Zysk i S-ka, Poznań 2012.
Decyzje
Mnóstwo jest sposobów, by udowodnić ludziom, że rzeczy nie zawsze są takimi, jakimi się wydają. I w tomie „Impuls” znajdzie się parę takich zadań-pułapek, które większość ludzi odruchowo i intuicyjnie rozwiąże źle. Autorzy doskonale wiedzą, jak działa proces podejmowania decyzji – co ma na niego wpływ i co go hamuje – i proponują wykorzystać zdobycze i spostrzeżenia z architektury wyboru, by ulepszyć egzystencję i ułatwić ludziom funkcjonowanie we współczesnym świecie – świecie wymagającym ciągłego podejmowania decyzji.
„Impuls” nie jest kolejną publikacją spod znaku retoryki sukcesu, chociaż takie właśnie wrażenie może czasem sprawiać. To całkiem interesująca książka o psychologii i ekonomii behawioralnej – rozpisana z pomysłem i według marketingowego klucza, a przy tym pełna trafnych obserwacji i opisów doświadczeń, które uzmysłowią czytelnikom, jak łatwo przewidzieć ich reakcje. Ale żeby zaprezentować w pełni potencjał architektury wyboru, Richard H. Thaler i Cass R. Sunstein postawili przede wszystkim na program zmian systemów panujących w rżnych dziedzinach – między innymi w sferze finansów czy służby zdrowia – oczywiście w realiach amerykańskich, jednak dla odbiorców najbardziej interesujące będą nie przykłady potencjalnych zastosowań nowych odkryć, a sam fakt ich istnienia i wpływu na zwyczajne życie. „Impuls” zatem bez względu na pochodzenie odbiorców będzie lekturą ważną.
Nie mówi się tutaj o technikach wywierania wpływu czy o manipulowaniu ludźmi, autorzy zresztą chcą odejść od zagadnień nieetycznych czy choćby niejednoznacznych moralnie. Cały czas podkreślają, że ich celem jest ulepszanie egzystencji odbiorców, a ujmowane w podtytule wartości – „zdrowie, dobrobyt i szczęścia” – nie są tylko pustymi hasłami. Thaler i Sunstein faktycznie koncentrują się na zmianach, które przyniosą wymierne korzyści finansowe, zadowolenie oraz szansę na poprawę stanu zdrowia (lub: niedopuszczenie do choroby).
W dwóch częściach tomu znajdują się wizje alternatywnych zachowań. W partii finansowej autorzy koncentrują się na systemie ubezpieczeń społecznych, systemie emerytalnym i związanej z nim konieczności oszczędzania, na rozsądnym inwestowaniu oraz na kwestii kredytów – ujmują zatem w tym rozdziale wiele zagadnień bliskich odbiorcom bez względu na kraj, w którym ci mieszkają. Motyw zdrowia jest nieco bardziej zróżnicowany – tu autorzy zajmują się między innymi systemem wybierania odpowiednich lekarstw, ale i sprawą zgody na wykorzystywanie organów po śmierci. Tu poruszają też na przykład temat małżeństwa i związków homoseksualnych, czyli motyw społeczny a nie zdrowotny. W odróżnieniu od modnych publikacji, dążenia do szczęścia nie przedstawiają w osobno wydzielonej partii tomu. Sporo za to jest tu wyjaśnień dotyczących pozytywnych zmian. „Publiczni i prywatni architekci wyboru nie tylko starają się śledzić lub wdrażać przewidywane wybory ludzi. Oni świadomie usiłują popychać ludzi w kierunku, który poprawi im życie. Dają im impuls” – twierdzą. Warto więc sięgnąć po książkę, by wyrobić sobie zdanie na temat tej strategii.
Można w tomie znaleźć całą serię ciekawych obserwacji ludzkich zachowań, pomysłów i postaw. Autorzy pokazują, jak łatwo o błędy poznawcze i wskazują pułapki myślenia intuicyjnego. Tłumaczą, jak działa mechanizm zysków i strat oraz skąd bierze się niechęć do wprowadzania zmian. Interesują ich również wybory bezmyślne, pokusy i sposoby kontrolowania się, analizują zachowania stadne i pozwalają zrozumieć zasady podejmowania decyzji – wszystko to stanowić ma wprowadzenie do opowieści o korzyściach z architektury wyboru, tymczasem przemienia się w ciekawą psychologiczną lekturę, wzbogaconą opisami doświadczeń i eksperymentów. Ważne jest, że autorzy zajmują się również różnicami pomiędzy myśleniem jednostki i ocenianiem własnych możliwości a reakcjami w obliczu innych. To przekonujący zabieg, który nie tyle pozwala uwierzyć w sens istnienia architektury wyboru, co daje możliwość odczytywania siebie – własnych decyzji i reakcji.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
środa, 29 lutego 2012
wtorek, 28 lutego 2012
Alison Wong: Gdy srebrzy się ziemia
WNK, Warszawa 2012.
Samotność
Przeważnie temat miłości i dążenia do szczęścia realizowany jest według klasycznych schematów: czytelnicy lubią przecież sprawdzone historie, motywy dobrze znane i w pewien sposób kojące. To domena literatury rozrywkowej. Ale już Alison Wong w powieści „Gdy srebrzy się ziemia” ograny wątek wykorzystała do zwrócenia uwagi na zupełnie inne zagadnienia. W jej książce miłość staje się tylko pretekstem do ukazania zawiłości ludzkiej psychiki i dramatów, do jakich można doprowadzić.
Katherine nie jest szczęśliwa w małżeństwie, lecz niedługo zostanie sama, kiedy jej małżonek zginie. Kobieta często styka się z poglądami nacjonalistycznymi i nasilającą się agresją wobec cudzoziemców. Jest bierną obserwatorką, nie krytykuje poglądów głoszonych przez innych ludzi, ale już wkrótce temat zacznie jej dotyczyć w dużo większym stopniu. Katherine bowiem niespodziewanie dla siebie samej zakocha się w Chińczyku, Yungu. Yung przybył do Nowej Zelandii i pracuje tu jako sprzedawca warzyw, dużo poniżej swoich umiejętności. Nie potrafi jednak dobrze porozumiewać się w obcym języku, przez miejscowych traktowany jest z pogardą. Nie zasługuje – w myśl nasilających się nastrojów nacjonalistycznych – na godne traktowanie. Wykluczony ze społeczeństwa, jest nikim, tylko Katherine dostrzega w nim człowieka. Lecz jej decyzje nie spotkają się z uznaniem. Trzymany w tajemnicy związek nie może zapewnić szczęścia.
Opowiedziana z perspektywy chińskiego imigranta i Nowozelandki historia niesie ogromny ładunek emocji, jednak to nie romans, który łączy dwoje ludzi z odrębnych światów wysuwa się tu na pierwszy plan, a atmosfera ciągłego strachu, zagrożenia i niesprawiedliwości. Autorka przedstawia rozkwitające uczucie w cieniu zwykłych problemów, miłości towarzyszy poczucie winy i deficyt radości. Postacie nie zapewniają sobie odskoczni od codziennych zmartwień, przeciwnie nawet – potęgują jeszcze problem. Uczucie przedstawione w tym tomie ma jedynie siłę destrukcyjną, nie jest wyrazem buntu a bezradności.
Chociaż związek Katherine i Yunga stanowi temat istotny dla fabuły oraz rozkładu akcentów, Alison Wong maskuje go sprawami politycznymi. Odciąga uwagę czytelników od emocji, tym trudniejszych do nazwania, że funkcjonujących na granicy kulturowej. Wiele miejsca poświęca Wong na ukazywanie skutków traumy, nie interesują jej przeżycia bohaterów, a raczej konsekwencje ich czynów. Dzięki takiemu dystansowi może jeszcze wprowadzić dodatkową płaszczyznę współczucia dla postaci – bezradnych i skazanych na samotność nawet wtedy, gdy przez chwilę mogą być razem.
„Gdy srebrzy się ziemia” to książka wolna od łatwych wzruszeń. Polskiemu czytelnikowi wyda się zapewne mocno egzotyczna – z uwagi na osadzenie akcji w Nowej Zelandii oraz przez wprowadzenie chińskiego bohatera. Jednak cała warstwa psychologiczno-obyczajowa ma wymiar uniwersalny. Alison Wong stawia na bardzo wyraziste odczucia, pozwala, by postaciami targały skrajne emocje – dopiero na przeżyciach i reakcjach bohaterów układa samą opowieść. W ten sposób nie tylko kieruje myśli odbiorców w stronę konsekwencji krzywd, ale także pozwala podkreślić wpływ polityki i nienawiści na losy zwykłych ludzi. U Wong nie ma szans na szczęście i spełnienie – lecz najbardziej tragiczny okazuje się fakt, że cios może nadejść także ze strony najbliższych.
Samotność
Przeważnie temat miłości i dążenia do szczęścia realizowany jest według klasycznych schematów: czytelnicy lubią przecież sprawdzone historie, motywy dobrze znane i w pewien sposób kojące. To domena literatury rozrywkowej. Ale już Alison Wong w powieści „Gdy srebrzy się ziemia” ograny wątek wykorzystała do zwrócenia uwagi na zupełnie inne zagadnienia. W jej książce miłość staje się tylko pretekstem do ukazania zawiłości ludzkiej psychiki i dramatów, do jakich można doprowadzić.
Katherine nie jest szczęśliwa w małżeństwie, lecz niedługo zostanie sama, kiedy jej małżonek zginie. Kobieta często styka się z poglądami nacjonalistycznymi i nasilającą się agresją wobec cudzoziemców. Jest bierną obserwatorką, nie krytykuje poglądów głoszonych przez innych ludzi, ale już wkrótce temat zacznie jej dotyczyć w dużo większym stopniu. Katherine bowiem niespodziewanie dla siebie samej zakocha się w Chińczyku, Yungu. Yung przybył do Nowej Zelandii i pracuje tu jako sprzedawca warzyw, dużo poniżej swoich umiejętności. Nie potrafi jednak dobrze porozumiewać się w obcym języku, przez miejscowych traktowany jest z pogardą. Nie zasługuje – w myśl nasilających się nastrojów nacjonalistycznych – na godne traktowanie. Wykluczony ze społeczeństwa, jest nikim, tylko Katherine dostrzega w nim człowieka. Lecz jej decyzje nie spotkają się z uznaniem. Trzymany w tajemnicy związek nie może zapewnić szczęścia.
Opowiedziana z perspektywy chińskiego imigranta i Nowozelandki historia niesie ogromny ładunek emocji, jednak to nie romans, który łączy dwoje ludzi z odrębnych światów wysuwa się tu na pierwszy plan, a atmosfera ciągłego strachu, zagrożenia i niesprawiedliwości. Autorka przedstawia rozkwitające uczucie w cieniu zwykłych problemów, miłości towarzyszy poczucie winy i deficyt radości. Postacie nie zapewniają sobie odskoczni od codziennych zmartwień, przeciwnie nawet – potęgują jeszcze problem. Uczucie przedstawione w tym tomie ma jedynie siłę destrukcyjną, nie jest wyrazem buntu a bezradności.
Chociaż związek Katherine i Yunga stanowi temat istotny dla fabuły oraz rozkładu akcentów, Alison Wong maskuje go sprawami politycznymi. Odciąga uwagę czytelników od emocji, tym trudniejszych do nazwania, że funkcjonujących na granicy kulturowej. Wiele miejsca poświęca Wong na ukazywanie skutków traumy, nie interesują jej przeżycia bohaterów, a raczej konsekwencje ich czynów. Dzięki takiemu dystansowi może jeszcze wprowadzić dodatkową płaszczyznę współczucia dla postaci – bezradnych i skazanych na samotność nawet wtedy, gdy przez chwilę mogą być razem.
„Gdy srebrzy się ziemia” to książka wolna od łatwych wzruszeń. Polskiemu czytelnikowi wyda się zapewne mocno egzotyczna – z uwagi na osadzenie akcji w Nowej Zelandii oraz przez wprowadzenie chińskiego bohatera. Jednak cała warstwa psychologiczno-obyczajowa ma wymiar uniwersalny. Alison Wong stawia na bardzo wyraziste odczucia, pozwala, by postaciami targały skrajne emocje – dopiero na przeżyciach i reakcjach bohaterów układa samą opowieść. W ten sposób nie tylko kieruje myśli odbiorców w stronę konsekwencji krzywd, ale także pozwala podkreślić wpływ polityki i nienawiści na losy zwykłych ludzi. U Wong nie ma szans na szczęście i spełnienie – lecz najbardziej tragiczny okazuje się fakt, że cios może nadejść także ze strony najbliższych.
poniedziałek, 27 lutego 2012
Nick Souter, Stuart Newman: Plakat i reklama. Przewodnik
Muza SA, Warszawa 2012.
Sztuka reklamy
„Plakat i reklama” to książka, która w takim samym stopniu zaspokaja ciekawość, co… rozbudza ją, pozostawiając niedosyt. Ale nie może być chyba inaczej w wydawnictwie, które ma na celu stworzenie podręcznego albumowego przeglądu kampanii reklamowych ostatnich trzynastu dekad, nawet jeśli ogranicza się tylko do reklamy prasowej i plakatu. Nie jest możliwe stworzenie pełnego katalogu osiągnięć w tej dziedzinie – zbiory zajmowałyby grube tomy i szybko przyniosłyby znużenie. Jednak zgromadzone tutaj prace zaostrzają apetyt na sztukę użytkową i pokazują, że zjawisko niemal znienawidzone na przełomie XX i XXI wieku może fascynować.
W tej książce zostały ograniczone do minimum. Autorzy we wstępie przyznają sie do subiektywności w doborze prac i tłumaczą z zastosowanych rozwiązań, poza tym przed każdym tematycznym rozdziałem następuje bardzo krótkie wprowadzenie do zagadnienia czy zjawiska. Na kolejnych stronach pojawiają się przykłady reklam i plakatów, pomniejszone, by zmieściło się ich jak najwięcej. Do tego dochodzą telegraficznie niemal skrótowe informacje: miejsce (kraj), produkt, rok, nazwisko twórcy, czasem też skład zespołu przygotowującego reklamę. Jeśli do danej grupy produktów potrzebny jest komentarz, trafia on na margines, na koniec informacji i zwykle przybiera bardzo zredukowaną formę. Te komentarze pełnią rolę przewodnika, to zestaw ciekawostek czy wiadomości, które pozwalają zrozumieć decyzję o zamieszczeniu w tomie konkretnego reklamowego dzieła. Już samo to wystarczy, by zrozumieć, jak wiele do odkrycia i ocalenia jest jeszcze w temacie plakatów i reklam – i jak dużą wartość (choćby tylko poznawczą, mimo że w tomie liczy się przede wszystkim artyzm) mogą mieć również dzisiejsze produkcje.
Plakaty reklamowe i reklamy z prasy zgromadzone w książce zostały podzielone na jedenaście kategorii. Są tu między innymi produkty spożywcze, artykuły gospodarstwa domowego, papierosy, podróże, samochody, finanse a także wojna i propaganda, moda czy zdrowie. Autorzy wybierają kampanie najciekawsze, przełomowe czy też mniej znane i uświadamiają odbiorcom różnorodność stosowanych w tej branży środków. Co ciekawe, niewiele miejsca poświęca się tu słowu czy sloganom reklamowym: liczy się za to obraz (czasem też sposób jego powiązania ze słowem lub marką) – i to właśnie przemiany obrazów na przestrzeni przeszło wieku można dzięki tej publikacji obserwować.
Książka sama w sobie dla odbiorców będzie pełnić funkcję leksykonu, podręcznego przewodnika po pomysłach w dziedzinie reklamy, natomiast powinna także trafić do tych wszystkich, którzy reklamą zajmują się na co dzień. Nie ulega bowiem wątpliwości, że tom ma szansę stać się źródłem inspiracji, pozwoli na wykorzystywanie intertekstualności, podpowie oryginalne rozwiązania, nad którymi być może warto je prześledzić – książka „Plakat i reklama” to przecież także zawoalowany obraz mentalności ludzi, zmieniającej się na przestrzeni lat. Autorzy kierują uwagę odbiorców na zjawisko ważne pod względem kulturowym – i na dziedzinę wykorzystywaną także do artystycznych, a nie tylko marketingowych poszukiwań. Szkoda, że ten tom się kiedyś kończy.
Sztuka reklamy
„Plakat i reklama” to książka, która w takim samym stopniu zaspokaja ciekawość, co… rozbudza ją, pozostawiając niedosyt. Ale nie może być chyba inaczej w wydawnictwie, które ma na celu stworzenie podręcznego albumowego przeglądu kampanii reklamowych ostatnich trzynastu dekad, nawet jeśli ogranicza się tylko do reklamy prasowej i plakatu. Nie jest możliwe stworzenie pełnego katalogu osiągnięć w tej dziedzinie – zbiory zajmowałyby grube tomy i szybko przyniosłyby znużenie. Jednak zgromadzone tutaj prace zaostrzają apetyt na sztukę użytkową i pokazują, że zjawisko niemal znienawidzone na przełomie XX i XXI wieku może fascynować.
W tej książce zostały ograniczone do minimum. Autorzy we wstępie przyznają sie do subiektywności w doborze prac i tłumaczą z zastosowanych rozwiązań, poza tym przed każdym tematycznym rozdziałem następuje bardzo krótkie wprowadzenie do zagadnienia czy zjawiska. Na kolejnych stronach pojawiają się przykłady reklam i plakatów, pomniejszone, by zmieściło się ich jak najwięcej. Do tego dochodzą telegraficznie niemal skrótowe informacje: miejsce (kraj), produkt, rok, nazwisko twórcy, czasem też skład zespołu przygotowującego reklamę. Jeśli do danej grupy produktów potrzebny jest komentarz, trafia on na margines, na koniec informacji i zwykle przybiera bardzo zredukowaną formę. Te komentarze pełnią rolę przewodnika, to zestaw ciekawostek czy wiadomości, które pozwalają zrozumieć decyzję o zamieszczeniu w tomie konkretnego reklamowego dzieła. Już samo to wystarczy, by zrozumieć, jak wiele do odkrycia i ocalenia jest jeszcze w temacie plakatów i reklam – i jak dużą wartość (choćby tylko poznawczą, mimo że w tomie liczy się przede wszystkim artyzm) mogą mieć również dzisiejsze produkcje.
Plakaty reklamowe i reklamy z prasy zgromadzone w książce zostały podzielone na jedenaście kategorii. Są tu między innymi produkty spożywcze, artykuły gospodarstwa domowego, papierosy, podróże, samochody, finanse a także wojna i propaganda, moda czy zdrowie. Autorzy wybierają kampanie najciekawsze, przełomowe czy też mniej znane i uświadamiają odbiorcom różnorodność stosowanych w tej branży środków. Co ciekawe, niewiele miejsca poświęca się tu słowu czy sloganom reklamowym: liczy się za to obraz (czasem też sposób jego powiązania ze słowem lub marką) – i to właśnie przemiany obrazów na przestrzeni przeszło wieku można dzięki tej publikacji obserwować.
Książka sama w sobie dla odbiorców będzie pełnić funkcję leksykonu, podręcznego przewodnika po pomysłach w dziedzinie reklamy, natomiast powinna także trafić do tych wszystkich, którzy reklamą zajmują się na co dzień. Nie ulega bowiem wątpliwości, że tom ma szansę stać się źródłem inspiracji, pozwoli na wykorzystywanie intertekstualności, podpowie oryginalne rozwiązania, nad którymi być może warto je prześledzić – książka „Plakat i reklama” to przecież także zawoalowany obraz mentalności ludzi, zmieniającej się na przestrzeni lat. Autorzy kierują uwagę odbiorców na zjawisko ważne pod względem kulturowym – i na dziedzinę wykorzystywaną także do artystycznych, a nie tylko marketingowych poszukiwań. Szkoda, że ten tom się kiedyś kończy.
niedziela, 26 lutego 2012
Dariusz Oskroba: Dosięgnąć horyzontu, czyli motocyklem przez świat
Zysk i S-ka, Poznań 2012.
Świat na wyciągnięcie ręki
Dariusz Oskroba to kolejny autor, który podróże uczynił swoją pasją, a doświadczenia z odważnej wyprawy wykorzystał w obficie zdobionej zdjęciami książce. W „Dosięgnąć horyzontu, czyli motocyklem przez świat” znaleźć można wszystko to, co we współczesnych tomach podróżniczych najlepsze: garść przydatnych informacji i uwag, zachętę do realizowania marzeń, a do tego dowcipną i lekką narrację. Wbrew pozorom to nie zawsze oczywiste, zwłaszcza u ludzi, którzy mają zamiar stworzyć pamiątkę przygody życia. Oskroba nie popełnia jednak prostych błędów i potrafi też zapanować nad zachwytem czy zdumieniem. Nie jest to zresztą tom pisany na gorąco i pod wpływem emocji – zamiast dziennika z podróży autor proponuje nam dobrze przemyślaną od strony kompozycyjnej książkę, pełną barwnych anegdot i przeżyć rodem niemal z powieści przygodowych. Nie zabraknie tu adrenaliny, nie zabraknie i śmiechu, wśród pisanych przez amatorów książek – ta jest jedną z lepszych pozycji.
Pierwsze wrażenie, jakie odniosą czytelnicy, wiąże się z jakością wydania. Gruby kredowy papier waży sporo, a ogromna ilość kolorowych ilustracji sprawia, że tom przypomina album. W dodatku zdjęcia wykonane przez autora to nie przypadkowo pstrykane fotki – zdarza się, że na dłużej przykuwają wzrok, intrygują lub po prostu zachwycają. Zostały starannie do tej publikacji dobrane i świadczą o dobrze rozwiniętym zmyśle obserwacyjnym autora. Wywołują momentami chęć wyruszenia w ślady podróżników, a czasem po prostu dają dobre wyobrażenie o tym, co dzieje się w danym kraju. Przy zdjęciach jednostronicowych podpisy dobrane zostały z lekkim przymrużeniem oka, dowcipne komentarze pozwalają dłużej cieszyć się oglądanym obrazem.
Ale mnogość fotografii wcale nie ma wynagradzać słabej jakości tekstu, bo Dariusz Oskroba prowadzi swoją opowieść gawędziarsko i bez kompleksów. Przybiera maskę zwykłego człowieka, który lubi spędzać wolny czas przy piwie, a poza tym zachowuje się jak zwykły turysta tyle że z dala od biur podróży lub jak odkrywca – jeździ na motorze, zwiedza kolejne kraje, ogląda to, co warte obejrzenia i komentuje z własnej perspektywy, często ironicznie, zaobserwowane zjawiska, które nie mieszczą się w głowie Polakowi. Pod tym wszystkim skrywa się duża erudycja, zdolność do niemęczącego przekazywania faktów z historii kraju oraz ciekawość świata. W motocyklową wyprawę autor wyrusza z australijskim przyjacielem Kennethem, zwanym po prostu Kubą – więc do szeregu motywów rodem z książek podróżniczo-przygodowych dochodzi jeszcze kolejna kwestia.
Czy to krzepiąca obecność świadka rozmaitych absurdów, czy dystans – książka skrzy się dowcipem. Napisana jest stylem potocznym, mnóstwo tu kolokwializmów i nieformalnych komentarzy, opinii wygłaszanych przeważnie w gronie dobrze znajomych słuchaczy. Być może dlatego tom czyta się tak lekko – wrażenie dopuszczenia do sfery prywatnej bardzo pomaga w lekturze, a i w budzeniu przychylności odbiorców. W końcu ton zwierzenia i zestaw komicznych scenek to zjawiska, które przyciągają czytelników.
Australia, Indonezja, Malezja, Tajlandia, Indie, Pakistan, Iran i Turcja – tak przebiega przedstawiona w książce trasa: dla amatorów podróży już sam ten spis wystarczy za zachętę sięgnięcia po książkę. Resztę może przekona możliwość przeczytania ciekawych opisów i obejrzenia świetnych zdjęć.
Świat na wyciągnięcie ręki
Dariusz Oskroba to kolejny autor, który podróże uczynił swoją pasją, a doświadczenia z odważnej wyprawy wykorzystał w obficie zdobionej zdjęciami książce. W „Dosięgnąć horyzontu, czyli motocyklem przez świat” znaleźć można wszystko to, co we współczesnych tomach podróżniczych najlepsze: garść przydatnych informacji i uwag, zachętę do realizowania marzeń, a do tego dowcipną i lekką narrację. Wbrew pozorom to nie zawsze oczywiste, zwłaszcza u ludzi, którzy mają zamiar stworzyć pamiątkę przygody życia. Oskroba nie popełnia jednak prostych błędów i potrafi też zapanować nad zachwytem czy zdumieniem. Nie jest to zresztą tom pisany na gorąco i pod wpływem emocji – zamiast dziennika z podróży autor proponuje nam dobrze przemyślaną od strony kompozycyjnej książkę, pełną barwnych anegdot i przeżyć rodem niemal z powieści przygodowych. Nie zabraknie tu adrenaliny, nie zabraknie i śmiechu, wśród pisanych przez amatorów książek – ta jest jedną z lepszych pozycji.
Pierwsze wrażenie, jakie odniosą czytelnicy, wiąże się z jakością wydania. Gruby kredowy papier waży sporo, a ogromna ilość kolorowych ilustracji sprawia, że tom przypomina album. W dodatku zdjęcia wykonane przez autora to nie przypadkowo pstrykane fotki – zdarza się, że na dłużej przykuwają wzrok, intrygują lub po prostu zachwycają. Zostały starannie do tej publikacji dobrane i świadczą o dobrze rozwiniętym zmyśle obserwacyjnym autora. Wywołują momentami chęć wyruszenia w ślady podróżników, a czasem po prostu dają dobre wyobrażenie o tym, co dzieje się w danym kraju. Przy zdjęciach jednostronicowych podpisy dobrane zostały z lekkim przymrużeniem oka, dowcipne komentarze pozwalają dłużej cieszyć się oglądanym obrazem.
Ale mnogość fotografii wcale nie ma wynagradzać słabej jakości tekstu, bo Dariusz Oskroba prowadzi swoją opowieść gawędziarsko i bez kompleksów. Przybiera maskę zwykłego człowieka, który lubi spędzać wolny czas przy piwie, a poza tym zachowuje się jak zwykły turysta tyle że z dala od biur podróży lub jak odkrywca – jeździ na motorze, zwiedza kolejne kraje, ogląda to, co warte obejrzenia i komentuje z własnej perspektywy, często ironicznie, zaobserwowane zjawiska, które nie mieszczą się w głowie Polakowi. Pod tym wszystkim skrywa się duża erudycja, zdolność do niemęczącego przekazywania faktów z historii kraju oraz ciekawość świata. W motocyklową wyprawę autor wyrusza z australijskim przyjacielem Kennethem, zwanym po prostu Kubą – więc do szeregu motywów rodem z książek podróżniczo-przygodowych dochodzi jeszcze kolejna kwestia.
Czy to krzepiąca obecność świadka rozmaitych absurdów, czy dystans – książka skrzy się dowcipem. Napisana jest stylem potocznym, mnóstwo tu kolokwializmów i nieformalnych komentarzy, opinii wygłaszanych przeważnie w gronie dobrze znajomych słuchaczy. Być może dlatego tom czyta się tak lekko – wrażenie dopuszczenia do sfery prywatnej bardzo pomaga w lekturze, a i w budzeniu przychylności odbiorców. W końcu ton zwierzenia i zestaw komicznych scenek to zjawiska, które przyciągają czytelników.
Australia, Indonezja, Malezja, Tajlandia, Indie, Pakistan, Iran i Turcja – tak przebiega przedstawiona w książce trasa: dla amatorów podróży już sam ten spis wystarczy za zachętę sięgnięcia po książkę. Resztę może przekona możliwość przeczytania ciekawych opisów i obejrzenia świetnych zdjęć.
sobota, 25 lutego 2012
Claire Dederer: Pozerka. Moje życie w dwudziestu trzech pozycjach jogi
W.A.B., Warszawa 2012.
W rytmie jogi
Nie można zaprzeczyć, że joga staje się coraz bardziej modna. I nawet jeśli spora część kobiet traktuje ćwiczenia jako sposób na spędzenie wolnego czasu, a wiele w wyborze kieruje się trendami, to jednak część pań będzie chciała potraktować zajęcia jako szansę na rozwój w sferze fizycznej i umysłowej. Tym przyda się coś więcej niż poradniki w kolorowych magazynach: na przykład zgrabnie napisana powieść obyczajowa, w której joga przenika się ze zwykłym życiem.
Claire Dederer proponuje książkę napisaną w oparciu o własne doświadczenia i przeżycia. Zresztą w „Pozerce” trudno byłoby przyjąć inną strategię: indywidualnych przemyśleń i emocji bohaterki nie dałoby się budować od zera – na to nie pozwala stawianie na szczerość. Claire jest nieco zmęczona. Urodziła córkę i trochę wysiłku kosztowało ją porzucenie zachowań typowych dla matek w Seattle. Dla zdrowia postanawia ćwiczyć jogę – szuka nauczycieli dla siebie (a wcześniej kaset z nagraniami), by osiągnąć jak najwięcej korzyści. Wie, że tę drogę musi przebyć sama, bo to, co przypada do gustu jej przyjaciółkom, samej Claire nie będzie odpowiadać. Kobieta na nowo poznaje możliwości swojego ciała, a przy okazji próbuje też znaleźć sedno powiązanej z jogą filozofii – odczuwa brak „świętego pisma”, które pomogłoby w samopoznaniu. Ale do osiągnięcia tego celu wystarczą same ćwiczenia…
Powieść „Pozerka” rozpisana jest na kolejne pozycje jogi i toczy się w rytmie kolejnych zajęć, a przy okazji i odkryć bohaterki. Claire dość szczegółowo przedstawia zasady wykonywania różnych pozycji, swoje z nimi zmagania i emocje, jakie wiążą się z ćwiczeniami. Refleksje z maty zajmują całkiem dużo miejsca w książce i mogą stać się pomocą dla tych odbiorczyń, które pragną pójść w ślady bohaterki i znaleźć zrozumienie dla własnych odkryć czy doznań. Claire charakteryzuje nauczycieli, ich pomysły na prowadzenie zajęć i podejście do ćwiczących, przedstawia też siebie w sytuacjach, które mogłyby przyprawiać co bardziej nieśmiałe adeptki jogi o dyskomfort – w grupie pewnych siebie i wysportowanych kobiet czy podczas porażek w przyjmowaniu trudniejszych pozycji. Tworzy autorka coś w rodzaju przyjacielskiego przewodnika, zwierzenia, które może zachęcić do działania i rozwijać pojawiające się w jego trakcie wątpliwości. Bohaterka to zwyczajna kobieta – jej przeciętność ma być przekonująca dla odbiorczyń.
Powieść toczy się w rytmie jogi – ale poznawaniu możliwości ciała towarzyszy również otwieranie umysłu na przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Claire przy okazji relacjonuje swoje życie i decyzje rodziców, pozostających w dziwnym związku. Sporo miejsca poświęca sprawom macierzyństwa i trendom w wychowywaniu dzieci w Seattle lat dziewięćdziesiątych. Przedstawia losy kobiet, które tuż przed kontrkulturowymi przełomami wyszły za mąż i zaszły w ciążę w nadziei, że przyniesie im to upragnioną wolność. Pokazuje również problemy we własnym małżeństwie, kłopoty dwojga dziennikarzy, pogłębiającą się depresję męża. Zajmuje się także odwagą, która pozwoli na radykalne zmiany w życiu – do tego wszystkiego, zarówno do autoanaliz, jak i do decyzji, dochodzi przez jogę.
Są zatem w tej powieści dwie warstwy, które mają przykuć uwagę odbiorczyń: joga oraz historia obyczajowa. Ta pierwsza pełna pasji i wyzwolenia, ta druga momentami pełna marazmu i bezradności – jednak dobra, bo prowadząca do zmian polepszających los i egzystencję. Autorka opiera się na własnych spostrzeżeniach i osobistych decyzjach, pisze o tym, co dla niej ważne, ale mimo tego pozornego zamknięcia się we własnym świecie, bez trudu dotrze do odbiorczyń: nawet jeśli te nie podzielają pasji Dederer. Jasne, że najbardziej przekona ta lektura joginki i panie poszukujące przewodniczki w tej dziedzinie – ale również wielbicielki obyczajówek nie będą tą książką rozczarowane. Tajemnica tkwi w dobrych proporcjach i lekkiej narracji. Dederer prowadzi swoją historię z zaangażowaniem, a analizą własnych uczuć nadrabia emocjonalność tekstu. W efekcie może autobiograficzną relację wykorzystać do stworzenia powieści, która między innymi wpisuje się w modę na uprawianie jogi.
W rytmie jogi
Nie można zaprzeczyć, że joga staje się coraz bardziej modna. I nawet jeśli spora część kobiet traktuje ćwiczenia jako sposób na spędzenie wolnego czasu, a wiele w wyborze kieruje się trendami, to jednak część pań będzie chciała potraktować zajęcia jako szansę na rozwój w sferze fizycznej i umysłowej. Tym przyda się coś więcej niż poradniki w kolorowych magazynach: na przykład zgrabnie napisana powieść obyczajowa, w której joga przenika się ze zwykłym życiem.
Claire Dederer proponuje książkę napisaną w oparciu o własne doświadczenia i przeżycia. Zresztą w „Pozerce” trudno byłoby przyjąć inną strategię: indywidualnych przemyśleń i emocji bohaterki nie dałoby się budować od zera – na to nie pozwala stawianie na szczerość. Claire jest nieco zmęczona. Urodziła córkę i trochę wysiłku kosztowało ją porzucenie zachowań typowych dla matek w Seattle. Dla zdrowia postanawia ćwiczyć jogę – szuka nauczycieli dla siebie (a wcześniej kaset z nagraniami), by osiągnąć jak najwięcej korzyści. Wie, że tę drogę musi przebyć sama, bo to, co przypada do gustu jej przyjaciółkom, samej Claire nie będzie odpowiadać. Kobieta na nowo poznaje możliwości swojego ciała, a przy okazji próbuje też znaleźć sedno powiązanej z jogą filozofii – odczuwa brak „świętego pisma”, które pomogłoby w samopoznaniu. Ale do osiągnięcia tego celu wystarczą same ćwiczenia…
Powieść „Pozerka” rozpisana jest na kolejne pozycje jogi i toczy się w rytmie kolejnych zajęć, a przy okazji i odkryć bohaterki. Claire dość szczegółowo przedstawia zasady wykonywania różnych pozycji, swoje z nimi zmagania i emocje, jakie wiążą się z ćwiczeniami. Refleksje z maty zajmują całkiem dużo miejsca w książce i mogą stać się pomocą dla tych odbiorczyń, które pragną pójść w ślady bohaterki i znaleźć zrozumienie dla własnych odkryć czy doznań. Claire charakteryzuje nauczycieli, ich pomysły na prowadzenie zajęć i podejście do ćwiczących, przedstawia też siebie w sytuacjach, które mogłyby przyprawiać co bardziej nieśmiałe adeptki jogi o dyskomfort – w grupie pewnych siebie i wysportowanych kobiet czy podczas porażek w przyjmowaniu trudniejszych pozycji. Tworzy autorka coś w rodzaju przyjacielskiego przewodnika, zwierzenia, które może zachęcić do działania i rozwijać pojawiające się w jego trakcie wątpliwości. Bohaterka to zwyczajna kobieta – jej przeciętność ma być przekonująca dla odbiorczyń.
Powieść toczy się w rytmie jogi – ale poznawaniu możliwości ciała towarzyszy również otwieranie umysłu na przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Claire przy okazji relacjonuje swoje życie i decyzje rodziców, pozostających w dziwnym związku. Sporo miejsca poświęca sprawom macierzyństwa i trendom w wychowywaniu dzieci w Seattle lat dziewięćdziesiątych. Przedstawia losy kobiet, które tuż przed kontrkulturowymi przełomami wyszły za mąż i zaszły w ciążę w nadziei, że przyniesie im to upragnioną wolność. Pokazuje również problemy we własnym małżeństwie, kłopoty dwojga dziennikarzy, pogłębiającą się depresję męża. Zajmuje się także odwagą, która pozwoli na radykalne zmiany w życiu – do tego wszystkiego, zarówno do autoanaliz, jak i do decyzji, dochodzi przez jogę.
Są zatem w tej powieści dwie warstwy, które mają przykuć uwagę odbiorczyń: joga oraz historia obyczajowa. Ta pierwsza pełna pasji i wyzwolenia, ta druga momentami pełna marazmu i bezradności – jednak dobra, bo prowadząca do zmian polepszających los i egzystencję. Autorka opiera się na własnych spostrzeżeniach i osobistych decyzjach, pisze o tym, co dla niej ważne, ale mimo tego pozornego zamknięcia się we własnym świecie, bez trudu dotrze do odbiorczyń: nawet jeśli te nie podzielają pasji Dederer. Jasne, że najbardziej przekona ta lektura joginki i panie poszukujące przewodniczki w tej dziedzinie – ale również wielbicielki obyczajówek nie będą tą książką rozczarowane. Tajemnica tkwi w dobrych proporcjach i lekkiej narracji. Dederer prowadzi swoją historię z zaangażowaniem, a analizą własnych uczuć nadrabia emocjonalność tekstu. W efekcie może autobiograficzną relację wykorzystać do stworzenia powieści, która między innymi wpisuje się w modę na uprawianie jogi.
piątek, 24 lutego 2012
Kat Falls: Mroczny dar. Podwodny świat
Nasza Księgarnia, Warszawa 2012.
W oceanie
Dla bohaterów z przyszłości autorzy powieści szukają zwykle światów alternatywnych, ale przynajmniej w pewnym stopniu powiązanych z rzeczywistością – Kat Falls w swoim tomie „Mroczny dar. Podwodny świat” stawia na takie właśnie rozwiązania. Ponuro wieszczy, że w niezbyt odległej przyszłości dla większości ludzi zabraknie miejsca na kontynentach (z których większa część zostanie zalana przez oceany). Mieszkania na lądzie stają się zresztą niemal więzieniem, wiązać się będą z ograniczeniem wolności i z przykrościami ze strony innych. Co bardziej odważni ludzie poszukają zatem swojego miejsca w ostatnim rejonie gwarantującym wolność – na dnie oceanów. Przeniosą się pod wodę i przystosują – przynajmniej częściowo – do życia w nowym środowisku. Stracą wiele, łącznie z możliwością powrotu na ląd, zyskają za to szansę na normalną egzystencję. Tyle że w oceanach grasuje niebezpieczna banda banitów, nigdzie nie można zatem czuć się bezpiecznie.
Tay jest nastolatkiem, który podwodny świat zna od urodzenia. Zna cienie i blaski życia na dnie oceanu i wie, jakie zagrożenia czyhają na ludzi, którzy wybrali podobny los. Pewnego dnia spotyka Gemmę, uciekinierkę z lądu – dziewczyna szuka swojego brata, by zyskać samodzielność na powierzchni. Sporo wie o tym, co dzieje się pod wodą, ale rzeczywistość przejdzie jej wyobrażenia. Gemma i Tay rozpoczną niebezpieczną przygodę od poszukiwania zaginionego brata, ale ich zadanie bardzo szybko przerodzi się w ważną misję. Misję, której celem stanie się uratowanie całej podwodnej kolonii.
Kat Falls odchodzi od motywów modnych w literaturze czwartej, buduje swoją książkę od zera i sama ustala proporcje składników fabuły. Sporo uwagi poświęcić musi konstrukcji podwodnego świata: tłumaczy czytelnikom zasady jego funkcjonowania niejako mimochodem, dzięki wprowadzaniu w nową rzeczywistość dziewczyny z zewnątrz. Nigdy jednak nie ułatwia odbiorcom zadania, pokazując podstawy kreowanej przestrzeni, wręcz przeciwnie: przedstawia dopracowaną w najdrobniejszych szczegółach i zaawansowaną technologicznie płaszczyznę, która jest części postaci doskonale znana. Tym samym wymusza na odbiorcach skupienie i uważne śledzenie akcji – nie ma bowiem czasu na przystanki i stopniowe wprowadzanie w wymyślaną rzeczywistość.
Obok fantastycznej warstwy pojawia się tu i warstwa sensacyjna – niemal od samego początku. Falls nie stroni od lekko makabrycznych czy budzących grozę opisów, scen brutalnych walk i stałego poczucia zagrożenia. Zło w jej świecie jest wszechobecne i bezwzględne, do końca nie wiadomo, czy bohaterowie są tak naprawdę chronieni, czy też nie – ta dynamiczna powieść da się porównać do gry komputerowej lub do filmu akcji. Młodzi ludzie stają w niej jednak przed naprawdę poważnymi wyzwaniami – i chociaż świat przedstawiony przefiltrowany jest przez fikcję bardzo wyraźnie, to jednak emocje postaci należą do uniwersalnych. prawdzie Kat Falls unika tendencyjności, lecz bez wątpienia to właśnie sfera uczuć będzie tym elementem, który przyciągnie do książki największą grupę nastoletnich odbiorców. Przy tym zagadnieniu motyw mroku i tajemnicy Taya przestaje być tak bardzo istotny, okazuje się jedynie dodatkiem do burzliwej podwodnej historii. Tempo akcji i ciężar wymyślonej przestrzeni łagodzą w powieści dialogi – stanowią naprawdę sporą część tomu i dodają lekkości, której nie zapewni szczegółowa analiza alternatywnej rzeczywistości.
W oceanie
Dla bohaterów z przyszłości autorzy powieści szukają zwykle światów alternatywnych, ale przynajmniej w pewnym stopniu powiązanych z rzeczywistością – Kat Falls w swoim tomie „Mroczny dar. Podwodny świat” stawia na takie właśnie rozwiązania. Ponuro wieszczy, że w niezbyt odległej przyszłości dla większości ludzi zabraknie miejsca na kontynentach (z których większa część zostanie zalana przez oceany). Mieszkania na lądzie stają się zresztą niemal więzieniem, wiązać się będą z ograniczeniem wolności i z przykrościami ze strony innych. Co bardziej odważni ludzie poszukają zatem swojego miejsca w ostatnim rejonie gwarantującym wolność – na dnie oceanów. Przeniosą się pod wodę i przystosują – przynajmniej częściowo – do życia w nowym środowisku. Stracą wiele, łącznie z możliwością powrotu na ląd, zyskają za to szansę na normalną egzystencję. Tyle że w oceanach grasuje niebezpieczna banda banitów, nigdzie nie można zatem czuć się bezpiecznie.
Tay jest nastolatkiem, który podwodny świat zna od urodzenia. Zna cienie i blaski życia na dnie oceanu i wie, jakie zagrożenia czyhają na ludzi, którzy wybrali podobny los. Pewnego dnia spotyka Gemmę, uciekinierkę z lądu – dziewczyna szuka swojego brata, by zyskać samodzielność na powierzchni. Sporo wie o tym, co dzieje się pod wodą, ale rzeczywistość przejdzie jej wyobrażenia. Gemma i Tay rozpoczną niebezpieczną przygodę od poszukiwania zaginionego brata, ale ich zadanie bardzo szybko przerodzi się w ważną misję. Misję, której celem stanie się uratowanie całej podwodnej kolonii.
Kat Falls odchodzi od motywów modnych w literaturze czwartej, buduje swoją książkę od zera i sama ustala proporcje składników fabuły. Sporo uwagi poświęcić musi konstrukcji podwodnego świata: tłumaczy czytelnikom zasady jego funkcjonowania niejako mimochodem, dzięki wprowadzaniu w nową rzeczywistość dziewczyny z zewnątrz. Nigdy jednak nie ułatwia odbiorcom zadania, pokazując podstawy kreowanej przestrzeni, wręcz przeciwnie: przedstawia dopracowaną w najdrobniejszych szczegółach i zaawansowaną technologicznie płaszczyznę, która jest części postaci doskonale znana. Tym samym wymusza na odbiorcach skupienie i uważne śledzenie akcji – nie ma bowiem czasu na przystanki i stopniowe wprowadzanie w wymyślaną rzeczywistość.
Obok fantastycznej warstwy pojawia się tu i warstwa sensacyjna – niemal od samego początku. Falls nie stroni od lekko makabrycznych czy budzących grozę opisów, scen brutalnych walk i stałego poczucia zagrożenia. Zło w jej świecie jest wszechobecne i bezwzględne, do końca nie wiadomo, czy bohaterowie są tak naprawdę chronieni, czy też nie – ta dynamiczna powieść da się porównać do gry komputerowej lub do filmu akcji. Młodzi ludzie stają w niej jednak przed naprawdę poważnymi wyzwaniami – i chociaż świat przedstawiony przefiltrowany jest przez fikcję bardzo wyraźnie, to jednak emocje postaci należą do uniwersalnych. prawdzie Kat Falls unika tendencyjności, lecz bez wątpienia to właśnie sfera uczuć będzie tym elementem, który przyciągnie do książki największą grupę nastoletnich odbiorców. Przy tym zagadnieniu motyw mroku i tajemnicy Taya przestaje być tak bardzo istotny, okazuje się jedynie dodatkiem do burzliwej podwodnej historii. Tempo akcji i ciężar wymyślonej przestrzeni łagodzą w powieści dialogi – stanowią naprawdę sporą część tomu i dodają lekkości, której nie zapewni szczegółowa analiza alternatywnej rzeczywistości.
czwartek, 23 lutego 2012
Stefan Bratkowski: W drodze do Montaigne
Czytelnik, Warszawa 2012.
Bez życiorysu
Książki powstają dziś z reguły szybko – niewielu autorów ma cierpliwość, by przez całe dekady dopieszczać i dopracowywać swoje dzieła. Lecz kiedy już pojawi się na rynku tom zrodzony z wieloletniej pasji i dokładnych, skrupulatnych badań oraz poszukiwań, olśniewa z reguły odbiorców, wywołując rzadko uświadamiane poczucie tęsknoty za precyzją, dyscypliną myślową i zarażaniem własnymi zainteresowaniami. Bo w tom „W drodze do Montaigne” czytelnicy będą się zapadać, śledząc z zachwytem tropy i powiązania, efekt detektywistycznej niemal pracy Stefana Bratkowskiego. Widać w tej książce rozkosz obcowania z materiałami źródłowymi, przyjemność przeglądania pamiętników i konfrontowania ze sobą rozmaitych historycznych tez czy ocen. Widać satysfakcję, jaką daje stopniowe odtwarzanie prawdopodobnych wydarzeń i relacji – nawet kiedy z niektórych dróg na skutek braku zachowanych danych trzeba się wycofać. Widać wreszcie zamiłowanie do historii, która ciągle i niespodziewanie dla odbiorców jawi się jako żywa i barwna, pełna tym razem nie dat, bitew i statystyk, a charakterów i znajomości. Takie właśnie ludzkie oblicze historii posłuży Bratkowskiemu do skonstruowania obszernego komentarza do poglądów Montaigne’a. I będzie to lektura naprawdę niebanalna.
Już pierwsze obrazy, stosy płonących ksiąg, rozpalają wyobraźnię. Nie za sprawą przypominanych pomysłów inkwizycji, a dzięki sposobowi przedstawiania faktów. Stefan Bratkowski udowadnia, że potrafi plastyczne wizje wykuć w słowach tak, by czytelnicy odbierali jego tekst przez obrazy. Ta metoda skutkuje – natychmiast wtrąceni w środek wydarzeń czytelnicy nie zechcą już rozstać się z lekturą, będą czerpać przyjemność nie tylko z treści, ale i z samej melodii fraz. Bratkowski posługuje się stylem eleganckim, pełnym grzeczności i finezji, szacunku, którego nie spotyka się już dzisiaj w pracach historyków. Rytm tej narracji, czasem znienacka archaizujący, stanowi najlepszą reklamę tomu – całkowicie bowiem przenosi odbiorców w świat, który stał się kontekstem dla „Prób”.
Autor przyjmuje perspektywę odmienną od innych montenistów i rzeczowo ją uzasadnia. Zajmuje się „człowiekiem bez życiorysu” i stara się odtworzyć jego inspiracje, znajomości oraz decyzje, badając otoczenie. Sprawdza, co mogło stać się prawdopodobnym tłem dla poglądów Montaigne’a – i zawsze uzasadnia swoje hipotezy: zwłaszcza że często przychodzi mu odtwarzać sieć relacji i zbieżności w myśleniu z … milczenia. Opisuje ludzi ze środowiska Montaigne’a, kierując się niemal dyskursem plotki – gdybym nie wspomniany już szacunek dla tradycji i źródeł, można by sądzić, że Bratkowski pod pretekstem odtwarzania twórczo-filozoficznej drogi Montaigne’a proponuje czystą rozrywkę. Do budowania postulatów służą mu życiorysy ludzi z otoczenia Montaigne’a, ale i całkiem niespodziewane zjawiska – choćby historia widelca czy tradycja prawa. Bratkowski odczytuje całe polemiki, ślady lektur i wiedzy, proponując obszerny i wciągający historyczny komentarz.
Do zafascynowania autora tematem dodać należy jeszcze przemycanie emocji i osobistych opinii w tekście, a także wysmakowane poczucie humoru. To także składniki, które tom „W drodze do Montaigne” ubarwiają i sprawiają, że czytelnicy bez reszty dadzą się porwać wartkiej i gawędziarskiej opowieści. Gdyby wszystkie eseje historyków brzmiały jak tom Bratkowskiego, nikt nie sięgałby po powieści rozrywkowe…
Bez życiorysu
Książki powstają dziś z reguły szybko – niewielu autorów ma cierpliwość, by przez całe dekady dopieszczać i dopracowywać swoje dzieła. Lecz kiedy już pojawi się na rynku tom zrodzony z wieloletniej pasji i dokładnych, skrupulatnych badań oraz poszukiwań, olśniewa z reguły odbiorców, wywołując rzadko uświadamiane poczucie tęsknoty za precyzją, dyscypliną myślową i zarażaniem własnymi zainteresowaniami. Bo w tom „W drodze do Montaigne” czytelnicy będą się zapadać, śledząc z zachwytem tropy i powiązania, efekt detektywistycznej niemal pracy Stefana Bratkowskiego. Widać w tej książce rozkosz obcowania z materiałami źródłowymi, przyjemność przeglądania pamiętników i konfrontowania ze sobą rozmaitych historycznych tez czy ocen. Widać satysfakcję, jaką daje stopniowe odtwarzanie prawdopodobnych wydarzeń i relacji – nawet kiedy z niektórych dróg na skutek braku zachowanych danych trzeba się wycofać. Widać wreszcie zamiłowanie do historii, która ciągle i niespodziewanie dla odbiorców jawi się jako żywa i barwna, pełna tym razem nie dat, bitew i statystyk, a charakterów i znajomości. Takie właśnie ludzkie oblicze historii posłuży Bratkowskiemu do skonstruowania obszernego komentarza do poglądów Montaigne’a. I będzie to lektura naprawdę niebanalna.
Już pierwsze obrazy, stosy płonących ksiąg, rozpalają wyobraźnię. Nie za sprawą przypominanych pomysłów inkwizycji, a dzięki sposobowi przedstawiania faktów. Stefan Bratkowski udowadnia, że potrafi plastyczne wizje wykuć w słowach tak, by czytelnicy odbierali jego tekst przez obrazy. Ta metoda skutkuje – natychmiast wtrąceni w środek wydarzeń czytelnicy nie zechcą już rozstać się z lekturą, będą czerpać przyjemność nie tylko z treści, ale i z samej melodii fraz. Bratkowski posługuje się stylem eleganckim, pełnym grzeczności i finezji, szacunku, którego nie spotyka się już dzisiaj w pracach historyków. Rytm tej narracji, czasem znienacka archaizujący, stanowi najlepszą reklamę tomu – całkowicie bowiem przenosi odbiorców w świat, który stał się kontekstem dla „Prób”.
Autor przyjmuje perspektywę odmienną od innych montenistów i rzeczowo ją uzasadnia. Zajmuje się „człowiekiem bez życiorysu” i stara się odtworzyć jego inspiracje, znajomości oraz decyzje, badając otoczenie. Sprawdza, co mogło stać się prawdopodobnym tłem dla poglądów Montaigne’a – i zawsze uzasadnia swoje hipotezy: zwłaszcza że często przychodzi mu odtwarzać sieć relacji i zbieżności w myśleniu z … milczenia. Opisuje ludzi ze środowiska Montaigne’a, kierując się niemal dyskursem plotki – gdybym nie wspomniany już szacunek dla tradycji i źródeł, można by sądzić, że Bratkowski pod pretekstem odtwarzania twórczo-filozoficznej drogi Montaigne’a proponuje czystą rozrywkę. Do budowania postulatów służą mu życiorysy ludzi z otoczenia Montaigne’a, ale i całkiem niespodziewane zjawiska – choćby historia widelca czy tradycja prawa. Bratkowski odczytuje całe polemiki, ślady lektur i wiedzy, proponując obszerny i wciągający historyczny komentarz.
Do zafascynowania autora tematem dodać należy jeszcze przemycanie emocji i osobistych opinii w tekście, a także wysmakowane poczucie humoru. To także składniki, które tom „W drodze do Montaigne” ubarwiają i sprawiają, że czytelnicy bez reszty dadzą się porwać wartkiej i gawędziarskiej opowieści. Gdyby wszystkie eseje historyków brzmiały jak tom Bratkowskiego, nikt nie sięgałby po powieści rozrywkowe…
środa, 22 lutego 2012
Zofia Jabłonowska-Ratajska: Walca tańczyłam najlepiej z panien... Karnawałowe anegdoty i zwyczaje
Trio, Warszawa 2012.
Przetańczyć życie
Jest w tej książce rejestr wydarzeń z karnawału 1914 roku. Od połowy stycznia do pierwszego tygodnia marca tylko trzy dni wolne od balów, spotkań i zabaw (jeden z tych dni to środa popielcowa). Kolejne tygodnie skrupulatnie wypełnione tańcami i rozrywkami towarzyskimi. Na balach – dokładnie ustalane zabawy. Wizyty, których pominięcie byłoby nietaktem. Okazje do spotkań i flirtów przez cały huczny czas karnawału. Zofia Jabłonowska-Ratajska w książce „Walca tańczyłam najlepiej z panien. Karnawałowe anegdoty i zwyczaje” prezentuje świat – nie tak dawny – który dziś trudno sobie wyobrazić. Świat, w którym piękne suknie i ściśle przestrzegane zasady savoir-vivre’u stanowiły podstawowe źródło zainteresowania młodych ludzi i ich rodziców. Z jednej strony świat pełen konwenansów, zakazów i nakazów, przy których przekroczeniu łatwo o towarzyski nietakt czy nawet skandal – z drugiej strony świat beztroski i odpoczynku od codziennych zmartwień. I nie wiadomo, czy żałować, że te zwyczaje przeminęły, czy raczej odetchnąć z ulgą i studiować minione obyczaje dla przyjemności lekturowej czy wrażenia wolności.
Autorka przygląda się dawnym zabawom przez pryzmat zapisków i wspomnień ich uczestników. Dopowiada tylko to, co niezbędne, woli natomiast chować się za notatkami przejętych panien lub, dla odmiany, spokojnymi analizami wydarzeń. Oddaje głos różnym postaciom – są wśród nich kobiety, które nie boją się przyznawać do walki na spojrzenia i miny z wyjątkowo krytycznymi czy złośliwymi znajomymi, są panie dowcipne, które na kartach diariuszy zdradzają poczucie humoru, dystans do siebie i rzeczywistości i które same dla siebie z powściągliwości rezygnują. Dzięki takim zapiskom uzyskujemy dostęp nie tylko do wiedzy, jak przebiegały karnawałowe zabawy, ale również i do całego zestawu anegdot czy prywatnych spostrzeżeń, które nie mogłyby znaleźć miejsca w sztampowym, schematycznym opisie balu jako takiego. Poza tym pomysł na konstrukcję tej książki pozwala jeszcze odbiorcom znaleźć się w centrum wydarzeń, poczuć jak bohaterowie powieści z końca XIX i początku XX wieku.
Następuje tu zestawienie zwyczajów i zasad zachowania z praktyką. Jedna z autorek pamiętników wspomina na przykład, jak uciążliwe było odgrywanie całego teatru dla grona kilku nieprzyjaznych plotkarek i dewotek. To przecież także przegląd ludzkich charakterów i zabiegów, które mogą do dziś zachowywać aktualność. Przy okazji czytelniczy z pierwszej ręki dowiedzieć się mogą, w jaki sposób sztywne zasady wcielane były w życie – i jak sprytnie można było sobie z nimi radzić. To lektura tętniąca życiem, nie ma tu nudnego, ściśle naukowego podejścia, jest za to zwykła ciekawość, którą można zaspokoić. Jak bawiono się na balach i według jakich zasad wychowywano młodych ludzi – to naczelne tematy tej opowieści.
Ostatnią część książki zajmują jednak opisy balów powojennych i autorka pokazuje, że tradycja zabaw jest w pewnych środowiskach kontynuowana. Tyle że nawet mimo dobrych chęci i zaangażowania uczestników nie da się już stworzyć ponadmiesięcznego ciągu zabaw karnawałowych. Różnice między dzisiejszymi ekskluzywnymi balami i dawnymi sposobami obchodzenia karnawału są bardzo wyraźne.
Ta publikacja wciąga bez reszty, przenosi w świat, którego już nie ma i bardzo ożywia postacie sprzed wieku. Uroku dodają jej liczne zdjęcia, jak i kolejne wypowiedzi bliskich autorki – tu liczą się przede wszystkim ludzie i ich chęć do wspólnego spędzania czasu. Poza tradycjami karnawału poznamy zatem także drobne sztuczki uczestniczek balów, sposoby na omijanie zasad i uprzyjemnianie zabawy.
Przetańczyć życie
Jest w tej książce rejestr wydarzeń z karnawału 1914 roku. Od połowy stycznia do pierwszego tygodnia marca tylko trzy dni wolne od balów, spotkań i zabaw (jeden z tych dni to środa popielcowa). Kolejne tygodnie skrupulatnie wypełnione tańcami i rozrywkami towarzyskimi. Na balach – dokładnie ustalane zabawy. Wizyty, których pominięcie byłoby nietaktem. Okazje do spotkań i flirtów przez cały huczny czas karnawału. Zofia Jabłonowska-Ratajska w książce „Walca tańczyłam najlepiej z panien. Karnawałowe anegdoty i zwyczaje” prezentuje świat – nie tak dawny – który dziś trudno sobie wyobrazić. Świat, w którym piękne suknie i ściśle przestrzegane zasady savoir-vivre’u stanowiły podstawowe źródło zainteresowania młodych ludzi i ich rodziców. Z jednej strony świat pełen konwenansów, zakazów i nakazów, przy których przekroczeniu łatwo o towarzyski nietakt czy nawet skandal – z drugiej strony świat beztroski i odpoczynku od codziennych zmartwień. I nie wiadomo, czy żałować, że te zwyczaje przeminęły, czy raczej odetchnąć z ulgą i studiować minione obyczaje dla przyjemności lekturowej czy wrażenia wolności.
Autorka przygląda się dawnym zabawom przez pryzmat zapisków i wspomnień ich uczestników. Dopowiada tylko to, co niezbędne, woli natomiast chować się za notatkami przejętych panien lub, dla odmiany, spokojnymi analizami wydarzeń. Oddaje głos różnym postaciom – są wśród nich kobiety, które nie boją się przyznawać do walki na spojrzenia i miny z wyjątkowo krytycznymi czy złośliwymi znajomymi, są panie dowcipne, które na kartach diariuszy zdradzają poczucie humoru, dystans do siebie i rzeczywistości i które same dla siebie z powściągliwości rezygnują. Dzięki takim zapiskom uzyskujemy dostęp nie tylko do wiedzy, jak przebiegały karnawałowe zabawy, ale również i do całego zestawu anegdot czy prywatnych spostrzeżeń, które nie mogłyby znaleźć miejsca w sztampowym, schematycznym opisie balu jako takiego. Poza tym pomysł na konstrukcję tej książki pozwala jeszcze odbiorcom znaleźć się w centrum wydarzeń, poczuć jak bohaterowie powieści z końca XIX i początku XX wieku.
Następuje tu zestawienie zwyczajów i zasad zachowania z praktyką. Jedna z autorek pamiętników wspomina na przykład, jak uciążliwe było odgrywanie całego teatru dla grona kilku nieprzyjaznych plotkarek i dewotek. To przecież także przegląd ludzkich charakterów i zabiegów, które mogą do dziś zachowywać aktualność. Przy okazji czytelniczy z pierwszej ręki dowiedzieć się mogą, w jaki sposób sztywne zasady wcielane były w życie – i jak sprytnie można było sobie z nimi radzić. To lektura tętniąca życiem, nie ma tu nudnego, ściśle naukowego podejścia, jest za to zwykła ciekawość, którą można zaspokoić. Jak bawiono się na balach i według jakich zasad wychowywano młodych ludzi – to naczelne tematy tej opowieści.
Ostatnią część książki zajmują jednak opisy balów powojennych i autorka pokazuje, że tradycja zabaw jest w pewnych środowiskach kontynuowana. Tyle że nawet mimo dobrych chęci i zaangażowania uczestników nie da się już stworzyć ponadmiesięcznego ciągu zabaw karnawałowych. Różnice między dzisiejszymi ekskluzywnymi balami i dawnymi sposobami obchodzenia karnawału są bardzo wyraźne.
Ta publikacja wciąga bez reszty, przenosi w świat, którego już nie ma i bardzo ożywia postacie sprzed wieku. Uroku dodają jej liczne zdjęcia, jak i kolejne wypowiedzi bliskich autorki – tu liczą się przede wszystkim ludzie i ich chęć do wspólnego spędzania czasu. Poza tradycjami karnawału poznamy zatem także drobne sztuczki uczestniczek balów, sposoby na omijanie zasad i uprzyjemnianie zabawy.
wtorek, 21 lutego 2012
Susanne Fülscher: Majka i książę dla babci
Nasza Księgarnia, Warszawa 2012.
Z perspektywy młodszych nastolatek
Zwykle w powieściach dla młodszych nastolatek odwraca się uwagę od zwyczajnych i prawdopodobnych pomysłów, na które odbiorczynie mogłyby wpaść same – ale Susanne Fülscher pozwala czytelniczkom uczyć się na błędach swoich bohaterek – Majki oraz jej wiernych przyjaciółek – Justyny, Julki i Aliny. Tym razem dziewczyny próbują znaleźć chłopaka dla babci Majki – zaczepiają na ulicy obcych mężczyzn, proponując im randkę z babcią oraz rozwieszają ogłoszenia. Oczywiście robią to w tajemnicy przed dorosłymi. Tymczasem babcia zachowuje się coraz dziwniej. Majka ma jeszcze inny kłopot: jej mama zaszła w nieplanowaną ciążę (to, że nieplanowaną, mocno się w tomie podkreśla). Wszyscy cieszą się z powiększenia rodziny – tylko Majka nie umie odnaleźć w sobie radości i czuje się nieswojo z tą postawą.
Cała seria o przygodach Majki łączy w sobie surowość niemieckich fabuł oraz tempo poppowieści. I w „Majce i księciu dla babci” nie jest inaczej – tu liczy się możliwość wpisania ostrej przestrogi w jak najbardziej prawdopodobną historię. Do tego autorka chce przybliżyć swoje bohaterki do odbiorczyń – co przejawia się po pierwsze w charakterystycznym bezrefleksyjnym działaniu, po drugie – w typowych dla niedojrzałych postaci poglądach (chłopcy są głupi, a flirty obrzydliwe), po trzecie natomiast w mocno kolokwialnej narracji. Cztery dziewczynki zachowują się w swoim towarzystwie nieznośnie dla postronnych. To ten rodzaj szczebiotliwej przyjaźni, który trudno zrozumieć pozostającym na zewnątrz obserwatorom. Paradoksalnie to, co odstraszy dorosłych, bez trudu trafi do przekonania młodym odbiorczyniom, które zachwycone będą trafnością spostrzeżeń autorki. Bo Fülscher na świat dzieci patrzy z ich perspektywy – nie proponuje rozwiązań mądrzejszych, pozostaje na tym poziomie infantylności, który wydaje się odpowiedni czterem przyjaciółkom. Nie ma tu bohaterów dojrzalszych czy przemądrzałych, nie do wytrzymania dla czytelniczek. Wytworzy się zatem specyficzna więź z odbiorczyniami, które na pewno pokochają Majkę.
Majka ma zupełnie prozaiczne problemy. Nie radzi sobie z matematyką (dopóki nie trafi na mądrego korepetytora), lubi chichoty z przyjaciółkami, chociaż nie zawsze traktuje pozostałe dziewczyny bezkrytycznie. Nie lubi kłamać i kiedy musi to zrobić by nie wyszły na jaw jej drobne grzeszki, czuje wyrzuty sumienia. Zresztą – nigdy nie kombinuje tak, by móc do końca oszukać dorosłych, jest w końcu jeszcze dzieckiem i to dzieckiem nie najsprytniejszym. Nie akceptuje wiadomości o powiększeniu rodziny – a to w końcu temat istotny w wielu domach.
Autorka nie stosuje tematów tabu w sytuacjach związanych z rodziną. Starszy brat Majki jest nieślubnym dzieckiem – rodzice muszą wytłumaczyć, że ważniejsza niż formalnie zatwierdzony związek była miłość oraz przetrwanie razem. Bohaterki odkrywają też, że i starsi ludzie mają prawo do szczęścia i miłości – babcia może mieć kochanka. Tabuizowane natomiast są niebezpieczeństwa zewnętrzne: dorośli nie tłumaczą dziewczynkom, czym mogłoby się skończyć zaczepianie na ulicy obcych mężczyzn (nie licząc drobnych nieprzyjemności, z którymi bohaterki się spotkają), nie ma tu listy zagrożeń, a jedynie niesprecyzowane przypomnienie o niestosowności takich zachowań. Cała reszta – relacje z kolegami czy codzienność bohaterek to już wynik naprawdę udanych obserwacji. Bezpośredniości tematycznej towarzyszy rozmach w narracji. Dziewczyny posługują się niemal młodzieżowym żargonem, są nowoczesne, a potocyzmy przenikają do opowieści prowadzonej przecież przez nastolatkę.
Z perspektywy młodszych nastolatek
Zwykle w powieściach dla młodszych nastolatek odwraca się uwagę od zwyczajnych i prawdopodobnych pomysłów, na które odbiorczynie mogłyby wpaść same – ale Susanne Fülscher pozwala czytelniczkom uczyć się na błędach swoich bohaterek – Majki oraz jej wiernych przyjaciółek – Justyny, Julki i Aliny. Tym razem dziewczyny próbują znaleźć chłopaka dla babci Majki – zaczepiają na ulicy obcych mężczyzn, proponując im randkę z babcią oraz rozwieszają ogłoszenia. Oczywiście robią to w tajemnicy przed dorosłymi. Tymczasem babcia zachowuje się coraz dziwniej. Majka ma jeszcze inny kłopot: jej mama zaszła w nieplanowaną ciążę (to, że nieplanowaną, mocno się w tomie podkreśla). Wszyscy cieszą się z powiększenia rodziny – tylko Majka nie umie odnaleźć w sobie radości i czuje się nieswojo z tą postawą.
Cała seria o przygodach Majki łączy w sobie surowość niemieckich fabuł oraz tempo poppowieści. I w „Majce i księciu dla babci” nie jest inaczej – tu liczy się możliwość wpisania ostrej przestrogi w jak najbardziej prawdopodobną historię. Do tego autorka chce przybliżyć swoje bohaterki do odbiorczyń – co przejawia się po pierwsze w charakterystycznym bezrefleksyjnym działaniu, po drugie – w typowych dla niedojrzałych postaci poglądach (chłopcy są głupi, a flirty obrzydliwe), po trzecie natomiast w mocno kolokwialnej narracji. Cztery dziewczynki zachowują się w swoim towarzystwie nieznośnie dla postronnych. To ten rodzaj szczebiotliwej przyjaźni, który trudno zrozumieć pozostającym na zewnątrz obserwatorom. Paradoksalnie to, co odstraszy dorosłych, bez trudu trafi do przekonania młodym odbiorczyniom, które zachwycone będą trafnością spostrzeżeń autorki. Bo Fülscher na świat dzieci patrzy z ich perspektywy – nie proponuje rozwiązań mądrzejszych, pozostaje na tym poziomie infantylności, który wydaje się odpowiedni czterem przyjaciółkom. Nie ma tu bohaterów dojrzalszych czy przemądrzałych, nie do wytrzymania dla czytelniczek. Wytworzy się zatem specyficzna więź z odbiorczyniami, które na pewno pokochają Majkę.
Majka ma zupełnie prozaiczne problemy. Nie radzi sobie z matematyką (dopóki nie trafi na mądrego korepetytora), lubi chichoty z przyjaciółkami, chociaż nie zawsze traktuje pozostałe dziewczyny bezkrytycznie. Nie lubi kłamać i kiedy musi to zrobić by nie wyszły na jaw jej drobne grzeszki, czuje wyrzuty sumienia. Zresztą – nigdy nie kombinuje tak, by móc do końca oszukać dorosłych, jest w końcu jeszcze dzieckiem i to dzieckiem nie najsprytniejszym. Nie akceptuje wiadomości o powiększeniu rodziny – a to w końcu temat istotny w wielu domach.
Autorka nie stosuje tematów tabu w sytuacjach związanych z rodziną. Starszy brat Majki jest nieślubnym dzieckiem – rodzice muszą wytłumaczyć, że ważniejsza niż formalnie zatwierdzony związek była miłość oraz przetrwanie razem. Bohaterki odkrywają też, że i starsi ludzie mają prawo do szczęścia i miłości – babcia może mieć kochanka. Tabuizowane natomiast są niebezpieczeństwa zewnętrzne: dorośli nie tłumaczą dziewczynkom, czym mogłoby się skończyć zaczepianie na ulicy obcych mężczyzn (nie licząc drobnych nieprzyjemności, z którymi bohaterki się spotkają), nie ma tu listy zagrożeń, a jedynie niesprecyzowane przypomnienie o niestosowności takich zachowań. Cała reszta – relacje z kolegami czy codzienność bohaterek to już wynik naprawdę udanych obserwacji. Bezpośredniości tematycznej towarzyszy rozmach w narracji. Dziewczyny posługują się niemal młodzieżowym żargonem, są nowoczesne, a potocyzmy przenikają do opowieści prowadzonej przecież przez nastolatkę.
poniedziałek, 20 lutego 2012
Cora Harrison: Byłam najlepszą przyjaciółką Jane Austen. Sekretny pamiętnik
Drzewko Szczęścia, Warszawa 2012.
Niezmienność uczuć
Uczucia są ponadczasowe i nie podlegają literackim modom czy zmieniającej się obyczajowości, co udowodniła Cora Harrison powieścią „Byłam najlepszą przyjaciółką Jane Austen. Sekretny pamiętnik”. Wydarzenia rozgrywają się tu w 1791 roku, a jednak dla dzisiejszych nastolatek będą wciąż interesujące – a przy okazji jeszcze spopularyzują książki Jane Austen wśród tych odbiorczyń, które do tej pory do nich nie dotarły. Dzisiaj romansowe historie Jane Austen dorosłym wydają się zbyt idealizowane, mocno oderwane od przemienionej rzeczywistości – za to przypadają do gustu nastolatkom. Zachwycona twórczością Austen Cora Harrison buduje zatem powieść dostosowaną do wieku odbiorczyń, przywraca ulubioną pisarkę do literatury czwartej i do świadomości młodych dziewczyn. Jej tom „Byłam najlepszą przyjaciółką Jane Austen” to rodzaj pomostu między dawnymi i nowymi czasami, między dawną i obecną obyczajowością.
Jenny okazuje się bohaterką: wymyka się ze szkoły w nocy, by wezwać pomoc dla ciężko chorej przyjaciółki i kuzynki – Jane Austen. Naraża na szwank swoją reputację i wystawia się na niebezpieczeństwo: jej wyprawa mogłaby się źle skończyć, gdyby nie kapitan Thomas Williams. Dziewczynki trafiają d domu państwa Austenów i odtąd wiodą normalne życie wiktoriańskich panienek. Uczą się rysunku, marzą, a Jane zbiera materiały do powieści – bo chociaż ma piętnaście lat wie, co będzie robić w przyszłości, Jenny za to, nieśmiała i delikatna, przygląda się wszystkim i prowadzi notatki w pamiętniku, ozdabiając wywody ilustracjami w duchu epoki. W życiu Jenny kapitan Williams jeszcze się pojawi.
Cora Harrison świetnie się bawi, przedstawiając losy dziewczyny, która rzeczywiście spokrewniona była z Jane Austen i spędziła część życia w jej domu. Na podstawie drobnych wzmianek i ogromnej wiedzy o egzystencji i twórczości ulubionej pisarki, Harrison tworzy opowieść w stylu romansu dziewiętnastowiecznego, barwną, choć przecież zakorzenioną w innej rzeczywistości. Autorka ożywia dawną obyczajowość i gra na emocjach czytelniczek za sprawą idealizowanego, wielkiego i pięknego uczucia.
Jednocześnie Cora Harrison sięga stale do pisarstwa Austen, przywołuje fragmenty opowiadań młodej Jane, pokazuje jej inspiracje i wykorzystuje humor, gdy przedstawia różnice między egzaltowanymi pomysłami nastolatki (na przykład na romantyczne oświadczyny) a rzeczywistością. Lektura „Sekretnego pamiętnika” może wiązać się z odszyfrowywaniem nawiązań, może też zachęcić do przeczytania powieści Austen – dziś coraz częściej wkraczających do literatury czwartej.
Autorce udało się bardzo dobrze uchwycić styl dziewiętnastowiecznych narracji, a jednocześnie nie przytłaczać czytelniczek nadmiarem konwencji i nieaktualnych już zwyczajów. Bohaterki, chociaż zupełnie różne od dzisiejszych nastolatek, wydają się postaciami z krwi i kości – dzięki olbrzymiej dawce emocji, które łączą dwie różne rzeczywistości.
W tej powieści pojawia się jednak nie tylko wielka miłość wyjęta z wyobrażeń nastolatek, ale i wielka tajemnica rodziny Austenów, i niespodziewany rozwój wypadków. Czytelniczki podejmą najprawdopodobniej grę z przytaczaną konwencją i zaangażują się w prezentowany im świat. Zwłaszcza że Cora Harrison naprawdę z pomysłem i wyczuciem prowadzi akcję, a narracyjnie sprawdza się bez zarzutu.
Niezmienność uczuć
Uczucia są ponadczasowe i nie podlegają literackim modom czy zmieniającej się obyczajowości, co udowodniła Cora Harrison powieścią „Byłam najlepszą przyjaciółką Jane Austen. Sekretny pamiętnik”. Wydarzenia rozgrywają się tu w 1791 roku, a jednak dla dzisiejszych nastolatek będą wciąż interesujące – a przy okazji jeszcze spopularyzują książki Jane Austen wśród tych odbiorczyń, które do tej pory do nich nie dotarły. Dzisiaj romansowe historie Jane Austen dorosłym wydają się zbyt idealizowane, mocno oderwane od przemienionej rzeczywistości – za to przypadają do gustu nastolatkom. Zachwycona twórczością Austen Cora Harrison buduje zatem powieść dostosowaną do wieku odbiorczyń, przywraca ulubioną pisarkę do literatury czwartej i do świadomości młodych dziewczyn. Jej tom „Byłam najlepszą przyjaciółką Jane Austen” to rodzaj pomostu między dawnymi i nowymi czasami, między dawną i obecną obyczajowością.
Jenny okazuje się bohaterką: wymyka się ze szkoły w nocy, by wezwać pomoc dla ciężko chorej przyjaciółki i kuzynki – Jane Austen. Naraża na szwank swoją reputację i wystawia się na niebezpieczeństwo: jej wyprawa mogłaby się źle skończyć, gdyby nie kapitan Thomas Williams. Dziewczynki trafiają d domu państwa Austenów i odtąd wiodą normalne życie wiktoriańskich panienek. Uczą się rysunku, marzą, a Jane zbiera materiały do powieści – bo chociaż ma piętnaście lat wie, co będzie robić w przyszłości, Jenny za to, nieśmiała i delikatna, przygląda się wszystkim i prowadzi notatki w pamiętniku, ozdabiając wywody ilustracjami w duchu epoki. W życiu Jenny kapitan Williams jeszcze się pojawi.
Cora Harrison świetnie się bawi, przedstawiając losy dziewczyny, która rzeczywiście spokrewniona była z Jane Austen i spędziła część życia w jej domu. Na podstawie drobnych wzmianek i ogromnej wiedzy o egzystencji i twórczości ulubionej pisarki, Harrison tworzy opowieść w stylu romansu dziewiętnastowiecznego, barwną, choć przecież zakorzenioną w innej rzeczywistości. Autorka ożywia dawną obyczajowość i gra na emocjach czytelniczek za sprawą idealizowanego, wielkiego i pięknego uczucia.
Jednocześnie Cora Harrison sięga stale do pisarstwa Austen, przywołuje fragmenty opowiadań młodej Jane, pokazuje jej inspiracje i wykorzystuje humor, gdy przedstawia różnice między egzaltowanymi pomysłami nastolatki (na przykład na romantyczne oświadczyny) a rzeczywistością. Lektura „Sekretnego pamiętnika” może wiązać się z odszyfrowywaniem nawiązań, może też zachęcić do przeczytania powieści Austen – dziś coraz częściej wkraczających do literatury czwartej.
Autorce udało się bardzo dobrze uchwycić styl dziewiętnastowiecznych narracji, a jednocześnie nie przytłaczać czytelniczek nadmiarem konwencji i nieaktualnych już zwyczajów. Bohaterki, chociaż zupełnie różne od dzisiejszych nastolatek, wydają się postaciami z krwi i kości – dzięki olbrzymiej dawce emocji, które łączą dwie różne rzeczywistości.
W tej powieści pojawia się jednak nie tylko wielka miłość wyjęta z wyobrażeń nastolatek, ale i wielka tajemnica rodziny Austenów, i niespodziewany rozwój wypadków. Czytelniczki podejmą najprawdopodobniej grę z przytaczaną konwencją i zaangażują się w prezentowany im świat. Zwłaszcza że Cora Harrison naprawdę z pomysłem i wyczuciem prowadzi akcję, a narracyjnie sprawdza się bez zarzutu.
niedziela, 19 lutego 2012
Tadeusz Sobolewski: Człowiek Miron
Znak, Kraków 2012.
Drugi portret
„Układam portret Mirona w ruchu, ze wspomnień własnych oraz tego, co on sam o sobie powiedział” – tłumaczy Tadeusz Sobolewski i ta autorecenzja najlepiej charakteryzuje zawartość tomu „Człowiek Miron”, publikacji dopełniającej „Tajny dziennik”. Sobolewski – zięć Jadwigi Stańczakowej i jeden z przyjaciół Białoszewskiego – próbuje teraz znaleźć właściwy język opisu życiopisania Mirona. Przymierza się do tego i testuje różne narzędzia, przebiera w tematach, cytuje, uzupełnia – aż w końcu czyta Białoszewskiego przez innych, bliskich mu ludzi. Czas, w którym dowiedział się o śmierci przyjaciela, przedstawia natomiast z najbardziej osobistej perspektywy – publikuje fragmenty własnego dziennika. W ten sposób „Człowiek Miron” oddala się od klasycznej biografii w stronę dzieła postmodernistycznego, złożonego z fragmentów i zlepków historii, wiążącego życie i twórczość, wspomnienia i obserwacje subiektywne oraz próby analizowania zjawisk, których Białoszewski był katalizatorem.
Poezja Mirona, proza, zapiski dziennikowe, teatr i życie codzienne – to stałe składniki książki Sobolewskiego. Szkielet konstrukcyjny tomu stanowią elementy tradycyjnej biografii, tyle że rozproszone i redukowane do roli punktów zaczepienia. Jest tu i poszukiwanie kluczy interpretacyjnych, i samo czytanie twórczości Białoszewskiego dla przyjemności czytania, i próba rozszyfrowania poety. Z tego ostatniego najbardziej wynikają rozmowy z bliskimi i sprawdzanie, jak potoczyły się ich losy. Tadeusz Sobolewski stara się naświetlić zmiany relacji z życiowymi partnerami Białoszewskiego i sprawdza ich wpływ na pisarstwo. Jednocześnie przez cały czas funkcjonuje w swojej książce jako bezpośredni świadek i uczestnik wydarzeń. Nie rozstrzyga spornych kwestii, choć mógłby się pokusić o mocniejsze akcentowanie własnego zdania. Dyskretny, woli pozostać na uboczu i opowiadać o tym, co w gronie przyjaciół nie stanowiło żadnej tajemnicy. Jednocześnie też czyta „Tajny dziennik” – i czasami coś dopowiada do wybranych partii.
Tom „Człowiek Miron” składa się z krótkich stematyzowanych esejów, przetykanych zdjęciami z codzienności. A przy tym Sobolewski mówi o swoim bohaterze: „Jest znany swoim czytelnikom jak żaden ze współczesnych poetów. Dlatego jego monografia wydaje się zadaniem karkołomnym”. W innym miejscu z kolei stwierdza „odłączyć Mirona od literatury to jakby rozdzielić duszę z ciałem”. Sam próbuje znów scalić te dwie sfery, łagodnie przechodząc od tekstu do życia i od egzystencji do pisania – i chociaż dopełnia „Tajny dziennik”, nie uzurpuje sobie prawa do wypełnienia pisania o Białoszewskim – proponuje dogłębny, rzeczowy i ludzki komentarz do obserwowanego z ważnej perspektywy autora. W pewnym momencie przestaje być jasne, czy relacje z życia dopowiadają twórczość, czy może jest odwrotnie. Sobolewski z taką samą uwagą czyta wszystkie teksty, z jaką potem zajmuje się mapą towarzyskich powiązań. Porównuje, pyta, notuje, znienacka zmienia płaszczyzny zainteresowań, tworząc tym samym drugi portret Mirona Białoszewskiego – inny niż ten, który wypływa z „Tajnego dziennika”. Nie może być zresztą podobny, skoro Białoszewski w centrum uwagi stawiał ludzi. Tym razem to on widnieje w centrum zainteresowań, oglądany przenikliwie i z sympatią, za to bez szukania tanich sensacji.
Ta książka jest trochę jak wspomnienie funkcjonowania w orbicie Mirona Białoszewskiego, wspomnienie i hołd bez czołobitności. Przynosi sporo przydatnych filologom narzędzi do odczytywania tej twórczości, ale i mnóstwo ciekawostek dla zwykłych czytelników, zainteresowanych „Człowiekiem Mironem”. Uczy lektury – a przy okazji daje świadectwo przebywania w pobliżu wielkiego-ludzkiego artysty. Sobolewski składa też uznanie literaturze zanurzonej w codzienności.
Drugi portret
„Układam portret Mirona w ruchu, ze wspomnień własnych oraz tego, co on sam o sobie powiedział” – tłumaczy Tadeusz Sobolewski i ta autorecenzja najlepiej charakteryzuje zawartość tomu „Człowiek Miron”, publikacji dopełniającej „Tajny dziennik”. Sobolewski – zięć Jadwigi Stańczakowej i jeden z przyjaciół Białoszewskiego – próbuje teraz znaleźć właściwy język opisu życiopisania Mirona. Przymierza się do tego i testuje różne narzędzia, przebiera w tematach, cytuje, uzupełnia – aż w końcu czyta Białoszewskiego przez innych, bliskich mu ludzi. Czas, w którym dowiedział się o śmierci przyjaciela, przedstawia natomiast z najbardziej osobistej perspektywy – publikuje fragmenty własnego dziennika. W ten sposób „Człowiek Miron” oddala się od klasycznej biografii w stronę dzieła postmodernistycznego, złożonego z fragmentów i zlepków historii, wiążącego życie i twórczość, wspomnienia i obserwacje subiektywne oraz próby analizowania zjawisk, których Białoszewski był katalizatorem.
Poezja Mirona, proza, zapiski dziennikowe, teatr i życie codzienne – to stałe składniki książki Sobolewskiego. Szkielet konstrukcyjny tomu stanowią elementy tradycyjnej biografii, tyle że rozproszone i redukowane do roli punktów zaczepienia. Jest tu i poszukiwanie kluczy interpretacyjnych, i samo czytanie twórczości Białoszewskiego dla przyjemności czytania, i próba rozszyfrowania poety. Z tego ostatniego najbardziej wynikają rozmowy z bliskimi i sprawdzanie, jak potoczyły się ich losy. Tadeusz Sobolewski stara się naświetlić zmiany relacji z życiowymi partnerami Białoszewskiego i sprawdza ich wpływ na pisarstwo. Jednocześnie przez cały czas funkcjonuje w swojej książce jako bezpośredni świadek i uczestnik wydarzeń. Nie rozstrzyga spornych kwestii, choć mógłby się pokusić o mocniejsze akcentowanie własnego zdania. Dyskretny, woli pozostać na uboczu i opowiadać o tym, co w gronie przyjaciół nie stanowiło żadnej tajemnicy. Jednocześnie też czyta „Tajny dziennik” – i czasami coś dopowiada do wybranych partii.
Tom „Człowiek Miron” składa się z krótkich stematyzowanych esejów, przetykanych zdjęciami z codzienności. A przy tym Sobolewski mówi o swoim bohaterze: „Jest znany swoim czytelnikom jak żaden ze współczesnych poetów. Dlatego jego monografia wydaje się zadaniem karkołomnym”. W innym miejscu z kolei stwierdza „odłączyć Mirona od literatury to jakby rozdzielić duszę z ciałem”. Sam próbuje znów scalić te dwie sfery, łagodnie przechodząc od tekstu do życia i od egzystencji do pisania – i chociaż dopełnia „Tajny dziennik”, nie uzurpuje sobie prawa do wypełnienia pisania o Białoszewskim – proponuje dogłębny, rzeczowy i ludzki komentarz do obserwowanego z ważnej perspektywy autora. W pewnym momencie przestaje być jasne, czy relacje z życia dopowiadają twórczość, czy może jest odwrotnie. Sobolewski z taką samą uwagą czyta wszystkie teksty, z jaką potem zajmuje się mapą towarzyskich powiązań. Porównuje, pyta, notuje, znienacka zmienia płaszczyzny zainteresowań, tworząc tym samym drugi portret Mirona Białoszewskiego – inny niż ten, który wypływa z „Tajnego dziennika”. Nie może być zresztą podobny, skoro Białoszewski w centrum uwagi stawiał ludzi. Tym razem to on widnieje w centrum zainteresowań, oglądany przenikliwie i z sympatią, za to bez szukania tanich sensacji.
Ta książka jest trochę jak wspomnienie funkcjonowania w orbicie Mirona Białoszewskiego, wspomnienie i hołd bez czołobitności. Przynosi sporo przydatnych filologom narzędzi do odczytywania tej twórczości, ale i mnóstwo ciekawostek dla zwykłych czytelników, zainteresowanych „Człowiekiem Mironem”. Uczy lektury – a przy okazji daje świadectwo przebywania w pobliżu wielkiego-ludzkiego artysty. Sobolewski składa też uznanie literaturze zanurzonej w codzienności.
sobota, 18 lutego 2012
Prunella Bat: Co za Książę!
Drzewko Szczęścia, Warszawa 2011.
Przygoda w pełni
Szkoła Księżniczek może być bezproblemowa tylko w bajkach. A właściwie to nie może – bo jaki byłby wtedy sens w pisaniu o niej? Prunella Bat dobrze wie, jak przyciągnąć do lektury wielbicielki bajkowych księżniczek i zapewnić im rozrywkę oraz sporo wrażeń. Drugi tom serii „Szkoła Księżniczek” intryguje już samym tytułem i kontrastującym z nim rysunkiem na okładce. „Co za Książę!” nie zapowiada, wbrew pozorom, romansu – zresztą bohaterki są na to jeszcze za młode, a i docelowa grupa odbiorczyń niezbyt zainteresowana problemami sercowymi. Na okładce widnieje natomiast Vicky, która bawi się z kundelkiem, miłym z pewnością, ale i niezbyt urodziwym.
Bo w tomiku „Co za Książę” pojawia się tajemniczy potwór. Vicky i jej trzy przyjaciółki postanawiają oczywiście odkryć rozwiązanie zagadki. Nie mogą przy tym dać się prześcignąć w nauce czarnym charakterom – czyli Superfantastycznym Dziewczynom, które – jak zwykle – snują intrygi i nie cofną się przed niczym, żeby wygrać. Na arenę tym razem wkraczają też chłopcy z pobliskiej Akademii Królewskiej. Jeśli dodać do tego kryjówkę, którą znajdują bohaterowie, zyskując tym samym miejsce do wspólnych zabaw i spotkań – można sobie wyobrazić, jak bardzo tom drugi serii ucieszy małe odbiorczynie, spragnione wrażeń.
Prunella Bat prowadzi swoją minipowieść w stylu pop. Proponuje po prostu odpowiedź na zapotrzebowania najmłodszych, wykorzystuje modę na księżniczki oraz proste sposoby budowania dramaturgii. Posługuje się schematami, co łatwo jej wybaczyć za sprawą wszechobecnego w książce humoru i ciągłego podrwiwania z najbardziej napuszonych bohaterek, uważających Szkołę Księżniczek za dobro najwyższe i idealną placówkę. Autorka lubi śmiech – widać to chociażby kreacji Vicky – księżniczki, która nie potrafi zachowywać się zgodnie z nudną etykietą. Vicky chętna jest do psot i kolejnych wyzwań, przez co trafi do przekonania czytelniczkom – to ona nadaje rytm tomikowi, nie jest postacią papierową, popełnia błędy i bez przerwy wpada w kolejne tarapaty.
W olśniewających ilustracjach przeplata się literacka prawda i owoce wyobraźni bohaterek. Jeśli Vicky i pozostałe dziewczyny wymyślą sobie zabawną sytuację, na obrazkach pojawi się ona jeszcze raz, by utrwalić w odbiorczyniach dowcip. W tych dynamicznych rysunkach fabuła staje się jeszcze bardziej przyjazna. Co ważne – disneyowsko-mangowe ilustracje nie są przesłodzone ani kiczowate, jak można by przypuszczać. „Szkoła Księżniczek” to przecież przede wszystkim sposób na przyciągnięcie do lektury dziewczynek wychowywanych na telewizyjnych bajkach i różowym świecie księżniczek, doskonała reklama i metoda przekonania kilkulatek do rozpoczęcia przygody z książką. Chociaż Prunella Bat proponuje produkt masowy, nie obniża jego poziomu, potrafi zwykłą akcję zamienić w zestaw ciekawych i ładnie opisanych przygód. Jeśli małe czytelniczki nie chcą słyszeć o niczym poza księżniczkami, seria „Szkoła Księżniczek” będzie dobrym krokiem w stronę ciekawszych i wartościowych lektur.
Przygoda w pełni
Szkoła Księżniczek może być bezproblemowa tylko w bajkach. A właściwie to nie może – bo jaki byłby wtedy sens w pisaniu o niej? Prunella Bat dobrze wie, jak przyciągnąć do lektury wielbicielki bajkowych księżniczek i zapewnić im rozrywkę oraz sporo wrażeń. Drugi tom serii „Szkoła Księżniczek” intryguje już samym tytułem i kontrastującym z nim rysunkiem na okładce. „Co za Książę!” nie zapowiada, wbrew pozorom, romansu – zresztą bohaterki są na to jeszcze za młode, a i docelowa grupa odbiorczyń niezbyt zainteresowana problemami sercowymi. Na okładce widnieje natomiast Vicky, która bawi się z kundelkiem, miłym z pewnością, ale i niezbyt urodziwym.
Bo w tomiku „Co za Książę” pojawia się tajemniczy potwór. Vicky i jej trzy przyjaciółki postanawiają oczywiście odkryć rozwiązanie zagadki. Nie mogą przy tym dać się prześcignąć w nauce czarnym charakterom – czyli Superfantastycznym Dziewczynom, które – jak zwykle – snują intrygi i nie cofną się przed niczym, żeby wygrać. Na arenę tym razem wkraczają też chłopcy z pobliskiej Akademii Królewskiej. Jeśli dodać do tego kryjówkę, którą znajdują bohaterowie, zyskując tym samym miejsce do wspólnych zabaw i spotkań – można sobie wyobrazić, jak bardzo tom drugi serii ucieszy małe odbiorczynie, spragnione wrażeń.
Prunella Bat prowadzi swoją minipowieść w stylu pop. Proponuje po prostu odpowiedź na zapotrzebowania najmłodszych, wykorzystuje modę na księżniczki oraz proste sposoby budowania dramaturgii. Posługuje się schematami, co łatwo jej wybaczyć za sprawą wszechobecnego w książce humoru i ciągłego podrwiwania z najbardziej napuszonych bohaterek, uważających Szkołę Księżniczek za dobro najwyższe i idealną placówkę. Autorka lubi śmiech – widać to chociażby kreacji Vicky – księżniczki, która nie potrafi zachowywać się zgodnie z nudną etykietą. Vicky chętna jest do psot i kolejnych wyzwań, przez co trafi do przekonania czytelniczkom – to ona nadaje rytm tomikowi, nie jest postacią papierową, popełnia błędy i bez przerwy wpada w kolejne tarapaty.
W olśniewających ilustracjach przeplata się literacka prawda i owoce wyobraźni bohaterek. Jeśli Vicky i pozostałe dziewczyny wymyślą sobie zabawną sytuację, na obrazkach pojawi się ona jeszcze raz, by utrwalić w odbiorczyniach dowcip. W tych dynamicznych rysunkach fabuła staje się jeszcze bardziej przyjazna. Co ważne – disneyowsko-mangowe ilustracje nie są przesłodzone ani kiczowate, jak można by przypuszczać. „Szkoła Księżniczek” to przecież przede wszystkim sposób na przyciągnięcie do lektury dziewczynek wychowywanych na telewizyjnych bajkach i różowym świecie księżniczek, doskonała reklama i metoda przekonania kilkulatek do rozpoczęcia przygody z książką. Chociaż Prunella Bat proponuje produkt masowy, nie obniża jego poziomu, potrafi zwykłą akcję zamienić w zestaw ciekawych i ładnie opisanych przygód. Jeśli małe czytelniczki nie chcą słyszeć o niczym poza księżniczkami, seria „Szkoła Księżniczek” będzie dobrym krokiem w stronę ciekawszych i wartościowych lektur.
piątek, 17 lutego 2012
Miron Białoszewski: Tajny dziennik
Znak, Kraków 2012.
Zachwycenie
Zapisany jako „hasło dla siebie” żartobliwy rozkaz „obejrzałeś kawał świata? To się z niego wyprowadzaj” wieńczy ostatni list do Eumenid Mirona Białoszewskiego i jednocześnie jest jednym z akapitów zamykających obszerny (przeszło 920 stron) i wyczekiwany „Tajny dziennik”. Nie bez racji publikację tę reklamuje się jako wydarzenie literackie 2012 roku – niewiele jest chyba tomów, na które odbiorcy czekaliby równie niecierpliwie. A i lektury dostarcza Białoszewski niebanalnej, mimo że zaskoczeń stylistycznych tu nie będzie: to styl znany choćby z „Chamowa”.
Wydaje się, że forma dla wielu pisarzy funkcjonująca na pograniczu codziennego, zwyczajnego i – by tak rzec – „przyziemnego” życia u Białoszewskiego staje się tego życia centrum. Tu nie ma przypadkowych i skrótowych notatek dla pamięci, które poza sygnalizowaniem uczestnictwa w zwyczajnej krzątaninie nie przynoszą nic atrakcyjnego dla postronnych, nie ma też przewagi refleksji autotematycznych i dopisków do poszczególnych utworów. W „Tajnym dzienniku” Białoszewskiego toczy się życie, obserwowane i chłonięte z nieustannym zachwyceniem. Poeta Miron przywraca czytelnikom wyczulenie na słowo skrywające się w zwykłych wydarzeniach, notuje zasłyszane frazy i fragmenty dialogów, pozwalając im funkcjonować bez zbędnego komentarza. Chętnie posługuje się telegraficznym stylem, skracając własne frazy lub przejawiając naiwne zadziwienie niezbyt często używaną formą gramatyczną, pozostawioną dla przyjemności językowej zabawy. Ale przede wszystkim w „Tajnym dzienniku” najważniejsi są inni, bliscy Białoszewskiemu ludzie. To o nich cała ta historia. W odróżnieniu od znanych już dzienników literatów, Białoszewski w swoim diariuszu odrzuca solipsystyczne rewizje, o samym sobie pisze tylko wtedy, gdy nie spotkał się z innymi lub gdy zetknął się z czymś wartym utrwalenia. Z rzadka rozwodzi się nad własnymi pomysłami i postawami, zdarza mu się zapisywać sny – ale i w nich widać fascynację ludźmi i życiem jako takim. W tym rytmie toczy się cały „Tajny dziennik” – zestaw kompletnych obserwacji, spostrzeżeń i analiz, próba zbudowania obrazu siebie przez pryzmat otoczenia. Tu nie ma hierarchii ważności ludzi: przyjaciele i rodzina czasem ustępują miejsca sąsiadom i dozorcy, który szczególnie lubi pisemnie przekazywać wiadomości. Dialogi zasłyszane na ulicy mogą być bardziej istotne niż dysputy „trzech uczonych bab”. Świat w „Tajnym dzienniku” nie kręci się wokół Białoszewskiego – nie ma tu skrupulatnie odnotowywanych pomysłów na wiersze czy opracowań. Autor o wiele częściej pochyla się nad twórczością Jadwigi Stańczakowej. Nie stara się też kreować na animatora kultury: nie celebruje wyjść do teatru czy kina, nie tworzy minirecenzji lektur – całkowicie pochłania go zachwyt nad zwyczajnym życiem.
Na pierwszym planie plasują się najbliżsi Białoszewskiemu ludzie. Ich problemy i troski włącza autor do swojego rytmu życia, przeżywa ich błędy i komentuje decyzje – a czasem tylko relacjonuje wydarzenia, które nie były jego bezpośrednim udziałem. Jawi się jako troskliwy opiekun, prowadzący jak najbardziej zwyczajną egzystencję. Co pewien czas przedstawia wydarzenia z zewnątrz, rzeczywistość wkracza do jego zapisków, jednak nigdy na prawach sensacji, nawet jeśli notatki dotyczą sytuacji dramatycznych. Białoszewski pozwala sensacjom przefiltrować się przez spojrzenie społeczeństwa i dopiero wprowadza je do relacji własnej. Ślady codzienności właściwej niemal każdemu mieszkańcowi Warszawy drugiej połowy XX wieku są tu bardzo wyraźne i prezentowane z całą szczerością, bez upiększania, ale też i bez większej ekscytacji. Nieco inaczej rzecz ma się z prezentowaniem spraw bliskich – tu pojawiają się głębsze analizy i próby zrozumienia konkretnych zjawisk. Wydaje się chwilami, że Białoszewski żyje zwykłymi zmartwieniami innych. Do tego dochodzą jeszcze zwierzenia składające się na codzienność – uwaga, jaką Białoszewski poświęca wstawionemu na klatce schodowej na wyższym piętrze oknu świadczy najlepiej o wyczuleniu na zwykłość. W tym wszystkim zwierzenia osobiste także stają się mniej emocjonalne – z tego wyłączane są jednak obrazy śmierci – ojca Jadwigi, a potem i rodziców Białoszewskiego. Najbardziej medialny temat homoseksualizmu twórcy istnieje tu w czasem bardzo odważnych wyznaniach, ale też ulega stonowaniu w kontekście całości przyjmuje się go po prostu za jedną ze sfer zwykłego życia, nie mniej i ni bardziej ciekawą niż inne.
„Tajny dziennik” przybiera dwie formy rejestrowania codzienności. Pierwszą jest dialog. Białoszewski bez przerwy cytuje zasłyszane frazy i rozmowy, przytacza wymiany opinii, które są interesujące ze względów treściowo-poglądowych lub formalnych. Nie zawsze to fragmenty wyraziście puentowane, zdarza się, że służą jako ilustracje i ich sens wyłapać można przy dalszej lekturze. Autor nie komentuje przeważnie tych cytatów z rzeczywistości, licząc na to, że same dla siebie stanowić będą wystarczające wyjaśnienie. Zapewnia tym samym stałe uczestnictwo w swoim życiu i bliskość, jakiej nie dałyby żadne opowieści. Przytacza słowa innych, jakby w ten sposób chciał im zapewnić stałe trwanie – w pamięci i w literaturze. Czasem zdradza w dzienniku opinie jednych ludzi na temat innych, czasem sam tych innych ocenia (Marię Janion, zwaną profesor Misią, charakteryzuje jako tę, która nigdzie nie umie trafić i ciągle się gubi, zaangażowanych w życie kulturalne Śląska z pewnością ucieszy przenikliwy – choć krótki – portret Tadeusza Kijonki), jest wciąż głodny towarzystwa i przez zapisywanie rozmów próbuje zachować obecność ludzi na dłużej. Przy okazji niejako udowadnia, jak wiele materiału literackiego kryje się w kolokwialności.
Drugim sposobem chwytania chwili są rozbudowane opisy. Białoszewski unika krótkich notatek, jeśli już jakiś temat go zaintryguje, rozpisuje się chętnie – tyle że stosuje mało rozbudowane zdania, w stylu znanym choćby z „Pamiętnika z Powstania Warszawskiego”. W analizach zachowań jest przy tym szczery sam ze sobą, nie próbuje nic ukrywać ani tłumaczyć się z własnych wyborów. Nie zostawia tematów do rozwinięcia na później. Przy tym stawia na konkret, rezygnując z filozoficznych rozważań, „Tajny dziennik” jest zakorzeniony w konkrecie, w różnych jego przejawach.
Autotematyzm jest tu więc stosunkowo rzadki, a jeśli już istnieje – to w ramach niewielkich fragmentów wypowiedzi. „Tak to dziennik jest żywą powieścią, w której ja i inni jesteśmy bohaterami niewiedzącymi, jak i co będzie jutro, za godzinę”. Drobne uwagi o przyjemności pisania są dodatkową nagrodą dla czytelników. Trochę tu refleksji o roli słów w poezji i prozie, a i o samej wrażliwości na świat. Chociaż autotematyzmu jest w „Tajnym dzienniku” mniej niż życia, kiedy się już pojawia – zaskakuje i celnością, i przenikliwością, i odkrywczością.
Trzeba tu wspomnieć o wysokiej jakości edytorskiej – tom przygotowany jest z najwyższą starannością, rozszyfrowane zostały występujące w nim postacie i nawiązania międzytekstowe, wszystkie luki w tekście – zaznaczone i odnotowane w przypisach. Ale to przecież zrozumiałe przy opracowaniu jednego z ważniejszych dzienników w polskiej literaturze.
(premiera książki: 20.02.2012)
Zachwycenie
Zapisany jako „hasło dla siebie” żartobliwy rozkaz „obejrzałeś kawał świata? To się z niego wyprowadzaj” wieńczy ostatni list do Eumenid Mirona Białoszewskiego i jednocześnie jest jednym z akapitów zamykających obszerny (przeszło 920 stron) i wyczekiwany „Tajny dziennik”. Nie bez racji publikację tę reklamuje się jako wydarzenie literackie 2012 roku – niewiele jest chyba tomów, na które odbiorcy czekaliby równie niecierpliwie. A i lektury dostarcza Białoszewski niebanalnej, mimo że zaskoczeń stylistycznych tu nie będzie: to styl znany choćby z „Chamowa”.
Wydaje się, że forma dla wielu pisarzy funkcjonująca na pograniczu codziennego, zwyczajnego i – by tak rzec – „przyziemnego” życia u Białoszewskiego staje się tego życia centrum. Tu nie ma przypadkowych i skrótowych notatek dla pamięci, które poza sygnalizowaniem uczestnictwa w zwyczajnej krzątaninie nie przynoszą nic atrakcyjnego dla postronnych, nie ma też przewagi refleksji autotematycznych i dopisków do poszczególnych utworów. W „Tajnym dzienniku” Białoszewskiego toczy się życie, obserwowane i chłonięte z nieustannym zachwyceniem. Poeta Miron przywraca czytelnikom wyczulenie na słowo skrywające się w zwykłych wydarzeniach, notuje zasłyszane frazy i fragmenty dialogów, pozwalając im funkcjonować bez zbędnego komentarza. Chętnie posługuje się telegraficznym stylem, skracając własne frazy lub przejawiając naiwne zadziwienie niezbyt często używaną formą gramatyczną, pozostawioną dla przyjemności językowej zabawy. Ale przede wszystkim w „Tajnym dzienniku” najważniejsi są inni, bliscy Białoszewskiemu ludzie. To o nich cała ta historia. W odróżnieniu od znanych już dzienników literatów, Białoszewski w swoim diariuszu odrzuca solipsystyczne rewizje, o samym sobie pisze tylko wtedy, gdy nie spotkał się z innymi lub gdy zetknął się z czymś wartym utrwalenia. Z rzadka rozwodzi się nad własnymi pomysłami i postawami, zdarza mu się zapisywać sny – ale i w nich widać fascynację ludźmi i życiem jako takim. W tym rytmie toczy się cały „Tajny dziennik” – zestaw kompletnych obserwacji, spostrzeżeń i analiz, próba zbudowania obrazu siebie przez pryzmat otoczenia. Tu nie ma hierarchii ważności ludzi: przyjaciele i rodzina czasem ustępują miejsca sąsiadom i dozorcy, który szczególnie lubi pisemnie przekazywać wiadomości. Dialogi zasłyszane na ulicy mogą być bardziej istotne niż dysputy „trzech uczonych bab”. Świat w „Tajnym dzienniku” nie kręci się wokół Białoszewskiego – nie ma tu skrupulatnie odnotowywanych pomysłów na wiersze czy opracowań. Autor o wiele częściej pochyla się nad twórczością Jadwigi Stańczakowej. Nie stara się też kreować na animatora kultury: nie celebruje wyjść do teatru czy kina, nie tworzy minirecenzji lektur – całkowicie pochłania go zachwyt nad zwyczajnym życiem.
Na pierwszym planie plasują się najbliżsi Białoszewskiemu ludzie. Ich problemy i troski włącza autor do swojego rytmu życia, przeżywa ich błędy i komentuje decyzje – a czasem tylko relacjonuje wydarzenia, które nie były jego bezpośrednim udziałem. Jawi się jako troskliwy opiekun, prowadzący jak najbardziej zwyczajną egzystencję. Co pewien czas przedstawia wydarzenia z zewnątrz, rzeczywistość wkracza do jego zapisków, jednak nigdy na prawach sensacji, nawet jeśli notatki dotyczą sytuacji dramatycznych. Białoszewski pozwala sensacjom przefiltrować się przez spojrzenie społeczeństwa i dopiero wprowadza je do relacji własnej. Ślady codzienności właściwej niemal każdemu mieszkańcowi Warszawy drugiej połowy XX wieku są tu bardzo wyraźne i prezentowane z całą szczerością, bez upiększania, ale też i bez większej ekscytacji. Nieco inaczej rzecz ma się z prezentowaniem spraw bliskich – tu pojawiają się głębsze analizy i próby zrozumienia konkretnych zjawisk. Wydaje się chwilami, że Białoszewski żyje zwykłymi zmartwieniami innych. Do tego dochodzą jeszcze zwierzenia składające się na codzienność – uwaga, jaką Białoszewski poświęca wstawionemu na klatce schodowej na wyższym piętrze oknu świadczy najlepiej o wyczuleniu na zwykłość. W tym wszystkim zwierzenia osobiste także stają się mniej emocjonalne – z tego wyłączane są jednak obrazy śmierci – ojca Jadwigi, a potem i rodziców Białoszewskiego. Najbardziej medialny temat homoseksualizmu twórcy istnieje tu w czasem bardzo odważnych wyznaniach, ale też ulega stonowaniu w kontekście całości przyjmuje się go po prostu za jedną ze sfer zwykłego życia, nie mniej i ni bardziej ciekawą niż inne.
„Tajny dziennik” przybiera dwie formy rejestrowania codzienności. Pierwszą jest dialog. Białoszewski bez przerwy cytuje zasłyszane frazy i rozmowy, przytacza wymiany opinii, które są interesujące ze względów treściowo-poglądowych lub formalnych. Nie zawsze to fragmenty wyraziście puentowane, zdarza się, że służą jako ilustracje i ich sens wyłapać można przy dalszej lekturze. Autor nie komentuje przeważnie tych cytatów z rzeczywistości, licząc na to, że same dla siebie stanowić będą wystarczające wyjaśnienie. Zapewnia tym samym stałe uczestnictwo w swoim życiu i bliskość, jakiej nie dałyby żadne opowieści. Przytacza słowa innych, jakby w ten sposób chciał im zapewnić stałe trwanie – w pamięci i w literaturze. Czasem zdradza w dzienniku opinie jednych ludzi na temat innych, czasem sam tych innych ocenia (Marię Janion, zwaną profesor Misią, charakteryzuje jako tę, która nigdzie nie umie trafić i ciągle się gubi, zaangażowanych w życie kulturalne Śląska z pewnością ucieszy przenikliwy – choć krótki – portret Tadeusza Kijonki), jest wciąż głodny towarzystwa i przez zapisywanie rozmów próbuje zachować obecność ludzi na dłużej. Przy okazji niejako udowadnia, jak wiele materiału literackiego kryje się w kolokwialności.
Drugim sposobem chwytania chwili są rozbudowane opisy. Białoszewski unika krótkich notatek, jeśli już jakiś temat go zaintryguje, rozpisuje się chętnie – tyle że stosuje mało rozbudowane zdania, w stylu znanym choćby z „Pamiętnika z Powstania Warszawskiego”. W analizach zachowań jest przy tym szczery sam ze sobą, nie próbuje nic ukrywać ani tłumaczyć się z własnych wyborów. Nie zostawia tematów do rozwinięcia na później. Przy tym stawia na konkret, rezygnując z filozoficznych rozważań, „Tajny dziennik” jest zakorzeniony w konkrecie, w różnych jego przejawach.
Autotematyzm jest tu więc stosunkowo rzadki, a jeśli już istnieje – to w ramach niewielkich fragmentów wypowiedzi. „Tak to dziennik jest żywą powieścią, w której ja i inni jesteśmy bohaterami niewiedzącymi, jak i co będzie jutro, za godzinę”. Drobne uwagi o przyjemności pisania są dodatkową nagrodą dla czytelników. Trochę tu refleksji o roli słów w poezji i prozie, a i o samej wrażliwości na świat. Chociaż autotematyzmu jest w „Tajnym dzienniku” mniej niż życia, kiedy się już pojawia – zaskakuje i celnością, i przenikliwością, i odkrywczością.
Trzeba tu wspomnieć o wysokiej jakości edytorskiej – tom przygotowany jest z najwyższą starannością, rozszyfrowane zostały występujące w nim postacie i nawiązania międzytekstowe, wszystkie luki w tekście – zaznaczone i odnotowane w przypisach. Ale to przecież zrozumiałe przy opracowaniu jednego z ważniejszych dzienników w polskiej literaturze.
(premiera książki: 20.02.2012)
czwartek, 16 lutego 2012
Kolorowe rymowanki
Wilga, Warszawa 2012.
Siła brzmień
Dziwne to uczucie – widzieć dziecięce rymowanki, które maluchy poznają zawsze dzięki rodzicom, zebrane w jednym ogromnym i przygotowanym z rozmachem tomie. Dziwnie, bo przecież krótkie wierszyki przeznaczone przede wszystkim do ćwiczenia pamięci i funkcjonujące często jako wyliczanki najlepiej sprawdzają się właśnie w obiegu ustnym. Spisane wyglądają czasem infantylnie, a czasem – jakby były pozbawione wartości. Od strony literackiej zresztą niekiedy tak jest, bo przecież nie o piękno literatury w ich przypadku chodzi, a o zabawy tekstem. W rymowankach i wyliczankach kryją się absurdalne treści (lub w ogóle sama fascynacja rytmem i brzmieniem). W bardzo krótkich wierszykach mnóstwo jest zdrobnień i spieszczeń, prostych rymów i znaczeń podporządkowywanych formie.
Dobrze, że ta książka powstała – dzięki niej bowiem rodzice mają ułatwione zadanie, nie muszą przypominać sobie kojarzonych w dzieciństwie rymowanek, fragmentów wierszyków, wyliczeń i komentarzy – mogą teraz szybko przywołać potrzebną rymowankę i wykorzystać ją na przykład na spacerze z dzieckiem. Bo chociaż ujęte w „Kolorowych rymowankach” tekst nie olśniewają jakością (a część dorosłych z pewnością mogłyby nawet irytować), odgrywają wielką rolę w procesie edukowania malucha. Szybko wpadają w ucho, bez trudu dają się zapamiętać, a przy okazji też kuszą charakterystycznym rytmem i współbrzmieniami – jako takie funkcjonują na prawach sztuki w oczach kilkulatków. Dzieci chcą powtarzać zasłyszane od rodziców zgrabne formułki i bawić się słowami, dodatkowo mogą połączyć odpowiedni cytat z konkretną sytuacją (polecenia dla biedroneczki czy ślimaka najczęściej wybrzmiewają przecież właśnie w kontakcie z przyrodą). To ośmiela, zachęca do zapamiętywania kolejnych rymowanek dostosowanych do wieku i możliwości malucha, a czasami też i do eksperymentowania z dźwiękami. W ten sposób mali odbiorcy mogą ćwiczyć pamięć, wyobraźnię i śmiałość. Widać zatem wyraźnie, że „Kolorowe rymowanki” nie są wyrazem bezradności czy załamania na rynku literatury czwartej, za to stworzone zostały z pomysłem i w konkretnym celu.
Wierszyki z tomu nie stanowią przeważnie samodzielnych historyjek i nie zawsze też przywołują jedyne wersje rymowanek – nie nadają się zatem na dobranocną lekturę, za to z powodzeniem uzupełnią zabawy – warto o tym pamiętać. To nie tylko publikacja dla maluchów, ale i podpowiedź dla ich rodziców.
Nie da się pominąć strony graficznej. Rysunki Zbigniewa Dobosza są bardzo duże i bardzo proste, ale też i bardzo kolorowe. Przypominają kolorowanki dla najmłodszych, tyle że już wypełnione kolorem. Są dowcipne i ładne, spodobają się dzieciom. Zresztą dzięki nim cały tom wpada w oko. Czasami w związku z grafikami pojawia się zmiana szyku wersów czy załamanie klasycznego zapisu – ale akurat rymowanki na takie zabawy pozwalają.
Dla rodziców „Kolorowe rymowanki” mogą być punktem wyjścia do uczenia dziecka sympatycznych i prostych utworków – zresztą same maluchy też pewnie będą chciały powracać do onomatopeicznych rymów i cieszyć się echowymi frazami.
Siła brzmień
Dziwne to uczucie – widzieć dziecięce rymowanki, które maluchy poznają zawsze dzięki rodzicom, zebrane w jednym ogromnym i przygotowanym z rozmachem tomie. Dziwnie, bo przecież krótkie wierszyki przeznaczone przede wszystkim do ćwiczenia pamięci i funkcjonujące często jako wyliczanki najlepiej sprawdzają się właśnie w obiegu ustnym. Spisane wyglądają czasem infantylnie, a czasem – jakby były pozbawione wartości. Od strony literackiej zresztą niekiedy tak jest, bo przecież nie o piękno literatury w ich przypadku chodzi, a o zabawy tekstem. W rymowankach i wyliczankach kryją się absurdalne treści (lub w ogóle sama fascynacja rytmem i brzmieniem). W bardzo krótkich wierszykach mnóstwo jest zdrobnień i spieszczeń, prostych rymów i znaczeń podporządkowywanych formie.
Dobrze, że ta książka powstała – dzięki niej bowiem rodzice mają ułatwione zadanie, nie muszą przypominać sobie kojarzonych w dzieciństwie rymowanek, fragmentów wierszyków, wyliczeń i komentarzy – mogą teraz szybko przywołać potrzebną rymowankę i wykorzystać ją na przykład na spacerze z dzieckiem. Bo chociaż ujęte w „Kolorowych rymowankach” tekst nie olśniewają jakością (a część dorosłych z pewnością mogłyby nawet irytować), odgrywają wielką rolę w procesie edukowania malucha. Szybko wpadają w ucho, bez trudu dają się zapamiętać, a przy okazji też kuszą charakterystycznym rytmem i współbrzmieniami – jako takie funkcjonują na prawach sztuki w oczach kilkulatków. Dzieci chcą powtarzać zasłyszane od rodziców zgrabne formułki i bawić się słowami, dodatkowo mogą połączyć odpowiedni cytat z konkretną sytuacją (polecenia dla biedroneczki czy ślimaka najczęściej wybrzmiewają przecież właśnie w kontakcie z przyrodą). To ośmiela, zachęca do zapamiętywania kolejnych rymowanek dostosowanych do wieku i możliwości malucha, a czasami też i do eksperymentowania z dźwiękami. W ten sposób mali odbiorcy mogą ćwiczyć pamięć, wyobraźnię i śmiałość. Widać zatem wyraźnie, że „Kolorowe rymowanki” nie są wyrazem bezradności czy załamania na rynku literatury czwartej, za to stworzone zostały z pomysłem i w konkretnym celu.
Wierszyki z tomu nie stanowią przeważnie samodzielnych historyjek i nie zawsze też przywołują jedyne wersje rymowanek – nie nadają się zatem na dobranocną lekturę, za to z powodzeniem uzupełnią zabawy – warto o tym pamiętać. To nie tylko publikacja dla maluchów, ale i podpowiedź dla ich rodziców.
Nie da się pominąć strony graficznej. Rysunki Zbigniewa Dobosza są bardzo duże i bardzo proste, ale też i bardzo kolorowe. Przypominają kolorowanki dla najmłodszych, tyle że już wypełnione kolorem. Są dowcipne i ładne, spodobają się dzieciom. Zresztą dzięki nim cały tom wpada w oko. Czasami w związku z grafikami pojawia się zmiana szyku wersów czy załamanie klasycznego zapisu – ale akurat rymowanki na takie zabawy pozwalają.
Dla rodziców „Kolorowe rymowanki” mogą być punktem wyjścia do uczenia dziecka sympatycznych i prostych utworków – zresztą same maluchy też pewnie będą chciały powracać do onomatopeicznych rymów i cieszyć się echowymi frazami.
środa, 15 lutego 2012
Catherine Ryan Hyde: Używane serce
WNK, Warszawa 2012.
Bez symboli
W serii „Zbliżenia” proponowanej przez WNK literatura wyrosła na faktach, dziennikach z choroby i powrotu do normalności zyskuje rangę artystyczną i przemienia się w fabuły. Catherine Ryan Hyde sięgnęła po temat łatwy do spłycenia i emocjonalnego zagadania; z nad wyraz trudnego zadania wywiązała się jednak sprawnie, a jej książka stać się może ważnym głosem w dyskusji o transplantologii. Dodatkowo natomiast podsuwa pozamedyczne refleksje na temat przeszczepów, wszystko za sprawą poruszającej historii Vidy.
Vida przez dziewiętnaście lat żyła pod kloszem, bezustannie pilnowana przez despotyczną matkę. Z chorym sercem nie wolno jej było wieść egzystencji podobnej do tej, która łączyła jej rówieśników. Ograniczany do minimum wysiłek fizyczny oraz brak silniejszych uczuć dały o sobie znać po przeszczepie serca. Vida dostała ten narząd po zmarłej w wypadku samochodowym kobiecie i poznała jej męża, który podjął decyzję o przekazaniu serca. Dziwne uczucie, które połączyło ją i Richarda, nakazało dziewczynie wyruszyć w tajemniczą podróż śladami poprzedniej właścicielki tego organu.
Pamięć komórkowa w tej powieści przekuta została na pamięć emocji i wrażeń. Cel wyprawy, zbudowany na nieuchwytnych szczegółach i znakach wydaje się kruchy i niezbyt oczywisty – tyle że już samo podjęcie wysiłku, synonimizujące nastoletni bunt, staje się tu celem samym w sobie. Bohaterka musi nadrobić dziewiętnaście straconych lat i zdecydować się na szaleństwo, które nikomu by się nie spodobały – by wreszcie mogła naprawdę zasmakować życia. Nowe serce to impuls do działania, ale i źródło odwagi, dowód na przełamywanie granic. Przy Richardzie Vida zachowuje się jak naiwna i zaślepiona rozkapryszona dziewczynka – musi zatem wyruszyć w podróż w poszukiwaniu własnej tożsamości i w celu zrozumienia własnego-cudzego serca.
Drugą kwestią, którą Hyde ciekawie naświetla, staje się sposób przeżywania żałoby po zmarłej w wypadku kobiecie przez jej męża oraz matkę. Ci dwoje wzajemnie się wspierają i próbują zrozumieć, tworzą naprawdę silne i bezcenne po tragedii relacje. Richard i jego teściowa, połączeni wspólnym smutkiem, nie oddalają się od siebie, autorce udało się zaproponować piękny przykład przyjaźni nietypowej.
„Używane serce” jest powieścią osnutą na uczuciach trudnych do uchwycenia i do wyrażenia. Hyde porusza się po delikatnych tematach bez specjalnego roztkliwiania się. Owszem, przedstawiając złość oczekujących na przeszczep, prowadzi ukrytą kampanię na rzecz oddawania narządów po śmierci, ale unika banalnych historii o miłości. Pomija całą symbolikę serca, nawet egzaltowanej nastolatce, która nie ma żadnych zahamowań (ani pojęcia o prawdziwym życiu) nie pozwala na posługiwanie się oklepaną metaforyką. To wielka sztuka, bo całkiem łatwo było przy tym zagadnieniu wpaść w koleiny romansu. Hyde za to proponuje historię przemyślaną i nieprzewidywalną, a do tego wolną od standardowych rozwiązań: jej bohaterka dojrzewa na oczach czytelników.
„Używane serce” to powieść daleka od literatury chorobowej – nie ma tu żadnego ze składników zwyczajnych zwierzeń pacjentów, mimo że osnuta jest wokół tematu, który budzi strach i dyskusje społeczne. Warto jednak przyjrzeć się pomysłowi na nietypową realizację tego motywu.
Bez symboli
W serii „Zbliżenia” proponowanej przez WNK literatura wyrosła na faktach, dziennikach z choroby i powrotu do normalności zyskuje rangę artystyczną i przemienia się w fabuły. Catherine Ryan Hyde sięgnęła po temat łatwy do spłycenia i emocjonalnego zagadania; z nad wyraz trudnego zadania wywiązała się jednak sprawnie, a jej książka stać się może ważnym głosem w dyskusji o transplantologii. Dodatkowo natomiast podsuwa pozamedyczne refleksje na temat przeszczepów, wszystko za sprawą poruszającej historii Vidy.
Vida przez dziewiętnaście lat żyła pod kloszem, bezustannie pilnowana przez despotyczną matkę. Z chorym sercem nie wolno jej było wieść egzystencji podobnej do tej, która łączyła jej rówieśników. Ograniczany do minimum wysiłek fizyczny oraz brak silniejszych uczuć dały o sobie znać po przeszczepie serca. Vida dostała ten narząd po zmarłej w wypadku samochodowym kobiecie i poznała jej męża, który podjął decyzję o przekazaniu serca. Dziwne uczucie, które połączyło ją i Richarda, nakazało dziewczynie wyruszyć w tajemniczą podróż śladami poprzedniej właścicielki tego organu.
Pamięć komórkowa w tej powieści przekuta została na pamięć emocji i wrażeń. Cel wyprawy, zbudowany na nieuchwytnych szczegółach i znakach wydaje się kruchy i niezbyt oczywisty – tyle że już samo podjęcie wysiłku, synonimizujące nastoletni bunt, staje się tu celem samym w sobie. Bohaterka musi nadrobić dziewiętnaście straconych lat i zdecydować się na szaleństwo, które nikomu by się nie spodobały – by wreszcie mogła naprawdę zasmakować życia. Nowe serce to impuls do działania, ale i źródło odwagi, dowód na przełamywanie granic. Przy Richardzie Vida zachowuje się jak naiwna i zaślepiona rozkapryszona dziewczynka – musi zatem wyruszyć w podróż w poszukiwaniu własnej tożsamości i w celu zrozumienia własnego-cudzego serca.
Drugą kwestią, którą Hyde ciekawie naświetla, staje się sposób przeżywania żałoby po zmarłej w wypadku kobiecie przez jej męża oraz matkę. Ci dwoje wzajemnie się wspierają i próbują zrozumieć, tworzą naprawdę silne i bezcenne po tragedii relacje. Richard i jego teściowa, połączeni wspólnym smutkiem, nie oddalają się od siebie, autorce udało się zaproponować piękny przykład przyjaźni nietypowej.
„Używane serce” jest powieścią osnutą na uczuciach trudnych do uchwycenia i do wyrażenia. Hyde porusza się po delikatnych tematach bez specjalnego roztkliwiania się. Owszem, przedstawiając złość oczekujących na przeszczep, prowadzi ukrytą kampanię na rzecz oddawania narządów po śmierci, ale unika banalnych historii o miłości. Pomija całą symbolikę serca, nawet egzaltowanej nastolatce, która nie ma żadnych zahamowań (ani pojęcia o prawdziwym życiu) nie pozwala na posługiwanie się oklepaną metaforyką. To wielka sztuka, bo całkiem łatwo było przy tym zagadnieniu wpaść w koleiny romansu. Hyde za to proponuje historię przemyślaną i nieprzewidywalną, a do tego wolną od standardowych rozwiązań: jej bohaterka dojrzewa na oczach czytelników.
„Używane serce” to powieść daleka od literatury chorobowej – nie ma tu żadnego ze składników zwyczajnych zwierzeń pacjentów, mimo że osnuta jest wokół tematu, który budzi strach i dyskusje społeczne. Warto jednak przyjrzeć się pomysłowi na nietypową realizację tego motywu.
wtorek, 14 lutego 2012
Michael Wagner: Tata i ja. Zabawa start!
Drzewko Szczęścia, Warszawa 2011.
Sport to zabawa
U Michaela Wagnera fabuła schodzi na dalszy plan. Właściwie nie ma większego znaczenia i pojawia się tylko w formie szczątkowej, jako wypełniacz i sposób na uzasadnienie sportowych i nietypowych relacji. Bo cały tom „Tata i ja. Zabawa start” jest właśnie relacją z niekończącej się zabawy, rywalizacji między Joshem i jego tatą Philem. Ojciec i syn zostali we dwóch – towarzystwa dotrzymuje im czasem ciocia Faber, siostra taty. Ale i tak Josh i Phil najlepiej czują się ze sobą. Mogą bowiem bez przerwy rozgrywać rozmaite oryginalne pojedynki, w których nie ma mowy o pomaganiu słabszemu. A że gry wymagają sprytu, pomysłowości i opracowywania strategii (potem dostosowywanej do ruchów przeciwnika), jest o czym opowiadać.
W pierwszej części serii Wagner skupia się bardzo mocno na przedstawianiu przebiegu kolejnych konkurencji. Szczegółowo opisuje wszystkie rundy brzuchozapasów. Potem wychodzi z domu na klatkę schodową i angażuje czytelników w dwunastopiętrowy mecz futbolowy, by wreszcie urządzić pojedynek na zdobywanie darmowego jedzenia. Żeby bohaterowie nie walczyli tylko we własnym gronie, wysyła ich w końcu Wagner na pewien wyścig. Tutaj sport jest najważniejszy, rywalizacja i możliwość wygrania z własnym tatą cieszy bohatera i dostarcza mu wiele energii.
To nietypowa książka – skoncentrowana na przebiegu konkurencji opowieść stworzona została tak, by zarażać odbiorców entuzjazmem i emocjami małego bohatera. Kolejne rozdziały przeżywa się zatem wraz z Joshem – a że chłopiec prezentuje oryginalne i ciekawe konkurencje, nie ma mowy o nudzie. Z jednej strony to podpowiedź dla młodych ludzi, ukazanie potencjału tkwiącego w sporcie, z drugiej natomiast odejście od tradycyjnych fabuł. Ponieważ nie ma tu klasycznego rozwoju akcji, nie można się też zmęczyć czytaniem – a sportowe emocje autor przenosi także na… relacje z czytelnikami. Zakończenie każdego rozdziału jest równoznaczne z przyznaniem odbiorcy nagrody-zagadki, którą stanowi gra lub logiczna łamigłówka. Rozwiązaniami są na przykład… brzydkie słowa, więc dzieci uzyskają dodatkową motywację do pracy. Oczywiście brzydkie słowa to nie prawdziwe wulgaryzmy, a ich bajkowe odpowiedniki (kiedy tata Josha jest zdenerwowany, mówi „skrętka”) – ale magnes dla dzieci pozostaje.
Jest w tomie i trochę humoru niższych lotów (tata drapiący się po zadku), ale to akurat zrozumiałe jako element uwiarygodniający męski świat bohaterów. Poza tym zresztą w książce sporo jest lepszych gatunkowo żartów, nie ma więc obaw, że dziecku lektura zaszkodzi. Zwłaszcza że ogromne korzyści przyniesie umiejętne kreowanie konkurencji i zabaw możliwych do powtórzenia w niemal każdych warunkach.
Do emocjonalnych historii dobrze dobiera ilustracje Gus Gordon. Proponuje on komiksowe i czarno-białe rysunki, prezentujące postacie w ruchu oraz w nietypowych sytuacjach. Czasem dokłada jeszcze komentarze, zaznaczając strzałką określone miejsca na rysunku. Te dynamiczne obrazki nie odciągają uwagi od samego tekstu, a jednocześnie wzbogacają go i dostarczają też rozrywki – dzięki nim książka zamienia się w źródło zabawy i przybliża odbiorcom pomysły sympatycznego duetu.
Wagner nie poucza i nie męczy dzieci opowiadaniem, jak ważne jest uprawianie sportu. On po prostu przedstawia bohaterów, którzy świetnie się bawią, aktywnie spędzając czas. A to dotrze do przekonania maluchów najszybciej.
Sport to zabawa
U Michaela Wagnera fabuła schodzi na dalszy plan. Właściwie nie ma większego znaczenia i pojawia się tylko w formie szczątkowej, jako wypełniacz i sposób na uzasadnienie sportowych i nietypowych relacji. Bo cały tom „Tata i ja. Zabawa start” jest właśnie relacją z niekończącej się zabawy, rywalizacji między Joshem i jego tatą Philem. Ojciec i syn zostali we dwóch – towarzystwa dotrzymuje im czasem ciocia Faber, siostra taty. Ale i tak Josh i Phil najlepiej czują się ze sobą. Mogą bowiem bez przerwy rozgrywać rozmaite oryginalne pojedynki, w których nie ma mowy o pomaganiu słabszemu. A że gry wymagają sprytu, pomysłowości i opracowywania strategii (potem dostosowywanej do ruchów przeciwnika), jest o czym opowiadać.
W pierwszej części serii Wagner skupia się bardzo mocno na przedstawianiu przebiegu kolejnych konkurencji. Szczegółowo opisuje wszystkie rundy brzuchozapasów. Potem wychodzi z domu na klatkę schodową i angażuje czytelników w dwunastopiętrowy mecz futbolowy, by wreszcie urządzić pojedynek na zdobywanie darmowego jedzenia. Żeby bohaterowie nie walczyli tylko we własnym gronie, wysyła ich w końcu Wagner na pewien wyścig. Tutaj sport jest najważniejszy, rywalizacja i możliwość wygrania z własnym tatą cieszy bohatera i dostarcza mu wiele energii.
To nietypowa książka – skoncentrowana na przebiegu konkurencji opowieść stworzona została tak, by zarażać odbiorców entuzjazmem i emocjami małego bohatera. Kolejne rozdziały przeżywa się zatem wraz z Joshem – a że chłopiec prezentuje oryginalne i ciekawe konkurencje, nie ma mowy o nudzie. Z jednej strony to podpowiedź dla młodych ludzi, ukazanie potencjału tkwiącego w sporcie, z drugiej natomiast odejście od tradycyjnych fabuł. Ponieważ nie ma tu klasycznego rozwoju akcji, nie można się też zmęczyć czytaniem – a sportowe emocje autor przenosi także na… relacje z czytelnikami. Zakończenie każdego rozdziału jest równoznaczne z przyznaniem odbiorcy nagrody-zagadki, którą stanowi gra lub logiczna łamigłówka. Rozwiązaniami są na przykład… brzydkie słowa, więc dzieci uzyskają dodatkową motywację do pracy. Oczywiście brzydkie słowa to nie prawdziwe wulgaryzmy, a ich bajkowe odpowiedniki (kiedy tata Josha jest zdenerwowany, mówi „skrętka”) – ale magnes dla dzieci pozostaje.
Jest w tomie i trochę humoru niższych lotów (tata drapiący się po zadku), ale to akurat zrozumiałe jako element uwiarygodniający męski świat bohaterów. Poza tym zresztą w książce sporo jest lepszych gatunkowo żartów, nie ma więc obaw, że dziecku lektura zaszkodzi. Zwłaszcza że ogromne korzyści przyniesie umiejętne kreowanie konkurencji i zabaw możliwych do powtórzenia w niemal każdych warunkach.
Do emocjonalnych historii dobrze dobiera ilustracje Gus Gordon. Proponuje on komiksowe i czarno-białe rysunki, prezentujące postacie w ruchu oraz w nietypowych sytuacjach. Czasem dokłada jeszcze komentarze, zaznaczając strzałką określone miejsca na rysunku. Te dynamiczne obrazki nie odciągają uwagi od samego tekstu, a jednocześnie wzbogacają go i dostarczają też rozrywki – dzięki nim książka zamienia się w źródło zabawy i przybliża odbiorcom pomysły sympatycznego duetu.
Wagner nie poucza i nie męczy dzieci opowiadaniem, jak ważne jest uprawianie sportu. On po prostu przedstawia bohaterów, którzy świetnie się bawią, aktywnie spędzając czas. A to dotrze do przekonania maluchów najszybciej.
poniedziałek, 13 lutego 2012
Keith Richards (i James Fox): Życie. Autobiografia
Albatros, Poznań 2012 (wyd. II)
Świat ze sceny
Do określenia reguł rządzących quasi-gatunkiem, za jaki uznać można autobiografię muzyka rockowego, nie jest potrzebny słownik. Elementy składowe stereotypowego wyobrażenia zawartości takiego dzieł nie odstają zbytnio od jego faktycznej konstrukcji – w związku z tym wiadomo najczęściej, czego spodziewać się po publikacji stworzonej przy pomocy ghostwritera. I Keith Richards, gitarzysta The Rolling Stones, ze schematu się nie wyłamuje: w swojej autobiografii zatytułowanej po prostu „Życie” pisze to, czego będą się spodziewać fani i w stylu, który jest połączeniem zwierzenia oraz kolokwialnego, momentami lekceważącego tonu. Nie znajdzie się tu natomiast tak odstraszający od rozrachunkowych dzieł porządek czy próba sięgania do odległej przeszłości. Autor pozostaje pełen charyzmy także w tekście i duża w tym zasługa Jamesa Foxa, a w polskiej wersji i Magdaleny Bugajskiej, tłumaczki.
Niby podstawowym tematem „Życia” jest egzystencja muzyka – ale Keith Richards wybiera trzy motywy, do których stale powraca: to stosunki z Mickiem Jaggerem, narkotyki i muzyka. Autor nie stara się uszeregować na osi czasu wszystkich istotnych w jego życiu wydarzeń, woli się skupiać na zapamiętanych emocjach, silnych wrażeniach i obserwacjach, które z jakiegoś powodu utkwiły mu w pamięci. Nie chce precyzyjnie odtwarzać czasów dzieciństwa i młodości, w zamian za to proponuje jednak wyraziste obrazki, które rekompensują czytelnikom pozorny chaos opowieści. Ten styl zresztą najbardziej wciąga i pozwala szybko przejść do tego, co najważniejsze – do kulis powstawania zespołu i kariery Rolling Stonesów.
Najciekawszym ze składników „Życia” okazuje się pisanie o muzyce, a dokładniej – bardzo głębokie analizy dochodzenia do konkretnych brzmień i osiągania określonych dźwięków. Owszem, te partie nie pasują do wizji wyłącznie grającego muzyka, wyglądają raczej jak wyjęte z opowieści świadomego warsztatu krytyka, pozwalają upajać się dźwiękiem i poznawać drogę twórczą artysty. Przy opowiadaniu o muzyce widać pasję i znawstwo, a przy okazji – na jaw wychodzą tematy, o których zwykli odbiorcy nawet by nie pomyśleli.
Richards przedstawia też własne oceny dotyczące ewolucji zespołu i spojrzenie na pogłębiający się konflikt z Jaggerem. Prezentuje przeszłość ze swojej perspektywy i nie zawsze proponuje jednoznaczne do niej komentarze. Nie ukrywa ciemniejszych stron sławy i popularności, zresztą na takie cenzurowanie tematów nie pozwalałby mu wizerunek rockmana. Co pewien czas mówi również o procesie tworzenia piosenek, o inspiracjach i technice pisania, o utworach nieudanych i o przebojach.
Język książki dobrze przystaje do jej bohatera. Jest luzacki, pełen kolokwializmów, a od czasu do czasu i co bardziej wulgarnych zwrotów - nie na tyle często, by przeszkadzało to czytelnikom, jednak w sam raz by podtrzymać wizerunek buntownika, który za nic ma wszelkie zasady. Autor oddaje czasami głos postaciom wstępującym we wspomnieniach, wprowadza też na początku próbki różnych gatunków – jasne, że w kategoriach literackich musiałoby to wypaść słabo, jednak w „Życiu” nie o literaturę przecież chodzi, a o emocje – a na brak tych nie można będzie narzekać. Co ciekawe, ta obszerna książka nie zdąży nikogo znudzić, nie jest typowym dziełkiem tylko dla fanów, nieźle się ją czyta z racji dobrego rozkładu punktów kulminacyjnych i stałego rytmu.
Świat ze sceny
Do określenia reguł rządzących quasi-gatunkiem, za jaki uznać można autobiografię muzyka rockowego, nie jest potrzebny słownik. Elementy składowe stereotypowego wyobrażenia zawartości takiego dzieł nie odstają zbytnio od jego faktycznej konstrukcji – w związku z tym wiadomo najczęściej, czego spodziewać się po publikacji stworzonej przy pomocy ghostwritera. I Keith Richards, gitarzysta The Rolling Stones, ze schematu się nie wyłamuje: w swojej autobiografii zatytułowanej po prostu „Życie” pisze to, czego będą się spodziewać fani i w stylu, który jest połączeniem zwierzenia oraz kolokwialnego, momentami lekceważącego tonu. Nie znajdzie się tu natomiast tak odstraszający od rozrachunkowych dzieł porządek czy próba sięgania do odległej przeszłości. Autor pozostaje pełen charyzmy także w tekście i duża w tym zasługa Jamesa Foxa, a w polskiej wersji i Magdaleny Bugajskiej, tłumaczki.
Niby podstawowym tematem „Życia” jest egzystencja muzyka – ale Keith Richards wybiera trzy motywy, do których stale powraca: to stosunki z Mickiem Jaggerem, narkotyki i muzyka. Autor nie stara się uszeregować na osi czasu wszystkich istotnych w jego życiu wydarzeń, woli się skupiać na zapamiętanych emocjach, silnych wrażeniach i obserwacjach, które z jakiegoś powodu utkwiły mu w pamięci. Nie chce precyzyjnie odtwarzać czasów dzieciństwa i młodości, w zamian za to proponuje jednak wyraziste obrazki, które rekompensują czytelnikom pozorny chaos opowieści. Ten styl zresztą najbardziej wciąga i pozwala szybko przejść do tego, co najważniejsze – do kulis powstawania zespołu i kariery Rolling Stonesów.
Najciekawszym ze składników „Życia” okazuje się pisanie o muzyce, a dokładniej – bardzo głębokie analizy dochodzenia do konkretnych brzmień i osiągania określonych dźwięków. Owszem, te partie nie pasują do wizji wyłącznie grającego muzyka, wyglądają raczej jak wyjęte z opowieści świadomego warsztatu krytyka, pozwalają upajać się dźwiękiem i poznawać drogę twórczą artysty. Przy opowiadaniu o muzyce widać pasję i znawstwo, a przy okazji – na jaw wychodzą tematy, o których zwykli odbiorcy nawet by nie pomyśleli.
Richards przedstawia też własne oceny dotyczące ewolucji zespołu i spojrzenie na pogłębiający się konflikt z Jaggerem. Prezentuje przeszłość ze swojej perspektywy i nie zawsze proponuje jednoznaczne do niej komentarze. Nie ukrywa ciemniejszych stron sławy i popularności, zresztą na takie cenzurowanie tematów nie pozwalałby mu wizerunek rockmana. Co pewien czas mówi również o procesie tworzenia piosenek, o inspiracjach i technice pisania, o utworach nieudanych i o przebojach.
Język książki dobrze przystaje do jej bohatera. Jest luzacki, pełen kolokwializmów, a od czasu do czasu i co bardziej wulgarnych zwrotów - nie na tyle często, by przeszkadzało to czytelnikom, jednak w sam raz by podtrzymać wizerunek buntownika, który za nic ma wszelkie zasady. Autor oddaje czasami głos postaciom wstępującym we wspomnieniach, wprowadza też na początku próbki różnych gatunków – jasne, że w kategoriach literackich musiałoby to wypaść słabo, jednak w „Życiu” nie o literaturę przecież chodzi, a o emocje – a na brak tych nie można będzie narzekać. Co ciekawe, ta obszerna książka nie zdąży nikogo znudzić, nie jest typowym dziełkiem tylko dla fanów, nieźle się ją czyta z racji dobrego rozkładu punktów kulminacyjnych i stałego rytmu.
niedziela, 12 lutego 2012
Dorota Gellner: Zawiłości miłości
Wilga, Warszawa 2012.
Sercowe historie
Walentynki wkraczają do reklam i na sklepowe wystawy – więc dlaczego nie miałyby znaleźć się i w książkach? Dorota Gellner proponuje dowcipną książkę, którą można z okazji walentynek podarować dziecku lub ukochanej osobie – to nic, że dziełko reprezentuje literaturę czwartą, może się okazać, że to właśnie najlepszy pomysł na sympatyczny upominek. Oryginalny jest na pewno, do tego ładnie wydany, a przy tym wcale nie przesłodzony, bo krótkie historyjki z tomu nie zawsze kończą się happy endem, czasem przynoszą zupełnie nieoczekiwane rozwiązania.
„Zawiłości miłości” to zestaw mikrofabułek o perypetiach rozmaitych par, rekrutujących się z różnych zawodów. Czytamy zatem o miłości cukiernika, księgowych, hydraulika, tapicera i księżniczki, stolarza, szklarza, murarza, piekarza, sprzątaczki, fryzjera i wielu, wielu innych. Skracane do minimum opowiastki ograniczają się do przedstawienia bohatera, momentu, w którym postać uświadamia sobie stan zakochania. Potem akcja dzieje się błyskawicznie i prowadzi albo do stwierdzenia synonimizującego baśniowe długo i szczęśliwie, albo do rozstania w wyniku niezgody lub braku wspólnych celów. Wszystko to rozgrywa się naprawdę w kilku zaledwie zdaniach – każda opowiastka zajmuje jedną stronę w tomie – ale należy też brać pod uwagę duży druk (to zresztą dobre też dla uczących się czytać maluchów, chociaż akurat nie to jest priorytetem w wypadku tej publikacji).
Na krótkość historyjek ma też wpływ pomysł na ich realizację. Dorota Gellner postawiła na prozę rymowaną – ten rodzaj narracji najlepiej sprawdza się w miniaturach – by nie zmęczyć odbiorców, ale też by nie wyeksploatować nadmiernie słownika rymów. Rytmizowana i przedzielana współbrzmieniami proza jest właściwie rymowanką, tyle że uatrakcyjnioną przez nietypowy zapis. Ten pomysł pozwala jednocześnie na folgowanie sobie w dobieraniu brzmień – stąd też dużo więcej tu niż w klasycznych wierszykach rymów gramatycznych czasownikowych. Tyle że w „Zawiłościach miłości” forma nie ma tak wielkiego znaczenia, bo przegrywa z treścią i pomysłami. Innymi słowy – Dorocie Gellner wolno wybierać ze słownika rymów możliwości najsłabsze (liczyć – doliczyć) – bo nadrabia to przesłaniem i rozwojem opowiastek. U tej autorki, która swój kunszt pisarski już wielokrotnie udowodniła, to nie grafomania a wynik stawiania na treść oraz budowania dowcipu, co w tej książce ma spore znaczenie.
Dorota Gellner żart tworzy na kilka sposobów. W płaszczyźnie słów – wyszukując podobne brzmienia i przesłanie zakorzenione od początku w nazwach, a także za sprawą związków frazeologicznych (wypieki piekarza). W warstwie wydarzeń – bo postacie poruszają się tu, jakby nie od nich zależało, co zrobią. Jedynym demiurgiem jest autorka i jej milcząca obecność wpływa na marionetkowe czasem ruchy i sytuacje – jakby nie dość prawdopodobne (ale w bajkowym świecie działają przecież inne prawa). Kolejną warstwą humoru okazują się zakończenia tych sympatycznych opowiastek.
Ilustracje Katarzyny Sadowskiej nie są przesłodzone i w tym kontekście obecność lśniących serduszek jako motywu na czerwonej okładce wcale nie męczy. Zresztą Wilgę można pochwalić za książkę, która ma nawet miejsce na dedykację dla ukochanej osoby. Nie ma sensu narzekanie na komercyjność walentynek czy na ekspansję cukierkowych symboli miłości – chodzi przecież o dobrą zabawę. I dlatego „Zawiłości miłości”, chociaż oczywiście przeznaczone są przede wszystkim dla maluchów, mogą zostać wykorzystane i przez dorosłych, jako miły i ciepły podarunek, inny niż wszystkie. Marketingowo i realizacyjnie – bardzo udana to propozycja.
Sercowe historie
Walentynki wkraczają do reklam i na sklepowe wystawy – więc dlaczego nie miałyby znaleźć się i w książkach? Dorota Gellner proponuje dowcipną książkę, którą można z okazji walentynek podarować dziecku lub ukochanej osobie – to nic, że dziełko reprezentuje literaturę czwartą, może się okazać, że to właśnie najlepszy pomysł na sympatyczny upominek. Oryginalny jest na pewno, do tego ładnie wydany, a przy tym wcale nie przesłodzony, bo krótkie historyjki z tomu nie zawsze kończą się happy endem, czasem przynoszą zupełnie nieoczekiwane rozwiązania.
„Zawiłości miłości” to zestaw mikrofabułek o perypetiach rozmaitych par, rekrutujących się z różnych zawodów. Czytamy zatem o miłości cukiernika, księgowych, hydraulika, tapicera i księżniczki, stolarza, szklarza, murarza, piekarza, sprzątaczki, fryzjera i wielu, wielu innych. Skracane do minimum opowiastki ograniczają się do przedstawienia bohatera, momentu, w którym postać uświadamia sobie stan zakochania. Potem akcja dzieje się błyskawicznie i prowadzi albo do stwierdzenia synonimizującego baśniowe długo i szczęśliwie, albo do rozstania w wyniku niezgody lub braku wspólnych celów. Wszystko to rozgrywa się naprawdę w kilku zaledwie zdaniach – każda opowiastka zajmuje jedną stronę w tomie – ale należy też brać pod uwagę duży druk (to zresztą dobre też dla uczących się czytać maluchów, chociaż akurat nie to jest priorytetem w wypadku tej publikacji).
Na krótkość historyjek ma też wpływ pomysł na ich realizację. Dorota Gellner postawiła na prozę rymowaną – ten rodzaj narracji najlepiej sprawdza się w miniaturach – by nie zmęczyć odbiorców, ale też by nie wyeksploatować nadmiernie słownika rymów. Rytmizowana i przedzielana współbrzmieniami proza jest właściwie rymowanką, tyle że uatrakcyjnioną przez nietypowy zapis. Ten pomysł pozwala jednocześnie na folgowanie sobie w dobieraniu brzmień – stąd też dużo więcej tu niż w klasycznych wierszykach rymów gramatycznych czasownikowych. Tyle że w „Zawiłościach miłości” forma nie ma tak wielkiego znaczenia, bo przegrywa z treścią i pomysłami. Innymi słowy – Dorocie Gellner wolno wybierać ze słownika rymów możliwości najsłabsze (liczyć – doliczyć) – bo nadrabia to przesłaniem i rozwojem opowiastek. U tej autorki, która swój kunszt pisarski już wielokrotnie udowodniła, to nie grafomania a wynik stawiania na treść oraz budowania dowcipu, co w tej książce ma spore znaczenie.
Dorota Gellner żart tworzy na kilka sposobów. W płaszczyźnie słów – wyszukując podobne brzmienia i przesłanie zakorzenione od początku w nazwach, a także za sprawą związków frazeologicznych (wypieki piekarza). W warstwie wydarzeń – bo postacie poruszają się tu, jakby nie od nich zależało, co zrobią. Jedynym demiurgiem jest autorka i jej milcząca obecność wpływa na marionetkowe czasem ruchy i sytuacje – jakby nie dość prawdopodobne (ale w bajkowym świecie działają przecież inne prawa). Kolejną warstwą humoru okazują się zakończenia tych sympatycznych opowiastek.
Ilustracje Katarzyny Sadowskiej nie są przesłodzone i w tym kontekście obecność lśniących serduszek jako motywu na czerwonej okładce wcale nie męczy. Zresztą Wilgę można pochwalić za książkę, która ma nawet miejsce na dedykację dla ukochanej osoby. Nie ma sensu narzekanie na komercyjność walentynek czy na ekspansję cukierkowych symboli miłości – chodzi przecież o dobrą zabawę. I dlatego „Zawiłości miłości”, chociaż oczywiście przeznaczone są przede wszystkim dla maluchów, mogą zostać wykorzystane i przez dorosłych, jako miły i ciepły podarunek, inny niż wszystkie. Marketingowo i realizacyjnie – bardzo udana to propozycja.
sobota, 11 lutego 2012
Małgorzata Gutowska-Adamczyk: Serenada, czyli moje życie niecodzienne
WNK, Warszawa 2012.
Marzenia na wyciągnięcie ręki
Pierwsza dorosła powieść Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk z powodzeniem wytrzymuje konkurencję z późniejszymi historiami. Dostarcza rozrywki i jest bardzo dobrym czytadłem dla pań. Wprawdzie bohaterka zakochuje się bez przerwy niemal jak nastolatka, a przyspieszone zakończenie jest trochę zbyt baśniowe – ale to już prawa gatunku, zresztą tego właśnie będą oczekiwać odbiorczynie. A cała „Serenada” odświeża konstrukcję i jest miłym wytchnieniem lekturowym, nie czerpie z mód, a przy tym nawiązuje do tematów nośnych w kulturze masowej. Do tego proponuje autorka narrację nienaganną i płynną.
Oczywiście podstawowy wabik na czytelniczki stanowi fabuła. Kaśka Zalewska, trzeciorzędna aktorka z białostockiego teatru lalek otrzymuje życiową szansę – ma zastąpić Serenę, gwiazdę popularnego serialu. Z tym, że jej zadanie nie ogranicza się do telewizyjnej roli – Kaśka przez pewien czas musi żyć życiem Sereny – mieszkać w jej apartamencie i spotykać się z jej kochankami, funkcjonować w mediach i zapomnieć o swojej egzystencji, a nawet o własnych zasadach. Świat showbiznesu w stolicy rządzi się prawami trudnymi czasem do zaakceptowania. W dodatku w pobliżu zawsze są olśniewający mężczyźni, co dla spragnionej uczucia kobiety nie pozostaje bez znaczenia. To zjawisko może być zresztą pierwszym zarzutem w kierunku powieści. Bohaterka jest nadmiernie kochliwa i nieco egzaltowana, każdego faceta na swojej drodze traktuje jak kandydata na męża i miłość na całe życie. Wielkie uczucia są katalizatorem fabuły, więc trudno byłoby zmienić zasady zachowania postaci, należy zatem podejść do tej warstwy powieści z przymrużeniem oka.
„Serenada, czyli moje życie niecodzienne” to książka budowana według jasno określonych schematów – bohaterka przeniesiona do obcej sobie rzeczywistości musi opanować rządzące nią zasady i dostosować się do nowego trybu życia – lub też próbować coś zmienić. W świecie serialowym wszystkie uczucia stają się bardziej wyraziste, wzmocnione i zwielokrotnione – tu wszystko przeżywa się intensywniej. Oczywiście sympatia czytelniczek będzie po stronie czasem naiwnej, ale dobrej i niezepsutej bohaterki. W „Serenadzie” Gutowska-Adamczyk wykorzystuje dwie techniki, które umożliwiają jej odniesienie sukcesu. Po pierwsze to uchylanie rąbka tajemnicy związanej z wielkim światem, zwykle rozbudzającym wyobraźnię mas. Po drugie – triumf szczerości i bezpośredniości nad zakłamaniem i obłudą.
Nieprzypadkowo „Serenada” ukazuje się przed walentynkami – to książka czerpiąca z komedii romantycznych, a więc spajająca ciepły humor i przygody miłosne, które prowadzą do baśniowego długo i szczęśliwie. To dobra propozycja dla tych czytelniczek, które szukają nieskomplikowanej ale angażującej emocje opowieści i nietypowej, to jest takiej, która nie powiela tematycznych wzorców, a przy tym i dostarczającej rozrywki.
Narracja prowadzona z punktu widzenia Kaśki Zalewskiej jest bezbłędna. Dobrze wyważone proporcje między opisem przemyśleń i dialogami, nienachalne pytania retoryczne. I znów jedyne, co można autorce zarzucić, to nadmierna uczuciowość bohaterki i jej łatwowierność w tym temacie.
„Serenada, czyli moje życie niecodzienne” to sposób na sprzedawanie marzeń. Znajdują w tym tomie ujście pomysły niemożliwe do zrealizowania w zwyczajnym życiu, za to tutaj uzyskują one status prawdopodobnych. W efekcie książka cieszy bardziej – jako przeniesiona z codziennych rojeń setek odbiorczyń opowieści.
Marzenia na wyciągnięcie ręki
Pierwsza dorosła powieść Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk z powodzeniem wytrzymuje konkurencję z późniejszymi historiami. Dostarcza rozrywki i jest bardzo dobrym czytadłem dla pań. Wprawdzie bohaterka zakochuje się bez przerwy niemal jak nastolatka, a przyspieszone zakończenie jest trochę zbyt baśniowe – ale to już prawa gatunku, zresztą tego właśnie będą oczekiwać odbiorczynie. A cała „Serenada” odświeża konstrukcję i jest miłym wytchnieniem lekturowym, nie czerpie z mód, a przy tym nawiązuje do tematów nośnych w kulturze masowej. Do tego proponuje autorka narrację nienaganną i płynną.
Oczywiście podstawowy wabik na czytelniczki stanowi fabuła. Kaśka Zalewska, trzeciorzędna aktorka z białostockiego teatru lalek otrzymuje życiową szansę – ma zastąpić Serenę, gwiazdę popularnego serialu. Z tym, że jej zadanie nie ogranicza się do telewizyjnej roli – Kaśka przez pewien czas musi żyć życiem Sereny – mieszkać w jej apartamencie i spotykać się z jej kochankami, funkcjonować w mediach i zapomnieć o swojej egzystencji, a nawet o własnych zasadach. Świat showbiznesu w stolicy rządzi się prawami trudnymi czasem do zaakceptowania. W dodatku w pobliżu zawsze są olśniewający mężczyźni, co dla spragnionej uczucia kobiety nie pozostaje bez znaczenia. To zjawisko może być zresztą pierwszym zarzutem w kierunku powieści. Bohaterka jest nadmiernie kochliwa i nieco egzaltowana, każdego faceta na swojej drodze traktuje jak kandydata na męża i miłość na całe życie. Wielkie uczucia są katalizatorem fabuły, więc trudno byłoby zmienić zasady zachowania postaci, należy zatem podejść do tej warstwy powieści z przymrużeniem oka.
„Serenada, czyli moje życie niecodzienne” to książka budowana według jasno określonych schematów – bohaterka przeniesiona do obcej sobie rzeczywistości musi opanować rządzące nią zasady i dostosować się do nowego trybu życia – lub też próbować coś zmienić. W świecie serialowym wszystkie uczucia stają się bardziej wyraziste, wzmocnione i zwielokrotnione – tu wszystko przeżywa się intensywniej. Oczywiście sympatia czytelniczek będzie po stronie czasem naiwnej, ale dobrej i niezepsutej bohaterki. W „Serenadzie” Gutowska-Adamczyk wykorzystuje dwie techniki, które umożliwiają jej odniesienie sukcesu. Po pierwsze to uchylanie rąbka tajemnicy związanej z wielkim światem, zwykle rozbudzającym wyobraźnię mas. Po drugie – triumf szczerości i bezpośredniości nad zakłamaniem i obłudą.
Nieprzypadkowo „Serenada” ukazuje się przed walentynkami – to książka czerpiąca z komedii romantycznych, a więc spajająca ciepły humor i przygody miłosne, które prowadzą do baśniowego długo i szczęśliwie. To dobra propozycja dla tych czytelniczek, które szukają nieskomplikowanej ale angażującej emocje opowieści i nietypowej, to jest takiej, która nie powiela tematycznych wzorców, a przy tym i dostarczającej rozrywki.
Narracja prowadzona z punktu widzenia Kaśki Zalewskiej jest bezbłędna. Dobrze wyważone proporcje między opisem przemyśleń i dialogami, nienachalne pytania retoryczne. I znów jedyne, co można autorce zarzucić, to nadmierna uczuciowość bohaterki i jej łatwowierność w tym temacie.
„Serenada, czyli moje życie niecodzienne” to sposób na sprzedawanie marzeń. Znajdują w tym tomie ujście pomysły niemożliwe do zrealizowania w zwyczajnym życiu, za to tutaj uzyskują one status prawdopodobnych. W efekcie książka cieszy bardziej – jako przeniesiona z codziennych rojeń setek odbiorczyń opowieści.
piątek, 10 lutego 2012
Prunella Bat: Korona dla Vicky
Drzewko Szczęścia, Warszawa 2011.
Życie i bajka
Wiele kilkuletnich dziewczynek marzy o życiu prawdziwej – to znaczy wyjętej wprost z różowego i cukierkowego świata bajek – księżniczki. Jednak Vicky, bohaterka serii „Szkoła Księżniczek” nie podziela takich pragnień, chociaż w jej żyłach rzeczywiście płynie błękitna krew. Vicky chce być normalną dziewczyną – dokazywać z młodszymi siostrami, bawić się z przyjacielem – geniuszem i wynalazcą oraz nosić zwyczajne ubrania – postrzępione dżinsy i bawełniane podkoszulki; chce mieszkać w dziwacznym domu razem z całą swoją zwariowaną rodziną i nianią – byłą mistrzynią zapasów w błocie. Vicky ma w dodatku alergię na słowo „księżniczka” i marzy o byciu pisarką. Gdy więc arystokratyczna ciotka chce zapisać ją do Szkoły Księżniczek, bohaterka nie wie, jaką decyzję podjąć. Z jednej strony przeraża ją nauka manier czy etykieta, z drugiej – kusi możliwość uczestniczenia w kursie kreatywnego pisania. A w Szkole Księżniczek są oczywiście, obok miłych i sympatycznych dziewczyn, także uczennice złośliwe i nieprzyjemne. Jedno jest pewne – Vicky nudzić się nie będzie.
„Korona dla Vicky” to pierwszy tomik bogato ilustrowanej serii dla małych odbiorczyń – chodzi w nim więc mniej o porywającą fabułę, a bardziej o przedstawienie kolejnych bohaterek. Wydarzenia toczyłyby się według charakterystycznego popowego schematu, gdyby nie poczucie humoru autorki, przewijające się w narracji. Prunella Bat ucieka od egzaltacji i napuszoności w stronę żartobliwego kontrastu. Bardzo przydaje jej się tu kreacja bohaterki, która budzi sympatię. Ale i niania monstrualnych kształtów, i pomysłowe, rezolutne bliźniaczki, i rozmawiająca z pomidorami mama – cała galeria nietuzinkowych postaci sprawia, że nie ma tu mowy książęcym przepychu i nadmiernej, nieznośnej dumie. Szkoła Księżniczek, która staje się areną wydarzeń, jest magnesem dla czytelniczek, lubujących się w historiach o tego typu bohaterkach, pożywką dla marzeń i odpowiedzią na modę w literaturze czwartej i innych produkcjach dla najmłodszych dziewczynek. Zachowuje natomiast klasyczne (a momentami i schematyczne) pomysły na rozwój akcji. Bohaterka, wtrącona w nowe środowisko i uwolniona od opiekuńczych rodziców, zyskuje szansę na przeżywanie zwykłych i całkiem niezwykłych przygód. Środowisko arystokracji z kolei przypomina o baśniowości i o niedostępnym świecie, który nagle znalazł się na wyciągnięcie ręki. Odległy w wyobrażeniach świat księżniczek odsłania przed małymi odbiorczyniami nie tylko swoje piękno, ale i pułapki – te z kolei sprytnie nawiązują do problemów, z którymi przyjdzie się dzieciom borykać na co dzień. W Szkole Księżniczek bowiem na porządku dziennym są konflikty ze złośliwymi koleżankami, rywalizacja i walka o nagrody na koniec roku, ale też i – co ostanowi podstawowe zmartwienie Vicky – zachowanie własnej tożsamości. Bo bycie księżniczką to nie tylko niekończące się przyjemności, ale również i poważne wyzwania. Prunella Bat pod przykrywką niedostępnej krainy potrafi przedstawić istotne dla dzieci sprawy, dotyczące relacji z rówieśnikami, a i konfliktów ze starszymi. Całość ozdabia autorka dużą dawką dowcipu. Dzieci ucieszą się także z bajecznie kolorowych rysunków.
Życie i bajka
Wiele kilkuletnich dziewczynek marzy o życiu prawdziwej – to znaczy wyjętej wprost z różowego i cukierkowego świata bajek – księżniczki. Jednak Vicky, bohaterka serii „Szkoła Księżniczek” nie podziela takich pragnień, chociaż w jej żyłach rzeczywiście płynie błękitna krew. Vicky chce być normalną dziewczyną – dokazywać z młodszymi siostrami, bawić się z przyjacielem – geniuszem i wynalazcą oraz nosić zwyczajne ubrania – postrzępione dżinsy i bawełniane podkoszulki; chce mieszkać w dziwacznym domu razem z całą swoją zwariowaną rodziną i nianią – byłą mistrzynią zapasów w błocie. Vicky ma w dodatku alergię na słowo „księżniczka” i marzy o byciu pisarką. Gdy więc arystokratyczna ciotka chce zapisać ją do Szkoły Księżniczek, bohaterka nie wie, jaką decyzję podjąć. Z jednej strony przeraża ją nauka manier czy etykieta, z drugiej – kusi możliwość uczestniczenia w kursie kreatywnego pisania. A w Szkole Księżniczek są oczywiście, obok miłych i sympatycznych dziewczyn, także uczennice złośliwe i nieprzyjemne. Jedno jest pewne – Vicky nudzić się nie będzie.
„Korona dla Vicky” to pierwszy tomik bogato ilustrowanej serii dla małych odbiorczyń – chodzi w nim więc mniej o porywającą fabułę, a bardziej o przedstawienie kolejnych bohaterek. Wydarzenia toczyłyby się według charakterystycznego popowego schematu, gdyby nie poczucie humoru autorki, przewijające się w narracji. Prunella Bat ucieka od egzaltacji i napuszoności w stronę żartobliwego kontrastu. Bardzo przydaje jej się tu kreacja bohaterki, która budzi sympatię. Ale i niania monstrualnych kształtów, i pomysłowe, rezolutne bliźniaczki, i rozmawiająca z pomidorami mama – cała galeria nietuzinkowych postaci sprawia, że nie ma tu mowy książęcym przepychu i nadmiernej, nieznośnej dumie. Szkoła Księżniczek, która staje się areną wydarzeń, jest magnesem dla czytelniczek, lubujących się w historiach o tego typu bohaterkach, pożywką dla marzeń i odpowiedzią na modę w literaturze czwartej i innych produkcjach dla najmłodszych dziewczynek. Zachowuje natomiast klasyczne (a momentami i schematyczne) pomysły na rozwój akcji. Bohaterka, wtrącona w nowe środowisko i uwolniona od opiekuńczych rodziców, zyskuje szansę na przeżywanie zwykłych i całkiem niezwykłych przygód. Środowisko arystokracji z kolei przypomina o baśniowości i o niedostępnym świecie, który nagle znalazł się na wyciągnięcie ręki. Odległy w wyobrażeniach świat księżniczek odsłania przed małymi odbiorczyniami nie tylko swoje piękno, ale i pułapki – te z kolei sprytnie nawiązują do problemów, z którymi przyjdzie się dzieciom borykać na co dzień. W Szkole Księżniczek bowiem na porządku dziennym są konflikty ze złośliwymi koleżankami, rywalizacja i walka o nagrody na koniec roku, ale też i – co ostanowi podstawowe zmartwienie Vicky – zachowanie własnej tożsamości. Bo bycie księżniczką to nie tylko niekończące się przyjemności, ale również i poważne wyzwania. Prunella Bat pod przykrywką niedostępnej krainy potrafi przedstawić istotne dla dzieci sprawy, dotyczące relacji z rówieśnikami, a i konfliktów ze starszymi. Całość ozdabia autorka dużą dawką dowcipu. Dzieci ucieszą się także z bajecznie kolorowych rysunków.
czwartek, 9 lutego 2012
Kaui Hart Hemmings: Spadkobiercy
Znak, Kraków 2012.
Decyzje
W takiej przestrzeni trudno wyobrazić sobie jakąkolwiek tragedię. To przecież miejsce zarezerwowane na relaks, beztroskę, odpoczynek i nieustające szczęście. Tymczasem w „Spadkobiercach” nie ma mowy o wytchnieniu, problemy i zmartwienia się piętrzą, a przy tym trudno jest szukać wsparcia w najbliższych, bo to właśnie najbliżsi potrafią ranić najbardziej. Matt King czuwa przy pogrążonej w śpiączce żonie. Musi zająć się córkami – starsza z nich, siedemnastoletnia Alex, od dawna przeżywa młodzieńczy bunt. Nieposłuszna i bezwzględna musi trochę pomóc ojcu. Przyprowadza ze sobą kumpla, Sida, który wtrąca się w cudze sprawy z całą bezczelnością, a w wolnych chwilach pali marihuanę. Sid imponuje młodszej siostrze Alex, dziesięcioletniej Scottie. Scottie jest na etapie poszukiwania autorytetów i podziwia najbardziej arogancką i wulgarną koleżankę, która ma na córkę Matta bardzo zły wpływ.
Matt musi podjąć decyzje co do przyszłości, a przy okazji odzyskać zaufanie córek i odbudować więzi rodzinne. Musi też poradzić sobie nie tylko z trójką dzieci, ale i z pewnym sekretem żony, który to sekret niespodziewanie wychodzi na jaw. Do tego dochodzi jeszcze kwestia spadku, który może zmienić losy rodziny – bohater nie może w tej sprawie liczyć na pomoc innych, sam powinien zapewniać im wsparcie. Rodzinna tragedia rozgrywa się w scenerii, która mocno kontrastuje z przeżyciami i problemami postaci.
Kaui Hart Hemmings przedstawia rozpaczliwą walkę o zachowanie lub odzyskanie normalności w sytuacjach niejednoznacznych, pozbawionych jednego słusznego rozwiązania. Jedna decyzja może pociągnąć za sobą trudne do przewidzenia skutki i zamiast spodziewanego ukojenia przynieść więcej zmartwień. Przed Mattem nie pojawiają się alternatywne drogi postępowania; bohater będzie musiał samodzielnie wykreować sposoby pozwalające na pogodzenie się z losem. Nie wie, co przyniesie przyszłość i nic nie umożliwia mu choćby snucia przypuszczeń na ten temat.
Opowiadają „Spadkobiercy” o pożegnaniu, ale bez sentymentów i bezustannego zastanawiania się nad przeszłością. Opowiadają o próbie odbudowywania świata po stracie i porządkowaniu na nowo życiowych ról. Nie ma w tej książce niepotrzebnej czułości czy naiwnej wiary w to, że wszystko ułoży się samo. Matt o wszystko powinien walczyć, choć nie zawsze zna reguły gry, a na uwadze musi zawsze mieć i dobro córek. Hemmings nie proponuje ciepłej historii z krzepiącą wizją rodzinnych więzi w tle, woli szorstką niepewność i na chwiejnej podstawie próbuje budować teraźniejszość rodziny Kingów. Co ważne – nie kusi jej tani sentymentalizm, dzięki czemu powieść nie zamieni się w kolejny banalny i płytki romans czy kanwę obyczajowego tasiemca.
Hemmings przekonująco opowiada o ludzkich słabościach i reakcjach na silne emocje. W „Spadkobiercach” nikt nie może stać się opoką dla innych, nawet jeśli tkwi w nich potrzeba posiadania prawdziwego autorytetu. Autorka każe bohaterom samotnie mierzyć się z prywatnymi demonami, mimo pozorów wsparcia, jakie w trudnych chwilach zapewni rodzina. W tej książce prawdziwie silne relacje dopiero się tworzą, czytelnicy są natomiast świadkami rozpaczliwej walki o przywrócenie harmonii, pasującej najbardziej do rajskich Hawajów.
Decyzje
W takiej przestrzeni trudno wyobrazić sobie jakąkolwiek tragedię. To przecież miejsce zarezerwowane na relaks, beztroskę, odpoczynek i nieustające szczęście. Tymczasem w „Spadkobiercach” nie ma mowy o wytchnieniu, problemy i zmartwienia się piętrzą, a przy tym trudno jest szukać wsparcia w najbliższych, bo to właśnie najbliżsi potrafią ranić najbardziej. Matt King czuwa przy pogrążonej w śpiączce żonie. Musi zająć się córkami – starsza z nich, siedemnastoletnia Alex, od dawna przeżywa młodzieńczy bunt. Nieposłuszna i bezwzględna musi trochę pomóc ojcu. Przyprowadza ze sobą kumpla, Sida, który wtrąca się w cudze sprawy z całą bezczelnością, a w wolnych chwilach pali marihuanę. Sid imponuje młodszej siostrze Alex, dziesięcioletniej Scottie. Scottie jest na etapie poszukiwania autorytetów i podziwia najbardziej arogancką i wulgarną koleżankę, która ma na córkę Matta bardzo zły wpływ.
Matt musi podjąć decyzje co do przyszłości, a przy okazji odzyskać zaufanie córek i odbudować więzi rodzinne. Musi też poradzić sobie nie tylko z trójką dzieci, ale i z pewnym sekretem żony, który to sekret niespodziewanie wychodzi na jaw. Do tego dochodzi jeszcze kwestia spadku, który może zmienić losy rodziny – bohater nie może w tej sprawie liczyć na pomoc innych, sam powinien zapewniać im wsparcie. Rodzinna tragedia rozgrywa się w scenerii, która mocno kontrastuje z przeżyciami i problemami postaci.
Kaui Hart Hemmings przedstawia rozpaczliwą walkę o zachowanie lub odzyskanie normalności w sytuacjach niejednoznacznych, pozbawionych jednego słusznego rozwiązania. Jedna decyzja może pociągnąć za sobą trudne do przewidzenia skutki i zamiast spodziewanego ukojenia przynieść więcej zmartwień. Przed Mattem nie pojawiają się alternatywne drogi postępowania; bohater będzie musiał samodzielnie wykreować sposoby pozwalające na pogodzenie się z losem. Nie wie, co przyniesie przyszłość i nic nie umożliwia mu choćby snucia przypuszczeń na ten temat.
Opowiadają „Spadkobiercy” o pożegnaniu, ale bez sentymentów i bezustannego zastanawiania się nad przeszłością. Opowiadają o próbie odbudowywania świata po stracie i porządkowaniu na nowo życiowych ról. Nie ma w tej książce niepotrzebnej czułości czy naiwnej wiary w to, że wszystko ułoży się samo. Matt o wszystko powinien walczyć, choć nie zawsze zna reguły gry, a na uwadze musi zawsze mieć i dobro córek. Hemmings nie proponuje ciepłej historii z krzepiącą wizją rodzinnych więzi w tle, woli szorstką niepewność i na chwiejnej podstawie próbuje budować teraźniejszość rodziny Kingów. Co ważne – nie kusi jej tani sentymentalizm, dzięki czemu powieść nie zamieni się w kolejny banalny i płytki romans czy kanwę obyczajowego tasiemca.
Hemmings przekonująco opowiada o ludzkich słabościach i reakcjach na silne emocje. W „Spadkobiercach” nikt nie może stać się opoką dla innych, nawet jeśli tkwi w nich potrzeba posiadania prawdziwego autorytetu. Autorka każe bohaterom samotnie mierzyć się z prywatnymi demonami, mimo pozorów wsparcia, jakie w trudnych chwilach zapewni rodzina. W tej książce prawdziwie silne relacje dopiero się tworzą, czytelnicy są natomiast świadkami rozpaczliwej walki o przywrócenie harmonii, pasującej najbardziej do rajskich Hawajów.
środa, 8 lutego 2012
Teatr Śląski: Jakobi i Leidental
Hanoch Levin - Jakobi i Leidental
przekład: Michał Sobelman
reżyseria i scenografia: Joanna Zdrada
kostiumy: Annamária Kiss Kósa
muzyka: Krzysztof Konieczny
przygotowanie wokalne: Adam Snopek
na scenie: Grażyna Bułka (gościnnie), Artur Święs, Andrzej Warcaba, Łukasz Guzy (Studium Aktorskie)
premiera: 05.11.2011 r. Scena Kameralna
Samotność i cena szczęścia
Hanoch Levin przenicowuje świat. Pod pretekstem mało realnej, opartej w dużej części na absurdzie opowieści, wywraca życie na lewą stronę, uwypukla najbardizej wstydliwe czy kulturowo przemilczane elementy i w efekcie przedstawia odbiorcom gorzką prawdę o nich samych. Prawdę, którą łatwo odrzucić, maskowaną rubasznością i prostymi gagami. Prawdę tragiczną – o tym, jak bardzo do szczęścia potrzebujemy drugiej osoby – i jak bardzo ta druga osoba potrafi zranić, jeśli tylko zechce. A zechce na pewno. Historia o Jakobim i Leidentalu nie może być odczytywana w kategoriach prostej farsy. Za parawanem ludyczności skrywa bowiem strach przed osamotnieniem – strach, który skazuje na najgorsze tortury i prowadzi do największych poniżeń.
Itamar Jakobi pewnego dnia postanawia zerwać wieloletnią przyjaźń. Odrzuca swojego najwierniejszego towarzysza, Dawida Leidentala, lecz nie może całkowicie usunąć go ze swojego życia. Angażuje się za to w związek z Rut Szahasz, kobietą, która w jego oczach uchodzi za wcielenie zmysłowości i seksu. Jednak odtrącony Dawid nie potrafi już funkcjonować w oderwaniu od dawnego przyjaciela i krzyżuje z nim swoje losy. Despotyczny Jakobi, sprytna Rut i służalczy Leidental wikłają się w relacje wolne od dyplomatycznych zabiegów. Rozwój wydarzeń dyktowany jest przez dwa karykaturalizowane niemal elementy – rozbuchaną cielesność oraz niewolniczy gest Dawida. Na tej podstawie nawarstwiają się konflikty i fakty, które sporo powiedzą o mentalności człowieka, bez względu na czasy, w których funkcjonuje – a także na obyczajowość. Niby odejście od realizmu sygnalizowane jest na wiele różnych sposobów (jeden z nich zapewniają nienaturalne makijaże) – a przecież to właśnie celność spostrzeżeń poraża najbardziej w tej pozornie wesołej sztuce.
„Jakobi i Leidental” w Teatrze Śląskim to przede wszystkim popis aktorstwa na najwyższym poziomie – nie da się wskazać najlepszej kreacji, bo cała czwórka prezentuje się wyśmienicie. Grażyna Bułka wiele razy już udowodniła, że dobrze czuje się w rolach młodych dzieweczek i kobiet po przejściach – tu po raz kolejny ma szansę zaprezentować szeroki wachlarz umiejętności. Jej Rut przechodzi kilka metamorfoz – najpierw to niewinna panienka, potem postać wzięta w cudzysłów i grana z przymrużeniem oka – przemienia się w kobietę światową, w intrygantkę, bezwzględnego wampa – a to nie koniec jej scenicznych przeobrażeń. Niełatwa rola wymaga od niej raz eksponowania kształtów, które tak podniecają Jakobiego, raz odwracania uwagi od ciała – Bułka radzi sobie z tym bez trudu. Ma w dodatku możliwość zjednoczenia ze sobą całej żeńskiej części publiczności w jednej z bardziej przejmujących scen spektaklu – nawet jeśli samo wydarzenie jest, na potrzeby widowiska, przerysowane. Bułce da się bez wysiłku uwierzyć. Co ciekawe, ta aktorka sprawia, że sztuka nie zamienia się w przedstawienie tandetne czy wulgarne – a do tego mogło prowadzić nadmierne epatowanie cielesnością już na płaszczyźnie tekstu.
Artur Święs jako Jakobi również otrzymuje szansę zbudowania postaci skomplikowanej. Bezpośredni sprawca wydarzeń przedstawiać będzie cały szereg emocji i krążyć nieustannie między dramatycznymi i komicznymi warstwami opowieści. Jakobi Święsa bywa przebiegły – z charakterystycznym złośliwym zadowoleniem, bywa i zupełnie bezradny. Najtrudniej uwierzyć w szczerość jego intencji, na co wpływ ma przede wszystkim wpisana w utwór konstrukcja postaci. Rozwój jego bohatera przebiega sinusoidalnie – to okresy niewiarygodnej wręcz energii i pomysłowości, odwagi, a wręcz bezsensownej brawury – przeplatane z wygasaniem sił witalnych. Jakobi w wykonaniu Święsa przybiera różne maski, sam aktor musiał zatem sprostać nie lada wyzwaniu.
Bo Dawid Leidental Andrzeja Warcaby funkcjonuje od początku jako przegrany w historii. To nieudacznik, budzący śmiech widowni, kozioł ofiarny, piąte koło u wozu. Tyle że nie sposób zapomnieć o ocieplającym ten wizerunek współczuciu. Warcaba budzi litość, jest najbardziej poszkodowany. To jego bohater potrafi się z własnej woli upodlić, byle tylko inni o nim nie zapomnieli. Leidental walczy w sztuce z samotnością, potrzebuje innych do istnienia. Odtrącany i krzywdzony zawsze wróci – a jego dramat polega na tym, że zdaje sobie sprawę z tej prawidłowości, czy może ułomności charakteru. Warcaba chodzi po scenie z walizką, jego bohater rozpaczliwie udaje, że ma coś pilnego do załatwienia i puszcza oko do odbiorców, by usprawiedliwić swoje postępowanie. Ten zabieg (w połączeniu ze sceniczną „szczerością” – aktor wydaje się być w tej roli bardzo naturalny, w końcu manipuluje najtrudniejszymi uczuciami i emocjami publiki) przyczynia się jeszcze do zwiększenia podziwu dla Warcaby – który potrafi grać poza rolą, jednocześnie z niej nie wypadając.
Na koniec Kataryniarz – Łukasz Guzy ze Studium Aktorskiego. Najbardziej wyrazisty łącznik między światem absurdu a realizmem, między teatrem i rzeczywistością, między przedstawianą opowieścią a pozaspektaklowymi technicznymi zmianami. Postać, na której pojawienie się publiczność czeka z zapartym tchem. Bo Kataryniarz, choć jego podstawowym zadaniem było modyfikowanie dekoracji i wprowadzenie podkładu dźwiękowego do piosenek, przynosił jednocześnie posmak baśniowości. Łukasz Guzy nie gra – on jest z innego świata. Garbaty, ubrany jak kloszard, stroi upiorne miny i od czasu do czasu coś do siebie mamrocze, jakby całkowicie zatracał się w przedstawianej historii. Samym wkroczeniem na scenę przypomina o istnieniu równoległej fabuły – przez chwilę pozwala jej silnie doświadczać, by widzowie w opowieści o Jakobim i Leidentalu poczuli się zwyczajnie, mimo jej niezwyczajnego charakteru.
W sztuce mnóstwo jest piosenek, podczas których aktorzy mogą zaprezentować naprawdę imponujące wokalne umiejętności. Bywa, że między treścią utworów a sposobem wykonania pojawia się ogromny kontrast – operowe niemalże popisy przy rubasznym dowcipie to przecież także sposób manipulowania odbiorcami.
Jedyne, co budzi wątpliwości, to operowanie światłem. W małej przestrzeni Sceny Kameralnej nie do końca sprawdził się pomysł z akcentowaniem odrębnych miejsc (i monologów wewnętrznych) osobnymi planami świateł. Wydaje się, że lepsze byłoby modyfikowanie wyjściowych ustawień, nie całkowite ich zastępowanie – zwłaszcza przy krótko trwających zmianach.
Ci, których nie zwiedzie i nie zniechęci stała obecność cielesnego dołu, wyczytają ze sztuki Levina sporo. Na przykład – opowieść o cenie i kształcie prawdziwego szczęścia.
(zdjęcie z materiałów Teatru Śląskiego)
przekład: Michał Sobelman
reżyseria i scenografia: Joanna Zdrada
kostiumy: Annamária Kiss Kósa
muzyka: Krzysztof Konieczny
przygotowanie wokalne: Adam Snopek
na scenie: Grażyna Bułka (gościnnie), Artur Święs, Andrzej Warcaba, Łukasz Guzy (Studium Aktorskie)
premiera: 05.11.2011 r. Scena Kameralna
Samotność i cena szczęścia
Hanoch Levin przenicowuje świat. Pod pretekstem mało realnej, opartej w dużej części na absurdzie opowieści, wywraca życie na lewą stronę, uwypukla najbardizej wstydliwe czy kulturowo przemilczane elementy i w efekcie przedstawia odbiorcom gorzką prawdę o nich samych. Prawdę, którą łatwo odrzucić, maskowaną rubasznością i prostymi gagami. Prawdę tragiczną – o tym, jak bardzo do szczęścia potrzebujemy drugiej osoby – i jak bardzo ta druga osoba potrafi zranić, jeśli tylko zechce. A zechce na pewno. Historia o Jakobim i Leidentalu nie może być odczytywana w kategoriach prostej farsy. Za parawanem ludyczności skrywa bowiem strach przed osamotnieniem – strach, który skazuje na najgorsze tortury i prowadzi do największych poniżeń.
Itamar Jakobi pewnego dnia postanawia zerwać wieloletnią przyjaźń. Odrzuca swojego najwierniejszego towarzysza, Dawida Leidentala, lecz nie może całkowicie usunąć go ze swojego życia. Angażuje się za to w związek z Rut Szahasz, kobietą, która w jego oczach uchodzi za wcielenie zmysłowości i seksu. Jednak odtrącony Dawid nie potrafi już funkcjonować w oderwaniu od dawnego przyjaciela i krzyżuje z nim swoje losy. Despotyczny Jakobi, sprytna Rut i służalczy Leidental wikłają się w relacje wolne od dyplomatycznych zabiegów. Rozwój wydarzeń dyktowany jest przez dwa karykaturalizowane niemal elementy – rozbuchaną cielesność oraz niewolniczy gest Dawida. Na tej podstawie nawarstwiają się konflikty i fakty, które sporo powiedzą o mentalności człowieka, bez względu na czasy, w których funkcjonuje – a także na obyczajowość. Niby odejście od realizmu sygnalizowane jest na wiele różnych sposobów (jeden z nich zapewniają nienaturalne makijaże) – a przecież to właśnie celność spostrzeżeń poraża najbardziej w tej pozornie wesołej sztuce.
„Jakobi i Leidental” w Teatrze Śląskim to przede wszystkim popis aktorstwa na najwyższym poziomie – nie da się wskazać najlepszej kreacji, bo cała czwórka prezentuje się wyśmienicie. Grażyna Bułka wiele razy już udowodniła, że dobrze czuje się w rolach młodych dzieweczek i kobiet po przejściach – tu po raz kolejny ma szansę zaprezentować szeroki wachlarz umiejętności. Jej Rut przechodzi kilka metamorfoz – najpierw to niewinna panienka, potem postać wzięta w cudzysłów i grana z przymrużeniem oka – przemienia się w kobietę światową, w intrygantkę, bezwzględnego wampa – a to nie koniec jej scenicznych przeobrażeń. Niełatwa rola wymaga od niej raz eksponowania kształtów, które tak podniecają Jakobiego, raz odwracania uwagi od ciała – Bułka radzi sobie z tym bez trudu. Ma w dodatku możliwość zjednoczenia ze sobą całej żeńskiej części publiczności w jednej z bardziej przejmujących scen spektaklu – nawet jeśli samo wydarzenie jest, na potrzeby widowiska, przerysowane. Bułce da się bez wysiłku uwierzyć. Co ciekawe, ta aktorka sprawia, że sztuka nie zamienia się w przedstawienie tandetne czy wulgarne – a do tego mogło prowadzić nadmierne epatowanie cielesnością już na płaszczyźnie tekstu.
Artur Święs jako Jakobi również otrzymuje szansę zbudowania postaci skomplikowanej. Bezpośredni sprawca wydarzeń przedstawiać będzie cały szereg emocji i krążyć nieustannie między dramatycznymi i komicznymi warstwami opowieści. Jakobi Święsa bywa przebiegły – z charakterystycznym złośliwym zadowoleniem, bywa i zupełnie bezradny. Najtrudniej uwierzyć w szczerość jego intencji, na co wpływ ma przede wszystkim wpisana w utwór konstrukcja postaci. Rozwój jego bohatera przebiega sinusoidalnie – to okresy niewiarygodnej wręcz energii i pomysłowości, odwagi, a wręcz bezsensownej brawury – przeplatane z wygasaniem sił witalnych. Jakobi w wykonaniu Święsa przybiera różne maski, sam aktor musiał zatem sprostać nie lada wyzwaniu.
Bo Dawid Leidental Andrzeja Warcaby funkcjonuje od początku jako przegrany w historii. To nieudacznik, budzący śmiech widowni, kozioł ofiarny, piąte koło u wozu. Tyle że nie sposób zapomnieć o ocieplającym ten wizerunek współczuciu. Warcaba budzi litość, jest najbardziej poszkodowany. To jego bohater potrafi się z własnej woli upodlić, byle tylko inni o nim nie zapomnieli. Leidental walczy w sztuce z samotnością, potrzebuje innych do istnienia. Odtrącany i krzywdzony zawsze wróci – a jego dramat polega na tym, że zdaje sobie sprawę z tej prawidłowości, czy może ułomności charakteru. Warcaba chodzi po scenie z walizką, jego bohater rozpaczliwie udaje, że ma coś pilnego do załatwienia i puszcza oko do odbiorców, by usprawiedliwić swoje postępowanie. Ten zabieg (w połączeniu ze sceniczną „szczerością” – aktor wydaje się być w tej roli bardzo naturalny, w końcu manipuluje najtrudniejszymi uczuciami i emocjami publiki) przyczynia się jeszcze do zwiększenia podziwu dla Warcaby – który potrafi grać poza rolą, jednocześnie z niej nie wypadając.
Na koniec Kataryniarz – Łukasz Guzy ze Studium Aktorskiego. Najbardziej wyrazisty łącznik między światem absurdu a realizmem, między teatrem i rzeczywistością, między przedstawianą opowieścią a pozaspektaklowymi technicznymi zmianami. Postać, na której pojawienie się publiczność czeka z zapartym tchem. Bo Kataryniarz, choć jego podstawowym zadaniem było modyfikowanie dekoracji i wprowadzenie podkładu dźwiękowego do piosenek, przynosił jednocześnie posmak baśniowości. Łukasz Guzy nie gra – on jest z innego świata. Garbaty, ubrany jak kloszard, stroi upiorne miny i od czasu do czasu coś do siebie mamrocze, jakby całkowicie zatracał się w przedstawianej historii. Samym wkroczeniem na scenę przypomina o istnieniu równoległej fabuły – przez chwilę pozwala jej silnie doświadczać, by widzowie w opowieści o Jakobim i Leidentalu poczuli się zwyczajnie, mimo jej niezwyczajnego charakteru.
W sztuce mnóstwo jest piosenek, podczas których aktorzy mogą zaprezentować naprawdę imponujące wokalne umiejętności. Bywa, że między treścią utworów a sposobem wykonania pojawia się ogromny kontrast – operowe niemalże popisy przy rubasznym dowcipie to przecież także sposób manipulowania odbiorcami.
Jedyne, co budzi wątpliwości, to operowanie światłem. W małej przestrzeni Sceny Kameralnej nie do końca sprawdził się pomysł z akcentowaniem odrębnych miejsc (i monologów wewnętrznych) osobnymi planami świateł. Wydaje się, że lepsze byłoby modyfikowanie wyjściowych ustawień, nie całkowite ich zastępowanie – zwłaszcza przy krótko trwających zmianach.
Ci, których nie zwiedzie i nie zniechęci stała obecność cielesnego dołu, wyczytają ze sztuki Levina sporo. Na przykład – opowieść o cenie i kształcie prawdziwego szczęścia.
(zdjęcie z materiałów Teatru Śląskiego)
wtorek, 7 lutego 2012
Magdalena Samozwaniec: Tylko dla dziewcząt
W.A.B., Warszawa 2012 (wyd. IV)
Śmiech z wyższych sfer
Eteryczna, delikatna i wrażliwa? Te przymioty nie mogą cechować osoby z charakterem, a zresztą Magdalena Samozwaniec i tak przegrałaby w tej konkurencji z siostrą Lilką (Marią Pawlikowską-Jasnorzewską). Wybrała zatem drogę satyryka i prześmiewcy, w krzywym zwierciadle ukazując obyczajowość epoki, zakłamanie i płynące z niego pułapki. Prześmiewczy ton i dystans do podejmowanych tematów sprawiły natomiast, że do dziś książki Samozwaniec dostarczają sporo rozrywki i ukazują od kulis codzienny teatr życia. W tomie „Tylko dla dziewcząt” zebrane zostały opowiadania i miniatury, które obnażają konwenanse i wciąż bawią.
Tematem spajającym wszystkie utwory staje się kwestia wychowania dziewcząt na skromne i niewinne panienki, niedostępne obiekty marzeń (lecz nie – pożądania) mężczyzn, zwiewne i niemal bezcielesne. Magdalena Samozwaniec, niestroniąca od rubasznego dowcipu, a przynajmniej od figli stojących w sprzeczności z wzorcowym zachowaniem, bierze na warsztat owe ofiary pedagogicznych zabiegów i kolejno wyśmiewa rozmaite ich cechy zdradzające jedynie nieprzystosowanie do zwyczajnego życia. Na kartach tomu „Tylko dla dziewcząt” pojawiają się zatem panienki nieuświadomione, infantylne, rozbrajające wręcz w swojej naiwności. Szczytem ambicji jest dla nich złapanie męża (potencjalnym kandydatom jednak bardziej zależy na posagu) – to otwiera drogę do poznania tajemnic, o których grzech nawet pomyśleć. Z czasem bohaterki stają się nieco sprytniejsze, a nawet wyrachowane, chociaż ich intrygi zwykle torpedują beztroscy mężczyźni. Część dorastających panienek wierzy w wielką i idealną miłość od pierwszego wejrzenia, część uczy się, jak radzić sobie z nazbyt despotycznymi rodzicami. Ogromna większość utworów dotyczy jednak tematu najbardziej nośnego i najsilniej działającego na wyobraźnię – relacji damsko-męskich.
Magdalena Samozwaniec drwi sobie z przedstawicielek własnej płci, a przy okazji rzuca też wyzwanie odpowiedzialnym za wychowanie dziewcząt dorosłym. Tworzy karykaturalne obrazki, w których panienki z dobrych domów nie pasują do otoczenia – albo za sprawą niewinności nad miarę, albo przez zdolności do snucia intryg. Żeby jednak dodać smaczku portretom, Samozwaniec osadza je mocno w kulturze minionego okresu, cytując zwyczaje i imitując sposób wysławiania się przedstawicieli wyższych sfer. To spojrzenie rodzajowe, ale wzbogacone o sporą dawkę ironii, zgrabnie maskowanej. Autorka zachowuje niezbędny w satyrze dystans, a jednocześnie zna prezentowane obyczaje od podszewki, buntuje się, ale bunt łagodzi śmiechem, który w dalszym ciągu ma moc oczyszczającą.
Galerię nietuzinkowych postaci uzupełnia w „Tylko dla dziewcząt” język. Samozwaniec przez cały czas wprowadza do tekstu ledwo wyczuwalną nutę parodii, przerysowuje gesty, udając, że to zachowania naturalne, oświetla kolejne sytuacje tak, by czytelnicy nieskłonni do poszukiwania drugiego dna przyjmowali opowieść za pewnik i tracili z oczu warstwę rozrywkowo-satyryczną. Lektura tego tomu oznacza jednak przede wszystkim podjęcie gry – śledzenie obyczajowych rozwiązań mocno krytykowanych dzięki sarkazmowi, a i kolekcjonowanie dowcipnie wykreowanych sylwetek niczego nieświadomych bohaterek. Magdalena Samozwaniec, która proponuje drugą stronę literatury „kobiecej”, odejście od poetyckości i ulotności na rzecz przyziemnego według niektórych śmiechu to naprawdę dobry wybór.
Śmiech z wyższych sfer
Eteryczna, delikatna i wrażliwa? Te przymioty nie mogą cechować osoby z charakterem, a zresztą Magdalena Samozwaniec i tak przegrałaby w tej konkurencji z siostrą Lilką (Marią Pawlikowską-Jasnorzewską). Wybrała zatem drogę satyryka i prześmiewcy, w krzywym zwierciadle ukazując obyczajowość epoki, zakłamanie i płynące z niego pułapki. Prześmiewczy ton i dystans do podejmowanych tematów sprawiły natomiast, że do dziś książki Samozwaniec dostarczają sporo rozrywki i ukazują od kulis codzienny teatr życia. W tomie „Tylko dla dziewcząt” zebrane zostały opowiadania i miniatury, które obnażają konwenanse i wciąż bawią.
Tematem spajającym wszystkie utwory staje się kwestia wychowania dziewcząt na skromne i niewinne panienki, niedostępne obiekty marzeń (lecz nie – pożądania) mężczyzn, zwiewne i niemal bezcielesne. Magdalena Samozwaniec, niestroniąca od rubasznego dowcipu, a przynajmniej od figli stojących w sprzeczności z wzorcowym zachowaniem, bierze na warsztat owe ofiary pedagogicznych zabiegów i kolejno wyśmiewa rozmaite ich cechy zdradzające jedynie nieprzystosowanie do zwyczajnego życia. Na kartach tomu „Tylko dla dziewcząt” pojawiają się zatem panienki nieuświadomione, infantylne, rozbrajające wręcz w swojej naiwności. Szczytem ambicji jest dla nich złapanie męża (potencjalnym kandydatom jednak bardziej zależy na posagu) – to otwiera drogę do poznania tajemnic, o których grzech nawet pomyśleć. Z czasem bohaterki stają się nieco sprytniejsze, a nawet wyrachowane, chociaż ich intrygi zwykle torpedują beztroscy mężczyźni. Część dorastających panienek wierzy w wielką i idealną miłość od pierwszego wejrzenia, część uczy się, jak radzić sobie z nazbyt despotycznymi rodzicami. Ogromna większość utworów dotyczy jednak tematu najbardziej nośnego i najsilniej działającego na wyobraźnię – relacji damsko-męskich.
Magdalena Samozwaniec drwi sobie z przedstawicielek własnej płci, a przy okazji rzuca też wyzwanie odpowiedzialnym za wychowanie dziewcząt dorosłym. Tworzy karykaturalne obrazki, w których panienki z dobrych domów nie pasują do otoczenia – albo za sprawą niewinności nad miarę, albo przez zdolności do snucia intryg. Żeby jednak dodać smaczku portretom, Samozwaniec osadza je mocno w kulturze minionego okresu, cytując zwyczaje i imitując sposób wysławiania się przedstawicieli wyższych sfer. To spojrzenie rodzajowe, ale wzbogacone o sporą dawkę ironii, zgrabnie maskowanej. Autorka zachowuje niezbędny w satyrze dystans, a jednocześnie zna prezentowane obyczaje od podszewki, buntuje się, ale bunt łagodzi śmiechem, który w dalszym ciągu ma moc oczyszczającą.
Galerię nietuzinkowych postaci uzupełnia w „Tylko dla dziewcząt” język. Samozwaniec przez cały czas wprowadza do tekstu ledwo wyczuwalną nutę parodii, przerysowuje gesty, udając, że to zachowania naturalne, oświetla kolejne sytuacje tak, by czytelnicy nieskłonni do poszukiwania drugiego dna przyjmowali opowieść za pewnik i tracili z oczu warstwę rozrywkowo-satyryczną. Lektura tego tomu oznacza jednak przede wszystkim podjęcie gry – śledzenie obyczajowych rozwiązań mocno krytykowanych dzięki sarkazmowi, a i kolekcjonowanie dowcipnie wykreowanych sylwetek niczego nieświadomych bohaterek. Magdalena Samozwaniec, która proponuje drugą stronę literatury „kobiecej”, odejście od poetyckości i ulotności na rzecz przyziemnego według niektórych śmiechu to naprawdę dobry wybór.
poniedziałek, 6 lutego 2012
Agata Mańczyk: Rupieciarnia na końcu świata
Nasza Księgarnia, Warszawa 2012.
Międzypokoleniowe wyzwania
Agata Mańczyk uzupełnia swoją powieścią „Rupieciarnia na końcu świata” literaturę czwartą o coś, czego w niej dotąd wyraźnie brakowało, nawiązując jednocześnie do najlepszych tradycji książek dla młodzieży. Łączy mianowicie tendencję do tworzenia awanturniczo-przygodowych fabuł z historiami dla dziewczyn, opowieściami, od których nie oderwie się żadna nastolatka. Z jednej strony jest więc nieszczęśliwa miłość, z drugiej – zapatrzenie w Niziurskiego i wiara w to, że dzisiejsza młodzież, przynajmniej w książkach, może być kreatywna i potrafi działać w zespole.
Od początku Agata Mańczyk próbowała uzmysłowić czytelniczkom, że obce są jej tkliwe opowiastki oparte wyłącznie na emocjach egzaltowanych bohaterek. Swoimi książkami rzucała wyzwanie poczytnym autorkom młodzieżowych romansideł, a dziewczyny we własnych powieściach wplątywała w sytuacje podobne do tych, które zdarzały się dotąd w literaturze czwartej wyłącznie w męskich zgranych paczkach. Teraz do tego festiwalu pomysłów dorzuca jeszcze jedną konwencję – motyw łączącej pokolenia tajemnicy. Żeby też zadbać o odbiorczynie nieprzyzwyczajone do łamania reguł, wprowadza i wątek zauroczenia oraz wiążących się z nim problemów. Z takiej mieszanki wywodzi się „Rupieciarnia” – i nic dziwnego, że książka objętościowo nie przypomina popularnych czytadeł dla nastolatek – ma ponad pięćset stron i całą masę komplikowanych relacji i motywów.
Maryla ma szesnaście lat i kocha wiersze Osieckiej. Rodzice dziewczyny właśnie się rozwiedli i bohaterka musi przenieść się z mamą z Warszawy do Tomaszowa. Na tym podobieństwo do setek nastolatkowych lektur się kończy, bo na nowym miejscu dziewczynę czeka mnóstwo zagadek i tajemnic – ogromny dom z wrogo nastawioną babką i prababką, klasa, która przygotowuje przedziwny rytuał inicjacyjny – „wejściówkę” (tu najsilniej dają o sobie znać wcześniejsze przygodowe powieści Mańczyk), wszystkowiedzący mieszkańcy miasteczka. Maryla musi też rozprawić się z własną przeszłością – najlepszymi dotąd przyjaciółmi, którzy stali się za jej plecami parą, ojcem i tęsknotą za życiem w Warszawie. Dawniej spokojna, niesprawiająca problemów dziewczyna, odkrywa w sobie nieznaną siłę i bezczelność, która pozwala mierzyć się z kolejnymi wyzwaniami.
W zasadzie Agata Mańczyk tworzy zgodnie ze wszelkimi wyznacznikami dobrej rozrywkowej literatury czwartej w starym stylu, a teraz jeszcze umiejętnie wplata do tego trochę motywów modnych w książkach dla dorosłych. A jednak niewielu autorów tak doskonale jak ona radzi sobie z maskowaniem granic między konwencjami czy śladów po literackich wskazówkach. Jej bohaterowie nie mogliby istnieć w realnym świecie, są prawdziwi tylko w ramach wyimaginowanej rzeczywistości, nic nie zmienia się jedynie w sferze emocji – a jednak te same postacie niosą wytchnienie od zwykłych zmartwień i zapewniają przejście do krainy wolnej od nudy. W „Rupieciarni” wyraźne jest zastępowanie przygód dziecięcych coraz bardziej dorosłymi, a przecież autorka pozwala swoim bohaterom na tę beztroskę i brak myślenia o konsekwencjach, na jaki potem już nigdy nie mogliby się zdobyć. Chociaż ogólnie wiadomo, w jakim kierunku zmierza całość, nie ma tu oczywistych rozwiązań i zabiegów, które pozwoliłyby przewidzieć rozwój wypadków. Zwłaszcza że pisarka obdarza nastolatków pomysłowością, rozmachem i odwagą, jakiej często nawet w najnowszych powieściach młodym ludziom brakuje. Wyrywa ich z marazmu, a czytelnikom przywraca wiarę w moc młodości.
Międzypokoleniowe wyzwania
Agata Mańczyk uzupełnia swoją powieścią „Rupieciarnia na końcu świata” literaturę czwartą o coś, czego w niej dotąd wyraźnie brakowało, nawiązując jednocześnie do najlepszych tradycji książek dla młodzieży. Łączy mianowicie tendencję do tworzenia awanturniczo-przygodowych fabuł z historiami dla dziewczyn, opowieściami, od których nie oderwie się żadna nastolatka. Z jednej strony jest więc nieszczęśliwa miłość, z drugiej – zapatrzenie w Niziurskiego i wiara w to, że dzisiejsza młodzież, przynajmniej w książkach, może być kreatywna i potrafi działać w zespole.
Od początku Agata Mańczyk próbowała uzmysłowić czytelniczkom, że obce są jej tkliwe opowiastki oparte wyłącznie na emocjach egzaltowanych bohaterek. Swoimi książkami rzucała wyzwanie poczytnym autorkom młodzieżowych romansideł, a dziewczyny we własnych powieściach wplątywała w sytuacje podobne do tych, które zdarzały się dotąd w literaturze czwartej wyłącznie w męskich zgranych paczkach. Teraz do tego festiwalu pomysłów dorzuca jeszcze jedną konwencję – motyw łączącej pokolenia tajemnicy. Żeby też zadbać o odbiorczynie nieprzyzwyczajone do łamania reguł, wprowadza i wątek zauroczenia oraz wiążących się z nim problemów. Z takiej mieszanki wywodzi się „Rupieciarnia” – i nic dziwnego, że książka objętościowo nie przypomina popularnych czytadeł dla nastolatek – ma ponad pięćset stron i całą masę komplikowanych relacji i motywów.
Maryla ma szesnaście lat i kocha wiersze Osieckiej. Rodzice dziewczyny właśnie się rozwiedli i bohaterka musi przenieść się z mamą z Warszawy do Tomaszowa. Na tym podobieństwo do setek nastolatkowych lektur się kończy, bo na nowym miejscu dziewczynę czeka mnóstwo zagadek i tajemnic – ogromny dom z wrogo nastawioną babką i prababką, klasa, która przygotowuje przedziwny rytuał inicjacyjny – „wejściówkę” (tu najsilniej dają o sobie znać wcześniejsze przygodowe powieści Mańczyk), wszystkowiedzący mieszkańcy miasteczka. Maryla musi też rozprawić się z własną przeszłością – najlepszymi dotąd przyjaciółmi, którzy stali się za jej plecami parą, ojcem i tęsknotą za życiem w Warszawie. Dawniej spokojna, niesprawiająca problemów dziewczyna, odkrywa w sobie nieznaną siłę i bezczelność, która pozwala mierzyć się z kolejnymi wyzwaniami.
W zasadzie Agata Mańczyk tworzy zgodnie ze wszelkimi wyznacznikami dobrej rozrywkowej literatury czwartej w starym stylu, a teraz jeszcze umiejętnie wplata do tego trochę motywów modnych w książkach dla dorosłych. A jednak niewielu autorów tak doskonale jak ona radzi sobie z maskowaniem granic między konwencjami czy śladów po literackich wskazówkach. Jej bohaterowie nie mogliby istnieć w realnym świecie, są prawdziwi tylko w ramach wyimaginowanej rzeczywistości, nic nie zmienia się jedynie w sferze emocji – a jednak te same postacie niosą wytchnienie od zwykłych zmartwień i zapewniają przejście do krainy wolnej od nudy. W „Rupieciarni” wyraźne jest zastępowanie przygód dziecięcych coraz bardziej dorosłymi, a przecież autorka pozwala swoim bohaterom na tę beztroskę i brak myślenia o konsekwencjach, na jaki potem już nigdy nie mogliby się zdobyć. Chociaż ogólnie wiadomo, w jakim kierunku zmierza całość, nie ma tu oczywistych rozwiązań i zabiegów, które pozwoliłyby przewidzieć rozwój wypadków. Zwłaszcza że pisarka obdarza nastolatków pomysłowością, rozmachem i odwagą, jakiej często nawet w najnowszych powieściach młodym ludziom brakuje. Wyrywa ich z marazmu, a czytelnikom przywraca wiarę w moc młodości.
niedziela, 5 lutego 2012
Jennifer Ford Berry: Zorganizuj się!
Świat Książki, Warszawa 2012.
Generalne porządki
Porządku trzeba uczyć dzieci, dorośli bez trudu organizują przestrzeń wokół siebie. Tak przynajmniej do niedawna sądzono – jednak popularność telewizyjnych poradników, które pomagają opanować chaos sprawiła, że coraz większym powodzeniem cieszą się i książkowe zbiory podpowiedzi, jak pożegnać bałagan. Jednym z bardzo rzetelnych, bo ujmujących temat całościowo, staje się stylizowany na terminarz poradnik Jennifer Ford Berry, kierowany do pań domu, które połączyć muszą obowiązki domowe, opiekę nad dziećmi i pracę zawodową. „Zorganizuj się!” ma pomóc kobietom w szybkim i sprawnym porządkowaniu mieszkania.
Całość podzielona jest na pięćdziesiąt sześć tematycznych tygodni. Rozpoczyna się od opracowywania dobrego planu działania, potem autorka uczy, jak zająć się papierami – rachunkami, czasopismami czy pocztą. Następnie pokazuje sposoby na uporządkowanie zabawek dzieci (dzieci to temat ważny w całym tomie), drobiazgów, torebki, samochodu, biblioteki oraz – uporządkowanie spraw związanych ze zwierzęciem domowym. Zagadnienie kolejne dotyczy sprzątania części domu – przedpokoju, szafek kuchennych, blatów, spiżarni itp. Jennifer Ford Berry pokazuje, jak zabrać się za porządkowanie rzeczy osobistych (niemal połowa wskazówek dotyczy jednak rzeczy osobistych dzieci), schowków (piwnic, garaży, strychu) czy ogrodu. W dalszej kolejności bierze się za organizowanie przestrzeni przy ważnych wydarzeniach, na koniec natomiast zostawia sobie codzienne zwyczaje.
W każdym rozdziale pojawiają się drobne akapity o funkcji perswazyjnej. Mają one zmobilizować czytelniczki do pracy i przekonać je, że warto podjąć wysiłek i nauczyć się porządku. Zwłaszcza że teraz będą dokładnie wiedziały, jak to zrobić. Większą część każdego rozdziału stanowią wypunktowane listy obowiązków i zadań do odhaczania. Wyliczenia bywają ogólne lub bardziej szczegółowe (kiedy przygotowanie konkretnych przedmiotów mogłoby sprawić trudności odbiorczyniom). Autorka w zasadzie nie pozostawia wątpliwości co do kolejnych wyzwań. Gromadzi tak wiele wskazówek, by na pewno nie przeoczyć żadnego z elementów, który mógłby przenosić bałagan czy wprowadzać w życie chaos. Z takim poradnikiem nie ma już wymówki, że nie wiadomo, za co zabrać się najpierw. Jedyne, co może zaszkodzić skuteczności porad to… lenistwo.
Jennifer Ford Berry przekonuje czytelniczki, że sama z powodzeniem łączy role matki, pani domu i pracownicy (a nawet właścicielki firmy) i w całym tomie sugeruje, że przedstawia tylko zapis własnych doświadczeń. Kolejne punkty utrzymuje w tonie poleceń lub porad dla czytelniczek, zwracając się bezpośrednio do nich – żeby trudniej im było odrzucić wskazówki. Ułatwia też zadanie, stosując zróżnicowane symbole – znaczek dolara pojawia się na przykład przy pozycjach, które pozwalają zaoszczędzić. W ten sposób autorka wyszukuje dodatkową motywację dla odbiorczyń i pokazuje, że utrzymywanie porządku może przynieść wymierne korzyści.
„Zorganizuj się!” to książka, która usuwa jedną z największych przeszkód w zabraniu się do generalnych porządków – brak sensownego planu działania. Przygotowana jest tak, że nie trzeba już żadnych dodatkowych wysiłków czy modyfikowania porad. Żeby jednak odbiorczyniom pracowało się przyjemniej, tom ma formę notatnika, a ciekawe rozwiązania graficzne cieszą oko. Pojawia się trochę literówek, ale ponieważ to tom do działania, a nie do rozkoszowania się lekturą – da się je korekcie wybaczyć.
Generalne porządki
Porządku trzeba uczyć dzieci, dorośli bez trudu organizują przestrzeń wokół siebie. Tak przynajmniej do niedawna sądzono – jednak popularność telewizyjnych poradników, które pomagają opanować chaos sprawiła, że coraz większym powodzeniem cieszą się i książkowe zbiory podpowiedzi, jak pożegnać bałagan. Jednym z bardzo rzetelnych, bo ujmujących temat całościowo, staje się stylizowany na terminarz poradnik Jennifer Ford Berry, kierowany do pań domu, które połączyć muszą obowiązki domowe, opiekę nad dziećmi i pracę zawodową. „Zorganizuj się!” ma pomóc kobietom w szybkim i sprawnym porządkowaniu mieszkania.
Całość podzielona jest na pięćdziesiąt sześć tematycznych tygodni. Rozpoczyna się od opracowywania dobrego planu działania, potem autorka uczy, jak zająć się papierami – rachunkami, czasopismami czy pocztą. Następnie pokazuje sposoby na uporządkowanie zabawek dzieci (dzieci to temat ważny w całym tomie), drobiazgów, torebki, samochodu, biblioteki oraz – uporządkowanie spraw związanych ze zwierzęciem domowym. Zagadnienie kolejne dotyczy sprzątania części domu – przedpokoju, szafek kuchennych, blatów, spiżarni itp. Jennifer Ford Berry pokazuje, jak zabrać się za porządkowanie rzeczy osobistych (niemal połowa wskazówek dotyczy jednak rzeczy osobistych dzieci), schowków (piwnic, garaży, strychu) czy ogrodu. W dalszej kolejności bierze się za organizowanie przestrzeni przy ważnych wydarzeniach, na koniec natomiast zostawia sobie codzienne zwyczaje.
W każdym rozdziale pojawiają się drobne akapity o funkcji perswazyjnej. Mają one zmobilizować czytelniczki do pracy i przekonać je, że warto podjąć wysiłek i nauczyć się porządku. Zwłaszcza że teraz będą dokładnie wiedziały, jak to zrobić. Większą część każdego rozdziału stanowią wypunktowane listy obowiązków i zadań do odhaczania. Wyliczenia bywają ogólne lub bardziej szczegółowe (kiedy przygotowanie konkretnych przedmiotów mogłoby sprawić trudności odbiorczyniom). Autorka w zasadzie nie pozostawia wątpliwości co do kolejnych wyzwań. Gromadzi tak wiele wskazówek, by na pewno nie przeoczyć żadnego z elementów, który mógłby przenosić bałagan czy wprowadzać w życie chaos. Z takim poradnikiem nie ma już wymówki, że nie wiadomo, za co zabrać się najpierw. Jedyne, co może zaszkodzić skuteczności porad to… lenistwo.
Jennifer Ford Berry przekonuje czytelniczki, że sama z powodzeniem łączy role matki, pani domu i pracownicy (a nawet właścicielki firmy) i w całym tomie sugeruje, że przedstawia tylko zapis własnych doświadczeń. Kolejne punkty utrzymuje w tonie poleceń lub porad dla czytelniczek, zwracając się bezpośrednio do nich – żeby trudniej im było odrzucić wskazówki. Ułatwia też zadanie, stosując zróżnicowane symbole – znaczek dolara pojawia się na przykład przy pozycjach, które pozwalają zaoszczędzić. W ten sposób autorka wyszukuje dodatkową motywację dla odbiorczyń i pokazuje, że utrzymywanie porządku może przynieść wymierne korzyści.
„Zorganizuj się!” to książka, która usuwa jedną z największych przeszkód w zabraniu się do generalnych porządków – brak sensownego planu działania. Przygotowana jest tak, że nie trzeba już żadnych dodatkowych wysiłków czy modyfikowania porad. Żeby jednak odbiorczyniom pracowało się przyjemniej, tom ma formę notatnika, a ciekawe rozwiązania graficzne cieszą oko. Pojawia się trochę literówek, ale ponieważ to tom do działania, a nie do rozkoszowania się lekturą – da się je korekcie wybaczyć.
sobota, 4 lutego 2012
Krystyna Śmigielska: Gotowe na zmiany
Replika, Zakrzewo 2011.
Przepis na przygodę
Czasami miło jest oderwać się od codziennych trosk i zmartwień – i trochę pomarzyć. Na przykład o tym, co by się stało, gdyby na nasz kupon w lotka padła wielka wygrana. Mecenas Konstanty Szukalski może sobie to dalej wyobrażać – a właściwie mógłby, gdyby któregoś dnia jego żona nie zniknęła. Zostawiła tylko lakoniczną wiadomość z obietnicą kontaktu. W tajemniczą podróż wybrała się ze swoją pomocnicą i powiernicą, młodą Kasią. Tak skrzyżowały się drogi mecenasa Szukalskiego i narzeczonego Kasi, przedstawiającego się ku zdumieniu wszystkich jako Stan Łaski. Panowie muszą odnaleźć swoje ukochane, które zniknęły ze szczęśliwym kuponem, wyruszają więc za sprytnymi kobietami i to im w „Gotowych na zmiany” będzie towarzyszyć narrator, jakby wyposażony w kamerę. W końcu to w przymusowej przyjaźni skazanych na siebie mężczyzn znajdzie się więcej humorystycznych sytuacji i zabawnych nieporozumień. A na to, co składa się na lekką obyczajową powieść, liczyć będą zapewne czytelniczki.
Krystyna Śmigielska atmosferę wielkiej awantury i życiowego przełomu, do którego bez wątpienia mógłby w lekturze doprowadzić wyczyn pań, sprowadziła do wymiaru codzienności przeciętnego człowieka. Nie ma tu mowy o żadnych ekscesach, pokusy ucinane są w zarodku, mało tego – zachowanie Lucyny i Kasi nie wywołuje nawet krytyki wyrozumiałego i cierpliwego mecenasa – ktoś mógłby pomyśleć, że to niewinna zabawa – takiego zresztą brzmienia całe wydarzenie nabiera. Są tu ślady młodzieżowych awanturniczych lektur, enigmatyczne wskazówki, w których więcej jest szczęścia i przypadku niż logiki i materiału do dedukcji, ale wszystko utrzymane w lekkim tonie nie wywoła poczucia niepewności czy strachu. W „Gotowych na zmiany” króluje bowiem łagodne pogodzenie się z losem, jak dziwny by on nie był. Mecenas Szukalski i Stan Łaski wzajemnie się uzupełniają i prawem kontrastu śmieszą czytelniczki, obraz sprytnych, ale nie nieprzyjemnych pań w tle budzi zadowolenie przez kobiecą solidarność – opowieść może się toczyć własnym rytmem, nie do końca dostosowanym do pościgu i poszukiwań, za to świetnie mieszczącym się w konwencji czytadła.
Dwa zastrzeżenia co do stylu pisania: po pierwsze niepotrzebne i raczej infantylne wydają się rozważania na temat imion i nazwisk bohaterów. O ile jeszcze Stan Łaski w miarę się broni, o tyle cały fragment z prologu, o możliwościach poetyckich imion i o powiązaniu nazwiska ze świętym Krzysztofem (przyznaję, nieczytelnym powiązaniu, skoro to święty Antoni odpowiada za rzeczy zagubione) można by bez szkody dla całości odrzucić. Po drugie Krystyna Śmigielska co jakiś czas wpada w trudną do zniesienia manierę budowania struktur synominicznych. Mówiąc prościej: powtarza jedną wiadomość innymi słowami i umieszcza ją zaraz po pierwszej, oddzielając ją przecinkiem. Nie dość, że zaburza to rytm narracji, to jeszcze sprawia wrażenie dobitnego i nachalnego udowadniania odbiorcy, że ma się go za niezbyt lotnego umysłowo i w trosce o jego intelekt podkreśla informacje oczywiste. Dwa razy w książce pojawiają się partie, które bardzo w tym zakresie rażą i wybijają z czytania.
„Gotowe na zmiany” mają dostarczać rozrywki, ale bez wielkich emocji, przynosić relaks powiązany z delikatnie nakreślaną prawie przygodą, rzec by można – z cieniem przygody. To przyjemne czytadło na miarę codzienności, wolne od wielkich wzruszeń, wtłoczone w zwyczajność, którą chciałoby się czymś ubarwić, żeby uniknąć rutyny.
Przepis na przygodę
Czasami miło jest oderwać się od codziennych trosk i zmartwień – i trochę pomarzyć. Na przykład o tym, co by się stało, gdyby na nasz kupon w lotka padła wielka wygrana. Mecenas Konstanty Szukalski może sobie to dalej wyobrażać – a właściwie mógłby, gdyby któregoś dnia jego żona nie zniknęła. Zostawiła tylko lakoniczną wiadomość z obietnicą kontaktu. W tajemniczą podróż wybrała się ze swoją pomocnicą i powiernicą, młodą Kasią. Tak skrzyżowały się drogi mecenasa Szukalskiego i narzeczonego Kasi, przedstawiającego się ku zdumieniu wszystkich jako Stan Łaski. Panowie muszą odnaleźć swoje ukochane, które zniknęły ze szczęśliwym kuponem, wyruszają więc za sprytnymi kobietami i to im w „Gotowych na zmiany” będzie towarzyszyć narrator, jakby wyposażony w kamerę. W końcu to w przymusowej przyjaźni skazanych na siebie mężczyzn znajdzie się więcej humorystycznych sytuacji i zabawnych nieporozumień. A na to, co składa się na lekką obyczajową powieść, liczyć będą zapewne czytelniczki.
Krystyna Śmigielska atmosferę wielkiej awantury i życiowego przełomu, do którego bez wątpienia mógłby w lekturze doprowadzić wyczyn pań, sprowadziła do wymiaru codzienności przeciętnego człowieka. Nie ma tu mowy o żadnych ekscesach, pokusy ucinane są w zarodku, mało tego – zachowanie Lucyny i Kasi nie wywołuje nawet krytyki wyrozumiałego i cierpliwego mecenasa – ktoś mógłby pomyśleć, że to niewinna zabawa – takiego zresztą brzmienia całe wydarzenie nabiera. Są tu ślady młodzieżowych awanturniczych lektur, enigmatyczne wskazówki, w których więcej jest szczęścia i przypadku niż logiki i materiału do dedukcji, ale wszystko utrzymane w lekkim tonie nie wywoła poczucia niepewności czy strachu. W „Gotowych na zmiany” króluje bowiem łagodne pogodzenie się z losem, jak dziwny by on nie był. Mecenas Szukalski i Stan Łaski wzajemnie się uzupełniają i prawem kontrastu śmieszą czytelniczki, obraz sprytnych, ale nie nieprzyjemnych pań w tle budzi zadowolenie przez kobiecą solidarność – opowieść może się toczyć własnym rytmem, nie do końca dostosowanym do pościgu i poszukiwań, za to świetnie mieszczącym się w konwencji czytadła.
Dwa zastrzeżenia co do stylu pisania: po pierwsze niepotrzebne i raczej infantylne wydają się rozważania na temat imion i nazwisk bohaterów. O ile jeszcze Stan Łaski w miarę się broni, o tyle cały fragment z prologu, o możliwościach poetyckich imion i o powiązaniu nazwiska ze świętym Krzysztofem (przyznaję, nieczytelnym powiązaniu, skoro to święty Antoni odpowiada za rzeczy zagubione) można by bez szkody dla całości odrzucić. Po drugie Krystyna Śmigielska co jakiś czas wpada w trudną do zniesienia manierę budowania struktur synominicznych. Mówiąc prościej: powtarza jedną wiadomość innymi słowami i umieszcza ją zaraz po pierwszej, oddzielając ją przecinkiem. Nie dość, że zaburza to rytm narracji, to jeszcze sprawia wrażenie dobitnego i nachalnego udowadniania odbiorcy, że ma się go za niezbyt lotnego umysłowo i w trosce o jego intelekt podkreśla informacje oczywiste. Dwa razy w książce pojawiają się partie, które bardzo w tym zakresie rażą i wybijają z czytania.
„Gotowe na zmiany” mają dostarczać rozrywki, ale bez wielkich emocji, przynosić relaks powiązany z delikatnie nakreślaną prawie przygodą, rzec by można – z cieniem przygody. To przyjemne czytadło na miarę codzienności, wolne od wielkich wzruszeń, wtłoczone w zwyczajność, którą chciałoby się czymś ubarwić, żeby uniknąć rutyny.