Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Podróż serca
„Oczy Kirana” najłatwiej byłoby określić jako studium międzykulturowego uczucia, które nie podlega racjonalnym wyjaśnieniom. Nina Gatti zresztą nie stara się szukać faktów uzasadniających płomienny romans – jej bohaterka nie zastanawia się ani nad przyczynami, ani nad konsekwencjami porywu serca, pozwala sobie za to na całkowitą beztroskę. Powieść jest zatem obrazem czystych emocji, okraszanych czasami scenkami erotycznymi. Zresztą Nina Gatti sięga po motywy częste i modne w literaturze popularnej. Książkowa Nina jest po rozwodzie, musi na nowo ułożyć sobie życie. Zmiany zaczynają się od ucieczki do Nepalu. W wizerunku nowego ukochanego najwięcej jest pożądania (nie ma za to mowy o przyziemnych sprawach) i cieszenia się każdą chwilą, Nina zwierza się z każdego szybszego uderzenia serca i z każdego wymownego spojrzenia – bo problemy z porozumiewaniem się zdarzają się równie rzadko jak momenty opamiętania. Całości obrazu dopełnia seks, na który wcale nie trzeba długo czekać – nie jest bowiem ukoronowaniem znajomości, a pomaga w zdefiniowaniu relacji.
Nina Gatti prawdopodobnie po to, by uniknąć przesłodzenia i wrażenia sielankowości, mnoży przeszkody na racjonalnej drodze do szczęścia. Bohaterów dzieli odległość, spora różnica wieku oraz zestaw doświadczeń. Oddalają ich od siebie różnice kulturowe, stereotypy i bariera językowa, pomysły na życie i kręgi znajomych. Tylko miłość – lub namiętność – pozostaje wspólna. I tylko ona okazuje się katalizatorem akcji. Przezwycięża kolejne przeszkody, więc podczas lektury brakuje nieco bardziej sensownych uzasadnień dla ryzykownych decyzji. Nina Gatti daje się ponieść tematowi, nie dbając o jego prawdopodobieństwo i lekturowe zakorzenienie w psychice postaci. Bohaterka do tego stopnia nie myśli o codzienności, że aż staje się nienaturalna, jakby miała służyć tylko do rozbudzenia tęsknot za wielką i spełnioną miłością. W „Oczach Kirana” za dużo bywa sentymentalnych westchnień, a za mało prawdziwości interpersonalnych kontaktów. W dodatku Gatti buduje romantyczne przesłanki w oparciu o europejskie zwyczaje – ma tylko taki punkt odniesienia i to wszystko, co wiąże się z interpretacją zachowań Nepalczyka, również filtruje przez własne poglądy. Nie bierze pod uwagę zmian kulturowych znaczeń, nie podchodzi z dystansem do tego, co obce, a stara się tłumaczyć to po swojemu. W efekcie pojawia się wrażenie, że cała miłość płynie ze strony jej bohaterki, a nie tego, który rozbudził zmysły.
Ta książka złożona jest z westchnień, spojrzeń i spotkań kochanków, którzy mogą sobie pozwolić na oderwanie od zwyczajnego życia. Ma być uzewnętrznieniem śmiałego marzenia, przygody, jakiej pragnęłyby samotne kobiety w średnim wieku. Zostawia furtkę, możliwość zrezygnowania z dziwnego układu, w razie, gdyby komuś taki stan rzeczy nie przypadł do gustu. Narrację przecinają też kulturowo-podróżnicze migawki z Nepalu – te okazują się dużo bardziej przekonujące niż sam romans, mimo że marketingowe hasło na okładce zapewnia o prawdziwości przeżyć bohaterki. Na razie Nina Gatti spróbowała się odnaleźć w literaturze modnej – ciekawe, co zaproponowałaby w oderwaniu od czytadłowych schematów.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
środa, 31 lipca 2013
wtorek, 30 lipca 2013
Holly Webb: Czarująca Sonia
Znak, Kraków 2013.
Magia i życie
Podoba mi się gra słów w tytule drugiego tomu o przygodach jedenastoletniej Lotki i zaczarowanych zwierząt ze sklepu zoologicznego jej wujka. resztą i cała powieść robi dobre wrażenie, mimo magicznego tematu i stałego motywu relacji dziecko-zwierzęta nie ma w niej naiwnych uproszczeń. Holly Webb coraz lepiej odnajduje się w tym, co przedstawia. A „Czarująca Sonia” odnosi się i do czarodziejskich umiejętności jamniczki, i do jej niezaprzeczalnego uroku. Sonia z manierami francuskiej arystokratki i upodobaniami do mocnej kawy zachowuje się raz jak opiekunka i przewodniczka dziewczynki, raz jak jej maskotka. Rozumie się z Lotką idealnie, bo łączy je magiczna więź. Sympatyczna psina pomaga się Lotce odnaleźć w nowym środowisku – i w szkole.
Lotka uczy się magii, ale ze złośliwymi koleżankami musi poradzić sobie sama. Zwłaszcza że chce zostać u wujka, bo nie może teraz opuszczać swoich podopiecznych. Tyle że ma problemy w szkole. Sara jest ulubienicą nauczycieli i wszystkie wybryki uchodzą jej na sucho. Przez Sarę z Lotką nikt nie chce rozmawiać. Nikt poza pewną dziewczynką, właścicielką dwóch smoków (które wszyscy uważają za jaszczurki). W „Czarującej Soni” Lotka pozna potęgę złych emocji – więc i siłę, jaka w niej drzemie – oraz moc prawdziwej przyjaźni. Poszuka sposobów na rozliczenie się z wrednymi koleżankami, a przez cały czas zajmować się będzie mieszkańcami sklepu zoologicznego. To w końcu zwierzęta pozwalają jej na chwilę zapomnieć o tęsknocie za mamą. Dziewczynka dojrzewa i dowiaduje się całkiem sporo o sobie.
Holly Webb koncentruje się na dwóch płaszczyznach historii. Tu ważna jest magia, ale za możliwością czarowania kryją się też rozmaite niebezpieczeństwa – jak choćby utrata kontroli nad sobą. Czary dają najsłabszym siłę, ale nie chodzi o to, żeby życiowe problemy rozwiązywać przez magię: siła zamienia się w pewność siebie i daje szansę w nierównych potyczkach ze złośliwymi dziećmi. Magia jest też dobrym wytłumaczeniem porozumienia ze zwierzętami: otwiera na ciekawe przygody i niekonwencjonalne znajomości. Drugą warstwą dopracowaną przez Webb są życiowe i jak najbardziej realne problemy. Złośliwa koleżanka, brak mamy, kłótnia z przyjaciółką, nieprzyjemne oskarżenia – to wszystko, z czym uporać się musi Lotka. Holly Webb dobrze pokazuje trudne chwile w nowej szkole, jest pełna pomysłów, które nie odrywają się od rzeczywistości. Lotka sama staje przed poważnymi wyzwaniami i dobrze wie, że musi znaleźć rozwiązania samodzielnie.
Ale gorycz codzienności łagodzi obecność zwierząt oraz humor, którym Holly Webb przesyca narrację. Małe myszki celują w rozśmieszaniu czytelników, wprowadzając lekkie zamieszanie i dowcipne kłótnie. Wśród rezolutnych zwierząt zmartwienia Lotki wydają się mniejsze, zwłaszcza gdy futrzaki próbują się popisywać i urozmaicić swoją codzienność. Tu każde stworzenie obdarzone jest innym charakterem – zwierzęta nie służą tylko jako obiekty do przytulania i głaskania, stają się niemal równorzędnymi partnerami w dyskusjach – a i pomysłodawcami kolejnych zabaw. Holly Webb dba o to, by w tomie nie zabrakło przygód na różnych poziomach magii i normalności. Darzy swoją bohaterkę sympatią, ale nie jest w stosunku do niej nadopiekuńcza. Pozwala jej dorastać na oczach czytelników. Lotka równie silnie angażuje się w sprawy zwierząt, jak i w szkolne perypetie – jej doświadczenia będą budzić ciekawość małych odbiorców, zwłaszcza że seria „Animal Magic” nie przypomina mikropowieści w stylu pop, jest natomiast ciekawą rozrywkową propozycją dla dzieci. Zarówno dowcip autorki, jak i barwna fabuła, przypadną maluchom do gustu, podobnie jak obecność rozmaitych zwierząt. Magia nie jest tu źródłem infantylizmu, a sposobem na podkreślenie niektórych problemów dzieci.
Magia i życie
Podoba mi się gra słów w tytule drugiego tomu o przygodach jedenastoletniej Lotki i zaczarowanych zwierząt ze sklepu zoologicznego jej wujka. resztą i cała powieść robi dobre wrażenie, mimo magicznego tematu i stałego motywu relacji dziecko-zwierzęta nie ma w niej naiwnych uproszczeń. Holly Webb coraz lepiej odnajduje się w tym, co przedstawia. A „Czarująca Sonia” odnosi się i do czarodziejskich umiejętności jamniczki, i do jej niezaprzeczalnego uroku. Sonia z manierami francuskiej arystokratki i upodobaniami do mocnej kawy zachowuje się raz jak opiekunka i przewodniczka dziewczynki, raz jak jej maskotka. Rozumie się z Lotką idealnie, bo łączy je magiczna więź. Sympatyczna psina pomaga się Lotce odnaleźć w nowym środowisku – i w szkole.
Lotka uczy się magii, ale ze złośliwymi koleżankami musi poradzić sobie sama. Zwłaszcza że chce zostać u wujka, bo nie może teraz opuszczać swoich podopiecznych. Tyle że ma problemy w szkole. Sara jest ulubienicą nauczycieli i wszystkie wybryki uchodzą jej na sucho. Przez Sarę z Lotką nikt nie chce rozmawiać. Nikt poza pewną dziewczynką, właścicielką dwóch smoków (które wszyscy uważają za jaszczurki). W „Czarującej Soni” Lotka pozna potęgę złych emocji – więc i siłę, jaka w niej drzemie – oraz moc prawdziwej przyjaźni. Poszuka sposobów na rozliczenie się z wrednymi koleżankami, a przez cały czas zajmować się będzie mieszkańcami sklepu zoologicznego. To w końcu zwierzęta pozwalają jej na chwilę zapomnieć o tęsknocie za mamą. Dziewczynka dojrzewa i dowiaduje się całkiem sporo o sobie.
Holly Webb koncentruje się na dwóch płaszczyznach historii. Tu ważna jest magia, ale za możliwością czarowania kryją się też rozmaite niebezpieczeństwa – jak choćby utrata kontroli nad sobą. Czary dają najsłabszym siłę, ale nie chodzi o to, żeby życiowe problemy rozwiązywać przez magię: siła zamienia się w pewność siebie i daje szansę w nierównych potyczkach ze złośliwymi dziećmi. Magia jest też dobrym wytłumaczeniem porozumienia ze zwierzętami: otwiera na ciekawe przygody i niekonwencjonalne znajomości. Drugą warstwą dopracowaną przez Webb są życiowe i jak najbardziej realne problemy. Złośliwa koleżanka, brak mamy, kłótnia z przyjaciółką, nieprzyjemne oskarżenia – to wszystko, z czym uporać się musi Lotka. Holly Webb dobrze pokazuje trudne chwile w nowej szkole, jest pełna pomysłów, które nie odrywają się od rzeczywistości. Lotka sama staje przed poważnymi wyzwaniami i dobrze wie, że musi znaleźć rozwiązania samodzielnie.
Ale gorycz codzienności łagodzi obecność zwierząt oraz humor, którym Holly Webb przesyca narrację. Małe myszki celują w rozśmieszaniu czytelników, wprowadzając lekkie zamieszanie i dowcipne kłótnie. Wśród rezolutnych zwierząt zmartwienia Lotki wydają się mniejsze, zwłaszcza gdy futrzaki próbują się popisywać i urozmaicić swoją codzienność. Tu każde stworzenie obdarzone jest innym charakterem – zwierzęta nie służą tylko jako obiekty do przytulania i głaskania, stają się niemal równorzędnymi partnerami w dyskusjach – a i pomysłodawcami kolejnych zabaw. Holly Webb dba o to, by w tomie nie zabrakło przygód na różnych poziomach magii i normalności. Darzy swoją bohaterkę sympatią, ale nie jest w stosunku do niej nadopiekuńcza. Pozwala jej dorastać na oczach czytelników. Lotka równie silnie angażuje się w sprawy zwierząt, jak i w szkolne perypetie – jej doświadczenia będą budzić ciekawość małych odbiorców, zwłaszcza że seria „Animal Magic” nie przypomina mikropowieści w stylu pop, jest natomiast ciekawą rozrywkową propozycją dla dzieci. Zarówno dowcip autorki, jak i barwna fabuła, przypadną maluchom do gustu, podobnie jak obecność rozmaitych zwierząt. Magia nie jest tu źródłem infantylizmu, a sposobem na podkreślenie niektórych problemów dzieci.
poniedziałek, 29 lipca 2013
Emma Becker: Pan
Bukowy Las, Wrocław 2013.
Niespełnienie
Emma Becker chce stworzyć powieść erotyczną dla wyrafinowanej rozrywki, nie interesuje jej tania pornografia dla mas ani moda na ten gatunek w dzisiejszej literaturze rozrywkowej. W dodatku woli zerwać z udawaniem, że chodzi o jakąkolwiek fabułę, skoro jej celem jest wyłącznie przedstawianie sekretów alkowy nietypowej pary. Nie zabija oczekiwaniem na spełnienie, nie ukrywa zakończenia, lubi nawiązania do klasyki literatury erotycznej, a poza zabawą próbuje wprowadzić do egzystencji postaci silny niepokój w miejsce psychologicznych rozterek. I to się jej udaje.
Autorka wie doskonale, że swoimi wizjami seksu nie trafi do wszystkich odbiorców – i tak naprawdę wcale jej na tym nie zależy. Jej powieść nie jest literackim przeglądem Kamasutry ani obietnicą łóżkowych rozkoszy, wręcz przeciwnie – do zaspokojenia tu nie dochodzi, a odważne zbliżenia przynoszą jedynie rozczarowanie i pustkę. Seksualny eksperyment daleki jest od ideału i momentami nie podoba się nawet bohaterce, jakby Becker próbowała w ten sposób usprawiedliwić się przed odbiorcami z wykorzystania niektórych scen. Coraz bardziej rozpaczliwie wyglądają kolejne spotkania, autorka odcina się w ten sposób od wiecznego optymizmu literatury rozrywkowej i od konwencji harlequinowych romansideł. Proces destrukcji trwa, a na pożądaniu nie udaje się nic zbudować.
W pewnym momencie Becker, odsłaniając zainteresowanie historią literatury erotycznej, zastanawia się nad wersją wydarzeń według Lolity. I trochę tym tropem podąża, kształtując rzeczywistość swojej bohaterki. Ellie ma dwadzieścia lat i niewielkie życiowe doświadczenia. Zajmuje się pisaniem opowiadań erotycznych i postanawia uwieść dwa razy starszego od siebie mężczyznę, przyjaciela ojca, żonatego cenionego chirurga. Z początku literatura erotyczna jest pretekstem do rozbudzania wyobraźni i niezbyt wyrafinowaną grą – tak, by pierwsze spotkanie musiało wiązać się z wypróbowaniem śmiałych fantazji. Od tej pory nie ma już czasu na budowanie codzienności bohaterów, liczą się za to wyłącznie ich intymne spotkania. A na pierwszych stronach „Pana” bohaterka zdradza finał, którego sama zresztą nie rozumie.
Emma Becker dzięki zgrabnemu pomysłowi wybrnęła z pułapek opisywania scen seksu. To, co mogłoby być odczytywane jako nieudolność narracyjna lub brak odpowiednich – obok medycznych i wulgarnych – określeń przekuwa w efekt fascynacji bohaterki konkretnymi słowami. Ellie sprawdza na sobie pomysły z literatury erotycznej. Przez ciągłe odwołania do tradycji literackiej okazuje się chroniona jako bohaterka i narratorka. Ucieka od możliwych zarzutów, chroni się przed podejrzeniami o tanią sensację czy wyuzdanie. Literatura staje się pretekstem do eksperymentów, poszukiwań i odkryć, stale towarzyszy doświadczeniom bohaterów, a nawet je warunkuje. W kształcie tej niby-fabuły nie ma już miejsca na udawanie prawdy, Becker nikogo nie będzie szokować, bo tu nawet zdjęcie autorki jest rodzajem gry z konwencją i oczekiwaniami odbiorców. Podobnie jak tytuł – „Pan” – ma tu wiele znaczeń, ale ostatecznie wszystko sprowadza się do symboliki słów, do ustalonych odgórnie reguł, od których nie ma ucieczki. Becker proponuje alternatywę wobec modnych dzisiaj publikacji erotycznych, nie chce dostarczać przyjemności, a refleksji – prowokuje do myślenia, a własnych bohaterów traktuje w sposób daleki od przyjętego w literaturze rozrywkowej dla mas. „Pan” nie jest prostym czytadłem o seksie, czego można by się obawiać. To przykład, jak literatura erotyczna może stać się jednocześnie dziełem i tworzywem – a również i dowód na twórczy potencjał drzemiący w popularnym dziś temacie.
Niespełnienie
Emma Becker chce stworzyć powieść erotyczną dla wyrafinowanej rozrywki, nie interesuje jej tania pornografia dla mas ani moda na ten gatunek w dzisiejszej literaturze rozrywkowej. W dodatku woli zerwać z udawaniem, że chodzi o jakąkolwiek fabułę, skoro jej celem jest wyłącznie przedstawianie sekretów alkowy nietypowej pary. Nie zabija oczekiwaniem na spełnienie, nie ukrywa zakończenia, lubi nawiązania do klasyki literatury erotycznej, a poza zabawą próbuje wprowadzić do egzystencji postaci silny niepokój w miejsce psychologicznych rozterek. I to się jej udaje.
Autorka wie doskonale, że swoimi wizjami seksu nie trafi do wszystkich odbiorców – i tak naprawdę wcale jej na tym nie zależy. Jej powieść nie jest literackim przeglądem Kamasutry ani obietnicą łóżkowych rozkoszy, wręcz przeciwnie – do zaspokojenia tu nie dochodzi, a odważne zbliżenia przynoszą jedynie rozczarowanie i pustkę. Seksualny eksperyment daleki jest od ideału i momentami nie podoba się nawet bohaterce, jakby Becker próbowała w ten sposób usprawiedliwić się przed odbiorcami z wykorzystania niektórych scen. Coraz bardziej rozpaczliwie wyglądają kolejne spotkania, autorka odcina się w ten sposób od wiecznego optymizmu literatury rozrywkowej i od konwencji harlequinowych romansideł. Proces destrukcji trwa, a na pożądaniu nie udaje się nic zbudować.
W pewnym momencie Becker, odsłaniając zainteresowanie historią literatury erotycznej, zastanawia się nad wersją wydarzeń według Lolity. I trochę tym tropem podąża, kształtując rzeczywistość swojej bohaterki. Ellie ma dwadzieścia lat i niewielkie życiowe doświadczenia. Zajmuje się pisaniem opowiadań erotycznych i postanawia uwieść dwa razy starszego od siebie mężczyznę, przyjaciela ojca, żonatego cenionego chirurga. Z początku literatura erotyczna jest pretekstem do rozbudzania wyobraźni i niezbyt wyrafinowaną grą – tak, by pierwsze spotkanie musiało wiązać się z wypróbowaniem śmiałych fantazji. Od tej pory nie ma już czasu na budowanie codzienności bohaterów, liczą się za to wyłącznie ich intymne spotkania. A na pierwszych stronach „Pana” bohaterka zdradza finał, którego sama zresztą nie rozumie.
Emma Becker dzięki zgrabnemu pomysłowi wybrnęła z pułapek opisywania scen seksu. To, co mogłoby być odczytywane jako nieudolność narracyjna lub brak odpowiednich – obok medycznych i wulgarnych – określeń przekuwa w efekt fascynacji bohaterki konkretnymi słowami. Ellie sprawdza na sobie pomysły z literatury erotycznej. Przez ciągłe odwołania do tradycji literackiej okazuje się chroniona jako bohaterka i narratorka. Ucieka od możliwych zarzutów, chroni się przed podejrzeniami o tanią sensację czy wyuzdanie. Literatura staje się pretekstem do eksperymentów, poszukiwań i odkryć, stale towarzyszy doświadczeniom bohaterów, a nawet je warunkuje. W kształcie tej niby-fabuły nie ma już miejsca na udawanie prawdy, Becker nikogo nie będzie szokować, bo tu nawet zdjęcie autorki jest rodzajem gry z konwencją i oczekiwaniami odbiorców. Podobnie jak tytuł – „Pan” – ma tu wiele znaczeń, ale ostatecznie wszystko sprowadza się do symboliki słów, do ustalonych odgórnie reguł, od których nie ma ucieczki. Becker proponuje alternatywę wobec modnych dzisiaj publikacji erotycznych, nie chce dostarczać przyjemności, a refleksji – prowokuje do myślenia, a własnych bohaterów traktuje w sposób daleki od przyjętego w literaturze rozrywkowej dla mas. „Pan” nie jest prostym czytadłem o seksie, czego można by się obawiać. To przykład, jak literatura erotyczna może stać się jednocześnie dziełem i tworzywem – a również i dowód na twórczy potencjał drzemiący w popularnym dziś temacie.
Divadlo PIKI (Pezinok, Słowacja): Pies Przytulak
tekst: Daniel Pennac
scenariusz: Katka Aulitisová
reżyseria: Katka Aulitisová i L’ubo Piktor
na scenie: Katka Aulitisová i L’ubo Piktor
Tułaczka Przytulaka
Magia teatru? Działa między innymi wtedy, gdy zapomina się o aktorach na scenie, a zamiast nich widzi się tłum różnorodnych postaci. Magia teatru to możliwość przejścia od wielkiego rozbawienia do silnego wzruszenia w krótkiej chwili. Magia teatru sprawia, że po udanym przedstawieniu trudno od razu wrócić do rzeczywistości.
Słowacki teatr PIKI oferuje dzieciom (i dorosłym, którzy przyprowadzają swoje pociechy na przedstawienia) rozrywkę w najlepszym gatunku. Tym razem Katarína Aulitisová i L’ubomír Piktor zdecydowali się na klasyczną w duchu historię, ożywianą zarówno ogromem skrajnych emocji, jak i precyzją w określaniu miejsc akcji. Połączyli w jedno opowieść o niezwykłej przyjaźni, psiej wierności i oddaniu z zestawem satyrycznych i lekkich obrazków. „Pies Przytulak” zwraca uwagę na los zwierząt niechcianych i pokazuje, jak wspaniałymi towarzyszami mogą się stać przygarnięte pokraczne czworonogi. Bajka jest jednak pozbawiona tanich morałów: z inteligentnej narracji odbiorcy sami odczytają prawdę.
Pies Przytulak jest już bardzo stary i nie ma siły biegać za bańkami mydlanymi. Jest też wreszcie szczęśliwy u boku swojej pani – może zatem zagłębić się w retrospektywną opowieść o własnym losie. Jako brzydki szczeniak miał zostać utopiony (bo i tak nikt by go nie kupił), z włóczęgi po wysypiskach trafił w ręce hycla, w schronisku miał być wkrótce uśpiony. I nawet kiedy został przygarnięty przez pewną rodzinę na żądanie kilkuletniej dziewczynki, Pigwy, nie mógł zaznać upragnionego szczęścia. Skazany na długą tułaczkę ulicami Paryża, poznawał trudne często prawdy o świecie i losie nie tylko bezdomnych psów.
Sama fabuła wydaje się bardzo klasyczna: to opowieść drogi, podczas której bohater dojrzewa, a i przeżywa wiele przygód – wesołych lub smutnych. Realizacja, pomysły reżyserskie i scenograficzne sprawiają natomiast, że tekst Daniela Pennaca ożywa i zamienia scenę w ruchliwe ulice Paryża. Można tylko podziwiać aktorów za energię i tempo spektaklu: w tej bajce rytm nie zwalnia się ani na moment, a Katarína Aulitisová i L’ubomír Piktor sprawiają wrażenie, jakby świetnie się bawili. Mistrzowsko operują skrótem, precyzyjnie nakreślają kolejne sytuacje. Mało tego: w granym po polsku przedstawieniu wykorzystują lingwistyczne gry i swobodnie posługują się frazeologizmami: tej językowej swobody mogłoby się od nich uczyć wielu naszych aktorów i twórców spektakli…
Jednym z zabiegów pomysłowo przeniesionych do teatralnej bajki jest kadrowanie. Scenografia czasem zamienia się w okienko pozwalające obserwować otoczenie z perspektywy psa: raz jest klatką w schronisku, raz wagonem metra, raz przestrzenią pod stołem. Kadrowanie pozwala bez problemu skupić uwagę odbiorców na nietypowej perspektywie – a aktorom daje szansę na błyskawiczne i celne zarysowanie kontekstu opowieści. To, co jest stołem, za moment może zamienić się w samochód, sadzawkę lub… plan miasta z przesuwającymi się sylwetkami bohaterów.
Równie olśniewające jak scenografia są tu lalki. Psy to pacynki i marionetki, zdarzają się też bardzo oryginalne czworonogi – jak ten zrobiony z mopa (chwilę później L’ubo zamiata nim podłogę) czy ten, którego tułów stanowi ręka. Zachwyt budzi fakt, że Pies Przytulak (bez względu na lalkową wersję) idealnie naśladuje gesty czy reakcje prawdziwych zwierząt. A do tego macha ogonkiem. Pigwa w dziecięcej wersji długo widziana jest jako nóżki w trampkach i rajstopach w grochy – kiedy zerka do psa, wystawia głowę spomiędzy kolan. Niespodzianki czają się na każdym kroku, tu nawet jazda metrem w nie obfituje.
Na deser – gra aktorska. Katka i L’ubo we dwoje tworzą cały szereg postaci o różnych charakterach. Są jednocześnie małżeństwem, dzieckiem i psem, by stać się mieszkańcami schroniska, właścicielem sklepu i dziennikarzami, tłumem pasażerów w metrze… Potrafią opowiadać historię równocześnie w kilku planach, animować lalki i dodatkowo grać swoje „ludzkie” role. Błyskawicznie chwytają potrzebne im rekwizyty, by w tej samej sekundzie przeobrazić się w kolejnego bohatera. Przekonują wszystkich do swoich wcieleń, a przy okazji portretują niektórych z przymrużeniem oka. Stereotypami posługują się z finezją. Wykorzystują trafnie detale (co ma związek z kadrowaniem) – postać zmieni się przez perukę, gest czy zmianę obuwia (dzięki czemu Katka może być Pigwą, jej matką czy różnymi pasażerkami z metra, nie budząc zastrzeżeń bardzo spostrzegawczych dzieci). Niewiarygodne, jak same nogi do kolan mogą oddać charakter postaci… Aktorzy znakomicie naśladują różne głosy, co sprawia, że dzieci pozostają sam na sam z wieloma bohaterami przywoływanymi przez jedną osobę. A co najważniejsze – artyści z PIKI są na scenie profesjonalistami, całkowicie pochłoniętymi budowaniem własnego świata. Całym sercem angażują się w historię i cieszą się każdą sekundą gry. To musi procentować uwielbieniem ze strony publiczności, zwłaszcza tej świadomej faktu, że PIKI to najwyższa teatralna jakość.
Przeniesienie psiej historii na ludzki grunt wiązać się musi z humorem. To, co dla Przytulaka naturalne i zrozumiałe – na przykład oznaczanie znalezionego na widowni sympatycznego dziecka – z perspektywy człowieka wygląda zupełnie inaczej. PIKI dostarcza mnóstwa powodów do śmiechu. Bywa to dowcip rubaszny (kiedy pies i jego pan ze względu na identyczne potrzeby fizjologiczne muszą na moment przerwać podróż), bywa – związany z zaskoczeniem (kichnięcie w metrze). Ale w „Psie Przytulaku” znalazło się i miejsce na dowcip podbarwiony lekką goryczą: dorosła Pigwa, chcąc sprawić przyjemność staremu pupilowi, pyta go najpierw „Na które oko widzisz?”, żeby z odpowiedniej strony puszczać mu jego ulubione bańki mydlane. I ten żart najpiękniej pokazuje wzruszającą siłę opowieści. Powodów do wzruszeń (a nawet lęku) też tu nie zabraknie. Na oczach małych widzów rodzi się niezwykła więź – niełatwa, wywołująca czasem żal i rozczarowania bohaterów, ale tym cenniejsza. PIKI stroni od banału i uproszczeń, nie chce infantylizować. PIKI nie wybiera powtarzalnych i ogranych do znudzenia schematów. Dzieciom proponuje o wiele więcej niż niejeden „dorosły” teatr swoim widzom. Oglądanie „Psa Przytulaka” to ogromna przyjemność połączona z niesłabnącym podziwem.
Jak zwykle, nie zabrakło tu płaszczyzny żartu dla dorosłych odbiorców, bo aktorom zależy na tym, by rodzice nie nudzili się podczas bajki. I tak dialog dziennikarki z operatorem czy zwierzenia starej zmęczonej suki to motywy, których drugie dno odczytają tylko dorośli. W ten sposób szybko włączą się w opowieść i będą usatysfakcjonowani spektaklem tak samo jak dzieci.
Potrzeba po „Psie Przytulaku” dłuższej chwili na ochłonięcie i przepracowanie olbrzymiej dawki teatralnych oraz uczuciowych wrażeń. Fantastyczne proporcje między śmiechem i żalem, dynamika historii i dwoje aktorów, którzy potrafią wyczarować każdy świat – „Pies Przytulak” to bez wątpienia dowód na istnienie magii teatru.
scenariusz: Katka Aulitisová
reżyseria: Katka Aulitisová i L’ubo Piktor
na scenie: Katka Aulitisová i L’ubo Piktor
Tułaczka Przytulaka
Magia teatru? Działa między innymi wtedy, gdy zapomina się o aktorach na scenie, a zamiast nich widzi się tłum różnorodnych postaci. Magia teatru to możliwość przejścia od wielkiego rozbawienia do silnego wzruszenia w krótkiej chwili. Magia teatru sprawia, że po udanym przedstawieniu trudno od razu wrócić do rzeczywistości.
Słowacki teatr PIKI oferuje dzieciom (i dorosłym, którzy przyprowadzają swoje pociechy na przedstawienia) rozrywkę w najlepszym gatunku. Tym razem Katarína Aulitisová i L’ubomír Piktor zdecydowali się na klasyczną w duchu historię, ożywianą zarówno ogromem skrajnych emocji, jak i precyzją w określaniu miejsc akcji. Połączyli w jedno opowieść o niezwykłej przyjaźni, psiej wierności i oddaniu z zestawem satyrycznych i lekkich obrazków. „Pies Przytulak” zwraca uwagę na los zwierząt niechcianych i pokazuje, jak wspaniałymi towarzyszami mogą się stać przygarnięte pokraczne czworonogi. Bajka jest jednak pozbawiona tanich morałów: z inteligentnej narracji odbiorcy sami odczytają prawdę.
Pies Przytulak jest już bardzo stary i nie ma siły biegać za bańkami mydlanymi. Jest też wreszcie szczęśliwy u boku swojej pani – może zatem zagłębić się w retrospektywną opowieść o własnym losie. Jako brzydki szczeniak miał zostać utopiony (bo i tak nikt by go nie kupił), z włóczęgi po wysypiskach trafił w ręce hycla, w schronisku miał być wkrótce uśpiony. I nawet kiedy został przygarnięty przez pewną rodzinę na żądanie kilkuletniej dziewczynki, Pigwy, nie mógł zaznać upragnionego szczęścia. Skazany na długą tułaczkę ulicami Paryża, poznawał trudne często prawdy o świecie i losie nie tylko bezdomnych psów.
Sama fabuła wydaje się bardzo klasyczna: to opowieść drogi, podczas której bohater dojrzewa, a i przeżywa wiele przygód – wesołych lub smutnych. Realizacja, pomysły reżyserskie i scenograficzne sprawiają natomiast, że tekst Daniela Pennaca ożywa i zamienia scenę w ruchliwe ulice Paryża. Można tylko podziwiać aktorów za energię i tempo spektaklu: w tej bajce rytm nie zwalnia się ani na moment, a Katarína Aulitisová i L’ubomír Piktor sprawiają wrażenie, jakby świetnie się bawili. Mistrzowsko operują skrótem, precyzyjnie nakreślają kolejne sytuacje. Mało tego: w granym po polsku przedstawieniu wykorzystują lingwistyczne gry i swobodnie posługują się frazeologizmami: tej językowej swobody mogłoby się od nich uczyć wielu naszych aktorów i twórców spektakli…
Jednym z zabiegów pomysłowo przeniesionych do teatralnej bajki jest kadrowanie. Scenografia czasem zamienia się w okienko pozwalające obserwować otoczenie z perspektywy psa: raz jest klatką w schronisku, raz wagonem metra, raz przestrzenią pod stołem. Kadrowanie pozwala bez problemu skupić uwagę odbiorców na nietypowej perspektywie – a aktorom daje szansę na błyskawiczne i celne zarysowanie kontekstu opowieści. To, co jest stołem, za moment może zamienić się w samochód, sadzawkę lub… plan miasta z przesuwającymi się sylwetkami bohaterów.
Równie olśniewające jak scenografia są tu lalki. Psy to pacynki i marionetki, zdarzają się też bardzo oryginalne czworonogi – jak ten zrobiony z mopa (chwilę później L’ubo zamiata nim podłogę) czy ten, którego tułów stanowi ręka. Zachwyt budzi fakt, że Pies Przytulak (bez względu na lalkową wersję) idealnie naśladuje gesty czy reakcje prawdziwych zwierząt. A do tego macha ogonkiem. Pigwa w dziecięcej wersji długo widziana jest jako nóżki w trampkach i rajstopach w grochy – kiedy zerka do psa, wystawia głowę spomiędzy kolan. Niespodzianki czają się na każdym kroku, tu nawet jazda metrem w nie obfituje.
Na deser – gra aktorska. Katka i L’ubo we dwoje tworzą cały szereg postaci o różnych charakterach. Są jednocześnie małżeństwem, dzieckiem i psem, by stać się mieszkańcami schroniska, właścicielem sklepu i dziennikarzami, tłumem pasażerów w metrze… Potrafią opowiadać historię równocześnie w kilku planach, animować lalki i dodatkowo grać swoje „ludzkie” role. Błyskawicznie chwytają potrzebne im rekwizyty, by w tej samej sekundzie przeobrazić się w kolejnego bohatera. Przekonują wszystkich do swoich wcieleń, a przy okazji portretują niektórych z przymrużeniem oka. Stereotypami posługują się z finezją. Wykorzystują trafnie detale (co ma związek z kadrowaniem) – postać zmieni się przez perukę, gest czy zmianę obuwia (dzięki czemu Katka może być Pigwą, jej matką czy różnymi pasażerkami z metra, nie budząc zastrzeżeń bardzo spostrzegawczych dzieci). Niewiarygodne, jak same nogi do kolan mogą oddać charakter postaci… Aktorzy znakomicie naśladują różne głosy, co sprawia, że dzieci pozostają sam na sam z wieloma bohaterami przywoływanymi przez jedną osobę. A co najważniejsze – artyści z PIKI są na scenie profesjonalistami, całkowicie pochłoniętymi budowaniem własnego świata. Całym sercem angażują się w historię i cieszą się każdą sekundą gry. To musi procentować uwielbieniem ze strony publiczności, zwłaszcza tej świadomej faktu, że PIKI to najwyższa teatralna jakość.
Przeniesienie psiej historii na ludzki grunt wiązać się musi z humorem. To, co dla Przytulaka naturalne i zrozumiałe – na przykład oznaczanie znalezionego na widowni sympatycznego dziecka – z perspektywy człowieka wygląda zupełnie inaczej. PIKI dostarcza mnóstwa powodów do śmiechu. Bywa to dowcip rubaszny (kiedy pies i jego pan ze względu na identyczne potrzeby fizjologiczne muszą na moment przerwać podróż), bywa – związany z zaskoczeniem (kichnięcie w metrze). Ale w „Psie Przytulaku” znalazło się i miejsce na dowcip podbarwiony lekką goryczą: dorosła Pigwa, chcąc sprawić przyjemność staremu pupilowi, pyta go najpierw „Na które oko widzisz?”, żeby z odpowiedniej strony puszczać mu jego ulubione bańki mydlane. I ten żart najpiękniej pokazuje wzruszającą siłę opowieści. Powodów do wzruszeń (a nawet lęku) też tu nie zabraknie. Na oczach małych widzów rodzi się niezwykła więź – niełatwa, wywołująca czasem żal i rozczarowania bohaterów, ale tym cenniejsza. PIKI stroni od banału i uproszczeń, nie chce infantylizować. PIKI nie wybiera powtarzalnych i ogranych do znudzenia schematów. Dzieciom proponuje o wiele więcej niż niejeden „dorosły” teatr swoim widzom. Oglądanie „Psa Przytulaka” to ogromna przyjemność połączona z niesłabnącym podziwem.
Jak zwykle, nie zabrakło tu płaszczyzny żartu dla dorosłych odbiorców, bo aktorom zależy na tym, by rodzice nie nudzili się podczas bajki. I tak dialog dziennikarki z operatorem czy zwierzenia starej zmęczonej suki to motywy, których drugie dno odczytają tylko dorośli. W ten sposób szybko włączą się w opowieść i będą usatysfakcjonowani spektaklem tak samo jak dzieci.
Potrzeba po „Psie Przytulaku” dłuższej chwili na ochłonięcie i przepracowanie olbrzymiej dawki teatralnych oraz uczuciowych wrażeń. Fantastyczne proporcje między śmiechem i żalem, dynamika historii i dwoje aktorów, którzy potrafią wyczarować każdy świat – „Pies Przytulak” to bez wątpienia dowód na istnienie magii teatru.
niedziela, 28 lipca 2013
Nora Ephron: Zgaga
Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Wyznania z żartem
„Zgaga” to powieść, w której humor rodzi się z przełamywania społecznego tabu oraz z energiczności bohaterki, która mimo przeciwności losu potrafi i lubi żartować z siebie. Dowcip zamiast użalania się czy wzruszeń, wyprzedzanie ataku, zanim ten miałby nastąpić. Autoironia i wytrącanie innym broni z ręki – tak zachowuje się Rachel. Rachel jest Żydówką (co dość często podkreśla, jakby próbowała innych wprawić w zakłopotanie) i wykorzystuje ten fakt do budowania swojego wizerunku kobiety rubasznej, twardej (niemal gruboskórnej) i zawsze dzielnej. W siódmym miesiącu ciąży dowiaduje się, że jej drugi mąż ma romans. Nie pociesza jej wprawdzie szkalowanie rywalki – w końcu nowy związek miał być sielanką bez zastrzeżeń – ukojenie Rachel znajduje w kuchni. Od czasu do czasu, niby mimochodem, rzuca przepis na potrawę, która kojarzy jej się pod wpływem chwili. To stały punkt odniesienia – pozwala zachować spokój i opanować nerwy. Poza tym Rachel słynie z ciętego języka i tendencji do drwin. W krótkiej powieści przybliża czytelniczkom swoją egzystencję.
„Zgaga” toczy się bardzo szybko i jest rodzajem prześmiewczego odwrócenia obyczajowych romansideł. Zaczyna się w punkcie „i żyli długo i szczęśliwie”, czyli w miejscu, w którym zwykle opowieści się kończą. Ale Nora Ephron wie, że szczęśliwie przeważnie nie bywa – i to stara się wpoić swojej bohaterce. Rachel jest żywiołowa i skłonna do przesady, pełna krytycyzmu, zwłaszcza wobec siebie. Śmieje się, żeby nie płakać i nie popełniać typowych błędów zakochanych kobiet. Żart i ironia to najlepsze lekarstwa na jej stan, a także na całą sytuację, w jakiej się znalazła. Bohaterka nie ma innego wyjścia, jeśli nie chce pogrążać się w rozpaczy. A przeżyta właśnie trauma sprawia, że cały dowcip podbarwia się „życiową” goryczą.
„Zgaga” to także powieść intensywna. Rachel nie ma czasu na nostalgiczne rozważania: kiedy przywołuje przeszłość, to z reguły po to, by przeanalizować błędy i wyciągać z nich wnioski na przyszłość. Nie ma za to tendencji do litowania się nad kimkolwiek. W ten sposób historia o rozpadzie związku idealnego nie będzie odbiorczyń przygnębiać, a da im za to powód do radości. „Zgaga” sprawdza się jako poprawiacz nastroju, antydepresant – paradoksalnie pozwala na to sytuacja, która większość odbiorczyń wprawiłaby w minorowy nastrój.
Daje się w tej powieści bez wysiłku znaleźć ślady humoru ze szmoncesów. To śmiech na przekór wszystkiemu, wręcz wyzywający. Wszystkie portrety w „Zgadze” zamieniają się natychmiast w karykatury, Nora Ephron bezlitośnie punktuje wady kolejnych postaci i pozwala odbiorcom je wyśmiewać. To rodzaj śmiechu oczyszczającego, ale też funkcjonującego na dwóch płaszczyznach. Pierwsza przynosi tylko rozrywkę, bezrefleksyjny rechot nad przygodami i komentarzami Rachel. Druga płaszczyzna dotyka głębokich – czasem nawet nieuświadamianych – ludzkich lęków, zmusza do autoanaliz. Oczywiście trajkoczący i wesoły rytm narracji uwypukla tę pierwszą warstwę, ale większość czytelników bez trudu dostrzeże w książce drugie dno. Wtedy miła powieść rozrywkowa okaże się też interesująca od strony psychologicznej. Obecność żartu trudnego rodzaju wpływa też na tempo i kształt książki – w „Zgadze” nie ma czasu na budowanie melancholijnego nastroju. Dlatego ta powieść wydaje się tak bardzo intrygująca, ale też tak bardzo różna od zwykłych obyczajówek – mimo że w warstwie fabularnej nie dzieje się tu nic nowego.
Wyznania z żartem
„Zgaga” to powieść, w której humor rodzi się z przełamywania społecznego tabu oraz z energiczności bohaterki, która mimo przeciwności losu potrafi i lubi żartować z siebie. Dowcip zamiast użalania się czy wzruszeń, wyprzedzanie ataku, zanim ten miałby nastąpić. Autoironia i wytrącanie innym broni z ręki – tak zachowuje się Rachel. Rachel jest Żydówką (co dość często podkreśla, jakby próbowała innych wprawić w zakłopotanie) i wykorzystuje ten fakt do budowania swojego wizerunku kobiety rubasznej, twardej (niemal gruboskórnej) i zawsze dzielnej. W siódmym miesiącu ciąży dowiaduje się, że jej drugi mąż ma romans. Nie pociesza jej wprawdzie szkalowanie rywalki – w końcu nowy związek miał być sielanką bez zastrzeżeń – ukojenie Rachel znajduje w kuchni. Od czasu do czasu, niby mimochodem, rzuca przepis na potrawę, która kojarzy jej się pod wpływem chwili. To stały punkt odniesienia – pozwala zachować spokój i opanować nerwy. Poza tym Rachel słynie z ciętego języka i tendencji do drwin. W krótkiej powieści przybliża czytelniczkom swoją egzystencję.
„Zgaga” toczy się bardzo szybko i jest rodzajem prześmiewczego odwrócenia obyczajowych romansideł. Zaczyna się w punkcie „i żyli długo i szczęśliwie”, czyli w miejscu, w którym zwykle opowieści się kończą. Ale Nora Ephron wie, że szczęśliwie przeważnie nie bywa – i to stara się wpoić swojej bohaterce. Rachel jest żywiołowa i skłonna do przesady, pełna krytycyzmu, zwłaszcza wobec siebie. Śmieje się, żeby nie płakać i nie popełniać typowych błędów zakochanych kobiet. Żart i ironia to najlepsze lekarstwa na jej stan, a także na całą sytuację, w jakiej się znalazła. Bohaterka nie ma innego wyjścia, jeśli nie chce pogrążać się w rozpaczy. A przeżyta właśnie trauma sprawia, że cały dowcip podbarwia się „życiową” goryczą.
„Zgaga” to także powieść intensywna. Rachel nie ma czasu na nostalgiczne rozważania: kiedy przywołuje przeszłość, to z reguły po to, by przeanalizować błędy i wyciągać z nich wnioski na przyszłość. Nie ma za to tendencji do litowania się nad kimkolwiek. W ten sposób historia o rozpadzie związku idealnego nie będzie odbiorczyń przygnębiać, a da im za to powód do radości. „Zgaga” sprawdza się jako poprawiacz nastroju, antydepresant – paradoksalnie pozwala na to sytuacja, która większość odbiorczyń wprawiłaby w minorowy nastrój.
Daje się w tej powieści bez wysiłku znaleźć ślady humoru ze szmoncesów. To śmiech na przekór wszystkiemu, wręcz wyzywający. Wszystkie portrety w „Zgadze” zamieniają się natychmiast w karykatury, Nora Ephron bezlitośnie punktuje wady kolejnych postaci i pozwala odbiorcom je wyśmiewać. To rodzaj śmiechu oczyszczającego, ale też funkcjonującego na dwóch płaszczyznach. Pierwsza przynosi tylko rozrywkę, bezrefleksyjny rechot nad przygodami i komentarzami Rachel. Druga płaszczyzna dotyka głębokich – czasem nawet nieuświadamianych – ludzkich lęków, zmusza do autoanaliz. Oczywiście trajkoczący i wesoły rytm narracji uwypukla tę pierwszą warstwę, ale większość czytelników bez trudu dostrzeże w książce drugie dno. Wtedy miła powieść rozrywkowa okaże się też interesująca od strony psychologicznej. Obecność żartu trudnego rodzaju wpływa też na tempo i kształt książki – w „Zgadze” nie ma czasu na budowanie melancholijnego nastroju. Dlatego ta powieść wydaje się tak bardzo intrygująca, ale też tak bardzo różna od zwykłych obyczajówek – mimo że w warstwie fabularnej nie dzieje się tu nic nowego.
sobota, 27 lipca 2013
Agnieszka Gaj: Przewodnik po Krakowie - Nowej Hucie
WAM, Kraków 2013.
Szlak nieznany
Kiedy pisze się o Krakowie, Nowa Huta traktowana jest po macoszemu: przegrywa z zabytkami, klimatem i legendą centrum miasta, funkcjonuje w świadomości turystów, ale nie budzi zbyt dużego zainteresowania. Sytuację zmienia nieco moda na klimaty PRL – chociaż sama świadomość przeszłości Nowej Huty nie wystarcza do zbudowania turystycznej potęgi. Jeśli jednak znajdą się chętni do zwiedzania tej części Krakowa, mogą teraz sięgnąć po przewodnik Agnieszki Gaj.
Autorka wymyśla kilka tras, które proponuje odbiorcom. Podział tematyczny stanowi też propozycję uporządkowania wartych zobaczenia miejsc. Znajdziemy tu zatem trasę historyczną, architektoniczną, „zapomnianą”, religijną, ekologiczno-sportową, trasy rowerowe i artystyczno-towarzyskie. Agnieszka Gaj dąży do zgromadzenia jak największej liczby danych, ciekawostek i miejsc do odwiedzenia – i nawet jeśli część z nich na pierwszy rzut oka nie zaintryguje, książka pozwoli dogłębnie poznać dzielnicę i pomoże uniknąć wydeptywanych turystycznych szlaków. Dla mieszkańców Nowej Huty stanie się powodem do dumy – a może i szansą na ciekawe wycieczki dla znajomych. Gaj zagłębia się w historię budynków (mniej interesują ją ludzie, choć nie jest to regułą), przedstawia elementy architektury warte dostrzeżenia. W części zapomnianej pojawiają się między innymi forty, pałace i dworki. Autorka towarzyszy czytelnikom w podróży, zarówno tej przez ulice Nowej Huty, jak i tej przez wieki. Mówi do swoich odbiorców tak, by ci mieli wrażenie, że słuchają przewodnika i mogą zamienić się w turystów.
Jednak Agnieszka Gaj wybiera formę, która części odbiorców wydać się może raczej infantylna. Lubi markowane wywiady i w ten sposób uzasadnia podawanie części informacji. Wywiady służą wprowadzaniu znalezionych w literaturze cytatów oraz wiadomości. Do wywiadów tych zaprasza się przypadkowych przechodniów i kronikarzy sprzed wieków. Zresztą już od pierwszych akapitów widać, że Agnieszka Gaj zestawieniami pytań i odpowiedzi chce ułatwiać lekturę, wierząc, że to najlepsza technika przyciągania uwagi. Tworzenie sztucznych wywiadów to następny krok w kierunku urozmaicania narracji przewodników. Tyle że za zabawą formą nie może pójść modyfikowanie stylu. Autorka wypowiedzi przytacza bez prób nadania im potocznej lekkości, przez co udawane rozmowy brzmią raczej nieprawdziwie. Nie o wirtuozerię w dyskusjach wprawdzie tu chodzi, a o fakty i dane – a tych nie zabraknie – a jednak rzuca się w oczy brak stylistycznego wyczucia autorki i spora doza naiwności („panie Janie Długoszu”). Treść przewodnika jest ważna i cenna, ale sposób przeprowadzania przez niektóre trasy mógłby być o niebo lepszy, gdyby Gaj nie próbowała bawić się w literata.
Poza tekstem przewodnika znajdują się w tomie informacje przydatne dla turystów – mapki i plany miasta, wiadomości dotyczące komunikacji miejskiej i adresy. Wartość artystyczną nadają fragmenty literackie czy zdjęcia (nie zawsze wyłącznie dokumentacyjne), natomiast dla żądnych rozrywki pojawi się tutaj garść anegdot i ciekawostek imitujących te podczas zwykłych wycieczek z przewodnikiem. Książka jest kolejną publikacją przybliżającą Kraków zainteresowanym turystom i tym, którzy lubią zwiedzanie miast z dala od popularnych szlaków. Nowa Huta oglądana z różnych perspektyw może dzięki temu tytułowi stać się atrakcją turystyczną – a przynajmniej miejscem niekojarzonym wyłącznie z szarością i przemysłem.
Szlak nieznany
Kiedy pisze się o Krakowie, Nowa Huta traktowana jest po macoszemu: przegrywa z zabytkami, klimatem i legendą centrum miasta, funkcjonuje w świadomości turystów, ale nie budzi zbyt dużego zainteresowania. Sytuację zmienia nieco moda na klimaty PRL – chociaż sama świadomość przeszłości Nowej Huty nie wystarcza do zbudowania turystycznej potęgi. Jeśli jednak znajdą się chętni do zwiedzania tej części Krakowa, mogą teraz sięgnąć po przewodnik Agnieszki Gaj.
Autorka wymyśla kilka tras, które proponuje odbiorcom. Podział tematyczny stanowi też propozycję uporządkowania wartych zobaczenia miejsc. Znajdziemy tu zatem trasę historyczną, architektoniczną, „zapomnianą”, religijną, ekologiczno-sportową, trasy rowerowe i artystyczno-towarzyskie. Agnieszka Gaj dąży do zgromadzenia jak największej liczby danych, ciekawostek i miejsc do odwiedzenia – i nawet jeśli część z nich na pierwszy rzut oka nie zaintryguje, książka pozwoli dogłębnie poznać dzielnicę i pomoże uniknąć wydeptywanych turystycznych szlaków. Dla mieszkańców Nowej Huty stanie się powodem do dumy – a może i szansą na ciekawe wycieczki dla znajomych. Gaj zagłębia się w historię budynków (mniej interesują ją ludzie, choć nie jest to regułą), przedstawia elementy architektury warte dostrzeżenia. W części zapomnianej pojawiają się między innymi forty, pałace i dworki. Autorka towarzyszy czytelnikom w podróży, zarówno tej przez ulice Nowej Huty, jak i tej przez wieki. Mówi do swoich odbiorców tak, by ci mieli wrażenie, że słuchają przewodnika i mogą zamienić się w turystów.
Jednak Agnieszka Gaj wybiera formę, która części odbiorców wydać się może raczej infantylna. Lubi markowane wywiady i w ten sposób uzasadnia podawanie części informacji. Wywiady służą wprowadzaniu znalezionych w literaturze cytatów oraz wiadomości. Do wywiadów tych zaprasza się przypadkowych przechodniów i kronikarzy sprzed wieków. Zresztą już od pierwszych akapitów widać, że Agnieszka Gaj zestawieniami pytań i odpowiedzi chce ułatwiać lekturę, wierząc, że to najlepsza technika przyciągania uwagi. Tworzenie sztucznych wywiadów to następny krok w kierunku urozmaicania narracji przewodników. Tyle że za zabawą formą nie może pójść modyfikowanie stylu. Autorka wypowiedzi przytacza bez prób nadania im potocznej lekkości, przez co udawane rozmowy brzmią raczej nieprawdziwie. Nie o wirtuozerię w dyskusjach wprawdzie tu chodzi, a o fakty i dane – a tych nie zabraknie – a jednak rzuca się w oczy brak stylistycznego wyczucia autorki i spora doza naiwności („panie Janie Długoszu”). Treść przewodnika jest ważna i cenna, ale sposób przeprowadzania przez niektóre trasy mógłby być o niebo lepszy, gdyby Gaj nie próbowała bawić się w literata.
Poza tekstem przewodnika znajdują się w tomie informacje przydatne dla turystów – mapki i plany miasta, wiadomości dotyczące komunikacji miejskiej i adresy. Wartość artystyczną nadają fragmenty literackie czy zdjęcia (nie zawsze wyłącznie dokumentacyjne), natomiast dla żądnych rozrywki pojawi się tutaj garść anegdot i ciekawostek imitujących te podczas zwykłych wycieczek z przewodnikiem. Książka jest kolejną publikacją przybliżającą Kraków zainteresowanym turystom i tym, którzy lubią zwiedzanie miast z dala od popularnych szlaków. Nowa Huta oglądana z różnych perspektyw może dzięki temu tytułowi stać się atrakcją turystyczną – a przynajmniej miejscem niekojarzonym wyłącznie z szarością i przemysłem.
piątek, 26 lipca 2013
Doris Lessing: Idealne matki
Wielka Litera, Warszawa 2013.
Kompleks Edypa
Opowiadanie edytorsko rozdmuchane do rozmiarów mikropowieści przyciągnie dwie grupy odbiorców. Miłośników książek – ze względu na nazwisko Doris Lessing. Amatorów kina – ze względu na film nakręcony na podstawie historii. W „Idealnych matkach” ludzkie namiętności przeplatają się z brakiem społecznego przyzwolenia na pewne zachowania: to otwiera pole do popisu autorce, która może zacząć manipulować postaciami i skazywać je na ciągłe niezaspokojenie.
Dwie kobiety, przyjaciółki, Lil i Roz, mają dwóch synów. Kiedy ci są już nastolatkami, Lil zaczyna sypiać z synem Roz, a Roz – z synem Lil. Wszyscy czworo wiedzą o tym układzie, lecz nie mają wystarczająco dużo determinacji, by go przerwać. W końcu synowie znajdują sobie żony i płodzą dzieci – nie mogą jednak zapomnieć o swoich matkach.
Lessing wykorzystuje tu temat tabu, tworzy związki niemal zakazane, okryte mroczną tajemnicą i wpędzające wszystkich w poczucie winy. Zwykle życie erotyczne rodziców pozostaje poza sferą zainteresowań dziecka – tym razem synowie nie tylko muszą pogodzić się z faktem płomiennych romansów matek, ale i znaleźć na tę wiedzę miejsce we wzajemnej przyjaźni. Podwójny układ nie daje szansy na rozszerzenie szczęśliwej gromady o partnerów z zewnątrz. Mężowie matek i żony synów (a także dzieci ze związków młodszego pokolenia) trafiają na margines zainteresowań czwórki. Nikt z zewnątrz nie domyśliłby się, jaki sekret skrywają dwie zaprzyjaźnione rodziny – i jak destrukcyjnie wpływa na nie niemożność przerwania dziwnych więzów.
Doris Lessing operuje silnymi emocjami i namiętnościami, których w żaden sposób nie da się złagodzić. Uczuciową burzę podsyca tu jeszcze atmosfera tajemniczości, motyw owocu zakazanego – na tak kruchej podstawie bohaterowie muszą budować swoje szczęście – innej drogi postępowania nie mają. Z tym jednak wiąże się pewna sztuczność: opowiadanie oparte jest na pomyśle lustrzanego odbicia, co pogłębia nienaturalność fabularnych rozwiązań. To historia jednego związku – zwielokrotniona przez lustrzane odbicie. Paradoksalnie to właśnie powtórzenie utrudnia bohaterom racjonalną ocenę sytuacji – krytykując związek, odnieśliby się nieprzychylnie do własnej rodziny, własnej przyjaźni i sensu uczuć. Lessing odbiera im szansę na sensowne porozumienie i powrót do tradycyjnych układów.
Tymczasem z zewnątrz dwie matki-przyjaciółki oraz ich zaprzyjaźnieni synowie tworzą harmonijną i szczęśliwą grupę. Wyglądają wręcz sielankowo i mogą budzić zazdrość obserwatorów: tu nie ma miejsca na jakiekolwiek dramaty i porywy serc. Uruchamia się za to tęsknota za rodzinną idyllą. Doris Lessing zgrabnie odmalowuje dwuwarstwowy obrazek, trwa przy swoich postaciach i zna całą prawdę – prawdę, która zaważy na przyszłości, a należy do zjawisk nieuchronnych.
„Idealne matki” to publikacja niewielka, w sam raz dla zainteresowanych kinową propozycją. Wydana została niemal jako książka-gadżet, uzupełnienie ekranowej historii. Autorka proponuje w niej nie tylko skandal w miniaturze, ale i uruchomienie medialnych dziś obrazów związków. Miłość starannie miesza z pożądaniem, a dysonans między rzeczywistością i świadomością, jak być powinno, czyni podstawowym źródłem rozterek bohaterów. Każe się zastanowić nad ceną szczęścia oraz – wiedzy. Kompleks Edypa ożywia w krótkiej, ale kipiącej od wrażeń historii.
Kompleks Edypa
Opowiadanie edytorsko rozdmuchane do rozmiarów mikropowieści przyciągnie dwie grupy odbiorców. Miłośników książek – ze względu na nazwisko Doris Lessing. Amatorów kina – ze względu na film nakręcony na podstawie historii. W „Idealnych matkach” ludzkie namiętności przeplatają się z brakiem społecznego przyzwolenia na pewne zachowania: to otwiera pole do popisu autorce, która może zacząć manipulować postaciami i skazywać je na ciągłe niezaspokojenie.
Dwie kobiety, przyjaciółki, Lil i Roz, mają dwóch synów. Kiedy ci są już nastolatkami, Lil zaczyna sypiać z synem Roz, a Roz – z synem Lil. Wszyscy czworo wiedzą o tym układzie, lecz nie mają wystarczająco dużo determinacji, by go przerwać. W końcu synowie znajdują sobie żony i płodzą dzieci – nie mogą jednak zapomnieć o swoich matkach.
Lessing wykorzystuje tu temat tabu, tworzy związki niemal zakazane, okryte mroczną tajemnicą i wpędzające wszystkich w poczucie winy. Zwykle życie erotyczne rodziców pozostaje poza sferą zainteresowań dziecka – tym razem synowie nie tylko muszą pogodzić się z faktem płomiennych romansów matek, ale i znaleźć na tę wiedzę miejsce we wzajemnej przyjaźni. Podwójny układ nie daje szansy na rozszerzenie szczęśliwej gromady o partnerów z zewnątrz. Mężowie matek i żony synów (a także dzieci ze związków młodszego pokolenia) trafiają na margines zainteresowań czwórki. Nikt z zewnątrz nie domyśliłby się, jaki sekret skrywają dwie zaprzyjaźnione rodziny – i jak destrukcyjnie wpływa na nie niemożność przerwania dziwnych więzów.
Doris Lessing operuje silnymi emocjami i namiętnościami, których w żaden sposób nie da się złagodzić. Uczuciową burzę podsyca tu jeszcze atmosfera tajemniczości, motyw owocu zakazanego – na tak kruchej podstawie bohaterowie muszą budować swoje szczęście – innej drogi postępowania nie mają. Z tym jednak wiąże się pewna sztuczność: opowiadanie oparte jest na pomyśle lustrzanego odbicia, co pogłębia nienaturalność fabularnych rozwiązań. To historia jednego związku – zwielokrotniona przez lustrzane odbicie. Paradoksalnie to właśnie powtórzenie utrudnia bohaterom racjonalną ocenę sytuacji – krytykując związek, odnieśliby się nieprzychylnie do własnej rodziny, własnej przyjaźni i sensu uczuć. Lessing odbiera im szansę na sensowne porozumienie i powrót do tradycyjnych układów.
Tymczasem z zewnątrz dwie matki-przyjaciółki oraz ich zaprzyjaźnieni synowie tworzą harmonijną i szczęśliwą grupę. Wyglądają wręcz sielankowo i mogą budzić zazdrość obserwatorów: tu nie ma miejsca na jakiekolwiek dramaty i porywy serc. Uruchamia się za to tęsknota za rodzinną idyllą. Doris Lessing zgrabnie odmalowuje dwuwarstwowy obrazek, trwa przy swoich postaciach i zna całą prawdę – prawdę, która zaważy na przyszłości, a należy do zjawisk nieuchronnych.
„Idealne matki” to publikacja niewielka, w sam raz dla zainteresowanych kinową propozycją. Wydana została niemal jako książka-gadżet, uzupełnienie ekranowej historii. Autorka proponuje w niej nie tylko skandal w miniaturze, ale i uruchomienie medialnych dziś obrazów związków. Miłość starannie miesza z pożądaniem, a dysonans między rzeczywistością i świadomością, jak być powinno, czyni podstawowym źródłem rozterek bohaterów. Każe się zastanowić nad ceną szczęścia oraz – wiedzy. Kompleks Edypa ożywia w krótkiej, ale kipiącej od wrażeń historii.
czwartek, 25 lipca 2013
Joel Bakan: Dzieciństwo w oblężeniu. Łatwy cel dla wielkiego biznesu
Muza, Warszawa 2013.
Dzieci i zagrożenia
Przewartościowania, a może i rewolucji w powszechnych sądach chce dokonać Joel Bakan, kiedy przygląda się dzisiejszemu podejściu do dzieci jako konsumentów. Jego tom „Dzieciństwo w oblężeniu. Łatwy cel dla wielkiego biznesu” to przegląd pułapek czyhających na najmłodszych, a do tego zestaw zagrożeń, z których wielu dorosłych nie zdaje sobie sprawy. Nie chodzi tu o to, by nastraszyć rodziców, ale by uwrażliwić ich na nowe sytuacje i problemy, których dawny świat nie znał. Autor wiele razy w poszukiwaniu niebezpieczeństwo odwołuje się do przykładu własnych dzieci i dzięki uważnym obserwacjom i umiejętności analizowania faktów, może wskazywać realne pułapki oraz mechanizmy, o których nie mówi się głośno. Tu nie ma miejsca na opisywanie nieistotnych drobiazgów, poszczególne przypadki wiążą się często z walką o życie maluchów.
Bakan przygląda się strategiom wielkich firm i ich podejściu do najmłodszych w kontekście nastawienia na biznes i pomnażanie zysków. Z jednej strony ukazuje postępowanie koncernów, z drugiej natomiast sprawdza, co tracą bezbronne dzieci. Wyniki jego badań są szokujące (co dobrze wpływa na samą lekturę, dynamiczną, interesującą i mocno działającą na odbiorców). Autor zastanawia się między innymi nad konsekwencjami wprowadzania do internetu bezdusznych gier, w których chodzi o to, by twórczo zabić lub bezlitośnie poturbować znajomego. Tłumaczy siłę uzależnień od wirtualnych rozrywek (między innymi od portali społecznościowych). Rejestruje zestaw chorób cywilizacyjnych i łatwość przepisywania maluchom leków psychotropowych (bo kuracja bez farmakologii, chociaż możliwa, jest dłuższa i bardziej kosztowna). Pokazuje wpływ zanieczyszczeń środowiska na zdrowie i życie ludzi – ale też mówi o obecności toksycznych środków w przedmiotach codziennego użytku i kosmetykach, dodając do tego przegląd postaw pseudobadaczy – autorów sponsorowanych artykułów, z których nie można dowiedzieć się prawdy o rzeczywistości jak z koszmaru.
Nie chce autor szerzyć paniki ani wprowadzać teorii spiskowych. Zależy mu za to na rozbudzaniu świadomości społecznej, próbuje uwrażliwić czytelników na niektóre zagadnienia – tak, by nie dali się ogłupiać wielkiemu marketingowi i starali się chronić własne dzieci. Pozostaje tylko pytanie, jak taka ochrona miałaby wyglądać. Bakan wskazuje problem, ale nie ma odpowiednich narzędzi do jego rozwiązania: te, którymi dysponuje, są już przebrzmiałe i nie sprawdzą się przy współczesnych wyzwaniach. Autor nie przyznaje się wprawdzie do bezradności, ale cała publikacja bogata w zapadające w pamięć sceny i przerażające obrazy staje się głośnym wołaniem o pomoc i opamiętanie. To sygnał nadchodzącego świata, ale i widmo pokoleniowej przepaści: w końcu narażone na cywilizacyjno-marketingowe niebezpieczeństwa maluchy nie znają innej rzeczywistości i nie są w stanie dostrzec groźnych przemian.
„Dzieciństwo w oblężeniu” biegnie dwutorowo. Bakan proponuje bowiem artykuły i szkice układające się w spójną opowieść i dodatkowo ozdabiane prywatnymi wyznaniami, ale drugą, równie ciekawą opowieść prowadzi w rozbudowanych przypisach: tutaj poszerza się sygnalizowane w artykułach wiadomości, przytacza nowe przykłady i nie traci zaangażowania w walkę o poprawę bytu dzieci. Cała książka – mimo chwilami katastroficznego tonu – okazuje się ważnym głosem w procesie wychowywania młodego pokolenia. A fakt bezradności autora, który zachowuje się jak mentor, chociaż nie znajduje recepty na nieakceptowany stan rzeczy, pozwala jeszcze bardziej angażować się w lekturę.
Dzieci i zagrożenia
Przewartościowania, a może i rewolucji w powszechnych sądach chce dokonać Joel Bakan, kiedy przygląda się dzisiejszemu podejściu do dzieci jako konsumentów. Jego tom „Dzieciństwo w oblężeniu. Łatwy cel dla wielkiego biznesu” to przegląd pułapek czyhających na najmłodszych, a do tego zestaw zagrożeń, z których wielu dorosłych nie zdaje sobie sprawy. Nie chodzi tu o to, by nastraszyć rodziców, ale by uwrażliwić ich na nowe sytuacje i problemy, których dawny świat nie znał. Autor wiele razy w poszukiwaniu niebezpieczeństwo odwołuje się do przykładu własnych dzieci i dzięki uważnym obserwacjom i umiejętności analizowania faktów, może wskazywać realne pułapki oraz mechanizmy, o których nie mówi się głośno. Tu nie ma miejsca na opisywanie nieistotnych drobiazgów, poszczególne przypadki wiążą się często z walką o życie maluchów.
Bakan przygląda się strategiom wielkich firm i ich podejściu do najmłodszych w kontekście nastawienia na biznes i pomnażanie zysków. Z jednej strony ukazuje postępowanie koncernów, z drugiej natomiast sprawdza, co tracą bezbronne dzieci. Wyniki jego badań są szokujące (co dobrze wpływa na samą lekturę, dynamiczną, interesującą i mocno działającą na odbiorców). Autor zastanawia się między innymi nad konsekwencjami wprowadzania do internetu bezdusznych gier, w których chodzi o to, by twórczo zabić lub bezlitośnie poturbować znajomego. Tłumaczy siłę uzależnień od wirtualnych rozrywek (między innymi od portali społecznościowych). Rejestruje zestaw chorób cywilizacyjnych i łatwość przepisywania maluchom leków psychotropowych (bo kuracja bez farmakologii, chociaż możliwa, jest dłuższa i bardziej kosztowna). Pokazuje wpływ zanieczyszczeń środowiska na zdrowie i życie ludzi – ale też mówi o obecności toksycznych środków w przedmiotach codziennego użytku i kosmetykach, dodając do tego przegląd postaw pseudobadaczy – autorów sponsorowanych artykułów, z których nie można dowiedzieć się prawdy o rzeczywistości jak z koszmaru.
Nie chce autor szerzyć paniki ani wprowadzać teorii spiskowych. Zależy mu za to na rozbudzaniu świadomości społecznej, próbuje uwrażliwić czytelników na niektóre zagadnienia – tak, by nie dali się ogłupiać wielkiemu marketingowi i starali się chronić własne dzieci. Pozostaje tylko pytanie, jak taka ochrona miałaby wyglądać. Bakan wskazuje problem, ale nie ma odpowiednich narzędzi do jego rozwiązania: te, którymi dysponuje, są już przebrzmiałe i nie sprawdzą się przy współczesnych wyzwaniach. Autor nie przyznaje się wprawdzie do bezradności, ale cała publikacja bogata w zapadające w pamięć sceny i przerażające obrazy staje się głośnym wołaniem o pomoc i opamiętanie. To sygnał nadchodzącego świata, ale i widmo pokoleniowej przepaści: w końcu narażone na cywilizacyjno-marketingowe niebezpieczeństwa maluchy nie znają innej rzeczywistości i nie są w stanie dostrzec groźnych przemian.
„Dzieciństwo w oblężeniu” biegnie dwutorowo. Bakan proponuje bowiem artykuły i szkice układające się w spójną opowieść i dodatkowo ozdabiane prywatnymi wyznaniami, ale drugą, równie ciekawą opowieść prowadzi w rozbudowanych przypisach: tutaj poszerza się sygnalizowane w artykułach wiadomości, przytacza nowe przykłady i nie traci zaangażowania w walkę o poprawę bytu dzieci. Cała książka – mimo chwilami katastroficznego tonu – okazuje się ważnym głosem w procesie wychowywania młodego pokolenia. A fakt bezradności autora, który zachowuje się jak mentor, chociaż nie znajduje recepty na nieakceptowany stan rzeczy, pozwala jeszcze bardziej angażować się w lekturę.
środa, 24 lipca 2013
Chorzowski Teatr Ogrodowy - program
Chorzowski Teatr Ogrodowy sezon siódmy 2013 rok
czyli od solisty do orkiestry
26 lipca o 21:00 ouverture
otwieramy Chorzowski Teatr Ogrodowy
– Wiszące Ogrody już się przeżyły –
K a t a r z y n a G r o n i e c
2 sierpnia o 21:00 solo a la russe
Teatr Kana (Szczecin) „Moskwa – Pietuszki” Wieniedikt Jerofiejew
oraz wieczór pieśni rosyjskich – na scenie Jacek Zawadzki
3 sierpnia o 15:00 Chorzowski Teatrzyk Ogródkowy
TeatRyle (Poznań) „Wiosenna przygoda”
9 sierpnia o 21:00 caleidoscopio furioso
Teatr Bez Sceny (Katowice)
„Diabelski młyn” Eric Assous
10 sierpnia o 15:00 Chorzowski Teatrzyk Ogródkowy
Prym ART (Ruda Śląska) „Brzydkie kaczątko i już”
od 21:00 Chorzowska Noc Filmowa
Stowarzyszenie Inicjatywa oraz Stowarzyszenie SZTYG.art
zapraszają pod wieżę na plenerowe projekcje filmów wakacyjno-teatralnych:
„Vicky Cristina Barcelona” W. Allena i „Pojedynek” K. Branagha
15 sierpnia od 15:00 DZIECINADA – a na dobry początek:
Divadlo PIKI (Pezinok, Słowacja) „MuBajka”
oraz warsztaty teatralne i plastyczne
(we współpracy z Centrum Scenografii Polskiej Muzeum Śląskiego)
a także konkursy i film z projektora w starym stylu na dobranoc
16 sierpnia o 21:00 blues & rock & roll
ChTO oraz Lauba Pełno Bluesa zapraszają:
Teatr Roma (Warszawa) „Moja mama Janis”
17 sierpnia o 15:00 Chorzowski Teatrzyk Ogródkowy
Teatr Wielkie Koło (Będzin) „Magiczna trupa Robinsona Bluesa”
23 sierpnia o 21:00 trio al dente
Stowarzyszenie Teatralne Badów (Badowo Górne) i Teatr Nowy (Łódź)
„Wszystko o kobietach” Miro Gavran
24 sierpnia o 15:00 Chorzowski Teatrzyk Ogródkowy
Teatr Rozrywki Trójkąt (Zielona Góra) „Wyspa piratów”
30 sierpnia o 21:00 finale grande
Teatr Modrzejewskiej (Legnica) „Orkiestra” Krzysztof Kopka
...a na deser oraz pożegnanie wakacji:
31 sierpnia o 15:00 trailer!
XXVI Międzynarodowego Studenckiego Festiwalu Folklorystycznego
Bilety na:
Spektakle wieczorne – 18 zł
Koncert inauguracyjny – 35 zł
Spektakle dla dzieci i rodziców oraz cała reszta
– wstęp wolny (zawsze) i na wolnym powietrzu (gdy nie pada)
bilety są dostępne w sieci ticketportal.pl oraz w Sztygarce
www.chto.pl
organizatorzy:
Miasto Chorzów
Stowarzyszenie SZTYG.art
przy wsparciu
Sztygarki
oraz Samorządu Województwa Śląskiego
współpraca:
Lauba Pełno Bluesa, Stowarzyszenie Inicjatywa, Centrum Scenografii Polskiej Muzeum Śląskiego, Międzynarodowy Studencki Festiwal Folklorystyczny
czyli od solisty do orkiestry
26 lipca o 21:00 ouverture
otwieramy Chorzowski Teatr Ogrodowy
– Wiszące Ogrody już się przeżyły –
K a t a r z y n a G r o n i e c
2 sierpnia o 21:00 solo a la russe
Teatr Kana (Szczecin) „Moskwa – Pietuszki” Wieniedikt Jerofiejew
oraz wieczór pieśni rosyjskich – na scenie Jacek Zawadzki
3 sierpnia o 15:00 Chorzowski Teatrzyk Ogródkowy
TeatRyle (Poznań) „Wiosenna przygoda”
9 sierpnia o 21:00 caleidoscopio furioso
Teatr Bez Sceny (Katowice)
„Diabelski młyn” Eric Assous
10 sierpnia o 15:00 Chorzowski Teatrzyk Ogródkowy
Prym ART (Ruda Śląska) „Brzydkie kaczątko i już”
od 21:00 Chorzowska Noc Filmowa
Stowarzyszenie Inicjatywa oraz Stowarzyszenie SZTYG.art
zapraszają pod wieżę na plenerowe projekcje filmów wakacyjno-teatralnych:
„Vicky Cristina Barcelona” W. Allena i „Pojedynek” K. Branagha
15 sierpnia od 15:00 DZIECINADA – a na dobry początek:
Divadlo PIKI (Pezinok, Słowacja) „MuBajka”
oraz warsztaty teatralne i plastyczne
(we współpracy z Centrum Scenografii Polskiej Muzeum Śląskiego)
a także konkursy i film z projektora w starym stylu na dobranoc
16 sierpnia o 21:00 blues & rock & roll
ChTO oraz Lauba Pełno Bluesa zapraszają:
Teatr Roma (Warszawa) „Moja mama Janis”
17 sierpnia o 15:00 Chorzowski Teatrzyk Ogródkowy
Teatr Wielkie Koło (Będzin) „Magiczna trupa Robinsona Bluesa”
23 sierpnia o 21:00 trio al dente
Stowarzyszenie Teatralne Badów (Badowo Górne) i Teatr Nowy (Łódź)
„Wszystko o kobietach” Miro Gavran
24 sierpnia o 15:00 Chorzowski Teatrzyk Ogródkowy
Teatr Rozrywki Trójkąt (Zielona Góra) „Wyspa piratów”
30 sierpnia o 21:00 finale grande
Teatr Modrzejewskiej (Legnica) „Orkiestra” Krzysztof Kopka
...a na deser oraz pożegnanie wakacji:
31 sierpnia o 15:00 trailer!
XXVI Międzynarodowego Studenckiego Festiwalu Folklorystycznego
Bilety na:
Spektakle wieczorne – 18 zł
Koncert inauguracyjny – 35 zł
Spektakle dla dzieci i rodziców oraz cała reszta
– wstęp wolny (zawsze) i na wolnym powietrzu (gdy nie pada)
bilety są dostępne w sieci ticketportal.pl oraz w Sztygarce
www.chto.pl
organizatorzy:
Miasto Chorzów
Stowarzyszenie SZTYG.art
przy wsparciu
Sztygarki
oraz Samorządu Województwa Śląskiego
współpraca:
Lauba Pełno Bluesa, Stowarzyszenie Inicjatywa, Centrum Scenografii Polskiej Muzeum Śląskiego, Międzynarodowy Studencki Festiwal Folklorystyczny
Volker Kitz, Manuel Tusch: Co pije krowa? Przydatna wiedza z psychologii życia codziennego
PWN, Warszawa 2013.
Zagadki psychiki
Co dzieje się z emocjami człowieka i dlaczego w określonych sytuacjach większość ludzi zareaguje podobnie – to tematy, które intrygują społeczeństwo od czasów, gdy psychologia zaczęła być modna i popularna. Nagle okazało się, że istnieją teorie ciekawe nie tylko dla garstki badaczy i studentów, ale przystępne i dla zwykłych odbiorców – a pozwalają one dokładnie przeanalizować własne zachowania i zrozumieć reakcje. Ponadto w większości przypadków psychologia daje się bez trudu przełożyć na „zwyczajny”, nienaukowy język i zamienić w zbiór ciekawostek. Dzięki temu książki objaśniające psychologiczne zjawiska cieszą się dużą popularnością, a często uwodzą również opisami kolejnych eksperymentów i testów.
„Co pije krowa?” to wbrew pozorom nie zestaw oszukujących umysł i podchwytliwych zabaw, a próba pokazania zasad, według których najczęściej postępują ludzie. W bardzo krótkich obrazkach autorzy prezentują typowe zachowania oraz sytuacje znane z codzienności – i przybliżają czytelnikom mechanizmy, które nimi rządzą. Volker Kitz i Manuel Tusch wyszukują zjawiska naturalne, udowadniając, jak łatwo pomylić się w ich ocenie. Przekonują, że nie wszystko jest tak oczywiste, jakby się wydawało odbiorcom i przywołują przykłady, które wielu czytelnikom przyniosą olśnienie. W „Co pije krowa” pojawiają się między innymi elementy z teorii samodoskonalenia, jednak w sposób daleki od typowego dla nich dyskursu.
Autorzy bowiem przejmują styl kompletnie – w potocznej opinii – nieprzystający do nauki czy tekstu popularnonaukowego. Dla nich liczy się rozrywka i spora doza ironii. Zwracają się bezpośrednio do odbiorców i opowiadają im o zjawiskach z zakresu psychologii tak, jakby robili to w sytuacji nieformalnej, na zasadzie przekazywania anegdoty. Bez przerwy żartują (a żart wyostrza jeszcze fakt różnic między polskim i niemieckim humorem), wywody prowadzą tak, jakby prezentowali telewizyjny program z ciekawostkami. W każdym zdaniu walczą o uwagę odbiorców, zaczynają się popisywać dowcipem, kiedy tylko mają na to szansę – a szans jest sporo dzięki odwołaniom do codzienności. Serie pytań retorycznych i wykrzyknień także mają skupić wokół tekstu odbiorców zwyczajnych, niezwiązanych z psychologią. Tu liczy się codzienność wyjaśniana w ironiczny sposób, tak, by tom nie stracił walorów rozrywkowych.
Autorzy odwołują się do tematów ważnych dla czytelników: analizują zachowania w interpersonalnych kontaktach, pokazują zmieniającą się wartość pieniędzy, analizują drogi do szczęścia. Tłumaczą, co robić, by problemy i trudności nie zatruwały życia, obiecują – oczywiście z ironicznym przymrużeniem oka – egzystencję jak z bajki, beztroską i satysfakcjonującą. W rzeczywistości nie proponują poradnika pozytywnego myślenia, ale dają odbiorcom narzędzia, dzięki którym ci będą mogli inaczej kształtować własne postawy. Tym z kolei, którzy nie mają zamiaru nic u siebie zmieniać, lektura dostarczy szeregu ciekawostek i tematów wartych przedyskutowania, pomoże zrozumieć nie tylko psychologiczne teorie, ale i zachowania ludzi. Stąd już prosta droga do redukowania codziennego stresu i budowania lepszych relacji z innymi. „Co pije krowa” to książka złożona z drobiazgów arcyciekawych i cennych – można ją traktować jako zestaw rozrywkowych wyjaśnień, ale i jako źródło wskazówek co do własnych postaw. Przystępny język i humor to dodatkowe zalety – chociaż pewnie psychologowie stwierdzą, że tom upraszcza ich spostrzeżenia i badania.
Zagadki psychiki
Co dzieje się z emocjami człowieka i dlaczego w określonych sytuacjach większość ludzi zareaguje podobnie – to tematy, które intrygują społeczeństwo od czasów, gdy psychologia zaczęła być modna i popularna. Nagle okazało się, że istnieją teorie ciekawe nie tylko dla garstki badaczy i studentów, ale przystępne i dla zwykłych odbiorców – a pozwalają one dokładnie przeanalizować własne zachowania i zrozumieć reakcje. Ponadto w większości przypadków psychologia daje się bez trudu przełożyć na „zwyczajny”, nienaukowy język i zamienić w zbiór ciekawostek. Dzięki temu książki objaśniające psychologiczne zjawiska cieszą się dużą popularnością, a często uwodzą również opisami kolejnych eksperymentów i testów.
„Co pije krowa?” to wbrew pozorom nie zestaw oszukujących umysł i podchwytliwych zabaw, a próba pokazania zasad, według których najczęściej postępują ludzie. W bardzo krótkich obrazkach autorzy prezentują typowe zachowania oraz sytuacje znane z codzienności – i przybliżają czytelnikom mechanizmy, które nimi rządzą. Volker Kitz i Manuel Tusch wyszukują zjawiska naturalne, udowadniając, jak łatwo pomylić się w ich ocenie. Przekonują, że nie wszystko jest tak oczywiste, jakby się wydawało odbiorcom i przywołują przykłady, które wielu czytelnikom przyniosą olśnienie. W „Co pije krowa” pojawiają się między innymi elementy z teorii samodoskonalenia, jednak w sposób daleki od typowego dla nich dyskursu.
Autorzy bowiem przejmują styl kompletnie – w potocznej opinii – nieprzystający do nauki czy tekstu popularnonaukowego. Dla nich liczy się rozrywka i spora doza ironii. Zwracają się bezpośrednio do odbiorców i opowiadają im o zjawiskach z zakresu psychologii tak, jakby robili to w sytuacji nieformalnej, na zasadzie przekazywania anegdoty. Bez przerwy żartują (a żart wyostrza jeszcze fakt różnic między polskim i niemieckim humorem), wywody prowadzą tak, jakby prezentowali telewizyjny program z ciekawostkami. W każdym zdaniu walczą o uwagę odbiorców, zaczynają się popisywać dowcipem, kiedy tylko mają na to szansę – a szans jest sporo dzięki odwołaniom do codzienności. Serie pytań retorycznych i wykrzyknień także mają skupić wokół tekstu odbiorców zwyczajnych, niezwiązanych z psychologią. Tu liczy się codzienność wyjaśniana w ironiczny sposób, tak, by tom nie stracił walorów rozrywkowych.
Autorzy odwołują się do tematów ważnych dla czytelników: analizują zachowania w interpersonalnych kontaktach, pokazują zmieniającą się wartość pieniędzy, analizują drogi do szczęścia. Tłumaczą, co robić, by problemy i trudności nie zatruwały życia, obiecują – oczywiście z ironicznym przymrużeniem oka – egzystencję jak z bajki, beztroską i satysfakcjonującą. W rzeczywistości nie proponują poradnika pozytywnego myślenia, ale dają odbiorcom narzędzia, dzięki którym ci będą mogli inaczej kształtować własne postawy. Tym z kolei, którzy nie mają zamiaru nic u siebie zmieniać, lektura dostarczy szeregu ciekawostek i tematów wartych przedyskutowania, pomoże zrozumieć nie tylko psychologiczne teorie, ale i zachowania ludzi. Stąd już prosta droga do redukowania codziennego stresu i budowania lepszych relacji z innymi. „Co pije krowa” to książka złożona z drobiazgów arcyciekawych i cennych – można ją traktować jako zestaw rozrywkowych wyjaśnień, ale i jako źródło wskazówek co do własnych postaw. Przystępny język i humor to dodatkowe zalety – chociaż pewnie psychologowie stwierdzą, że tom upraszcza ich spostrzeżenia i badania.
wtorek, 23 lipca 2013
Magda i Marcin Musiałowie: Tańce wśród piratów. Opowieść o marzeniach, które stały się rzeczywistością
WAM, Kraków 2013.
Codzienna podróż
Każdy, kto podróżuje, może dzisiaj napisać o swoich przygodach i zachęcić innych albo do odkrywania świata, albo przynajmniej do poszukiwania wrażeń. Taką publikacją, zrodzoną z podwójnej pasji i bardzo blogową w stylu, są „Tańce wśród piratów” Magdy i Marcina Musiałów. Na tle innych relacji globtroterów wypada ta książka zwyczajnie, ale kto chce czytać między wierszami, znajdzie w niej kilka cennych przesłań. W podróżniczych zwierzeniach nie chodzi bowiem o atrakcyjną prezentację wiadomości na temat różnych krajów, a o unikatowe doświadczenia bohaterów – a tymi autorzy dzielą się dość hojnie.
„Tańce wśród piratów” próbują być historią trochę baśniową, zwłaszcza na początku. Magda porzuca pracę w korporacji, urzeczona możliwościami wolontariatu. Korzysta z niezbyt popularnego scenariusza, ale wie, że takie rozwiązanie zapewni jej szczęście. Wkrótce poznaje Marcina i błyskawicznie wychodzi za niego za mąż: od tej pory razem będą odkrywać Amerykę Środkową i Południową. Według podtytułu książka to „opowieść o marzeniach, które stały się rzeczywistością”. Jest też próbą uchwycenia siebie w nowym środowisku, wśród obcych – ale przeważnie życzliwych – ludzi. Magda i Marcin szukają kontaktu z miejscowymi, jednak w ich podejściu do innych kultur i zwyczajów nie ma męczącego entuzjazmu czy zachwytu mimo wszystko. W podróży zdarzają się chwile lepsze i gorsze, o obu rodzajach czytelnicy się dowiedzą, bo nie pojawia się w książce tendencja do huraoptymizmu lub upiększania codzienności. Rozgraniczają autorzy rzeczywiście ciekawe znajomości od zachowań nastawionych na wyzysk turystów, chcą doświadczyć i zobaczyć jak najwięcej, ale nie robią nic na siłę, dzięki czemu często mogą uniknąć rozczarowań.
Cała książka przypomina podróżniczy blog, utrzymana jest w formie dziennikowych zapisków. Częściej narrację prowadzi Magda – stara się ona dokładnie odwzorowywać nawet drobne scenki. Nie analizuje ich, pozwala, by same wybrzmiały. Nie szuka też rozpaczliwie puent, co sprawia, że kolejne wydarzenia mają różny ciężar i pozostawia się je do odkrywania odbiorcom. Marcin w swoich komentarzach jest bardziej powściągliwy i nastawiony na opisywanie tego, co zobaczył, jest też bardziej skłonny do wyciągania wniosków. Co ciekawe, chociaż przez większą część tomu autorzy występują już jako małżeństwo, ich wzajemna obecność w notkach ogranicza się do spostrzeżeń cechujących raczej znajomych niż pary, nie muszą się więc bać ci, którzy nie przepadają za uzewnętrznianiem sercowych perypetii. W „Tańcach wśród piratów” o wiele istotniejsza okazuje się czekająca (na zewnątrz związku) przygoda.
Sporo miejsca zajmują tu opisy samego podróżowania, przemieszczania się z miejsca na miejsce i noclegów – w dalszej kolejności pojawiają się lokalne zwyczaje i odczucia związane z odkrywaniem rozmaitych atrakcji, potem samodzielne próby dokonania czegoś, co dla miejscowych jest codziennością. Znajdzie się tu i parę nietuzinkowych obrazków, nie będzie za to sztucznego entuzjazmu. Dla autorów ich pomysł na życie nie wymaga opisowych fajerwerków, ani też narracyjnej brawury. Wystarczy konsekwentnie spisywać kolejne wrażenia i wyzwania, a potem dodać do nich serie własnych zdjęć – tak powstaje książka-pamiątka, prywatny dokument, który innych może zachęcić do spełniania własnych marzeń. „Tańce wśród piratów” nie staną się przewodnikiem po świecie, ale ważne będą zwłaszcza dla ludzi o podobnych do autorów pasjach – udowodnią, że zawsze warto podjąć ryzyko, by móc stać się szczęśliwym i spełnionym człowiekiem.
Codzienna podróż
Każdy, kto podróżuje, może dzisiaj napisać o swoich przygodach i zachęcić innych albo do odkrywania świata, albo przynajmniej do poszukiwania wrażeń. Taką publikacją, zrodzoną z podwójnej pasji i bardzo blogową w stylu, są „Tańce wśród piratów” Magdy i Marcina Musiałów. Na tle innych relacji globtroterów wypada ta książka zwyczajnie, ale kto chce czytać między wierszami, znajdzie w niej kilka cennych przesłań. W podróżniczych zwierzeniach nie chodzi bowiem o atrakcyjną prezentację wiadomości na temat różnych krajów, a o unikatowe doświadczenia bohaterów – a tymi autorzy dzielą się dość hojnie.
„Tańce wśród piratów” próbują być historią trochę baśniową, zwłaszcza na początku. Magda porzuca pracę w korporacji, urzeczona możliwościami wolontariatu. Korzysta z niezbyt popularnego scenariusza, ale wie, że takie rozwiązanie zapewni jej szczęście. Wkrótce poznaje Marcina i błyskawicznie wychodzi za niego za mąż: od tej pory razem będą odkrywać Amerykę Środkową i Południową. Według podtytułu książka to „opowieść o marzeniach, które stały się rzeczywistością”. Jest też próbą uchwycenia siebie w nowym środowisku, wśród obcych – ale przeważnie życzliwych – ludzi. Magda i Marcin szukają kontaktu z miejscowymi, jednak w ich podejściu do innych kultur i zwyczajów nie ma męczącego entuzjazmu czy zachwytu mimo wszystko. W podróży zdarzają się chwile lepsze i gorsze, o obu rodzajach czytelnicy się dowiedzą, bo nie pojawia się w książce tendencja do huraoptymizmu lub upiększania codzienności. Rozgraniczają autorzy rzeczywiście ciekawe znajomości od zachowań nastawionych na wyzysk turystów, chcą doświadczyć i zobaczyć jak najwięcej, ale nie robią nic na siłę, dzięki czemu często mogą uniknąć rozczarowań.
Cała książka przypomina podróżniczy blog, utrzymana jest w formie dziennikowych zapisków. Częściej narrację prowadzi Magda – stara się ona dokładnie odwzorowywać nawet drobne scenki. Nie analizuje ich, pozwala, by same wybrzmiały. Nie szuka też rozpaczliwie puent, co sprawia, że kolejne wydarzenia mają różny ciężar i pozostawia się je do odkrywania odbiorcom. Marcin w swoich komentarzach jest bardziej powściągliwy i nastawiony na opisywanie tego, co zobaczył, jest też bardziej skłonny do wyciągania wniosków. Co ciekawe, chociaż przez większą część tomu autorzy występują już jako małżeństwo, ich wzajemna obecność w notkach ogranicza się do spostrzeżeń cechujących raczej znajomych niż pary, nie muszą się więc bać ci, którzy nie przepadają za uzewnętrznianiem sercowych perypetii. W „Tańcach wśród piratów” o wiele istotniejsza okazuje się czekająca (na zewnątrz związku) przygoda.
Sporo miejsca zajmują tu opisy samego podróżowania, przemieszczania się z miejsca na miejsce i noclegów – w dalszej kolejności pojawiają się lokalne zwyczaje i odczucia związane z odkrywaniem rozmaitych atrakcji, potem samodzielne próby dokonania czegoś, co dla miejscowych jest codziennością. Znajdzie się tu i parę nietuzinkowych obrazków, nie będzie za to sztucznego entuzjazmu. Dla autorów ich pomysł na życie nie wymaga opisowych fajerwerków, ani też narracyjnej brawury. Wystarczy konsekwentnie spisywać kolejne wrażenia i wyzwania, a potem dodać do nich serie własnych zdjęć – tak powstaje książka-pamiątka, prywatny dokument, który innych może zachęcić do spełniania własnych marzeń. „Tańce wśród piratów” nie staną się przewodnikiem po świecie, ale ważne będą zwłaszcza dla ludzi o podobnych do autorów pasjach – udowodnią, że zawsze warto podjąć ryzyko, by móc stać się szczęśliwym i spełnionym człowiekiem.
poniedziałek, 22 lipca 2013
Piotr K. Piotrowski: 07 zgłasza się. Opowieść o serialu
Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Uzupełnienie obrazu
Żadna krytyka nie będzie w stanie zniechęcić fanów do serialu „07 zgłoś się”, za to wielbiciele porucznika Sławomira Borewicza ucieszą się z poświęconej telewizyjnej produkcji książce „07 zgłasza się”. Piotr K. Piotrowski zdecydował się na zgromadzenie anegdotycznego materiału o serialu i swoją publikację kieruje nie do badaczy i archiwistów, a do publiczności masowej, która z przyjemnością powraca do losów Borewicza i szuka uporządkowania wiadomości o kolejnych odcinkach.
Rozpoczyna Piotrowski dość oryginalnie. Informuje, że nie będzie gromadzić „listy płac” (czyli zestawu nazwisk aktorów pojawiających się w kolejnych odcinkach), ani wiadomości o datach emisji. Tłumaczy za to, czym charakteryzowała się Milicja Obywatelska i dlaczego na małym ekranie pojawił się taki a nie inny wizerunek milicjanta. Wprowadza widzów w klimat serialu, atrakcyjnym portretem Krzysztofa Szmagiera i licznymi anegdotami z dziedziny psiego aktorstwa: przedstawiając sztuczki, za pomocą których zwierzę wykonywało na planie konkretne zadania w „Przygodach psa Cywila”. Stara się też o odrobinę literackości: wprowadza do książki opowiadanie o londyńskiej misji Borewicza – to już najbardziej bliski tematowi publikacji motyw: w końcu tekst dotyczy czasów bohatera tuż sprzed serialu.
Właściwą część książki stanowią natomiast rozpisane na serie opowieści o kolejnych odcinkach. Każdy rozdział rozpoczyna autor krótkim streszczeniem fabuły oraz wskazaniem literackich źródeł scenariusza (to ważne, bo czasem z autorami też wiążą się drobne ciekawostki). Potem już Piotrowski może się skupić na opowieściach o konkretnym odcinku. Nie są to przesadnie rozbudowane historie, raczej skrótowe omówienia co bardziej interesujących sytuacji na planie, decyzji aktorskich i reżyserskich, zabawnych wydarzeń, obiektywnych trudności itp. Takie informacje pozwalają zainteresowanym dowiedzieć się czegoś więcej o kulisach powstawania serialu. Autor unika natomiast, i robi to świadomie, sięgania do opinii recenzentów czy widzów. Nie zajmuje się dokumentowaniem pracy krytyków, nie dba też o wrażenia – wynika to ze świadomości adresatów książki: po „07 zgłasza się” nie sięgną raczej ci, których przygody Borewicza nie wciągnęły. A tym nie jest przecież potrzebny zestaw cudzych wrażeń, analiz czy odczytań. Odbiorcy tęsknią za tym, czego nie mogą się dowiedzieć bezpośrednio z ekranu – i takich danych im Piotrowski w pełnych humoru szkicach dostarcza. Dodatkowo każda seria poprzedzona jest jeszcze analizą pozaserialowego kontekstu czy związków rzeczywistości i fikcji. To bardziej ukłon w stronę młodszych odbiorców, autor bowiem nie wątpi, że serial zdobywa sobie fanów także w pokoleniach, które nie pamiętają PRL-u. Tu jest miejsce na wspomnienie o aktorach – a także o współpracy na planie z przedstawicielami różnych zawodów. Każde omówienie kończy autor wyborem kilku smakowitych cytatów z odcinków serialu.
„07 zgłasza się. Opowieść o serialu” to wymarzone uzupełnienie kryminalnych fabułek. Piotrowski zresztą wskazuje tęsknotę widzów za dobrymi produkcjami tego typu i wytyka rozwadnianie się aktualnych scenariuszy. Ale w najważniejszej części tomu nie odbiega od zasadniczego tematu, potrafi natomiast z humorem i rzeczowo jednocześnie opowiadać o kultowej dzisiaj produkcji. Jego tom dzięki rezygnacji z dokładnego sprawdzania nieistotnych detali czyta się jak publikację rozrywkową – i to widzowie docenią. W lekturze wiele jest smaczków i ciekawostek, które dobrze uzupełnią filmowe historie.
Uzupełnienie obrazu
Żadna krytyka nie będzie w stanie zniechęcić fanów do serialu „07 zgłoś się”, za to wielbiciele porucznika Sławomira Borewicza ucieszą się z poświęconej telewizyjnej produkcji książce „07 zgłasza się”. Piotr K. Piotrowski zdecydował się na zgromadzenie anegdotycznego materiału o serialu i swoją publikację kieruje nie do badaczy i archiwistów, a do publiczności masowej, która z przyjemnością powraca do losów Borewicza i szuka uporządkowania wiadomości o kolejnych odcinkach.
Rozpoczyna Piotrowski dość oryginalnie. Informuje, że nie będzie gromadzić „listy płac” (czyli zestawu nazwisk aktorów pojawiających się w kolejnych odcinkach), ani wiadomości o datach emisji. Tłumaczy za to, czym charakteryzowała się Milicja Obywatelska i dlaczego na małym ekranie pojawił się taki a nie inny wizerunek milicjanta. Wprowadza widzów w klimat serialu, atrakcyjnym portretem Krzysztofa Szmagiera i licznymi anegdotami z dziedziny psiego aktorstwa: przedstawiając sztuczki, za pomocą których zwierzę wykonywało na planie konkretne zadania w „Przygodach psa Cywila”. Stara się też o odrobinę literackości: wprowadza do książki opowiadanie o londyńskiej misji Borewicza – to już najbardziej bliski tematowi publikacji motyw: w końcu tekst dotyczy czasów bohatera tuż sprzed serialu.
Właściwą część książki stanowią natomiast rozpisane na serie opowieści o kolejnych odcinkach. Każdy rozdział rozpoczyna autor krótkim streszczeniem fabuły oraz wskazaniem literackich źródeł scenariusza (to ważne, bo czasem z autorami też wiążą się drobne ciekawostki). Potem już Piotrowski może się skupić na opowieściach o konkretnym odcinku. Nie są to przesadnie rozbudowane historie, raczej skrótowe omówienia co bardziej interesujących sytuacji na planie, decyzji aktorskich i reżyserskich, zabawnych wydarzeń, obiektywnych trudności itp. Takie informacje pozwalają zainteresowanym dowiedzieć się czegoś więcej o kulisach powstawania serialu. Autor unika natomiast, i robi to świadomie, sięgania do opinii recenzentów czy widzów. Nie zajmuje się dokumentowaniem pracy krytyków, nie dba też o wrażenia – wynika to ze świadomości adresatów książki: po „07 zgłasza się” nie sięgną raczej ci, których przygody Borewicza nie wciągnęły. A tym nie jest przecież potrzebny zestaw cudzych wrażeń, analiz czy odczytań. Odbiorcy tęsknią za tym, czego nie mogą się dowiedzieć bezpośrednio z ekranu – i takich danych im Piotrowski w pełnych humoru szkicach dostarcza. Dodatkowo każda seria poprzedzona jest jeszcze analizą pozaserialowego kontekstu czy związków rzeczywistości i fikcji. To bardziej ukłon w stronę młodszych odbiorców, autor bowiem nie wątpi, że serial zdobywa sobie fanów także w pokoleniach, które nie pamiętają PRL-u. Tu jest miejsce na wspomnienie o aktorach – a także o współpracy na planie z przedstawicielami różnych zawodów. Każde omówienie kończy autor wyborem kilku smakowitych cytatów z odcinków serialu.
„07 zgłasza się. Opowieść o serialu” to wymarzone uzupełnienie kryminalnych fabułek. Piotrowski zresztą wskazuje tęsknotę widzów za dobrymi produkcjami tego typu i wytyka rozwadnianie się aktualnych scenariuszy. Ale w najważniejszej części tomu nie odbiega od zasadniczego tematu, potrafi natomiast z humorem i rzeczowo jednocześnie opowiadać o kultowej dzisiaj produkcji. Jego tom dzięki rezygnacji z dokładnego sprawdzania nieistotnych detali czyta się jak publikację rozrywkową – i to widzowie docenią. W lekturze wiele jest smaczków i ciekawostek, które dobrze uzupełnią filmowe historie.
niedziela, 21 lipca 2013
Ewelina Kłoda: W poszukiwaniu siebie
Zysk i S-ka, Poznań 2013.
Zmiany
„W poszukiwaniu siebie” Eweliny Kłody, druga część historii Izabeli, utrzymana jest ponownie w formie dziennika. Autorka zbliża się bardzo do realnych zapisków nastolatek czy dorosłych niż do literackiej wersji powieści z diariuszową narracją. Udaje jej się zestawić intrygującą fabułę z lekko naiwnym, imitującym naturalny sposobem zapisywania wrażeń. To sprawia, że chociaż bohaterka skończyła już dwadzieścia jeden lat, dla młodszych odbiorczyń dalej będzie ważną postacią.
Ewelina Kłoda dała Izabeli czas na ustabilizowanie się i osiągnięcie życiowej harmonii. Teraz ponownie próbuje poważnie namieszać w życiu bohaterki, rujnując to, co dawało jej spokój. Wychodzą na jaw nowe sekrety z przeszłości (jak to zwykle bywa – za sprawą przypadkiem znalezionych listów; taka mowa zza grobu udała się Kłodzie, mimo ogólnej naiwności rozwiązania), a także problemy emocjonalne dziewczyny, utrudniające rozwój związku. Izabela nie chce zdecydować się na wspólne mieszkanie ani ślub z ukochanym. W nowym zestawieniu odżywa więc problem, który był akcentowany w pierwszej powieści i który odbiorczyniom wydaje się bardzo potrzebny – temat rozpoznawania prawdziwej miłości oraz gotowość do budowania trwałej relacji.
W obszernej i, trzeba przyznać, apetycznej powieści Izabela sporo miejsca może poświęcić poszukiwaniu własnej tożsamości i definiowaniu siebie. Trochę mniejsze znaczenie mają jej przyjaciele (choć autorka zgrabnie przemyca ich zmartwienia i ich historie, z których składa się cały drugi plan, o trafnych charakterach nie wspominając), a zupełnie nieważne okazuje się starsze pokolenie. To zawężenie zasięgu umożliwi lepsze przyjrzenie się samej Izabeli – a szansę na nie zyskała autorka przez już znane odbiorczyniom środowisko. Chociaż na początku Izabela przypomina o swoich wcześniejszych perypetiach, i tak na nowo wciąga czytelniczki we własny świat. Jak na realistyczny dziennik przystało, wiele tu drobiazgów, z których składa się codzienne życie – ale przy tym bardzo dba Kłoda o oddziaływanie na odbiorczynie, bez przerwy funduje im drobne i większe wstrząsy. Przy takim podejściu dużo łatwiej koncentrować się na najciekawszych partiach historii.
Izabela prowadzi dziennik, który nie różni się właściwie od modelu dziennika dojrzewających dziewczyn. Imituje idealnie prawdziwe zapiski i skrywane zwierzenia: chociaż to niepopularne rozwiązanie, tutaj ma wielką siłę. Bohaterka czasem tłumaczy się z przerwy w pisaniu, czasem może wprowadzać niewyjaśnialny inaczej skrót czasowy, zyskuje usprawiedliwienie dla opowieści o emocjach. Plusów wybranej formy jest mnóstwo. Niepotrzebnie więc Ewelina Kłoda czyni Izabelę pisarką. Jako osoba chcąca wprawiać się w literackich historiach, Izabela nie powinna prowadzić naiwnego dziennika. Warto też zwrócić uwagę na fakt, że w całym tomie nie występuje forma „żeby”, a „aby” w potocznych dialogach brzmi bardzo sztucznie. Takich stylistycznych potknięć (niepotwierdzających wyczucia pisarki) jest jednak mniej i w miarę rozwoju akcji przestaje się zwracać na nie uwagę.
Ewelina Kłoda chce być dla młodych czytelniczek przewodniczką po świecie uczuć. Próbuje uchwycić obraz miłości idealnej, pełnej i pozbawionej wyrzeczeń. Nakazuje bohaterom wsłuchiwać się w siebie i podejmować decyzje w oparciu o intuicję. Podchodzi do trudnego zagadnienia od mało popularnej strony, przez co rozbudza ciekawość odbiorczyń. Kłoda proponuje książkę niezbyt sentymentalną, za to dynamiczną jak na obyczajówkę. Pozwala bohaterom dojrzewać, nie zatrzymuje ich na siłę w jednym miejscu. Zadziwiająco dużo udaje jej się zmieścić w tej historii.
Zmiany
„W poszukiwaniu siebie” Eweliny Kłody, druga część historii Izabeli, utrzymana jest ponownie w formie dziennika. Autorka zbliża się bardzo do realnych zapisków nastolatek czy dorosłych niż do literackiej wersji powieści z diariuszową narracją. Udaje jej się zestawić intrygującą fabułę z lekko naiwnym, imitującym naturalny sposobem zapisywania wrażeń. To sprawia, że chociaż bohaterka skończyła już dwadzieścia jeden lat, dla młodszych odbiorczyń dalej będzie ważną postacią.
Ewelina Kłoda dała Izabeli czas na ustabilizowanie się i osiągnięcie życiowej harmonii. Teraz ponownie próbuje poważnie namieszać w życiu bohaterki, rujnując to, co dawało jej spokój. Wychodzą na jaw nowe sekrety z przeszłości (jak to zwykle bywa – za sprawą przypadkiem znalezionych listów; taka mowa zza grobu udała się Kłodzie, mimo ogólnej naiwności rozwiązania), a także problemy emocjonalne dziewczyny, utrudniające rozwój związku. Izabela nie chce zdecydować się na wspólne mieszkanie ani ślub z ukochanym. W nowym zestawieniu odżywa więc problem, który był akcentowany w pierwszej powieści i który odbiorczyniom wydaje się bardzo potrzebny – temat rozpoznawania prawdziwej miłości oraz gotowość do budowania trwałej relacji.
W obszernej i, trzeba przyznać, apetycznej powieści Izabela sporo miejsca może poświęcić poszukiwaniu własnej tożsamości i definiowaniu siebie. Trochę mniejsze znaczenie mają jej przyjaciele (choć autorka zgrabnie przemyca ich zmartwienia i ich historie, z których składa się cały drugi plan, o trafnych charakterach nie wspominając), a zupełnie nieważne okazuje się starsze pokolenie. To zawężenie zasięgu umożliwi lepsze przyjrzenie się samej Izabeli – a szansę na nie zyskała autorka przez już znane odbiorczyniom środowisko. Chociaż na początku Izabela przypomina o swoich wcześniejszych perypetiach, i tak na nowo wciąga czytelniczki we własny świat. Jak na realistyczny dziennik przystało, wiele tu drobiazgów, z których składa się codzienne życie – ale przy tym bardzo dba Kłoda o oddziaływanie na odbiorczynie, bez przerwy funduje im drobne i większe wstrząsy. Przy takim podejściu dużo łatwiej koncentrować się na najciekawszych partiach historii.
Izabela prowadzi dziennik, który nie różni się właściwie od modelu dziennika dojrzewających dziewczyn. Imituje idealnie prawdziwe zapiski i skrywane zwierzenia: chociaż to niepopularne rozwiązanie, tutaj ma wielką siłę. Bohaterka czasem tłumaczy się z przerwy w pisaniu, czasem może wprowadzać niewyjaśnialny inaczej skrót czasowy, zyskuje usprawiedliwienie dla opowieści o emocjach. Plusów wybranej formy jest mnóstwo. Niepotrzebnie więc Ewelina Kłoda czyni Izabelę pisarką. Jako osoba chcąca wprawiać się w literackich historiach, Izabela nie powinna prowadzić naiwnego dziennika. Warto też zwrócić uwagę na fakt, że w całym tomie nie występuje forma „żeby”, a „aby” w potocznych dialogach brzmi bardzo sztucznie. Takich stylistycznych potknięć (niepotwierdzających wyczucia pisarki) jest jednak mniej i w miarę rozwoju akcji przestaje się zwracać na nie uwagę.
Ewelina Kłoda chce być dla młodych czytelniczek przewodniczką po świecie uczuć. Próbuje uchwycić obraz miłości idealnej, pełnej i pozbawionej wyrzeczeń. Nakazuje bohaterom wsłuchiwać się w siebie i podejmować decyzje w oparciu o intuicję. Podchodzi do trudnego zagadnienia od mało popularnej strony, przez co rozbudza ciekawość odbiorczyń. Kłoda proponuje książkę niezbyt sentymentalną, za to dynamiczną jak na obyczajówkę. Pozwala bohaterom dojrzewać, nie zatrzymuje ich na siłę w jednym miejscu. Zadziwiająco dużo udaje jej się zmieścić w tej historii.
sobota, 20 lipca 2013
Ewa Bagłaj: Prymuska
Muza SA, Warszawa 2013.
Sekrety stadniny
Na początku wydaje się, że „Prymuska” Ewy Bagłaj jest tomem wyłącznie dla kochających konie i marzących o wolontariacie w stadninie. Rzeczywiście narratorka spędza wśród ukochanych zwierząt mnóstwo czasu i z czytelnikami dzieli się fachową wiedzą. Jednak „Prymuska” to przede wszystkim powieść psychologiczna dla nastolatek, a fakt sprofesjonalizowania jednego tematu nie wyklucza ciekawego zajęcia się innymi zagadnieniami. Tym razem Broszka musi zmierzyć się z kilkoma poważnymi wyzwaniami. W stadninie pracuje jej były chłopak oraz obecny partner. Pewnego dnia na prace społeczne skierowany zostaje syn znanego polityka. W ośrodku hipoterapii pojawia się też tytułowa prymuska, dziewczyna idealna, zawsze spełniająca pokładane w niej nadzieje. Tymczasem jeden z koni zostaje otruty. Broszka nie tylko prowadzi prywatne śledztwo – ma na głowie jeszcze damsko-męskie komplikacje. W stadninie atmosfera robi się coraz bardziej ciężka.
Ewa Bagłaj buduje „Prymuskę” z drobnych fabularnych klocków. W minirozdziałach koncentruje się na krótkich scenkach, z teraźniejszości każdy sam powinien wyciągać wnioski, rozwiązanie, jak w kryminałach, przyjdzie na końcu. Sensacyjna akcja z pierwszych migawek przysłania natomiast dramat nastolatki, który rozegra się później. Bagłaj zwraca uwagę na różne problemy dojrzewających bohaterów (Broszkę, jeśli nie liczyć sercowych dylematów, pomija, jako zbyt już dorosłą). Ucieka się do psychologicznych sztuczek, ujawniając relacje polityka z synem czy prymuski z matką. Sytuację gmatwa dodatkowo przez motyw wirusa HIV. W „Prymusce” nie ma miejsca na rodzinne sielanki, każdy wynosi z domu kłopoty i bagaż ciężkich doświadczeń, z którymi sam nie może sobie poradzić – i to bez względu na wiek czy znajomości. Ośrodek, w którym pomaga się koniom, staje się też miejscem pomocy ludziom – ale najpierw trzeba rozwiązać dramatyczną tajemnicę dziwnej choroby jednej z klaczy. Problemy zwierząt i ludzi splatają się ze sobą, walczą o pierwszeństwo i zakłócają równowagę bohaterów. W tym kontekście dylematy Broszki słabną – Bagłaj wybrała ten sposób, by uniknąć oskarżeń o monotematyczną i stereotypową fabułę.
Na początku autorka decyduje się na prezentowanie scenek bez wyjaśniających przesłanie analiz. Czytelnicy mogą oglądać same zachowania postaci, nie mając przy tym niemal żadnej wiedzy o ich motywacjach i wewnętrznych rozterkach – dopiero serie rozmów przyniosą nowe spojrzenie na akcję. W ten sposób Ewa Bagłaj mnoży zagadki i potęguje atmosferę nieufności, pokazuje, że wśród pracowników stadniny dzieje się coś dziwnego. A rozwiązanie konfliktu nie należy do prostych. I tym psychologicznym węzłem autorka ratuje się przed oskarżeniami o banał. Forma powieści mogłaby się wydawać zbyt prosta nawet jak na lekturę dla nastolatek – tymczasem fabuła zagęszcza tu narrację, wręcz wymaga od stylu pewnej przejrzystości – by można było swobodnie operować długotrwałymi sekretami.
W „Prymusce” uderza literackość języka, charakterystyczny indywidualny rytm prozy autorki. Bagłaj nie stara się uprawdopodobnić dialogów, postacie z reguły porozumiewają się elegancko, a nie potocznie. Broszka, która prowadzi narrację, wplata w nią bez przerwy swoje obserwacje i wiadomości na temat koni. Wszystko razem – w połączeniu z nagromadzeniem trosk o sporej sile przebicia – składa się na tom psychologiczny, na lekturę wymagającą zastanowienia. Nietrudno tu wydawać pospieszne sądy, ale to pułapka, którą Bagłaj zastawia na swoich czytelników. W „Prymusce” chodzi o zwrócenie uwagi na istotne dla młodzieży i uniwersalne przy tym, choć w duchu klasyczne, motywy. Autorka nie sięga po zagadnienia modne, a po silnie działające na młodych czytelników.
Sekrety stadniny
Na początku wydaje się, że „Prymuska” Ewy Bagłaj jest tomem wyłącznie dla kochających konie i marzących o wolontariacie w stadninie. Rzeczywiście narratorka spędza wśród ukochanych zwierząt mnóstwo czasu i z czytelnikami dzieli się fachową wiedzą. Jednak „Prymuska” to przede wszystkim powieść psychologiczna dla nastolatek, a fakt sprofesjonalizowania jednego tematu nie wyklucza ciekawego zajęcia się innymi zagadnieniami. Tym razem Broszka musi zmierzyć się z kilkoma poważnymi wyzwaniami. W stadninie pracuje jej były chłopak oraz obecny partner. Pewnego dnia na prace społeczne skierowany zostaje syn znanego polityka. W ośrodku hipoterapii pojawia się też tytułowa prymuska, dziewczyna idealna, zawsze spełniająca pokładane w niej nadzieje. Tymczasem jeden z koni zostaje otruty. Broszka nie tylko prowadzi prywatne śledztwo – ma na głowie jeszcze damsko-męskie komplikacje. W stadninie atmosfera robi się coraz bardziej ciężka.
Ewa Bagłaj buduje „Prymuskę” z drobnych fabularnych klocków. W minirozdziałach koncentruje się na krótkich scenkach, z teraźniejszości każdy sam powinien wyciągać wnioski, rozwiązanie, jak w kryminałach, przyjdzie na końcu. Sensacyjna akcja z pierwszych migawek przysłania natomiast dramat nastolatki, który rozegra się później. Bagłaj zwraca uwagę na różne problemy dojrzewających bohaterów (Broszkę, jeśli nie liczyć sercowych dylematów, pomija, jako zbyt już dorosłą). Ucieka się do psychologicznych sztuczek, ujawniając relacje polityka z synem czy prymuski z matką. Sytuację gmatwa dodatkowo przez motyw wirusa HIV. W „Prymusce” nie ma miejsca na rodzinne sielanki, każdy wynosi z domu kłopoty i bagaż ciężkich doświadczeń, z którymi sam nie może sobie poradzić – i to bez względu na wiek czy znajomości. Ośrodek, w którym pomaga się koniom, staje się też miejscem pomocy ludziom – ale najpierw trzeba rozwiązać dramatyczną tajemnicę dziwnej choroby jednej z klaczy. Problemy zwierząt i ludzi splatają się ze sobą, walczą o pierwszeństwo i zakłócają równowagę bohaterów. W tym kontekście dylematy Broszki słabną – Bagłaj wybrała ten sposób, by uniknąć oskarżeń o monotematyczną i stereotypową fabułę.
Na początku autorka decyduje się na prezentowanie scenek bez wyjaśniających przesłanie analiz. Czytelnicy mogą oglądać same zachowania postaci, nie mając przy tym niemal żadnej wiedzy o ich motywacjach i wewnętrznych rozterkach – dopiero serie rozmów przyniosą nowe spojrzenie na akcję. W ten sposób Ewa Bagłaj mnoży zagadki i potęguje atmosferę nieufności, pokazuje, że wśród pracowników stadniny dzieje się coś dziwnego. A rozwiązanie konfliktu nie należy do prostych. I tym psychologicznym węzłem autorka ratuje się przed oskarżeniami o banał. Forma powieści mogłaby się wydawać zbyt prosta nawet jak na lekturę dla nastolatek – tymczasem fabuła zagęszcza tu narrację, wręcz wymaga od stylu pewnej przejrzystości – by można było swobodnie operować długotrwałymi sekretami.
W „Prymusce” uderza literackość języka, charakterystyczny indywidualny rytm prozy autorki. Bagłaj nie stara się uprawdopodobnić dialogów, postacie z reguły porozumiewają się elegancko, a nie potocznie. Broszka, która prowadzi narrację, wplata w nią bez przerwy swoje obserwacje i wiadomości na temat koni. Wszystko razem – w połączeniu z nagromadzeniem trosk o sporej sile przebicia – składa się na tom psychologiczny, na lekturę wymagającą zastanowienia. Nietrudno tu wydawać pospieszne sądy, ale to pułapka, którą Bagłaj zastawia na swoich czytelników. W „Prymusce” chodzi o zwrócenie uwagi na istotne dla młodzieży i uniwersalne przy tym, choć w duchu klasyczne, motywy. Autorka nie sięga po zagadnienia modne, a po silnie działające na młodych czytelników.
piątek, 19 lipca 2013
Georges Flipo: Pani komisarz nie znosi poezji
Noir sur Blanc, Warszawa 2013.
Literatura i zbrodnia
Kiedy w zbrodnię wmiesza się literatura, wiadomo, że autor dążyć będzie do stworzenia lekko prześmiewczej historii. Tak jest z tomem „Pani komisarz nie znosi poezji” – kryminałem utrzymanym w lekkim tonie, odrobinę ironicznym i całkiem przyjemnym w lekturze. Georges Flipo obdarzył swoją bohaterkę silną osobowością, ale uczynił ją również swoistym obiektem autorskich żartów. Nie traktuje pani komisarz poważnie, w jej portrecie da się dostrzec karykaturę. To sprawia, że w kryminale cichną wątki feministyczne, a cała książka dostarcza odbiorcom radości.
Pani komisarz ma całkiem sporo kompleksów i przyzwyczajenia, które utrudniają życie jej podwładnym. Śledztwo, które musi poprowadzić, daje jej szansę na naigrawanie się z początkującego asystenta – pani komisarz czasem budzi sympatię, czasem staje się obiektem dobrodusznych kpin, a czasem wyzwala niechęć. Trudno oprzeć się wrażeniu, że niewiele zdziałałaby bez Augustina Monota. Zwłaszcza że nie zna się na poezji (z literatury ceni jedynie kryminały, a i to nie zawsze), a wydarzenia wymagają podstawowego rozeznania w literackich zawiłościach. Ginie kloszard pozujący na Wiktora Hugo. Tropem jest sonet, którego autorstwo przypisuje się Baudelaire’owi. Zgodnie z tradycją gatunku zginąć musi parę osób wtajemniczonych w sprawę. Pani komisarz pozbawiona wsparcia ze strony swoich bezustannie krytykowanych podwładnych miałaby nie lada problem z rozwikłaniem zagadki. Na szczęście w policji pracują też ludzie, którzy potrafią napawać się brzmieniem każdego słowa – i to oni rozplątywać będą kolejne wątki tajemnicy.
W tomie „Pani komisarz nie znosi poezji” dochodzenie okazuje się nietypowe. Ale już w kreacji postaci widać, że Flipo będzie bawił się konwencjami – dla niego tradycja gatunku to gra, którą wystarczy podjąć, by dobrze się bawić. Tworzy to całkiem przyjemną całość. Czytelnicy będą nie tylko angażować się w nietypowe śledztwo – bo bohaterowie najwyraźniej nie znoszą też rutyny – ale i cieszyć się intertekstualiami. Flipo w ogóle z literaturoznawczych poszukiwań czyni fragment historii – co jest rzadkością w literaturze rozrywkowej. I nietrudno przyznać, że także ją uszlachetnia. „Pani komisarz nie znosi poezji” to przede wszystkim kryminalny dowcip już w samej konstrukcji. W planie treści bowiem nie chodzi o śmiech bez przerwy.
To dobrze napisany kryminał, w którym liczą się wyraziste sylwetki bohaterów. Czasami wręcz osobowości postaci przyćmiewają akcję. Bardziej zwracają wtedy uwagę na przykład drobne przyzwyczajenia i uprzedzenia pani komisarz niż szczegóły dotyczące zbrodni. Sam Flipo też chyba z upodobaniem przygląda się fabule. Nawet jeśli kogoś nie zainteresuje przebieg dochodzenia, sam świat, w jakim funkcjonują bohaterowie, nie pozwala odejść ze wzruszeniem ramion. Na kryminał w rodzaju „Pani komisarz nie znosi poezji” czekają zawsze miłośnicy gatunku: nie jest to powieść mroczna czy przygnębiająca, dostarcza rozrywki i napisana została przyjemnym językiem. Ze względu na autotematyzm sugeruje też związki z literaturą piękną, co powinno przekonać sceptyków. Georges Flipo kryminalną opowieść oparł na dynamicznej i nietuzinkowej postaci – pani komisarz bardzo ubarwia relację i sprawia, że tom nie ginie na półce z literaturą rozrywkową.
Literatura i zbrodnia
Kiedy w zbrodnię wmiesza się literatura, wiadomo, że autor dążyć będzie do stworzenia lekko prześmiewczej historii. Tak jest z tomem „Pani komisarz nie znosi poezji” – kryminałem utrzymanym w lekkim tonie, odrobinę ironicznym i całkiem przyjemnym w lekturze. Georges Flipo obdarzył swoją bohaterkę silną osobowością, ale uczynił ją również swoistym obiektem autorskich żartów. Nie traktuje pani komisarz poważnie, w jej portrecie da się dostrzec karykaturę. To sprawia, że w kryminale cichną wątki feministyczne, a cała książka dostarcza odbiorcom radości.
Pani komisarz ma całkiem sporo kompleksów i przyzwyczajenia, które utrudniają życie jej podwładnym. Śledztwo, które musi poprowadzić, daje jej szansę na naigrawanie się z początkującego asystenta – pani komisarz czasem budzi sympatię, czasem staje się obiektem dobrodusznych kpin, a czasem wyzwala niechęć. Trudno oprzeć się wrażeniu, że niewiele zdziałałaby bez Augustina Monota. Zwłaszcza że nie zna się na poezji (z literatury ceni jedynie kryminały, a i to nie zawsze), a wydarzenia wymagają podstawowego rozeznania w literackich zawiłościach. Ginie kloszard pozujący na Wiktora Hugo. Tropem jest sonet, którego autorstwo przypisuje się Baudelaire’owi. Zgodnie z tradycją gatunku zginąć musi parę osób wtajemniczonych w sprawę. Pani komisarz pozbawiona wsparcia ze strony swoich bezustannie krytykowanych podwładnych miałaby nie lada problem z rozwikłaniem zagadki. Na szczęście w policji pracują też ludzie, którzy potrafią napawać się brzmieniem każdego słowa – i to oni rozplątywać będą kolejne wątki tajemnicy.
W tomie „Pani komisarz nie znosi poezji” dochodzenie okazuje się nietypowe. Ale już w kreacji postaci widać, że Flipo będzie bawił się konwencjami – dla niego tradycja gatunku to gra, którą wystarczy podjąć, by dobrze się bawić. Tworzy to całkiem przyjemną całość. Czytelnicy będą nie tylko angażować się w nietypowe śledztwo – bo bohaterowie najwyraźniej nie znoszą też rutyny – ale i cieszyć się intertekstualiami. Flipo w ogóle z literaturoznawczych poszukiwań czyni fragment historii – co jest rzadkością w literaturze rozrywkowej. I nietrudno przyznać, że także ją uszlachetnia. „Pani komisarz nie znosi poezji” to przede wszystkim kryminalny dowcip już w samej konstrukcji. W planie treści bowiem nie chodzi o śmiech bez przerwy.
To dobrze napisany kryminał, w którym liczą się wyraziste sylwetki bohaterów. Czasami wręcz osobowości postaci przyćmiewają akcję. Bardziej zwracają wtedy uwagę na przykład drobne przyzwyczajenia i uprzedzenia pani komisarz niż szczegóły dotyczące zbrodni. Sam Flipo też chyba z upodobaniem przygląda się fabule. Nawet jeśli kogoś nie zainteresuje przebieg dochodzenia, sam świat, w jakim funkcjonują bohaterowie, nie pozwala odejść ze wzruszeniem ramion. Na kryminał w rodzaju „Pani komisarz nie znosi poezji” czekają zawsze miłośnicy gatunku: nie jest to powieść mroczna czy przygnębiająca, dostarcza rozrywki i napisana została przyjemnym językiem. Ze względu na autotematyzm sugeruje też związki z literaturą piękną, co powinno przekonać sceptyków. Georges Flipo kryminalną opowieść oparł na dynamicznej i nietuzinkowej postaci – pani komisarz bardzo ubarwia relację i sprawia, że tom nie ginie na półce z literaturą rozrywkową.
czwartek, 18 lipca 2013
Karina Schaapman: Mysi domek. Sam i Julia w teatrze
Media Rodzina, Poznań 2013.
Radość szczegółów
Dla dzieci „Mysi domek” będzie czymś naturalnym. Dorośli z opowiastek szybko przeskoczą na oglądanie zdjęć i zadawanie sobie pytania, jak to w ogóle możliwe. Chyba że zaczną lekturę od informacji, jak Karina Schaapman przygotowywała swój projekt. Nie zmniejszy to ich podziwu i wyszukiwania kolejnych uroczych detali ze świata myszek. Nie ma wątpliwości: wielkoformatowa bajka o Samie i Julii to małe dzieło, pracochłonne i wymagające nie lada precyzji w wykonaniu – za to olśniewające efektem. Tu wszystko, chociaż bajkowe, jest przecież prawdziwe. Maluchy po raz drugi spotkać się mogą z bohaterami z domku.
Sam i Julia to pluszowe myszki. Mieszkają (z rodzinami i sąsiadami) w ogromnym domu. Czasem się bawią i przeżywają przyjemne przygody, czasem zderzają się z małymi dramatami (jak wtedy, gdy umiera dziadek). Sam przygotowuje się do występu w teatrze. Przyjaźni się z Julią, dzięki temu nigdy się nie nudzi. Książka tekstowo składa się z krótkich migawek – przedstawienia bohaterów, ich zabaw czy znajomych. Dzięki bardzo skondensowanym rozdziałom dzieci dowiedzą się sporo na temat miłych myszek i ich otoczenia, poznają radości i smutki. Całkowicie dadzą się pochłonąć mysiej codzienności.
A to za sprawą fotografii. Drobne opowiadania ozdobione są zdjęciami z mysiego domku i okolic. Eddo Hartmann postarał się, by nie tylko wnętrza, ale i same myszki wyglądały wyjątkowo realistycznie. Sfotografowane a nie narysowane scenki z bajek sprawiają, że dzieci bez trudu uwierzą w prezentowany miniaturowy świat. Dorośli bez przerwy przecierać będą oczy ze zdumienia. Mysi domek jest bowiem sam w sobie architektonicznym i designerskim arcydziełem. To, że myszki noszą różne pomysłowe i starannie wykończone ubranka, nie dziwi: każdy, kto w dzieciństwie bawił się lalkami, wie, że można przygotowywać dla nich nawet najbardziej wymyślne i skomplikowane stroje. Ale o takim wykończeniu mysiego domku większości odbiorców nawet się nie śniło.
Miniaturowe mebelki, miniaturowe słoiczki z zawartością, miniaturowe klamki w domach i setki miniaturowych książeczek – to jeszcze nic. Karina Schaapman, bawiąc się w dekoratorkę wnętrz, zadbała o to, by zamieszkany domek nie był idealny: pojawiają się tu lekko zużyte sprzęty czy sfatygowana podłoga, przykurzone zwoje materiału w pracowni. Takich smaczków znaleźć tu można mnóstwo, z każdym zdjęciem ujawniają się nowe cudeńka, które zapewnią dzieciom długie godziny spędzane nad publikacją. Mysi temat można odkrywać po kawałeczku, ciesząc się z dopieszczonych detali – ale dla spostrzegawczych maluchów Schaapman przygotowuje też niespodzianki. Na fotografiach widać również „normalne” przedmioty, które w mysim świecie pełnią nowe funkcje. Klamerki do bielizny, łańcuszki czy koraliki funkcjonują tu inaczej – i warto przyjrzeć się obrazkom, by cieszyć się pomysłami autorki.
Do mysiego domku Karina Schaapman dopisała proste historyjki o bohaterach. Nie stawia jednak na beztroskę – chce, by jej odbiorcy nieco zastanowili się nad trudami codzienności, jak i nad sprawami egzystencjalnymi. Z jednej strony jest tu tematem śmierć dziadka i tęsknota za nim (oraz wspólne ozdabianie trumny jako pomysł na przeżywanie żałoby), z drugiej – osamotnienie Julii, która nie ma licznej rodziny. Te motywy autorka równoważy lżejszymi zagadnieniami – na przykład wspólnymi zabawami. Z kolei zapowiedź występu w prawdziwym teatrze dostarcza bohaterom – i ich odbiorcom – prawdziwych emocji. Dla dzieci dodatkową niespodzianką będzie możliwość odsłonięcia kurtyny – rozłożenia środkowych kart tej pięknej publikacji. Rzadko zdarzają się bajki tak dopracowane w każdym szczególe od strony grafiki. Nawet kiedy tekst nie przyciąga uwagi (a o to dość trudno w książce), zdjęcia dostarczają rozrywki i zaspokajają ciekawość. Dzieciom mysi domek może się wydać bardzo naturalny, dorośli z pewnością docenią precyzję wykonania świata bohaterów. Ta książka to prawdziwy skarb na półce z literaturą dla najmłodszych.
Radość szczegółów
Dla dzieci „Mysi domek” będzie czymś naturalnym. Dorośli z opowiastek szybko przeskoczą na oglądanie zdjęć i zadawanie sobie pytania, jak to w ogóle możliwe. Chyba że zaczną lekturę od informacji, jak Karina Schaapman przygotowywała swój projekt. Nie zmniejszy to ich podziwu i wyszukiwania kolejnych uroczych detali ze świata myszek. Nie ma wątpliwości: wielkoformatowa bajka o Samie i Julii to małe dzieło, pracochłonne i wymagające nie lada precyzji w wykonaniu – za to olśniewające efektem. Tu wszystko, chociaż bajkowe, jest przecież prawdziwe. Maluchy po raz drugi spotkać się mogą z bohaterami z domku.
Sam i Julia to pluszowe myszki. Mieszkają (z rodzinami i sąsiadami) w ogromnym domu. Czasem się bawią i przeżywają przyjemne przygody, czasem zderzają się z małymi dramatami (jak wtedy, gdy umiera dziadek). Sam przygotowuje się do występu w teatrze. Przyjaźni się z Julią, dzięki temu nigdy się nie nudzi. Książka tekstowo składa się z krótkich migawek – przedstawienia bohaterów, ich zabaw czy znajomych. Dzięki bardzo skondensowanym rozdziałom dzieci dowiedzą się sporo na temat miłych myszek i ich otoczenia, poznają radości i smutki. Całkowicie dadzą się pochłonąć mysiej codzienności.
A to za sprawą fotografii. Drobne opowiadania ozdobione są zdjęciami z mysiego domku i okolic. Eddo Hartmann postarał się, by nie tylko wnętrza, ale i same myszki wyglądały wyjątkowo realistycznie. Sfotografowane a nie narysowane scenki z bajek sprawiają, że dzieci bez trudu uwierzą w prezentowany miniaturowy świat. Dorośli bez przerwy przecierać będą oczy ze zdumienia. Mysi domek jest bowiem sam w sobie architektonicznym i designerskim arcydziełem. To, że myszki noszą różne pomysłowe i starannie wykończone ubranka, nie dziwi: każdy, kto w dzieciństwie bawił się lalkami, wie, że można przygotowywać dla nich nawet najbardziej wymyślne i skomplikowane stroje. Ale o takim wykończeniu mysiego domku większości odbiorców nawet się nie śniło.
Miniaturowe mebelki, miniaturowe słoiczki z zawartością, miniaturowe klamki w domach i setki miniaturowych książeczek – to jeszcze nic. Karina Schaapman, bawiąc się w dekoratorkę wnętrz, zadbała o to, by zamieszkany domek nie był idealny: pojawiają się tu lekko zużyte sprzęty czy sfatygowana podłoga, przykurzone zwoje materiału w pracowni. Takich smaczków znaleźć tu można mnóstwo, z każdym zdjęciem ujawniają się nowe cudeńka, które zapewnią dzieciom długie godziny spędzane nad publikacją. Mysi temat można odkrywać po kawałeczku, ciesząc się z dopieszczonych detali – ale dla spostrzegawczych maluchów Schaapman przygotowuje też niespodzianki. Na fotografiach widać również „normalne” przedmioty, które w mysim świecie pełnią nowe funkcje. Klamerki do bielizny, łańcuszki czy koraliki funkcjonują tu inaczej – i warto przyjrzeć się obrazkom, by cieszyć się pomysłami autorki.
Do mysiego domku Karina Schaapman dopisała proste historyjki o bohaterach. Nie stawia jednak na beztroskę – chce, by jej odbiorcy nieco zastanowili się nad trudami codzienności, jak i nad sprawami egzystencjalnymi. Z jednej strony jest tu tematem śmierć dziadka i tęsknota za nim (oraz wspólne ozdabianie trumny jako pomysł na przeżywanie żałoby), z drugiej – osamotnienie Julii, która nie ma licznej rodziny. Te motywy autorka równoważy lżejszymi zagadnieniami – na przykład wspólnymi zabawami. Z kolei zapowiedź występu w prawdziwym teatrze dostarcza bohaterom – i ich odbiorcom – prawdziwych emocji. Dla dzieci dodatkową niespodzianką będzie możliwość odsłonięcia kurtyny – rozłożenia środkowych kart tej pięknej publikacji. Rzadko zdarzają się bajki tak dopracowane w każdym szczególe od strony grafiki. Nawet kiedy tekst nie przyciąga uwagi (a o to dość trudno w książce), zdjęcia dostarczają rozrywki i zaspokajają ciekawość. Dzieciom mysi domek może się wydać bardzo naturalny, dorośli z pewnością docenią precyzję wykonania świata bohaterów. Ta książka to prawdziwy skarb na półce z literaturą dla najmłodszych.
środa, 17 lipca 2013
Michael Booth: Sushi i cała reszta. Wszystkie smaki Japonii
Carta Blanca, Warszawa 2013.
Podróż do kuchni
Gdyby takich autorów jak Michael Booth było więcej, pisanie o kuchniach świata w formie dowcipnych reportaży tworzyłoby niezwykle modny i ciekawy nurt w literaturze faktu. Tak jak Bryson z przymrużeniem oka potrafi opowiadać o zwiedzanych krajach, tak Booth przygląda się kulturze kulinarnej Japonii. Z tą tylko różnicą, że zamiast kąśliwej ironii wybiera humor dobroduszny, a ostrze satyry najczęściej wymierza w siebie. „Sushi i cała reszta. Wszystkie smaki Japonii” to książka, której trudno się oprzeć. Napisana ze znawstwem i z pomysłem, lekkim stylem i z tendencją do rozśmieszania, z jednej strony stanowi źródło wiedzy o zwyczajach kulinarnych w Japonii, z drugiej jest subiektywnym przewodnikiem po tym, co w kuchni tego kraju najciekawsze lub najbardziej oryginalne.
Michael Booth chce zweryfikować opinie o japońskim jedzeniu i przetestować czasem mocno egzotyczne przysmaki, wybiera się więc z żoną i dziećmi w trzymiesięczną podróż. Spotyka się z uznanymi szefami kuchni, pojawia się na targu rybnym i zagląda do słynnych restauracji. ego, rzecz jasna, wszyscy by się zresztą po nim spodziewali. Ale Booth szuka też innych wrażeń: robi masaż krabom, rozmawia z zawodnikami sumo, je makaron ze strumienia oraz kosztuje wieloryba, odwiedza muzeum pasożytów… dociera wszędzie tam, gdzie – pod względem kulinarnym – dzieje się coś ciekawego. Czasami próbuje potraw, które każdemu na długo odebrałyby apetyt, innym razem chce odwiedzić ciekawego człowieka i przedstawić innym jego pasję. Nie zapomina przy tym o synach i żonie – drobne scenki z ich udziałem znakomicie ubarwiają kolejne sytuacje. Michael Booth jest wyczulony na ciekawostki i dowcipne scenki – jeśli coś go zaintryguje czy rozśmieszy, bez trudu potrafi przedstawić to tak, by przekazać rozbawienie czytelnikom. Jeśli akurat nie dzieje się nic zabawnego, autor rzuca komentarze wprawiające w dobry humor. Posługuje się przy tym żartem inteligentnym, unika raczej prostoty i rubaszności, dzięki czemu lektura staje się bardziej przyjemna.
Ma szansę Booth sprawdzać mity na temat kuchni japońskiej – i z tej okazji ochoczo korzysta. Próbuje zdobywać wiedzę, nawet jeśli czasem z tego powodu przypadkowo się ośmieszy. Nie zawaha się przed żadnym wyzwaniem i raczej stawia na szczerość w opisywaniu efektów eksperymentów. Niekiedy wydaje się, że kuchnia jest tylko pretekstem do poznawania japońskiej kultury: bez względu na to, czy znajduje się w buddyjskiej świątyni, czy u producentów sake, autor bacznie przygląda się otoczeniu, by móc podać jak najwięcej szczegółów z kolejnej przygody. Nie zarzuca czytelników opisami smaków, interesuje go wszystko, co ma jakikolwiek związek z wyprawą. W ten sposób powstają reportaże kulinarne wzbogacane o zakulisowe wiadomości, a autor zapewnia sobie stałą uwagę czytelników. Od tego tomu trudno się oderwać, nawet kiedy pojawiają się w nim smaki lub widoki nie dla wrażliwych.
„Sushi i cała reszta” to książka świetnie napisana, daje wrażenie uczestnictwa w przygodzie autora, a poza atrakcyjnym tematem kusi też rozrywkową narracją. Wśród edukacyjnych książek podróżniczych i wśród reportaży zajmuje wysoką lokatę. Booth nie zmusza się do pisania i nie sili na oryginalność – potrafi za to przekuć własne doświadczenia na niebanalną i sycącą relację. Zwykle publikacje tego typu trafiają do zainteresowanych kuchnią lub kulturą Japonii. Michael Booth proponuje książkę, która spodoba się wszystkim czytelnikom – zwłaszcza tym, którzy potrafią docenić lekkie pióro, dowcip i odwagę w poznawaniu świata. To publikacja wartościowa, a i zgrabna, ciekawa i wciągająca. Jednak przy jedzeniu lepiej po nią nie sięgać.
Podróż do kuchni
Gdyby takich autorów jak Michael Booth było więcej, pisanie o kuchniach świata w formie dowcipnych reportaży tworzyłoby niezwykle modny i ciekawy nurt w literaturze faktu. Tak jak Bryson z przymrużeniem oka potrafi opowiadać o zwiedzanych krajach, tak Booth przygląda się kulturze kulinarnej Japonii. Z tą tylko różnicą, że zamiast kąśliwej ironii wybiera humor dobroduszny, a ostrze satyry najczęściej wymierza w siebie. „Sushi i cała reszta. Wszystkie smaki Japonii” to książka, której trudno się oprzeć. Napisana ze znawstwem i z pomysłem, lekkim stylem i z tendencją do rozśmieszania, z jednej strony stanowi źródło wiedzy o zwyczajach kulinarnych w Japonii, z drugiej jest subiektywnym przewodnikiem po tym, co w kuchni tego kraju najciekawsze lub najbardziej oryginalne.
Michael Booth chce zweryfikować opinie o japońskim jedzeniu i przetestować czasem mocno egzotyczne przysmaki, wybiera się więc z żoną i dziećmi w trzymiesięczną podróż. Spotyka się z uznanymi szefami kuchni, pojawia się na targu rybnym i zagląda do słynnych restauracji. ego, rzecz jasna, wszyscy by się zresztą po nim spodziewali. Ale Booth szuka też innych wrażeń: robi masaż krabom, rozmawia z zawodnikami sumo, je makaron ze strumienia oraz kosztuje wieloryba, odwiedza muzeum pasożytów… dociera wszędzie tam, gdzie – pod względem kulinarnym – dzieje się coś ciekawego. Czasami próbuje potraw, które każdemu na długo odebrałyby apetyt, innym razem chce odwiedzić ciekawego człowieka i przedstawić innym jego pasję. Nie zapomina przy tym o synach i żonie – drobne scenki z ich udziałem znakomicie ubarwiają kolejne sytuacje. Michael Booth jest wyczulony na ciekawostki i dowcipne scenki – jeśli coś go zaintryguje czy rozśmieszy, bez trudu potrafi przedstawić to tak, by przekazać rozbawienie czytelnikom. Jeśli akurat nie dzieje się nic zabawnego, autor rzuca komentarze wprawiające w dobry humor. Posługuje się przy tym żartem inteligentnym, unika raczej prostoty i rubaszności, dzięki czemu lektura staje się bardziej przyjemna.
Ma szansę Booth sprawdzać mity na temat kuchni japońskiej – i z tej okazji ochoczo korzysta. Próbuje zdobywać wiedzę, nawet jeśli czasem z tego powodu przypadkowo się ośmieszy. Nie zawaha się przed żadnym wyzwaniem i raczej stawia na szczerość w opisywaniu efektów eksperymentów. Niekiedy wydaje się, że kuchnia jest tylko pretekstem do poznawania japońskiej kultury: bez względu na to, czy znajduje się w buddyjskiej świątyni, czy u producentów sake, autor bacznie przygląda się otoczeniu, by móc podać jak najwięcej szczegółów z kolejnej przygody. Nie zarzuca czytelników opisami smaków, interesuje go wszystko, co ma jakikolwiek związek z wyprawą. W ten sposób powstają reportaże kulinarne wzbogacane o zakulisowe wiadomości, a autor zapewnia sobie stałą uwagę czytelników. Od tego tomu trudno się oderwać, nawet kiedy pojawiają się w nim smaki lub widoki nie dla wrażliwych.
„Sushi i cała reszta” to książka świetnie napisana, daje wrażenie uczestnictwa w przygodzie autora, a poza atrakcyjnym tematem kusi też rozrywkową narracją. Wśród edukacyjnych książek podróżniczych i wśród reportaży zajmuje wysoką lokatę. Booth nie zmusza się do pisania i nie sili na oryginalność – potrafi za to przekuć własne doświadczenia na niebanalną i sycącą relację. Zwykle publikacje tego typu trafiają do zainteresowanych kuchnią lub kulturą Japonii. Michael Booth proponuje książkę, która spodoba się wszystkim czytelnikom – zwłaszcza tym, którzy potrafią docenić lekkie pióro, dowcip i odwagę w poznawaniu świata. To publikacja wartościowa, a i zgrabna, ciekawa i wciągająca. Jednak przy jedzeniu lepiej po nią nie sięgać.
wtorek, 16 lipca 2013
Jean-Philippe Arrou-Vignod: Jaśki
Znak, Kraków 2013.
Przygody dawne
Rzeczywistość przedstawiona w „Jaśkach” znacznie różni się od tej, którą znają dzisiejsze maluchy. To świat sprzed ery komputerów i bezstresowego wychowania, świat, w którym najmłodsi mają liczyć wyłącznie na własną wyobraźnię oraz towarzystwo. Świat wspomniany z sentymentem przez dorosłych, a dla dzieci obecnie – mocno egzotyczny (akcja powieści zaczyna się u schyłku lat sześćdziesiątych). Ale „Jaśki” cieszą się uznaniem odbiorców – na rynek trafia kolejne ich wydanie.
Jaśków na początku jest pięciu, ale niedługo urodzi się szósty. Są braćmi i wszyscy mają na imię Jan, a dla odróżnienia – kolejną literę alfabetu. Każdy z Jaśków ma też jakąś cechę charakterystyczną – Jan-A lubi dowodzić, Jan-B, który jest narratorem – kocha jedzenie. Jan-E sepleni, a bracia twierdzą, że to przez włos na języku. Tata Jaśków zawsze usiłuje pokazać, że na wszystkim się zna – chociaż naprawdę niewiele rzeczy mu wychodzi. Kiedy chłopcy coś przeskrobią, z reguły dostają od rodziców lanie. Awantur i przygód w tej powieści nie zabraknie.
Janowie zwykle mają na oryginalne pomysły – i nieważne, czy chodzi o wybranie imion dla dwóch złotych rybek, czy o urozmaicenie randki najstarszego brata. Marzą o telewizorze, bawią się w detektywów i myślą, jakiego psikusa sprawić ich nielubianym kuzynom Fougasse’om. Bez przerwy wpadają w komiczne tarapaty, co czasem kończy się karą dla nich, a czasem – kapitulacją rodziców. Niektóre przygody – jak walka z Bobrami – są bardziej rozbudowane, inne zamykają się w obrębie rozdziału i dotyczą pojedynczych codziennych wydarzeń. Autor sprytnie unika chaosu – i nawet nietypowe imiona dla braci pomagają w uporządkowaniu literackiej przestrzeni. W tomie mieszczą się cztery odrębne historie – za każdym razem rozpoczynane prezentacją wszystkich braci. Niesforni bohaterowie budzą sympatię zwłaszcza przez „zwyczajne” oddalanie od ideału. To chłopaki skłonne do niegroźnego rozrabiania, pełne coraz to nowych pomysłów na działanie i nieznające nudy. Ich energia nie kłóci się z obrazem codziennego życia, za to spodoba się zwłaszcza maluchom, które nie znają uroków i trudów egzystowania w rodzinach wielodzietnych. Co ważne – autor nie chce pouczać ani ciężko doświadczać swoich bohaterów (a tym bardziej odbiorców) – nie mają tu więc wstępu niewygodne i dorosłe tematy.
„Jaśki” to historia rozrywkowa, a przez swoją konstrukcję idealnie nadająca się na wakacyjną lekturę. Sprzyja temu również format – wydanie „Jaśków” reklamowane jest jako „książka do plecaka”. Ograniczony tu został ciężar książki (za sprawą odpowiedniego papieru i miękkiej okładki), rozmiar (mniejszy od zeszytu), niewielkie są komiksowe ilustracje oraz druk. Tak, by miniaturową wersję powieści można było bez problemu zabrać na wakacje. Wiadomo przy tym, że na dość długo wystarczy, bo w odróżnieniu od wielu współczesnych publikacji, w „Jaśkach” narracja jest bardzo gęsta.
Cała ta książka dodatkowo skrzy się humorem. Dla najmłodszych odbiorców przeznaczone są żarty sytuacyjne, trochę starszym przypadną do gustu sposoby opisywania wydarzeń. Jan-B jest w narracji trochę naiwny. Taki właśnie być chce, celowo nie dostrzega niekonsekwencji w zachowaniu taty czy efektów pochopnych decyzji. Dowcip w „Jaśkach” jest oparty na humorze inteligentnym, nie zastępuje akcji a uzupełnia ją o drobiazgi, na które nie ma czasu w ferworze wydarzeń. To sprawia, że z „Jaśków” właściwie trudno będzie wyrosnąć – to powieść, do której chce się wracać z sentymentem. Z kolei dla najmłodszych odbiorców Jean-Philippe Arrou-Vignod wskrzesza świat, o którym dzisiejsze maluchy nie mają pojęcia.
Przygody dawne
Rzeczywistość przedstawiona w „Jaśkach” znacznie różni się od tej, którą znają dzisiejsze maluchy. To świat sprzed ery komputerów i bezstresowego wychowania, świat, w którym najmłodsi mają liczyć wyłącznie na własną wyobraźnię oraz towarzystwo. Świat wspomniany z sentymentem przez dorosłych, a dla dzieci obecnie – mocno egzotyczny (akcja powieści zaczyna się u schyłku lat sześćdziesiątych). Ale „Jaśki” cieszą się uznaniem odbiorców – na rynek trafia kolejne ich wydanie.
Jaśków na początku jest pięciu, ale niedługo urodzi się szósty. Są braćmi i wszyscy mają na imię Jan, a dla odróżnienia – kolejną literę alfabetu. Każdy z Jaśków ma też jakąś cechę charakterystyczną – Jan-A lubi dowodzić, Jan-B, który jest narratorem – kocha jedzenie. Jan-E sepleni, a bracia twierdzą, że to przez włos na języku. Tata Jaśków zawsze usiłuje pokazać, że na wszystkim się zna – chociaż naprawdę niewiele rzeczy mu wychodzi. Kiedy chłopcy coś przeskrobią, z reguły dostają od rodziców lanie. Awantur i przygód w tej powieści nie zabraknie.
Janowie zwykle mają na oryginalne pomysły – i nieważne, czy chodzi o wybranie imion dla dwóch złotych rybek, czy o urozmaicenie randki najstarszego brata. Marzą o telewizorze, bawią się w detektywów i myślą, jakiego psikusa sprawić ich nielubianym kuzynom Fougasse’om. Bez przerwy wpadają w komiczne tarapaty, co czasem kończy się karą dla nich, a czasem – kapitulacją rodziców. Niektóre przygody – jak walka z Bobrami – są bardziej rozbudowane, inne zamykają się w obrębie rozdziału i dotyczą pojedynczych codziennych wydarzeń. Autor sprytnie unika chaosu – i nawet nietypowe imiona dla braci pomagają w uporządkowaniu literackiej przestrzeni. W tomie mieszczą się cztery odrębne historie – za każdym razem rozpoczynane prezentacją wszystkich braci. Niesforni bohaterowie budzą sympatię zwłaszcza przez „zwyczajne” oddalanie od ideału. To chłopaki skłonne do niegroźnego rozrabiania, pełne coraz to nowych pomysłów na działanie i nieznające nudy. Ich energia nie kłóci się z obrazem codziennego życia, za to spodoba się zwłaszcza maluchom, które nie znają uroków i trudów egzystowania w rodzinach wielodzietnych. Co ważne – autor nie chce pouczać ani ciężko doświadczać swoich bohaterów (a tym bardziej odbiorców) – nie mają tu więc wstępu niewygodne i dorosłe tematy.
„Jaśki” to historia rozrywkowa, a przez swoją konstrukcję idealnie nadająca się na wakacyjną lekturę. Sprzyja temu również format – wydanie „Jaśków” reklamowane jest jako „książka do plecaka”. Ograniczony tu został ciężar książki (za sprawą odpowiedniego papieru i miękkiej okładki), rozmiar (mniejszy od zeszytu), niewielkie są komiksowe ilustracje oraz druk. Tak, by miniaturową wersję powieści można było bez problemu zabrać na wakacje. Wiadomo przy tym, że na dość długo wystarczy, bo w odróżnieniu od wielu współczesnych publikacji, w „Jaśkach” narracja jest bardzo gęsta.
Cała ta książka dodatkowo skrzy się humorem. Dla najmłodszych odbiorców przeznaczone są żarty sytuacyjne, trochę starszym przypadną do gustu sposoby opisywania wydarzeń. Jan-B jest w narracji trochę naiwny. Taki właśnie być chce, celowo nie dostrzega niekonsekwencji w zachowaniu taty czy efektów pochopnych decyzji. Dowcip w „Jaśkach” jest oparty na humorze inteligentnym, nie zastępuje akcji a uzupełnia ją o drobiazgi, na które nie ma czasu w ferworze wydarzeń. To sprawia, że z „Jaśków” właściwie trudno będzie wyrosnąć – to powieść, do której chce się wracać z sentymentem. Z kolei dla najmłodszych odbiorców Jean-Philippe Arrou-Vignod wskrzesza świat, o którym dzisiejsze maluchy nie mają pojęcia.
poniedziałek, 15 lipca 2013
Iwona Czarkowska: Zdrada pachnie pomarańczami
Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
Odpoczynek
Trzeci tom w serii, której znakiem graficznym jest ślad po kuli, także nie rozczarowuje. Tym razem za stworzenie humorystycznej obyczajówki o posmaku kryminalnym zabrała się Iwona Czarkowska. Książką „Zdrada pachnie pomarańczami” ucieszy zwłaszcza wielbicielki pogodnych czytadeł, bo sprawa kryminalna oddalona w czasie o trzy dekady nie zdominuje opowieści. Napad na bank przypomina zresztą karykaturę kryminału: przestępcy włamują się bowiem w strojach Bolka, Lolka i Toli. Trudno znaleźć ich w Olszanicy, bo z okazji festynowej zabawy wszyscy poprzebierali się za postacie z kreskówek. Sprawa w końcu przycicha. Po trzydziestu latach właściciel pensjonatu Trzy Buki (za namową PR-owca) zaprasza do siebie dawnych pensjonatowych gości. Ale Iwona Czarkowska nie zamierza zamieniać się w Agathę Christie i spotkanie po latach wykorzystuje zupełnie inaczej. W powietrzu wisi kilka tajemnic, a ludzie – jak to ludzie – mają swoje wady i przyzwyczajenia.
Migawki z przeszłości rozpoczynające tom nie przypominają stylem popularnych kryminałów z czasów PRL-u, za to odrobinę nawiązują do pomysłów Joanny Chmielewskiej (chociaż nie w języku). Oddalone w czasie i modyfikowane przez niecodzienny obraz, wydają się aż nierzeczywiste – o wiele bardziej autorka przekonuje we współczesności. Sprowadza do Trzech Buków różnych bohaterów, zwykle po rozmaitych przejściach. Każdemu tworzy dość bogaty życiorys, tak, by jaśniejsze stały się ich motywacje i odkrycia. Każdego też przybliża odbiorczyniom, żeby troski z książki wpływały też na czytelniczki. Trzy Buki pomagają wypracować dystans do codziennych spraw. Zapewniają chwilowy odpoczynek od męża, który beztrosko przyznał się do zdrady, od męczących dzieci i wnuków czy – nadopiekuńczych rodziców. Umożliwiają ucieczkę od zwyczajności – przynajmniej gościom pensjonatu, bo na miejsce przybywa też na przykład policjantka, która chciałaby wyjaśnić sprawę napadu na bank. Działania śledcze nieco rozpłyną się w gąszczu drobnych zagadnień. I dobrze, bo Czarkowska nie zamierza szczegółowo prezentować detektywistycznych działań, wie dobrze, że co innego przyciągnie do niej odbiorczynie.
Autorka może się skupić na prezentowaniu bogatej galerii osobowości. Portrety bohaterek są tu wyraziste i pomysłowe – rzecz ciekawa, wśród mężczyzn wyróżnia się tylko jeden, i to za sprawą językowych wyczynów (znów skojarzenie z Chmielewską!). Kobiety budzą zainteresowanie – w sposób daleki od stereotypów radzą sobie z przeciwnościami losu, nigdy nie stają się ofiarami – ale nie zamieniają się też w feministki. Ich pomysły śledzi się z przyjemnością, bo Iwona Czarkowska nie oszczędza wyobraźni i ubarwia zwykłe sprawy jak tylko może, a nie przekracza granicy naturalności.
„Zdrada pachnie pomarańczami” to książka dyktowana przez humor. Stylem bardzo dobrze wpisuje się w cały cykl, mimo że temat kryminalny przestaje być istotny dość szybko. Sprawdza się tu jednak ze względu na dowcipną narrację. To publikacja rozrywkowa i lekka, a do tego wielopłaszczyznowa. Czarkowska do tej pory popisywała się żartem i wyobraźnią w bajkach oraz obyczajówkach: tu widać, jak dojrzewa jej styl, a i umiejętność kierowania akcją i splatania w fabułę wątków charakterystycznych dla różnych postaci. Chociaż nie proponuje odbiorczyniom kryminału, i tak zyska ich uznanie – zapewnia bowiem rozrywkę w dobrym gatunku. Delikatny humor stale towarzyszy relacjom, a uzupełniany jest o zabawne dialogi i scenki. Czarkowska nie chce ubolewać nad losem zdradzanych, ale nie chce też przesadnie przypominać odbiorczyniom o problemach – i tu przydaje się uśmiech skrywany w tekście. Tu nie chodzi o bliskość życia i powtórzenie wydarzeń w podobnej konfiguracji. W tę opowieść wkracza się razem z bohaterami, by wspólnie z nimi znaleźć moment wytchnienia – nawet jeśli tłem tego wytchnienia miałaby być kryminalna sytuacja sprzed lat. A skoro przestępcy nie są poważni, czy jakiekolwiek zmartwienia mogłyby zakłócić spokój?
Odpoczynek
Trzeci tom w serii, której znakiem graficznym jest ślad po kuli, także nie rozczarowuje. Tym razem za stworzenie humorystycznej obyczajówki o posmaku kryminalnym zabrała się Iwona Czarkowska. Książką „Zdrada pachnie pomarańczami” ucieszy zwłaszcza wielbicielki pogodnych czytadeł, bo sprawa kryminalna oddalona w czasie o trzy dekady nie zdominuje opowieści. Napad na bank przypomina zresztą karykaturę kryminału: przestępcy włamują się bowiem w strojach Bolka, Lolka i Toli. Trudno znaleźć ich w Olszanicy, bo z okazji festynowej zabawy wszyscy poprzebierali się za postacie z kreskówek. Sprawa w końcu przycicha. Po trzydziestu latach właściciel pensjonatu Trzy Buki (za namową PR-owca) zaprasza do siebie dawnych pensjonatowych gości. Ale Iwona Czarkowska nie zamierza zamieniać się w Agathę Christie i spotkanie po latach wykorzystuje zupełnie inaczej. W powietrzu wisi kilka tajemnic, a ludzie – jak to ludzie – mają swoje wady i przyzwyczajenia.
Migawki z przeszłości rozpoczynające tom nie przypominają stylem popularnych kryminałów z czasów PRL-u, za to odrobinę nawiązują do pomysłów Joanny Chmielewskiej (chociaż nie w języku). Oddalone w czasie i modyfikowane przez niecodzienny obraz, wydają się aż nierzeczywiste – o wiele bardziej autorka przekonuje we współczesności. Sprowadza do Trzech Buków różnych bohaterów, zwykle po rozmaitych przejściach. Każdemu tworzy dość bogaty życiorys, tak, by jaśniejsze stały się ich motywacje i odkrycia. Każdego też przybliża odbiorczyniom, żeby troski z książki wpływały też na czytelniczki. Trzy Buki pomagają wypracować dystans do codziennych spraw. Zapewniają chwilowy odpoczynek od męża, który beztrosko przyznał się do zdrady, od męczących dzieci i wnuków czy – nadopiekuńczych rodziców. Umożliwiają ucieczkę od zwyczajności – przynajmniej gościom pensjonatu, bo na miejsce przybywa też na przykład policjantka, która chciałaby wyjaśnić sprawę napadu na bank. Działania śledcze nieco rozpłyną się w gąszczu drobnych zagadnień. I dobrze, bo Czarkowska nie zamierza szczegółowo prezentować detektywistycznych działań, wie dobrze, że co innego przyciągnie do niej odbiorczynie.
Autorka może się skupić na prezentowaniu bogatej galerii osobowości. Portrety bohaterek są tu wyraziste i pomysłowe – rzecz ciekawa, wśród mężczyzn wyróżnia się tylko jeden, i to za sprawą językowych wyczynów (znów skojarzenie z Chmielewską!). Kobiety budzą zainteresowanie – w sposób daleki od stereotypów radzą sobie z przeciwnościami losu, nigdy nie stają się ofiarami – ale nie zamieniają się też w feministki. Ich pomysły śledzi się z przyjemnością, bo Iwona Czarkowska nie oszczędza wyobraźni i ubarwia zwykłe sprawy jak tylko może, a nie przekracza granicy naturalności.
„Zdrada pachnie pomarańczami” to książka dyktowana przez humor. Stylem bardzo dobrze wpisuje się w cały cykl, mimo że temat kryminalny przestaje być istotny dość szybko. Sprawdza się tu jednak ze względu na dowcipną narrację. To publikacja rozrywkowa i lekka, a do tego wielopłaszczyznowa. Czarkowska do tej pory popisywała się żartem i wyobraźnią w bajkach oraz obyczajówkach: tu widać, jak dojrzewa jej styl, a i umiejętność kierowania akcją i splatania w fabułę wątków charakterystycznych dla różnych postaci. Chociaż nie proponuje odbiorczyniom kryminału, i tak zyska ich uznanie – zapewnia bowiem rozrywkę w dobrym gatunku. Delikatny humor stale towarzyszy relacjom, a uzupełniany jest o zabawne dialogi i scenki. Czarkowska nie chce ubolewać nad losem zdradzanych, ale nie chce też przesadnie przypominać odbiorczyniom o problemach – i tu przydaje się uśmiech skrywany w tekście. Tu nie chodzi o bliskość życia i powtórzenie wydarzeń w podobnej konfiguracji. W tę opowieść wkracza się razem z bohaterami, by wspólnie z nimi znaleźć moment wytchnienia – nawet jeśli tłem tego wytchnienia miałaby być kryminalna sytuacja sprzed lat. A skoro przestępcy nie są poważni, czy jakiekolwiek zmartwienia mogłyby zakłócić spokój?
niedziela, 14 lipca 2013
s. Anastazja Pustelnik: Wielka księga ciast siostry Anastazji
WAM, Kraków 2013.
Ogrom słodkości
Na tę publikację czekało wielu smakoszy. Chociaż nie można tu rozkoszować się tekstem, bo ten ograniczony został do niezbędnego minimum, „Wielka księga ciast siostry Anastazji” to nieoceniony poradnik dla wszystkich, którzy lubią wykwintne słodkości i chcieliby zaskoczyć bliskich oryginalnymi wypiekami. Autorka gromadzi w tomie przepisy na ciasta i ciasteczka – teraz odbiorcy wszystkie porady mają zgromadzone w jednej potężnej księdze – wystarczy tylko zabrać się do pieczenia. W odróżnieniu od rozmaitych poradników kulinarnych, siostra Anastazja nie chce wkupować się w łaski odbiorców prywatnymi opowieściami czy narracjami wprowadzającymi do przepisu. Pojawiają się tu wyłącznie przepisy, w dodatku w najsurowszej formie – szkoda miejsca na rozwlekłe tłumaczenia, z fachowymi i prostymi wskazówkami każdy sobie poradzi. Jedynym nawiązaniem do innych publikacji tego typu jest oznaczanie stopnia trudności danego wypieku. Trzeba jednak zauważyć, że ma to znaczenie tylko w procesie przygotowywania ciast, bo efekt za każdym razem okazuje się tak samo olśniewający.
Siostra Anastazja nie wprowadza też podziałów tematycznych – jedyne rozróżnienie to odrębna (i obszerniejsza) część z ciastami i mniejsza – z ciastkami. Nie ma natomiast wskazówek, jakie wypieki pasują do których okazji. Może dlatego, że wszystkie sprawiają bardzo odświętne wrażenie – będą zarówno elegancką odmianą zwykłego deseru, ozdobą świątecznego stołu, jak i urodzinowym prezentem. Zdarzają się na przykład typowo wielkanocne ciasta, ale większość doskonale sprawdzi się w każdych warunkach, więc stosowanie sztucznych wyznaczników pozbawione jest sensu.
Przeglądając „Wielką księgę ciast siostry Anastazji”, łatwo zauważyć, że autorka najchętniej przedstawia wypieki przekładane rozmaitymi masami. Lubi też galaretki i wszystko, co pozwala ożywić bazę – dowolny rodzaj ciasta. Zamiast wyrośniętych wypieków o czasem lekko deformowanych kształtach proponuje zatem równo przycięte warstwy ciasta – cukiernicze dzieła, których nikt nie będzie się wstydzić. Eksperymentuje ze smakami, urozmaica składniki, co może też zachęcić odbiorców do własnych poszukiwań. Ten jednak, kto potrzebuje wyraźnych i rzeczowych wskazówek, od siostry Anastazji je otrzyma. Przetestowane przepisy ułatwią pracę w kuchni i pozwolą na stworzenie pysznych ciast.
Również zwyczajne oglądanie tej książki jest przyjemnością (choć poważnie rozbudza apetyty na słodkości). Starannie wydana, dużych rozmiarów księga, jest ciężka przez kredowy papier i twarde okładki. To solidna publikacja, z której można śmiało korzystać w kuchni bez obaw przed zniszczeniem. Ale ważne są w niej również zdjęcia apetycznie serwowanych kawałków ciast. To najlepsza zachęta do wypróbowywania przepisów, ale też świetna reklama pomysłów autorki. Nie dość, że wiele ciast przyciąga wzrok i skłania do pracy nad specjałem, to jeszcze pozwala sądzić, że efekt będzie warty zaprezentowania innym – i wzbudzi ich zazdrość. Jednym słowem, „Wielka księga ciast…” to również uczta dla oczu.
Siostra Anastazja nie stara się o wyszukane nazwy dla swoich wypieków, przeważnie wybiera naturalne skojarzenia (choć zdarza się, że coś zabrzmi intrygująco, jak „krokodyle oczy” czy „sekret mniszki”). Autorka dobrze wie, że nie musi odwoływać się do chwytów marketingowych, by wzbudzić zainteresowanie odbiorców. Ich zaufanie zdobyła już całą serią bestsellerowych poradników kulinarnych – teraz może uporządkować pomysły na wypieki i osłodzić codzienność tym, którzy zechcą wypróbować jej wskazówki.
Ogrom słodkości
Na tę publikację czekało wielu smakoszy. Chociaż nie można tu rozkoszować się tekstem, bo ten ograniczony został do niezbędnego minimum, „Wielka księga ciast siostry Anastazji” to nieoceniony poradnik dla wszystkich, którzy lubią wykwintne słodkości i chcieliby zaskoczyć bliskich oryginalnymi wypiekami. Autorka gromadzi w tomie przepisy na ciasta i ciasteczka – teraz odbiorcy wszystkie porady mają zgromadzone w jednej potężnej księdze – wystarczy tylko zabrać się do pieczenia. W odróżnieniu od rozmaitych poradników kulinarnych, siostra Anastazja nie chce wkupować się w łaski odbiorców prywatnymi opowieściami czy narracjami wprowadzającymi do przepisu. Pojawiają się tu wyłącznie przepisy, w dodatku w najsurowszej formie – szkoda miejsca na rozwlekłe tłumaczenia, z fachowymi i prostymi wskazówkami każdy sobie poradzi. Jedynym nawiązaniem do innych publikacji tego typu jest oznaczanie stopnia trudności danego wypieku. Trzeba jednak zauważyć, że ma to znaczenie tylko w procesie przygotowywania ciast, bo efekt za każdym razem okazuje się tak samo olśniewający.
Siostra Anastazja nie wprowadza też podziałów tematycznych – jedyne rozróżnienie to odrębna (i obszerniejsza) część z ciastami i mniejsza – z ciastkami. Nie ma natomiast wskazówek, jakie wypieki pasują do których okazji. Może dlatego, że wszystkie sprawiają bardzo odświętne wrażenie – będą zarówno elegancką odmianą zwykłego deseru, ozdobą świątecznego stołu, jak i urodzinowym prezentem. Zdarzają się na przykład typowo wielkanocne ciasta, ale większość doskonale sprawdzi się w każdych warunkach, więc stosowanie sztucznych wyznaczników pozbawione jest sensu.
Przeglądając „Wielką księgę ciast siostry Anastazji”, łatwo zauważyć, że autorka najchętniej przedstawia wypieki przekładane rozmaitymi masami. Lubi też galaretki i wszystko, co pozwala ożywić bazę – dowolny rodzaj ciasta. Zamiast wyrośniętych wypieków o czasem lekko deformowanych kształtach proponuje zatem równo przycięte warstwy ciasta – cukiernicze dzieła, których nikt nie będzie się wstydzić. Eksperymentuje ze smakami, urozmaica składniki, co może też zachęcić odbiorców do własnych poszukiwań. Ten jednak, kto potrzebuje wyraźnych i rzeczowych wskazówek, od siostry Anastazji je otrzyma. Przetestowane przepisy ułatwią pracę w kuchni i pozwolą na stworzenie pysznych ciast.
Również zwyczajne oglądanie tej książki jest przyjemnością (choć poważnie rozbudza apetyty na słodkości). Starannie wydana, dużych rozmiarów księga, jest ciężka przez kredowy papier i twarde okładki. To solidna publikacja, z której można śmiało korzystać w kuchni bez obaw przed zniszczeniem. Ale ważne są w niej również zdjęcia apetycznie serwowanych kawałków ciast. To najlepsza zachęta do wypróbowywania przepisów, ale też świetna reklama pomysłów autorki. Nie dość, że wiele ciast przyciąga wzrok i skłania do pracy nad specjałem, to jeszcze pozwala sądzić, że efekt będzie warty zaprezentowania innym – i wzbudzi ich zazdrość. Jednym słowem, „Wielka księga ciast…” to również uczta dla oczu.
Siostra Anastazja nie stara się o wyszukane nazwy dla swoich wypieków, przeważnie wybiera naturalne skojarzenia (choć zdarza się, że coś zabrzmi intrygująco, jak „krokodyle oczy” czy „sekret mniszki”). Autorka dobrze wie, że nie musi odwoływać się do chwytów marketingowych, by wzbudzić zainteresowanie odbiorców. Ich zaufanie zdobyła już całą serią bestsellerowych poradników kulinarnych – teraz może uporządkować pomysły na wypieki i osłodzić codzienność tym, którzy zechcą wypróbować jej wskazówki.
sobota, 13 lipca 2013
Kitty Ferguson: Krótka historia Stephena Hawkinga
Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.
O fizyku i teoriach
Stephen Hawking to przykład uczonego, który stał się specyficznym celebrytą, niemal częścią kultury masowej. Można nie interesować się teoriami fizycznymi ani tajemnicami wszechświata, a mimo to zetknąć się z opiniami i sądami tego badacza. Co więcej: nawet dzieci mogą kojarzyć Hawkinga, który razem z córką pisał dla nich ciekawe opowieści. Teraz na rynek wydawniczy powraca Kitty Ferguson z próbą kompleksowej biografii uczonego, połączonej jeszcze z tłumaczeniem co ważniejszych twierdzeń i odkryć. Jakby tego było mało, „Krótka historia Stephena Hawkinga” wpisuje się w nurt poczytnych biografii pop, chociaż nie powiela ich wad i błędów. Potężny tom nie przerazi nikogo – dzięki sprawnej narracji oraz umiejętnemu wyważeniu proporcji.
Kitty Ferguson zależy na tym, żeby przybliżyć czytelnikom fenomen Hawkinga-badacza, a przy tym przez odwołania do życia prywatnego nie stworzyć uczonemu niepotrzebnego pomnika. Jest zdania, że przez pryzmat zwyczajności łatwiej będzie przeciętnemu odbiorcy zagłębić się w szczegóły odkryć – ale jeśli by tak nie było, uprzedza przed trudniejszymi wstawkami zawierającymi objaśnienia tez i obrazowe przykłady. Nie rezygnuje z nich, gdyby ktoś, zaintrygowany lekturą, zechciał od razu sprawdzić, na czym polegają dokonania Hawkinga.
Obraz, jaki wyłania się z tej książki, może zaskakiwać. Oto fizyk, który lubi zabawę i wyzwania w postaci licznych zakładów. Przedstawiany w szkole i na randkach, a po pewnym czasie też i przez pryzmat choroby – jawi się jako sympatyczny człowiek, pozbawiony nimbu geniusza. Takie obrazki z życia Ferguson przetyka teoriami fizycznymi – nie tylko autorstwa Hawkinga. Stara się wyjaśnić, o co właściwie chodzi w badaniach wszechświata i jaki był kontekst dla odkryć jej bohatera. Poza wskazywaniem wyzwań i trudności, zajmuje się też ciekawostkami z systemu pracy uczonych, pokazując, jak może dochodzić do odkryć. Nie stroni od anegdot czy zabawnych przykładów, wszystko by nie zniechęcić nadmiarem fizyki, a zaspokoić ciekawość odbiorców. Jest w tym naprawdę dobra.
Zajmuje się Kitty Ferguson różnymi aspektami pracy i egzystencji Hawkinga. Przygląda się jego relacjom z żoną i codzienności kobiety, która musi opiekować się małymi dziećmi i przykutym do wózka mężem, pokazuje dylematy związane z utrudniającą się komunikacją ze światem – ale nie traci przy tym autorka humoru i nastawienia na ciekawostki, najlepszym przykładem może być informacja o pliku z obraźliwymi uwagami wgranym do syntezatora mowy badacza. Z czasem przechodzi też do przedstawiania medialnej kariery Stephena Hawkinga (nawet jego obecności w „Simpsonach”), nie pomija i bardziej niewygodnych szczegółów z życia bohatera. Jest szczera zarówno z czytelnikami, jak i z samym Hawkingiem, a dzięki takiemu podejściu nie musi walczyć o niczyje uznanie. Książkę czyta się bardzo lekko, a opowieść o wielkim uczonym nie pozostawia niedosytu w żadnej z warstw. „Krótka historia Stephena Hawkinga” to doskonały przykład na to, jak pisać o badaczu, uwzględniając jego niełatwe do zrozumienia przez odbiorców osiągnięcia i odkrycia, by trafić z książką do jak najszerszej grupy czytelników. Śledzenie wywodów Ferguson to czysta przyjemność. Lektura dostarcza informacji z wielu dziedzin, ale ma też wartość rozrywkową. Sprawdza się jako źródło nie tylko biograficznej wiedzy, daje szansę na poznanie teorii powstawania wszechświata, a do tego prezentuje postać już dziś otoczoną legendą. Ogromna w tym zasługa postawy, jaką przybiera autorka, udanej narracji oraz nastawienia na to, co będzie atrakcyjne dla czytelników. To jedna z ciekawszych biografii, jakie powstały w ostatnich latach – i to nie tylko ze względu na jej bohatera.
O fizyku i teoriach
Stephen Hawking to przykład uczonego, który stał się specyficznym celebrytą, niemal częścią kultury masowej. Można nie interesować się teoriami fizycznymi ani tajemnicami wszechświata, a mimo to zetknąć się z opiniami i sądami tego badacza. Co więcej: nawet dzieci mogą kojarzyć Hawkinga, który razem z córką pisał dla nich ciekawe opowieści. Teraz na rynek wydawniczy powraca Kitty Ferguson z próbą kompleksowej biografii uczonego, połączonej jeszcze z tłumaczeniem co ważniejszych twierdzeń i odkryć. Jakby tego było mało, „Krótka historia Stephena Hawkinga” wpisuje się w nurt poczytnych biografii pop, chociaż nie powiela ich wad i błędów. Potężny tom nie przerazi nikogo – dzięki sprawnej narracji oraz umiejętnemu wyważeniu proporcji.
Kitty Ferguson zależy na tym, żeby przybliżyć czytelnikom fenomen Hawkinga-badacza, a przy tym przez odwołania do życia prywatnego nie stworzyć uczonemu niepotrzebnego pomnika. Jest zdania, że przez pryzmat zwyczajności łatwiej będzie przeciętnemu odbiorcy zagłębić się w szczegóły odkryć – ale jeśli by tak nie było, uprzedza przed trudniejszymi wstawkami zawierającymi objaśnienia tez i obrazowe przykłady. Nie rezygnuje z nich, gdyby ktoś, zaintrygowany lekturą, zechciał od razu sprawdzić, na czym polegają dokonania Hawkinga.
Obraz, jaki wyłania się z tej książki, może zaskakiwać. Oto fizyk, który lubi zabawę i wyzwania w postaci licznych zakładów. Przedstawiany w szkole i na randkach, a po pewnym czasie też i przez pryzmat choroby – jawi się jako sympatyczny człowiek, pozbawiony nimbu geniusza. Takie obrazki z życia Ferguson przetyka teoriami fizycznymi – nie tylko autorstwa Hawkinga. Stara się wyjaśnić, o co właściwie chodzi w badaniach wszechświata i jaki był kontekst dla odkryć jej bohatera. Poza wskazywaniem wyzwań i trudności, zajmuje się też ciekawostkami z systemu pracy uczonych, pokazując, jak może dochodzić do odkryć. Nie stroni od anegdot czy zabawnych przykładów, wszystko by nie zniechęcić nadmiarem fizyki, a zaspokoić ciekawość odbiorców. Jest w tym naprawdę dobra.
Zajmuje się Kitty Ferguson różnymi aspektami pracy i egzystencji Hawkinga. Przygląda się jego relacjom z żoną i codzienności kobiety, która musi opiekować się małymi dziećmi i przykutym do wózka mężem, pokazuje dylematy związane z utrudniającą się komunikacją ze światem – ale nie traci przy tym autorka humoru i nastawienia na ciekawostki, najlepszym przykładem może być informacja o pliku z obraźliwymi uwagami wgranym do syntezatora mowy badacza. Z czasem przechodzi też do przedstawiania medialnej kariery Stephena Hawkinga (nawet jego obecności w „Simpsonach”), nie pomija i bardziej niewygodnych szczegółów z życia bohatera. Jest szczera zarówno z czytelnikami, jak i z samym Hawkingiem, a dzięki takiemu podejściu nie musi walczyć o niczyje uznanie. Książkę czyta się bardzo lekko, a opowieść o wielkim uczonym nie pozostawia niedosytu w żadnej z warstw. „Krótka historia Stephena Hawkinga” to doskonały przykład na to, jak pisać o badaczu, uwzględniając jego niełatwe do zrozumienia przez odbiorców osiągnięcia i odkrycia, by trafić z książką do jak najszerszej grupy czytelników. Śledzenie wywodów Ferguson to czysta przyjemność. Lektura dostarcza informacji z wielu dziedzin, ale ma też wartość rozrywkową. Sprawdza się jako źródło nie tylko biograficznej wiedzy, daje szansę na poznanie teorii powstawania wszechświata, a do tego prezentuje postać już dziś otoczoną legendą. Ogromna w tym zasługa postawy, jaką przybiera autorka, udanej narracji oraz nastawienia na to, co będzie atrakcyjne dla czytelników. To jedna z ciekawszych biografii, jakie powstały w ostatnich latach – i to nie tylko ze względu na jej bohatera.
piątek, 12 lipca 2013
Anna Ficner-Ogonowska: Zgoda na szczęście
Znak, Kraków 2013.
Oczekiwania i płacze
Pierwsza powieść Anny Ficner-Ogonowskiej była bestsellerem. Druga powtarzała część jej rozwiązań. Trzecia niebezpiecznie zbliża się do karykatury, bo chociaż autorka pracuje nad stylem i wykorzystuje uwagi do ulepszania narracji, nie zmienia wizji fabuły, a tu nieco przesadza. W „Zgodzie na szczęście” rytm wyznaczają przeplatające się ze sobą wprowadzenia do seksu bohaterów i sceny płaczu. I to na dłuższą metę trudno będzie znieść czytelniczkom niezaznajomionym z bohaterami. Mikołaj i Hanka nadrabiają łóżkowe zaległości bardzo ochoczo, a autorka wycofuje się zawsze na krok przed sypialnią, pozostawiając sceny wyobraźni odbiorczyń. Żeby zrównoważyć nadmiar niedopowiedzianych erotycznych przygód, wplata Ficner-Ogonowska w opowieść kolejne powody do zmartwień.
Dominika w opiece nad dzieckiem zaczyna zachowywać się dziwnie. W trosce o zdrowie psychiczne siostry Hanka musi zachować zimną krew, poszukać ratunku i… poczekać z ujawnieniem rodzinnych tajemnic. Tymczasem kolejne dramaty dotykają jej bliskich. Mikołaj zdaje sobie sprawę z tego, że ukochana nie zniosłaby powtórnych przygotowań do ślubu, próbuje więc zaplanować uroczystość w sekrecie przed Hanką. Codzienność nie pozwala na sielankę, ale Hanka nie jest już sama – w wielu osobach może znaleźć oparcie. Szkoda tylko, że zanim znajdzie, zalewa się łzami co drugi dzień. Zupełnie jak by Ficner-Ogonowska nie wiedziała, czy zależy jej na portrecie mimozy czy silnej kobiety – i nie miała innego pomysłu na puentowanie rozdziałów.
Na korzyść w narracji zmienia się ograniczenie jarmarcznych rymów w wypowiedziach Aldonki – szkoda, że nie można z tego pomysłu zrezygnować całkiem, grafomania w wyznaniach tej postaci nie jest książce do niczego potrzebna. Mniej jest też szczebiotliwych smsów oraz belferskich poprawek językowych ze strony Hanki (chociaż autorka i tak nie jest pewna prawa do słowotwórstwa bohaterów i ma się wrażenie, że czuje się winna, gdy w dialog wkradają się indywidualne słownikowe popisy). Został natomiast – już jako cecha stylu – brak precyzowania podmiotów zdań, kiedy chodzi o Hankę lub Mikołaja. Bywa, że prowadzi to do komicznych nieporozumień, ale stali odbiorcy zdążyli się już na pewno przyzwyczaić do tego zabiegu i mogą przymknąć na niego oko.
Ficner-Ogonowska po raz trzeci długo chce odwlekać bezwarunkowe szczęście bohaterów. Nie pozwala im znaleźć czasu dla siebie, zarzuca problemami z zewnątrz, ale sama fabuła tym razem okazuje się bardzo statyczna. Najprawdopodobniej dlatego, że do wszystkich rozwiązań odbiorczynie się przyzwyczaiły, więc ani zmiany otoczenia, ani sytuacje stresotwórcze dla Hanki nie będą zaskoczeniem dla nikogo. Tu liczą się, przynajmniej dla autorki, intensywne uczucia i wiara w wielką miłość, której nic nie przeszkodzi. W dalszym ciągu to Mikołaj walczy o kobietę swojego serca, Hanka może pozostać bierna, płakać i czekać na pocieszenie. O ile w pierwszym tomie ta postawa była oryginalna, przynajmniej w obliczu innych czytadeł, o tyle teraz zaczyna się przejadać.
Najlepiej Ficner-Ogonowska czuje się w scenach świątecznych – i w „Zgodzie na szczęście” tak manipuluje czasem, by zwalniać go na uroczystości. Powoli ucieka od zwyczajnego życia, nadmiar wstrząsów, jakie funduje postaciom, próbuje złagodzić lub zrównoważyć rodzinną i pełną wzruszeń atmosferą. W efekcie przekarmia tymi wzruszeniami – owszem, chce się wiedzieć, co słychać u sympatycznych bohaterów, ale już bez tego patosu, który autorka dokłada do wydarzeń. To już powieść dla fanek cyklu, nie można od niej zaczynać spotkania z Ficner-Ogonowską. Nie wolno jednak zapominać o tym, że „Zgoda na szczęście” to powieść rozrywkowa kierowana zwłaszcza do idealistek i lubujących się w romantycznych gestach odbiorczyń.
Oczekiwania i płacze
Pierwsza powieść Anny Ficner-Ogonowskiej była bestsellerem. Druga powtarzała część jej rozwiązań. Trzecia niebezpiecznie zbliża się do karykatury, bo chociaż autorka pracuje nad stylem i wykorzystuje uwagi do ulepszania narracji, nie zmienia wizji fabuły, a tu nieco przesadza. W „Zgodzie na szczęście” rytm wyznaczają przeplatające się ze sobą wprowadzenia do seksu bohaterów i sceny płaczu. I to na dłuższą metę trudno będzie znieść czytelniczkom niezaznajomionym z bohaterami. Mikołaj i Hanka nadrabiają łóżkowe zaległości bardzo ochoczo, a autorka wycofuje się zawsze na krok przed sypialnią, pozostawiając sceny wyobraźni odbiorczyń. Żeby zrównoważyć nadmiar niedopowiedzianych erotycznych przygód, wplata Ficner-Ogonowska w opowieść kolejne powody do zmartwień.
Dominika w opiece nad dzieckiem zaczyna zachowywać się dziwnie. W trosce o zdrowie psychiczne siostry Hanka musi zachować zimną krew, poszukać ratunku i… poczekać z ujawnieniem rodzinnych tajemnic. Tymczasem kolejne dramaty dotykają jej bliskich. Mikołaj zdaje sobie sprawę z tego, że ukochana nie zniosłaby powtórnych przygotowań do ślubu, próbuje więc zaplanować uroczystość w sekrecie przed Hanką. Codzienność nie pozwala na sielankę, ale Hanka nie jest już sama – w wielu osobach może znaleźć oparcie. Szkoda tylko, że zanim znajdzie, zalewa się łzami co drugi dzień. Zupełnie jak by Ficner-Ogonowska nie wiedziała, czy zależy jej na portrecie mimozy czy silnej kobiety – i nie miała innego pomysłu na puentowanie rozdziałów.
Na korzyść w narracji zmienia się ograniczenie jarmarcznych rymów w wypowiedziach Aldonki – szkoda, że nie można z tego pomysłu zrezygnować całkiem, grafomania w wyznaniach tej postaci nie jest książce do niczego potrzebna. Mniej jest też szczebiotliwych smsów oraz belferskich poprawek językowych ze strony Hanki (chociaż autorka i tak nie jest pewna prawa do słowotwórstwa bohaterów i ma się wrażenie, że czuje się winna, gdy w dialog wkradają się indywidualne słownikowe popisy). Został natomiast – już jako cecha stylu – brak precyzowania podmiotów zdań, kiedy chodzi o Hankę lub Mikołaja. Bywa, że prowadzi to do komicznych nieporozumień, ale stali odbiorcy zdążyli się już na pewno przyzwyczaić do tego zabiegu i mogą przymknąć na niego oko.
Ficner-Ogonowska po raz trzeci długo chce odwlekać bezwarunkowe szczęście bohaterów. Nie pozwala im znaleźć czasu dla siebie, zarzuca problemami z zewnątrz, ale sama fabuła tym razem okazuje się bardzo statyczna. Najprawdopodobniej dlatego, że do wszystkich rozwiązań odbiorczynie się przyzwyczaiły, więc ani zmiany otoczenia, ani sytuacje stresotwórcze dla Hanki nie będą zaskoczeniem dla nikogo. Tu liczą się, przynajmniej dla autorki, intensywne uczucia i wiara w wielką miłość, której nic nie przeszkodzi. W dalszym ciągu to Mikołaj walczy o kobietę swojego serca, Hanka może pozostać bierna, płakać i czekać na pocieszenie. O ile w pierwszym tomie ta postawa była oryginalna, przynajmniej w obliczu innych czytadeł, o tyle teraz zaczyna się przejadać.
Najlepiej Ficner-Ogonowska czuje się w scenach świątecznych – i w „Zgodzie na szczęście” tak manipuluje czasem, by zwalniać go na uroczystości. Powoli ucieka od zwyczajnego życia, nadmiar wstrząsów, jakie funduje postaciom, próbuje złagodzić lub zrównoważyć rodzinną i pełną wzruszeń atmosferą. W efekcie przekarmia tymi wzruszeniami – owszem, chce się wiedzieć, co słychać u sympatycznych bohaterów, ale już bez tego patosu, który autorka dokłada do wydarzeń. To już powieść dla fanek cyklu, nie można od niej zaczynać spotkania z Ficner-Ogonowską. Nie wolno jednak zapominać o tym, że „Zgoda na szczęście” to powieść rozrywkowa kierowana zwłaszcza do idealistek i lubujących się w romantycznych gestach odbiorczyń.
czwartek, 11 lipca 2013
Toon Tellegen: Nie każdy umiał się przewrócić
Dwie Siostry, Warszawa 2013.
Filozofia zwierząt
Dość rzadko trafiają się takie książki wśród propozycji z literatury czwartej, ale kiedy już się pojawią, stanowią lekturowe olśnienie. Toon Tellegen zaprasza małych i dużych czytelników do świata absurdu, wyrozumiałości i dziwności, która staje się normą. W zgodzie i harmonii żyją tu zwierzęta, które mają swoje nietypowe przyzwyczajenia i odważne marzenia. Wiewiórka przyjaźni się z mrówką, słoń uwielbia dobijać do drzew, jeż chciałby zostać słońcem, a żółw próbuje zaryczeć. Każdy pomysł i każde zachowanie może stać się przedmiotem głębokiej zadumy lub filozoficznego pytania. Sporo rozgrywa się w planie rozmów, ale bohaterowie Tellegena nie boją się też działania. Sprawdzają w praktyce własne twierdzenia, by żadna kwestia nie została skazana na zapomnienie bez rozwiązania. Zdarza się też, że bohaterowie obywają się bez konkretów – wtedy, gdy chodzi o zrozumienie i siłę przyjaźni, która nie potrzebuje czynów. Tellegen proponuje więzi niezwykłe – ale też zwierząt nie traktuje stereotypowo: są dla niego jedynie nośnikiem wrażeń, a i magnesem dla dzieci. Czytelników bardzo ucieszą postawy bohaterów oraz ich oryginalne pomysły. Wszystko bierze swój początek w nieskrępowanej wyobraźni autora i w zawierzeniu absurdowi jako tworzywu historii.
„Nie każdy umiał się przewrócić” to seria bardzo krótkich opowiadań oraz scenek opartych w dużej części na dialogach. Za każdym razem bohaterowie, którzy spotykają się ze sobą (lub funkcjonują przez moment samotnie), napędzają do nietypowego z punktu widzenia odbiorców działania. Dla postaci wszystko jest w największym porządku, żaden bohater nie wątpi w swoje umiejętności, stąd biorą się odkrywcze pomysły i postawy. Oczywiście zderzenie oczekiwań odbiorców z zachowaniami bohaterów rodzi komizm czerpiący z głębi absurdu. To niezwykle trudna sztuka, absurd bazuje bowiem na stałym zdziwieniu i zaskakiwaniu odbiorców – tymczasem Tellegenowi udaje się to robić przez 120 stron (ponad 50 opowiadań) i to bez znużenia czy powtarzania rozwiązań. Pierwsze wkroczenie w świat bohaterów oznacza akceptację reguł proponowanych przez autora – do ostatniej strony nie da ię opuścić niemal magicznej przestrzeni, w której możliwe jest wszystko to, o czym się pomyśli. Przestrzeń oddziałuje z wielką siłą, chociaż dialogi zwierząt mogłyby rozgrywać się wszędzie. Tellegen jednak osiąga taki poziom absurdu, który pozwala mu niemal na wszystko. Nic więc dziwnego, że jego sympatyczni bohaterowie czasem sprawdzają znaczenie słów, innym razem przez wiatr wysyłają sobie niewiele mówiące listy, mogą pytać, jak to jest być kimś innym niż na co dzień lub posiadać nietypowe umiejętności.
Toon Tellegen bawi się słowami a także sytuacjami. Pozwala ideom zaistnieć w rozmowach, zanim wcieli je w życie. Nadaje to książce filozoficznego smaku i trafi do dzieci. Autor pokazuje siłę sprawczą języka, dzięki któremu może też bawić. Nie chodzi mu wcale o proste rozśmieszanie czytelników. Owszem, dostarcza rozrywki, ale nie jest to rozrywka płytka, humor jest tutaj subtelny i nieoczywisty, a przez to bardziej szlachetny i precyzyjny. Bohaterowie zawsze budzą sympatię – przede wszystkim za sprawą dylematów, obcych ich naturalnym odpowiednikom. Tellegen ujawnia świat głębokich znaczeń, cennych odkryć i ważnych przemyśleń, które wcale nie muszą mieć przełożenia na codzienność.
Ewa Stiasny ilustruje tę książkę w sposób daleki od bajkowego. Bohaterowie są u niej niewyraźnymi plamami koloru, wykańczanymi seriami bazgrołkowych kresek. W tego typu rozwiązaniach nadaje się postaciom dynamiki i charakteru, za to całkowicie odbiera infantylny wygląd. U Tellegena królują obrazki szarpane, jakby kreślone w dużym pośpiechu. To styl potrzebny przy pełnym refleksyjności tonie opowiadań – a i oderwany od typowych publikacji z dziedziny literatury czwartej. Także zatem za sprawą ilustratorki tom okazuje się pozycją niepowtarzalna. Do Tellegena warto sięgnąć, by przekonać się, że historyjki dla dzieci nie muszą wiązać się z nadmiernymi uproszczeniami lub pouczeniami, mogą natomiast czerpać z pokładów wyobraźni i tak rzadkiego u współczesnych autorów absurdu.
Filozofia zwierząt
Dość rzadko trafiają się takie książki wśród propozycji z literatury czwartej, ale kiedy już się pojawią, stanowią lekturowe olśnienie. Toon Tellegen zaprasza małych i dużych czytelników do świata absurdu, wyrozumiałości i dziwności, która staje się normą. W zgodzie i harmonii żyją tu zwierzęta, które mają swoje nietypowe przyzwyczajenia i odważne marzenia. Wiewiórka przyjaźni się z mrówką, słoń uwielbia dobijać do drzew, jeż chciałby zostać słońcem, a żółw próbuje zaryczeć. Każdy pomysł i każde zachowanie może stać się przedmiotem głębokiej zadumy lub filozoficznego pytania. Sporo rozgrywa się w planie rozmów, ale bohaterowie Tellegena nie boją się też działania. Sprawdzają w praktyce własne twierdzenia, by żadna kwestia nie została skazana na zapomnienie bez rozwiązania. Zdarza się też, że bohaterowie obywają się bez konkretów – wtedy, gdy chodzi o zrozumienie i siłę przyjaźni, która nie potrzebuje czynów. Tellegen proponuje więzi niezwykłe – ale też zwierząt nie traktuje stereotypowo: są dla niego jedynie nośnikiem wrażeń, a i magnesem dla dzieci. Czytelników bardzo ucieszą postawy bohaterów oraz ich oryginalne pomysły. Wszystko bierze swój początek w nieskrępowanej wyobraźni autora i w zawierzeniu absurdowi jako tworzywu historii.
„Nie każdy umiał się przewrócić” to seria bardzo krótkich opowiadań oraz scenek opartych w dużej części na dialogach. Za każdym razem bohaterowie, którzy spotykają się ze sobą (lub funkcjonują przez moment samotnie), napędzają do nietypowego z punktu widzenia odbiorców działania. Dla postaci wszystko jest w największym porządku, żaden bohater nie wątpi w swoje umiejętności, stąd biorą się odkrywcze pomysły i postawy. Oczywiście zderzenie oczekiwań odbiorców z zachowaniami bohaterów rodzi komizm czerpiący z głębi absurdu. To niezwykle trudna sztuka, absurd bazuje bowiem na stałym zdziwieniu i zaskakiwaniu odbiorców – tymczasem Tellegenowi udaje się to robić przez 120 stron (ponad 50 opowiadań) i to bez znużenia czy powtarzania rozwiązań. Pierwsze wkroczenie w świat bohaterów oznacza akceptację reguł proponowanych przez autora – do ostatniej strony nie da ię opuścić niemal magicznej przestrzeni, w której możliwe jest wszystko to, o czym się pomyśli. Przestrzeń oddziałuje z wielką siłą, chociaż dialogi zwierząt mogłyby rozgrywać się wszędzie. Tellegen jednak osiąga taki poziom absurdu, który pozwala mu niemal na wszystko. Nic więc dziwnego, że jego sympatyczni bohaterowie czasem sprawdzają znaczenie słów, innym razem przez wiatr wysyłają sobie niewiele mówiące listy, mogą pytać, jak to jest być kimś innym niż na co dzień lub posiadać nietypowe umiejętności.
Toon Tellegen bawi się słowami a także sytuacjami. Pozwala ideom zaistnieć w rozmowach, zanim wcieli je w życie. Nadaje to książce filozoficznego smaku i trafi do dzieci. Autor pokazuje siłę sprawczą języka, dzięki któremu może też bawić. Nie chodzi mu wcale o proste rozśmieszanie czytelników. Owszem, dostarcza rozrywki, ale nie jest to rozrywka płytka, humor jest tutaj subtelny i nieoczywisty, a przez to bardziej szlachetny i precyzyjny. Bohaterowie zawsze budzą sympatię – przede wszystkim za sprawą dylematów, obcych ich naturalnym odpowiednikom. Tellegen ujawnia świat głębokich znaczeń, cennych odkryć i ważnych przemyśleń, które wcale nie muszą mieć przełożenia na codzienność.
Ewa Stiasny ilustruje tę książkę w sposób daleki od bajkowego. Bohaterowie są u niej niewyraźnymi plamami koloru, wykańczanymi seriami bazgrołkowych kresek. W tego typu rozwiązaniach nadaje się postaciom dynamiki i charakteru, za to całkowicie odbiera infantylny wygląd. U Tellegena królują obrazki szarpane, jakby kreślone w dużym pośpiechu. To styl potrzebny przy pełnym refleksyjności tonie opowiadań – a i oderwany od typowych publikacji z dziedziny literatury czwartej. Także zatem za sprawą ilustratorki tom okazuje się pozycją niepowtarzalna. Do Tellegena warto sięgnąć, by przekonać się, że historyjki dla dzieci nie muszą wiązać się z nadmiernymi uproszczeniami lub pouczeniami, mogą natomiast czerpać z pokładów wyobraźni i tak rzadkiego u współczesnych autorów absurdu.
środa, 10 lipca 2013
Wiesława Bancarzewska: Powrót do Nałęczowa
WNK, Warszawa 2013.
Do rodziny
Ten mechanizm raczej rzadko pojawia się w powieściach obyczajowych dla dorosłych. Wiesława Bancarzewska jednak nie przestraszyła się możliwych zarzutów o infantylne podejście do tematu. Zaryzykowała, wyjaśnienie przebiegu akcji podporządkowując niewytłumaczalnej magii – i stworzyła „Powrót do Nałęczowa”, historię sentymentalną i ciepłą równocześnie – związaną z przeszłością i tęsknotami za rodziną. Nie tylko motyw przejścia pomiędzy czasami stanowi tu odejście od scenariuszy typowych czytadeł. Bancarzewska wprowadza do powieści bohaterkę, która ma ponad czterdzieści lat i jeszcze nie ułożyła sobie życia – czas spędza wygodnie i dopiero podróż w czasie uświadamia jej, co traci.
Anna wraca do Nałęczowa z lat 30., chociaż nie może się przyznać swoim najbliższym do tego, kim dla nich jest. Jako letniczka mieszka u własnej babci, poznaje też mamę jako małą dziewczynkę. Próbuje odnaleźć się w tym świecie, poradzić sobie ze złośliwościami nieznających innych rozrywek sąsiadek i odpowiadać na zaloty mężczyzn. Jej życie nabiera barw, a podróże do współczesności stają się coraz rzadsze.
Wiesława Bancarzewska otwiera bohaterce przejście między światami i pozwala z niego korzystać do upojenia. Anna dzięki dziwnym wycieczkom może dyskretnie wspierać rodzinę i budować swój image damy dwudziestolecia. Żeby obyczajowe wątki nie stały się zbyt nudne, autorka wprowadza kilka skomplikowanych zemst (lub po prostu prób osiągnięcia celu w niebanalny sposób). Anna ma wiele kreatywnych pomysłów na to, jak przekonać innych do swoich racji bez uciekania w pojedynek na racjonalne argumenty. Kobieta w realizowaniu szalonych idei zachowuje się chwilami jak nastolatka. Ale że pierwsze przełamanie konwencji obyczajówki nastąpiło już w momencie pierwszej czasowej podróży, kolejne nie budzi zdziwienia. Zwłaszcza że Anna dopiero w Nałęczowie czuje się na miejscu, tu rozwija się właściwa akcja, wspomagana nowinkami technologicznymi z innego życia.
Świadomość przyszłości nie zakłóca Annie szczęścia. Powrót do Nałęczowa związany jest z akceptacją rzeczywistości: bohaterka nie zamierza w żaden sposób wpływać na los, interweniuje tylko w drobiazgach zatruwających bliskim codzienność. Nie chce zakłócać zwyczajnego biegu rzeczy. Im bardziej zadomowiona czuje się w przeszłości, tym mniej ochoczo przenosi się do 2011 roku – lepiej czuje się w realiach historycznych.
Co ważne, Bancarzewska nie porywa się na językowe stylizacje. Szuka raczej motywów ogólnych, które charakteryzowałyby epokę – piosenek Ordonki, mody i fryzur, kłopotu z przynoszoną w wiadrach wodą, dorożek – to musi odbiorczyniom wystarczyć, bo w akcji nie ma czasu na szczegółowe opisywanie otoczenia. Detale są odrzucane, bo dla autorki bardziej istotny staje się klimat odzyskanej rodzinności, nowe tempo życia i świadomość tego, co liczy się naprawdę. To próbuje Bancarzewska przekazać zamiast dokładnych analiz przedmiotów i obyczajów. Cała powieść napisana jest zatem prostym językiem, siła ma tkwić w pomyśle fabularnym, a nie w uprawdopodobnieniu relacji. Wiesława Bancarzewska kształtuje tę historię z rodzinnych sentymentów i wzruszeń. Daje się w jej powieści zauważyć nostalgię za klasyczną elegancją (również w podrywie) z jednej strony, a za przygodowymi młodzieżówkami z drugiej. Godzi te płaszczyzny. „Powrót do Nałęczowa” nie jest typową historyczną obyczajówką, nie jest też obyczajówką realistyczną – i tym właśnie autorka ma szansę zaistnieć na rynku. To lekkie czytadło o sprawach najważniejszych – o potędze międzyludzkich kontaktów i o potrzebie bliskości.
Do rodziny
Ten mechanizm raczej rzadko pojawia się w powieściach obyczajowych dla dorosłych. Wiesława Bancarzewska jednak nie przestraszyła się możliwych zarzutów o infantylne podejście do tematu. Zaryzykowała, wyjaśnienie przebiegu akcji podporządkowując niewytłumaczalnej magii – i stworzyła „Powrót do Nałęczowa”, historię sentymentalną i ciepłą równocześnie – związaną z przeszłością i tęsknotami za rodziną. Nie tylko motyw przejścia pomiędzy czasami stanowi tu odejście od scenariuszy typowych czytadeł. Bancarzewska wprowadza do powieści bohaterkę, która ma ponad czterdzieści lat i jeszcze nie ułożyła sobie życia – czas spędza wygodnie i dopiero podróż w czasie uświadamia jej, co traci.
Anna wraca do Nałęczowa z lat 30., chociaż nie może się przyznać swoim najbliższym do tego, kim dla nich jest. Jako letniczka mieszka u własnej babci, poznaje też mamę jako małą dziewczynkę. Próbuje odnaleźć się w tym świecie, poradzić sobie ze złośliwościami nieznających innych rozrywek sąsiadek i odpowiadać na zaloty mężczyzn. Jej życie nabiera barw, a podróże do współczesności stają się coraz rzadsze.
Wiesława Bancarzewska otwiera bohaterce przejście między światami i pozwala z niego korzystać do upojenia. Anna dzięki dziwnym wycieczkom może dyskretnie wspierać rodzinę i budować swój image damy dwudziestolecia. Żeby obyczajowe wątki nie stały się zbyt nudne, autorka wprowadza kilka skomplikowanych zemst (lub po prostu prób osiągnięcia celu w niebanalny sposób). Anna ma wiele kreatywnych pomysłów na to, jak przekonać innych do swoich racji bez uciekania w pojedynek na racjonalne argumenty. Kobieta w realizowaniu szalonych idei zachowuje się chwilami jak nastolatka. Ale że pierwsze przełamanie konwencji obyczajówki nastąpiło już w momencie pierwszej czasowej podróży, kolejne nie budzi zdziwienia. Zwłaszcza że Anna dopiero w Nałęczowie czuje się na miejscu, tu rozwija się właściwa akcja, wspomagana nowinkami technologicznymi z innego życia.
Świadomość przyszłości nie zakłóca Annie szczęścia. Powrót do Nałęczowa związany jest z akceptacją rzeczywistości: bohaterka nie zamierza w żaden sposób wpływać na los, interweniuje tylko w drobiazgach zatruwających bliskim codzienność. Nie chce zakłócać zwyczajnego biegu rzeczy. Im bardziej zadomowiona czuje się w przeszłości, tym mniej ochoczo przenosi się do 2011 roku – lepiej czuje się w realiach historycznych.
Co ważne, Bancarzewska nie porywa się na językowe stylizacje. Szuka raczej motywów ogólnych, które charakteryzowałyby epokę – piosenek Ordonki, mody i fryzur, kłopotu z przynoszoną w wiadrach wodą, dorożek – to musi odbiorczyniom wystarczyć, bo w akcji nie ma czasu na szczegółowe opisywanie otoczenia. Detale są odrzucane, bo dla autorki bardziej istotny staje się klimat odzyskanej rodzinności, nowe tempo życia i świadomość tego, co liczy się naprawdę. To próbuje Bancarzewska przekazać zamiast dokładnych analiz przedmiotów i obyczajów. Cała powieść napisana jest zatem prostym językiem, siła ma tkwić w pomyśle fabularnym, a nie w uprawdopodobnieniu relacji. Wiesława Bancarzewska kształtuje tę historię z rodzinnych sentymentów i wzruszeń. Daje się w jej powieści zauważyć nostalgię za klasyczną elegancją (również w podrywie) z jednej strony, a za przygodowymi młodzieżówkami z drugiej. Godzi te płaszczyzny. „Powrót do Nałęczowa” nie jest typową historyczną obyczajówką, nie jest też obyczajówką realistyczną – i tym właśnie autorka ma szansę zaistnieć na rynku. To lekkie czytadło o sprawach najważniejszych – o potędze międzyludzkich kontaktów i o potrzebie bliskości.
wtorek, 9 lipca 2013
Alexander Steffensmeier: Krowa Matylda nie może zasnąć
Media Rodzina, Poznań 2013.
Bezsenność
Krowy Matyldy nie da się nie lubić. To bohaterka inna niż Mama Mu, ale również nietypowa i pełna atrakcyjnych dla małych odbiorców pomysłów. Krowa Matylda kipi od absurdów. Zachowuje się niezgodnie z oczekiwaniami, ale nic sobie z tego nie robi. Kiedyś z upodobaniem straszyła listonosza. Teraz cierpi na bardziej popularną przypadłość, znaną i maluchom: nie potrafi zasnąć. Prawdziwym problemem jest to, że wszyscy poza bohaterką śpią. Krowa Matylda usiłuje znaleźć dla siebie miejsce wśród innych zwierząt, w kurniku, a także w łóżku gospodyni. Dzwoni nawet w środku nocy do swojego starego znajomego, listonosza, ale wciąż nie może zasnąć. Wszędzie natomiast coś niszczy i budzi kolejne zwierzęta.
Alexander Steffensmeier stawia na rozbawianie małych odbiorców. Naturalny motyw zaburzeń snu służy mu tylko jako pretekst do stworzenia niebanalnej i dowcipnej historyjki. Przygody krowy Matyldy skonstruowane zostały tak, żeby bez żadnych problemów rozśmieszyły każdego. Uzyskuje taki efekt autor nie tylko dzięki absurdalnym kierunkom rozwoju fabuły. Krowa Matylda ma szalone i ciekawe z punktu widzenia dzieci pomysły. Ale to, czego nie ma w narracji, pojawia się w ilustracjach, którymi Steffensmeier dodatkowo komentuje humorystyczne sytuacje. I tak, kiedy gospodyni czyta zwierzętom bajki na dobranoc, wciela się w kolejnych bohaterów. Kury wprowadzają na obrazkach lekki i kontrolowany chaos. Czasami warto przerzucić uwagę z suchego tekstu na warstwę graficzną – i powyszukiwać ukryte na stronach żarciki autora. Ponownie dzieci bawić będą obrazki ze zmultiplikowaną krową w kolejnych jej gestach. Takie rysunkowe historyjki nieco przypominają kreskówkę, a dla maluchów staną się okazją do radości.
Steffensmeier nie zawodzi: lubi rozrywkę i na nią stawia w krótkich historyjkach. Tym razem tekst wykorzystuje jako pretekst do popisów rysunkowych. Podprowadza odbiorców pod motyw, a potem uzupełnia go malowanymi zabawami. Pingwinek wśród kurcząt czy kurzy maluch na spadochronie, książki w salonie gospodyni… na każdej stronie można szukać atrakcji dodanych przez autora, a nieuwzględnionych w lekturze. Alexander Steffensmeier tworzy rysunki jednocześnie bajkowe i komiksowe, a do tego ładnie operuje światłem. Zwierzęta na obrazkach stroją różne miny i zachowują się zaskakująco – ale zawsze w konsekwencji znanej odbiorcom sytuacji. Ilustracje – jak przystało na książeczkę obrazkową – są ogromne, nie da się ich objąć wzrokiem i od razu wyłapać co ciekawszych szczegółów, więc autor dostarcza maluchom rozrywki i zabawy na dłużej. Steffensmeier bawi się też „prawdziwością” klimatu scenek: w nocy całe otoczenie jest szare i pozbawione kolorów, jeśli gdzieś pali się światło, rzuca poblask na bohaterów. To smaczki, których dzieci mogą nie wyłapać, a jednak autor z nich nie rezygnuje, co cieszy, bo świadczy o wysokiej staranności wykonanej bajki – i dbałości o detale. Dla Steffensmeiera mali odbiorcy są ważni – to widać, a dzięki takiemu podejściu również dorośli mają szansę czerpać przyjemność z przeglądania tej publikacji.
Krowa Matylda nie jest, przynajmniej na razie, bohaterką medialną, a z wyglądu przypomina zwyczajną krowę. Jest prawdziwa – i dzięki temu może zaskakiwać czytelników nietypowymi pomysłami. Krótkie i skondensowane historyjki nie mają pouczać kilkulatków, za to pozwalają im na odrobinę wytchnienia. To publikacja rozrywkowa i bardzo ciekawa, przyjemna ze względu na tekst, a i od strony wizualnej.
Bezsenność
Krowy Matyldy nie da się nie lubić. To bohaterka inna niż Mama Mu, ale również nietypowa i pełna atrakcyjnych dla małych odbiorców pomysłów. Krowa Matylda kipi od absurdów. Zachowuje się niezgodnie z oczekiwaniami, ale nic sobie z tego nie robi. Kiedyś z upodobaniem straszyła listonosza. Teraz cierpi na bardziej popularną przypadłość, znaną i maluchom: nie potrafi zasnąć. Prawdziwym problemem jest to, że wszyscy poza bohaterką śpią. Krowa Matylda usiłuje znaleźć dla siebie miejsce wśród innych zwierząt, w kurniku, a także w łóżku gospodyni. Dzwoni nawet w środku nocy do swojego starego znajomego, listonosza, ale wciąż nie może zasnąć. Wszędzie natomiast coś niszczy i budzi kolejne zwierzęta.
Alexander Steffensmeier stawia na rozbawianie małych odbiorców. Naturalny motyw zaburzeń snu służy mu tylko jako pretekst do stworzenia niebanalnej i dowcipnej historyjki. Przygody krowy Matyldy skonstruowane zostały tak, żeby bez żadnych problemów rozśmieszyły każdego. Uzyskuje taki efekt autor nie tylko dzięki absurdalnym kierunkom rozwoju fabuły. Krowa Matylda ma szalone i ciekawe z punktu widzenia dzieci pomysły. Ale to, czego nie ma w narracji, pojawia się w ilustracjach, którymi Steffensmeier dodatkowo komentuje humorystyczne sytuacje. I tak, kiedy gospodyni czyta zwierzętom bajki na dobranoc, wciela się w kolejnych bohaterów. Kury wprowadzają na obrazkach lekki i kontrolowany chaos. Czasami warto przerzucić uwagę z suchego tekstu na warstwę graficzną – i powyszukiwać ukryte na stronach żarciki autora. Ponownie dzieci bawić będą obrazki ze zmultiplikowaną krową w kolejnych jej gestach. Takie rysunkowe historyjki nieco przypominają kreskówkę, a dla maluchów staną się okazją do radości.
Steffensmeier nie zawodzi: lubi rozrywkę i na nią stawia w krótkich historyjkach. Tym razem tekst wykorzystuje jako pretekst do popisów rysunkowych. Podprowadza odbiorców pod motyw, a potem uzupełnia go malowanymi zabawami. Pingwinek wśród kurcząt czy kurzy maluch na spadochronie, książki w salonie gospodyni… na każdej stronie można szukać atrakcji dodanych przez autora, a nieuwzględnionych w lekturze. Alexander Steffensmeier tworzy rysunki jednocześnie bajkowe i komiksowe, a do tego ładnie operuje światłem. Zwierzęta na obrazkach stroją różne miny i zachowują się zaskakująco – ale zawsze w konsekwencji znanej odbiorcom sytuacji. Ilustracje – jak przystało na książeczkę obrazkową – są ogromne, nie da się ich objąć wzrokiem i od razu wyłapać co ciekawszych szczegółów, więc autor dostarcza maluchom rozrywki i zabawy na dłużej. Steffensmeier bawi się też „prawdziwością” klimatu scenek: w nocy całe otoczenie jest szare i pozbawione kolorów, jeśli gdzieś pali się światło, rzuca poblask na bohaterów. To smaczki, których dzieci mogą nie wyłapać, a jednak autor z nich nie rezygnuje, co cieszy, bo świadczy o wysokiej staranności wykonanej bajki – i dbałości o detale. Dla Steffensmeiera mali odbiorcy są ważni – to widać, a dzięki takiemu podejściu również dorośli mają szansę czerpać przyjemność z przeglądania tej publikacji.
Krowa Matylda nie jest, przynajmniej na razie, bohaterką medialną, a z wyglądu przypomina zwyczajną krowę. Jest prawdziwa – i dzięki temu może zaskakiwać czytelników nietypowymi pomysłami. Krótkie i skondensowane historyjki nie mają pouczać kilkulatków, za to pozwalają im na odrobinę wytchnienia. To publikacja rozrywkowa i bardzo ciekawa, przyjemna ze względu na tekst, a i od strony wizualnej.
poniedziałek, 8 lipca 2013
Rafał Kosik: Felix, Net i Nika oraz Nadprogramowe Historie
Powergraph, Warszawa 2013.
Przerywnik w podróży
Po pierwszym tomie przygód Felixa, Neta i Niki, którego rozdziały miały konstrukcję opowiadań – były zamkniętymi fabularnymi całostkami – Rafał Kosik przestawił się na dłuższe formy i zaczął karmić odbiorców pełnowymiarowymi historiami (czasem nawet rozciąganymi na dwie książki). Przyzwyczaił czytelników do apetycznych i rozbudowanych historii, których długość nie przeszkadzała nawet młodszym ludziom. Po wielowymiarowej podróży między alternatywnymi światami proponuje fanom serii zbiór opowiadań „Felix, Net i Nika oraz Nadprogramowe Historie” – zestaw, który można, a właściwie trzeba, czytać niezależnie od cyklu.
Opowiadania z tej publikacji powstawały na przestrzeni lat 2005–2013 i nietrudno dostrzec w nich ewolucję stylu oraz fabularnej odwagi autora (który, jak sam przyznaje, opowiadaniami umilał sobie i czytelnikom czas do następnej powieści). Czytelnicy zafundują sobie natomiast przeskok w czasie: w pierwszej historii żyje jeszcze babcia Lusia, a bohaterowie zaczęli dopiero naukę w gimnazjum. Z czasem Kosik także szkolne przygody zaczyna traktować bardziej przez pryzmat życia towarzyskiego, co zresztą wychodzi tekstom na dobre. Pojawi się wśród „Nadprogramowych Historii” również między innymi jeden z alterświatów – różniący się od tych ze „Świata Zero”. Zaroi się od dziwnych baśniowych stworzeń - senna ryba, Smoczysław czy kredokrady stanowią pomost między "zwykłymi" powieściami fantasy, a przygodami proponowanymi przez Kosika w długich fabularnych historiach. Tu przygody Felixa, Neta i Niki brzmieć mają bardziej uniwersalnie. Nie zaszkodzi jednak czytanie tomu równolegle z powieściami, jako dopełnień poszczególnych fabuł i czasów. Niektóre opowiadania przypominają niewykorzystany materiał do powstałych książek serii, są więc rozwiązaniem dla czytelników, których jeszcze na razie przeraża wizja przedzierania się przez setki stron tekstu. "Nadprogramowe historie" można też czytać jako zapowiedź tego, co pojawi się w powieściach: sen, alterświat, wizja przyszłości - fani twórczości Kosika to wszystko już znają, ale bez wahania jeszcze raz zagłębią się w proponowane przestrzenie.
Kosik wciąż bawi, nie traci humoru ani pomysłów, nie psuje stylu. Co ciekawe - w tej książce weselej jest w partiach okołoobyczajowych, zresztą to dobra propozycja dla czytelników, którym rozbudowane opisy mechanizmów czy praw fizyki w lekturze przeszkadzają: siłą rzeczy zachwytów nad konstrukcjami musi tu być mniej (chociaż szkoda...). Zauważyć też można, że – zwłaszcza późniejsze utwory – funkcjonują w literackiej próżni: nikt nie przygotowuje tutaj przedmiotów, które powrócą w powieściach, nie dzieje się nic, co wstrząsnęłoby światem bohaterów (lub światem ogólnie); jakby małe fabuły wymagały mniejszych wyzwań, a co za tym idzie – także mniejszego zaangażowania. Należy pamiętać, że w opowiadaniach autor musi zrezygnować z całej masy pobocznych wątków i skupić się na rozwoju akcji - stąd mniejsza liczba motywów, które zwykle budują niepowtarzalną atmosferę serii. Kosik na szczęście trzyma poziom literacki, szuka drobnych żartów, chce przyciągnąć do siebie kolejne rzesze czytelników. Stałym fanom może brakować powiewu nowości - ale w końcu są to historie "nadprogramowe", które nie zastąpią kanonicznych powieści z cyklu - a teraz, dla wygody fanów, zostały zgromadzone w jednej książce.
Kosikowi w krótkim czasie udało się stworzyć serię, która zawładnęła wyobraźnią czytelników. Znalazł teren niedostępny innym twórcom literatury czwartej i z niego uczynił własne królestwo. „Felix, Net i Nika oraz Nadprogramowe Historie” mogą być zatem traktowane jako przegląd pomysłów autora i zachęta do czytania dla tych, którzy jeszcze opowieści o superpaczce nie znają.
Przerywnik w podróży
Po pierwszym tomie przygód Felixa, Neta i Niki, którego rozdziały miały konstrukcję opowiadań – były zamkniętymi fabularnymi całostkami – Rafał Kosik przestawił się na dłuższe formy i zaczął karmić odbiorców pełnowymiarowymi historiami (czasem nawet rozciąganymi na dwie książki). Przyzwyczaił czytelników do apetycznych i rozbudowanych historii, których długość nie przeszkadzała nawet młodszym ludziom. Po wielowymiarowej podróży między alternatywnymi światami proponuje fanom serii zbiór opowiadań „Felix, Net i Nika oraz Nadprogramowe Historie” – zestaw, który można, a właściwie trzeba, czytać niezależnie od cyklu.
Opowiadania z tej publikacji powstawały na przestrzeni lat 2005–2013 i nietrudno dostrzec w nich ewolucję stylu oraz fabularnej odwagi autora (który, jak sam przyznaje, opowiadaniami umilał sobie i czytelnikom czas do następnej powieści). Czytelnicy zafundują sobie natomiast przeskok w czasie: w pierwszej historii żyje jeszcze babcia Lusia, a bohaterowie zaczęli dopiero naukę w gimnazjum. Z czasem Kosik także szkolne przygody zaczyna traktować bardziej przez pryzmat życia towarzyskiego, co zresztą wychodzi tekstom na dobre. Pojawi się wśród „Nadprogramowych Historii” również między innymi jeden z alterświatów – różniący się od tych ze „Świata Zero”. Zaroi się od dziwnych baśniowych stworzeń - senna ryba, Smoczysław czy kredokrady stanowią pomost między "zwykłymi" powieściami fantasy, a przygodami proponowanymi przez Kosika w długich fabularnych historiach. Tu przygody Felixa, Neta i Niki brzmieć mają bardziej uniwersalnie. Nie zaszkodzi jednak czytanie tomu równolegle z powieściami, jako dopełnień poszczególnych fabuł i czasów. Niektóre opowiadania przypominają niewykorzystany materiał do powstałych książek serii, są więc rozwiązaniem dla czytelników, których jeszcze na razie przeraża wizja przedzierania się przez setki stron tekstu. "Nadprogramowe historie" można też czytać jako zapowiedź tego, co pojawi się w powieściach: sen, alterświat, wizja przyszłości - fani twórczości Kosika to wszystko już znają, ale bez wahania jeszcze raz zagłębią się w proponowane przestrzenie.
Kosik wciąż bawi, nie traci humoru ani pomysłów, nie psuje stylu. Co ciekawe - w tej książce weselej jest w partiach okołoobyczajowych, zresztą to dobra propozycja dla czytelników, którym rozbudowane opisy mechanizmów czy praw fizyki w lekturze przeszkadzają: siłą rzeczy zachwytów nad konstrukcjami musi tu być mniej (chociaż szkoda...). Zauważyć też można, że – zwłaszcza późniejsze utwory – funkcjonują w literackiej próżni: nikt nie przygotowuje tutaj przedmiotów, które powrócą w powieściach, nie dzieje się nic, co wstrząsnęłoby światem bohaterów (lub światem ogólnie); jakby małe fabuły wymagały mniejszych wyzwań, a co za tym idzie – także mniejszego zaangażowania. Należy pamiętać, że w opowiadaniach autor musi zrezygnować z całej masy pobocznych wątków i skupić się na rozwoju akcji - stąd mniejsza liczba motywów, które zwykle budują niepowtarzalną atmosferę serii. Kosik na szczęście trzyma poziom literacki, szuka drobnych żartów, chce przyciągnąć do siebie kolejne rzesze czytelników. Stałym fanom może brakować powiewu nowości - ale w końcu są to historie "nadprogramowe", które nie zastąpią kanonicznych powieści z cyklu - a teraz, dla wygody fanów, zostały zgromadzone w jednej książce.
Kosikowi w krótkim czasie udało się stworzyć serię, która zawładnęła wyobraźnią czytelników. Znalazł teren niedostępny innym twórcom literatury czwartej i z niego uczynił własne królestwo. „Felix, Net i Nika oraz Nadprogramowe Historie” mogą być zatem traktowane jako przegląd pomysłów autora i zachęta do czytania dla tych, którzy jeszcze opowieści o superpaczce nie znają.
niedziela, 7 lipca 2013
Hannah Tunnicliffe: Kolor herbaty
Bukowy Las, Wrocław 2013.
Smak nadziei
Świat matki obraca się wokół dziecka. Świat kobiety bezdzietnej a obdarzonej instynktem macierzyńskim – wokół niemożności posiadania potomka. I dlatego Grace, która po przeprowadzce do Chin czuje się wyobcowana, tak chętnie próbuje swoich sił w tworzeniu aromatycznych herbat i wypieków. Otwiera własną kawiarnię i serwuje w niej makaroniki – małe ciasteczka o najwymyślniejszych smakach. Wir pracy pozwala jej zapomnieć o kłopotach z zajściem w ciążę, ale też daje szansę ucieczki od małżeńskich problemów, nawarstwiających się z tego samego powodu. Grace oddala się od męża: w swojej kawiarni zatrudnia kobiety o różnych temperamentach i różnych życiowych doświadczeniach. Teraz usiłuje pomagać im, w przerwach obmyślając i próbując nowe ciasteczka.
„Kolor herbaty” wbrew pozorom nie jest powieścią kulinarną, nie jest również historią o macierzyństwie. Te dwa motywy, chociaż wyraziste, nie zdominują fabuły. „Kolor herbaty” to obraz egzystencji kobiet, imigrantek i miejscowych. Tu każda z bohaterek ma swoje sekrety, a atmosfera kawiarni nie zawsze przynosi ratunek. Grace może jednak ukierunkować swoją energię – i wpływać na zagubione podwładne. Hannah Tunnicliffe prezentuje ciekawą galerię postaci o bogatych charakterach (chociaż kobiety nie podlegają tu żadnym przeobrażeniom, trwają na poziomie, na którym zostały czytelnikom przedstawione: przy takim tyglu osobowości nie ma już czasu na układanie każdej postaci drabinki przemian). Okazuje się, że niemożność posiadania własnego dziecka nie musi stanowić dla kobiety największego nieszczęścia, egocentryzm Grace zostaje więc przełamany.
Tunnicliffe sprawia wrażenie, jakby doskonale znała mechanizmy otwierania kawiarni w Chinach, podobnie jak sekrety wydobywania niepowtarzalnych smaków makaroników. Jednak nie chce zarzucać odbiorców technicznymi szczegółami: początkowe obawy bohaterki (dotyczące na przykład kosztów) szybko znikają w codziennych sprawach. Przy obmyślaniu ciastek autorka popisuje się niemal poetyckimi określeniami, budzącymi apetyt – a przy tym ładnie brzmiącymi – ale na tym kończy kulinarne popisy, nie znajdzie się w książce scenek z wyrabiania słodyczy, ani zestawów składników, książki nie wieńczy też zbiór przepisów. W „Kolorze herbaty” za to feerię smaków co pewien czas przerywają zewnętrzne zmartwienia – Grace nie ma więc kiedy rozmyślać o własnych krzywdach. Musi rzucić się w wir zajęć, by uzdrowić swoje myśli i swoje małżeństwo. Tunnicliffe pozwala jej połączyć nadmiar pracy z uczuciem spokoju – te pozorne sprzeczności dobrze godzi w obyczajówce o społecznym wydźwięku. Nie skupia się wyłącznie na doraźnych przyjemnościach czy drobnych zmartwieniach, stawia raczej na problemy większego formatu i o dłuższym czasie oddziaływania. „Kolor herbaty” jest też powieścią zdecydowanie kobiecą, chodzi w niej o to, by zaprezentować dylematy przedstawicielek płci pięknej – oraz ich determinację w kryzysowych sytuacjach. Tak więc motyw wielosmakowych makaroników nie odciąga uwagi odbiorców od trudów życia – chociaż łatwo byłoby ulec takiej pokusie i stworzyć kolejną obyczajówkę o kulinarnych rozkoszach.
W swojej powieści Tunnicliffe łączy modne motywy z literatury rozrywkowej z oryginalnymi pomysłami na akceptowanie życiowych komplikacji. Pokazuje, że warto odnaleźć w sobie siłę do spełniania marzeń (oraz ich substytutów) i proponuje aktywną postawę w mierzeniu się z przeciwnościami losu. Grace nie potrafi czekać z założonymi rękami na rozwiązania, które miałyby pojawić się w mglistej przyszłości. Działa – chociaż czasem pozwala sobie na słabość, rozpacz czy histerię. Jej problem z brakiem dziecka blednie przy zmartwieniach innych kobiet – a oaza spokoju, jaką staje się kawiarnia, sprawia, że nikt nie zostanie sam ze swoimi troskami. I to w „Kolorze herbaty” jest bardzo krzepiące.
Smak nadziei
Świat matki obraca się wokół dziecka. Świat kobiety bezdzietnej a obdarzonej instynktem macierzyńskim – wokół niemożności posiadania potomka. I dlatego Grace, która po przeprowadzce do Chin czuje się wyobcowana, tak chętnie próbuje swoich sił w tworzeniu aromatycznych herbat i wypieków. Otwiera własną kawiarnię i serwuje w niej makaroniki – małe ciasteczka o najwymyślniejszych smakach. Wir pracy pozwala jej zapomnieć o kłopotach z zajściem w ciążę, ale też daje szansę ucieczki od małżeńskich problemów, nawarstwiających się z tego samego powodu. Grace oddala się od męża: w swojej kawiarni zatrudnia kobiety o różnych temperamentach i różnych życiowych doświadczeniach. Teraz usiłuje pomagać im, w przerwach obmyślając i próbując nowe ciasteczka.
„Kolor herbaty” wbrew pozorom nie jest powieścią kulinarną, nie jest również historią o macierzyństwie. Te dwa motywy, chociaż wyraziste, nie zdominują fabuły. „Kolor herbaty” to obraz egzystencji kobiet, imigrantek i miejscowych. Tu każda z bohaterek ma swoje sekrety, a atmosfera kawiarni nie zawsze przynosi ratunek. Grace może jednak ukierunkować swoją energię – i wpływać na zagubione podwładne. Hannah Tunnicliffe prezentuje ciekawą galerię postaci o bogatych charakterach (chociaż kobiety nie podlegają tu żadnym przeobrażeniom, trwają na poziomie, na którym zostały czytelnikom przedstawione: przy takim tyglu osobowości nie ma już czasu na układanie każdej postaci drabinki przemian). Okazuje się, że niemożność posiadania własnego dziecka nie musi stanowić dla kobiety największego nieszczęścia, egocentryzm Grace zostaje więc przełamany.
Tunnicliffe sprawia wrażenie, jakby doskonale znała mechanizmy otwierania kawiarni w Chinach, podobnie jak sekrety wydobywania niepowtarzalnych smaków makaroników. Jednak nie chce zarzucać odbiorców technicznymi szczegółami: początkowe obawy bohaterki (dotyczące na przykład kosztów) szybko znikają w codziennych sprawach. Przy obmyślaniu ciastek autorka popisuje się niemal poetyckimi określeniami, budzącymi apetyt – a przy tym ładnie brzmiącymi – ale na tym kończy kulinarne popisy, nie znajdzie się w książce scenek z wyrabiania słodyczy, ani zestawów składników, książki nie wieńczy też zbiór przepisów. W „Kolorze herbaty” za to feerię smaków co pewien czas przerywają zewnętrzne zmartwienia – Grace nie ma więc kiedy rozmyślać o własnych krzywdach. Musi rzucić się w wir zajęć, by uzdrowić swoje myśli i swoje małżeństwo. Tunnicliffe pozwala jej połączyć nadmiar pracy z uczuciem spokoju – te pozorne sprzeczności dobrze godzi w obyczajówce o społecznym wydźwięku. Nie skupia się wyłącznie na doraźnych przyjemnościach czy drobnych zmartwieniach, stawia raczej na problemy większego formatu i o dłuższym czasie oddziaływania. „Kolor herbaty” jest też powieścią zdecydowanie kobiecą, chodzi w niej o to, by zaprezentować dylematy przedstawicielek płci pięknej – oraz ich determinację w kryzysowych sytuacjach. Tak więc motyw wielosmakowych makaroników nie odciąga uwagi odbiorców od trudów życia – chociaż łatwo byłoby ulec takiej pokusie i stworzyć kolejną obyczajówkę o kulinarnych rozkoszach.
W swojej powieści Tunnicliffe łączy modne motywy z literatury rozrywkowej z oryginalnymi pomysłami na akceptowanie życiowych komplikacji. Pokazuje, że warto odnaleźć w sobie siłę do spełniania marzeń (oraz ich substytutów) i proponuje aktywną postawę w mierzeniu się z przeciwnościami losu. Grace nie potrafi czekać z założonymi rękami na rozwiązania, które miałyby pojawić się w mglistej przyszłości. Działa – chociaż czasem pozwala sobie na słabość, rozpacz czy histerię. Jej problem z brakiem dziecka blednie przy zmartwieniach innych kobiet – a oaza spokoju, jaką staje się kawiarnia, sprawia, że nikt nie zostanie sam ze swoimi troskami. I to w „Kolorze herbaty” jest bardzo krzepiące.