Czarne, Wołowiec 2020.
Na uboczu
Piotr Marecki wyrusza po nic. Dwa tygodnie zamierza spędzić z dala od ruchliwych tras i wielkich miast. Jeździ tam, gdzie na pewno nie ma nic do zobaczenia, trafia do miejsc, w których czas się zatrzymał. To znakomity sposób na eksponowanie absurdów i dziwienie się zwyczajom miejscowych. W jednej miejscowości wszyscy będą wieczorami przebywać w barze, w innej – gospodynie próbują zaktywizować społeczność i zmienić coś na lepsze. Przeważnie jednak lokalsi akceptują nudę i bezruch, dostosowują się do tego i nie robią nic. Marecki rozmawia z miejscowymi (często przy alkoholu), rzadko dowiaduje się, jakie atrakcje w najbliższym otoczeniu powinien zobaczyć – zwykle czas upływa mu na wyszukiwaniu reliktów przeszłości. Powtarzalny temat dotyczy noclegów (rzadziej) i… robienia kawy do termosu. Niektórzy ochoczo napełniają naczynie, inni słono sobie za taką usługę liczą – autor sprawdza, kto już próbuje zarobić, gdy jest okazja, a kto zachowuje się gościnnie i przyjaźnie.
Ponieważ w trasie niewiele się może wydarzyć, Piotr Marecki nie zakłada, że zdobędzie ciekawe materiały do książki. Zresztą chce pokazać te miejsca w kraju, w których nic się nie dzieje, żeby uprzytomnić czytelnikom, że tak też da się żyć. Dla odbiorców, którzy nie znają codzienności poza zgiełkiem wielkich miast, lektura może być szokiem. To rzeczywistość pozbawiona typowych rozrywek kulturalnych, świat, który trzeba sobie urządzić – ale większości miejscowych zwyczajnie się nie chce. Marecki nie ocenia, rejestruje to, co zastał – a wnioski wyciągną sobie sami odbiorcy. W ogóle jego podróż składa się z obserwacji, nie z refleksji – nie ma miejsca na rozważania albo analizy tego, co zastane, jest – na prezentację zwyczajności tak monotonnej, że aż przez to egzotycznej. A właściwie sam autor nie do końca wie, co mógłby zaproponować czytelnikom, żeby ich zaskoczyć – skoro powtarzają się charaktery i krajobrazy, brakuje punktów zaczepienia, czegoś, co podtrzyma zainteresowanie. Dla Mareckiego jedynym elementem bardzo regularnie wykorzystywanym jest wymienianie nazw mijanych miejscowości. Coś, co umila czas podróży – cieszy jako niezwykłe, gdy przypadkiem trafi się na boczną trasę – w takim nagromadzeniu staje się już nużące. W pewnym momencie zainteresowanie odbiorców komicznymi nieoczekiwanie nazwami osłabnie – musi, skoro nazwy autor wymienia jednym tchem i przy okazji każdej drogi. Ma to swój klimat, pasuje do idei slow-life, jednak czegoś i tak brakuje. Piotr Marecki – kiedy zagląda do najmniejszych miejscowości – stara się też szerzyć tam wiedzę na temat idei less waste. Podpowiada, jak ograniczać ilość śmieci (i dlaczego), przekonuje, że trzeba dbać o środowisko. Zwykle jego komentarze spotykają się ze zdziwieniem – co jeszcze bardziej podsyca wrażenie pobytu w świecie, w którym czas się zatrzymał. Urok małych miejscowości trzeba odkrywać – każdy może doceniać tu coś innego, autor nie narzuca żadnych interpretacji, ucieka też od filozofowania. Zachowuje się tak, by dać czytelnikom szansę na samodzielne przemyślenia. Książka „Polska przydrożna” jest dość krótka i niespecjalnie odkrywcza, bo przecież jedne obserwacje powtarzają się zwykle w kolejnych miejscach. Piotr Marecki serwuje też odbiorcom zdjęcia z trasy. Często to po prostu droga prowadząca przez pola (albo zdjęcia tablic z nazwami miejscowości), szyldy sklepów czy ozdoby wykonane ze starych opon samochodowych – to, czego nie da się spotkać w wielkich miastach. Takie zdjęcia, zwłaszcza wykonywane amatorsko, sprawiają, że nie chce się ich oglądać zbyt długo, zresztą powtarzalność tematyczna też robi tu swoje. Odbiorcy jednak zyskują dzięki temu przegląd życia na uboczu – z różnymi jego wadami i zaletami. „Polska przydrożna” to jak odwrotność reportaży interwencyjnych – dzięki temu staje się tomem niepowtarzalnym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz