Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Romantyzm słów
Czy można próbować zaimponować uznanej poetce „od miłości” pisaniem o uczuciach? Wydaje się to zadaniem karkołomnym, a jednak Ireneusz Morawski wytrwale odnosi się do lirycznych westchnień i wzruszeń, zwierza się z tęsknot i wysłuchuje takich od Haśki. Zapewnia o nieustających pocałunkach i przytuleniach, daje wsparcie, pociesza, kiedy trzeba. Jest powiernikiem idealnym dla wrażliwej duszy. Zamiast pisać o konkretach, zamieniać listy w dziennik doświadczeń, woli zajmować się ulotnymi wrażeniami, analizować w nieskończoność stany ducha i odwoływać się do przemyśleń Poświatowskiej. Efemeryczne skojarzenia zapewniają mu niewyczerpany temat do pisania – ale korespondencja nie staje się przez to nudna ani monotonna. Nasycona wrażeniami i lirycznymi frazami sprawdza się w dzisiejszej lekturze – jako uzupełnienie biografii Poświatowskiej oraz literacka ciekawostka.
Ireneusz Morawski nie chciał zgodzić się na publikowanie tych listów, żeby nie sprawiać przykrości żonie – to ona po śmierci małżonka zdecydowała się na upublicznienie korespondencji, o czym Mariola Pryzwan pisze we wstępie. Czytelnicy otrzymają więc wstęp do niemal intymnej przestrzeni, tajemnicy dwojga ludzi pióra, bliskich sobie – choć przeważnie tylko za sprawą listownych zwierzeń. Czasami szkoda, że to tylko jedna strona –w tomie znalazły się jedynie listy Ireneusza Morawskiego, brakuje zatem „odbicia”, zwrotnej, a przecież między Morawskim a Poświatowską trochę się dzieje. Sporo można odtworzyć dzięki zawartym w książce listom (jak również dzięki przypisom, mimo że nie zawsze potrzebnym, jak w przypadku skrótowych biogramów najbardziej znanych postaci), ale ta zabawa nie byłaby potrzebna, gdyby istniała możliwość prześledzenia całej listowej rozmowy od razu. Halina Poświatowska jest tu nieobecna (pomijając kilka fragmentów z książki czy parę wierszy), istnieje tylko dzięki czujności Ireneusza Morawskiego: wyczuleniu na lęki i potrzeby poetki. Morawski stosunkowo rzadko pisze o sobie – na początku napomyka stale o upijaniu się a także o grupach poetyckich – ale bardziej nastawia się na odbieranie wrażliwości Poświatowskiej. Reaguje tak, jak potrzeba, żeby zapewnić poetkę, że jest ważna, zrozumiana i kochana. Głaszcze ją słowami i obsypuje tekstowymi pocałunkami niemal co list. Może sobie na taką zażyłość pozwolić dzięki emocjonalnej wspólnocie, porozumieniu, które rozwija się w miarę wymiany listów coraz bardziej. To dostrzegą czytelnicy tego tomu. Uczucie łączące Poświatowską i Morawskiego istnieje, jest czyste i platoniczne, piękne w swojej bezinteresowności. Nie ma tu klasycznego podziału ról ze względu na płeć, jest rozmowa poetów, wzajemnie inspirująca. Zapewniająca bliskość, nawet mimo terytorialnego dystansu.
Ireneusz Morawski, gdy pisze, potrafi snuć aforystyczne refleksje na rozmaite filozoficzne i życiowe tematy. Nie czuje się w żaden sposób skrępowany czy zatrzymywany przez poetycki autorytet, co więcej – wie, że jest Poświatowskiej potrzebny i swoją rolę rzetelnie wypełnia. Pozwala na przeżywanie na poziomie lektury, wcale nie musi szukać sposobów na zaimponowanie poetce. Jego listy to miniaturowe liryczne perełki. Rzadko przytrafiają się tu poetyckie przestoje, błędy w ucieczce od rzeczywistości. Morawski pisze regularnie i potrzebuje tego pisania – tak samo jak Halina Poświatowska potrzebuje dostawać jego listy, karmić się zrozumieniem czy czułością. Nieważna jest nawet prawdziwa relacja tych dwojga: liczy się tylko to, że w listach stworzyli sobie swoistą enklawę, schronienie przed brutalnym światem nieprzyjaznym poetom. Zatem chociaż w tomie „Tylko mnie pogłaszcz” nie ma prawie Haliny Poświatowskiej, poetka istnieje dzięki przeglądaniu się w delikatnych listach Ireneusza Morawskiego. Ta publikacja przygotowana została dla romantycznie nastawionych czytelników, spodoba się nie tylko miłośnikom poezji Haliny Poświatowskiej. To literacka ciekawostka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz