Wielka Litera, Warszawa 2017.
Filary szczęścia
Ponieważ na rynku publikacji lifestyle’owych popularnością zaczęły się cieszyć poradniki dotyczące określonej filozofii życia, autorzy prześcigają się w wynajdowaniu coraz bardziej egzotycznych a przy tym „uporządkowanych” (to jest dających się ująć w zgrabne ramy i formułki) sposobów na szczęście. W odpowiedzi na hygge pojawia się ikigai – jak głosi podtytuł tomu, „japońska sztuka szczęścia” – kolejny przepis na radość, samozadowolenie, albo, jak kto woli, redukcję stresu, co w dzisiejszym świecie ma niebagatelne znaczenie. Ken Mogi odwołuje się do kultury Japonii i tradycji tego kraju, żeby wywieść z nich „powody do życia” – zabiegi, które uprzyjemniają codzienność. „Ikigai. Japońska sztuka szczęścia” to książka z jednej strony nawiązująca do typowych, często tworzonych po prostu przez lifestyle’owych blogerów, publikacji poradnikowych lecz niepogłębiających tematu. Z drugiej strony autora interesuje dużo bardziej przedstawianie typowych dla Japończyków zjawisk zapoczątkowujących filozofię ikigai niż same wskazówki dla odbiorców. Do ikigai dojrzeć może każdy i we własnym zakresie, nie ma z tym żadnego problemu (ani pośpiechu!), ale Mogi oferuje odbiorcom podstawy do zrozumienia tych rozwiązań. Gdyby zresztą tego nie zrobił, cała publikacja zamknęłaby się na pierwszej stronie – na wyliczeniu pięciu cech zapewniających szczęście według Japończyków. Autor, wzorem poradników do samorozwoju, przedstawia je przejrzyście – w dalszej części tomu rozwija, ale nie dosłownie. Nie tłumaczy, jak w praktyce wcielać w życie te porady, nie zamienia tomu w podręcznik coucha, za to próbuje dotrzeć do źródła, przedstawić czytelnikom historię powstawania kolejnych porad, lub też pokazać, jak odzwierciedlają się one w lokalnych zwyczajach. „Ikigai” nie mówi zatem wprost, jak osiągnąć szczęście. Tłumaczy za to, dlaczego Japończycy są szczęśliwi (i długo żyją). Kto zechce, skorzystać może, ale będzie to wymagać od niego sporo wysiłku i pomysłowości. Trzeba by bowiem w niektórych wypadkach zmiany sposobu myślenia całego społeczeństwa.
Ken Mogi dzięki opowiadaniu o ikigai nawiązuje do przeróżnych dziedzin życia. Czasami ikigai przejawia się w sposobie przygotowania posiłków, w ogólnym nastawieniu do świata i obowiązków, czasami – w przedziwnych dla reszty świata detalach (uwielbienie dla pewnego typu miseczek). Są tu ceremonie, są świątynie, ale też… zawody sumo. Autor próbuje zasady ikigai pokazywać przez pryzmat najważniejszych dziedzin życia, żeby zyskać jak najbardziej uniwersalny zestaw podpowiedzi. Jego czytelnicy nie tylko mają uwierzyć, że ikigai da się zastosować w każdych warunkach – mogą to też zaobserwować na przedstawianych przykładach. Stąd wyciągną wnioski dla siebie, ale poza tym również dowiedzą się czegoś na temat Japonii – czegoś więcej niż ze zwykłych przewodników, bo Ken Mogi stara się akcentować tematy reportażowo, nie powierzchownie. Ikigai ma sporo zastosowań i sprawdza się nawet w zabieganym świecie. „Pięć filarów ikigai” brzmi już dość poważnie, jak starannie przygotowany program, któremu warto się podporządkować. Jednocześnie tom „Ikigai.”, ponieważ wpisuje się w modę na tematyzowane „krajoznawcze” (czy raczej kulturoznawcze) poradniki, trafi i do tych czytelników, którzy nastawieni są tylko na serię sprawdzonych i skutecznych podpowiedzi. Ken Mogi dość dużo energii poświęca na koloryzowanie przykładów, które traktuje jak rozwinięcie standardowych punktów – ale nie szuka porad w ramach pojedynczych „filarów”, jedno wyliczenie na cały tom zdecydowanie mu wystarcza. „Ikigai” to okazja do poznania japońskiej – optymistycznej – filozofii życiowej. Niektórym może wskazać oryginalne rozwiązania codziennych problemów.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
wtorek, 31 października 2017
poniedziałek, 30 października 2017
Graeme Simsion: Lista przebojów Adama Sharpa
Bukowy Las, Wrocław 2017.
Dźwięki uczuć
Autorzy powieści pop, zwłaszcza po kursach kreatywnego pisania, chętnie ułatwiają sobie zadanie związane z wymyślaniem fabuły, wspierając się dowolnymi listami i zestawieniami. Najczęściej to zbiory zadań do wykonania z jakiejś konkretnej okazji, ale zdarzają się też wliczenia. Graeme Simsion nie podpiera się taką listą jako katalizatorem, za to wplata w opowieść całkiem dużo tytułów inspirujących piosenek. Tworzy bohaterowi prywatną playlistę, która pomaga wyrażać uczucia i ilustruje codzienność. „Lista przebojów Adama Sharpa” byłaby zwyczajnym czytadłem, gdyby nie przywiązanie autora (i bohaterów) do muzyki, w stopniu o wiele przewyższającym standardy. W książce postacie potrafią rozmawiać o muzykowaniu, a konkretnych przebojów używają jako sekretnego języka, dialogu do wyrażania uczuć.
Liczy się tu mentalna podróż w przeszłość, tuż przed kryzysem wieku średniego. Adam Sharp jest już po czterdziestce, ma żonę (ale nie dzieci), ustabilizowaną sytuację zawodową i materialną. Prowadzi spokojną egzystencję bez fajerwerków, ale też bez wielkich problemów. Nie zagłębia się przesadnie w przeszłość, aż do momentu, w którym otrzymuje wiadomość od swojej dawnej miłości. Angelina była gwiazdą filmową, która zwróciła uwagę na barowego muzyka. Sprawiła, że ten uwierzył w siebie i związała się z nim, zapewniając wiele pięknych chwil. Z powodu rozmaitych lęków i niewłaściwych decyzji doszło do rozstania i Angelina na wiele lat zniknęła z życia Adama. Teraz wysyła mailowy lakoniczny komunikat, sprawiając, że odżywają dawne uczucia. Angelina ma męża i trójkę dzieci, Adam wydawał się przyzwyczajony do egzystencji u boku Claire. Rozpoczynają jednak internetowy flirt i chociaż żadne z nich nie wie, jak potoczy się los, nie przerywają pozornie niewinnych rozmów. Każde stara się odczytać ukryte intencje drugiej strony, a we własnych listach zawrzeć dodatkowe przesłania, nieczytelne dla postronnych. W końcu dochodzi do spotkania i to za wiedzą oraz pełną aprobatą męża Angeliny, Charliego.
Snuje Graeme Simsion typowy romans, zdając się na przejrzystość ludzkich charakterów oraz zwodniczą pamięć. Wszyscy wiedzą, że stara miłość nie rdzewieje i pierwszy mail wysłany przez Angelinę jest jednocześnie pierwszym krokiem na drodze do zdrady. Ale dla autora część poczynań bohaterów nie będzie oczywista. Zamiast prostego i przewidywalnego rozwiązania proponuje szereg komplikacji. Tu już nie pomoże znajomość psychiki zakochanych – to rozwój akcji będzie determinować wybory – a później też wizja seksualnych fantazji. Bo tylko do pewnego momentu „Lista przebojów Adama Sharpa” przypomina klasyczną romansową obyczajówkę, później autor przechodzi z muzyki na sceny erotyczne. Wywołuje to prawdopodobnie moda na literaturę tego typu – a że Simsion rezygnuje z oczywistości, i tutaj stara się odbiorców czymś zaskoczyć.
„Lista przebojów Adama Sharpa” to kolejne spojrzenie na międzyludzkie historie i uczucia trudne czasami do wytłumaczenia. Autor pozwala postaciom zrealizować marzenia i przygląda się konsekwencjom, proponuje więc czytelnikom rozwijanie nie tego, co oczywiste, a tego, co zaskakujące i nowe. Jest przy tym „Lista przebojów Adama Sharpa” czytadłem, ale momentami czytadłem z ambicjami. Na uwagę zasługują zwłaszcza (nieliczne, niestety) wstawki dotyczące muzyki i grania. To sposób na uwiarygodnienie bohaterów i dostarczenie nieco wiedzy muzycznej odbiorcom. Do „Listy przebojów Adama Sharpa” autor dołącza spis piosenek wykorzystanych w tekście – tak, by czytelnicy mogli wczuć się w emocje postaci również za sprawą dźwięków i tekstów. Emocje wyrażane w muzyce ubarwiają ten tom.
Dźwięki uczuć
Autorzy powieści pop, zwłaszcza po kursach kreatywnego pisania, chętnie ułatwiają sobie zadanie związane z wymyślaniem fabuły, wspierając się dowolnymi listami i zestawieniami. Najczęściej to zbiory zadań do wykonania z jakiejś konkretnej okazji, ale zdarzają się też wliczenia. Graeme Simsion nie podpiera się taką listą jako katalizatorem, za to wplata w opowieść całkiem dużo tytułów inspirujących piosenek. Tworzy bohaterowi prywatną playlistę, która pomaga wyrażać uczucia i ilustruje codzienność. „Lista przebojów Adama Sharpa” byłaby zwyczajnym czytadłem, gdyby nie przywiązanie autora (i bohaterów) do muzyki, w stopniu o wiele przewyższającym standardy. W książce postacie potrafią rozmawiać o muzykowaniu, a konkretnych przebojów używają jako sekretnego języka, dialogu do wyrażania uczuć.
Liczy się tu mentalna podróż w przeszłość, tuż przed kryzysem wieku średniego. Adam Sharp jest już po czterdziestce, ma żonę (ale nie dzieci), ustabilizowaną sytuację zawodową i materialną. Prowadzi spokojną egzystencję bez fajerwerków, ale też bez wielkich problemów. Nie zagłębia się przesadnie w przeszłość, aż do momentu, w którym otrzymuje wiadomość od swojej dawnej miłości. Angelina była gwiazdą filmową, która zwróciła uwagę na barowego muzyka. Sprawiła, że ten uwierzył w siebie i związała się z nim, zapewniając wiele pięknych chwil. Z powodu rozmaitych lęków i niewłaściwych decyzji doszło do rozstania i Angelina na wiele lat zniknęła z życia Adama. Teraz wysyła mailowy lakoniczny komunikat, sprawiając, że odżywają dawne uczucia. Angelina ma męża i trójkę dzieci, Adam wydawał się przyzwyczajony do egzystencji u boku Claire. Rozpoczynają jednak internetowy flirt i chociaż żadne z nich nie wie, jak potoczy się los, nie przerywają pozornie niewinnych rozmów. Każde stara się odczytać ukryte intencje drugiej strony, a we własnych listach zawrzeć dodatkowe przesłania, nieczytelne dla postronnych. W końcu dochodzi do spotkania i to za wiedzą oraz pełną aprobatą męża Angeliny, Charliego.
Snuje Graeme Simsion typowy romans, zdając się na przejrzystość ludzkich charakterów oraz zwodniczą pamięć. Wszyscy wiedzą, że stara miłość nie rdzewieje i pierwszy mail wysłany przez Angelinę jest jednocześnie pierwszym krokiem na drodze do zdrady. Ale dla autora część poczynań bohaterów nie będzie oczywista. Zamiast prostego i przewidywalnego rozwiązania proponuje szereg komplikacji. Tu już nie pomoże znajomość psychiki zakochanych – to rozwój akcji będzie determinować wybory – a później też wizja seksualnych fantazji. Bo tylko do pewnego momentu „Lista przebojów Adama Sharpa” przypomina klasyczną romansową obyczajówkę, później autor przechodzi z muzyki na sceny erotyczne. Wywołuje to prawdopodobnie moda na literaturę tego typu – a że Simsion rezygnuje z oczywistości, i tutaj stara się odbiorców czymś zaskoczyć.
„Lista przebojów Adama Sharpa” to kolejne spojrzenie na międzyludzkie historie i uczucia trudne czasami do wytłumaczenia. Autor pozwala postaciom zrealizować marzenia i przygląda się konsekwencjom, proponuje więc czytelnikom rozwijanie nie tego, co oczywiste, a tego, co zaskakujące i nowe. Jest przy tym „Lista przebojów Adama Sharpa” czytadłem, ale momentami czytadłem z ambicjami. Na uwagę zasługują zwłaszcza (nieliczne, niestety) wstawki dotyczące muzyki i grania. To sposób na uwiarygodnienie bohaterów i dostarczenie nieco wiedzy muzycznej odbiorcom. Do „Listy przebojów Adama Sharpa” autor dołącza spis piosenek wykorzystanych w tekście – tak, by czytelnicy mogli wczuć się w emocje postaci również za sprawą dźwięków i tekstów. Emocje wyrażane w muzyce ubarwiają ten tom.
niedziela, 29 października 2017
Kinga Burzyńska: Szkoła filmowa. Rozmowy
W.A.B., Warszawa 2017.
Kulisy ról
„Szkoła filmowa” jest zbiorem wywiadów z aktorami rozpoznawalnymi przez szerokie grono odbiorców, wzbudzi zatem ciekawość nie tylko fanów. Jako zbiorówka, stanowi uzupełnienie ukazujących się na rynku publikacji, wywiadów-rzek ze znanymi artystami. Jest też reklamą i w pewnym sensie kontynuacją programu telewizyjnego przez Burzyńską prowadzonego – co znów poszerza krąg czytelników i uruchamia cały rozległy proces promocyjny. Kinga Burzyńska, chociaż jest gospodynią programu rozrywkowego, nie szuka poetyki plotki ani upraszczania rozmów. Dba o dobre przygotowanie do wywiadów, szuka – w sprawdzonych źródłach – wiadomości na temat pojawiających się w programie postaci. Nie ma problemu z identyfikacją i oceną ról, staje się pełnoprawną partnerką do pogłębionej rozmowy, a nie tylko zadawaczem pytań. Dzięki temu po pierwsze zyskuje zaufanie rozmówców, a po drugie – otrzymuje gęsty materiał, zestaw niepowtarzalnych anegdot lub cennych przemyśleń na temat pracy przed kamerami. Są tutaj tematy dyżurne, do których Burzyńska zawsze chętnie wraca – to między innymi wspomnienia ze szkoły aktorskiej – zawsze kopalnia żartów i smaczków – oraz motyw grania scen rozbieranych lub erotycznych – temat pikantny dla widzów, do którego każdy artysta ma inne podejście. „Szkoła filmowa” to przejście na plan. Autorka nie zajmuje się raczej efemerycznymi rolami teatralnymi (nie do prześledzenia przez masową publiczność), z rzadka wykracza też do innych gatunków, choćby występów kabaretowych. Czasami na dłużej zatrzymuje się przy jednej roli, śledząc trudności i wyzwania, innym razem w ogóle nie tyka konkretnych wcieleń, a w zamian proponuje rozmowę o aktorstwie jako takim. Wyczuwa swoich rozmówców, a przynajmniej stara się odgadnąć, dzięki czemu zechcą się otworzyć. To przynosi dobre rezultaty. W „Szkole filmowej” zmieściło się piętnaście rozmów – są one z konieczności dosyć krótkie, ale i tak sycące i wypełnione danymi. Nie chodzi tu o autoprezentacje aktorów, którzy muszą wypromować siebie lub produkcję – ale o kulisy ról powszechnie znanych. Wśród przepytywanych gości znaleźli się Maja Ostaszewska, Wojciech Malajkat, Agata Kulesza, Cezary Pazura, Maciej Stuhr, Piotr Adamczyk, Borys Szyc czy Tomasz Kot – widać zatem, że tom może trafić do szerokiego grona odbiorców.
„Szkoła filmowa. Rozmowy” to między innymi lekcja dziennikarstwa, chociaż zapewnia Kinga Burzyńska o takim przesłaniu książki nie myślała. Wyraziste stają się w niej zadania prowadzącego wywiad – łącznie z wyczuleniem na rozmówców. Kinga Burzyńska nie tylko rezygnuje z niesprawdzonych informacji i wrażenia sensacyjności. Zapewnia wywiadom płynność w przechodzeniu od tematu do tematu, trzyma wysoki poziom. Odrzuca to, co powszechnie znane – nie powraca do kwestii omawianych do znudzenia, dając od nich odpocząć również swoim gościom. Przygotowuje dla swoich widzów i czytelników książkę wartościową – uzupełniającą to, co dzieje się obecnie w polskich filmach (zwłaszcza rozrywkowych) i pozwala się orientować, jak poszczególne role wpływać mogły na samych aktorów.
Kulisy ról
„Szkoła filmowa” jest zbiorem wywiadów z aktorami rozpoznawalnymi przez szerokie grono odbiorców, wzbudzi zatem ciekawość nie tylko fanów. Jako zbiorówka, stanowi uzupełnienie ukazujących się na rynku publikacji, wywiadów-rzek ze znanymi artystami. Jest też reklamą i w pewnym sensie kontynuacją programu telewizyjnego przez Burzyńską prowadzonego – co znów poszerza krąg czytelników i uruchamia cały rozległy proces promocyjny. Kinga Burzyńska, chociaż jest gospodynią programu rozrywkowego, nie szuka poetyki plotki ani upraszczania rozmów. Dba o dobre przygotowanie do wywiadów, szuka – w sprawdzonych źródłach – wiadomości na temat pojawiających się w programie postaci. Nie ma problemu z identyfikacją i oceną ról, staje się pełnoprawną partnerką do pogłębionej rozmowy, a nie tylko zadawaczem pytań. Dzięki temu po pierwsze zyskuje zaufanie rozmówców, a po drugie – otrzymuje gęsty materiał, zestaw niepowtarzalnych anegdot lub cennych przemyśleń na temat pracy przed kamerami. Są tutaj tematy dyżurne, do których Burzyńska zawsze chętnie wraca – to między innymi wspomnienia ze szkoły aktorskiej – zawsze kopalnia żartów i smaczków – oraz motyw grania scen rozbieranych lub erotycznych – temat pikantny dla widzów, do którego każdy artysta ma inne podejście. „Szkoła filmowa” to przejście na plan. Autorka nie zajmuje się raczej efemerycznymi rolami teatralnymi (nie do prześledzenia przez masową publiczność), z rzadka wykracza też do innych gatunków, choćby występów kabaretowych. Czasami na dłużej zatrzymuje się przy jednej roli, śledząc trudności i wyzwania, innym razem w ogóle nie tyka konkretnych wcieleń, a w zamian proponuje rozmowę o aktorstwie jako takim. Wyczuwa swoich rozmówców, a przynajmniej stara się odgadnąć, dzięki czemu zechcą się otworzyć. To przynosi dobre rezultaty. W „Szkole filmowej” zmieściło się piętnaście rozmów – są one z konieczności dosyć krótkie, ale i tak sycące i wypełnione danymi. Nie chodzi tu o autoprezentacje aktorów, którzy muszą wypromować siebie lub produkcję – ale o kulisy ról powszechnie znanych. Wśród przepytywanych gości znaleźli się Maja Ostaszewska, Wojciech Malajkat, Agata Kulesza, Cezary Pazura, Maciej Stuhr, Piotr Adamczyk, Borys Szyc czy Tomasz Kot – widać zatem, że tom może trafić do szerokiego grona odbiorców.
„Szkoła filmowa. Rozmowy” to między innymi lekcja dziennikarstwa, chociaż zapewnia Kinga Burzyńska o takim przesłaniu książki nie myślała. Wyraziste stają się w niej zadania prowadzącego wywiad – łącznie z wyczuleniem na rozmówców. Kinga Burzyńska nie tylko rezygnuje z niesprawdzonych informacji i wrażenia sensacyjności. Zapewnia wywiadom płynność w przechodzeniu od tematu do tematu, trzyma wysoki poziom. Odrzuca to, co powszechnie znane – nie powraca do kwestii omawianych do znudzenia, dając od nich odpocząć również swoim gościom. Przygotowuje dla swoich widzów i czytelników książkę wartościową – uzupełniającą to, co dzieje się obecnie w polskich filmach (zwłaszcza rozrywkowych) i pozwala się orientować, jak poszczególne role wpływać mogły na samych aktorów.
Michał Leśniewski: Ale auta! Odjazdowe historyjki motoryzacyjne
Egmont, Warszawa 2017.
Motoryzacja
Bardzo łatwo sprecyzować zainteresowania kilkuletnich chłopców, i to wcale nie w odwołaniu do stereotypów. Niemal każdy maluch zapytany, o czym chciałby poczytać, odpowie, że o autach. Stąd w ostatnich latach coraz więcej publikacji bezpośrednio do tego motywu nawiązujących. Po wyszukiwankach („Opowiem ci, mamo… co robią auta”) i historii motoryzacji w pigułce („Od koła do Formuły 1”, po bardzo poważnym i fachowym „Jak zbudować samochód”, przychodzi czas na kolejny przegląd samochodowych tematów. Michał Leśniewski stawia na przegląd wybranych wydarzeń z przeszłości – co ciekawszych, a do tego jeszcze fabularyzowanych. I tak na przykład automobilem do innego miasta wybiera się pewna dama z synami, rozsławiająca w ten sposób wynalazek męża. Nie dość, że siada za kierownicą w czasach, gdy kierowcy właściwie jeszcze nie istnieli (nie mówiąc już o kierowcach-kobietach!), to jeszcze kreatywnie podchodzi do wszelkich problemów na trasie – nie poddaje się i nie załamuje, za to przy użyciu dostępnych akurat przedmiotów naprawia i ulepsza auto, by móc dojechać do celu. Takie bardziej prywatne niż encyklopedyczne notki przykuwają uwagę – coraz chętniej śledzi się przygody wynalazców i perypetie związane z kolejnymi kształtami samochodów czy pomysłami, jak wprawiać je w ruch. Autor sięga w najdalszą przeszłość, prezentuje historię motoryzacji od samego początku, nawet przykłady nieudanych drogowych eksperymentów – bo każdy z tych motywów staje się interesujący jako całostka. Autor tworzy z nich miniopowiadania („odjazdowe historyjki”), czasami w ogóle układane w serie lub ciągi przyczynowo-skutkowe. Dba o to, by w każdej historyjce działo się coś atrakcyjnego dla dzieci – pisze z humorem, a przy tym nie zaniedbując detali. Nie zamęcza maluchów faktami, przerabia wiadomości na żywą samochodową opowieść. Umiejętnie akcentuje to, co stało się wyróżnikiem marki lub chociaż serii samochodów. Podpowiada dzieciom, na co zwracali uwagę twórcy aut. To zawsze oryginalny dodatek do zabaw i kolekcji samochodzików. Tytuł tej publikacji dokładnie wyraża zachwyt odbiorców. „Ale auta!” to znakomity pomysł na zaproszenie najmłodszych do czytania – a i do oglądania, bo przecież to także picture book i każda opowieść zawiera szereg ilustracji. Duża książka może stać się pierwszą poważną lekturą, mimo że oparta jest na lekkich narracjach. Leśniewski bawi się wiadomościami, odkrywa w nich potencjał bajkowy. A że odnosi się bezpośrednio do pasji kilkulatków, zapewni mu to uznanie.
Maciej Szymanowicz w ilustracjach również popisuje się humorem. Wykorzystuje dawne kształty pojazdów, wprowadza pojęcia, pokazuje piękne linie karoserii, ale do świata samochodów wtrąca też ludzi, bohaterów opowieści. Sprawia, że ogląda się tę książkę równie przyjemnie jak czyta – fani motoryzacji będą bardzo zadowoleni. Nadaje się to jako punkt wyjścia do poszukiwań, ale też zaspokaja ciekawość maluchów. To starannie przygotowana książka, na którą warto zwrócić uwagę. Kolorowe i charakterystyczne obrazki cieszą oko, mają też wartość informacyjną – można zatem bez obaw podsuwać tę propozycję dzieciom i zachęcać je do zgłębiania faktów.
„Ale auta” to nie rejestr sytuacji z polskich ulic, ale spojrzenie w przeszłość – dla grupy docelowej nawet bardziej egzotyczne niż analizy wybranych dziś dostępnych modeli. Dzieci przekonają się, jak rozwijała się myśl inżynierska i co w kolejnych propozycjach samochodów (a wcześniej – automobili) wymagało udoskonalenia. Leśniewski i Szymanowicz bardzo dobrze odnaleźli się w tej tematyce. Chociaż na rynku literatury czwartej książeczek o samochodach nie brakuje, ta nie jest infantylną bajką o przygodach animizowanych pojazdów – czyta się ją dla rozrywki, ale też żeby zaspokoić ciekawość.
Motoryzacja
Bardzo łatwo sprecyzować zainteresowania kilkuletnich chłopców, i to wcale nie w odwołaniu do stereotypów. Niemal każdy maluch zapytany, o czym chciałby poczytać, odpowie, że o autach. Stąd w ostatnich latach coraz więcej publikacji bezpośrednio do tego motywu nawiązujących. Po wyszukiwankach („Opowiem ci, mamo… co robią auta”) i historii motoryzacji w pigułce („Od koła do Formuły 1”, po bardzo poważnym i fachowym „Jak zbudować samochód”, przychodzi czas na kolejny przegląd samochodowych tematów. Michał Leśniewski stawia na przegląd wybranych wydarzeń z przeszłości – co ciekawszych, a do tego jeszcze fabularyzowanych. I tak na przykład automobilem do innego miasta wybiera się pewna dama z synami, rozsławiająca w ten sposób wynalazek męża. Nie dość, że siada za kierownicą w czasach, gdy kierowcy właściwie jeszcze nie istnieli (nie mówiąc już o kierowcach-kobietach!), to jeszcze kreatywnie podchodzi do wszelkich problemów na trasie – nie poddaje się i nie załamuje, za to przy użyciu dostępnych akurat przedmiotów naprawia i ulepsza auto, by móc dojechać do celu. Takie bardziej prywatne niż encyklopedyczne notki przykuwają uwagę – coraz chętniej śledzi się przygody wynalazców i perypetie związane z kolejnymi kształtami samochodów czy pomysłami, jak wprawiać je w ruch. Autor sięga w najdalszą przeszłość, prezentuje historię motoryzacji od samego początku, nawet przykłady nieudanych drogowych eksperymentów – bo każdy z tych motywów staje się interesujący jako całostka. Autor tworzy z nich miniopowiadania („odjazdowe historyjki”), czasami w ogóle układane w serie lub ciągi przyczynowo-skutkowe. Dba o to, by w każdej historyjce działo się coś atrakcyjnego dla dzieci – pisze z humorem, a przy tym nie zaniedbując detali. Nie zamęcza maluchów faktami, przerabia wiadomości na żywą samochodową opowieść. Umiejętnie akcentuje to, co stało się wyróżnikiem marki lub chociaż serii samochodów. Podpowiada dzieciom, na co zwracali uwagę twórcy aut. To zawsze oryginalny dodatek do zabaw i kolekcji samochodzików. Tytuł tej publikacji dokładnie wyraża zachwyt odbiorców. „Ale auta!” to znakomity pomysł na zaproszenie najmłodszych do czytania – a i do oglądania, bo przecież to także picture book i każda opowieść zawiera szereg ilustracji. Duża książka może stać się pierwszą poważną lekturą, mimo że oparta jest na lekkich narracjach. Leśniewski bawi się wiadomościami, odkrywa w nich potencjał bajkowy. A że odnosi się bezpośrednio do pasji kilkulatków, zapewni mu to uznanie.
Maciej Szymanowicz w ilustracjach również popisuje się humorem. Wykorzystuje dawne kształty pojazdów, wprowadza pojęcia, pokazuje piękne linie karoserii, ale do świata samochodów wtrąca też ludzi, bohaterów opowieści. Sprawia, że ogląda się tę książkę równie przyjemnie jak czyta – fani motoryzacji będą bardzo zadowoleni. Nadaje się to jako punkt wyjścia do poszukiwań, ale też zaspokaja ciekawość maluchów. To starannie przygotowana książka, na którą warto zwrócić uwagę. Kolorowe i charakterystyczne obrazki cieszą oko, mają też wartość informacyjną – można zatem bez obaw podsuwać tę propozycję dzieciom i zachęcać je do zgłębiania faktów.
„Ale auta” to nie rejestr sytuacji z polskich ulic, ale spojrzenie w przeszłość – dla grupy docelowej nawet bardziej egzotyczne niż analizy wybranych dziś dostępnych modeli. Dzieci przekonają się, jak rozwijała się myśl inżynierska i co w kolejnych propozycjach samochodów (a wcześniej – automobili) wymagało udoskonalenia. Leśniewski i Szymanowicz bardzo dobrze odnaleźli się w tej tematyce. Chociaż na rynku literatury czwartej książeczek o samochodach nie brakuje, ta nie jest infantylną bajką o przygodach animizowanych pojazdów – czyta się ją dla rozrywki, ale też żeby zaspokoić ciekawość.
sobota, 28 października 2017
Inês Castel-Branco: Mamo, nie mogę zasnąć
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Porady
Inês Castel-Branco idzie krok dalej niż autorzy wszelkich wyciszających dzieci książeczek nadających się na lekturę przed snem. Dawno minęły czasy czytania pod kołdrą o wielkich przygodach – teraz bajki na dobranoc mają być ugrzecznione, wyciszające i bezpieczne, pozbawione silniejszych emocji czy wrażeń – bo to zakłóciłoby proces usypiania dziecka. Zgodnie z tym trendem na rynku pojawiają się tomiki pozbawione fabuł. „Mamo, nie mogę zasnąć” to też publikacja bez akcji. Polega na rozmowie matki i syna przed snem. Rozmowie, co trzeba dodać, teoretyzowanej, pełnej podręcznikowych zwrotów i nienaturalnych rozbudowań. Ale to nie akcja ma dzieci przyciągnąć do publikacji, a jej skuteczność. Castel-Branco wychodzi bowiem z założenia, że skoro dzieci trzeba odciąć się od bodźców i wrażeń, żeby zapewnić spokojny sen, najlepiej będzie nie uciekać się do abstrakcji, a skoncentrować na czymś jasnym i przejrzystym, na przykład na oddychaniu. Zamiast zajmować się wpływem jogi na organizm, co dzieciom do niczego by się nie przydało, Castel-Branco zachęca je do działania, do naśladowania bohatera. A dokładniej: w bajce to matka zachęca swoje dziecko do wykonywania szeregu ćwiczeń. Jest w tym tak przekonująca, że aż chce się naśladować postać z czystej ciekawości, a i przez sugestywność opisu.
Bohater ma skoncentrować się na oddechu i o ile to ćwiczenie do wykonania przez dorosłych w sposób naturalny i bez zastrzeżeń, o tyle trudno sobie wyobrazić dziecko, które poradziłoby sobie z zadaniem. Dlatego autorka wprowadza szereg „zabaw”, pomysłów na to, by zatrzymać maluchy przy tomiku i określonym działaniu. Łatwo skupić się na oddechu podczas „animowania” papierowego statku, dmuchania wyimaginowanego balonika czy obrysowywania oddechem figur. Maluchom przypadnie do gustu naśladowanie kota lub wyobrażanie sobie, że są drzewami, nie mówiąc już o wyobraźniowej podróży do innej galaktyki. Standardowe i niestandardowe rozrywki autorka zestawia z lekcjami oddychania. Skoro matka poleca dziecku, by puściło wodze fantazji i przekonało się, jak to jest – każdy odbiorca zechce niemal odruchowo naśladować bohatera. Do działania zachęcają również liczne ilustracje. Każdy może poczuć się jak postać z tej bajki-niebajki.
A ćwiczenia, nawet te wykonane pospiesznie, spełnią swoją funkcję. Wyciszą nawet najbardziej niesforne dziecko – także to, które nie potrafi zbyt długo się na niczym skupiać. Usuną skutki przebodźcowania, spędzania całych dni w hałaśliwym otoczeniu i pod wpływem różnych mediów. Nie pozwolą zająć myśli niczym poza dobroczynnym oddechem połączonym z relaksem. „Mamo, nie mogę zasnąć” to tomik oparty na bardzo prostym pomyśle, ale zrealizowany tak, by rzeczywiście pomóc rodzicom i dzieciom borykającym się z problemem zasypiania. Na końcu tomiku, poza „fabularyzowaną” opowieścią, znajdują się dodatkowe informacje i opisy „gier” przeznaczone też dla rodziców – przekonają się oni, dlaczego warto wykorzystywać porady. Również kiedy to dorośli nie mogą zasnąć… Dzieciom Castel-Branco odkrywa bezstresowy sposób na zapadanie w sen, dorosłym przypomina, jak uzyskać stan relaksu i wyciszenia, potrzebny wieczorem. Nie czyta się tej publikacji dla wrażeń, ale nie ma tu też udawania, że to bajka rozrywkowa. Ma wymiar praktyczny i jako taka bardzo dobrze się sprawdza, właściwie nie ma obecnie na rynku konkurencji. Skorzystają na niej nie tylko maluchy.
Porady
Inês Castel-Branco idzie krok dalej niż autorzy wszelkich wyciszających dzieci książeczek nadających się na lekturę przed snem. Dawno minęły czasy czytania pod kołdrą o wielkich przygodach – teraz bajki na dobranoc mają być ugrzecznione, wyciszające i bezpieczne, pozbawione silniejszych emocji czy wrażeń – bo to zakłóciłoby proces usypiania dziecka. Zgodnie z tym trendem na rynku pojawiają się tomiki pozbawione fabuł. „Mamo, nie mogę zasnąć” to też publikacja bez akcji. Polega na rozmowie matki i syna przed snem. Rozmowie, co trzeba dodać, teoretyzowanej, pełnej podręcznikowych zwrotów i nienaturalnych rozbudowań. Ale to nie akcja ma dzieci przyciągnąć do publikacji, a jej skuteczność. Castel-Branco wychodzi bowiem z założenia, że skoro dzieci trzeba odciąć się od bodźców i wrażeń, żeby zapewnić spokojny sen, najlepiej będzie nie uciekać się do abstrakcji, a skoncentrować na czymś jasnym i przejrzystym, na przykład na oddychaniu. Zamiast zajmować się wpływem jogi na organizm, co dzieciom do niczego by się nie przydało, Castel-Branco zachęca je do działania, do naśladowania bohatera. A dokładniej: w bajce to matka zachęca swoje dziecko do wykonywania szeregu ćwiczeń. Jest w tym tak przekonująca, że aż chce się naśladować postać z czystej ciekawości, a i przez sugestywność opisu.
Bohater ma skoncentrować się na oddechu i o ile to ćwiczenie do wykonania przez dorosłych w sposób naturalny i bez zastrzeżeń, o tyle trudno sobie wyobrazić dziecko, które poradziłoby sobie z zadaniem. Dlatego autorka wprowadza szereg „zabaw”, pomysłów na to, by zatrzymać maluchy przy tomiku i określonym działaniu. Łatwo skupić się na oddechu podczas „animowania” papierowego statku, dmuchania wyimaginowanego balonika czy obrysowywania oddechem figur. Maluchom przypadnie do gustu naśladowanie kota lub wyobrażanie sobie, że są drzewami, nie mówiąc już o wyobraźniowej podróży do innej galaktyki. Standardowe i niestandardowe rozrywki autorka zestawia z lekcjami oddychania. Skoro matka poleca dziecku, by puściło wodze fantazji i przekonało się, jak to jest – każdy odbiorca zechce niemal odruchowo naśladować bohatera. Do działania zachęcają również liczne ilustracje. Każdy może poczuć się jak postać z tej bajki-niebajki.
A ćwiczenia, nawet te wykonane pospiesznie, spełnią swoją funkcję. Wyciszą nawet najbardziej niesforne dziecko – także to, które nie potrafi zbyt długo się na niczym skupiać. Usuną skutki przebodźcowania, spędzania całych dni w hałaśliwym otoczeniu i pod wpływem różnych mediów. Nie pozwolą zająć myśli niczym poza dobroczynnym oddechem połączonym z relaksem. „Mamo, nie mogę zasnąć” to tomik oparty na bardzo prostym pomyśle, ale zrealizowany tak, by rzeczywiście pomóc rodzicom i dzieciom borykającym się z problemem zasypiania. Na końcu tomiku, poza „fabularyzowaną” opowieścią, znajdują się dodatkowe informacje i opisy „gier” przeznaczone też dla rodziców – przekonają się oni, dlaczego warto wykorzystywać porady. Również kiedy to dorośli nie mogą zasnąć… Dzieciom Castel-Branco odkrywa bezstresowy sposób na zapadanie w sen, dorosłym przypomina, jak uzyskać stan relaksu i wyciszenia, potrzebny wieczorem. Nie czyta się tej publikacji dla wrażeń, ale nie ma tu też udawania, że to bajka rozrywkowa. Ma wymiar praktyczny i jako taka bardzo dobrze się sprawdza, właściwie nie ma obecnie na rynku konkurencji. Skorzystają na niej nie tylko maluchy.
Marcin Brykczyński, Artur Nowicki: Opowiem ci, mamo... co robią pociągi
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Na torach
W serii Opowiem ci, mamo naturalną koleją rzeczy pojawiają się pociągi. Można się było tego spodziewać, bo „chłopięca” specjalizacja dobrze sprawdza się na rynku – były już osobne tomiki o autach, samolotach i statkach, a przecież pociągi również należą do maszyn fascynujących maluchy. Duet znany z poprzednich publikacji – subserii „pojazdowej” – czyli Artur Nowicki jako autor ilustracji i Marcin Brykczyński zapewniający rymowanki dla najmłodszych dobrze wie, czego się od niego oczekuje – i bezbłędnie realizuje wydawnicze wytyczne. Duża kartonowa książeczka to szereg kolorowych rozkładówek z zadaniami i wyzwaniami dla odbiorców. Sprawdzi się i jako zestaw łamigłówek, i jako tomik do opowiadania czy ćwiczenia narracyjnych umiejętności. „Opowiem ci, mamo… co robią pociągi” to zestaw ciekawostek, które można jeszcze rozwijać o dalsze lektury.
Twórcy znowu wybierają sobie jednego wyrazistego bohatera, mała lokomotywa Ryś oprowadzać będzie dzieci po różnych pomieszczeniach, torach lub momentach historycznych. Dzięki Rysiowi najmłodsi poznają skrótową historię parowozów, dowiedzą się, jak działa lokomotywa parowa, dokonają przeglądu najbardziej charakterystycznych lub najpiękniejszych dworców kolejowych (to może rozbudzić ciekawość podczas wycieczek). Odkryją szlaki kolejowe czy sekrety najbardziej nowoczesnych pociągów, poszerzą wreszcie swoje słownictwo o motywy kolejowe (odkryją, czym jest semafor lub pantograf), na marginesie poznają kilka dat, co ułatwi ewentualne poszukiwania kolejnych ciekawostek.
Na większości rozkładówek poza partiami edukacyjnymi widnieją te zagadki wplatane w tekst i w ilustracje. Trzeba będzie przejść labirynt, policzyć zegary, dokonać prostych porównań, znaleźć dziesięć różnic między obrazkami, nazwać rodzaje transportowanych towarów, przyjrzeć się torowisku i odkryć właściwą drogę… Wszystkie zadania należą do typowych łamigłówkowych wyzwań, ale dzięki tematyzacji funkcjonują bardziej wyraziście i zachęcają do działania. Nie trzeba wiele, żeby cieszyć się kolejnymi niespodziankami przygotowanymi przez autorów.
Ilustracje Artura Nowickiego są tu najważniejsze, w końcu to picture book. Nowicki lub rysunki nieco zadziorne, dodaje pociągom komiksowe miny, kompletuje kształty tak, żeby na obrazkach działo się jak najwięcej już w przedtekstowej warstwie. Dzięki temu maluchy będą samodzielnie odkrywać treści rysunków, co da im dodatkową radość. Dobór kolorów i jakość ilustracji to powody, dla których sięga się po tom.
Marcin Brykczyński jako autor rymowanek nie ewoluuje. W dalszym ciągu proponuje proste wierszyki pozbawione wartości literackiej, sięga po gramatyczne rymy (rażą zwłaszcza te czasownikowe) lub frazy oklepane, nagina tekst do potrzeb rytmu. Owszem, wplata polecenia do zadań w rymowanki – ale co z tego, skoro w tych rymowankach jest zwyczajnie słaby. Za jego sprawą z książki dzieci będą wyrastać szybciej niż by mogły – a szkoda. Powinno się jednak najmłodszych odbiorców traktować na równi z dorosłymi, proponowanie im bylejakości w formie opóźnia rozwój gustu literackiego. „Opowiem ci, mamo… co robią pociągi” to jednak tomik tak dobry w grafice, że nie przeszkodzą mu stylistyczne niezręczności Brykczyńskiego. To publikacja wielowymiarowa, książka, która zapewnia różnorodną rozrywkę najmłodszym i może być na różne sposoby wertowana. Świat pociągów, fascynujący dla kilkulatków, to temat na bestsellerową publikację. Za sprawą Artura Nowickiego książka przypadnie do gustu wielu maluchom.
Na torach
W serii Opowiem ci, mamo naturalną koleją rzeczy pojawiają się pociągi. Można się było tego spodziewać, bo „chłopięca” specjalizacja dobrze sprawdza się na rynku – były już osobne tomiki o autach, samolotach i statkach, a przecież pociągi również należą do maszyn fascynujących maluchy. Duet znany z poprzednich publikacji – subserii „pojazdowej” – czyli Artur Nowicki jako autor ilustracji i Marcin Brykczyński zapewniający rymowanki dla najmłodszych dobrze wie, czego się od niego oczekuje – i bezbłędnie realizuje wydawnicze wytyczne. Duża kartonowa książeczka to szereg kolorowych rozkładówek z zadaniami i wyzwaniami dla odbiorców. Sprawdzi się i jako zestaw łamigłówek, i jako tomik do opowiadania czy ćwiczenia narracyjnych umiejętności. „Opowiem ci, mamo… co robią pociągi” to zestaw ciekawostek, które można jeszcze rozwijać o dalsze lektury.
Twórcy znowu wybierają sobie jednego wyrazistego bohatera, mała lokomotywa Ryś oprowadzać będzie dzieci po różnych pomieszczeniach, torach lub momentach historycznych. Dzięki Rysiowi najmłodsi poznają skrótową historię parowozów, dowiedzą się, jak działa lokomotywa parowa, dokonają przeglądu najbardziej charakterystycznych lub najpiękniejszych dworców kolejowych (to może rozbudzić ciekawość podczas wycieczek). Odkryją szlaki kolejowe czy sekrety najbardziej nowoczesnych pociągów, poszerzą wreszcie swoje słownictwo o motywy kolejowe (odkryją, czym jest semafor lub pantograf), na marginesie poznają kilka dat, co ułatwi ewentualne poszukiwania kolejnych ciekawostek.
Na większości rozkładówek poza partiami edukacyjnymi widnieją te zagadki wplatane w tekst i w ilustracje. Trzeba będzie przejść labirynt, policzyć zegary, dokonać prostych porównań, znaleźć dziesięć różnic między obrazkami, nazwać rodzaje transportowanych towarów, przyjrzeć się torowisku i odkryć właściwą drogę… Wszystkie zadania należą do typowych łamigłówkowych wyzwań, ale dzięki tematyzacji funkcjonują bardziej wyraziście i zachęcają do działania. Nie trzeba wiele, żeby cieszyć się kolejnymi niespodziankami przygotowanymi przez autorów.
Ilustracje Artura Nowickiego są tu najważniejsze, w końcu to picture book. Nowicki lub rysunki nieco zadziorne, dodaje pociągom komiksowe miny, kompletuje kształty tak, żeby na obrazkach działo się jak najwięcej już w przedtekstowej warstwie. Dzięki temu maluchy będą samodzielnie odkrywać treści rysunków, co da im dodatkową radość. Dobór kolorów i jakość ilustracji to powody, dla których sięga się po tom.
Marcin Brykczyński jako autor rymowanek nie ewoluuje. W dalszym ciągu proponuje proste wierszyki pozbawione wartości literackiej, sięga po gramatyczne rymy (rażą zwłaszcza te czasownikowe) lub frazy oklepane, nagina tekst do potrzeb rytmu. Owszem, wplata polecenia do zadań w rymowanki – ale co z tego, skoro w tych rymowankach jest zwyczajnie słaby. Za jego sprawą z książki dzieci będą wyrastać szybciej niż by mogły – a szkoda. Powinno się jednak najmłodszych odbiorców traktować na równi z dorosłymi, proponowanie im bylejakości w formie opóźnia rozwój gustu literackiego. „Opowiem ci, mamo… co robią pociągi” to jednak tomik tak dobry w grafice, że nie przeszkodzą mu stylistyczne niezręczności Brykczyńskiego. To publikacja wielowymiarowa, książka, która zapewnia różnorodną rozrywkę najmłodszym i może być na różne sposoby wertowana. Świat pociągów, fascynujący dla kilkulatków, to temat na bestsellerową publikację. Za sprawą Artura Nowickiego książka przypadnie do gustu wielu maluchom.
piątek, 27 października 2017
Natalia Osińska: Slash
Agora, Warszawa 2017.
Komplikacje
Natalia Osińska proponuje młodzieży ciekawą powieść o poszukiwaniu swojej tożsamości, historię, w której temat pewnie przyćmi realizację – dlatego od razu warto podkreślić, że książkę dobrze napisaną. W tomie „Slash” przedstawia relację między dwoma chłopakami. Tosiek dawniej był Antoniną, najpiękniejszą dziewczyną w szkole. Teraz bryluje, imponuje wszystkim luzem i dystansem do siebie i świata. Wychowywany przez ojca i ciotkę, nic sobie nie robi z konwenansów. Eksponuje swoją „inność”, a nawet celowo prowokuje do działania. W jego zachowaniach daje się dostrzec stały głód akceptacji. Tosiek to niebieski ptak, ten, któremu każdy wybryk ujdzie na sucho. Tosiek nie musi być odpowiedzialny ani mądry, inni będą nad nim czuwać. Wciąż wystawia na poważne próby cierpliwość bliskich. Tosiek żyje kolorowo i tak jak chce, nie oglądając się na innych. Wydaje się, że nie zna głębszych uczuć, a w każdym razie nic na to nie wskazuje. Leon jest zupełnym przeciwieństwem Tośka. Kiedyś podrywał Antoninę. Teraz interesuje się technikami manicure’u i teatrem. Dawniej powtarzał klasę i miał opinię chuligana, teraz jest najlepszym uczniem. Leon kocha Tośka, ale nie cierpi manifestowania preferencji seksualnych. Nie potrafi się otworzyć i wstydzi się otwartości partnera. Nie radzi sobie z własnymi emocjami. Chciałby chronić Tośka, a jednocześnie wścieka się na niego za kolejne problemy. W „Slashu” uczucie dojrzewa i przechodzi kolejne próby – liczne, za sprawą Tośka. Dwóch chłopaków chce być szczęśliwymi bez podporządkowywania się oczekiwaniom innych. Na razie jednak nie potrafią do końca się porozumieć, kolejne konflikty oddalają ich od siebie. Nie można martwić się za dwóch, nie można też nikomu narzucić swojej woli.
Natalia Osińska próbuje znaleźć złoty środek między homofobią w społeczeństwie a szansą na bycie razem w większym mieście. Z jednej strony są więc tęczowe manifestacje i eksponowanie odmienności – które z pewnością nie spodoba się pewnym grupom – z drugiej szkoła, w której właściwie związek Leona i Tośka może się rozwijać. Z jednej nieufni koledzy, którzy nie chcą siadać z Leonem w ławce, z drugiej – wielka atencja dla Tośka-oryginała. Trochę jeszcze tego autorka nie wyważa, ale nie odbiera przyjemności lekturowej odbiorcom. Ciekawe, nawet bardziej niż chłopaków kreśli dalszoplanowych bohaterów. Na brawa zasługuje za portret ciotki Idalii prowadzącej salon spa i dyskretnie czuwającej nad parą, ale też za małego Karolka, który stracił zaufanie do swoich rodziców i zwierza się już tylko przypadkowemu korepetytorowi. Widać, że Natalia Osińska dostrzega dzisiejsze problemy części dzieci i młodzieży – i chce dyskretnie zwrócić na nie uwagę. Prowadzi niebanalną akcję – już samo odejście od klasycznego romansu i problemy płciowości zapewniają tekstowi egzotykę i świeżość – kierunki akcji również nie rozczarowują. Osińska szuka tajemnicy i znaczących obrazków, zależy jej na wywoływaniu określonego wrażenia. Proponuje, żeby odbiorcy poza tematem homoseksualizmu zastanowili się również nad kwestią, ile mogą wybaczyć swoim bliskim i jakie zachowania dadzą radę znieść. To powieść o empatii i delikatności, a momentami też o nastawieniu wyłącznie na siebie i swoje potrzeby. Nie do końca autorka dookreśla precyzyjne reakcje społeczne czy prawdopodobne reakcje – ale skupia się na przełomowym temacie i nie zajmuje się już cyzelowaniem tła. I tak zbierze pochwały za powieść – ale w machinie promocyjnej wykorzystującej temat warto będzie podkreślić też jakość wykonania. Natalia Osińska nie zyska popularności wyłącznie w kręgach fanów gender: daje odbiorcom mądrą historię, powieść ciekawą także pod kątem samej narracji.
Komplikacje
Natalia Osińska proponuje młodzieży ciekawą powieść o poszukiwaniu swojej tożsamości, historię, w której temat pewnie przyćmi realizację – dlatego od razu warto podkreślić, że książkę dobrze napisaną. W tomie „Slash” przedstawia relację między dwoma chłopakami. Tosiek dawniej był Antoniną, najpiękniejszą dziewczyną w szkole. Teraz bryluje, imponuje wszystkim luzem i dystansem do siebie i świata. Wychowywany przez ojca i ciotkę, nic sobie nie robi z konwenansów. Eksponuje swoją „inność”, a nawet celowo prowokuje do działania. W jego zachowaniach daje się dostrzec stały głód akceptacji. Tosiek to niebieski ptak, ten, któremu każdy wybryk ujdzie na sucho. Tosiek nie musi być odpowiedzialny ani mądry, inni będą nad nim czuwać. Wciąż wystawia na poważne próby cierpliwość bliskich. Tosiek żyje kolorowo i tak jak chce, nie oglądając się na innych. Wydaje się, że nie zna głębszych uczuć, a w każdym razie nic na to nie wskazuje. Leon jest zupełnym przeciwieństwem Tośka. Kiedyś podrywał Antoninę. Teraz interesuje się technikami manicure’u i teatrem. Dawniej powtarzał klasę i miał opinię chuligana, teraz jest najlepszym uczniem. Leon kocha Tośka, ale nie cierpi manifestowania preferencji seksualnych. Nie potrafi się otworzyć i wstydzi się otwartości partnera. Nie radzi sobie z własnymi emocjami. Chciałby chronić Tośka, a jednocześnie wścieka się na niego za kolejne problemy. W „Slashu” uczucie dojrzewa i przechodzi kolejne próby – liczne, za sprawą Tośka. Dwóch chłopaków chce być szczęśliwymi bez podporządkowywania się oczekiwaniom innych. Na razie jednak nie potrafią do końca się porozumieć, kolejne konflikty oddalają ich od siebie. Nie można martwić się za dwóch, nie można też nikomu narzucić swojej woli.
Natalia Osińska próbuje znaleźć złoty środek między homofobią w społeczeństwie a szansą na bycie razem w większym mieście. Z jednej strony są więc tęczowe manifestacje i eksponowanie odmienności – które z pewnością nie spodoba się pewnym grupom – z drugiej szkoła, w której właściwie związek Leona i Tośka może się rozwijać. Z jednej nieufni koledzy, którzy nie chcą siadać z Leonem w ławce, z drugiej – wielka atencja dla Tośka-oryginała. Trochę jeszcze tego autorka nie wyważa, ale nie odbiera przyjemności lekturowej odbiorcom. Ciekawe, nawet bardziej niż chłopaków kreśli dalszoplanowych bohaterów. Na brawa zasługuje za portret ciotki Idalii prowadzącej salon spa i dyskretnie czuwającej nad parą, ale też za małego Karolka, który stracił zaufanie do swoich rodziców i zwierza się już tylko przypadkowemu korepetytorowi. Widać, że Natalia Osińska dostrzega dzisiejsze problemy części dzieci i młodzieży – i chce dyskretnie zwrócić na nie uwagę. Prowadzi niebanalną akcję – już samo odejście od klasycznego romansu i problemy płciowości zapewniają tekstowi egzotykę i świeżość – kierunki akcji również nie rozczarowują. Osińska szuka tajemnicy i znaczących obrazków, zależy jej na wywoływaniu określonego wrażenia. Proponuje, żeby odbiorcy poza tematem homoseksualizmu zastanowili się również nad kwestią, ile mogą wybaczyć swoim bliskim i jakie zachowania dadzą radę znieść. To powieść o empatii i delikatności, a momentami też o nastawieniu wyłącznie na siebie i swoje potrzeby. Nie do końca autorka dookreśla precyzyjne reakcje społeczne czy prawdopodobne reakcje – ale skupia się na przełomowym temacie i nie zajmuje się już cyzelowaniem tła. I tak zbierze pochwały za powieść – ale w machinie promocyjnej wykorzystującej temat warto będzie podkreślić też jakość wykonania. Natalia Osińska nie zyska popularności wyłącznie w kręgach fanów gender: daje odbiorcom mądrą historię, powieść ciekawą także pod kątem samej narracji.
czwartek, 26 października 2017
Shannon Cullen: Jestem wrakiem, to jest mój dziennik. Alternatywny poradnik dla wyprutych rodziców
Marginesy, Warszawa 2017.
Ćwiczenia z dzieciństwa
Dzienniki kreatywne najpierw trafiły do literatury czwartej, a stamtąd rozpoczęły zwycięski pochód na inne rynki, absorbując nawet dorosłych. O ile w przypadku małych odbiorców to porady z cyklu jak zabić nudę oraz jak uruchomić kreatywność, o tyle u dorosłych uzasadnienie twórczych działań musi być lepiej przygotowane. Chodzi w końcu o zmuszanie do raczej nietypowych w tym wieku reakcji, działanie może i relaksujące, ale kojarzone też z kolejnym obowiązkiem, w dodatku niebezpiecznie zbliżającym na powrót do świata szkoły i infantylizmu maluchów. Wystarczy jednak odpowiednio sprofilować publikację, by cieszyła się zasłużonym powodzeniem i stała się w pewnych kręgach modna, nadawała się też na prezent. Były już zeszyty dla tych, którzy nudzą się w biurze – teraz Shannon Cullen zwraca się do świeżo upieczonych rodziców, tych, którzy mają dość niespodzianek ze strony niemowlaków i potrzebują odskoczni od codzienności, żeby nie oszaleć. Wprawdzie większość młodych matek wolałaby raczej wolną chwilę poświęcić na odespanie, a nie na rysunki i uzupełnianie zadań – ale tom „Jestem wrakiem, to jest mój dziennik” może też stać się nietypowym sposobem ekspresji, a przy odpowiednim traktowaniu również ciekawą pamiątką. Odstresowującą, bo wiele zadań wywoła w pierwszej kolejności śmiech, a dopiero później refleksję nad macierzyństwem i zmianami w sposobie myślenia.
Cullen zdane sobie sprawę z potrzeb i możliwości „wyprutych” rodziców. Wie, że mogą tęsknić za snem i imprezami, że młode matki chciałyby się czasem zrelaksować przy winie lub wziąć długą kąpiel zamiast błyskawicznego prysznica. Zna załamanie związane ze zmienianiem pieluch i odrzucaniem przez dziecko kolejnych słoiczków, wie też, że nie da się w spokoju wypić kawy lub herbaty. Wszystkie te stereotypowe motywy wplata w kolejne ćwiczenia, budząc radość odbiorców. Zmusza do zastanowienia nad ulubionymi a zarzuconymi rozrywkami, drwi sobie z porażek i codziennych kłopotów. Pozwala przyznawać sobie nagrody, spisywać marzenia lub powody irytacji, szuka tematów krzepiących lub tych, które można już tylko wyśmiać dzięki złośliwościom i ironii. Zachęca do upamiętniania kolejnych etapów życia malucha czy zmieniających się pór roku – są tu miejsca na kosmyk włosów dziecka, odbicie stópki lub talerz na posmarowanie go pierwszym posiłkiem. To tom, przez który rodzice – wykończeni nowymi obowiązkami – mogą się poczuć beztrosko i zachowywać jak niesforne kilkulatki. Ta publikacja będzie miejscami niszczona lub nieodwracalnie zmieniana, to jak zeszyt ćwiczeń, tyle tylko, że za pominięcie go lub nieuzupełnienie nic nie grozi. „Używaj, jak chcesz” – to dewiza. Kolejne strony przypominają o radości nieskrępowanego tworzenia. Czasami pojawiają się tutaj zatrważająco celne cytaty na temat posiadania potomstwa – zwykle wszystko: i spostrzeżenia, i zadania dla czytelników-użytkowników podporządkowane jest żartom z macierzyństwa. Ów żart to pocieszenie dla rodziców, próba znalezienia jasnych stron zmęczenia. Odbiorcy tego tomu, jeśli podejmą wyzwanie, będą czerpać radość z rozmaitych pomysłów. Kreatywność nie jest wyłącznie zarezerwowana dla użytkowników książki, wiąże się również z pracą twórczą autorki. Dzięki jej pomysłom wszyscy będą dobrze się bawić. Kreatywny dziennik dla rodziców to szansa na odreagowanie, czy zrzucenie z siebie frustracji, zmęczenia i zniechęcenia. To humor jest podstawową siłą sprawczą tego tomu i uzasadnieniem jego istnienia. Zapewni dorosłym rozrywki iście dziecięce, co w tym wypadku może mieć dodatkowy sens. Dziennik kreatywny dla rodziców to oczywiście również gadżet, idealny prezent dla młodych matek.
Ćwiczenia z dzieciństwa
Dzienniki kreatywne najpierw trafiły do literatury czwartej, a stamtąd rozpoczęły zwycięski pochód na inne rynki, absorbując nawet dorosłych. O ile w przypadku małych odbiorców to porady z cyklu jak zabić nudę oraz jak uruchomić kreatywność, o tyle u dorosłych uzasadnienie twórczych działań musi być lepiej przygotowane. Chodzi w końcu o zmuszanie do raczej nietypowych w tym wieku reakcji, działanie może i relaksujące, ale kojarzone też z kolejnym obowiązkiem, w dodatku niebezpiecznie zbliżającym na powrót do świata szkoły i infantylizmu maluchów. Wystarczy jednak odpowiednio sprofilować publikację, by cieszyła się zasłużonym powodzeniem i stała się w pewnych kręgach modna, nadawała się też na prezent. Były już zeszyty dla tych, którzy nudzą się w biurze – teraz Shannon Cullen zwraca się do świeżo upieczonych rodziców, tych, którzy mają dość niespodzianek ze strony niemowlaków i potrzebują odskoczni od codzienności, żeby nie oszaleć. Wprawdzie większość młodych matek wolałaby raczej wolną chwilę poświęcić na odespanie, a nie na rysunki i uzupełnianie zadań – ale tom „Jestem wrakiem, to jest mój dziennik” może też stać się nietypowym sposobem ekspresji, a przy odpowiednim traktowaniu również ciekawą pamiątką. Odstresowującą, bo wiele zadań wywoła w pierwszej kolejności śmiech, a dopiero później refleksję nad macierzyństwem i zmianami w sposobie myślenia.
Cullen zdane sobie sprawę z potrzeb i możliwości „wyprutych” rodziców. Wie, że mogą tęsknić za snem i imprezami, że młode matki chciałyby się czasem zrelaksować przy winie lub wziąć długą kąpiel zamiast błyskawicznego prysznica. Zna załamanie związane ze zmienianiem pieluch i odrzucaniem przez dziecko kolejnych słoiczków, wie też, że nie da się w spokoju wypić kawy lub herbaty. Wszystkie te stereotypowe motywy wplata w kolejne ćwiczenia, budząc radość odbiorców. Zmusza do zastanowienia nad ulubionymi a zarzuconymi rozrywkami, drwi sobie z porażek i codziennych kłopotów. Pozwala przyznawać sobie nagrody, spisywać marzenia lub powody irytacji, szuka tematów krzepiących lub tych, które można już tylko wyśmiać dzięki złośliwościom i ironii. Zachęca do upamiętniania kolejnych etapów życia malucha czy zmieniających się pór roku – są tu miejsca na kosmyk włosów dziecka, odbicie stópki lub talerz na posmarowanie go pierwszym posiłkiem. To tom, przez który rodzice – wykończeni nowymi obowiązkami – mogą się poczuć beztrosko i zachowywać jak niesforne kilkulatki. Ta publikacja będzie miejscami niszczona lub nieodwracalnie zmieniana, to jak zeszyt ćwiczeń, tyle tylko, że za pominięcie go lub nieuzupełnienie nic nie grozi. „Używaj, jak chcesz” – to dewiza. Kolejne strony przypominają o radości nieskrępowanego tworzenia. Czasami pojawiają się tutaj zatrważająco celne cytaty na temat posiadania potomstwa – zwykle wszystko: i spostrzeżenia, i zadania dla czytelników-użytkowników podporządkowane jest żartom z macierzyństwa. Ów żart to pocieszenie dla rodziców, próba znalezienia jasnych stron zmęczenia. Odbiorcy tego tomu, jeśli podejmą wyzwanie, będą czerpać radość z rozmaitych pomysłów. Kreatywność nie jest wyłącznie zarezerwowana dla użytkowników książki, wiąże się również z pracą twórczą autorki. Dzięki jej pomysłom wszyscy będą dobrze się bawić. Kreatywny dziennik dla rodziców to szansa na odreagowanie, czy zrzucenie z siebie frustracji, zmęczenia i zniechęcenia. To humor jest podstawową siłą sprawczą tego tomu i uzasadnieniem jego istnienia. Zapewni dorosłym rozrywki iście dziecięce, co w tym wypadku może mieć dodatkowy sens. Dziennik kreatywny dla rodziców to oczywiście również gadżet, idealny prezent dla młodych matek.
środa, 25 października 2017
Wacław Krupiński: Cytaty z młodości. Rozmowy Wacława Krupińskiego z ludźmi kultury
Universitas, Kraków 2017.
Pamiętnik z rozmów
Wacław Krupiński to dziennikarz, który budzi zaufanie rozmówców. Zawsze rzetelnie przygotowuje się do wywiadów i potrafi błyskawicznie dostosować się do tonu interlokutora: kiedy trzeba, zmieni rozmowę w sympatyczną pogawędkę z pozoru nieformalną, a kiedy rozmówca niespecjalnie chce się otworzyć, autor może posiłkować się zgromadzonymi cytatami, dawnymi spostrzeżeniami i faktami z jego życia. Teraz na rynku ukazuje się tom „Cytaty z młodości” – zestaw gazetowych wywiadów ze sławnymi artystami: aktorami, muzykami czy literatami. W doborze rozmówców kieruje się Krupiński własnymi fascynacjami i zainteresowaniami, z kolei tu pomija wywiady-rzeki, nie spotka się zatem gwiazd, które doczekały się oddzielnych publikacji. Rozmowy z tego tomu powstawały na przestrzeni całych dekad, więc czytelnicy uzyskają tu również powrót do artystów już nieżyjących. Przy tak przejrzystych kryteriach (tylko wywiad ze Skaldami ma tu swój pierwodruk) można mieć jedynie jedno zastrzeżenie – co do układu tomu. Niepotrzebnie został przyjęty układ alfabetyczny, można było równie dobrze uszeregować rozmowy chronologicznie, zgodnie z datami powstawania (nawet nie publikacji). To dałoby czytelnikom dodatkową, może mało istotną, ale ciekawą informację o tym, jak ewoluował styl dziennikarza. Udałoby się też uniknąć dysonansu – niektóre rozmowy we fragmentach lekko się zdezaktualizowały, uwypuklenie daty wywiadu jako elementu porządkującego tom byłoby zatem w pełni uzasadnione – jako czytelny punkt odniesienia dla odbiorców, którzy łatwiej uświadamialiby sobie cały kontekst rozmów.
Imponujące jest zestawienie nazwisk. Z jednej strony Wojciech Młynarski i Agnieszka Osiecka, z drugiej – Adam Zagajewski. Z jednej Jerzy Połomski, z drugiej Marek Jackowski. Pojawia się tu Anna Dymna, Krzysztof Globisz, Barbara Krafftówna, Wiesław Michnikowski – ale i przedstawiciele satyry: Ludwik Jerzy Kern czy Andrzej Mleczko. Jest Hanna Śleszyńska czy Jacek Wójcicki, za każdym razem Krupiński wybiera sobie gwiazdę. Rozmawia o sprawach zawodowych, z niektórymi o konkretnych publikacjach lub działaniach scenicznych, z innymi – bardziej ogólnikowo. Jednych namawia na zwierzenia, drugich naciąga na anegdoty. Dostraja się do rozmówców, nie przekracza granic dobrego smaku. Wywiady zamieszczone w tym tomie cechują się wysokim stopniem konkretności – są rzeczowe i nigdy plotkarskie. Przyjemnie się je czyta, także po latach – nawet jako, miejscami, dowód jeszcze niezrealizowanych marzeń, które dopiero w przyszłości nabiorą kształtu. Nie ma tu pustosłowia, fraz mało ważnych. Kolejne rozmowy traktowane jako autoprezentacje muszą do dzisiaj robić wrażenie na czytelnikach. Zapewniają im dobrą zabawę i sporą garść ciekawostek.
Dla Wacława Krupińskiego zbiór wywiadów, które przez lata przeprowadzał, są rodzajem pamiętnika, zapisu spotkań i odkryć, inspirujących osobowości. Teraz czytelnicy mogą zajrzeć do tych wspomnień, zestawu „cytatów z młodości” – owocnych spotkań. Krupiński przez taki tom wstrzela się w modne dzisiaj publikacje z wywiadami, ale zapewnia odbiorcom rozmowy esencjonalne, cenne ze względu na jakość. I mimo upływu czasu – nie przestarzałe. „Cytaty z młodości” to publikacja dla szerokiego grona odbiorców, chociaż ukazuje się w wydawnictwie sugerującym pewną niszowość i wysoki stopień specjalizacji.
Pamiętnik z rozmów
Wacław Krupiński to dziennikarz, który budzi zaufanie rozmówców. Zawsze rzetelnie przygotowuje się do wywiadów i potrafi błyskawicznie dostosować się do tonu interlokutora: kiedy trzeba, zmieni rozmowę w sympatyczną pogawędkę z pozoru nieformalną, a kiedy rozmówca niespecjalnie chce się otworzyć, autor może posiłkować się zgromadzonymi cytatami, dawnymi spostrzeżeniami i faktami z jego życia. Teraz na rynku ukazuje się tom „Cytaty z młodości” – zestaw gazetowych wywiadów ze sławnymi artystami: aktorami, muzykami czy literatami. W doborze rozmówców kieruje się Krupiński własnymi fascynacjami i zainteresowaniami, z kolei tu pomija wywiady-rzeki, nie spotka się zatem gwiazd, które doczekały się oddzielnych publikacji. Rozmowy z tego tomu powstawały na przestrzeni całych dekad, więc czytelnicy uzyskają tu również powrót do artystów już nieżyjących. Przy tak przejrzystych kryteriach (tylko wywiad ze Skaldami ma tu swój pierwodruk) można mieć jedynie jedno zastrzeżenie – co do układu tomu. Niepotrzebnie został przyjęty układ alfabetyczny, można było równie dobrze uszeregować rozmowy chronologicznie, zgodnie z datami powstawania (nawet nie publikacji). To dałoby czytelnikom dodatkową, może mało istotną, ale ciekawą informację o tym, jak ewoluował styl dziennikarza. Udałoby się też uniknąć dysonansu – niektóre rozmowy we fragmentach lekko się zdezaktualizowały, uwypuklenie daty wywiadu jako elementu porządkującego tom byłoby zatem w pełni uzasadnione – jako czytelny punkt odniesienia dla odbiorców, którzy łatwiej uświadamialiby sobie cały kontekst rozmów.
Imponujące jest zestawienie nazwisk. Z jednej strony Wojciech Młynarski i Agnieszka Osiecka, z drugiej – Adam Zagajewski. Z jednej Jerzy Połomski, z drugiej Marek Jackowski. Pojawia się tu Anna Dymna, Krzysztof Globisz, Barbara Krafftówna, Wiesław Michnikowski – ale i przedstawiciele satyry: Ludwik Jerzy Kern czy Andrzej Mleczko. Jest Hanna Śleszyńska czy Jacek Wójcicki, za każdym razem Krupiński wybiera sobie gwiazdę. Rozmawia o sprawach zawodowych, z niektórymi o konkretnych publikacjach lub działaniach scenicznych, z innymi – bardziej ogólnikowo. Jednych namawia na zwierzenia, drugich naciąga na anegdoty. Dostraja się do rozmówców, nie przekracza granic dobrego smaku. Wywiady zamieszczone w tym tomie cechują się wysokim stopniem konkretności – są rzeczowe i nigdy plotkarskie. Przyjemnie się je czyta, także po latach – nawet jako, miejscami, dowód jeszcze niezrealizowanych marzeń, które dopiero w przyszłości nabiorą kształtu. Nie ma tu pustosłowia, fraz mało ważnych. Kolejne rozmowy traktowane jako autoprezentacje muszą do dzisiaj robić wrażenie na czytelnikach. Zapewniają im dobrą zabawę i sporą garść ciekawostek.
Dla Wacława Krupińskiego zbiór wywiadów, które przez lata przeprowadzał, są rodzajem pamiętnika, zapisu spotkań i odkryć, inspirujących osobowości. Teraz czytelnicy mogą zajrzeć do tych wspomnień, zestawu „cytatów z młodości” – owocnych spotkań. Krupiński przez taki tom wstrzela się w modne dzisiaj publikacje z wywiadami, ale zapewnia odbiorcom rozmowy esencjonalne, cenne ze względu na jakość. I mimo upływu czasu – nie przestarzałe. „Cytaty z młodości” to publikacja dla szerokiego grona odbiorców, chociaż ukazuje się w wydawnictwie sugerującym pewną niszowość i wysoki stopień specjalizacji.
wtorek, 24 października 2017
Eric Burns: Rok 1920. Zwiastun szalonej dekady
Czytelnik, Warszawa 2017.
Przegląd
Często jest tak, że publikacje popularnonaukowe przygotowywane przez historyków trafiają do wąskiego grona odbiorców, do ludzi i tak zainteresowanych tematem. Nie pełnią więc funkcji popularyzatorskiej, nie do końca się sprawdzają. Eric Burns dokonuje pozornie niemożliwego: łączy fachowość i precyzję badacza z umiejętnością snucia niemal bestsellerowej narracji. Jego „Rok 1920” to książka, którą czyta się z ogromną satysfakcją i to aż do „napisów końcowych”. Bo dopiero w podziękowaniach autor w pełni odsłania swoje oblicze satyryka – wcześniej zmysł ironii sugeruje w celnych puentach i komentarzach do wydarzeń. Rok 1920 ma być zapowiedzią szalonej dekady, lat, które zmieniły obyczajowość i zasady życia społecznego. To jak trailer, przegląd najważniejszych pomysłów, sygnałów przemian albo po prostu brawury. Zestaw ciekawostek, pogłębianych i znakomicie opracowanych, poszerzających wiedzę o rozwoju amerykańskiej kultury (i nie tylko).
Przede wszystkim Eric Burns potrafi dobierać tematy angażujące szerokie grono odbiorców. Pisze między innymi o prawach kobiet i świadomym rodzicielstwie, o planowaniu rodziny, ale i o terroryzmie. Znajduje miejsce na opowieść o narodzinach jazzu i wpływie radia jako nowego wynalazku na codzienność. Przekazuje czytelnikom wiedzę obudowaną w zgrabny komentarz – czasami zajmuje się bardziej ogólnymi obrazkami rodzajowymi, czasami wybiera sobie pojedynczą postać i na jej biografii osnuwa część narracji. Przywołuje między innymi sylwetkę prezydenta zbyt schorowanego, żeby mógł sprawować urząd albo… przestępcy, wyjątkowo kreatywnego w wymyślaniu sposobów na zbicie fortuny, oczywiście nielegalnymi środkami. Prezentuje historię poprawek do konstytucji, znajduje całkiem sporo motywów, które pojedynczo może nikogo by nie skusiły, za to razem składają się na wielowymiarowy obraz momentu, punktu w przeszłości. Burns niekoniecznie przeprowadza naukowe analizy, niekiedy wybiera opowieść okołobiograficzną lub tematyczną narrację dla samej satysfakcji snucia quasi-fabuły. Zamienia się w pisarza, nie chce, żeby odbiorcy z obojętnością podchodzili do przedstawianych danych. Bardzo dokładnie opracowuje każdy motyw, nie tylko sięga do materiałów źródłowych, ale też do opracowań (lubi wyraźnie zgryźliwość Billa Brysona – dość często go cytuje i to nie jako felietonistę). Ma dobry warsztat, wie, jak pisać, żeby budzić emocje, a nie tylko przekazywać wiedzę. Zamiast uczyć – wciąga w relację. Dzięki temu może powiększyć grono czytelników. „Rok 1920” naprawdę zasługuje na uznanie – to książka przemyślana w najdrobniejszych szczegółach. A tych jest mnóstwo – autor nigdy nie ucieka wyłącznie w „fabułę”, zawsze starannie obudowuje akcję. Wzbogaca ją o charakterystyki i anegdoty, nie pozwala jednak nigdy, by zdominowały one rozdział.
„Rok 1920” często urzeka także dowcipem. Wprawdzie Burns posługuje się konkretami, ale co pewien czas wymyka mu się bardziej ironiczny komentarz, który ubarwia całość. Rzadko obecnie spotyka się na rynku książki napisane w ten sposób, z ogromną dbałością o fakty, z umiejętnym opracowywaniem danych i z wyczuleniem na ciekawostki. Eric Burns wielu odbiorcom zwyczajnie zaimponuje już samym przygotowaniem do pisania. Jawi się jako autorytet, dostarczając czytelnikom silnych wrażeń. Mógłby tworzyć scenariusze filmowe – tak umiejętnie buduje całą książkę. „Rok 1920” to obowiązkowa lektura dla wszystkich, którzy chcieliby lepiej poznać dawną obyczajowość Ameryki lub wytropić powiązania z dzisiejszymi rozwiązaniami. To propozycja bardzo obszerna, ale i skondensowana – a przy tym zwyczajnie wciągająca. Eric Burns jako specjalista, znawca przeszłości i wyśmienity opowiadacz to autor, któremu można zaufać. „Rok 1920” to tom zasługujący na określenie „precyzyjny” – ale i na wiele superlatyw.
Przegląd
Często jest tak, że publikacje popularnonaukowe przygotowywane przez historyków trafiają do wąskiego grona odbiorców, do ludzi i tak zainteresowanych tematem. Nie pełnią więc funkcji popularyzatorskiej, nie do końca się sprawdzają. Eric Burns dokonuje pozornie niemożliwego: łączy fachowość i precyzję badacza z umiejętnością snucia niemal bestsellerowej narracji. Jego „Rok 1920” to książka, którą czyta się z ogromną satysfakcją i to aż do „napisów końcowych”. Bo dopiero w podziękowaniach autor w pełni odsłania swoje oblicze satyryka – wcześniej zmysł ironii sugeruje w celnych puentach i komentarzach do wydarzeń. Rok 1920 ma być zapowiedzią szalonej dekady, lat, które zmieniły obyczajowość i zasady życia społecznego. To jak trailer, przegląd najważniejszych pomysłów, sygnałów przemian albo po prostu brawury. Zestaw ciekawostek, pogłębianych i znakomicie opracowanych, poszerzających wiedzę o rozwoju amerykańskiej kultury (i nie tylko).
Przede wszystkim Eric Burns potrafi dobierać tematy angażujące szerokie grono odbiorców. Pisze między innymi o prawach kobiet i świadomym rodzicielstwie, o planowaniu rodziny, ale i o terroryzmie. Znajduje miejsce na opowieść o narodzinach jazzu i wpływie radia jako nowego wynalazku na codzienność. Przekazuje czytelnikom wiedzę obudowaną w zgrabny komentarz – czasami zajmuje się bardziej ogólnymi obrazkami rodzajowymi, czasami wybiera sobie pojedynczą postać i na jej biografii osnuwa część narracji. Przywołuje między innymi sylwetkę prezydenta zbyt schorowanego, żeby mógł sprawować urząd albo… przestępcy, wyjątkowo kreatywnego w wymyślaniu sposobów na zbicie fortuny, oczywiście nielegalnymi środkami. Prezentuje historię poprawek do konstytucji, znajduje całkiem sporo motywów, które pojedynczo może nikogo by nie skusiły, za to razem składają się na wielowymiarowy obraz momentu, punktu w przeszłości. Burns niekoniecznie przeprowadza naukowe analizy, niekiedy wybiera opowieść okołobiograficzną lub tematyczną narrację dla samej satysfakcji snucia quasi-fabuły. Zamienia się w pisarza, nie chce, żeby odbiorcy z obojętnością podchodzili do przedstawianych danych. Bardzo dokładnie opracowuje każdy motyw, nie tylko sięga do materiałów źródłowych, ale też do opracowań (lubi wyraźnie zgryźliwość Billa Brysona – dość często go cytuje i to nie jako felietonistę). Ma dobry warsztat, wie, jak pisać, żeby budzić emocje, a nie tylko przekazywać wiedzę. Zamiast uczyć – wciąga w relację. Dzięki temu może powiększyć grono czytelników. „Rok 1920” naprawdę zasługuje na uznanie – to książka przemyślana w najdrobniejszych szczegółach. A tych jest mnóstwo – autor nigdy nie ucieka wyłącznie w „fabułę”, zawsze starannie obudowuje akcję. Wzbogaca ją o charakterystyki i anegdoty, nie pozwala jednak nigdy, by zdominowały one rozdział.
„Rok 1920” często urzeka także dowcipem. Wprawdzie Burns posługuje się konkretami, ale co pewien czas wymyka mu się bardziej ironiczny komentarz, który ubarwia całość. Rzadko obecnie spotyka się na rynku książki napisane w ten sposób, z ogromną dbałością o fakty, z umiejętnym opracowywaniem danych i z wyczuleniem na ciekawostki. Eric Burns wielu odbiorcom zwyczajnie zaimponuje już samym przygotowaniem do pisania. Jawi się jako autorytet, dostarczając czytelnikom silnych wrażeń. Mógłby tworzyć scenariusze filmowe – tak umiejętnie buduje całą książkę. „Rok 1920” to obowiązkowa lektura dla wszystkich, którzy chcieliby lepiej poznać dawną obyczajowość Ameryki lub wytropić powiązania z dzisiejszymi rozwiązaniami. To propozycja bardzo obszerna, ale i skondensowana – a przy tym zwyczajnie wciągająca. Eric Burns jako specjalista, znawca przeszłości i wyśmienity opowiadacz to autor, któremu można zaufać. „Rok 1920” to tom zasługujący na określenie „precyzyjny” – ale i na wiele superlatyw.
poniedziałek, 23 października 2017
Ireneusz Morawski: Tylko mnie pogłaszcz. Listy do Haliny Poświatowskiej
Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Romantyzm słów
Czy można próbować zaimponować uznanej poetce „od miłości” pisaniem o uczuciach? Wydaje się to zadaniem karkołomnym, a jednak Ireneusz Morawski wytrwale odnosi się do lirycznych westchnień i wzruszeń, zwierza się z tęsknot i wysłuchuje takich od Haśki. Zapewnia o nieustających pocałunkach i przytuleniach, daje wsparcie, pociesza, kiedy trzeba. Jest powiernikiem idealnym dla wrażliwej duszy. Zamiast pisać o konkretach, zamieniać listy w dziennik doświadczeń, woli zajmować się ulotnymi wrażeniami, analizować w nieskończoność stany ducha i odwoływać się do przemyśleń Poświatowskiej. Efemeryczne skojarzenia zapewniają mu niewyczerpany temat do pisania – ale korespondencja nie staje się przez to nudna ani monotonna. Nasycona wrażeniami i lirycznymi frazami sprawdza się w dzisiejszej lekturze – jako uzupełnienie biografii Poświatowskiej oraz literacka ciekawostka.
Ireneusz Morawski nie chciał zgodzić się na publikowanie tych listów, żeby nie sprawiać przykrości żonie – to ona po śmierci małżonka zdecydowała się na upublicznienie korespondencji, o czym Mariola Pryzwan pisze we wstępie. Czytelnicy otrzymają więc wstęp do niemal intymnej przestrzeni, tajemnicy dwojga ludzi pióra, bliskich sobie – choć przeważnie tylko za sprawą listownych zwierzeń. Czasami szkoda, że to tylko jedna strona –w tomie znalazły się jedynie listy Ireneusza Morawskiego, brakuje zatem „odbicia”, zwrotnej, a przecież między Morawskim a Poświatowską trochę się dzieje. Sporo można odtworzyć dzięki zawartym w książce listom (jak również dzięki przypisom, mimo że nie zawsze potrzebnym, jak w przypadku skrótowych biogramów najbardziej znanych postaci), ale ta zabawa nie byłaby potrzebna, gdyby istniała możliwość prześledzenia całej listowej rozmowy od razu. Halina Poświatowska jest tu nieobecna (pomijając kilka fragmentów z książki czy parę wierszy), istnieje tylko dzięki czujności Ireneusza Morawskiego: wyczuleniu na lęki i potrzeby poetki. Morawski stosunkowo rzadko pisze o sobie – na początku napomyka stale o upijaniu się a także o grupach poetyckich – ale bardziej nastawia się na odbieranie wrażliwości Poświatowskiej. Reaguje tak, jak potrzeba, żeby zapewnić poetkę, że jest ważna, zrozumiana i kochana. Głaszcze ją słowami i obsypuje tekstowymi pocałunkami niemal co list. Może sobie na taką zażyłość pozwolić dzięki emocjonalnej wspólnocie, porozumieniu, które rozwija się w miarę wymiany listów coraz bardziej. To dostrzegą czytelnicy tego tomu. Uczucie łączące Poświatowską i Morawskiego istnieje, jest czyste i platoniczne, piękne w swojej bezinteresowności. Nie ma tu klasycznego podziału ról ze względu na płeć, jest rozmowa poetów, wzajemnie inspirująca. Zapewniająca bliskość, nawet mimo terytorialnego dystansu.
Ireneusz Morawski, gdy pisze, potrafi snuć aforystyczne refleksje na rozmaite filozoficzne i życiowe tematy. Nie czuje się w żaden sposób skrępowany czy zatrzymywany przez poetycki autorytet, co więcej – wie, że jest Poświatowskiej potrzebny i swoją rolę rzetelnie wypełnia. Pozwala na przeżywanie na poziomie lektury, wcale nie musi szukać sposobów na zaimponowanie poetce. Jego listy to miniaturowe liryczne perełki. Rzadko przytrafiają się tu poetyckie przestoje, błędy w ucieczce od rzeczywistości. Morawski pisze regularnie i potrzebuje tego pisania – tak samo jak Halina Poświatowska potrzebuje dostawać jego listy, karmić się zrozumieniem czy czułością. Nieważna jest nawet prawdziwa relacja tych dwojga: liczy się tylko to, że w listach stworzyli sobie swoistą enklawę, schronienie przed brutalnym światem nieprzyjaznym poetom. Zatem chociaż w tomie „Tylko mnie pogłaszcz” nie ma prawie Haliny Poświatowskiej, poetka istnieje dzięki przeglądaniu się w delikatnych listach Ireneusza Morawskiego. Ta publikacja przygotowana została dla romantycznie nastawionych czytelników, spodoba się nie tylko miłośnikom poezji Haliny Poświatowskiej. To literacka ciekawostka.
Romantyzm słów
Czy można próbować zaimponować uznanej poetce „od miłości” pisaniem o uczuciach? Wydaje się to zadaniem karkołomnym, a jednak Ireneusz Morawski wytrwale odnosi się do lirycznych westchnień i wzruszeń, zwierza się z tęsknot i wysłuchuje takich od Haśki. Zapewnia o nieustających pocałunkach i przytuleniach, daje wsparcie, pociesza, kiedy trzeba. Jest powiernikiem idealnym dla wrażliwej duszy. Zamiast pisać o konkretach, zamieniać listy w dziennik doświadczeń, woli zajmować się ulotnymi wrażeniami, analizować w nieskończoność stany ducha i odwoływać się do przemyśleń Poświatowskiej. Efemeryczne skojarzenia zapewniają mu niewyczerpany temat do pisania – ale korespondencja nie staje się przez to nudna ani monotonna. Nasycona wrażeniami i lirycznymi frazami sprawdza się w dzisiejszej lekturze – jako uzupełnienie biografii Poświatowskiej oraz literacka ciekawostka.
Ireneusz Morawski nie chciał zgodzić się na publikowanie tych listów, żeby nie sprawiać przykrości żonie – to ona po śmierci małżonka zdecydowała się na upublicznienie korespondencji, o czym Mariola Pryzwan pisze we wstępie. Czytelnicy otrzymają więc wstęp do niemal intymnej przestrzeni, tajemnicy dwojga ludzi pióra, bliskich sobie – choć przeważnie tylko za sprawą listownych zwierzeń. Czasami szkoda, że to tylko jedna strona –w tomie znalazły się jedynie listy Ireneusza Morawskiego, brakuje zatem „odbicia”, zwrotnej, a przecież między Morawskim a Poświatowską trochę się dzieje. Sporo można odtworzyć dzięki zawartym w książce listom (jak również dzięki przypisom, mimo że nie zawsze potrzebnym, jak w przypadku skrótowych biogramów najbardziej znanych postaci), ale ta zabawa nie byłaby potrzebna, gdyby istniała możliwość prześledzenia całej listowej rozmowy od razu. Halina Poświatowska jest tu nieobecna (pomijając kilka fragmentów z książki czy parę wierszy), istnieje tylko dzięki czujności Ireneusza Morawskiego: wyczuleniu na lęki i potrzeby poetki. Morawski stosunkowo rzadko pisze o sobie – na początku napomyka stale o upijaniu się a także o grupach poetyckich – ale bardziej nastawia się na odbieranie wrażliwości Poświatowskiej. Reaguje tak, jak potrzeba, żeby zapewnić poetkę, że jest ważna, zrozumiana i kochana. Głaszcze ją słowami i obsypuje tekstowymi pocałunkami niemal co list. Może sobie na taką zażyłość pozwolić dzięki emocjonalnej wspólnocie, porozumieniu, które rozwija się w miarę wymiany listów coraz bardziej. To dostrzegą czytelnicy tego tomu. Uczucie łączące Poświatowską i Morawskiego istnieje, jest czyste i platoniczne, piękne w swojej bezinteresowności. Nie ma tu klasycznego podziału ról ze względu na płeć, jest rozmowa poetów, wzajemnie inspirująca. Zapewniająca bliskość, nawet mimo terytorialnego dystansu.
Ireneusz Morawski, gdy pisze, potrafi snuć aforystyczne refleksje na rozmaite filozoficzne i życiowe tematy. Nie czuje się w żaden sposób skrępowany czy zatrzymywany przez poetycki autorytet, co więcej – wie, że jest Poświatowskiej potrzebny i swoją rolę rzetelnie wypełnia. Pozwala na przeżywanie na poziomie lektury, wcale nie musi szukać sposobów na zaimponowanie poetce. Jego listy to miniaturowe liryczne perełki. Rzadko przytrafiają się tu poetyckie przestoje, błędy w ucieczce od rzeczywistości. Morawski pisze regularnie i potrzebuje tego pisania – tak samo jak Halina Poświatowska potrzebuje dostawać jego listy, karmić się zrozumieniem czy czułością. Nieważna jest nawet prawdziwa relacja tych dwojga: liczy się tylko to, że w listach stworzyli sobie swoistą enklawę, schronienie przed brutalnym światem nieprzyjaznym poetom. Zatem chociaż w tomie „Tylko mnie pogłaszcz” nie ma prawie Haliny Poświatowskiej, poetka istnieje dzięki przeglądaniu się w delikatnych listach Ireneusza Morawskiego. Ta publikacja przygotowana została dla romantycznie nastawionych czytelników, spodoba się nie tylko miłośnikom poezji Haliny Poświatowskiej. To literacka ciekawostka.
niedziela, 22 października 2017
Magda Wosik: Ale draka! Rysuję zwierzaka!
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Kurs wyobraźni
Ten cykl mali czytelnicy mogli poznać dzięki pewnemu czasopismu – Magda Wosik przecież od jakiegoś czasu uczyła maluchy, jak rysować. Teraz „Ale draka! Rysuję zwierzaka!” pojawia się w formie książkowej i ucieszy wszystkich tych, którzy próbują poprawić swój styl rysowania tak, by na pierwszy rzut oka można było rozpoznać prezentowane stworzenia. „Ale draka! Rysuję zwierzaka” nie jest jednak prostym poradnikiem, jak tworzyć – to rozwinięta zabawa i ćwiczenie wyobraźni w jednym. Autorka popisuje się zmienianą stylistyką, a do tego proponuje jeszcze proste rymowanki.
Tomik ma układ alfabetyczny, Magda Wosik tego jednak w żaden sposób w tekście nie zaznacza. Sugeruje za to w rysunkach, bo w wizerunkach wybranych zwierząt wpisywane są konkretne litery. U antylopy A jest widoczne w układzie głowy i rogów pod odpowiednim kątek, czapla cała zwija się w C. Takie rozwiązania pomagają w nauce czytania oraz w rozwijaniu spostrzegawczości maluchów. Litery pełnią tu funkcję ozdobną a nie należą do obowiązkowych elementów lektury. Jednak mogą zaintrygować dziecko, przekonać je, że warto zacząć uczyć się czytać.
Magda Wosik w młodzieżowej serii o Gabrysi Bzik i Nilsonie Makówce pokazała, że tekst może funkcjonować jak grafika – litery i całe sformułowania mogą przybierać znaczące kształty, wariacje z czcionkami to obietnica odsłaniania tajemnic. Ten motyw, chociaż w mniejszym zakresie, pojawia się też w tomie „Ale draka! Rysuję zwierzaka”. Ponieważ rymowanki dotyczące poszczególnych zwierząt są krótkie i treściwe, i one stają się częścią grafiki. Zdobią tomik, owszem – ale też utrudniają lekturę tym dzieciom, które dopiero uczą się czytać: one mogą nie zrozumieć, dlaczego litery zmieniają kształty i ułożenie w linijkach. To ciekawostka i bardzo dobry trening – potem trudno już narzekać na monotonne i ugrzecznione wersy w zwyczajnym druku. Magda Wosik kształtem słów bawi się tak samo jak zwierzętami. Wysiłek włożony w lekturę oddala trochę wrażenie infantylności, przynajmniej niektórych rymowanek. Autorka stawia tu nie na warsztatowe dopracowanie, a przynajmniej – nie zawsze – ale na dowcip. Próbuje zaskoczyć odbiorców skojarzeniami, absurdalnymi żartami dotyczącymi zwierząt. Wymyśla na ich temat rymowane dowcipy dopasowane do wieku i percepcji dzieci. Sprawia, że najmłodsi wciągną się w lekturę i będą cieszyć kolejnymi niespodziankami.
Jednak najważniejszy jest „kurs” rysowania. Działa jak każdy poradnik, przez szereg obrazków w różnych stadiach. Najpierw kilka kresek, proste kształty, które z czasem przerodzą się w konkretnego – i możliwego do rozpoznania – zwierzaka. Dzięki takim przejrzystym wskazówkom odbiorcy łatwo mogą poćwiczyć rysowanie. Zawsze obok zestawu (przeważnie trzech) obrazków dostają miejsce na własną ilustrację (jedną, bo przecież nie chodzi o przerysowywanie etapów, a o uzyskanie konkretnego obrazka), rysunki mogą też wykonywać poza książką – wtedy łatwiej będzie im ćwiczyć umiejętności i obserwować postępy, więcej dzieci skorzysta też z tomu. Magda Wosik nie poprzestaje na zwyczajnej lekcji rysowania. Często proponuje dzieciom po kilka wersji zwierzęcia z danego gatunku – albo w różnych ujęciach, albo w różnych stylistykach – pojawiają się obrazki bardziej realistyczne lub bardziej komiksowe, dowcipne, albo przypominające bajkowe ilustracje. Wszystkie cechują się prostymi kształtami – mogą je powtarzać najmłodsi, ćwicząc przy okazji rękę. Do tego autorka zapewnia różnorodność form: zachęca do różnych kreatywnych zabaw, nie tylko rysowania, ale i malowania, tworzenia wydzieranek, układanek ze sznurka itp. Wszystko to pozwala pobudzić wyobraźnię, uruchomić kreatywność. Najmłodsi sporo z tej pozycji skorzystają – chociaż wydaje się, że to zwyczajny kurs rysowania. Magda Wosik oferuje całkiem sporo, łącznie z oryginalnymi pomysłami na prezentowanie bohaterów potencjalnych oryginalnych przygód.
Kurs wyobraźni
Ten cykl mali czytelnicy mogli poznać dzięki pewnemu czasopismu – Magda Wosik przecież od jakiegoś czasu uczyła maluchy, jak rysować. Teraz „Ale draka! Rysuję zwierzaka!” pojawia się w formie książkowej i ucieszy wszystkich tych, którzy próbują poprawić swój styl rysowania tak, by na pierwszy rzut oka można było rozpoznać prezentowane stworzenia. „Ale draka! Rysuję zwierzaka” nie jest jednak prostym poradnikiem, jak tworzyć – to rozwinięta zabawa i ćwiczenie wyobraźni w jednym. Autorka popisuje się zmienianą stylistyką, a do tego proponuje jeszcze proste rymowanki.
Tomik ma układ alfabetyczny, Magda Wosik tego jednak w żaden sposób w tekście nie zaznacza. Sugeruje za to w rysunkach, bo w wizerunkach wybranych zwierząt wpisywane są konkretne litery. U antylopy A jest widoczne w układzie głowy i rogów pod odpowiednim kątek, czapla cała zwija się w C. Takie rozwiązania pomagają w nauce czytania oraz w rozwijaniu spostrzegawczości maluchów. Litery pełnią tu funkcję ozdobną a nie należą do obowiązkowych elementów lektury. Jednak mogą zaintrygować dziecko, przekonać je, że warto zacząć uczyć się czytać.
Magda Wosik w młodzieżowej serii o Gabrysi Bzik i Nilsonie Makówce pokazała, że tekst może funkcjonować jak grafika – litery i całe sformułowania mogą przybierać znaczące kształty, wariacje z czcionkami to obietnica odsłaniania tajemnic. Ten motyw, chociaż w mniejszym zakresie, pojawia się też w tomie „Ale draka! Rysuję zwierzaka”. Ponieważ rymowanki dotyczące poszczególnych zwierząt są krótkie i treściwe, i one stają się częścią grafiki. Zdobią tomik, owszem – ale też utrudniają lekturę tym dzieciom, które dopiero uczą się czytać: one mogą nie zrozumieć, dlaczego litery zmieniają kształty i ułożenie w linijkach. To ciekawostka i bardzo dobry trening – potem trudno już narzekać na monotonne i ugrzecznione wersy w zwyczajnym druku. Magda Wosik kształtem słów bawi się tak samo jak zwierzętami. Wysiłek włożony w lekturę oddala trochę wrażenie infantylności, przynajmniej niektórych rymowanek. Autorka stawia tu nie na warsztatowe dopracowanie, a przynajmniej – nie zawsze – ale na dowcip. Próbuje zaskoczyć odbiorców skojarzeniami, absurdalnymi żartami dotyczącymi zwierząt. Wymyśla na ich temat rymowane dowcipy dopasowane do wieku i percepcji dzieci. Sprawia, że najmłodsi wciągną się w lekturę i będą cieszyć kolejnymi niespodziankami.
Jednak najważniejszy jest „kurs” rysowania. Działa jak każdy poradnik, przez szereg obrazków w różnych stadiach. Najpierw kilka kresek, proste kształty, które z czasem przerodzą się w konkretnego – i możliwego do rozpoznania – zwierzaka. Dzięki takim przejrzystym wskazówkom odbiorcy łatwo mogą poćwiczyć rysowanie. Zawsze obok zestawu (przeważnie trzech) obrazków dostają miejsce na własną ilustrację (jedną, bo przecież nie chodzi o przerysowywanie etapów, a o uzyskanie konkretnego obrazka), rysunki mogą też wykonywać poza książką – wtedy łatwiej będzie im ćwiczyć umiejętności i obserwować postępy, więcej dzieci skorzysta też z tomu. Magda Wosik nie poprzestaje na zwyczajnej lekcji rysowania. Często proponuje dzieciom po kilka wersji zwierzęcia z danego gatunku – albo w różnych ujęciach, albo w różnych stylistykach – pojawiają się obrazki bardziej realistyczne lub bardziej komiksowe, dowcipne, albo przypominające bajkowe ilustracje. Wszystkie cechują się prostymi kształtami – mogą je powtarzać najmłodsi, ćwicząc przy okazji rękę. Do tego autorka zapewnia różnorodność form: zachęca do różnych kreatywnych zabaw, nie tylko rysowania, ale i malowania, tworzenia wydzieranek, układanek ze sznurka itp. Wszystko to pozwala pobudzić wyobraźnię, uruchomić kreatywność. Najmłodsi sporo z tej pozycji skorzystają – chociaż wydaje się, że to zwyczajny kurs rysowania. Magda Wosik oferuje całkiem sporo, łącznie z oryginalnymi pomysłami na prezentowanie bohaterów potencjalnych oryginalnych przygód.
sobota, 21 października 2017
Helmut James, Freya von Moltke: Listy na pożegnanie
Znak, Kraków 2017.
Miłość nad śmierć
On jest w więzieniu. Wie już, że z niego nie wyjdzie, może tylko czekać na śmierć z podniesioną głową. Ośmielił się w końcu sprzeciwić hitleryzmowi, a to w nazistowskich Niemczech zbrodnia, której się nie wybacza. Aresztowany po nieudanym zamachu na Hitlera, wie, że po odraczanym kilka razy procesie zostanie stracony. Ona zostaje w domu z dwoma synkami: on z młodszym nie zdążył się nawet dobrze zaznajomić. Ona wie, że nie ma co liczyć na cud. Wie też, że musi być silna. Musi przetrwać, żeby przetrwała pamięć o jego bohaterstwie i o wielkiej miłości. Po kilkunastu latach małżeństwa dalej są dla siebie wszystkim. Teraz zostali wystawieni na ostateczną próbę.
Już od pierwszego listu wiadomo, że oni nie mają nadziei. Są pewni, że to koniec, nie znają tylko daty stracenia. Żegnają się ze sobą i żegnać będą wiele razy, bo każdy list może być tym ostatnim i w każdym trzeba zawrzeć słowa otuchy. Oboje ratują się Biblią – kwestia wiary jest tu bardzo ważna. Przerzucają się cytatami lub adresami biblijnymi, rozmawiają za pomocą konkretnych odwołań. On w ogóle uczy się wybranych fragmentów na pamięć – bo wie, że w najtrudniejszym momencie nie będzie mógł mieć Pisma Świętego przy sobie. Sakralizują także swój związek – tu miłość jest zdecydowanie sprawą duchową, nie wiąże się z fizyczną fascynacją lub cielesnością. Uwznioślane uczucie przetrwa, zawsze będzie istniało – autorzy listów nie mają co do tego żadnych wątpliwości. Dla dzisiejszych odbiorców ta ciągła potrzeba nazywania łączącej małżonków więzi może się wydać nienaturalna. W tej relacji nie ma tęsknoty ani pożądania, jest za to gotowość na rozstanie. Zupełnie jakby wyrażenie tęsknoty czy pozwolenie sobie na sentymenty, tkliwość i słabości automatycznie osłabiło morale i siłę drugiej strony. Od początku małżonkowie mówią sobie, że to już koniec i że cieszą się z takiego stanu rzeczy, skoro tak być musi. Ta radość ma ich upewniać w słuszności dokonanych wyborów, a i utwierdzać w odwadze, która już wkrótce bardzo się przyda. Niemal w każdym liście powtarzają się te same zapewnienia o miłości i te same przekonania o rychłym rozstaniu. Cały czas utrzymują wysoki poziom czułości, a jednocześnie dają sobie pewien margines swobody: jakby dawali sobie nawzajem prawo do nieprzejmowania się uczuciami drugiej strony.
Jest to bardzo trudna lektura. Pod kątem historycznym czy biograficznym przygotowują do niej komentarze krytyczne – bibliografia na końcu tomu, przypisy do poszczególnych listów, ale nawet sam wstęp, niezbędny, żeby wprowadzić czytelników w przedstawianą rzeczywistość. Ale trudno też byłoby ocenić obyczajową sferę tej relacji – bo nawet jeśli sformułowania w korespondencji i ciągłe zapewnienia o miłości pobrzmiewają infantylnie, trzeba mieć na uwadze cały kontekst, powody takich sformułowań – jak również fakt, że odbiorcy zostają dopuszczeni do intymnych wynurzeń, wkraczają w świat dwojga małżonków – do którego w normalnych warunkach nie mieliby wstępu. „Listy na pożegnanie” pokazują, jak zachować honor w godzinie próby, jak wspierać bliskich i jak przejść do historii. Nie jest to tom dla wszystkich, dokonane w tym wyborze skróty sprawiają, że jawi się bardziej jako świadectwo obyczajowości, indywidualnych przekonań pary opozycjonistów, a nie relacja okołowojenna. „Listy na pożegnanie” to test siły własnych przekonań, świadomości, co w życiu jest naprawdę ważne i czemu można się poświęcić bez reszty. Mimo wszechogarniającej rozmówców miłości nie będzie to rozgrzewający tom.
Miłość nad śmierć
On jest w więzieniu. Wie już, że z niego nie wyjdzie, może tylko czekać na śmierć z podniesioną głową. Ośmielił się w końcu sprzeciwić hitleryzmowi, a to w nazistowskich Niemczech zbrodnia, której się nie wybacza. Aresztowany po nieudanym zamachu na Hitlera, wie, że po odraczanym kilka razy procesie zostanie stracony. Ona zostaje w domu z dwoma synkami: on z młodszym nie zdążył się nawet dobrze zaznajomić. Ona wie, że nie ma co liczyć na cud. Wie też, że musi być silna. Musi przetrwać, żeby przetrwała pamięć o jego bohaterstwie i o wielkiej miłości. Po kilkunastu latach małżeństwa dalej są dla siebie wszystkim. Teraz zostali wystawieni na ostateczną próbę.
Już od pierwszego listu wiadomo, że oni nie mają nadziei. Są pewni, że to koniec, nie znają tylko daty stracenia. Żegnają się ze sobą i żegnać będą wiele razy, bo każdy list może być tym ostatnim i w każdym trzeba zawrzeć słowa otuchy. Oboje ratują się Biblią – kwestia wiary jest tu bardzo ważna. Przerzucają się cytatami lub adresami biblijnymi, rozmawiają za pomocą konkretnych odwołań. On w ogóle uczy się wybranych fragmentów na pamięć – bo wie, że w najtrudniejszym momencie nie będzie mógł mieć Pisma Świętego przy sobie. Sakralizują także swój związek – tu miłość jest zdecydowanie sprawą duchową, nie wiąże się z fizyczną fascynacją lub cielesnością. Uwznioślane uczucie przetrwa, zawsze będzie istniało – autorzy listów nie mają co do tego żadnych wątpliwości. Dla dzisiejszych odbiorców ta ciągła potrzeba nazywania łączącej małżonków więzi może się wydać nienaturalna. W tej relacji nie ma tęsknoty ani pożądania, jest za to gotowość na rozstanie. Zupełnie jakby wyrażenie tęsknoty czy pozwolenie sobie na sentymenty, tkliwość i słabości automatycznie osłabiło morale i siłę drugiej strony. Od początku małżonkowie mówią sobie, że to już koniec i że cieszą się z takiego stanu rzeczy, skoro tak być musi. Ta radość ma ich upewniać w słuszności dokonanych wyborów, a i utwierdzać w odwadze, która już wkrótce bardzo się przyda. Niemal w każdym liście powtarzają się te same zapewnienia o miłości i te same przekonania o rychłym rozstaniu. Cały czas utrzymują wysoki poziom czułości, a jednocześnie dają sobie pewien margines swobody: jakby dawali sobie nawzajem prawo do nieprzejmowania się uczuciami drugiej strony.
Jest to bardzo trudna lektura. Pod kątem historycznym czy biograficznym przygotowują do niej komentarze krytyczne – bibliografia na końcu tomu, przypisy do poszczególnych listów, ale nawet sam wstęp, niezbędny, żeby wprowadzić czytelników w przedstawianą rzeczywistość. Ale trudno też byłoby ocenić obyczajową sferę tej relacji – bo nawet jeśli sformułowania w korespondencji i ciągłe zapewnienia o miłości pobrzmiewają infantylnie, trzeba mieć na uwadze cały kontekst, powody takich sformułowań – jak również fakt, że odbiorcy zostają dopuszczeni do intymnych wynurzeń, wkraczają w świat dwojga małżonków – do którego w normalnych warunkach nie mieliby wstępu. „Listy na pożegnanie” pokazują, jak zachować honor w godzinie próby, jak wspierać bliskich i jak przejść do historii. Nie jest to tom dla wszystkich, dokonane w tym wyborze skróty sprawiają, że jawi się bardziej jako świadectwo obyczajowości, indywidualnych przekonań pary opozycjonistów, a nie relacja okołowojenna. „Listy na pożegnanie” to test siły własnych przekonań, świadomości, co w życiu jest naprawdę ważne i czemu można się poświęcić bez reszty. Mimo wszechogarniającej rozmówców miłości nie będzie to rozgrzewający tom.
piątek, 20 października 2017
Jean Ure: Kłopotliwa wizyta
Jaguar, Warszawa 2017.
Konflikt w domu
Ten temat coraz częściej i coraz odważniej wkracza do literatury czwartej: motyw nowych partnerów rodziców służy oswajaniu odbiorców z podobnymi sytuacjami w prawdziwym życiu. Jean Ure trochę osłabia temat, sięgając do klasyki. Tutaj tata Bitsy i Em decyduje się na kolejny związek nie po rozwodzie, a kilka lat po śmierci żony. Był wprawdzie przez długi czas z Polly, ale teraz ma przyprowadzić do domu Caroline, swoją sympatię. Siostra taty, Cass, która do tej pory opiekowała się dziewczynkami, organizuje więc wielkie porządki i przygotowuje pyszną wegetariańską kolację. Wiadomo, że pierwsze wrażenie jest ważne, a dziewczynkom zależy na szczęściu taty (momentami nawet bardziej niż na swoim). Przy takim nastawieniu Caroline może zrobić wszystko, a i tak nie wzbudzi niechęci dzieci. Przynajmniej do czasu.
Pierwsza wizyta nie przebiega dobrze, bo Caroline natychmiast próbuje burzyć zastane porządki. Jako kobieta przedsiębiorcza i energiczna, chce od razu przejąć władzę i pomóc fajtłapowatemu profesorowi w ogarnięciu domu. Nie akceptuje ani skrótów imion czy pseudonimów dziewczynek, ani odmowy spożywania mięsa. Nie szuka wspólnego języka z dziećmi, a tatę Bitsy usiłuje zdominować. On – zakochany jak nastolatek, a raczej zauroczony kobietą – staje się bardzo ugodowy. W pojedynkach Caroline i córek bierze stronę tej pierwszej. Caroline ma zatem wszelkie predyspozycje, żeby stać się znienawidzoną macochą z baśni. A i tak w Bitsy wrogości nie ma. Bohaterka za to dostrzega i wylicza rozmaite błędy popełniane przez nową osobę w rodzinie. Caroline naprawdę nie zależy na przekonaniu do siebie dzieci. Z nią trudno wyobrazić sobie rodzinne szczęście – nawet jeśli ma rację w kwestii wegetarianizmu u najmłodszych, forsuje swoje przekonania zbyt nachalnie i bez uwzględniania przekonań maluchów. Idealna jako czarny charakter, stanowi też materiał do ćwiczenia cierpliwości. „Kłopotliwa wizyta” to książka nietypowa. Tutaj to dzieci dbają o dobro rodzica i zdolne są do wielu poświęceń, byle tylko uszczęśliwić ojca. Starają się nie sprawiać problemów, nawet jeśli w oczach dorosłych wygląda to zupełnie inaczej. Ure zajmuje się więc aktualnym obyczajowym tematem z nowej perspektywy. W tym tomiku nie ma miejsca na skomplikowane analizy charakterologiczne lub emocjonalne, postacie po prostu działają, a czytelnicy mogą przeanalizować ich wyczyny. Bitsy prowadząca tę historię jest bardzo ugodowa, raczej dostosowuje się do sytuacji niż próbuje ją zmieniać. Widzi, co jest nie tak, opisuje to, ale nie robi wiele, by uświadomić dorosłym problem. Ciekawsza wydaje się drugoplanowa Em – to ona wykazuje się silną wolą i determinacją, to ona walczy o swoje. To ona wreszcie staje się podstawowym wrogiem Caroline. W tej książce konflikt rozgrywa się wokół niejedzenia mięsa (i niezdrowych słodyczy) – ale jej sens to branie pod uwagę dobra wszystkich członków rodziny. Pamiętają o tym dzieci, pamięta o tym ojciec – zdanie pociech bardzo się liczy, ale dziewczynki też muszą iść na kompromisy, choćby wtedy, gdy nowa partnerka ojca ma zamieszkać w ich domu. Jest „Kłopotliwa wizyta” powieścią pop w szybkim rytmie, z wieloma uproszczeniami – ale tu nie o piękno narracji chodzi, a o przesłania, które wyczytają dzieci. Bitsy nie akcentuje przesadnie swoich uczuć, dzięki temu można się skupić na fabule i charakterach postaci. Jean Ure tworzy, żeby coś odbiorcom wytłumaczyć, dać im cenną lekcję, która może się przydać i w prawdziwym życiu.
Konflikt w domu
Ten temat coraz częściej i coraz odważniej wkracza do literatury czwartej: motyw nowych partnerów rodziców służy oswajaniu odbiorców z podobnymi sytuacjami w prawdziwym życiu. Jean Ure trochę osłabia temat, sięgając do klasyki. Tutaj tata Bitsy i Em decyduje się na kolejny związek nie po rozwodzie, a kilka lat po śmierci żony. Był wprawdzie przez długi czas z Polly, ale teraz ma przyprowadzić do domu Caroline, swoją sympatię. Siostra taty, Cass, która do tej pory opiekowała się dziewczynkami, organizuje więc wielkie porządki i przygotowuje pyszną wegetariańską kolację. Wiadomo, że pierwsze wrażenie jest ważne, a dziewczynkom zależy na szczęściu taty (momentami nawet bardziej niż na swoim). Przy takim nastawieniu Caroline może zrobić wszystko, a i tak nie wzbudzi niechęci dzieci. Przynajmniej do czasu.
Pierwsza wizyta nie przebiega dobrze, bo Caroline natychmiast próbuje burzyć zastane porządki. Jako kobieta przedsiębiorcza i energiczna, chce od razu przejąć władzę i pomóc fajtłapowatemu profesorowi w ogarnięciu domu. Nie akceptuje ani skrótów imion czy pseudonimów dziewczynek, ani odmowy spożywania mięsa. Nie szuka wspólnego języka z dziećmi, a tatę Bitsy usiłuje zdominować. On – zakochany jak nastolatek, a raczej zauroczony kobietą – staje się bardzo ugodowy. W pojedynkach Caroline i córek bierze stronę tej pierwszej. Caroline ma zatem wszelkie predyspozycje, żeby stać się znienawidzoną macochą z baśni. A i tak w Bitsy wrogości nie ma. Bohaterka za to dostrzega i wylicza rozmaite błędy popełniane przez nową osobę w rodzinie. Caroline naprawdę nie zależy na przekonaniu do siebie dzieci. Z nią trudno wyobrazić sobie rodzinne szczęście – nawet jeśli ma rację w kwestii wegetarianizmu u najmłodszych, forsuje swoje przekonania zbyt nachalnie i bez uwzględniania przekonań maluchów. Idealna jako czarny charakter, stanowi też materiał do ćwiczenia cierpliwości. „Kłopotliwa wizyta” to książka nietypowa. Tutaj to dzieci dbają o dobro rodzica i zdolne są do wielu poświęceń, byle tylko uszczęśliwić ojca. Starają się nie sprawiać problemów, nawet jeśli w oczach dorosłych wygląda to zupełnie inaczej. Ure zajmuje się więc aktualnym obyczajowym tematem z nowej perspektywy. W tym tomiku nie ma miejsca na skomplikowane analizy charakterologiczne lub emocjonalne, postacie po prostu działają, a czytelnicy mogą przeanalizować ich wyczyny. Bitsy prowadząca tę historię jest bardzo ugodowa, raczej dostosowuje się do sytuacji niż próbuje ją zmieniać. Widzi, co jest nie tak, opisuje to, ale nie robi wiele, by uświadomić dorosłym problem. Ciekawsza wydaje się drugoplanowa Em – to ona wykazuje się silną wolą i determinacją, to ona walczy o swoje. To ona wreszcie staje się podstawowym wrogiem Caroline. W tej książce konflikt rozgrywa się wokół niejedzenia mięsa (i niezdrowych słodyczy) – ale jej sens to branie pod uwagę dobra wszystkich członków rodziny. Pamiętają o tym dzieci, pamięta o tym ojciec – zdanie pociech bardzo się liczy, ale dziewczynki też muszą iść na kompromisy, choćby wtedy, gdy nowa partnerka ojca ma zamieszkać w ich domu. Jest „Kłopotliwa wizyta” powieścią pop w szybkim rytmie, z wieloma uproszczeniami – ale tu nie o piękno narracji chodzi, a o przesłania, które wyczytają dzieci. Bitsy nie akcentuje przesadnie swoich uczuć, dzięki temu można się skupić na fabule i charakterach postaci. Jean Ure tworzy, żeby coś odbiorcom wytłumaczyć, dać im cenną lekcję, która może się przydać i w prawdziwym życiu.
czwartek, 19 października 2017
Marek Hłasko: Listy i pamiętnik
Iskry, Warszawa 2017.
Nowe listy
O ile wiadomo było, że Agnieszka Osiecka wcześnie zaczęła pisać dzienniki, o tyle dziecięce memuary Marka Hłaski były na rynku wydawniczym pewną sensacją. Teraz już odbiorcy zostali oswojeni z faktem, że ten autor wcześnie chwycił za pióro i przelewał myśli na papier – ze sporą dojrzałością, dziecięcą wrażliwością i humorem. Dziś to Iskry dbają o to, by spuścizna literacka i dokumenty Marka Hłaski ujrzały światło dzienne. Ukazuje się dość skromny objętościowo tomik będący uzupełnieniem wcześniej wydanego pamiętnika nastolatka. „Listy i pamiętnik” to zbiorek odnalezionych a nieznanych wcześniej listów małego Marka do matki i do ojczyma. Okazały się te dokumenty na tyle ważne, że należało je zaprezentować szerokiemu gronu odbiorców – a to ze względu na fakt, że zmieniają postrzeganie domowych relacji. Do niedawna zwykło się uważać, że Marek Hłasko cenił wyłącznie swoją matkę, a z ojczymem pozostawał na wojennej stopie. Udostępnione czytelnikom odkryte listy pokazują, że i ojczyma traktował z pełną serdecznością, a zwykłe konflikty nie przekreślały spokoju w domu. Młody Marek Hłasko do rodziców pisze zawsze, gdy potrzebuje kontaktu (a nie tylko wsparcia finansowego!). Przesyca swoją korespondencję zapewnieniami o miłości, wypełnia listy czułościami, momentami wpada wręcz w liryzm czy egzaltowaną przesadę – zrozumiałą u dziecka. Przy naiwności treści wykazuje się Hłasko olbrzymią dbałością o formę i cały tomik „Listy i pamiętnik” potraktować można jak pierwsze literackie wprawki. Autor dba o swój warsztat, wielokrotnie siebie czyta – z myślą o odbiorcach – cyzeluje frazy i rozbudowuje spostrzeżenia. Stara się poszerzać słownictwo, nie boi się ujawniania uczuć. Kreatywny jest zwłaszcza w zapewnieniach o miłości do matki. Przyznaje się do reakcji, jakich zwykle chłopcy uzewnętrzniać nie chcą. Poetyka listów rzeczywiście bardzo się zmienia, gdy autor pisze do ojczyma – tu widoczna jest serdeczność, ale w wersji bardziej szorstkiej, męskiej, bez łzawego rozmazania i tkliwości. A przecież autorem tych wynurzeń jest to samo dziecko. Już ze względu na świadome konstruowanie tekstu przez wzgląd na jego adresata warto się przyjrzeć temu tomikowi i prześledzić błahe wprawdzie jeszcze doznania małego Marka – ale już jako wprawki literackie prezentowane. Trzeci ton zapewnia pamiętnik, a zwłaszcza spotkania i rozstania z Alą. Tu Marek Hłasko pisze jeszcze inaczej – czytelnicy mogą sobie porównać rodzaje dyskursu i docenić sprawność pisarską nastolatka jeszcze w oderwaniu od wielkiej literatury. Ta publikacja ma charakter uzupełniający i swoją rolę spełnia bez zarzutu – to dodatek dla tych, którzy twórczością marka Hłaski się interesują i chcą odkrywać ślady świadomości autora nawet w juweniliach.
Bywa, że Marek Hłasko popisuje się typowym dla nastolatków humorem, potrafi zaskoczyć celną obserwacją lub ironicznym komentarzem. Sporo tu pojedynczych zdań, które przykuwają uwagę i nawet wyrwane z kontekstu będą funkcjonować jako znak narodzin pisarza. „Listy i pamiętnik” nie są absolutnie lekturą obowiązkową dla tych, którzy Hłaskę uwielbiają – ale znajdzie się spora grupa odbiorców, w tym miłośników juweniliów, którzy uznają publikację za ważną. Powraca tu po raz kolejny prośba o udostępnianie nieznanych listów Marka Hłaski – wszystko po to, by móc odtworzyć w miarę pełne archiwum. Marek Hłasko dzięki takim pozycjom daje się wciąż na nowo odczytywać – buduje się jego życiorys i rozwiązują przynajmniej niektóre zagadki.
Nowe listy
O ile wiadomo było, że Agnieszka Osiecka wcześnie zaczęła pisać dzienniki, o tyle dziecięce memuary Marka Hłaski były na rynku wydawniczym pewną sensacją. Teraz już odbiorcy zostali oswojeni z faktem, że ten autor wcześnie chwycił za pióro i przelewał myśli na papier – ze sporą dojrzałością, dziecięcą wrażliwością i humorem. Dziś to Iskry dbają o to, by spuścizna literacka i dokumenty Marka Hłaski ujrzały światło dzienne. Ukazuje się dość skromny objętościowo tomik będący uzupełnieniem wcześniej wydanego pamiętnika nastolatka. „Listy i pamiętnik” to zbiorek odnalezionych a nieznanych wcześniej listów małego Marka do matki i do ojczyma. Okazały się te dokumenty na tyle ważne, że należało je zaprezentować szerokiemu gronu odbiorców – a to ze względu na fakt, że zmieniają postrzeganie domowych relacji. Do niedawna zwykło się uważać, że Marek Hłasko cenił wyłącznie swoją matkę, a z ojczymem pozostawał na wojennej stopie. Udostępnione czytelnikom odkryte listy pokazują, że i ojczyma traktował z pełną serdecznością, a zwykłe konflikty nie przekreślały spokoju w domu. Młody Marek Hłasko do rodziców pisze zawsze, gdy potrzebuje kontaktu (a nie tylko wsparcia finansowego!). Przesyca swoją korespondencję zapewnieniami o miłości, wypełnia listy czułościami, momentami wpada wręcz w liryzm czy egzaltowaną przesadę – zrozumiałą u dziecka. Przy naiwności treści wykazuje się Hłasko olbrzymią dbałością o formę i cały tomik „Listy i pamiętnik” potraktować można jak pierwsze literackie wprawki. Autor dba o swój warsztat, wielokrotnie siebie czyta – z myślą o odbiorcach – cyzeluje frazy i rozbudowuje spostrzeżenia. Stara się poszerzać słownictwo, nie boi się ujawniania uczuć. Kreatywny jest zwłaszcza w zapewnieniach o miłości do matki. Przyznaje się do reakcji, jakich zwykle chłopcy uzewnętrzniać nie chcą. Poetyka listów rzeczywiście bardzo się zmienia, gdy autor pisze do ojczyma – tu widoczna jest serdeczność, ale w wersji bardziej szorstkiej, męskiej, bez łzawego rozmazania i tkliwości. A przecież autorem tych wynurzeń jest to samo dziecko. Już ze względu na świadome konstruowanie tekstu przez wzgląd na jego adresata warto się przyjrzeć temu tomikowi i prześledzić błahe wprawdzie jeszcze doznania małego Marka – ale już jako wprawki literackie prezentowane. Trzeci ton zapewnia pamiętnik, a zwłaszcza spotkania i rozstania z Alą. Tu Marek Hłasko pisze jeszcze inaczej – czytelnicy mogą sobie porównać rodzaje dyskursu i docenić sprawność pisarską nastolatka jeszcze w oderwaniu od wielkiej literatury. Ta publikacja ma charakter uzupełniający i swoją rolę spełnia bez zarzutu – to dodatek dla tych, którzy twórczością marka Hłaski się interesują i chcą odkrywać ślady świadomości autora nawet w juweniliach.
Bywa, że Marek Hłasko popisuje się typowym dla nastolatków humorem, potrafi zaskoczyć celną obserwacją lub ironicznym komentarzem. Sporo tu pojedynczych zdań, które przykuwają uwagę i nawet wyrwane z kontekstu będą funkcjonować jako znak narodzin pisarza. „Listy i pamiętnik” nie są absolutnie lekturą obowiązkową dla tych, którzy Hłaskę uwielbiają – ale znajdzie się spora grupa odbiorców, w tym miłośników juweniliów, którzy uznają publikację za ważną. Powraca tu po raz kolejny prośba o udostępnianie nieznanych listów Marka Hłaski – wszystko po to, by móc odtworzyć w miarę pełne archiwum. Marek Hłasko dzięki takim pozycjom daje się wciąż na nowo odczytywać – buduje się jego życiorys i rozwiązują przynajmniej niektóre zagadki.
środa, 18 października 2017
Boyé Lafayette De Mente, Geof Botting
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2017.
Zwyczaje
Japonia jest zdecydowanie inna od tego, co znają Europejczycy. I nie chodzi tu nawet o „wynalazki”, które śmieszą czy budzą ekscytację jako elementy kompletnie u nas nieznane, ale o sam system zachowań, przyzwyczajeń i reakcji. Zrygoryzowane formy wymagają wysokiej świadomości etykiety i często stają się barierą nie do przejścia w poznawaniu kraju. „Etykieta japońska” to tom krótki i wyraźnie sprofilowany. Boyé Lafayette De Mente oraz Geof Botting zwracają się przede wszystkim do pracowników biznesowych wysyłanych w dalekie delegacje oraz do turystów, którzy chcieliby na miejscu nawiązywać kontakty z ludźmi. Ten tom pozwala na błyskawiczne przyswojenie sobie podstawowych reguł, rozwiewa wątpliwości i sprawia, że przyjezdni poczują się pewniej, a może stać się także ciekawym punktem wyjścia do dalszych poszukiwań. Nie będzie tu zatem wyliczania dziwności i ekstrawaganckich rozwiązań – niewielka strata, bo z tego składa się wiele publikacji o Japonii. Autorzy proponują za to zestaw praktycznych porad obejmujących wiele dziedzin codzienności – od korzystania z łazienki i toalety po wręczanie wizytówek. Tłumaczą, jakie prezenty i z jakiej okazji przynosić, jak składać ukłony, wyjaśniają, kto płaci rachunek w restauracji. Omawiają zasady randkowania oraz uczestniczenia w dużych uroczystościach (śluby czy pogrzeby). Bywa, że porównują zwyczaje – na przykład przy podawaniu ręki. Wszystko po to, żeby zmniejszyć liczbę sytuacji trudnych czy wprawiających którąkolwiek ze stron w zakłopotanie. Ta książka bardzo przydaje się w zrozumieniu różnic kulturowych i obyczajowych.
Autorzy nie zawsze zajmują się analizowaniem genezy zwyczajów, niekiedy tylko zagłębiają się w historię i płynące z niej tradycje, raczej wolą proste podpowiedzi pozbawione ozdobników. Rozdziały są tu bardzo krótkie i precyzyjne, dotyczą wyłącznie tematu zaznaczonego w tytule – dzięki temu zabiegowi nawigacja po książce staje się prosta, a tom można zabrać w podróż i na bieżąco rozstrzygać kolejne dylematy. Niewielka objętość powodowana jest nastawieniem na esencję wiadomości, „Etykieta japońska” to tom skondensowany, w sam raz dla tych, którzy lubią konkrety. Nastawienie na praktyczność wykrusza ekscytację motywami bardziej egzotycznymi, ale Japonia w tym ujęciu jest możliwa do zaobserwowania w każdej podróży. Jest to książka napisana sprawnie, z myślą o tym, że ma tworzyć przewodnik po zachowaniach dla tych, którzy nie mają czasu na dogłębne poznawanie lokalnej kultury, a potrzebują szybkich reakcji. Autorzy zajmują się nawet krótką lekcją wymowy – podają zasady wymawiania poszczególnych liter lub grup głoskowych, a także słowniczek przydatnych pojęć oraz słownik „technologiczny”. Chcą, by każdy mógł poznawać Japonię na własny sposób.
„Etykieta japońska” to podręczny zbiór zasad zachowania się. Chociaż jest tomem wydanym w serii okołopodróżniczej – kolejne tytuły przedstawiają lokalne zwyczaje czy absurdy – nie ma charakteru reportaży, to raczej nastawienie na fakty, pozbawione literackości, ale wcale przez to nie gorsze. Autorzy dobrze znają reguły obowiązujące w Japonii, potrafią też wskazać pułapki dla odbiorców-turystów. Tom został więc przygotowany tak, by ograniczać możliwości popełniania towarzyskich błędów. Może być traktowany jak poradnik i czytany wyrywkowo w celu znalezienia potrzebnych objaśnień – albo jako lektura-ciekawostka, zestaw zasad, które w podróżniczych książkach o Japonii są przeważnie pomijane jako zbyt mało egzotyczne. Zestawione tu wiadomości wydają się jednak na tyle barwne, że czytelnicy nie będą mieli powodów do narzekania.
Zwyczaje
Japonia jest zdecydowanie inna od tego, co znają Europejczycy. I nie chodzi tu nawet o „wynalazki”, które śmieszą czy budzą ekscytację jako elementy kompletnie u nas nieznane, ale o sam system zachowań, przyzwyczajeń i reakcji. Zrygoryzowane formy wymagają wysokiej świadomości etykiety i często stają się barierą nie do przejścia w poznawaniu kraju. „Etykieta japońska” to tom krótki i wyraźnie sprofilowany. Boyé Lafayette De Mente oraz Geof Botting zwracają się przede wszystkim do pracowników biznesowych wysyłanych w dalekie delegacje oraz do turystów, którzy chcieliby na miejscu nawiązywać kontakty z ludźmi. Ten tom pozwala na błyskawiczne przyswojenie sobie podstawowych reguł, rozwiewa wątpliwości i sprawia, że przyjezdni poczują się pewniej, a może stać się także ciekawym punktem wyjścia do dalszych poszukiwań. Nie będzie tu zatem wyliczania dziwności i ekstrawaganckich rozwiązań – niewielka strata, bo z tego składa się wiele publikacji o Japonii. Autorzy proponują za to zestaw praktycznych porad obejmujących wiele dziedzin codzienności – od korzystania z łazienki i toalety po wręczanie wizytówek. Tłumaczą, jakie prezenty i z jakiej okazji przynosić, jak składać ukłony, wyjaśniają, kto płaci rachunek w restauracji. Omawiają zasady randkowania oraz uczestniczenia w dużych uroczystościach (śluby czy pogrzeby). Bywa, że porównują zwyczaje – na przykład przy podawaniu ręki. Wszystko po to, żeby zmniejszyć liczbę sytuacji trudnych czy wprawiających którąkolwiek ze stron w zakłopotanie. Ta książka bardzo przydaje się w zrozumieniu różnic kulturowych i obyczajowych.
Autorzy nie zawsze zajmują się analizowaniem genezy zwyczajów, niekiedy tylko zagłębiają się w historię i płynące z niej tradycje, raczej wolą proste podpowiedzi pozbawione ozdobników. Rozdziały są tu bardzo krótkie i precyzyjne, dotyczą wyłącznie tematu zaznaczonego w tytule – dzięki temu zabiegowi nawigacja po książce staje się prosta, a tom można zabrać w podróż i na bieżąco rozstrzygać kolejne dylematy. Niewielka objętość powodowana jest nastawieniem na esencję wiadomości, „Etykieta japońska” to tom skondensowany, w sam raz dla tych, którzy lubią konkrety. Nastawienie na praktyczność wykrusza ekscytację motywami bardziej egzotycznymi, ale Japonia w tym ujęciu jest możliwa do zaobserwowania w każdej podróży. Jest to książka napisana sprawnie, z myślą o tym, że ma tworzyć przewodnik po zachowaniach dla tych, którzy nie mają czasu na dogłębne poznawanie lokalnej kultury, a potrzebują szybkich reakcji. Autorzy zajmują się nawet krótką lekcją wymowy – podają zasady wymawiania poszczególnych liter lub grup głoskowych, a także słowniczek przydatnych pojęć oraz słownik „technologiczny”. Chcą, by każdy mógł poznawać Japonię na własny sposób.
„Etykieta japońska” to podręczny zbiór zasad zachowania się. Chociaż jest tomem wydanym w serii okołopodróżniczej – kolejne tytuły przedstawiają lokalne zwyczaje czy absurdy – nie ma charakteru reportaży, to raczej nastawienie na fakty, pozbawione literackości, ale wcale przez to nie gorsze. Autorzy dobrze znają reguły obowiązujące w Japonii, potrafią też wskazać pułapki dla odbiorców-turystów. Tom został więc przygotowany tak, by ograniczać możliwości popełniania towarzyskich błędów. Może być traktowany jak poradnik i czytany wyrywkowo w celu znalezienia potrzebnych objaśnień – albo jako lektura-ciekawostka, zestaw zasad, które w podróżniczych książkach o Japonii są przeważnie pomijane jako zbyt mało egzotyczne. Zestawione tu wiadomości wydają się jednak na tyle barwne, że czytelnicy nie będą mieli powodów do narzekania.
wtorek, 17 października 2017
Zuzanna Kiełbasińska: Bolek i Lolek zwiedzają Polskę
Znak, Kraków 2017.
Symbole
Bolek i Lolek dla pokolenia dzisiejszych czytelników byli bohaterami kultowymi, mimo że w kreskówce nie wypowiadali ani słowa. Teraz od czasu do czasu i w różnych publikacjach książkowych powracają, przypominają o swoim istnieniu. Powracają już na innych zasadach, dopasowani do potrzeb (zwłaszcza edukacyjno-wychowawczych), rozgadani i zestawiani z pomijanymi w klasycznej bajce bliskimi. Nie żyją w próżni, odnajdują się w dzisiejszych czasach raczej zgrabnie – a że nie ma już dzieci przywiązanych do ich pierwotnej wersji, znika też problem przy dysonansie poznawczym. Po prostu Bolek i Lolek stali się postaciami ogólnikowymi, dopasowywanymi do potrzeb twórców i wymogów rynku.
„Bolek i Lolek zwiedzają Polskę” to książka, która ma cele edukacyjne i poznawcze. Chłopcy w wakacje mają poszukać smoka. W Krakowie zastają tylko rozczarowujący ich pomnik, figurę ziejącą wprawdzie ogniem, ale sztuczną – a poszukiwacze przygód marzą o zetknięciu się z prawdziwym baśniowym stworem. Przemierzają zatem cały kraj, przeskakują z miejsca na miejsce i odkrywają przy tym lokalne atrakcje. Rozwiązują drobne zagadki i zawsze się czegoś dowiadują. Taka zabawa przynosi korzyści, ale bohaterom zapewnia przede wszystkim nieskrępowaną radość. Poszukiwanie smoka to poszukiwanie wrażeń i wyzwań. A dla małych odbiorców jeszcze dodatkowa wyszukiwanka graficzna.
Każde miasto czy miejscowość to odrębna rozkładówka i bardzo krótki opis zachowań Bolka i Lolka. W tym opisie – nie można go nazwać pojedynczym opowiadaniem, to jedynie drobna scenka – mieszczą się ciekawostki, symbole rozpoznawalne przez dorosłych. Bolek i Lolek znienacka pojawiają się w nowej dla siebie przestrzeni, od kogoś na miejscu dowiadują się czegoś o regionie, historii, zwyczajach czy atrakcjach – do wyboru. W narrację zostaje też wpleciona wskazówka dla czytelników: pogrubione słowo to sygnał do wyszukiwania określonego przedmiotu na grafice. Bolek i Lolek szybko mogą się przekonać, że tu smoka nie ma – więc wyruszają dalej. Nie mają problemów transportowych, z miasta do miasta właściwie się teleportują. W końcu nie o trudy podróży tu chodzi. Poszukiwanie smoka przez bohaterów to jedno, poszukiwanie wskazanego przedmiotu na kreskówkowych ilustracjach w duchu bajki – drugie. A kiedy opowieść się skończy, bajkową puentą, pojawia się dodatkowy zestaw zagadek i odesłanie na stronę, która przyniesie kolejne rozrywki. W ten sposób dzieciom nie znudzi się szybko ta książka – będą wracać do kolorowych ilustracji wiele razy> Z Bolkiem i Lolkiem każda taka zabawa wydaje się atrakcyjna, maluchy więc będą wertować ten tomik z ochotą, a przy okazji uczyć się skojarzeń miast i ich cech. To proste wprowadzenie do lekcji geografii i do poznawania kraju. Jeśli do któregoś miejsca przedstawionego w tomiku mają blisko, mogą namówić rodziców na wycieczkę. Tak skomponowany zbiorek nie tylko pełni funkcję edukacyjną – zapewnia dzieciom rozrywkę w modnym dzisiaj stylu. To kolejne zaprezentowanie możliwości wyszukiwanek – jako tomików kreatywnych dla najmłodszych. Jest to książeczka bardzo kolorowa i utrzymana w stylu dawnych kreskówek – nie potrzebuje dodatkowych ozdobników, sama w sobie będzie dla dzieci atrakcyjna. Zabawa ćwiczy uważność, rozwija wiedzę oraz ciekawość otoczenia. Jest dobrze dopasowana do wieku oraz potrzeb najmłodszych.
Symbole
Bolek i Lolek dla pokolenia dzisiejszych czytelników byli bohaterami kultowymi, mimo że w kreskówce nie wypowiadali ani słowa. Teraz od czasu do czasu i w różnych publikacjach książkowych powracają, przypominają o swoim istnieniu. Powracają już na innych zasadach, dopasowani do potrzeb (zwłaszcza edukacyjno-wychowawczych), rozgadani i zestawiani z pomijanymi w klasycznej bajce bliskimi. Nie żyją w próżni, odnajdują się w dzisiejszych czasach raczej zgrabnie – a że nie ma już dzieci przywiązanych do ich pierwotnej wersji, znika też problem przy dysonansie poznawczym. Po prostu Bolek i Lolek stali się postaciami ogólnikowymi, dopasowywanymi do potrzeb twórców i wymogów rynku.
„Bolek i Lolek zwiedzają Polskę” to książka, która ma cele edukacyjne i poznawcze. Chłopcy w wakacje mają poszukać smoka. W Krakowie zastają tylko rozczarowujący ich pomnik, figurę ziejącą wprawdzie ogniem, ale sztuczną – a poszukiwacze przygód marzą o zetknięciu się z prawdziwym baśniowym stworem. Przemierzają zatem cały kraj, przeskakują z miejsca na miejsce i odkrywają przy tym lokalne atrakcje. Rozwiązują drobne zagadki i zawsze się czegoś dowiadują. Taka zabawa przynosi korzyści, ale bohaterom zapewnia przede wszystkim nieskrępowaną radość. Poszukiwanie smoka to poszukiwanie wrażeń i wyzwań. A dla małych odbiorców jeszcze dodatkowa wyszukiwanka graficzna.
Każde miasto czy miejscowość to odrębna rozkładówka i bardzo krótki opis zachowań Bolka i Lolka. W tym opisie – nie można go nazwać pojedynczym opowiadaniem, to jedynie drobna scenka – mieszczą się ciekawostki, symbole rozpoznawalne przez dorosłych. Bolek i Lolek znienacka pojawiają się w nowej dla siebie przestrzeni, od kogoś na miejscu dowiadują się czegoś o regionie, historii, zwyczajach czy atrakcjach – do wyboru. W narrację zostaje też wpleciona wskazówka dla czytelników: pogrubione słowo to sygnał do wyszukiwania określonego przedmiotu na grafice. Bolek i Lolek szybko mogą się przekonać, że tu smoka nie ma – więc wyruszają dalej. Nie mają problemów transportowych, z miasta do miasta właściwie się teleportują. W końcu nie o trudy podróży tu chodzi. Poszukiwanie smoka przez bohaterów to jedno, poszukiwanie wskazanego przedmiotu na kreskówkowych ilustracjach w duchu bajki – drugie. A kiedy opowieść się skończy, bajkową puentą, pojawia się dodatkowy zestaw zagadek i odesłanie na stronę, która przyniesie kolejne rozrywki. W ten sposób dzieciom nie znudzi się szybko ta książka – będą wracać do kolorowych ilustracji wiele razy> Z Bolkiem i Lolkiem każda taka zabawa wydaje się atrakcyjna, maluchy więc będą wertować ten tomik z ochotą, a przy okazji uczyć się skojarzeń miast i ich cech. To proste wprowadzenie do lekcji geografii i do poznawania kraju. Jeśli do któregoś miejsca przedstawionego w tomiku mają blisko, mogą namówić rodziców na wycieczkę. Tak skomponowany zbiorek nie tylko pełni funkcję edukacyjną – zapewnia dzieciom rozrywkę w modnym dzisiaj stylu. To kolejne zaprezentowanie możliwości wyszukiwanek – jako tomików kreatywnych dla najmłodszych. Jest to książeczka bardzo kolorowa i utrzymana w stylu dawnych kreskówek – nie potrzebuje dodatkowych ozdobników, sama w sobie będzie dla dzieci atrakcyjna. Zabawa ćwiczy uważność, rozwija wiedzę oraz ciekawość otoczenia. Jest dobrze dopasowana do wieku oraz potrzeb najmłodszych.
poniedziałek, 16 października 2017
Honest Lee, Matthew J. Gilbert: Pechowa klasa nr 13
Jaguar, Warszawa 2017.
Czek na marzenia
Jest to pomysł na fabułę rodem z powieści pop i bajek, oczywisty niby – a przecież dotąd właściwie nieeksploatowany, prosty i skuteczny w coraz bardziej skomercjalizowanym świecie. „Pechowa klasa nr 13” już tytułem zapowiada czarno-białe chwyty, łatwy śmiech i nastawienie na dowcip sytuacyjny, mało subtelny. Honest Lee i Matthew J. Gilbert wybrali sobie temat-samograj. Oto pani Andżelika Szczęsna, wychowawczyni klasy numer 13, wygrywa sporo pieniędzy na loterii. Ponieważ do tej pory miała wyjątkowego pecha, nie wierzy nawet w taką możliwość – obiecuje więc dzieciom, że w razie wygranej podzieli się pieniędzmi ze wszystkimi. Wygrywa, zatem każdy maluch staje się posiadaczem miliarda trzydziestu siedmiu milionów trzydziestu siedmiu tysięcy trzydziestu siedmiu złotych i czterech groszy. Kilkulatki wracają do domu i mogą realizować swoje marzenia, bez względu na opinie rodziców. Jedni zapewniają dom całej sforze bezpańskich zwierząt, inni sprowadzają najsłynniejsze budowle świata. Ktoś chce ratować planetę, a ktoś inny – stworzyć swoje klon. NASA, rodzina z telewizji, nauka, prywatna wyspa, piękna aktorka, działalność dobroczynna… ile dzieci, tyle pomysłów na wydanie małej fortuny. Nie zawsze te pomysły przyniosą radość dzieciom i ich rodzinom – w końcu pieniądze szczęścia nie dają. Dla odbiorców jedne rozwiązania będą bardziej naturalne, a inne – rozczarowujące, wszystkie mogą śmieszyć. Zwłaszcza że nawet chomik dostaje swoją część wygranej i ma własną, oczywistą, reakcję na czek.
Wyjściowy pomysł to samograj, bo wyznacza przebieg (i konstrukcję) całej książki. Pierwszy rozdział pokazuje panią Andżelikę Szczęsną, która honorowo wywiązuje się z absurdalnej obietnicy. W dalszej części każdy rozdział to prezentacja jednego dziecka, ucznia klasy numer 13. Wszystkie maluchy (łącznie z chomikiem) się tu znajdą, a każdy zostanie wyizolowany ze szkolnej społeczności, żeby mógł się wykazać. Autorzy w skrócie prezentują sytuację domową różnych postaci. Przedstawiają je w krótkich rozdziałach – miniopowiadaniach mogą się zatem popisywać nieskrępowaną wyobraźnią i umiłowaniem dla nonsensu. Liczy się dowcip, więc w wypadku rozrywkowej literatury dla dzieci również szereg absurdów. Tu akcja musi być wyrazista i zerojedynkowa. Jeśli morał – to podporządkowany dowcipowi, żadnych pouczeń. Życiowe wybory mogą się różnie skończyć, nie ma dobrych decyzji, kiedy działa się impulsywnie. Jednym udaje się bardziej, innym mniej – ale każdy podejmuje działania.
„Pechowa klasa nr 13” to tomik, który pokazuje, na czym polega działanie wyobraźni. Tu kreatywność jest w cenie: autorzy mają jeden motyw, czyli czek na wielką sumę, i zbiór dzieci o konkretnych charakterach i marzeniach. Każdemu wymyślają inną strategię. Nie ogranicza ich długość rozdziałów – bo niektóre części mają zaledwie kilka zdań. Rytm opowieściom nadaje satyra i prześmiewczość, twórcy nie litują się nad postaciami i nie chronią ich przed konsekwencjami złych wyborów. To krótka opowieść przystosowana do marzeń o bogactwie. Rzadko temat pieniędzy trafia do książeczek przeznaczonych dla najmłodszych w tak dużym stopniu, tutaj wysuwa się na pierwszy plan, ale został z dobrym pomysłem zrealizowany. Prosta narracja sprawia, że łatwiej będzie kilkulatkom potraktować tomik jako podstawę do ćwiczenia czytania. Autorzy zachęcają też do wymyślania własnych przygód – pokazują odbiorcom, ja to zrobić, zapraszają do kreatywnego działania. „Pechowa klasa nr 13” to publikacja szybka i dostosowana do czasów.
Czek na marzenia
Jest to pomysł na fabułę rodem z powieści pop i bajek, oczywisty niby – a przecież dotąd właściwie nieeksploatowany, prosty i skuteczny w coraz bardziej skomercjalizowanym świecie. „Pechowa klasa nr 13” już tytułem zapowiada czarno-białe chwyty, łatwy śmiech i nastawienie na dowcip sytuacyjny, mało subtelny. Honest Lee i Matthew J. Gilbert wybrali sobie temat-samograj. Oto pani Andżelika Szczęsna, wychowawczyni klasy numer 13, wygrywa sporo pieniędzy na loterii. Ponieważ do tej pory miała wyjątkowego pecha, nie wierzy nawet w taką możliwość – obiecuje więc dzieciom, że w razie wygranej podzieli się pieniędzmi ze wszystkimi. Wygrywa, zatem każdy maluch staje się posiadaczem miliarda trzydziestu siedmiu milionów trzydziestu siedmiu tysięcy trzydziestu siedmiu złotych i czterech groszy. Kilkulatki wracają do domu i mogą realizować swoje marzenia, bez względu na opinie rodziców. Jedni zapewniają dom całej sforze bezpańskich zwierząt, inni sprowadzają najsłynniejsze budowle świata. Ktoś chce ratować planetę, a ktoś inny – stworzyć swoje klon. NASA, rodzina z telewizji, nauka, prywatna wyspa, piękna aktorka, działalność dobroczynna… ile dzieci, tyle pomysłów na wydanie małej fortuny. Nie zawsze te pomysły przyniosą radość dzieciom i ich rodzinom – w końcu pieniądze szczęścia nie dają. Dla odbiorców jedne rozwiązania będą bardziej naturalne, a inne – rozczarowujące, wszystkie mogą śmieszyć. Zwłaszcza że nawet chomik dostaje swoją część wygranej i ma własną, oczywistą, reakcję na czek.
Wyjściowy pomysł to samograj, bo wyznacza przebieg (i konstrukcję) całej książki. Pierwszy rozdział pokazuje panią Andżelikę Szczęsną, która honorowo wywiązuje się z absurdalnej obietnicy. W dalszej części każdy rozdział to prezentacja jednego dziecka, ucznia klasy numer 13. Wszystkie maluchy (łącznie z chomikiem) się tu znajdą, a każdy zostanie wyizolowany ze szkolnej społeczności, żeby mógł się wykazać. Autorzy w skrócie prezentują sytuację domową różnych postaci. Przedstawiają je w krótkich rozdziałach – miniopowiadaniach mogą się zatem popisywać nieskrępowaną wyobraźnią i umiłowaniem dla nonsensu. Liczy się dowcip, więc w wypadku rozrywkowej literatury dla dzieci również szereg absurdów. Tu akcja musi być wyrazista i zerojedynkowa. Jeśli morał – to podporządkowany dowcipowi, żadnych pouczeń. Życiowe wybory mogą się różnie skończyć, nie ma dobrych decyzji, kiedy działa się impulsywnie. Jednym udaje się bardziej, innym mniej – ale każdy podejmuje działania.
„Pechowa klasa nr 13” to tomik, który pokazuje, na czym polega działanie wyobraźni. Tu kreatywność jest w cenie: autorzy mają jeden motyw, czyli czek na wielką sumę, i zbiór dzieci o konkretnych charakterach i marzeniach. Każdemu wymyślają inną strategię. Nie ogranicza ich długość rozdziałów – bo niektóre części mają zaledwie kilka zdań. Rytm opowieściom nadaje satyra i prześmiewczość, twórcy nie litują się nad postaciami i nie chronią ich przed konsekwencjami złych wyborów. To krótka opowieść przystosowana do marzeń o bogactwie. Rzadko temat pieniędzy trafia do książeczek przeznaczonych dla najmłodszych w tak dużym stopniu, tutaj wysuwa się na pierwszy plan, ale został z dobrym pomysłem zrealizowany. Prosta narracja sprawia, że łatwiej będzie kilkulatkom potraktować tomik jako podstawę do ćwiczenia czytania. Autorzy zachęcają też do wymyślania własnych przygód – pokazują odbiorcom, ja to zrobić, zapraszają do kreatywnego działania. „Pechowa klasa nr 13” to publikacja szybka i dostosowana do czasów.
niedziela, 15 października 2017
Andrea De Carlo: Niedoskonały cud
Bukowy Las, Wrocław 2017.
Smaki życia
Jest ich dwoje, oboje w momencie, w którym powinni mieć już ustabilizowane życie i sprecyzowane marzenia. Tymczasem oboje znajdują się na zakręcie i nie wiedzą, co zrobić, żeby uwolnić się od problemów. Nick Cruickshank to rockman o bujnej przeszłości. W zasadzie znudziły mu się już wyskoki i pijackie wybryki, pracuje nad sobą i razi go zachowanie kumpli z zespołu. . Nawet erotyczne podboje nie cieszą go tak, jak dawniej, teraz Nick planuje się ustatkować i ożenić z kobietą, która zawsze go fascynowała. Rezygnuje z codziennych ekscytacji, a przynajmniej taki ma zamiar, zmęczony szaleństwami. Razem z energią życiową Nick traci trochę ze swojej charyzmy – nie jest tą postacią, która wykorzystuje popularność. Bez przekonania pozuje do zdjęć z fanami, raczej ukrywa się w domu na uboczu. Drugą postacią „Niedoskonałego cudu” jest Milena Migliari, Włoszka, która zajmuje się wytwarzaniem oryginalnych lodów. Ta bohaterka daje się stłamsić swojej partnerce. Związek, który kiedyś wydawał się wybawieniem od mężczyzn, ekscytującą alternatywą i inspirującym doświadczeniem, nagle zamienia się w odgrywanie konserwatywnych ról. W tej relacji Milena Migliari stoi na przegranej pozycji: jej władcza partnerka uważa, że to ona ma ważniejszą pracę (a lody Mileny to raczej bezwartościowe hobby). W dodatku kobiety planują mieć dziecko, które urodzi Milena. Właściwie chce tego tylko Viviane, Milena nie potrafi jednak walczyć o swoje racje. Ucieka do lodziarni, bo tylko tam może być sobą. Tych dwoje Andrea De Carlo zderza ze sobą w powieści „Niedoskonały cud” – i pozwala im odkryć nowe możliwości w życiu.
Autor nakreśla równolegle dwie sytuacje. Jedna to zamieszanie przed ślubem w posiadłości Nicka – i sceny, które pozwalają lepiej poznać dosyć skomplikowane losy bohatera. To droga do zrozumienia jego charakteru i całej postaci. Druga to produkcja lodów. W „Niedoskonałym cudzie” podkreśla się modę na lody rzemieślnicze. Milena Migliari testuje nowe smaki, chce produkować lody z kwiatów, zajmuje się ich konsystencją, sposobem podania czy temperaturą. W tym temacie autor wręcz zbliża się do powieści kulinarnych, przy lodach stara się nasycać zmysły opisami i rozbudzać apetyty. Dla Mileny Migliari lody są wszystkim – pomagają nawet pomóc w zrozumieniu, że znalazło się bratnią duszę. To jak sekretny język, rodzaj wspólnego wtajemniczenia. A do tego przydatna metafora mogąca przenieść się na życie.
Andrea De Carlo robi dużo, żeby nie sprowadzać swojej historii do tandetnego i przewidywalnego romansu. W fabule zajmuje się różnymi pobocznymi zagadnieniami, które rozwija do granic możliwości, żeby odsunąć w czasie powrót do bohatera. Przedziela rozdziały dotyczące Nicka opowieściami o Milenie, żeby jeszcze bardziej odwlec to, co nieuchronne. Warto zauważyć, że w dialogach porzuca prawdopodobieństwo, pozwala bohaterom dokładnie nazywać swoje uczucia (co ma świadczyć o wyjątkowości ich relacji, bo z innymi już nie da się tak precyzyjnie rozmawiać). Do tego bardzo lubi akcentować wybrane sformułowania: w tekście zaznaczane to jest rozstrzelonym drukiem i czasami funkcjonuje ten chwyt do przesady, aż może zmęczyć lub zirytować czytelników. W akcji nie dzieje się zbyt dużo, przynajmniej w sferze wydarzeń. Dla autora ważniejsze są relacje międzyludzkie – to portretuje przez cały czas i na nich najbardziej się skupia. „Niedoskonały cud” to powieść, która ma być nawiązaniem do ciepłych obyczajówek i do psychologicznych komplikacji. Przy tym musi trochę stracić na lekkości, ale nie przestaje być oryginalnym czytadłem.
Smaki życia
Jest ich dwoje, oboje w momencie, w którym powinni mieć już ustabilizowane życie i sprecyzowane marzenia. Tymczasem oboje znajdują się na zakręcie i nie wiedzą, co zrobić, żeby uwolnić się od problemów. Nick Cruickshank to rockman o bujnej przeszłości. W zasadzie znudziły mu się już wyskoki i pijackie wybryki, pracuje nad sobą i razi go zachowanie kumpli z zespołu. . Nawet erotyczne podboje nie cieszą go tak, jak dawniej, teraz Nick planuje się ustatkować i ożenić z kobietą, która zawsze go fascynowała. Rezygnuje z codziennych ekscytacji, a przynajmniej taki ma zamiar, zmęczony szaleństwami. Razem z energią życiową Nick traci trochę ze swojej charyzmy – nie jest tą postacią, która wykorzystuje popularność. Bez przekonania pozuje do zdjęć z fanami, raczej ukrywa się w domu na uboczu. Drugą postacią „Niedoskonałego cudu” jest Milena Migliari, Włoszka, która zajmuje się wytwarzaniem oryginalnych lodów. Ta bohaterka daje się stłamsić swojej partnerce. Związek, który kiedyś wydawał się wybawieniem od mężczyzn, ekscytującą alternatywą i inspirującym doświadczeniem, nagle zamienia się w odgrywanie konserwatywnych ról. W tej relacji Milena Migliari stoi na przegranej pozycji: jej władcza partnerka uważa, że to ona ma ważniejszą pracę (a lody Mileny to raczej bezwartościowe hobby). W dodatku kobiety planują mieć dziecko, które urodzi Milena. Właściwie chce tego tylko Viviane, Milena nie potrafi jednak walczyć o swoje racje. Ucieka do lodziarni, bo tylko tam może być sobą. Tych dwoje Andrea De Carlo zderza ze sobą w powieści „Niedoskonały cud” – i pozwala im odkryć nowe możliwości w życiu.
Autor nakreśla równolegle dwie sytuacje. Jedna to zamieszanie przed ślubem w posiadłości Nicka – i sceny, które pozwalają lepiej poznać dosyć skomplikowane losy bohatera. To droga do zrozumienia jego charakteru i całej postaci. Druga to produkcja lodów. W „Niedoskonałym cudzie” podkreśla się modę na lody rzemieślnicze. Milena Migliari testuje nowe smaki, chce produkować lody z kwiatów, zajmuje się ich konsystencją, sposobem podania czy temperaturą. W tym temacie autor wręcz zbliża się do powieści kulinarnych, przy lodach stara się nasycać zmysły opisami i rozbudzać apetyty. Dla Mileny Migliari lody są wszystkim – pomagają nawet pomóc w zrozumieniu, że znalazło się bratnią duszę. To jak sekretny język, rodzaj wspólnego wtajemniczenia. A do tego przydatna metafora mogąca przenieść się na życie.
Andrea De Carlo robi dużo, żeby nie sprowadzać swojej historii do tandetnego i przewidywalnego romansu. W fabule zajmuje się różnymi pobocznymi zagadnieniami, które rozwija do granic możliwości, żeby odsunąć w czasie powrót do bohatera. Przedziela rozdziały dotyczące Nicka opowieściami o Milenie, żeby jeszcze bardziej odwlec to, co nieuchronne. Warto zauważyć, że w dialogach porzuca prawdopodobieństwo, pozwala bohaterom dokładnie nazywać swoje uczucia (co ma świadczyć o wyjątkowości ich relacji, bo z innymi już nie da się tak precyzyjnie rozmawiać). Do tego bardzo lubi akcentować wybrane sformułowania: w tekście zaznaczane to jest rozstrzelonym drukiem i czasami funkcjonuje ten chwyt do przesady, aż może zmęczyć lub zirytować czytelników. W akcji nie dzieje się zbyt dużo, przynajmniej w sferze wydarzeń. Dla autora ważniejsze są relacje międzyludzkie – to portretuje przez cały czas i na nich najbardziej się skupia. „Niedoskonały cud” to powieść, która ma być nawiązaniem do ciepłych obyczajówek i do psychologicznych komplikacji. Przy tym musi trochę stracić na lekkości, ale nie przestaje być oryginalnym czytadłem.
sobota, 14 października 2017
Agnieszka Tyszka: Z lajkomierza Fryderyki
Akapit Press, Łódź 2017.
Sztambuch
Fryderyka wakacje spędza w przedziwnym domu ojca i Elizy i wszystko wskazuje na to, że nudzić się tu będzie niemiłosiernie: nie jest to jej wymarzony sposób na odpoczynek. Przyjaciółki powyjeżdżały, nawet modowym blogiem Fryderyka zwana Fiką nie ma się jak zająć. Przywiozła ze sobą walizkę pełną beżowych ciuchów do rozmaitych stylizacji, ale tu, na terenie dawnego pałacu, czas się zatrzymał. Na szczęście są w pobliżu artystyczne dusze, które przygotowują ciekawe projekty i zrażają entuzjazmem. Można między innymi przyjrzeć się sylwetkom kobiet z różnych wieków, tym paniom, którym nie wystarczała opieka nad domem i wychowywanie dzieci. Fryderyka należy do młodych feministek – a może po prostu chce być istotą samodzielnie myślącą. Buntuje się jak wszystkie nastolatki, jest jednak bardzo inteligentna – jak większość bohaterek książek Agnieszki Tyszki. Ta autorka lubuje się w postaciach niby dystansujących się od otoczenia, samodzielnych i dumnych, a jednak kruchych i wrażliwych. Fryderyka pod wpływem nowych znajomych zaczyna interesować się przeszłością. Dawny sztambuch i dzisiejszy blog krzyżuje, żeby powstał lajkomierz. Modowe stylizacje łączy z odkrywaniem dawnych strojów, w dzisiejsze ubiera pomniki. Robi sporo, żeby udowodnić, że jest postacią kreatywną.
Równolegle do nastolatkowego świata Fryderyki Agnieszka Tyszka wprowadza też poważniejsze tematy. Jedna z kobiet boi się byłego partnera, odkrywa, czym jest toksyczny związek – i że takiej relacji się nie ratuje, można ją tylko przerwać dla własnego zdrowia i bezpieczeństwa. Sfera związków to temat delikatny i kreślony na marginesie. O wiele ważniejszy jest tym razem… rasizm. Pojawiają się w powieściowej przestrzeni ludzie o ciemniejszej karnacji, życzliwi i pomocni. Jednak w niektórych wzbudzają atawistyczny lęk. Tu jest jeden zdeklarowany nacjonalista: goli głowę na łyso, nosi koszulki z patriotycznymi hasłami i nienawidzi obcych. Ta nienawiść czai się w jego spojrzeniu i w każdej chwili może się przerodzić w atak agresji. Gdyby nie miał poparcia w społeczeństwie, może przemyślałby i zmienił swoje zachowanie lub osłabł w gorliwości zwalczania domniemanych uchodźców. Ale zwykłymi ludźmi, zwłaszcza w starszym pokoleniu, też często rządzi strach. Wtedy słychać pokątne szepty o konieczności obrony i o słuszności nacjonalizmu (którego dla unikania niewygodnych prawd nie nazywa się po imieniu). A to już powoli przeradza się w społeczną paranoję, równie niebezpieczną jak każdy fanatyzm. Agnieszka Tyszka pisze tę krótką powieść dla nastolatek zmęczonych typowymi romansowymi fabułami. Fryderyka nie będzie przeżywać pierwszej miłości, spróbuje za to odnaleźć się w przestrzeni, która nie do końca jej odpowiada. Dowie się, że nie zawsze spełniają się marzenia i że czasami trzeba decydować się na kompromisy. Nie straci jednak zapału do działania. Jest to powieść lekka i uzupełniona o wiadomości z przeszłości. Zamykają ją biogramy kilku sławnych kobiet – ale i w ramach samej narracji Tyszka sięga po materiały źródłowe, urozmaica opowieść i podsuwa czytelniczkom sposoby na to, jak przekształcić czy zindywidualizować trendy. Moda nie musi być ślepym naśladownictwem, Fryderyka – kierując się nią w życiu – odkrywa własne pasje i talenty. Jest „Z lajkomierza Fryderyki” książką całkiem udaną, powieścią pop, ale dobrze napisaną. Agnieszka Tyszka wraca do celnych pomysłów i precyzyjnie konstruowanych charakterów. Nie chce zarzucać odbiorczyń słowami, a przeżyciami – a te urozmaica. „Z lajkomierza Fryderyki” to powieść, która nie zawiedzie fanek Agnieszki Tyszki, nadaje się na rozrywkową lekturę. Nie angażuje przesadnie, ale też nie zanudzi miłośniczek obyczajowych historii.
Sztambuch
Fryderyka wakacje spędza w przedziwnym domu ojca i Elizy i wszystko wskazuje na to, że nudzić się tu będzie niemiłosiernie: nie jest to jej wymarzony sposób na odpoczynek. Przyjaciółki powyjeżdżały, nawet modowym blogiem Fryderyka zwana Fiką nie ma się jak zająć. Przywiozła ze sobą walizkę pełną beżowych ciuchów do rozmaitych stylizacji, ale tu, na terenie dawnego pałacu, czas się zatrzymał. Na szczęście są w pobliżu artystyczne dusze, które przygotowują ciekawe projekty i zrażają entuzjazmem. Można między innymi przyjrzeć się sylwetkom kobiet z różnych wieków, tym paniom, którym nie wystarczała opieka nad domem i wychowywanie dzieci. Fryderyka należy do młodych feministek – a może po prostu chce być istotą samodzielnie myślącą. Buntuje się jak wszystkie nastolatki, jest jednak bardzo inteligentna – jak większość bohaterek książek Agnieszki Tyszki. Ta autorka lubuje się w postaciach niby dystansujących się od otoczenia, samodzielnych i dumnych, a jednak kruchych i wrażliwych. Fryderyka pod wpływem nowych znajomych zaczyna interesować się przeszłością. Dawny sztambuch i dzisiejszy blog krzyżuje, żeby powstał lajkomierz. Modowe stylizacje łączy z odkrywaniem dawnych strojów, w dzisiejsze ubiera pomniki. Robi sporo, żeby udowodnić, że jest postacią kreatywną.
Równolegle do nastolatkowego świata Fryderyki Agnieszka Tyszka wprowadza też poważniejsze tematy. Jedna z kobiet boi się byłego partnera, odkrywa, czym jest toksyczny związek – i że takiej relacji się nie ratuje, można ją tylko przerwać dla własnego zdrowia i bezpieczeństwa. Sfera związków to temat delikatny i kreślony na marginesie. O wiele ważniejszy jest tym razem… rasizm. Pojawiają się w powieściowej przestrzeni ludzie o ciemniejszej karnacji, życzliwi i pomocni. Jednak w niektórych wzbudzają atawistyczny lęk. Tu jest jeden zdeklarowany nacjonalista: goli głowę na łyso, nosi koszulki z patriotycznymi hasłami i nienawidzi obcych. Ta nienawiść czai się w jego spojrzeniu i w każdej chwili może się przerodzić w atak agresji. Gdyby nie miał poparcia w społeczeństwie, może przemyślałby i zmienił swoje zachowanie lub osłabł w gorliwości zwalczania domniemanych uchodźców. Ale zwykłymi ludźmi, zwłaszcza w starszym pokoleniu, też często rządzi strach. Wtedy słychać pokątne szepty o konieczności obrony i o słuszności nacjonalizmu (którego dla unikania niewygodnych prawd nie nazywa się po imieniu). A to już powoli przeradza się w społeczną paranoję, równie niebezpieczną jak każdy fanatyzm. Agnieszka Tyszka pisze tę krótką powieść dla nastolatek zmęczonych typowymi romansowymi fabułami. Fryderyka nie będzie przeżywać pierwszej miłości, spróbuje za to odnaleźć się w przestrzeni, która nie do końca jej odpowiada. Dowie się, że nie zawsze spełniają się marzenia i że czasami trzeba decydować się na kompromisy. Nie straci jednak zapału do działania. Jest to powieść lekka i uzupełniona o wiadomości z przeszłości. Zamykają ją biogramy kilku sławnych kobiet – ale i w ramach samej narracji Tyszka sięga po materiały źródłowe, urozmaica opowieść i podsuwa czytelniczkom sposoby na to, jak przekształcić czy zindywidualizować trendy. Moda nie musi być ślepym naśladownictwem, Fryderyka – kierując się nią w życiu – odkrywa własne pasje i talenty. Jest „Z lajkomierza Fryderyki” książką całkiem udaną, powieścią pop, ale dobrze napisaną. Agnieszka Tyszka wraca do celnych pomysłów i precyzyjnie konstruowanych charakterów. Nie chce zarzucać odbiorczyń słowami, a przeżyciami – a te urozmaica. „Z lajkomierza Fryderyki” to powieść, która nie zawiedzie fanek Agnieszki Tyszki, nadaje się na rozrywkową lekturę. Nie angażuje przesadnie, ale też nie zanudzi miłośniczek obyczajowych historii.
piątek, 13 października 2017
Jerzy Stuhr: Moje smoki na dobre i złe
Czerwone i Czarne, Warszawa 2017.
Życie w skrócie
Nie pierwsza to książka Jerzego Stuhra, jaką aktor wypuszcza na rynek – ale bez wątpienia najciekawsza i najbardziej udana pod kątem stylu czy porządkowania treści. Aktor – uwielbiany przez widzów (i to przez całe pokolenia!) dzieli się tym razem z czytelnikami swoimi doświadczeniami z pracy przy filmach (mniej – z teatralnej) i anegdotami z życia. Z rzadka zajmuje się tematami prywatnymi: stara się raczej zachować prywatność w czasach powszechnego ekshibicjonizmu, nie dostarczy pożywki brukowcom ani poszukiwaczom sensacji. Pisze z klasą – co nie wyklucza humoru, zwłaszcza przy opowiadaniu komicznych scenek. Tu Stuhr zachowuje się niemal jak rasowy satyryk: umiejętnie podbija puenty i podsyca śmieszne kwestie. Nie znaczy to, że podlizuje się czytelnikom szeregiem dowcipów, większa część książki to przeżycia momentami trudne. Chociaż Jerzy Stuhr odwołuje się i do cieni popularności, i do swojej choroby, i do lęku o córkę – to nie przygnębia, zachowuje lekki i felietonowy styl. Ta książka ma dobrą redakcję. Pod względem konstrukcyjnym to starannie przemyślana całość. Tom składa się z drobnych tekstów o charakterze okołofelietonowym – to alternatywa dla potężnych memuarów, w których autorzy chcą zwykle zachować i utrwalić absolutnie wszystko. Jerzy Stuhr nie dość, że proponuje odbiorcom zwarte rozdziały, stanowiące zamknięte całostki, to jeszcze przyjmuje intrygujący punkt wyjścia. Odwołuje się do… smoków. Smoków dobrych i smoków złych (a czasem nawet dwugłowych stworów, bo niektóre porażki od sukcesów dzieli niewiele). Smoki to najsilniejsze przeżycia, emocje i doświadczenia. Smoki to wielkie wyzwania, lęki i zmartwienia, rozczarowania, czasem dramaty. Ale bywają smoki radości, sukcesy tam, gdzie nikt by się nie spodziewał świętowania. Takimi smokami Jerzy Stuhr równoważy przykrości, czytelnikom za to podsuwa punkty przełomowe ze swojego życia. To gwarancja mocnych wrażeń lekturowych oraz śmiechu – jedno i drugie zapewni nieobojętną lekturę, co przełoży się i na sympatię do autora. Jerzy Stuhr dzieli się z czytelnikami tym, co dla niego istotne, a to motyw nie do pogardzenia. Mimo troski o prywatność (co podkreśla, żeby uświadomić części fanów to prawo aktora), sprawia wrażenie zwierzania się bliskim. Unika przy tym poetyki brukowców, nie chce sensacji. Tonuje to, co wzbudzałoby niezdrowe emocje. Tylko pod takim warunkiem może pisać prawdziwie.
Autor zdradza kulisy zawodu, opowiada o rzeczach, których zwykli widzowie nie mogliby się dowiedzieć, dopuszcza ich do pewnej tajemnicy. Umożliwia uczestniczenie w życiu kulturalnym. Częstuje anegdotami, ale znajduje też miejsce, by dać upust żalom. Nie męczy. W krótkich rozdziałach dba o konstrukcję tekstów, unika przypadkowości. Smoki Jerzego Stuhra nie zawsze dadzą się oswoić – ale dla odbiorców będą przekonywać, że warto walczyć. To motywacja do działania i cenna życiowa lekcja. Niby można zajrzeć do tomu z ciekawości, ale też Jerzy Stuhr przyciąga osobowością. Tym razem jego narracja nie budzi wątpliwości ani zastrzeżeń, zapewnia rozrywkę. Autor odwołuje się nie tylko do produkcji ważnych w aktorskiej karierze, ale także do motywów, które zaistniały w kulturze masowej i mają spore znaczenie dla rosnącej liczby fanów. Jest to tom, który na rynku może nie zrobi zamieszania – w dobie publikowania wspomnień i wywiadów przez sporą liczbę aktorów – ale dostarczy odbiorcom trochę radości, a i odrobinę refleksji.
Życie w skrócie
Nie pierwsza to książka Jerzego Stuhra, jaką aktor wypuszcza na rynek – ale bez wątpienia najciekawsza i najbardziej udana pod kątem stylu czy porządkowania treści. Aktor – uwielbiany przez widzów (i to przez całe pokolenia!) dzieli się tym razem z czytelnikami swoimi doświadczeniami z pracy przy filmach (mniej – z teatralnej) i anegdotami z życia. Z rzadka zajmuje się tematami prywatnymi: stara się raczej zachować prywatność w czasach powszechnego ekshibicjonizmu, nie dostarczy pożywki brukowcom ani poszukiwaczom sensacji. Pisze z klasą – co nie wyklucza humoru, zwłaszcza przy opowiadaniu komicznych scenek. Tu Stuhr zachowuje się niemal jak rasowy satyryk: umiejętnie podbija puenty i podsyca śmieszne kwestie. Nie znaczy to, że podlizuje się czytelnikom szeregiem dowcipów, większa część książki to przeżycia momentami trudne. Chociaż Jerzy Stuhr odwołuje się i do cieni popularności, i do swojej choroby, i do lęku o córkę – to nie przygnębia, zachowuje lekki i felietonowy styl. Ta książka ma dobrą redakcję. Pod względem konstrukcyjnym to starannie przemyślana całość. Tom składa się z drobnych tekstów o charakterze okołofelietonowym – to alternatywa dla potężnych memuarów, w których autorzy chcą zwykle zachować i utrwalić absolutnie wszystko. Jerzy Stuhr nie dość, że proponuje odbiorcom zwarte rozdziały, stanowiące zamknięte całostki, to jeszcze przyjmuje intrygujący punkt wyjścia. Odwołuje się do… smoków. Smoków dobrych i smoków złych (a czasem nawet dwugłowych stworów, bo niektóre porażki od sukcesów dzieli niewiele). Smoki to najsilniejsze przeżycia, emocje i doświadczenia. Smoki to wielkie wyzwania, lęki i zmartwienia, rozczarowania, czasem dramaty. Ale bywają smoki radości, sukcesy tam, gdzie nikt by się nie spodziewał świętowania. Takimi smokami Jerzy Stuhr równoważy przykrości, czytelnikom za to podsuwa punkty przełomowe ze swojego życia. To gwarancja mocnych wrażeń lekturowych oraz śmiechu – jedno i drugie zapewni nieobojętną lekturę, co przełoży się i na sympatię do autora. Jerzy Stuhr dzieli się z czytelnikami tym, co dla niego istotne, a to motyw nie do pogardzenia. Mimo troski o prywatność (co podkreśla, żeby uświadomić części fanów to prawo aktora), sprawia wrażenie zwierzania się bliskim. Unika przy tym poetyki brukowców, nie chce sensacji. Tonuje to, co wzbudzałoby niezdrowe emocje. Tylko pod takim warunkiem może pisać prawdziwie.
Autor zdradza kulisy zawodu, opowiada o rzeczach, których zwykli widzowie nie mogliby się dowiedzieć, dopuszcza ich do pewnej tajemnicy. Umożliwia uczestniczenie w życiu kulturalnym. Częstuje anegdotami, ale znajduje też miejsce, by dać upust żalom. Nie męczy. W krótkich rozdziałach dba o konstrukcję tekstów, unika przypadkowości. Smoki Jerzego Stuhra nie zawsze dadzą się oswoić – ale dla odbiorców będą przekonywać, że warto walczyć. To motywacja do działania i cenna życiowa lekcja. Niby można zajrzeć do tomu z ciekawości, ale też Jerzy Stuhr przyciąga osobowością. Tym razem jego narracja nie budzi wątpliwości ani zastrzeżeń, zapewnia rozrywkę. Autor odwołuje się nie tylko do produkcji ważnych w aktorskiej karierze, ale także do motywów, które zaistniały w kulturze masowej i mają spore znaczenie dla rosnącej liczby fanów. Jest to tom, który na rynku może nie zrobi zamieszania – w dobie publikowania wspomnień i wywiadów przez sporą liczbę aktorów – ale dostarczy odbiorcom trochę radości, a i odrobinę refleksji.
czwartek, 12 października 2017
Zbigniew Jerzy Adamczyk: Manipulacje i tajemnice. Zagadki późnej biografii Stefana Żeromskiego
Czytelnik, Warszawa 2017.
Podwójne życie
Stefan Żeromski nie należy dzisiaj do najchętniej czytanych autorów, pozostaje w świadomości społeczeństwa dzięki lekturom szkolnym, interesują się nim też literaturoznawcy. Ale za sprawą opublikowanej przez wydawnictwo Czytelnik książki „Tajemnice i manipulacje” może wrócić do łask. Zdzisław Jerzy Adamczyk nie tworzy reklamy, ba, wcale nie zajmuje się analizowaniem tekstów Żeromskiego: twórczy aspekt zupełnie pomija. Zabiera się natomiast za odkrywanie tajemnic i rozwiązywanie zagadek, których dostarcza późna biografia. Sięga do motywu, który mógł być uznawany za skandalizujący i nawet dzisiaj, mimo przemian obyczajowych, część odbiorców oburzy. Dotyczy bowiem „śledztwo” kwestii dwóch żon Stefana Żeromskiego, obu rodzin, które pisarz miał traktować jak równoważne. Adamczyk sprawdza, czy drugi związek został zalegalizowany. Próbuje również przy tym zająć się weryfikowaniem rewelacji, które w swoich wspomnieniach obficie prezentuje Monika Żeromska. Nie jest to łatwe zadanie, bo co pewien czas autor zapomina o początkowych zastrzeżeniach i traktuje cytaty z córki pisarza jako źródło wiedzy niewymagające żadnej dodatkowej weryfikacji. Jakby tego było mało, czasami Adamczyk uzupełnia konkretne obrazki rodzajowe… swoimi przypuszczeniami. Zwykle takie wyobraźniowe popisy zaznacza i funkcjonują one obok stwierdzeń, że do pewnych wiadomości dotrzeć się nie da. O ile to drugie rozwiązanie jest naturalne i wartościowe, o tyle to pierwsze – nie do zaakceptowania zwłaszcza w tekście naukowym. Fakt, że kusi dokładanie barwnych detali dla dobra narracji, ale to w beletrystyce, a nie w opracowaniu naukowym: autor automatycznie podważa własną wiarygodność. A przecież dużo sił (może zbyt dużo, nie jest na rynku postacią anonimową) poświęca na budowanie u odbiorców przekonania, że jako jedyny może zajmować się tajemnicami późnej biografii Żeromskiego. Akcentuje i znajomość korespondencji, i dobre orientowanie się w życiorysie pisarza – ale niepotrzebnie to manifestuje bezpośrednio, lepiej by wypadł, prowadząc rzeczową narrację, bez osobistych wtrętów i autopromocji. W samej warstwie tekstowej istnieje jeszcze jedno męczące przyzwyczajenie autora – to jest podkreślanie raz wprowadzonej informacji bądź tezy przez powtórzenie jej zaraz podobnymi słowami. Pierwszą myśl od powtórzenia dzieli zwykle jedno zdanie. Bardzo hamuje to tok wywodu i paradoksalnie osłabia jego działanie, wypada nie dość, że niezręcznie, to jeszcze szkolnie. Warto mieć zaufanie do czytelników, i wierzyć, że bez takiego powielania fraz wyłapią najważniejsze punkty. Przyjęta przez autora strategia rozgrywa się z dużą szkodą dla stylistyki książki – tym gorzej, że przecież tematyka jest ciekawa.
Autora interesują relacje między Żeromskim i jego wybrankami i chociaż można by wykorzystywać ten motyw idealnie do promocji publikacji – nie ma tu pogoni za sensacyjnością. Adamczyk koncentruje się zwłaszcza na pomyśle Żeromskiego na życie – pokazuje, jakie były losy dzieci z obu związków, jak zachowywały się partnerki. Przygląda się prawdom i fałszom z zapisków Moniki Żeromskiej. Odnosi się zatem do tematyki obyczajowej, niezależnej od kształtu utworów, za to rozpalających opinię społeczną. Uczucia się nie starzeją, cechują się uniwersalnością – i idealnie sprawdzają się w tym tomie. Adamczyk rezygnuje na szczęście z poetyki plotki, sięga po fakty, a te wiadomości, które zdobywa, wystarczają na podsycenie zainteresowania czytelników. Autor dość dogłębnie analizuje fragment biografii Żeromskiego – tematyzacja bardzo służy tej książce. Nie ma potrzeby powielania standardowych encyklopedycznych danych – ani prześwietlania utworów pod kątem wpływu życia na literaturę. Stefan Żeromski funkcjonuje tu nie jako pisarz, a jako człowiek, który odważył się żyć po swojemu.
Podwójne życie
Stefan Żeromski nie należy dzisiaj do najchętniej czytanych autorów, pozostaje w świadomości społeczeństwa dzięki lekturom szkolnym, interesują się nim też literaturoznawcy. Ale za sprawą opublikowanej przez wydawnictwo Czytelnik książki „Tajemnice i manipulacje” może wrócić do łask. Zdzisław Jerzy Adamczyk nie tworzy reklamy, ba, wcale nie zajmuje się analizowaniem tekstów Żeromskiego: twórczy aspekt zupełnie pomija. Zabiera się natomiast za odkrywanie tajemnic i rozwiązywanie zagadek, których dostarcza późna biografia. Sięga do motywu, który mógł być uznawany za skandalizujący i nawet dzisiaj, mimo przemian obyczajowych, część odbiorców oburzy. Dotyczy bowiem „śledztwo” kwestii dwóch żon Stefana Żeromskiego, obu rodzin, które pisarz miał traktować jak równoważne. Adamczyk sprawdza, czy drugi związek został zalegalizowany. Próbuje również przy tym zająć się weryfikowaniem rewelacji, które w swoich wspomnieniach obficie prezentuje Monika Żeromska. Nie jest to łatwe zadanie, bo co pewien czas autor zapomina o początkowych zastrzeżeniach i traktuje cytaty z córki pisarza jako źródło wiedzy niewymagające żadnej dodatkowej weryfikacji. Jakby tego było mało, czasami Adamczyk uzupełnia konkretne obrazki rodzajowe… swoimi przypuszczeniami. Zwykle takie wyobraźniowe popisy zaznacza i funkcjonują one obok stwierdzeń, że do pewnych wiadomości dotrzeć się nie da. O ile to drugie rozwiązanie jest naturalne i wartościowe, o tyle to pierwsze – nie do zaakceptowania zwłaszcza w tekście naukowym. Fakt, że kusi dokładanie barwnych detali dla dobra narracji, ale to w beletrystyce, a nie w opracowaniu naukowym: autor automatycznie podważa własną wiarygodność. A przecież dużo sił (może zbyt dużo, nie jest na rynku postacią anonimową) poświęca na budowanie u odbiorców przekonania, że jako jedyny może zajmować się tajemnicami późnej biografii Żeromskiego. Akcentuje i znajomość korespondencji, i dobre orientowanie się w życiorysie pisarza – ale niepotrzebnie to manifestuje bezpośrednio, lepiej by wypadł, prowadząc rzeczową narrację, bez osobistych wtrętów i autopromocji. W samej warstwie tekstowej istnieje jeszcze jedno męczące przyzwyczajenie autora – to jest podkreślanie raz wprowadzonej informacji bądź tezy przez powtórzenie jej zaraz podobnymi słowami. Pierwszą myśl od powtórzenia dzieli zwykle jedno zdanie. Bardzo hamuje to tok wywodu i paradoksalnie osłabia jego działanie, wypada nie dość, że niezręcznie, to jeszcze szkolnie. Warto mieć zaufanie do czytelników, i wierzyć, że bez takiego powielania fraz wyłapią najważniejsze punkty. Przyjęta przez autora strategia rozgrywa się z dużą szkodą dla stylistyki książki – tym gorzej, że przecież tematyka jest ciekawa.
Autora interesują relacje między Żeromskim i jego wybrankami i chociaż można by wykorzystywać ten motyw idealnie do promocji publikacji – nie ma tu pogoni za sensacyjnością. Adamczyk koncentruje się zwłaszcza na pomyśle Żeromskiego na życie – pokazuje, jakie były losy dzieci z obu związków, jak zachowywały się partnerki. Przygląda się prawdom i fałszom z zapisków Moniki Żeromskiej. Odnosi się zatem do tematyki obyczajowej, niezależnej od kształtu utworów, za to rozpalających opinię społeczną. Uczucia się nie starzeją, cechują się uniwersalnością – i idealnie sprawdzają się w tym tomie. Adamczyk rezygnuje na szczęście z poetyki plotki, sięga po fakty, a te wiadomości, które zdobywa, wystarczają na podsycenie zainteresowania czytelników. Autor dość dogłębnie analizuje fragment biografii Żeromskiego – tematyzacja bardzo służy tej książce. Nie ma potrzeby powielania standardowych encyklopedycznych danych – ani prześwietlania utworów pod kątem wpływu życia na literaturę. Stefan Żeromski funkcjonuje tu nie jako pisarz, a jako człowiek, który odważył się żyć po swojemu.
środa, 11 października 2017
Justyna Bednarek: Pora na pomidora (w zupie)
Egmont, Warszawa 2017.
Przepis i tyle
Bardzo dużym wyzwaniem będzie dla dzieci, które uczą się czytać, tomik z pierwszego poziomu serii Czytam sobie, „Pora na pomidora (w zupie)” Justyny Bednarek. Przede wszystkim ze względu na temat, bo miało którego kilkulatka wciągnie przepis na zupę pomidorową. Chwytliwy tytuł to jedyny wabik: później autorka wymienia składniki oraz sposób przygotowania potrawy. Choćby i najpyszniejsza – brakuje tu dodatkowej motywacji do czytania. Być może na moment Bednarek przyciągnie małych kucharzy lub kuchennych pomocników – albo łasuchy. Ale brak fabuły to poważny mankament. Jeśli dziecko ma zabrać się do ćwiczenia czytania, powinno wiedzieć, co uzyska. Przepis na zupę pomidorową to sposób na jednorazowe zaspokojenie ciekawości, ale co dalej?
Zupę w tomiku gotuje Eufrozyna i to otwiera drugą z problematycznych kwestii. Do tej pory prym w wyszukiwaniu mało używanych synonimów spełniających wymogi cyklu wiódł Zbigniew Dmitroca – trudno było o bardziej skomplikowane bajeczki (a to duża sztuka, jeśli weźmie się pod uwagę, że tekst ma mieścić do dwustu wyrazów). Teraz na prowadzenie, dość niechlubne, wysuwa się Justyna Bednarek. Owszem, ma tu znaczenie choćby rezygnacja z dwuznaków czy zmiękczeń: mają być tylko podstawowe głoski. Tyle że znalezienie synonimu spełniającego założenia i używanego na co dzień to w takim wypadku podstawa. Autorka ułatwia sobie zadanie przez źle brzmiące zdrobnienia (danko i miksowanko – ostatnim, który mógł sobie pozwolić na podobne językowe manipulacje był Edward Dziewoński). Eufrozyna oznacza, że Justyna Bednarek będzie do przesady zawyżać poprzeczkę. Na tym poziomie serii dzieci dopiero uczą się czytać, nie powinno się ich zniechęcać łamańcami językowymi, których z niczym nie skojarzą. A pojawia się tu i prima sort, i receptura czy ukrop. Zdanie „Eufrozyna serwuje pomidorowy cud z listkami bazylii” wielu odstraszy od samodzielnego czytania. Trudno będzie maluchom przedzierać się przez niezrozumiały tekst, pełen wieloliterowych pułapek: dzieciom należy wyżej stawiać poprzeczkę, ale nie wolno popadać w przesadę: tych fraz same mogą nie zrozumieć – zwłaszcza że nie funkcjonują one w codziennym życiu. To pokazuje, że może nie ma sensu ćwiczyć czytania – skoro umiejętność rozpoznawania liter nie przekłada się na zrozumiałość. Zamiast dowcipnej, dorównującej tytułowi historyjki, lekkiej i przyjemnej, Justyna Bednarek serwuje ciężkostrawną całość.
Dobrze, że Daria Solak wie, dla kogo tworzy. W jej wykonaniu ilustracje kuszą pozorną naiwnością (widać ślady kolorowania, co zachęci dzieci do samodzielnego ozdabiania menu), a także humorem: składniki zupy robią wesołe minki i dają się lubić. Gdyby ta lekkość istniała też w samej książeczce, czytałoby się całość zupełnie inaczej. Daria Solak przy rysowaniu myśli o dzieciach i to od razu procentuje. Tomik przyjemnie się ogląda i jest kolorystycznie wyważony. „Pora na pomidora (w zupie)” to publikacja oznaczona quasi-gatunkowym określeniem „przepis” i może ktoś zechce, oczywiście z mamą, wypróbować podpowiedzi autorki. Ale czytać samodzielnie chętniej dzieci będą inne tomiki.
Przy okazji warto zwrócić uwagę i powtarzać do znudzenia: unikanie dwuznaków, żeby ułatwić małym dzieciom lekcje czytania, będzie na nic, jeśli w zamian pojawią się słowa, których maluchy nie miały okazji usłyszeć (więc i których sensu nie zrozumieją). Jeśli seria ma prowadzić do samodzielnego odkrywania lektur, nie wolno popełniać takich błędów. To, co dorosłym wydaje się oczywiste, dla kilkulatków wcale takie być nie musi.
Przepis i tyle
Bardzo dużym wyzwaniem będzie dla dzieci, które uczą się czytać, tomik z pierwszego poziomu serii Czytam sobie, „Pora na pomidora (w zupie)” Justyny Bednarek. Przede wszystkim ze względu na temat, bo miało którego kilkulatka wciągnie przepis na zupę pomidorową. Chwytliwy tytuł to jedyny wabik: później autorka wymienia składniki oraz sposób przygotowania potrawy. Choćby i najpyszniejsza – brakuje tu dodatkowej motywacji do czytania. Być może na moment Bednarek przyciągnie małych kucharzy lub kuchennych pomocników – albo łasuchy. Ale brak fabuły to poważny mankament. Jeśli dziecko ma zabrać się do ćwiczenia czytania, powinno wiedzieć, co uzyska. Przepis na zupę pomidorową to sposób na jednorazowe zaspokojenie ciekawości, ale co dalej?
Zupę w tomiku gotuje Eufrozyna i to otwiera drugą z problematycznych kwestii. Do tej pory prym w wyszukiwaniu mało używanych synonimów spełniających wymogi cyklu wiódł Zbigniew Dmitroca – trudno było o bardziej skomplikowane bajeczki (a to duża sztuka, jeśli weźmie się pod uwagę, że tekst ma mieścić do dwustu wyrazów). Teraz na prowadzenie, dość niechlubne, wysuwa się Justyna Bednarek. Owszem, ma tu znaczenie choćby rezygnacja z dwuznaków czy zmiękczeń: mają być tylko podstawowe głoski. Tyle że znalezienie synonimu spełniającego założenia i używanego na co dzień to w takim wypadku podstawa. Autorka ułatwia sobie zadanie przez źle brzmiące zdrobnienia (danko i miksowanko – ostatnim, który mógł sobie pozwolić na podobne językowe manipulacje był Edward Dziewoński). Eufrozyna oznacza, że Justyna Bednarek będzie do przesady zawyżać poprzeczkę. Na tym poziomie serii dzieci dopiero uczą się czytać, nie powinno się ich zniechęcać łamańcami językowymi, których z niczym nie skojarzą. A pojawia się tu i prima sort, i receptura czy ukrop. Zdanie „Eufrozyna serwuje pomidorowy cud z listkami bazylii” wielu odstraszy od samodzielnego czytania. Trudno będzie maluchom przedzierać się przez niezrozumiały tekst, pełen wieloliterowych pułapek: dzieciom należy wyżej stawiać poprzeczkę, ale nie wolno popadać w przesadę: tych fraz same mogą nie zrozumieć – zwłaszcza że nie funkcjonują one w codziennym życiu. To pokazuje, że może nie ma sensu ćwiczyć czytania – skoro umiejętność rozpoznawania liter nie przekłada się na zrozumiałość. Zamiast dowcipnej, dorównującej tytułowi historyjki, lekkiej i przyjemnej, Justyna Bednarek serwuje ciężkostrawną całość.
Dobrze, że Daria Solak wie, dla kogo tworzy. W jej wykonaniu ilustracje kuszą pozorną naiwnością (widać ślady kolorowania, co zachęci dzieci do samodzielnego ozdabiania menu), a także humorem: składniki zupy robią wesołe minki i dają się lubić. Gdyby ta lekkość istniała też w samej książeczce, czytałoby się całość zupełnie inaczej. Daria Solak przy rysowaniu myśli o dzieciach i to od razu procentuje. Tomik przyjemnie się ogląda i jest kolorystycznie wyważony. „Pora na pomidora (w zupie)” to publikacja oznaczona quasi-gatunkowym określeniem „przepis” i może ktoś zechce, oczywiście z mamą, wypróbować podpowiedzi autorki. Ale czytać samodzielnie chętniej dzieci będą inne tomiki.
Przy okazji warto zwrócić uwagę i powtarzać do znudzenia: unikanie dwuznaków, żeby ułatwić małym dzieciom lekcje czytania, będzie na nic, jeśli w zamian pojawią się słowa, których maluchy nie miały okazji usłyszeć (więc i których sensu nie zrozumieją). Jeśli seria ma prowadzić do samodzielnego odkrywania lektur, nie wolno popełniać takich błędów. To, co dorosłym wydaje się oczywiste, dla kilkulatków wcale takie być nie musi.
wtorek, 10 października 2017
Hans Christian Andersen: Improwizator
MG, Kraków 2017.
W świecie słów
Antonio kocha Annunciatę, młodą i bardzo utalentowaną śpiewaczkę. Annunciata jednak wybiera Bernarda, najlepszego przyjaciela Antonia. Ten węzeł fabularny, oparty przecież na banalnym schemacie, wykorzystuje Hans Christian Andersen, żeby zaproponować czytelnikom powieść historyczną, której właściwym tematem wydaje się magia słów. Magia słów w opisach proponowanych przez autora, ale i przez bohatera, niemal równolegle. Wcześnie osierocony Antonio trafia do rodziny Borghese. Tam przekonuje się, że potrafi improwizować – tworzyć poezję na zamówienie publiczności (swoich sił próbuje zresztą w różnych sztukach, ale to opowiadanie historii wywiera największe wrażenie na odbiorcach). Umiejętność tę doskonali i odkrywa, że wielką przyjemność sprawiają mu brawa i słowa uznania ze strony słuchaczy. Z tej ścieżki już bohater nie będzie chciał schodzić. Od czasu do czasu Antonio serwuje czytelnikom próbkę swojego talentu: owszem, sam prowadzi narrację, ale dopiero gdy streszcza przebieg kolejnego wystąpienia, wpada w trans opowiadania i próbuje również w tym wypadku czarować słowem. W ten sposób powieść zyskuje kompozycję szkatułkową, a sam bohater – bardziej przekonujący portret. Antonio nie mógł doświadczyć wielu rzeczy, nie bywał w miejscach, o które proszą spragnieni historii słuchacze. Ale radzi sobie ze spełnianiem ich próśb bez większego trudu, a to za sprawą zapożyczania doznań. Proste obserwacje lub własne przeżycia, które same w sobie nikogo by nie zainteresowały, bohater przekuwa na literaturę, dzięki czemu zyskuje prawdziwość uczuć postaci i wielką szczerość przekazu. Tym trafia do ludzi i buduje swoją sławę.
Jest „Improwizator” książką o sztuce opowiadania. Andersen sięga po fabularne tematy zbanalizowane, mimo że oparte na wielkich namiętnościach – ale nie o rozsmakowanie się w akcji chodzi w tym wypadku. Autor próbuje zwrócić uwagę czytelników na słowa, korzysta z ich brzmienia, faktury i barwy. Akcentuje zmysłowość świata przedstawionego, w ogóle nie zajmuje się prawdopodobieństwem, za to bardzo uważa na to, by słowa znaczyły dokładnie to, co powinny. Bawi się literackością: tu nie ma kolokwializowania stylu. Powieść ma przede wszystkim zwracać uwagę na siebie samą – to Andersen bez trudu osiąga. Fakt, że bohaterem tomu czyni improwizatora – a więc literata – dodatkowo podkreśla jakość warstwy tekstowej. Antonio przeżywa świat, zapośredniczając go przez słowa.
„Improwizator” jako literacki popis bardzo się dzisiaj na rynku wyróżnia. Jest zmysłowy, synestezyjny, pełny opisów włoskich krajobrazów, ale też dzieł sztuki czy artystycznych dokonań. Dla postaci w tej powieści sztuka jest całym życiem, nie tylko wpływa na kolejne wybory, ale również kształtuje charaktery. Andersen daje się tu poznać jako twórca bezbłędnie władający słowem (przekład podsyca tę warstwę) – ten, który doskonale rozumie, jak panować nad spragnionymi narracji słuchaczami. Nie spieszy się z relacjami, pozwala bohaterom spokojnie wszystko poznać – umożliwia też odbiorcom uczestnictwo w wydarzeniach pobocznych, których świadkami by być nie mogli – bo nawet w opowieściach o konkretnych sytuacjach daje się porwać rytmowi słów. „Improwizator” jest hołdem dla literatury, zapewnia molom książkowym i fanom powieści historycznych wielką ucztę. Hans Christian Andersen pokazuje świat podporządkowany słowom – w sposób, który sam w sobie jest niebywale plastyczny. Narracja w tej książce nie jest przezroczysta, okazuje się jednym z ważniejszych składników powieści.
W świecie słów
Antonio kocha Annunciatę, młodą i bardzo utalentowaną śpiewaczkę. Annunciata jednak wybiera Bernarda, najlepszego przyjaciela Antonia. Ten węzeł fabularny, oparty przecież na banalnym schemacie, wykorzystuje Hans Christian Andersen, żeby zaproponować czytelnikom powieść historyczną, której właściwym tematem wydaje się magia słów. Magia słów w opisach proponowanych przez autora, ale i przez bohatera, niemal równolegle. Wcześnie osierocony Antonio trafia do rodziny Borghese. Tam przekonuje się, że potrafi improwizować – tworzyć poezję na zamówienie publiczności (swoich sił próbuje zresztą w różnych sztukach, ale to opowiadanie historii wywiera największe wrażenie na odbiorcach). Umiejętność tę doskonali i odkrywa, że wielką przyjemność sprawiają mu brawa i słowa uznania ze strony słuchaczy. Z tej ścieżki już bohater nie będzie chciał schodzić. Od czasu do czasu Antonio serwuje czytelnikom próbkę swojego talentu: owszem, sam prowadzi narrację, ale dopiero gdy streszcza przebieg kolejnego wystąpienia, wpada w trans opowiadania i próbuje również w tym wypadku czarować słowem. W ten sposób powieść zyskuje kompozycję szkatułkową, a sam bohater – bardziej przekonujący portret. Antonio nie mógł doświadczyć wielu rzeczy, nie bywał w miejscach, o które proszą spragnieni historii słuchacze. Ale radzi sobie ze spełnianiem ich próśb bez większego trudu, a to za sprawą zapożyczania doznań. Proste obserwacje lub własne przeżycia, które same w sobie nikogo by nie zainteresowały, bohater przekuwa na literaturę, dzięki czemu zyskuje prawdziwość uczuć postaci i wielką szczerość przekazu. Tym trafia do ludzi i buduje swoją sławę.
Jest „Improwizator” książką o sztuce opowiadania. Andersen sięga po fabularne tematy zbanalizowane, mimo że oparte na wielkich namiętnościach – ale nie o rozsmakowanie się w akcji chodzi w tym wypadku. Autor próbuje zwrócić uwagę czytelników na słowa, korzysta z ich brzmienia, faktury i barwy. Akcentuje zmysłowość świata przedstawionego, w ogóle nie zajmuje się prawdopodobieństwem, za to bardzo uważa na to, by słowa znaczyły dokładnie to, co powinny. Bawi się literackością: tu nie ma kolokwializowania stylu. Powieść ma przede wszystkim zwracać uwagę na siebie samą – to Andersen bez trudu osiąga. Fakt, że bohaterem tomu czyni improwizatora – a więc literata – dodatkowo podkreśla jakość warstwy tekstowej. Antonio przeżywa świat, zapośredniczając go przez słowa.
„Improwizator” jako literacki popis bardzo się dzisiaj na rynku wyróżnia. Jest zmysłowy, synestezyjny, pełny opisów włoskich krajobrazów, ale też dzieł sztuki czy artystycznych dokonań. Dla postaci w tej powieści sztuka jest całym życiem, nie tylko wpływa na kolejne wybory, ale również kształtuje charaktery. Andersen daje się tu poznać jako twórca bezbłędnie władający słowem (przekład podsyca tę warstwę) – ten, który doskonale rozumie, jak panować nad spragnionymi narracji słuchaczami. Nie spieszy się z relacjami, pozwala bohaterom spokojnie wszystko poznać – umożliwia też odbiorcom uczestnictwo w wydarzeniach pobocznych, których świadkami by być nie mogli – bo nawet w opowieściach o konkretnych sytuacjach daje się porwać rytmowi słów. „Improwizator” jest hołdem dla literatury, zapewnia molom książkowym i fanom powieści historycznych wielką ucztę. Hans Christian Andersen pokazuje świat podporządkowany słowom – w sposób, który sam w sobie jest niebywale plastyczny. Narracja w tej książce nie jest przezroczysta, okazuje się jednym z ważniejszych składników powieści.
poniedziałek, 9 października 2017
Ida Pierelotkin: Tata ma dziewczynę
Akapit Press, Łódź 2017.
Domowe komplikacje
Ida Pierelotkin do tej pory kojarzyła się z dowcipnymi i lekkimi powieściami dla nastolatek, z nieprzezroczystą narracją, ale i przesyceniem ironią. Tym razem kieruje się do młodszych, w dodatku z wyraźnym przesłaniem. „Tata ma dziewczynę” to tomik bardziej nawet „chłopięcy”, a to za sprawą bohatera, blisko dziesięcioletniego Kuby. Właściwie wszystko wyjaśnia się przez tytuł. Ida Pierelotkin odnosi się do tematu rodzin patchworkowych i pokazuje, co odczuwają dzieci, gdy ich rodzice próbują na nowo ułożyć sobie życie. Do tego mały bohater uczy się asertywności. Chociaż mama i tata chwalą go, gdy jest grzeczny i nie sprawia problemów, chłopiec przestaje lubić udawanie spokojnego. Zaczyna rozumieć, że dla własnego dobra powinien mówić o swoich uczuciach – bez tego nikt nie dowie się, co przeżywa naprawdę – i nie odgadnie pragnień. Dobrze, że zawsze może liczyć na babcię i na Sebka, prawdziwego przyjaciela.
Kuba przeżył już wiele rozczarowań. Jedno – gdy rodzice oznajmili mu, że zamieszkają osobno. Kolejne, gdy ojciec odwołuje spotkania w ostatniej chwili, tłumacząc się brakiem czasu. Teraz czekają go dalsze rozterki: ma poznać nową partnerkę taty, Kamilę. Nie wie jeszcze, że Kamila ma swojego synka, który teraz zamieszka z tatą Kuby. A sytuację komplikuje jeszcze fakt, że wujek Heniek, który przychodzi do mamy, to nie wujek, tylko chłopak mamy. I ma nastoletnią córkę, Izabelę. Kuba, który przyzwyczaił się już do tego, że został sam z mamą, nagle odkrywa, że rodzina rozrasta się nad miarę. Niektórzy się nie lubią, inni próbują podjąć dialog. Nie wiadomo, jak to się skończy. Ale Kuba jest już silniejszy: widzi dokładnie emocje innych, nawet te skrywane. Próbuje pojąć ich motywacje lub lęki. Może też w tym wszystkim zadbać o siebie. Dziecko, choćby nie wiadomo jak wydawało się dzielne, czasem potrzebuje mamy i taty na wyłączność. A Kuba już potrafi to rozsądnie uzyskać, nie przez histerię czy wybuchy złości, za to dzięki rzeczowym rozmowom. Chłopiec uważnie obserwuje to, co się wokół niego dzieje – i analizuje zachowania dorosłych. Przy okazji Ida Pierelotkin porusza też temat sąsiedzkich plotek. Mama Sebka chciałaby się dowiedzieć czegoś o wujku Heńku, a Sebek przekazuje tę ciekawość. Dzieci są prostolinijne i nie kombinują tak dużo jak dorośli: szczerość ułatwia życie. Mama Kuby przekonuje się, że nie warto kierować się opiniami innych i wstydzić się własnych wyborów.
Ta książka szybko może stać się lekturą obowiązkową dla dzieci – zwłaszcza że motyw rodzin patchworkowych jest już bardzo rozpowszechniony. Ida Pierelotkin objaśnia maluchom, że przy takim systemie całkiem sporo mogą zyskać, że da się wszystko poukładać, nawet jeśli początki nie nastrajają optymistycznie. Dziecko wciąż może liczyć na miłość obojga rodziców, nawet jeśli w ich życiu pojawią się nowi partnerzy. Owi partnerzy nie zajmą miejsca brakującego taty czy mamy, a ich potomstwo przeżywa takie same obawy (i nie ulega naciskom, by na siłę się zaprzyjaźniać). Przyda się dobra wola wszystkich zaangażowanych stron, chęć porozumienia, życzliwość, ale także szczerość: również w stosunku do najmłodszych. Przypadek Kuby pomoże rodzicom w rozmowie z pociechami, sprawi też, że rodzina patchworkowa przestanie być sensacją (zniknie zatem problem nazbyt wścibskich sąsiadów). W końcu lepsza jest rodzina patchworkowa, która próbuje się porozumieć, niż dom pełen awantur, jak u Sebka. Ida Pierelotkin na zmartwienie wielu dzisiejszych maluchów spogląda z innej perspektywy – i uświadamia im, jak same mogą zmienić sytuację w domu. Opowieść o Kubie w warstwie fabularnej jest raczej prosta, ale i tak rozbudza się w odbiorcach ciekawość, jak też autorka rozwinie i rozwiąże domowe komplikacje. „Tata ma dziewczynę” to książka potrzebna i bardzo dobrze zrealizowana. Pomysł wyjściowy został znakomicie rozwinięty, poza przesłaniem Ida Pierelotkin zapewni też dobrą lekturę.
Domowe komplikacje
Ida Pierelotkin do tej pory kojarzyła się z dowcipnymi i lekkimi powieściami dla nastolatek, z nieprzezroczystą narracją, ale i przesyceniem ironią. Tym razem kieruje się do młodszych, w dodatku z wyraźnym przesłaniem. „Tata ma dziewczynę” to tomik bardziej nawet „chłopięcy”, a to za sprawą bohatera, blisko dziesięcioletniego Kuby. Właściwie wszystko wyjaśnia się przez tytuł. Ida Pierelotkin odnosi się do tematu rodzin patchworkowych i pokazuje, co odczuwają dzieci, gdy ich rodzice próbują na nowo ułożyć sobie życie. Do tego mały bohater uczy się asertywności. Chociaż mama i tata chwalą go, gdy jest grzeczny i nie sprawia problemów, chłopiec przestaje lubić udawanie spokojnego. Zaczyna rozumieć, że dla własnego dobra powinien mówić o swoich uczuciach – bez tego nikt nie dowie się, co przeżywa naprawdę – i nie odgadnie pragnień. Dobrze, że zawsze może liczyć na babcię i na Sebka, prawdziwego przyjaciela.
Kuba przeżył już wiele rozczarowań. Jedno – gdy rodzice oznajmili mu, że zamieszkają osobno. Kolejne, gdy ojciec odwołuje spotkania w ostatniej chwili, tłumacząc się brakiem czasu. Teraz czekają go dalsze rozterki: ma poznać nową partnerkę taty, Kamilę. Nie wie jeszcze, że Kamila ma swojego synka, który teraz zamieszka z tatą Kuby. A sytuację komplikuje jeszcze fakt, że wujek Heniek, który przychodzi do mamy, to nie wujek, tylko chłopak mamy. I ma nastoletnią córkę, Izabelę. Kuba, który przyzwyczaił się już do tego, że został sam z mamą, nagle odkrywa, że rodzina rozrasta się nad miarę. Niektórzy się nie lubią, inni próbują podjąć dialog. Nie wiadomo, jak to się skończy. Ale Kuba jest już silniejszy: widzi dokładnie emocje innych, nawet te skrywane. Próbuje pojąć ich motywacje lub lęki. Może też w tym wszystkim zadbać o siebie. Dziecko, choćby nie wiadomo jak wydawało się dzielne, czasem potrzebuje mamy i taty na wyłączność. A Kuba już potrafi to rozsądnie uzyskać, nie przez histerię czy wybuchy złości, za to dzięki rzeczowym rozmowom. Chłopiec uważnie obserwuje to, co się wokół niego dzieje – i analizuje zachowania dorosłych. Przy okazji Ida Pierelotkin porusza też temat sąsiedzkich plotek. Mama Sebka chciałaby się dowiedzieć czegoś o wujku Heńku, a Sebek przekazuje tę ciekawość. Dzieci są prostolinijne i nie kombinują tak dużo jak dorośli: szczerość ułatwia życie. Mama Kuby przekonuje się, że nie warto kierować się opiniami innych i wstydzić się własnych wyborów.
Ta książka szybko może stać się lekturą obowiązkową dla dzieci – zwłaszcza że motyw rodzin patchworkowych jest już bardzo rozpowszechniony. Ida Pierelotkin objaśnia maluchom, że przy takim systemie całkiem sporo mogą zyskać, że da się wszystko poukładać, nawet jeśli początki nie nastrajają optymistycznie. Dziecko wciąż może liczyć na miłość obojga rodziców, nawet jeśli w ich życiu pojawią się nowi partnerzy. Owi partnerzy nie zajmą miejsca brakującego taty czy mamy, a ich potomstwo przeżywa takie same obawy (i nie ulega naciskom, by na siłę się zaprzyjaźniać). Przyda się dobra wola wszystkich zaangażowanych stron, chęć porozumienia, życzliwość, ale także szczerość: również w stosunku do najmłodszych. Przypadek Kuby pomoże rodzicom w rozmowie z pociechami, sprawi też, że rodzina patchworkowa przestanie być sensacją (zniknie zatem problem nazbyt wścibskich sąsiadów). W końcu lepsza jest rodzina patchworkowa, która próbuje się porozumieć, niż dom pełen awantur, jak u Sebka. Ida Pierelotkin na zmartwienie wielu dzisiejszych maluchów spogląda z innej perspektywy – i uświadamia im, jak same mogą zmienić sytuację w domu. Opowieść o Kubie w warstwie fabularnej jest raczej prosta, ale i tak rozbudza się w odbiorcach ciekawość, jak też autorka rozwinie i rozwiąże domowe komplikacje. „Tata ma dziewczynę” to książka potrzebna i bardzo dobrze zrealizowana. Pomysł wyjściowy został znakomicie rozwinięty, poza przesłaniem Ida Pierelotkin zapewni też dobrą lekturę.
niedziela, 8 października 2017
Tove Jansson: Lato
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Samotność
Piękne porozumienie ponad pokoleniami, porozumienie, które na zdrowy rozsądek nie miało prawa zaistnieć, przedstawia Tove Jansson w przypominanym co pewien czas tomie „Lato”, jednej z bardziej genialnych powieści tej autorki dla dzieci i dorosłych. Jej historia jest niezwykła za sprawą dwóch bohaterek – starej i młodziutkiej. Ale wpływ na atmosferę opowieści ma również przełamywanie sielanki niepokojem. Rys podskórnej grozy, tak charakterystyczny dla pisarstwa Tove Jansson, objawia się i tutaj, na różne sposoby. Relacja zawężona jest do Sophii i jej babki, od czasu do czasu na wyspę przybywają ludzie, którzy na moment zmieniają układ sił, każą zweryfikować poglądy czy reakcje. Nikt jednak nie próbuje od wewnątrz poznać rzeczywistości Sophii i babki: tylko czytelnicy zyskają taką szansę, a to za sprawą śledzenia najskrytszych rozmów bohaterek, tematów, do których dostępu nie ma ojciec – jedyny żyjący rodzic dziewczynki. Sophia i babka spotykają się na filozoficznej drodze, trochę absurdalnej, trochę komicznej, ale też pełnej refleksyjnych pereł i zaskakujących twierdzeń o ludziach czy ich uczuciach.
Codzienność Sophii byłaby dość smutna, a na pewno dziewczynce dokuczałaby silna samotność, gdyby nie mikroświat, który buduje się w jej wyobraźni, również za sprawą babki. Babka nie przypomina innych dorosłych. Nie przejmuje się konwenansami, nie boi się ocen. Sama też kieruje się ekstrawagancją i wolnością, jakiej można jej tylko pozazdrościć. Babka bardzo chętnie i bardzo często podejmuje grę, której reguły non stop wymyśla Sophia. Staje się towarzyszką zabaw, które traktuje śmiertelnie poważnie. Dzięki temu może uzupełnić kreatywne działania dziewczynki, nie hamuje jej pomysłowości, a umożliwia rozwój (na przykład gdy Sophia tworzy swój własny naukowy traktat o dżdżownicach). Książka składa się z rozdziałów-całostek. Każda historia stanowi odrębny, zamknięty i doskonale puentowany motyw. Tove Jansson imponuje tutaj zmysłem obserwacji, ale też jakością kolejnych scen. W „Lecie” mówi otwarcie, chociaż przez cały czas poetycko, o uczuciach i doznaniach, definiowanych bezbłędnie.
Może się wydawać, że babka łamie zasady i uczy Sophię niegrzeczności. W rzeczywistości jednak bohaterka dyskretnie czuwa nad wnuczką. Jest z pozoru bezwzględna, szczera i zachowuje się czasami jak dziecko, albo tylko naśladuje Sophię w jej wybrykach. Traktuje ją szorstko (zresztą i u Sophii trudno doszukiwać się sentymentów, mała jest okrutna okrucieństwem kilkulatki, a przy tym bardzo wrażliwa). Babka to literacki fenomen, postać, którą trudno zaliczyć do grona dorosłych (odpowiedzialnych i poważnych). Sophia to dziecko niezwykłe lub zupełnie zwyczajne – Tove Jansson dostrzega w niej cechy, które przeważnie umykają dorosłym – uwypukla je przez oryginalne rozrywki. „Lato” umożliwia dokładne przyjrzenie się sposobom konstruowania świata przez najmłodszych. Jest to historia, w której każde zdanie znaczy – każde wprowadza czytelników w głęboko filozoficzną rzeczywistość. Tove Jansson czaruje słowem i uwielbia dostarczać czytelnikom różnorodnych emocji, przy okazji je pięknie definiując (scena, w której dziewczynka rysuje swój strach!). Babka i ojciec Sophii popełniają rozmaite błędy wychowawcze, za to dają dziewczynce bezwarunkowe wsparcie. W takim zestawieniu każda przygoda, nawet ta najbardziej zwyczajna, okazuje się ciekawa i dziwna. Dziwność tę autorka podkreśla na różne sposoby, często kaprysami pogody lub odizolowaniem ludzi: tu dzieją się rzeczy, o których nie da się zapomnieć. „Lato”Tove Jansson to mistrzowska proza. Teraz pojawia się w oprawie graficznej, która sugeruje nakierowanie na starszych odbiorców.
Samotność
Piękne porozumienie ponad pokoleniami, porozumienie, które na zdrowy rozsądek nie miało prawa zaistnieć, przedstawia Tove Jansson w przypominanym co pewien czas tomie „Lato”, jednej z bardziej genialnych powieści tej autorki dla dzieci i dorosłych. Jej historia jest niezwykła za sprawą dwóch bohaterek – starej i młodziutkiej. Ale wpływ na atmosferę opowieści ma również przełamywanie sielanki niepokojem. Rys podskórnej grozy, tak charakterystyczny dla pisarstwa Tove Jansson, objawia się i tutaj, na różne sposoby. Relacja zawężona jest do Sophii i jej babki, od czasu do czasu na wyspę przybywają ludzie, którzy na moment zmieniają układ sił, każą zweryfikować poglądy czy reakcje. Nikt jednak nie próbuje od wewnątrz poznać rzeczywistości Sophii i babki: tylko czytelnicy zyskają taką szansę, a to za sprawą śledzenia najskrytszych rozmów bohaterek, tematów, do których dostępu nie ma ojciec – jedyny żyjący rodzic dziewczynki. Sophia i babka spotykają się na filozoficznej drodze, trochę absurdalnej, trochę komicznej, ale też pełnej refleksyjnych pereł i zaskakujących twierdzeń o ludziach czy ich uczuciach.
Codzienność Sophii byłaby dość smutna, a na pewno dziewczynce dokuczałaby silna samotność, gdyby nie mikroświat, który buduje się w jej wyobraźni, również za sprawą babki. Babka nie przypomina innych dorosłych. Nie przejmuje się konwenansami, nie boi się ocen. Sama też kieruje się ekstrawagancją i wolnością, jakiej można jej tylko pozazdrościć. Babka bardzo chętnie i bardzo często podejmuje grę, której reguły non stop wymyśla Sophia. Staje się towarzyszką zabaw, które traktuje śmiertelnie poważnie. Dzięki temu może uzupełnić kreatywne działania dziewczynki, nie hamuje jej pomysłowości, a umożliwia rozwój (na przykład gdy Sophia tworzy swój własny naukowy traktat o dżdżownicach). Książka składa się z rozdziałów-całostek. Każda historia stanowi odrębny, zamknięty i doskonale puentowany motyw. Tove Jansson imponuje tutaj zmysłem obserwacji, ale też jakością kolejnych scen. W „Lecie” mówi otwarcie, chociaż przez cały czas poetycko, o uczuciach i doznaniach, definiowanych bezbłędnie.
Może się wydawać, że babka łamie zasady i uczy Sophię niegrzeczności. W rzeczywistości jednak bohaterka dyskretnie czuwa nad wnuczką. Jest z pozoru bezwzględna, szczera i zachowuje się czasami jak dziecko, albo tylko naśladuje Sophię w jej wybrykach. Traktuje ją szorstko (zresztą i u Sophii trudno doszukiwać się sentymentów, mała jest okrutna okrucieństwem kilkulatki, a przy tym bardzo wrażliwa). Babka to literacki fenomen, postać, którą trudno zaliczyć do grona dorosłych (odpowiedzialnych i poważnych). Sophia to dziecko niezwykłe lub zupełnie zwyczajne – Tove Jansson dostrzega w niej cechy, które przeważnie umykają dorosłym – uwypukla je przez oryginalne rozrywki. „Lato” umożliwia dokładne przyjrzenie się sposobom konstruowania świata przez najmłodszych. Jest to historia, w której każde zdanie znaczy – każde wprowadza czytelników w głęboko filozoficzną rzeczywistość. Tove Jansson czaruje słowem i uwielbia dostarczać czytelnikom różnorodnych emocji, przy okazji je pięknie definiując (scena, w której dziewczynka rysuje swój strach!). Babka i ojciec Sophii popełniają rozmaite błędy wychowawcze, za to dają dziewczynce bezwarunkowe wsparcie. W takim zestawieniu każda przygoda, nawet ta najbardziej zwyczajna, okazuje się ciekawa i dziwna. Dziwność tę autorka podkreśla na różne sposoby, często kaprysami pogody lub odizolowaniem ludzi: tu dzieją się rzeczy, o których nie da się zapomnieć. „Lato”Tove Jansson to mistrzowska proza. Teraz pojawia się w oprawie graficznej, która sugeruje nakierowanie na starszych odbiorców.
sobota, 7 października 2017
Frédéric Bagères, Maud Lienard
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Podróże po świecie
Najpierw trzeba było szukać niebieskiej marchewki, teraz to smok, który – zwolniony z obowiązku pilnowania księżniczki – wybiera się w podróż dookoła świata. Zamierza zobaczyć jak najwięcej, dowiedzieć się czegoś… ale naprawdę zależy mu na jednym: pragnie znaleźć smoczycę, miłość życia. To w poszukiwaniu smoczycy przemierza kontynentu, reszta odbywa się niejako przy okazji. A to oznacza zabawę dla małych odbiorców. „W poszukiwaniu czerwonego smoka”, kolejna wielkoformatowa książka-wyszukiwanka pełna jest humoru i nasyconych detalami kolorowych obrazków przetykanych relacją bohatera. Smok postanawia z każdego kontynentu wysyłać pocztówki. Tu nie ma jednak ukłonu w stronę sztuki epistolarnej: teksty są dłuższe niż to, co zmieści się na kartce pocztowej. Zajmują zwykle niecałą stronę i przesycone są wariacjami na temat wiadomości „kulturowych” z danego obszaru (jedna z postaci mitologii nordyckiej jest jak walnięta młotem, jest ktoś w czerwonym kapturku, kogo śledzi pies albo wilk…). Zabaw intertekstualnych znajdzie się tu wiele i naprawdę trudno się spodziewać, by dzieci wszystkie odczytały, nawet z pomocą rodziców będzie to żmudne zadanie. Jedyne wyjście, by poznać zawoalowane informacje i docenić komizm autorskich dowcipów, to przeprowadzać równoległe poszukiwania zwyczajnych danych na temat poszczególnych miejsc. Można też potraktować relację autora jak zwykłą bajkę i nie przywiązywać większej wagi do tego, co opowiada – koncentrować się jedynie na powodzeniu misji, czyli na poszukiwaniu smoczycy (i smoka na obrazkach). Dla maluchów w zasadzie sam motyw miłości pchającej bohatera do wielkich czynów może być niezrozumiały, a w każdym razie nie do końca – ale nie na śledzeniu „fabuły” rzecz polega. „W poszukiwaniu czerwonego smoka” to zestaw wyszukiwankowych zadań. Nie trzeba nawet tłumaczyć kilkulatkom, że mają na każdym rysunku – rozkładówkowym czy mniejszym – wskazać bajkowego przewodnika. Wydawałoby się, że czerwony smok szybciej rzuci się w oczy niż niebieska marchewka – a jednak twórcy tomiku szykują dla dzieci sporo wyzwań i pułapek. Smok nie zawsze prezentuje się w całej okazałości i bywa, że tylko wystawia pysk zza okna lub korzysta z lokalnych atrakcji. Bardzo chętnie się przebiera – a regionalne stroje to kolejny rodzaj kamuflażu, przez który czerwony smok nie rzuca się w oczy. I nie pomaga nawet zmiana środowiska, bo i w oceanie bohatera można sprytnie ukryć. Tomik dostarczy więc maluchom sporo radości.
Ta publikacja jest nieco prostsza niż „W poszukiwaniu niebieskiej marchewki”, jeśli pominie się warstwę tekstową, drugorzędną wobec grafiki – nadaje się dla młodszych dzieci. Zwłaszcza że tu bohaterami zasiedlającymi kolejne tereny są zwierzęta. Poza smokiem na stronach znajduje się mnóstwo zajętych swoimi sprawami dalszoplanowych bohaterów, ale też symboli, pomników, totemów, bóstw (albo wariacji na temat lokalnych zwyczajów). Wszystko to ma wymiar satyryczny, mimo że będzie trudne do wyłapania przez małych odbiorców. Jeżeli jednak w poszukiwania czerwonego smoka zaangażują się wszyscy członkowie rodziny (bo można oglądanie potraktować jako punkt wyjścia do małej rywalizacji), starsi docenią te zabawy. Nasza Księgarnia wprowadza na rynek kolejną wyszukiwankę i udowadnia, że picture booki nadają się nie tylko dla najmłodszych – i nie tylko do banalnych opowiastek o codzienności zbliżonej do normalności dzieci. Frédéric Bagères i Maud Lienard zapewniają kilkulatkom zajęcie i sporo oglądania, bo przecież znalezienie smoka to nie wszystko, można jeszcze sprawdzać, co robią inni bohaterowie – a i tu bywa zabawnie.
Podróże po świecie
Najpierw trzeba było szukać niebieskiej marchewki, teraz to smok, który – zwolniony z obowiązku pilnowania księżniczki – wybiera się w podróż dookoła świata. Zamierza zobaczyć jak najwięcej, dowiedzieć się czegoś… ale naprawdę zależy mu na jednym: pragnie znaleźć smoczycę, miłość życia. To w poszukiwaniu smoczycy przemierza kontynentu, reszta odbywa się niejako przy okazji. A to oznacza zabawę dla małych odbiorców. „W poszukiwaniu czerwonego smoka”, kolejna wielkoformatowa książka-wyszukiwanka pełna jest humoru i nasyconych detalami kolorowych obrazków przetykanych relacją bohatera. Smok postanawia z każdego kontynentu wysyłać pocztówki. Tu nie ma jednak ukłonu w stronę sztuki epistolarnej: teksty są dłuższe niż to, co zmieści się na kartce pocztowej. Zajmują zwykle niecałą stronę i przesycone są wariacjami na temat wiadomości „kulturowych” z danego obszaru (jedna z postaci mitologii nordyckiej jest jak walnięta młotem, jest ktoś w czerwonym kapturku, kogo śledzi pies albo wilk…). Zabaw intertekstualnych znajdzie się tu wiele i naprawdę trudno się spodziewać, by dzieci wszystkie odczytały, nawet z pomocą rodziców będzie to żmudne zadanie. Jedyne wyjście, by poznać zawoalowane informacje i docenić komizm autorskich dowcipów, to przeprowadzać równoległe poszukiwania zwyczajnych danych na temat poszczególnych miejsc. Można też potraktować relację autora jak zwykłą bajkę i nie przywiązywać większej wagi do tego, co opowiada – koncentrować się jedynie na powodzeniu misji, czyli na poszukiwaniu smoczycy (i smoka na obrazkach). Dla maluchów w zasadzie sam motyw miłości pchającej bohatera do wielkich czynów może być niezrozumiały, a w każdym razie nie do końca – ale nie na śledzeniu „fabuły” rzecz polega. „W poszukiwaniu czerwonego smoka” to zestaw wyszukiwankowych zadań. Nie trzeba nawet tłumaczyć kilkulatkom, że mają na każdym rysunku – rozkładówkowym czy mniejszym – wskazać bajkowego przewodnika. Wydawałoby się, że czerwony smok szybciej rzuci się w oczy niż niebieska marchewka – a jednak twórcy tomiku szykują dla dzieci sporo wyzwań i pułapek. Smok nie zawsze prezentuje się w całej okazałości i bywa, że tylko wystawia pysk zza okna lub korzysta z lokalnych atrakcji. Bardzo chętnie się przebiera – a regionalne stroje to kolejny rodzaj kamuflażu, przez który czerwony smok nie rzuca się w oczy. I nie pomaga nawet zmiana środowiska, bo i w oceanie bohatera można sprytnie ukryć. Tomik dostarczy więc maluchom sporo radości.
Ta publikacja jest nieco prostsza niż „W poszukiwaniu niebieskiej marchewki”, jeśli pominie się warstwę tekstową, drugorzędną wobec grafiki – nadaje się dla młodszych dzieci. Zwłaszcza że tu bohaterami zasiedlającymi kolejne tereny są zwierzęta. Poza smokiem na stronach znajduje się mnóstwo zajętych swoimi sprawami dalszoplanowych bohaterów, ale też symboli, pomników, totemów, bóstw (albo wariacji na temat lokalnych zwyczajów). Wszystko to ma wymiar satyryczny, mimo że będzie trudne do wyłapania przez małych odbiorców. Jeżeli jednak w poszukiwania czerwonego smoka zaangażują się wszyscy członkowie rodziny (bo można oglądanie potraktować jako punkt wyjścia do małej rywalizacji), starsi docenią te zabawy. Nasza Księgarnia wprowadza na rynek kolejną wyszukiwankę i udowadnia, że picture booki nadają się nie tylko dla najmłodszych – i nie tylko do banalnych opowiastek o codzienności zbliżonej do normalności dzieci. Frédéric Bagères i Maud Lienard zapewniają kilkulatkom zajęcie i sporo oglądania, bo przecież znalezienie smoka to nie wszystko, można jeszcze sprawdzać, co robią inni bohaterowie – a i tu bywa zabawnie.
piątek, 6 października 2017
Jacek Kaczmarski: Między nami. Wiersze zebrane
Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Wykrzyczeć bunt
Ten zbiór to zestaw sposobów na wykrzyczenie gniewu, buntu, frustracji i bezsilności. Jacek Kaczmarski jako wyraziciel nastrojów społeczeństwa, bard i komentator, czasami wizjoner, zawsze autor celnych, choć i zawoalowanych ocen, powraca na rynek. Powraca ku uciesze wszystkich tych, którym dotychczasowe próby stworzenia antologii z jego utworów nie wystarczały, ku radości fanów, ale i ciekawości tych czytelników, którzy dopiero chcieliby poznać, na czym fenomen Kaczmarskiego polegał. „Między nami. Wiersze zebrane” to zestaw skrupulatnie przygotowany: z uwzględnieniem uwag samego autora, wielokrotnie poprawiany. Krzysztof Nowak sporą część wstępu poświęca na opowieści o trudnościach „technicznych”: sczytywaniu oryginałów i poszukiwaniu wersji kanonicznych – żmudnym porównywaniu kolejnych wykonań, tropieniu zmian i przekształceń: aż szkoda, że tego odbiorcy nie zauważą, bo otrzymują już te najbardziej zbliżone do ideału według samego twórcy wiersze. Ale też „Między nami” to nie publikacja krytyczna, a przeznaczona dla szerokiego grona odbiorców, zrozumiałe jest więc oczyszczanie jej z komentarzy. Wystarczą publiczności literackiej daty, jakimi opatrywane są utwory. Jeśli ktoś orientuje się w rzeczywistości społeczno-politycznej, będzie bez trudu mógł odczytywać zawoalowane treści i nawiązania. Sam Jacek Kaczmarski zapewnia też dodatkowy klucz interpretacyjny, kiedy podsuwa czytelnikom nawiązania intertekstualne: podaje konkretne nazwiska twórców, miejsca lub dzieła, do których się odnosi, przywołuje postacie historyczne i konkretne momenty w dziejach. Tak sugeruje, na co zwrócić uwagę i jak śledzić międzytekstowe komentarze czy kulturowe nawiązania. A teksty Kaczmarskiego są bardzo erudycyjne i takie wskazówki przydają się w lekturze. Poza nasyceniem utworów aluzyjnymi nawiązaniami oraz „dialogiem” z twórczością innych i historią, autor dba też o samą narrację. Jego ballady i songi są zwykle długie i skomplikowane, również pod względem dykcyjnym. To intelektualizowane utwory, wolne od kolokwializmów i mowy potocznej (chyba że na prawach cytatu), literackie od podstaw – mimo że autor, kiedy chce, dowolnie zmienia formę i operuje różnymi stylami choćby dla zasygnalizowania bohaterów. Włada formą mistrzowsko i przy analizowaniu tych utworów można się przekonać, jak zmiany rytmu wpłyną na podkreślenie puenty. Jacek Kaczmarski nie zajmuje się rozśmieszaniem odbiorców – ale chce wywoływać u nich określone reakcje. Nasyca utwory silnymi emocjami, znajduje wiele sposobów na wyrażenie złości, ale i na nakreślenie sylwetek ludzi doprowadzonych do ostateczności. Tu liczą się skrajne odczucia, wielkie wrażenia zestawiane z równie wielką historią.
To literatura, która nie pozostawia nikogo obojętnym. Jacek Kaczmarski dzisiaj jest już uznawany za klasyka, najlepszego interpretatora (chociaż poszczególne utwory powracają na scenach). Najpełniejszy zbiór jego dzieł to okazja do lepszego, niespiesznego i mądrego poznawania zawartych tu treści – ale również do śledzenia samych rozwiązań warsztatowych. W końcu Kaczmarski wiele zasad tworzenia pieśni odrzuca lub modyfikuje. Jest jedyny w swoim rodzaju – tym ciekawiej będzie stopniowo zanurzać się w kolejne pomysły i rozwiązania. „Między nami” to zbiór przygotowany z ogromną starannością, nie da się go przeczytać zbyt szybko, bo każdy utwór jest miniaturową (nawet jeśli kilkunastozwrotkową) i pełną opowieścią zasługującą na refleksję. Jacek Kaczmarski rejestruje nastroje społeczne, daje upust buntowi na różne sposoby, prowadzi opowieść o człowieczeństwie. „Między nami” to zestaw oryginalnych spostrzeżeń w poetyckich obrazach. Ten tom robi wrażenie i cieszy fakt, że ukazuje się na rynku dopracowany i starannie przygotowany. To prezent nie tylko dla fanów twórczości Kaczmarskiego.
Wykrzyczeć bunt
Ten zbiór to zestaw sposobów na wykrzyczenie gniewu, buntu, frustracji i bezsilności. Jacek Kaczmarski jako wyraziciel nastrojów społeczeństwa, bard i komentator, czasami wizjoner, zawsze autor celnych, choć i zawoalowanych ocen, powraca na rynek. Powraca ku uciesze wszystkich tych, którym dotychczasowe próby stworzenia antologii z jego utworów nie wystarczały, ku radości fanów, ale i ciekawości tych czytelników, którzy dopiero chcieliby poznać, na czym fenomen Kaczmarskiego polegał. „Między nami. Wiersze zebrane” to zestaw skrupulatnie przygotowany: z uwzględnieniem uwag samego autora, wielokrotnie poprawiany. Krzysztof Nowak sporą część wstępu poświęca na opowieści o trudnościach „technicznych”: sczytywaniu oryginałów i poszukiwaniu wersji kanonicznych – żmudnym porównywaniu kolejnych wykonań, tropieniu zmian i przekształceń: aż szkoda, że tego odbiorcy nie zauważą, bo otrzymują już te najbardziej zbliżone do ideału według samego twórcy wiersze. Ale też „Między nami” to nie publikacja krytyczna, a przeznaczona dla szerokiego grona odbiorców, zrozumiałe jest więc oczyszczanie jej z komentarzy. Wystarczą publiczności literackiej daty, jakimi opatrywane są utwory. Jeśli ktoś orientuje się w rzeczywistości społeczno-politycznej, będzie bez trudu mógł odczytywać zawoalowane treści i nawiązania. Sam Jacek Kaczmarski zapewnia też dodatkowy klucz interpretacyjny, kiedy podsuwa czytelnikom nawiązania intertekstualne: podaje konkretne nazwiska twórców, miejsca lub dzieła, do których się odnosi, przywołuje postacie historyczne i konkretne momenty w dziejach. Tak sugeruje, na co zwrócić uwagę i jak śledzić międzytekstowe komentarze czy kulturowe nawiązania. A teksty Kaczmarskiego są bardzo erudycyjne i takie wskazówki przydają się w lekturze. Poza nasyceniem utworów aluzyjnymi nawiązaniami oraz „dialogiem” z twórczością innych i historią, autor dba też o samą narrację. Jego ballady i songi są zwykle długie i skomplikowane, również pod względem dykcyjnym. To intelektualizowane utwory, wolne od kolokwializmów i mowy potocznej (chyba że na prawach cytatu), literackie od podstaw – mimo że autor, kiedy chce, dowolnie zmienia formę i operuje różnymi stylami choćby dla zasygnalizowania bohaterów. Włada formą mistrzowsko i przy analizowaniu tych utworów można się przekonać, jak zmiany rytmu wpłyną na podkreślenie puenty. Jacek Kaczmarski nie zajmuje się rozśmieszaniem odbiorców – ale chce wywoływać u nich określone reakcje. Nasyca utwory silnymi emocjami, znajduje wiele sposobów na wyrażenie złości, ale i na nakreślenie sylwetek ludzi doprowadzonych do ostateczności. Tu liczą się skrajne odczucia, wielkie wrażenia zestawiane z równie wielką historią.
To literatura, która nie pozostawia nikogo obojętnym. Jacek Kaczmarski dzisiaj jest już uznawany za klasyka, najlepszego interpretatora (chociaż poszczególne utwory powracają na scenach). Najpełniejszy zbiór jego dzieł to okazja do lepszego, niespiesznego i mądrego poznawania zawartych tu treści – ale również do śledzenia samych rozwiązań warsztatowych. W końcu Kaczmarski wiele zasad tworzenia pieśni odrzuca lub modyfikuje. Jest jedyny w swoim rodzaju – tym ciekawiej będzie stopniowo zanurzać się w kolejne pomysły i rozwiązania. „Między nami” to zbiór przygotowany z ogromną starannością, nie da się go przeczytać zbyt szybko, bo każdy utwór jest miniaturową (nawet jeśli kilkunastozwrotkową) i pełną opowieścią zasługującą na refleksję. Jacek Kaczmarski rejestruje nastroje społeczne, daje upust buntowi na różne sposoby, prowadzi opowieść o człowieczeństwie. „Między nami” to zestaw oryginalnych spostrzeżeń w poetyckich obrazach. Ten tom robi wrażenie i cieszy fakt, że ukazuje się na rynku dopracowany i starannie przygotowany. To prezent nie tylko dla fanów twórczości Kaczmarskiego.