rozdrażnia autora najbardziej, jest monopol facebooka, zupełnie jakby nie chciał McNamee zrozumieć, że na tym właśnie polega budowanie sieci kontaktów w portalu społecznościowym – rozproszenie platform automatycznie uniemożliwiłoby gromadzenie się znajomych). W tomie „Nabici w facebooka” autor ma mnóstwo powodów do narzekań. Problem w tym, że przyjętym tonem nie przekona do siebie. Podobnie jak szukaniem wrogów w postaci „złych aktorów” (pytanie, czy nie lepiej byłoby nazwać ich w przekładzie „złymi graczami”, jeśli już trzeba czarnych charakterów i grożenia palcem).
Od początku Roger McNamee bardzo nastawia się na autopromocję. To on podsunął „Zuckowi” najbliższą współpracownicę, to on doradził, gdy twórca facebooka znalazł się na pierwszym poważnym życiowym zakręcie i nie wiedział, co zrobić. To on był doradcą cennym i nieomylnym, aż nagle przestał być potrzebny – i wtedy zaczął wychodzić z siebie, żeby znowu się liczyć. Czytelnikom prezentuje nie tylko własny życiorys, ale też… czas trwania poszczególnych spotkań i rozmów z ludźmi, których przekonywał, żeby przeciwstawili się facebookowi. Na początku wygląda to jak megalomania, potem – jak jawna agresja. Nie pomaga zafiksowanie się na temacie portalu, który nie naprawia błędów. W ten sposób McNamee przenosi uwagę odbiorców z zasadniczej kwestii – niebezpieczeństw płynących z używania portalu, który nie dba o dane wrażliwe użytkowników – na siebie samego.
Trzeba zatem czytać między wierszami, żeby móc zastanowić się nad tematem zagrożeń płynących z sieci. Ale jeśli ta sztuka się komuś uda, zyska całkiem pokaźny zbiór danych, którym warto się przyjrzeć. Tyle tylko, że najgorliwsi fani łańcuszków – i ci użytkownicy, którzy bardzo łatwo poddają się manipulacjom – nie sięgają zwykle po takie pozycje. „Nabici w facebooka” to może być dobry wstęp do niewątpliwie potrzebnej w społeczeństwie dyskusji – zestaw wskazówek, które trzeba wyłuskać z narracji i którym warto się uważnie przyjrzeć. Jest w tej publikacji dużo spostrzeżeń na temat korzystania z facebooka – to droga do refleksji nad jego pułapkami. Dla części odbiorców będą to odkrywcze wiadomości, więc książka im się przyda. To wytyczanie ścieżek dla tych, którzy nie wierzą, że korzystanie z portalu społecznościowego nie kończy się na dobrej zabawie.
Zagrożenia w sieci
Zanim przystąpi się do lektury tomu „Nabici w facebooka” trzeba uodpornić się na narzekania człowieka przekonanego, że tylko on ma rację, głuchego na argumenty drugiej strony i jak dziecko upierającego się przy swoim. Roger McNamee czuje się jedynym obrońcą ludzkości przed złym portalem społecznościowym – chciałby jego przeorganizowania, najlepiej zwolnienia wszystkich z zarządu i całkowitej zmiany obowiązujących w nim zasad. A ponieważ nikt już nie chce go brać pod uwagę – mocno przesadza w retoryce i żądaniach – swoje żale wylewa w książce. „Nabici w facebooka” to lektura ciekawa i wartościowa tylko pod warunkiem wzięcia poprawki na jękliwy ton autora przekonanego o własnej nieomylności.
Znajdują się tu motywy ważne, które do szerokiego grona odbiorców powinny trafić sposoby zbierania informacji przez pozornie niewinne łańcuszki i „zabawy” dla użytkowników, wiadomości o podkarmianiu sztucznej inteligencji czy bańki informacyjne – podsycanie radykalizmu w grupach, kwestia manipulowania wolnością (wybory w USA przy ingerencji rosyjskich hakerów), udostępnianie danych, śledzenie aktywności użytkowników poza facebookiem – to wszystko zagadnienia, które budzą zaniepokojenie i warte są komentarza. Jednak Roger McNamee zamiast chłodno analizować takie sytuacje, rozpacza nad tym, że facebook nie zwalnia za nie swojego zarządu, a odpowiedzialność zbiorowa jakoś się rozmywa. Skupia się na tym, jakie działania sam podjął, żeby zniszczyć portal (a przynajmniej stworzyć miejsce dla jego konkurencji, bo tym, co w pewnym momencie rozdrażnia autora najbardziej, jest monopol facebooka, zupełnie jakby nie chciał McNamee zrozumieć, że na tym właśnie polega budowanie sieci kontaktów w portalu społecznościowym – rozproszenie platform automatycznie uniemożliwiłoby gromadzenie się znajomych). W tomie „Nabici w facebooka” autor ma mnóstwo powodów do narzekań. Problem w tym, że przyjętym tonem nie przekona do siebie. Podobnie jak szukaniem wrogów w postaci „złych aktorów” (pytanie, czy nie lepiej byłoby nazwać ich w przekładzie „złymi graczami”, jeśli już trzeba czarnych charakterów i grożenia palcem).
Od początku Roger McNamee bardzo nastawia się na autopromocję. To on podsunął „Zuckowi” najbliższą współpracownicę, to on doradził, gdy twórca facebooka znalazł się na pierwszym poważnym życiowym zakręcie i nie wiedział, co zrobić. To on był doradcą cennym i nieomylnym, aż nagle przestał być potrzebny – i wtedy zaczął wychodzić z siebie, żeby znowu się liczyć. Czytelnikom prezentuje nie tylko własny życiorys, ale też… czas trwania poszczególnych spotkań i rozmów z ludźmi, których przekonywał, żeby przeciwstawili się facebookowi. Na początku wygląda to jak megalomania, potem – jak jawna agresja. Nie pomaga zafiksowanie się na temacie portalu, który nie naprawia błędów. W ten sposób McNamee przenosi uwagę odbiorców z zasadniczej kwestii – niebezpieczeństw płynących z używania portalu, który nie dba o dane wrażliwe użytkowników – na siebie samego.
Trzeba zatem czytać między wierszami, żeby móc zastanowić się nad tematem zagrożeń płynących z sieci. Ale jeśli ta sztuka się komuś uda, zyska całkiem pokaźny zbiór danych, którym warto się przyjrzeć. Tyle tylko, że najgorliwsi fani łańcuszków – i ci użytkownicy, którzy bardzo łatwo poddają się manipulacjom – nie sięgają zwykle po takie pozycje. „Nabici w facebooka” to może być dobry wstęp do niewątpliwie potrzebnej w społeczeństwie dyskusji – zestaw wskazówek, które trzeba wyłuskać z narracji i którym warto się uważnie przyjrzeć. Jest w tej publikacji dużo spostrzeżeń na temat korzystania z facebooka – to droga do refleksji nad jego pułapkami. Dla części odbiorców będą to odkrywcze wiadomości, więc książka im się przyda. To wytyczanie ścieżek dla tych, którzy nie wierzą, że korzystanie z portalu społecznościowego nie kończy się na dobrej zabawie.
Marta Galewska-Kustra: Pucio mówi dzień dobry
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.
Pobudka
Kolejna książeczka z Puciem to okazja do całkiem rozbudowanej zabawy angażującej dzieci i rodziców. W historyjce słońce budzi bohaterów łaskotkami, w rzeczywistości odbiorców mogą to w odpowiednim momencie lektury zrobić rodzice. „Pucio mówi dzień dobry” nie polega wyłącznie na lekcji grzeczności. Zresztą oswajanie dzieci z tym zwrotem jest wolne od pouczeń. Marta Galewska-Kustra nie zmusza bohaterów, żeby witali się z każdym napotkanym znajomym. Zamienia poranne witanie się w zabawę na spostrzegawczość. Można powiedzieć „dzień dobry” nie tylko domownikom, ale i wszystkiemu, co widać za oknem. To oznacza przeniesienie rozrywki na egzystencję. Wydawałoby się, że w tomiku o oczywistym tytule zawartość nie ma czym zaskakiwać. A jednak Marta Galewska-Kustra nie zatrzymuje się na wstępnej zapowiedzi. To bardziej twórczy obraz poranka Pucia i Misi. Na początku bohaterowie jeszcze śpią i trzeba urządzić im pobudkę. To pierwsze zadanie dla małych odbiorców – pozwala się wykrzyczeć, a potem i wyśmiać. Dzieci z tomiku witają wiewiórki, auta i słońce. Odbiorcy – zależy, co dostrzegą za swoimi oknami – będą mogli powtarzać „dzień dobry” dłużej i wykazywać się umiejętnościami w nazywaniu różnych rzeczy. Każdego dnia widok za oknem może być inny – więc też zadanie wyzwalać będzie w dzieciach ciekawość.
Skoro już bohaterowie nie śpią, Marta Galewska-Kustra może wykorzystać motyw poranka, żeby czegoś odbiorców nauczyć. Zabiera ich do łazienki (tu dzieci myją zęby i twarze, korzystają też z toalety – żeby pamiętać o spuszczeniu wody autorka pozwala pomachać zawartości sedesu na pożegnanie – „pa, pa, siusiu” brzmi infantylnie, ale kilkulatki rozbawi i skłoni do bardziej gorliwego przestrzegania higieny. Trzeba jeszcze między innymi wybrać bohaterom ubrania, pomóc w przygotowaniu śniadania, czy – odbyć poranną gimnastykę – tu w postaci tańca, co oznacza, że maluchy skwapliwie wezmą się do działania: kręcenie pupą w rytm muzyki jest znacznie lepsze niż powtarzanie ćwiczeń, przynosi też więcej radości.
Wiele motywów, które podsuwa autorka, wywodzi się po prostu z rutynowych czynności opiekuńczych mam. Jednemu z bohaterów trzeba wytrzeć buzię ręcznikiem, drugiemu – zapiąć kurtkę. Trzeba też poprawić szalik albo zapiąć pasy w samochodzie. Ale odbiorcy tomiku wcale nie będą biernie się przyglądać – to oni mają pomagać Puciowi i Misi, wykonywać obowiązki i uczyć się dzięki temu – co robi się rano, przed wyjściem z domu. To krok do samodzielności, bo istnieje szansa, że te kilkulatki, które chętnie pomagają postaciom (czyli realizują zadania pozalekturowe, włączają się w tworzenie tej historyjki), zechcą w niedalekiej przyszłości udowodnić, że same nie potrzebują pomocy i mogą poradzić sobie z porannymi przygotowaniami do wyjścia. „Pucio mówi dzień dobry” to zatem sztuczka, żeby kilkulatki zechciały się uczyć samodzielności.
Ten tomik ma niewielki format, to książeczka kartonowa i z zaokrąglonymi rogami. Przy lekturze będzie trzeba czasami wykorzystywać coś z zewnątrz – na przykład ręcznik do wytarcia twarzy bohatera. Marta Galewska-Kustra nie tylko podsuwa czytelnikom charakterystyczny dla poranka obrazek – zapewnia też rozrywkę przez interaktywność. Oczywiście nie obyłoby się bez ilustracji – Joanna Kłos pomaga odbiorcom w wyobrażaniu sobie, co dzieje się z bohaterami. Pucio to bohater dobry do tego, żeby sugerować odbiorcom konkretne zachowania. Może się przydać jako przewodnik. Rywalizacja z takim bohaterem to sposób na rozwijanie umiejętności malucha.
Pobudka
Kolejna książeczka z Puciem to okazja do całkiem rozbudowanej zabawy angażującej dzieci i rodziców. W historyjce słońce budzi bohaterów łaskotkami, w rzeczywistości odbiorców mogą to w odpowiednim momencie lektury zrobić rodzice. „Pucio mówi dzień dobry” nie polega wyłącznie na lekcji grzeczności. Zresztą oswajanie dzieci z tym zwrotem jest wolne od pouczeń. Marta Galewska-Kustra nie zmusza bohaterów, żeby witali się z każdym napotkanym znajomym. Zamienia poranne witanie się w zabawę na spostrzegawczość. Można powiedzieć „dzień dobry” nie tylko domownikom, ale i wszystkiemu, co widać za oknem. To oznacza przeniesienie rozrywki na egzystencję. Wydawałoby się, że w tomiku o oczywistym tytule zawartość nie ma czym zaskakiwać. A jednak Marta Galewska-Kustra nie zatrzymuje się na wstępnej zapowiedzi. To bardziej twórczy obraz poranka Pucia i Misi. Na początku bohaterowie jeszcze śpią i trzeba urządzić im pobudkę. To pierwsze zadanie dla małych odbiorców – pozwala się wykrzyczeć, a potem i wyśmiać. Dzieci z tomiku witają wiewiórki, auta i słońce. Odbiorcy – zależy, co dostrzegą za swoimi oknami – będą mogli powtarzać „dzień dobry” dłużej i wykazywać się umiejętnościami w nazywaniu różnych rzeczy. Każdego dnia widok za oknem może być inny – więc też zadanie wyzwalać będzie w dzieciach ciekawość.
Skoro już bohaterowie nie śpią, Marta Galewska-Kustra może wykorzystać motyw poranka, żeby czegoś odbiorców nauczyć. Zabiera ich do łazienki (tu dzieci myją zęby i twarze, korzystają też z toalety – żeby pamiętać o spuszczeniu wody autorka pozwala pomachać zawartości sedesu na pożegnanie – „pa, pa, siusiu” brzmi infantylnie, ale kilkulatki rozbawi i skłoni do bardziej gorliwego przestrzegania higieny. Trzeba jeszcze między innymi wybrać bohaterom ubrania, pomóc w przygotowaniu śniadania, czy – odbyć poranną gimnastykę – tu w postaci tańca, co oznacza, że maluchy skwapliwie wezmą się do działania: kręcenie pupą w rytm muzyki jest znacznie lepsze niż powtarzanie ćwiczeń, przynosi też więcej radości.
Wiele motywów, które podsuwa autorka, wywodzi się po prostu z rutynowych czynności opiekuńczych mam. Jednemu z bohaterów trzeba wytrzeć buzię ręcznikiem, drugiemu – zapiąć kurtkę. Trzeba też poprawić szalik albo zapiąć pasy w samochodzie. Ale odbiorcy tomiku wcale nie będą biernie się przyglądać – to oni mają pomagać Puciowi i Misi, wykonywać obowiązki i uczyć się dzięki temu – co robi się rano, przed wyjściem z domu. To krok do samodzielności, bo istnieje szansa, że te kilkulatki, które chętnie pomagają postaciom (czyli realizują zadania pozalekturowe, włączają się w tworzenie tej historyjki), zechcą w niedalekiej przyszłości udowodnić, że same nie potrzebują pomocy i mogą poradzić sobie z porannymi przygotowaniami do wyjścia. „Pucio mówi dzień dobry” to zatem sztuczka, żeby kilkulatki zechciały się uczyć samodzielności.
Ten tomik ma niewielki format, to książeczka kartonowa i z zaokrąglonymi rogami. Przy lekturze będzie trzeba czasami wykorzystywać coś z zewnątrz – na przykład ręcznik do wytarcia twarzy bohatera. Marta Galewska-Kustra nie tylko podsuwa czytelnikom charakterystyczny dla poranka obrazek – zapewnia też rozrywkę przez interaktywność. Oczywiście nie obyłoby się bez ilustracji – Joanna Kłos pomaga odbiorcom w wyobrażaniu sobie, co dzieje się z bohaterami. Pucio to bohater dobry do tego, żeby sugerować odbiorcom konkretne zachowania. Może się przydać jako przewodnik. Rywalizacja z takim bohaterem to sposób na rozwijanie umiejętności malucha.
czwartek, 21 maja 2020
Piotr Milewski: Planeta K. Pięć lat w japońskiej korporacji
Świat Książki, Warszawa 2020.
Wolność
Piotr Milewski pisze książkę, o której można mówić w samych superlatywach. Nie dość, że od środka prezentuje codzienność w japońskiej korporacji – od zatrudnienia przez rutynową pracę aż po rozwiązanie umowy (rzecz nie do pomyślenia dla większości miejscowych pracowników), to jeszcze potrafi doskonale puentować poszczególne doświadczenia i ozdabiać je ironią czy dowcipem. „Planeta K. Pięć lat w japońskiej korporacji” to opowieść składająca się z zestawu bardzo krótkich, ale celnych rozdziałów – ciekawa analiza specyfiki sytuacji nie do końca zwykłego pracownika. W firmie K. wszyscy mają być jak jedna wielka rodzina – takie jest założenie, które stale przypominają zwierzchnicy. Wobec rodziny jest się przecież lojalnym, można dla niej dużo poświęcić. Nikt zatem nie zaprotestuje, gdy „rodzina” zapewnia rozrywki poza godzinami pracy, organizuje czas wolny pracowników albo usiłuje wpływać na ich wybory. Przecież to wszystko dla wspólnego dobra. Piotr Milewski jest przybyszem z zewnątrz, pracownikiem cennym, bo umożliwiającym otwarcie rynku na Europę (a później również na Azję) – w dodatku to pierwszy cudzoziemiec w przedsiębiorstwie. Na początku stara się dostosować, nie wyraża głośno swoich poglądów, zachowuje się tak jak koledzy – dba o to, żeby się nie wyróżniać. I tak przecież jest faworyzowany przez Prezesa, który wybiera sobie go na towarzysza wycieczek po okolicy. Stopniowo uczy się Milewski czytać między wierszami, dowiaduje się, co tak naprawdę znaczyły pewne zapisy w regulaminie, który otrzymał na początku kariery. Zaczyna się nudzić powtarzalnością schematów podczas apeli czy zebrań, a kiedy próbuje skorzystać z przysługujących mu praw – spotyka się ze zdziwieniem ze strony zwierzchników. Tutaj presję wywiera się dyskretnie, ale sygnały wysyłane przez kierowników czy dyrektorów są nadzwyczaj czytelne – trzeba nie lada siły woli, żeby się nie ugiąć pod presją. Autor przekonuje się, że obietnica pracy do emerytury, stabilnego wynagrodzenia i bonusów to jedno – ale japońska korporacja stopniowo go osacza, uniemożliwia decydowanie o czasie wolnym i odbiera radość życia. Złota klatka irytuje, ale też uzależnia, gwarantując bezpieczeństwo.
Piotr Milewski w K. poznaje nie tylko drogę, jaką przechodzą zwykli pracownicy - rejestruje też zasady zdobywania klientów, spotkania w zakrapiane alkoholem i… troskę szefów o życie rodzinne pracowników. Czasami jego doświadczenia mogą cieszyć, innym razem – przerażają. To, co Japończykom nie przeszkadza, dla obcokrajowca staje się co najmniej dziwne – autor odnotowuje wszelkie przejawy odmienności, to, co dla niego niezrozumiałe albo trudne do zaakceptowania i to, co zwyczajnie komiczne. Dzięki temu „Planeta K.” staje się opowieścią niezwykle atrakcyjną. Krótkie rozdziały to kolejne etapy w karierze w K., zestawy zachowań i zwyczajów niespotykanych w Europie – próba zrozumienia innej rzeczywistości i narracyjny strzał w dziesiątkę. Jest to publikacja, która uświadamia czytelnikom, jak różne mogą być oczekiwania wobec pracy i pracodawcy, a także – jak bardzo elastycznym trzeba być, kiedy chce się wieść normalne życie w dalekich krajach. Milewski z uśmiechem opowiada o japońskiej przygodzie – a nie męczy przedłużającymi się analizami. Ta książka wciąga już od pierwszej strony.
Wolność
Piotr Milewski pisze książkę, o której można mówić w samych superlatywach. Nie dość, że od środka prezentuje codzienność w japońskiej korporacji – od zatrudnienia przez rutynową pracę aż po rozwiązanie umowy (rzecz nie do pomyślenia dla większości miejscowych pracowników), to jeszcze potrafi doskonale puentować poszczególne doświadczenia i ozdabiać je ironią czy dowcipem. „Planeta K. Pięć lat w japońskiej korporacji” to opowieść składająca się z zestawu bardzo krótkich, ale celnych rozdziałów – ciekawa analiza specyfiki sytuacji nie do końca zwykłego pracownika. W firmie K. wszyscy mają być jak jedna wielka rodzina – takie jest założenie, które stale przypominają zwierzchnicy. Wobec rodziny jest się przecież lojalnym, można dla niej dużo poświęcić. Nikt zatem nie zaprotestuje, gdy „rodzina” zapewnia rozrywki poza godzinami pracy, organizuje czas wolny pracowników albo usiłuje wpływać na ich wybory. Przecież to wszystko dla wspólnego dobra. Piotr Milewski jest przybyszem z zewnątrz, pracownikiem cennym, bo umożliwiającym otwarcie rynku na Europę (a później również na Azję) – w dodatku to pierwszy cudzoziemiec w przedsiębiorstwie. Na początku stara się dostosować, nie wyraża głośno swoich poglądów, zachowuje się tak jak koledzy – dba o to, żeby się nie wyróżniać. I tak przecież jest faworyzowany przez Prezesa, który wybiera sobie go na towarzysza wycieczek po okolicy. Stopniowo uczy się Milewski czytać między wierszami, dowiaduje się, co tak naprawdę znaczyły pewne zapisy w regulaminie, który otrzymał na początku kariery. Zaczyna się nudzić powtarzalnością schematów podczas apeli czy zebrań, a kiedy próbuje skorzystać z przysługujących mu praw – spotyka się ze zdziwieniem ze strony zwierzchników. Tutaj presję wywiera się dyskretnie, ale sygnały wysyłane przez kierowników czy dyrektorów są nadzwyczaj czytelne – trzeba nie lada siły woli, żeby się nie ugiąć pod presją. Autor przekonuje się, że obietnica pracy do emerytury, stabilnego wynagrodzenia i bonusów to jedno – ale japońska korporacja stopniowo go osacza, uniemożliwia decydowanie o czasie wolnym i odbiera radość życia. Złota klatka irytuje, ale też uzależnia, gwarantując bezpieczeństwo.
Piotr Milewski w K. poznaje nie tylko drogę, jaką przechodzą zwykli pracownicy - rejestruje też zasady zdobywania klientów, spotkania w zakrapiane alkoholem i… troskę szefów o życie rodzinne pracowników. Czasami jego doświadczenia mogą cieszyć, innym razem – przerażają. To, co Japończykom nie przeszkadza, dla obcokrajowca staje się co najmniej dziwne – autor odnotowuje wszelkie przejawy odmienności, to, co dla niego niezrozumiałe albo trudne do zaakceptowania i to, co zwyczajnie komiczne. Dzięki temu „Planeta K.” staje się opowieścią niezwykle atrakcyjną. Krótkie rozdziały to kolejne etapy w karierze w K., zestawy zachowań i zwyczajów niespotykanych w Europie – próba zrozumienia innej rzeczywistości i narracyjny strzał w dziesiątkę. Jest to publikacja, która uświadamia czytelnikom, jak różne mogą być oczekiwania wobec pracy i pracodawcy, a także – jak bardzo elastycznym trzeba być, kiedy chce się wieść normalne życie w dalekich krajach. Milewski z uśmiechem opowiada o japońskiej przygodzie – a nie męczy przedłużającymi się analizami. Ta książka wciąga już od pierwszej strony.
środa, 20 maja 2020
Tomáš Halík: Od "podziemnego Kościoła" do labiryntu wolności. Autobiografia
Znak, Kraków 2020.
Przygoda w sutannie
„Od podziemnego Kościoła do labiryntu wolności. Autobiografia” to książka, która imponuje rozmiarami – ale nie tylko ze względu na objętość trafi do czytelników z różnych kręgów. Tomáš Halík uznaje bowiem, że najlepszym sposobem na zrozumienie czyjegoś toku myślenia – i w konsekwencji także jego pism filozoficznych czy dzieł – jest poznanie kontekstu. Zaprasza zatem czytelników do swojego barwnego życia i prezentuje kolejne doświadczenia, które go ukształtowały. Ma do opowiedzenia naprawdę sporo i nawet odbiorcy niezainteresowani tematami religijnymi mogą zaangażować się w opowieść księdza z najbardziej zlaicyzowanego kraju w Europie. Tomáš Halík mocno splata własne życie z wielką historią i polityką. Jest tym, który spotyka się z największymi hierarchami, przedstawicielami różnych wyznań i religii, jest tym, który został potajemnie wyświęcony i przez pewien czas nie mógł przyznać się do uprawianego zawodu, jest tym, który nie poddawał się presji i stawiał na swoim, kiedy w grę wchodziło zachowanie minimalnej niezależności. Starannie dbał o swój wizerunek (motyw brody, której nie może zgolić mimo komentarzy zwierzchników), nie uciekał od trudnych zagadnień (znalazł w tomie miejsce na opowieść o kobietach). Wyjaśnia – i dla części odbiorców to będzie najważniejszy motyw książki – jak ksiądz mógł wpływać na decyzje polityczne i funkcjonować, kiedy przetaczała się wielka historia. Dodatkowo Tomáš Halík jest tym, który lubi podróżować – i wykorzystuje każdą nadarzającą się okazję, żeby zwiedzić świat. I w tej kwestii będzie mieć coś do powiedzenia odbiorcom. Różnorodność tematyczna w książce sprawia, że nikomu nie będzie się dłużyć lektura.
Starannie Tomáš Halík opisuje swoje zadania w różnych momentach dziejowych. Jeśli gdzieś wygłaszał ważne przemówienie (bo kaznodziejstwa tu szukać próżno), opowie, co go zainspirowało i co chciał osiągnąć. Jeżeli służył radą wybitnym – przedstawi kontekst. Nie pomija kwestii niewygodnych albo kontrowersyjnych, udaje mu się zaangażować czytelników przede wszystkim dzięki szczerości i prostocie. Stawia w książce na dokładność i rzetelność, nie usiłuje się wybielać – to nie sposób na autokreację, raczej dopełnienie do pism filozoficznych. I chociaż czasami przebijają się przez opowieść tony refleksyjne, autor pilnuje się, żeby nie zamęczać odbiorców odchodzeniem od zwykłego-niezwykłego życia w stronę duchowych rozważań. Ma dla czytelników całkiem sporo ciekawych komentarzy, wybiera to, co pokazuje, że jego życie w stanie duchownym nie mogło być zrutynizowane i zwyczajne. „Od podziemnego Kościoła do labiryntu wolności” to książka, która rozbudza ciekawość. Utrzymana w pogodnym raczej tonie (nawet mimo przeciwności losu i niewesołych wydarzeń historycznych) stanowi znakomity autoportret. Sam autor też potrzebuje powrotu w przeszłość – czasami może dzięki temu wyjaśnić, czy z dzisiejszą wiedzą zachowałby się inaczej lub zastanowić się nad powodami konkretnego postępowania. Analizuje kolejne fakty dokładnie, tak, żeby nie pozostawiać wątpliwości co do ich interpretacji – wykorzystuje przecież szansę do zaprezentowania przeszłości z własnej perspektywy. I robi to bardzo ciekawie.
Przygoda w sutannie
„Od podziemnego Kościoła do labiryntu wolności. Autobiografia” to książka, która imponuje rozmiarami – ale nie tylko ze względu na objętość trafi do czytelników z różnych kręgów. Tomáš Halík uznaje bowiem, że najlepszym sposobem na zrozumienie czyjegoś toku myślenia – i w konsekwencji także jego pism filozoficznych czy dzieł – jest poznanie kontekstu. Zaprasza zatem czytelników do swojego barwnego życia i prezentuje kolejne doświadczenia, które go ukształtowały. Ma do opowiedzenia naprawdę sporo i nawet odbiorcy niezainteresowani tematami religijnymi mogą zaangażować się w opowieść księdza z najbardziej zlaicyzowanego kraju w Europie. Tomáš Halík mocno splata własne życie z wielką historią i polityką. Jest tym, który spotyka się z największymi hierarchami, przedstawicielami różnych wyznań i religii, jest tym, który został potajemnie wyświęcony i przez pewien czas nie mógł przyznać się do uprawianego zawodu, jest tym, który nie poddawał się presji i stawiał na swoim, kiedy w grę wchodziło zachowanie minimalnej niezależności. Starannie dbał o swój wizerunek (motyw brody, której nie może zgolić mimo komentarzy zwierzchników), nie uciekał od trudnych zagadnień (znalazł w tomie miejsce na opowieść o kobietach). Wyjaśnia – i dla części odbiorców to będzie najważniejszy motyw książki – jak ksiądz mógł wpływać na decyzje polityczne i funkcjonować, kiedy przetaczała się wielka historia. Dodatkowo Tomáš Halík jest tym, który lubi podróżować – i wykorzystuje każdą nadarzającą się okazję, żeby zwiedzić świat. I w tej kwestii będzie mieć coś do powiedzenia odbiorcom. Różnorodność tematyczna w książce sprawia, że nikomu nie będzie się dłużyć lektura.
Starannie Tomáš Halík opisuje swoje zadania w różnych momentach dziejowych. Jeśli gdzieś wygłaszał ważne przemówienie (bo kaznodziejstwa tu szukać próżno), opowie, co go zainspirowało i co chciał osiągnąć. Jeżeli służył radą wybitnym – przedstawi kontekst. Nie pomija kwestii niewygodnych albo kontrowersyjnych, udaje mu się zaangażować czytelników przede wszystkim dzięki szczerości i prostocie. Stawia w książce na dokładność i rzetelność, nie usiłuje się wybielać – to nie sposób na autokreację, raczej dopełnienie do pism filozoficznych. I chociaż czasami przebijają się przez opowieść tony refleksyjne, autor pilnuje się, żeby nie zamęczać odbiorców odchodzeniem od zwykłego-niezwykłego życia w stronę duchowych rozważań. Ma dla czytelników całkiem sporo ciekawych komentarzy, wybiera to, co pokazuje, że jego życie w stanie duchownym nie mogło być zrutynizowane i zwyczajne. „Od podziemnego Kościoła do labiryntu wolności” to książka, która rozbudza ciekawość. Utrzymana w pogodnym raczej tonie (nawet mimo przeciwności losu i niewesołych wydarzeń historycznych) stanowi znakomity autoportret. Sam autor też potrzebuje powrotu w przeszłość – czasami może dzięki temu wyjaśnić, czy z dzisiejszą wiedzą zachowałby się inaczej lub zastanowić się nad powodami konkretnego postępowania. Analizuje kolejne fakty dokładnie, tak, żeby nie pozostawiać wątpliwości co do ich interpretacji – wykorzystuje przecież szansę do zaprezentowania przeszłości z własnej perspektywy. I robi to bardzo ciekawie.
wtorek, 19 maja 2020
Remigiusz Mróz: Iluzjonista
Filia, Poznań 2019.
Sztuczki
Po trzydziestu latach od zbrodni powraca tajemniczy morderca odpowiedzialny za serię tragedii. Wszystko wskazuje na to, że „iluzjonista” uderza znowu. Jest bezwzględny i ironicznie okrutny, a do tego znaczy swoje ofiary – wypala na ciałach znak zapytania. To sygnał dla śledczych i informacja, że morderca czuje się bezkarny i do przesady swobodny. U Remigiusza Mroza akcja przebiega od trupa do trupa (a kolejne morderstwa łączy w „Iluzjoniście” teatralizacja). Ten autor mocno upraszcza sobie zadanie, przechodząc w świat prestidigitatorskich sztuczek. Bo morderca wykorzystuje typowe dla pokazów magików zachowania. O ile jednak podczas takich imprez nikomu nie dzieje się krzywda, o tyle przy działaniach tajemniczego Iluzjonisty wszystko prowadzi do śmierci w męczarniach. I tak wydarzenia z przeszłości i te obecne różnią się jedynie stopniem zaawansowania przygotowań widowiska. Dawniej morderca stawiał na bardziej prymitywne rozwiązania, teraz sięga po wyrafinowane pomysły. Ludzie tracą życie w skomplikowanych sceneriach, same zwłoki też zostają wykorzystane do pokazu siły i wyższości mordercy. Liczy się budzenie strachu – i granie na emocjach bezradnych śledczych. Jest w „Iluzjoniście” widmo bezczelności zderzanej z koszmarem – ofiary zamieniają się w rekwizyty tak, żeby wyzwalać lęk.
Były prokurator Edling dawniej rozwiązywał sprawę Iluzjonisty i jest przekonany, że odniósł sukces. Skoro jednak po dekadach z powrotem pojawił się problem, Edling potraktuje sprawę ambicjonalnie. Chce zrozumieć psychikę mordercy – zapewne psychopaty, skoro cieszy go zadawanie bólu i cierpienia niewinnym dla samego efektu. Były śledczy w tym starciu nie miałby szans na odniesienie jakiegokolwiek sukcesu, nawet z najlepszymi pracownikami policji. Do działania musi zaprosić kobietę, która w dawnych latach nie wahała się przed niekonwencjonalnymi rozwiązaniami. Punkowo nastawiona do życia Małgorzata Rosa daleka jest od wizerunków bohaterek romansów. Twardo stąpa po ziemi, nie bawi się w sentymenty, a do tego jest bardzo silna psychicznie. Może proponować niekonwencjonalne rozwiązania bez ograniczeń, daje sobie radę w każdych warunkach. Małgorzata Rosa jest postacią, która ubarwia tę historię, umożliwia rozwijanie opowieści w dwóch płaszczyznach. W przeszłości mogła kusić wyzwolonym stylem życia, ucieczką od schematów i specyficznym z tego płynącym seksapilem. Teraz Małgorzata Rosa jest być może nieco zgorzkniała, ale wciąż nie zamierza się poddawać ani ulegać sentymentom. Nie wykorzysta urody, ale nadal urzeka niezależnością. I znowu może się przydać w schwytaniu przestępcy. Małgorzata Rosa to uosobienie wolności – ale też postać, dzięki której ta opowieść lepiej funkcjonuje.
Remigiusz Mróz posługuje się raczej tanimi chwytami, fabułę konstruuje z powtarzalnego składnika, który jedynie ciągle modyfikuje. Nie dba nawet o odwzorowywanie realiów PRL-u – klimatu znanego z całej serii kryminałów. Koloryt lokalny go nie interesuje, podobnie jak budowanie bardziej skomplikowanych charakterystyk postaci. Remigiusz Mróz mimo sporej objętości książki bardzo upraszcza tę historię: sprowadza akcję zbyt często do niekończących się wymian zdań między bohaterami. Stawianie na dialogi pokazuje pośpiech w tworzeniu tej powieści. Za mało tu też czynników, które mogłyby przyciągnąć odbiorców i przytrzymać ich przy tej narracji. Mróz pisze książkę bardzo pod publiczkę, nie interesują go walory literackie, a jedynie gotowy do sprzedania produkt – a to samo w sobie przekłada się na odbiór historii.
Sztuczki
Po trzydziestu latach od zbrodni powraca tajemniczy morderca odpowiedzialny za serię tragedii. Wszystko wskazuje na to, że „iluzjonista” uderza znowu. Jest bezwzględny i ironicznie okrutny, a do tego znaczy swoje ofiary – wypala na ciałach znak zapytania. To sygnał dla śledczych i informacja, że morderca czuje się bezkarny i do przesady swobodny. U Remigiusza Mroza akcja przebiega od trupa do trupa (a kolejne morderstwa łączy w „Iluzjoniście” teatralizacja). Ten autor mocno upraszcza sobie zadanie, przechodząc w świat prestidigitatorskich sztuczek. Bo morderca wykorzystuje typowe dla pokazów magików zachowania. O ile jednak podczas takich imprez nikomu nie dzieje się krzywda, o tyle przy działaniach tajemniczego Iluzjonisty wszystko prowadzi do śmierci w męczarniach. I tak wydarzenia z przeszłości i te obecne różnią się jedynie stopniem zaawansowania przygotowań widowiska. Dawniej morderca stawiał na bardziej prymitywne rozwiązania, teraz sięga po wyrafinowane pomysły. Ludzie tracą życie w skomplikowanych sceneriach, same zwłoki też zostają wykorzystane do pokazu siły i wyższości mordercy. Liczy się budzenie strachu – i granie na emocjach bezradnych śledczych. Jest w „Iluzjoniście” widmo bezczelności zderzanej z koszmarem – ofiary zamieniają się w rekwizyty tak, żeby wyzwalać lęk.
Były prokurator Edling dawniej rozwiązywał sprawę Iluzjonisty i jest przekonany, że odniósł sukces. Skoro jednak po dekadach z powrotem pojawił się problem, Edling potraktuje sprawę ambicjonalnie. Chce zrozumieć psychikę mordercy – zapewne psychopaty, skoro cieszy go zadawanie bólu i cierpienia niewinnym dla samego efektu. Były śledczy w tym starciu nie miałby szans na odniesienie jakiegokolwiek sukcesu, nawet z najlepszymi pracownikami policji. Do działania musi zaprosić kobietę, która w dawnych latach nie wahała się przed niekonwencjonalnymi rozwiązaniami. Punkowo nastawiona do życia Małgorzata Rosa daleka jest od wizerunków bohaterek romansów. Twardo stąpa po ziemi, nie bawi się w sentymenty, a do tego jest bardzo silna psychicznie. Może proponować niekonwencjonalne rozwiązania bez ograniczeń, daje sobie radę w każdych warunkach. Małgorzata Rosa jest postacią, która ubarwia tę historię, umożliwia rozwijanie opowieści w dwóch płaszczyznach. W przeszłości mogła kusić wyzwolonym stylem życia, ucieczką od schematów i specyficznym z tego płynącym seksapilem. Teraz Małgorzata Rosa jest być może nieco zgorzkniała, ale wciąż nie zamierza się poddawać ani ulegać sentymentom. Nie wykorzysta urody, ale nadal urzeka niezależnością. I znowu może się przydać w schwytaniu przestępcy. Małgorzata Rosa to uosobienie wolności – ale też postać, dzięki której ta opowieść lepiej funkcjonuje.
Remigiusz Mróz posługuje się raczej tanimi chwytami, fabułę konstruuje z powtarzalnego składnika, który jedynie ciągle modyfikuje. Nie dba nawet o odwzorowywanie realiów PRL-u – klimatu znanego z całej serii kryminałów. Koloryt lokalny go nie interesuje, podobnie jak budowanie bardziej skomplikowanych charakterystyk postaci. Remigiusz Mróz mimo sporej objętości książki bardzo upraszcza tę historię: sprowadza akcję zbyt często do niekończących się wymian zdań między bohaterami. Stawianie na dialogi pokazuje pośpiech w tworzeniu tej powieści. Za mało tu też czynników, które mogłyby przyciągnąć odbiorców i przytrzymać ich przy tej narracji. Mróz pisze książkę bardzo pod publiczkę, nie interesują go walory literackie, a jedynie gotowy do sprzedania produkt – a to samo w sobie przekłada się na odbiór historii.
poniedziałek, 18 maja 2020
Christopher Berry-Dee: Rozmowy z seryjnymi mordercami
Czarna Owca, Warszawa 2020.
Zbrodnie
Uświadamia Christopher Berry-Dee czytelnikom coś, o czym raczej nie mogą wiedzieć – że nie da się tak zwyczajnie prowadzić rozmów z przestępcami, zwłaszcza z seryjnymi mordercami. Wiąże się to z długim etapem przygotowań i kilkuletnią korespondencją z samym zainteresowanym (który postępować może chimerycznie i w każdej chwili ma prawo zerwać kontakty). A to nie wszystko. Dziennikarz musi się liczyć z tym, że nie otrzyma szczerych wyjaśnień swoich wątpliwości, a subiektywną (i często bardzo mało literacką) wersję wydarzeń. co więcej – psychologowie ostrzegają, że zło podstępnie wsączać się będzie w umysł śledczego i może go opanować, mieć niebagatelny wpływ na psychikę – i warto wziąć pod uwagę takie niebezpieczeństwo – łatwe do zbagatelizowania przy ostrzeżeniach, ale trudne do zwalczenia, gdy już zaistnieje. Z takich względów przyjęło się sądzić, że nie można stworzyć więcej niż kilka wywiadów z seryjnymi mordercami. Tymczasem Berry-Dee przeprowadził kilkadziesiąt takich rozmów na potrzeby tomu „Rozmowy z seryjnymi mordercami”. Dla czytelników ważną informacją będzie nastawienie się na inny gatunek – autor nie proponuje wywiadów z psychopatami, większość nie rzuci nowego światła na to, co się zdarzyło za ich sprawą. Wiadomości o zbrodniach autor czerpie z innych źródeł – a kiedy temat potrzebuje komentarza ze strony sprawcy – uzyskuje niczego niewnoszące ogólniki, wypowiedzi schematyczne i powtarzalne, wręcz stereotypowe. Może w ten sposób podkreślać agresję przestępców, ich nieprzystosowanie społeczne albo psychiczne skłonności do zbrodni – ale to już wiadomo bez oddawania im głosu. Zamiast wywiadów autor proponuje reportaże. Skupia się na morderstwach, jakie popełnili opisywani przez niego zbrodniarze, na przebiegu śledztw, na zachowaniu społeczeństwa (bo informacje o popełnianych w pobliżu zbrodniach lub przestępstwach wielkiego kalibru wywołują strach wśród zwykłych ludzi) – i tak ostrzega się dzieci lub młode dziewczyny – żeby uważały na nieznajomych. Niektórym ocali to życie, innym uświadomi, w jaką pułapkę wpadają, kiedy jest już za późno na ratunek. Autor koncentruje się na odwzorowywaniu przebiegu wydarzeń – prezentuje rolę śledczych i kierunek wnioskowania. Układa to w historie rodem z kroniki kryminalnej – pisze przekonująco i fabularyzuje treści. Dodatkowym aspektem reportaży kryminalnych jest jednak budowanie profilu mordercy: za każdym razem to rozłożysta prezentacja. Autor nakreśla nieakceptowane powszechnie zachowania, żeby w pewnym stopniu uświadomić czytelnikom charakterystyki postaci. Szczególną uwagę zwraca na to, co działo się z seryjnymi mordercami w ich dzieciństwie – jedni byli bici, inni wykorzystywani seksualnie – a każde traumatyczne doświadczenie odbija się na późniejszych wyborach. Autor pokazuje też momenty z dorosłego życia przestępców, w których wychodziło na jaw nieprzystosowanie ich do normalności. Przez takie analizy chce dokonywać jak najpełniejszej prezentacji. Chociaż każdy przypadek jest inny, mnogość przestępców – i zestawianie ich historii w pewnym momencie może zacząć znieczulać odbiorców. Wiele tu zła – a za wszystkim kryją się wielkie dramaty rodzin ofiar. Tym Christopher Berry-Dee się jednak nie zajmuje.
Kiedy autor próbuje uzyskać jakieś wyjaśnienia od morderców, efekt zwykle rozczarowuje. Nie ma większych szans na konkrety – nie ma też możliwości opowiadania o emocjach: jeśli już coś psychopaci wyznali, to istnieje w aktach albo w artykułach poświęconych procesom – nikt nie chce grzebać w przeszłości i odsłaniać mroków psychiki dla czyjegoś reportażu. Zamiast więc „Rozmów z seryjnymi mordercami” powinien autor zaproponować odbiorcom po prostu reportaże – sam musi przecież docierać do sedna wiadomości i rekonstruować wydarzenia bez udziału opisywanych psychopatów.
Zbrodnie
Uświadamia Christopher Berry-Dee czytelnikom coś, o czym raczej nie mogą wiedzieć – że nie da się tak zwyczajnie prowadzić rozmów z przestępcami, zwłaszcza z seryjnymi mordercami. Wiąże się to z długim etapem przygotowań i kilkuletnią korespondencją z samym zainteresowanym (który postępować może chimerycznie i w każdej chwili ma prawo zerwać kontakty). A to nie wszystko. Dziennikarz musi się liczyć z tym, że nie otrzyma szczerych wyjaśnień swoich wątpliwości, a subiektywną (i często bardzo mało literacką) wersję wydarzeń. co więcej – psychologowie ostrzegają, że zło podstępnie wsączać się będzie w umysł śledczego i może go opanować, mieć niebagatelny wpływ na psychikę – i warto wziąć pod uwagę takie niebezpieczeństwo – łatwe do zbagatelizowania przy ostrzeżeniach, ale trudne do zwalczenia, gdy już zaistnieje. Z takich względów przyjęło się sądzić, że nie można stworzyć więcej niż kilka wywiadów z seryjnymi mordercami. Tymczasem Berry-Dee przeprowadził kilkadziesiąt takich rozmów na potrzeby tomu „Rozmowy z seryjnymi mordercami”. Dla czytelników ważną informacją będzie nastawienie się na inny gatunek – autor nie proponuje wywiadów z psychopatami, większość nie rzuci nowego światła na to, co się zdarzyło za ich sprawą. Wiadomości o zbrodniach autor czerpie z innych źródeł – a kiedy temat potrzebuje komentarza ze strony sprawcy – uzyskuje niczego niewnoszące ogólniki, wypowiedzi schematyczne i powtarzalne, wręcz stereotypowe. Może w ten sposób podkreślać agresję przestępców, ich nieprzystosowanie społeczne albo psychiczne skłonności do zbrodni – ale to już wiadomo bez oddawania im głosu. Zamiast wywiadów autor proponuje reportaże. Skupia się na morderstwach, jakie popełnili opisywani przez niego zbrodniarze, na przebiegu śledztw, na zachowaniu społeczeństwa (bo informacje o popełnianych w pobliżu zbrodniach lub przestępstwach wielkiego kalibru wywołują strach wśród zwykłych ludzi) – i tak ostrzega się dzieci lub młode dziewczyny – żeby uważały na nieznajomych. Niektórym ocali to życie, innym uświadomi, w jaką pułapkę wpadają, kiedy jest już za późno na ratunek. Autor koncentruje się na odwzorowywaniu przebiegu wydarzeń – prezentuje rolę śledczych i kierunek wnioskowania. Układa to w historie rodem z kroniki kryminalnej – pisze przekonująco i fabularyzuje treści. Dodatkowym aspektem reportaży kryminalnych jest jednak budowanie profilu mordercy: za każdym razem to rozłożysta prezentacja. Autor nakreśla nieakceptowane powszechnie zachowania, żeby w pewnym stopniu uświadomić czytelnikom charakterystyki postaci. Szczególną uwagę zwraca na to, co działo się z seryjnymi mordercami w ich dzieciństwie – jedni byli bici, inni wykorzystywani seksualnie – a każde traumatyczne doświadczenie odbija się na późniejszych wyborach. Autor pokazuje też momenty z dorosłego życia przestępców, w których wychodziło na jaw nieprzystosowanie ich do normalności. Przez takie analizy chce dokonywać jak najpełniejszej prezentacji. Chociaż każdy przypadek jest inny, mnogość przestępców – i zestawianie ich historii w pewnym momencie może zacząć znieczulać odbiorców. Wiele tu zła – a za wszystkim kryją się wielkie dramaty rodzin ofiar. Tym Christopher Berry-Dee się jednak nie zajmuje.
Kiedy autor próbuje uzyskać jakieś wyjaśnienia od morderców, efekt zwykle rozczarowuje. Nie ma większych szans na konkrety – nie ma też możliwości opowiadania o emocjach: jeśli już coś psychopaci wyznali, to istnieje w aktach albo w artykułach poświęconych procesom – nikt nie chce grzebać w przeszłości i odsłaniać mroków psychiki dla czyjegoś reportażu. Zamiast więc „Rozmów z seryjnymi mordercami” powinien autor zaproponować odbiorcom po prostu reportaże – sam musi przecież docierać do sedna wiadomości i rekonstruować wydarzenia bez udziału opisywanych psychopatów.
niedziela, 17 maja 2020
Jaroslav Rudiš: Czeski Raj
Książkowe Klimaty, Wrocław 2019.
Życie
Jaroslav Rudiš w niewielkiej powieści „Czeski Raj” przynosi czytelnikom kwintesencję tego, co kojarzy się z czeskim humorem – i dystansem do rzeczywistości. Mijają kolejne pory roku, a w saunie niewiele się zmienia. Sauna to doskonała metafora zwyczajnego życia, przekonująca w wielu aspektach. Polscy czytelnicy docenią też motyw jak z Leśmiana – wiążący się z tym, co za ścianą. Obok powinna być sauna dla kobiet, dobiegają stamtąd co jakiś czas damskie głosy i chichoty. Musi istnieć sposób, żeby tam zajrzeć, kiedy nadejdzie pora. Na razie jednak bohaterowie zastanawiają się nad różnymi przyziemnymi sprawami. W saunie przebywają mężczyźni, którzy dobrze się już znajdą – wiedzą o swoich wadach i przyzwyczajeniach. Nie przełamują jednak pewnej bariery, poza sauną nic by ich nie łączyło. Tutaj, w małej przestrzeni i zmuszeni do dzielenia się refleksjami – mają czas na rozważania o życiu. Nie ma znaczenia pora roku, pewne rzeczy są niezmienne. Jak dyskusja o tym, że sauna to jak świątynia i przed wejściem koniecznie należy wziąć prysznic. I o tym, że tu się można wypocić. Mężczyźni, którzy prowadzą dialog, nie mają nawet imion: są charakteryzowani opisowo, co przydaje się w konstruowaniu niepowtarzalnej narracji. Zwłaszcza że peryfrazy natychmiast definiują bohaterów. Mężczyźni są w różnym wieku i mają różne życiowe doświadczenia, które wpływają na ich aktualne postawy (żona jednego przygotowuje zwłoki do pogrzebu, co zamienia się u niej w natręctwo: zaczepianie ludzi na ulicy i wskazywanie im, co powinni zrobić, żeby poprawić swój wizerunek, inny został wdowcem i cały czas przywołuje myśl o żonie – bez sentymentów, bo nie na nie pora). Dogadują się ze sobą między innymi dzięki unikaniu ckliwych tonów. W saunie obowiązuje ironiczna postawa, dystans do rzeczywistości i udawanie beztroski. Tu faktycznie się odpoczywa, a skoro tak – atmosfera sprzyja filozofowaniu. Szczególnie przy sarkastycznie nastawionych kolegach: tu nie można popadać w rzewne tony, a czas bohaterom nigdy się nie dłuży.
Sytuacja w kolejnych kwartałach wygląda tak samo. Mężczyźni gromadzą się w saunie i prowadzą niekończące się rozmowy. O swoich żonach, o wymarzonych kobietach. O rozmaitych ziemskich drobnych przyjemnościach, jakie mają w swoim zasięgu. O jedzeniu. O polityce i historii. O codzienności. Ale też o sprawach ostatecznych. W końcu to najlepszy czas i miejsce na filozofowanie. Nikt nie przeszkodzi w dokonywaniu analiz, a odpowiednie towarzystwo ułatwia wyciąganie cennych wniosków. Tutaj w akcji nie dzieje się dużo: statyczna scenka i sposób prowadzenia narracji przypominają przedstawienie teatralne. To właściwie gotowy scenariusz sztuki. Cała dynamika mieści się w dialogowych napięciach i w wymianach opinii, w twierdzeniach głoszonych przez bohaterów, a także w narracji. Autor wybiera tu oddawanie głosu bohaterom, sam narrator działa raczej refrenowo: określa mówiącego, czasami zaznacza brak jego reakcji albo ucieczkę od komentarza. Nie wnika w przestrzenie postaci – to każdy z mężczyzn musi nakreślić sobie sam. W efekcie wypada to lakonicznie i dowcipnie, czasami na przekór wygłaszanym treściom. „Czeski Raj” staje się prześmiewczym i gorzkim podsumowaniem sensu życia w oczach zwykłych ludzi. Przeniesienie akcji do sauny odziera opowieści ze złudzeń, ale, co ciekawe, odzwierciedla się także w samym kształcie opowieści. Unika autor ozdobników stylistycznych (wykorzystuje jedynie powtórzenia, bo te podkreślają jeszcze ascezę w opowieści). To literatura, z której sporo można wyczytać. A przy tym książka jest bardzo lakoniczna i krótka, trafnie przedstawia życiowe dylematy bohaterów. „Czeski Raj” przynosi dowcipną opowieść o tym, co dla zwykłych zjadaczy chleba najistotniejsze. Autor ucieka od wielkich słów, ale przekonuje do pomysłów na charakterystykę egzystencji i dylematów.
Życie
Jaroslav Rudiš w niewielkiej powieści „Czeski Raj” przynosi czytelnikom kwintesencję tego, co kojarzy się z czeskim humorem – i dystansem do rzeczywistości. Mijają kolejne pory roku, a w saunie niewiele się zmienia. Sauna to doskonała metafora zwyczajnego życia, przekonująca w wielu aspektach. Polscy czytelnicy docenią też motyw jak z Leśmiana – wiążący się z tym, co za ścianą. Obok powinna być sauna dla kobiet, dobiegają stamtąd co jakiś czas damskie głosy i chichoty. Musi istnieć sposób, żeby tam zajrzeć, kiedy nadejdzie pora. Na razie jednak bohaterowie zastanawiają się nad różnymi przyziemnymi sprawami. W saunie przebywają mężczyźni, którzy dobrze się już znajdą – wiedzą o swoich wadach i przyzwyczajeniach. Nie przełamują jednak pewnej bariery, poza sauną nic by ich nie łączyło. Tutaj, w małej przestrzeni i zmuszeni do dzielenia się refleksjami – mają czas na rozważania o życiu. Nie ma znaczenia pora roku, pewne rzeczy są niezmienne. Jak dyskusja o tym, że sauna to jak świątynia i przed wejściem koniecznie należy wziąć prysznic. I o tym, że tu się można wypocić. Mężczyźni, którzy prowadzą dialog, nie mają nawet imion: są charakteryzowani opisowo, co przydaje się w konstruowaniu niepowtarzalnej narracji. Zwłaszcza że peryfrazy natychmiast definiują bohaterów. Mężczyźni są w różnym wieku i mają różne życiowe doświadczenia, które wpływają na ich aktualne postawy (żona jednego przygotowuje zwłoki do pogrzebu, co zamienia się u niej w natręctwo: zaczepianie ludzi na ulicy i wskazywanie im, co powinni zrobić, żeby poprawić swój wizerunek, inny został wdowcem i cały czas przywołuje myśl o żonie – bez sentymentów, bo nie na nie pora). Dogadują się ze sobą między innymi dzięki unikaniu ckliwych tonów. W saunie obowiązuje ironiczna postawa, dystans do rzeczywistości i udawanie beztroski. Tu faktycznie się odpoczywa, a skoro tak – atmosfera sprzyja filozofowaniu. Szczególnie przy sarkastycznie nastawionych kolegach: tu nie można popadać w rzewne tony, a czas bohaterom nigdy się nie dłuży.
Sytuacja w kolejnych kwartałach wygląda tak samo. Mężczyźni gromadzą się w saunie i prowadzą niekończące się rozmowy. O swoich żonach, o wymarzonych kobietach. O rozmaitych ziemskich drobnych przyjemnościach, jakie mają w swoim zasięgu. O jedzeniu. O polityce i historii. O codzienności. Ale też o sprawach ostatecznych. W końcu to najlepszy czas i miejsce na filozofowanie. Nikt nie przeszkodzi w dokonywaniu analiz, a odpowiednie towarzystwo ułatwia wyciąganie cennych wniosków. Tutaj w akcji nie dzieje się dużo: statyczna scenka i sposób prowadzenia narracji przypominają przedstawienie teatralne. To właściwie gotowy scenariusz sztuki. Cała dynamika mieści się w dialogowych napięciach i w wymianach opinii, w twierdzeniach głoszonych przez bohaterów, a także w narracji. Autor wybiera tu oddawanie głosu bohaterom, sam narrator działa raczej refrenowo: określa mówiącego, czasami zaznacza brak jego reakcji albo ucieczkę od komentarza. Nie wnika w przestrzenie postaci – to każdy z mężczyzn musi nakreślić sobie sam. W efekcie wypada to lakonicznie i dowcipnie, czasami na przekór wygłaszanym treściom. „Czeski Raj” staje się prześmiewczym i gorzkim podsumowaniem sensu życia w oczach zwykłych ludzi. Przeniesienie akcji do sauny odziera opowieści ze złudzeń, ale, co ciekawe, odzwierciedla się także w samym kształcie opowieści. Unika autor ozdobników stylistycznych (wykorzystuje jedynie powtórzenia, bo te podkreślają jeszcze ascezę w opowieści). To literatura, z której sporo można wyczytać. A przy tym książka jest bardzo lakoniczna i krótka, trafnie przedstawia życiowe dylematy bohaterów. „Czeski Raj” przynosi dowcipną opowieść o tym, co dla zwykłych zjadaczy chleba najistotniejsze. Autor ucieka od wielkich słów, ale przekonuje do pomysłów na charakterystykę egzystencji i dylematów.
Marta Galewska-Kustra: Pucio mówi dobranoc
Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.
Na noc
„Pucio mówi dobranoc” to tomik, w którym Marta Galewska-Kustra mierzy się z typowym problemem kilkulatków niezamierzających wieczorem kłaść się spać. Puciowi właśnie wtedy przychodzi ochota na grę na ukulele. Śpią już Misia, mama i Bobo, więc wymyślona przez bohatera rozrywka zupełnie nie nadaje się na tę porę – tego Pucio nie rozumie. Żeby odpowiednio nastawić kilkulatka do snu tata nie podejmuje z nim dyskusji, za to zaczyna opowiadać o wszystkich, którzy przez cały dzień ciężko pracowali, a teraz odpoczywają po wielu wysiłkach. Śpi już smacznie sprzedawca lodów, budowniczy, drzewo i wiewiórki na drzewie. Śpi dźwig i samolot – ulubiona zabawka Pucia. Tata wymienia ich wszystkich, odpowiadając na prośbę synka – okazuje się zatem, że i Pucio nie powinien się wyłamywać, skoro on też miał ciężki dzień, pełen wrażeń: bawił się, sprzątał, a także odwiedził ciocię obchodzącą urodziny. Zanim ta opowieść dobiegnie końca, Pucio smacznie zaśnie – uda się w podobny sposób uśpić też odbiorców, którzy po drodze mają szansę zastanowić się nad własnymi zadaniami realizowanymi w ciągu całego dnia. Nawet jeśli twierdzą – jak to kilkulatki mają w zwyczaju – że nie są zmęczeni, znajdzie się wiele powodów do tego, by ułożyć się do snu i odpocząć.
Marta Galewska-Kustra wybiera tym razem, dość nietypowo, narrację zapośredniczoną. Nie chce, żeby czytelnicy rozbudzili się, śledząc wyczyny bohaterów lub ekscytujące zjawiska oglądane w ciągu dnia (a do takich należy obserwowanie wiewiórek czy pracy na placu budowy). Dlatego opowieść – mocno ograniczona w treści – pojawia się w komentarzu taty. Tata w paru zdaniach podsumowuje to, co było warte uwagi, ciekawe i atrakcyjne z punktu widzenia kilkulatka. Wymienia fakty z całego dnia i pozwala zrozumieć, co dzieje się po zapadnięciu zmroku w różnych domach. Zostawia zatem przykład dla maluchów. Taki dialog ojca z dzieckiem można w każdym domu kontynuować – przypominać maluchowi o tym, czego był świadkiem. To zamieni historyjkę we wspólną rozmowę i zabawę, dzieci przekonają się, że doświadczenia Pucia nie są wcale niezwykłe. Z kolei rytm tomiku sprawia, że łatwiej będzie przygotować najmłodszych do spania. Powtarzalność jest tu kojąca, wycisza dzieci. Odbiorcy przekonają się, że skoro wszyscy śpią, to i oni powinni dołączyć.
Na rozkładówkach w ramach opowieści taty pojawiają się trzy drobne kadry jako przedstawienie retrospekcji – Joanna Kłos postawiła na stonowane kolory, przeważnie ciemne, żeby odpowiednio nastroić odbiorców. Ilustracje są tu zresztą tylko częścią lektury: zadaniem dzieci będzie także przypominanie sobie tego, co same przeżyły (i kończenie relacji prawdopodobnym ułożeniem się do snu kolejnych bohaterów tych osobistych opowieści). Marta Galewska-Kustra w ten sposób zaprasza do snucia własnych narracji. Malutki tomik z bohaterem, który zyskuje już sławę wśród rodziców i ich pociech pokazuje uroki wieczornych opowieści. Sam też jest niezłą usypianką.
Na noc
„Pucio mówi dobranoc” to tomik, w którym Marta Galewska-Kustra mierzy się z typowym problemem kilkulatków niezamierzających wieczorem kłaść się spać. Puciowi właśnie wtedy przychodzi ochota na grę na ukulele. Śpią już Misia, mama i Bobo, więc wymyślona przez bohatera rozrywka zupełnie nie nadaje się na tę porę – tego Pucio nie rozumie. Żeby odpowiednio nastawić kilkulatka do snu tata nie podejmuje z nim dyskusji, za to zaczyna opowiadać o wszystkich, którzy przez cały dzień ciężko pracowali, a teraz odpoczywają po wielu wysiłkach. Śpi już smacznie sprzedawca lodów, budowniczy, drzewo i wiewiórki na drzewie. Śpi dźwig i samolot – ulubiona zabawka Pucia. Tata wymienia ich wszystkich, odpowiadając na prośbę synka – okazuje się zatem, że i Pucio nie powinien się wyłamywać, skoro on też miał ciężki dzień, pełen wrażeń: bawił się, sprzątał, a także odwiedził ciocię obchodzącą urodziny. Zanim ta opowieść dobiegnie końca, Pucio smacznie zaśnie – uda się w podobny sposób uśpić też odbiorców, którzy po drodze mają szansę zastanowić się nad własnymi zadaniami realizowanymi w ciągu całego dnia. Nawet jeśli twierdzą – jak to kilkulatki mają w zwyczaju – że nie są zmęczeni, znajdzie się wiele powodów do tego, by ułożyć się do snu i odpocząć.
Marta Galewska-Kustra wybiera tym razem, dość nietypowo, narrację zapośredniczoną. Nie chce, żeby czytelnicy rozbudzili się, śledząc wyczyny bohaterów lub ekscytujące zjawiska oglądane w ciągu dnia (a do takich należy obserwowanie wiewiórek czy pracy na placu budowy). Dlatego opowieść – mocno ograniczona w treści – pojawia się w komentarzu taty. Tata w paru zdaniach podsumowuje to, co było warte uwagi, ciekawe i atrakcyjne z punktu widzenia kilkulatka. Wymienia fakty z całego dnia i pozwala zrozumieć, co dzieje się po zapadnięciu zmroku w różnych domach. Zostawia zatem przykład dla maluchów. Taki dialog ojca z dzieckiem można w każdym domu kontynuować – przypominać maluchowi o tym, czego był świadkiem. To zamieni historyjkę we wspólną rozmowę i zabawę, dzieci przekonają się, że doświadczenia Pucia nie są wcale niezwykłe. Z kolei rytm tomiku sprawia, że łatwiej będzie przygotować najmłodszych do spania. Powtarzalność jest tu kojąca, wycisza dzieci. Odbiorcy przekonają się, że skoro wszyscy śpią, to i oni powinni dołączyć.
Na rozkładówkach w ramach opowieści taty pojawiają się trzy drobne kadry jako przedstawienie retrospekcji – Joanna Kłos postawiła na stonowane kolory, przeważnie ciemne, żeby odpowiednio nastroić odbiorców. Ilustracje są tu zresztą tylko częścią lektury: zadaniem dzieci będzie także przypominanie sobie tego, co same przeżyły (i kończenie relacji prawdopodobnym ułożeniem się do snu kolejnych bohaterów tych osobistych opowieści). Marta Galewska-Kustra w ten sposób zaprasza do snucia własnych narracji. Malutki tomik z bohaterem, który zyskuje już sławę wśród rodziców i ich pociech pokazuje uroki wieczornych opowieści. Sam też jest niezłą usypianką.
sobota, 16 maja 2020
David J. Lieberman: Jak rozszyfrować każdego
Rebis, Poznań 2020.
Śledztwo
To specyficzna publikacja z zakresu psychologii i relacji międzyludzkich. Żeby móc z niej skorzystać – zgodnie z wyjściowymi założeniami autora – trzeba znać ją właściwie na pamięć. Raczej trudno będzie bowiem po fakcie sprawdzać, co znaczyło zachowanie rozmówcy i jakie treści niosło. Z drugiej strony można się spodziewać, że ów rozmówca, chcący zamaskować prawdziwe intencje, także zastosuje się do wskazówek – i będzie kontrolować gesty oraz mimikę, żeby wywołać określony efekt. Ale David J. Lieberman od razu uprzedza, że nie przygotowuje poradnika z zakresu mowy ciała. Fakt, raczej bierze wyimek wiadomości z tej dziedziny – w połączeniu ze znajomością ludzkiej psychiki – a następnie wykazuje jego przydatność w odczytywaniu intencji innych. „Jak rozszyfrować każdego” to przegląd kilku sytuacji, w których odbiorcy zwykle potrzebują podpowiedzi i pomocy. Są tu sprawy biznesowe i romansowe, informacje, jakie reakcje powinny wzbudzić podejrzliwość i kiedy ciało mówi coś innego. Wychowuje autor odbiorców na detektywów – przynajmniej w świecie idealnym – tak naprawdę podpowiada im kilka sztuczek, które warto mieć w pamięci, gdy trudno o szczerą rozmowę. W warstwie narracji tom został przygotowany tak, by nie zmuszać odbiorców do nadmiernego wysiłku lekturowego. Lieberman dzieli książkę na dwie części, drugą poświęca na tworzenie profilu o rozmówcy (tu wprowadza między innymi motyw koloru nastroju), pierwszą – na życiowe sytuacje wymagające przeanalizowania. Tytuły rozdziałów wywodzą się z najczęściej zadawanych pytań: kiedy ktoś jest zainteresowany, kiedy tylko udaje pewnego siebie, kiedy nie jest szczery, a kiedy coś przypadło mu do gustu – i sporo innych. Dalej autor wprowadza „techniki” działania – zasady, które da się ująć w wygodne ramy i stosować w różnych sytuacjach. Bardzo szybko opisuje ich mechanizmy, nie szuka zbędnych tekstowych upiększeń. Wie, że czytelnicy, którzy musieliby się przedzierać przez psychologiczne teorie, szybko odwróciliby się od książki. Znajduje za to sporo miejsca na konkretne przykłady, tu funkcjonujące jako „stopklatki”. To zatrzymanie opowieści – i nakreślenie – z filmową precyzją i błyskawicznie – sytuacji z życia wziętych. Autor krótko prezentuje bohaterów scenek, którzy realizują wytyczne z danego rozdziału. Dzięki temu czytelnicy zobaczą, kiedy sprawdza się określona technika i jak w praktyce powinna działać. To coś dla odbiorców, którzy nie lubią uogólniania, za to potrzebują czytelnych podpowiedzi – trudno o lepszy sposób prezentowania im szczegółów stosowania kolejnych technik. David J. Lieberman może być pomocny także wtedy, gdy ktoś przygotowuje „przedstawienie” (lub film) i z jakiegoś powodu chce przekonać innych do „fałszu” – wtedy dowie się, na jakie czynniki uważać. „Jak rozszyfrować każdego” to zatem oficjalnie poradnik dla domorosłych detektywów, książka, która powie odbiorcom trochę o maskowaniu intencji i o sygnałach wysyłanych przez ciało – a poza tym pozwalająca przyjrzeć się podstawowym niepokojom w relacjach i interakcjach społecznych. David J. Lieberman – doktor psychologii – wie, jak sprzedawać wiedzę, koncentruje się na treściach oddalonych od akademickich wykładów. Skoro zatem wie, jak przyciągnąć uwagę, umie zaintrygować – to bez trudu odnajduje się na rynku. „Jak rozszyfrować każdego” to poradnik, po który sięga się niekoniecznie dla wskazówek do stosowania w codzienności – może się ta książka przydać jako ciekawostka, opowieść o tym, jak ludzie próbują udawać i ukrywać intencje. Lieberman proponuje szybką lekturę użytkową – tym trafi do mas.
Śledztwo
To specyficzna publikacja z zakresu psychologii i relacji międzyludzkich. Żeby móc z niej skorzystać – zgodnie z wyjściowymi założeniami autora – trzeba znać ją właściwie na pamięć. Raczej trudno będzie bowiem po fakcie sprawdzać, co znaczyło zachowanie rozmówcy i jakie treści niosło. Z drugiej strony można się spodziewać, że ów rozmówca, chcący zamaskować prawdziwe intencje, także zastosuje się do wskazówek – i będzie kontrolować gesty oraz mimikę, żeby wywołać określony efekt. Ale David J. Lieberman od razu uprzedza, że nie przygotowuje poradnika z zakresu mowy ciała. Fakt, raczej bierze wyimek wiadomości z tej dziedziny – w połączeniu ze znajomością ludzkiej psychiki – a następnie wykazuje jego przydatność w odczytywaniu intencji innych. „Jak rozszyfrować każdego” to przegląd kilku sytuacji, w których odbiorcy zwykle potrzebują podpowiedzi i pomocy. Są tu sprawy biznesowe i romansowe, informacje, jakie reakcje powinny wzbudzić podejrzliwość i kiedy ciało mówi coś innego. Wychowuje autor odbiorców na detektywów – przynajmniej w świecie idealnym – tak naprawdę podpowiada im kilka sztuczek, które warto mieć w pamięci, gdy trudno o szczerą rozmowę. W warstwie narracji tom został przygotowany tak, by nie zmuszać odbiorców do nadmiernego wysiłku lekturowego. Lieberman dzieli książkę na dwie części, drugą poświęca na tworzenie profilu o rozmówcy (tu wprowadza między innymi motyw koloru nastroju), pierwszą – na życiowe sytuacje wymagające przeanalizowania. Tytuły rozdziałów wywodzą się z najczęściej zadawanych pytań: kiedy ktoś jest zainteresowany, kiedy tylko udaje pewnego siebie, kiedy nie jest szczery, a kiedy coś przypadło mu do gustu – i sporo innych. Dalej autor wprowadza „techniki” działania – zasady, które da się ująć w wygodne ramy i stosować w różnych sytuacjach. Bardzo szybko opisuje ich mechanizmy, nie szuka zbędnych tekstowych upiększeń. Wie, że czytelnicy, którzy musieliby się przedzierać przez psychologiczne teorie, szybko odwróciliby się od książki. Znajduje za to sporo miejsca na konkretne przykłady, tu funkcjonujące jako „stopklatki”. To zatrzymanie opowieści – i nakreślenie – z filmową precyzją i błyskawicznie – sytuacji z życia wziętych. Autor krótko prezentuje bohaterów scenek, którzy realizują wytyczne z danego rozdziału. Dzięki temu czytelnicy zobaczą, kiedy sprawdza się określona technika i jak w praktyce powinna działać. To coś dla odbiorców, którzy nie lubią uogólniania, za to potrzebują czytelnych podpowiedzi – trudno o lepszy sposób prezentowania im szczegółów stosowania kolejnych technik. David J. Lieberman może być pomocny także wtedy, gdy ktoś przygotowuje „przedstawienie” (lub film) i z jakiegoś powodu chce przekonać innych do „fałszu” – wtedy dowie się, na jakie czynniki uważać. „Jak rozszyfrować każdego” to zatem oficjalnie poradnik dla domorosłych detektywów, książka, która powie odbiorcom trochę o maskowaniu intencji i o sygnałach wysyłanych przez ciało – a poza tym pozwalająca przyjrzeć się podstawowym niepokojom w relacjach i interakcjach społecznych. David J. Lieberman – doktor psychologii – wie, jak sprzedawać wiedzę, koncentruje się na treściach oddalonych od akademickich wykładów. Skoro zatem wie, jak przyciągnąć uwagę, umie zaintrygować – to bez trudu odnajduje się na rynku. „Jak rozszyfrować każdego” to poradnik, po który sięga się niekoniecznie dla wskazówek do stosowania w codzienności – może się ta książka przydać jako ciekawostka, opowieść o tym, jak ludzie próbują udawać i ukrywać intencje. Lieberman proponuje szybką lekturę użytkową – tym trafi do mas.
Anita Głowińska: Akademia Kici Koci. Kolory
Media Rodzina, Poznań 2020.
Na zmysły
Przeważnie tomiki edukacyjne dla najmłodszych dzieci – te kartonowe i na bazie rysunków – są mocno ograniczane, autorzy uznają, że wystarczą proste komputerowe ilustracje i – ewentualnie – podpisy pod kolorami. Anita Głowińska odrzuca taką formę, w cyklu Akademia Kici Koci dba o jakość. Kartonowa publikacja spodoba się maluchom i ich rodzicom. To propozycja dla młodszego rodzeństwa fanów Kici Koci – a ważna jest nauka kolorów. Każda rozkładówka realizuje określony schemat: najpierw wielka nazwa koloru i cztery drobne rysunki, wszystko na tle omawianego właśnie koloru. Zamiast podpisów pod obrazkami – zawsze to samo pytanie, o nazwę barwy prezentowanego przedmiotu. Na drugiej części rozkładówki widnieje większa ilustracja – scenka z codzienności Kici Koci oraz Nunusia. Podpis – zawsze taki sam, że wszystko jest w jakimś kolorze, nawet Kicia Kocia i Nunuś. Żeby było jeszcze ciekawiej, Anita Głowińska kolorowe przedmioty prezentowane na pierwszej części rozkładówki bierze bezpośrednio z drugiej strony – można je potem wskazywać. Głowińska wie, jak urozmaicać lekturę czy też raczej oglądanie tomiku – „duże” obrazki to całe scenki z codzienności Kici Koci oraz Nunusia, zróżnicowane. Raz bohaterowie przygotowują się do posiłku, raz – do pracy. Mogą spędzać wolny czas pod palmami albo na placu zabaw. Mogą korzystać z łazienki, jeść podwieczorek czy układać klocki. Za każdym razem dominuje na rozkładówce omawiany kolor. Wypełnia tło, pojawia się na przedmiotach, ale i na ubraniach bohaterów czy innych, niewyróżnionych graficznie rekwizytów. Co oznacza, że jeśli dorośli mają ochotę, mogą przedłużyć zabawę – zadawać pytania na temat barwy następnych rzeczy zaprezentowanych na rysunkach.
Grafiki są zawsze mocną stroną propozycji Anity Głowińskiej – nie inaczej będzie i tym razem. Chociaż pomysł na przedstawianie lekcji z nazwami kolorów nie jest nowy, tu zyskuje wartościową realizację. Głowińska przede wszystkim stawia na kolory nasycone i mocne – ale bawi się też odcieniami. Mogłaby wprawdzie wybrać monochromatyczność, ale obrazki z dominującą barwą stają się znacznie bardziej atrakcyjne. A u Anity Głowińskiej dodatkową wartością stają się ślady pędzla. W połączeniu z infantylnymi z założenia postaciami – to wskazówka dla dzieci, jak rysować ulubionych bohaterów. Niby prezentacja kolorów stanowi tu temat nadrzędny, jednak autorka wykorzystuje go jeszcze do innego celu – prezentuje rozkład dnia (albo roku) Kici Koci i Nunusia. Odbiorcy mogą się zastanawiać między innymi nad prawdopodobną porą dnia lub miejscem, w którym przebywają postacie. Maluchy dostaną szansę opowiedzenia, co widzą na obrazkach – tak, że kiedy znudzi się im już gra w kolory, pojawią się w zależności od wyobraźni rodziców kolejne zabawy angażujące najmłodszych. W „Kolorach” narracji jako takiej nie ma, nawet wersji picturebookowej – za to książka jest silnie interaktywna. Zmusza dzieci do wytężania umysłu i do ćwiczenia nowych umiejętności. Z Kicią Kocią i Nunusiem to jednak ogromna przyjemność. „Kolory” Anity Głowińskiej przydadzą się każdemu maluchowi i nie ma znaczenia, że takich pozycji na rynku jest sporo. Głowińska zdecydowanie wygrywa.
Na zmysły
Przeważnie tomiki edukacyjne dla najmłodszych dzieci – te kartonowe i na bazie rysunków – są mocno ograniczane, autorzy uznają, że wystarczą proste komputerowe ilustracje i – ewentualnie – podpisy pod kolorami. Anita Głowińska odrzuca taką formę, w cyklu Akademia Kici Koci dba o jakość. Kartonowa publikacja spodoba się maluchom i ich rodzicom. To propozycja dla młodszego rodzeństwa fanów Kici Koci – a ważna jest nauka kolorów. Każda rozkładówka realizuje określony schemat: najpierw wielka nazwa koloru i cztery drobne rysunki, wszystko na tle omawianego właśnie koloru. Zamiast podpisów pod obrazkami – zawsze to samo pytanie, o nazwę barwy prezentowanego przedmiotu. Na drugiej części rozkładówki widnieje większa ilustracja – scenka z codzienności Kici Koci oraz Nunusia. Podpis – zawsze taki sam, że wszystko jest w jakimś kolorze, nawet Kicia Kocia i Nunuś. Żeby było jeszcze ciekawiej, Anita Głowińska kolorowe przedmioty prezentowane na pierwszej części rozkładówki bierze bezpośrednio z drugiej strony – można je potem wskazywać. Głowińska wie, jak urozmaicać lekturę czy też raczej oglądanie tomiku – „duże” obrazki to całe scenki z codzienności Kici Koci oraz Nunusia, zróżnicowane. Raz bohaterowie przygotowują się do posiłku, raz – do pracy. Mogą spędzać wolny czas pod palmami albo na placu zabaw. Mogą korzystać z łazienki, jeść podwieczorek czy układać klocki. Za każdym razem dominuje na rozkładówce omawiany kolor. Wypełnia tło, pojawia się na przedmiotach, ale i na ubraniach bohaterów czy innych, niewyróżnionych graficznie rekwizytów. Co oznacza, że jeśli dorośli mają ochotę, mogą przedłużyć zabawę – zadawać pytania na temat barwy następnych rzeczy zaprezentowanych na rysunkach.
Grafiki są zawsze mocną stroną propozycji Anity Głowińskiej – nie inaczej będzie i tym razem. Chociaż pomysł na przedstawianie lekcji z nazwami kolorów nie jest nowy, tu zyskuje wartościową realizację. Głowińska przede wszystkim stawia na kolory nasycone i mocne – ale bawi się też odcieniami. Mogłaby wprawdzie wybrać monochromatyczność, ale obrazki z dominującą barwą stają się znacznie bardziej atrakcyjne. A u Anity Głowińskiej dodatkową wartością stają się ślady pędzla. W połączeniu z infantylnymi z założenia postaciami – to wskazówka dla dzieci, jak rysować ulubionych bohaterów. Niby prezentacja kolorów stanowi tu temat nadrzędny, jednak autorka wykorzystuje go jeszcze do innego celu – prezentuje rozkład dnia (albo roku) Kici Koci i Nunusia. Odbiorcy mogą się zastanawiać między innymi nad prawdopodobną porą dnia lub miejscem, w którym przebywają postacie. Maluchy dostaną szansę opowiedzenia, co widzą na obrazkach – tak, że kiedy znudzi się im już gra w kolory, pojawią się w zależności od wyobraźni rodziców kolejne zabawy angażujące najmłodszych. W „Kolorach” narracji jako takiej nie ma, nawet wersji picturebookowej – za to książka jest silnie interaktywna. Zmusza dzieci do wytężania umysłu i do ćwiczenia nowych umiejętności. Z Kicią Kocią i Nunusiem to jednak ogromna przyjemność. „Kolory” Anity Głowińskiej przydadzą się każdemu maluchowi i nie ma znaczenia, że takich pozycji na rynku jest sporo. Głowińska zdecydowanie wygrywa.