czwartek, 23 lutego 2012

Stefan Bratkowski: W drodze do Montaigne

Czytelnik, Warszawa 2012.

Bez życiorysu

Książki powstają dziś z reguły szybko – niewielu autorów ma cierpliwość, by przez całe dekady dopieszczać i dopracowywać swoje dzieła. Lecz kiedy już pojawi się na rynku tom zrodzony z wieloletniej pasji i dokładnych, skrupulatnych badań oraz poszukiwań, olśniewa z reguły odbiorców, wywołując rzadko uświadamiane poczucie tęsknoty za precyzją, dyscypliną myślową i zarażaniem własnymi zainteresowaniami. Bo w tom „W drodze do Montaigne” czytelnicy będą się zapadać, śledząc z zachwytem tropy i powiązania, efekt detektywistycznej niemal pracy Stefana Bratkowskiego. Widać w tej książce rozkosz obcowania z materiałami źródłowymi, przyjemność przeglądania pamiętników i konfrontowania ze sobą rozmaitych historycznych tez czy ocen. Widać satysfakcję, jaką daje stopniowe odtwarzanie prawdopodobnych wydarzeń i relacji – nawet kiedy z niektórych dróg na skutek braku zachowanych danych trzeba się wycofać. Widać wreszcie zamiłowanie do historii, która ciągle i niespodziewanie dla odbiorców jawi się jako żywa i barwna, pełna tym razem nie dat, bitew i statystyk, a charakterów i znajomości. Takie właśnie ludzkie oblicze historii posłuży Bratkowskiemu do skonstruowania obszernego komentarza do poglądów Montaigne’a. I będzie to lektura naprawdę niebanalna.

Już pierwsze obrazy, stosy płonących ksiąg, rozpalają wyobraźnię. Nie za sprawą przypominanych pomysłów inkwizycji, a dzięki sposobowi przedstawiania faktów. Stefan Bratkowski udowadnia, że potrafi plastyczne wizje wykuć w słowach tak, by czytelnicy odbierali jego tekst przez obrazy. Ta metoda skutkuje – natychmiast wtrąceni w środek wydarzeń czytelnicy nie zechcą już rozstać się z lekturą, będą czerpać przyjemność nie tylko z treści, ale i z samej melodii fraz. Bratkowski posługuje się stylem eleganckim, pełnym grzeczności i finezji, szacunku, którego nie spotyka się już dzisiaj w pracach historyków. Rytm tej narracji, czasem znienacka archaizujący, stanowi najlepszą reklamę tomu – całkowicie bowiem przenosi odbiorców w świat, który stał się kontekstem dla „Prób”.

Autor przyjmuje perspektywę odmienną od innych montenistów i rzeczowo ją uzasadnia. Zajmuje się „człowiekiem bez życiorysu” i stara się odtworzyć jego inspiracje, znajomości oraz decyzje, badając otoczenie. Sprawdza, co mogło stać się prawdopodobnym tłem dla poglądów Montaigne’a – i zawsze uzasadnia swoje hipotezy: zwłaszcza że często przychodzi mu odtwarzać sieć relacji i zbieżności w myśleniu z … milczenia. Opisuje ludzi ze środowiska Montaigne’a, kierując się niemal dyskursem plotki – gdybym nie wspomniany już szacunek dla tradycji i źródeł, można by sądzić, że Bratkowski pod pretekstem odtwarzania twórczo-filozoficznej drogi Montaigne’a proponuje czystą rozrywkę. Do budowania postulatów służą mu życiorysy ludzi z otoczenia Montaigne’a, ale i całkiem niespodziewane zjawiska – choćby historia widelca czy tradycja prawa. Bratkowski odczytuje całe polemiki, ślady lektur i wiedzy, proponując obszerny i wciągający historyczny komentarz.

Do zafascynowania autora tematem dodać należy jeszcze przemycanie emocji i osobistych opinii w tekście, a także wysmakowane poczucie humoru. To także składniki, które tom „W drodze do Montaigne” ubarwiają i sprawiają, że czytelnicy bez reszty dadzą się porwać wartkiej i gawędziarskiej opowieści. Gdyby wszystkie eseje historyków brzmiały jak tom Bratkowskiego, nikt nie sięgałby po powieści rozrywkowe…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz