środa, 8 lutego 2012

Teatr Śląski: Jakobi i Leidental

Hanoch Levin - Jakobi i Leidental
przekład: Michał Sobelman
reżyseria i scenografia: Joanna Zdrada
kostiumy: Annamária Kiss Kósa
muzyka: Krzysztof Konieczny
przygotowanie wokalne: Adam Snopek
na scenie: Grażyna Bułka (gościnnie), Artur Święs, Andrzej Warcaba, Łukasz Guzy (Studium Aktorskie)
premiera: 05.11.2011 r. Scena Kameralna


Samotność i cena szczęścia

Hanoch Levin przenicowuje świat. Pod pretekstem mało realnej, opartej w dużej części na absurdzie opowieści, wywraca życie na lewą stronę, uwypukla najbardizej wstydliwe czy kulturowo przemilczane elementy i w efekcie przedstawia odbiorcom gorzką prawdę o nich samych. Prawdę, którą łatwo odrzucić, maskowaną rubasznością i prostymi gagami. Prawdę tragiczną – o tym, jak bardzo do szczęścia potrzebujemy drugiej osoby – i jak bardzo ta druga osoba potrafi zranić, jeśli tylko zechce. A zechce na pewno. Historia o Jakobim i Leidentalu nie może być odczytywana w kategoriach prostej farsy. Za parawanem ludyczności skrywa bowiem strach przed osamotnieniem – strach, który skazuje na najgorsze tortury i prowadzi do największych poniżeń.

Itamar Jakobi pewnego dnia postanawia zerwać wieloletnią przyjaźń. Odrzuca swojego najwierniejszego towarzysza, Dawida Leidentala, lecz nie może całkowicie usunąć go ze swojego życia. Angażuje się za to w związek z Rut Szahasz, kobietą, która w jego oczach uchodzi za wcielenie zmysłowości i seksu. Jednak odtrącony Dawid nie potrafi już funkcjonować w oderwaniu od dawnego przyjaciela i krzyżuje z nim swoje losy. Despotyczny Jakobi, sprytna Rut i służalczy Leidental wikłają się w relacje wolne od dyplomatycznych zabiegów. Rozwój wydarzeń dyktowany jest przez dwa karykaturalizowane niemal elementy – rozbuchaną cielesność oraz niewolniczy gest Dawida. Na tej podstawie nawarstwiają się konflikty i fakty, które sporo powiedzą o mentalności człowieka, bez względu na czasy, w których funkcjonuje – a także na obyczajowość. Niby odejście od realizmu sygnalizowane jest na wiele różnych sposobów (jeden z nich zapewniają nienaturalne makijaże) – a przecież to właśnie celność spostrzeżeń poraża najbardziej w tej pozornie wesołej sztuce.

„Jakobi i Leidental” w Teatrze Śląskim to przede wszystkim popis aktorstwa na najwyższym poziomie – nie da się wskazać najlepszej kreacji, bo cała czwórka prezentuje się wyśmienicie. Grażyna Bułka wiele razy już udowodniła, że dobrze czuje się w rolach młodych dzieweczek i kobiet po przejściach – tu po raz kolejny ma szansę zaprezentować szeroki wachlarz umiejętności. Jej Rut przechodzi kilka metamorfoz – najpierw to niewinna panienka, potem postać wzięta w cudzysłów i grana z przymrużeniem oka – przemienia się w kobietę światową, w intrygantkę, bezwzględnego wampa – a to nie koniec jej scenicznych przeobrażeń. Niełatwa rola wymaga od niej raz eksponowania kształtów, które tak podniecają Jakobiego, raz odwracania uwagi od ciała – Bułka radzi sobie z tym bez trudu. Ma w dodatku możliwość zjednoczenia ze sobą całej żeńskiej części publiczności w jednej z bardziej przejmujących scen spektaklu – nawet jeśli samo wydarzenie jest, na potrzeby widowiska, przerysowane. Bułce da się bez wysiłku uwierzyć. Co ciekawe, ta aktorka sprawia, że sztuka nie zamienia się w przedstawienie tandetne czy wulgarne – a do tego mogło prowadzić nadmierne epatowanie cielesnością już na płaszczyźnie tekstu.

Artur Święs jako Jakobi również otrzymuje szansę zbudowania postaci skomplikowanej. Bezpośredni sprawca wydarzeń przedstawiać będzie cały szereg emocji i krążyć nieustannie między dramatycznymi i komicznymi warstwami opowieści. Jakobi Święsa bywa przebiegły – z charakterystycznym złośliwym zadowoleniem, bywa i zupełnie bezradny. Najtrudniej uwierzyć w szczerość jego intencji, na co wpływ ma przede wszystkim wpisana w utwór konstrukcja postaci. Rozwój jego bohatera przebiega sinusoidalnie – to okresy niewiarygodnej wręcz energii i pomysłowości, odwagi, a wręcz bezsensownej brawury – przeplatane z wygasaniem sił witalnych. Jakobi w wykonaniu Święsa przybiera różne maski, sam aktor musiał zatem sprostać nie lada wyzwaniu.

Bo Dawid Leidental Andrzeja Warcaby funkcjonuje od początku jako przegrany w historii. To nieudacznik, budzący śmiech widowni, kozioł ofiarny, piąte koło u wozu. Tyle że nie sposób zapomnieć o ocieplającym ten wizerunek współczuciu. Warcaba budzi litość, jest najbardziej poszkodowany. To jego bohater potrafi się z własnej woli upodlić, byle tylko inni o nim nie zapomnieli. Leidental walczy w sztuce z samotnością, potrzebuje innych do istnienia. Odtrącany i krzywdzony zawsze wróci – a jego dramat polega na tym, że zdaje sobie sprawę z tej prawidłowości, czy może ułomności charakteru. Warcaba chodzi po scenie z walizką, jego bohater rozpaczliwie udaje, że ma coś pilnego do załatwienia i puszcza oko do odbiorców, by usprawiedliwić swoje postępowanie. Ten zabieg (w połączeniu ze sceniczną „szczerością” – aktor wydaje się być w tej roli bardzo naturalny, w końcu manipuluje najtrudniejszymi uczuciami i emocjami publiki) przyczynia się jeszcze do zwiększenia podziwu dla Warcaby – który potrafi grać poza rolą, jednocześnie z niej nie wypadając.

Na koniec Kataryniarz – Łukasz Guzy ze Studium Aktorskiego. Najbardziej wyrazisty łącznik między światem absurdu a realizmem, między teatrem i rzeczywistością, między przedstawianą opowieścią a pozaspektaklowymi technicznymi zmianami. Postać, na której pojawienie się publiczność czeka z zapartym tchem. Bo Kataryniarz, choć jego podstawowym zadaniem było modyfikowanie dekoracji i wprowadzenie podkładu dźwiękowego do piosenek, przynosił jednocześnie posmak baśniowości. Łukasz Guzy nie gra – on jest z innego świata. Garbaty, ubrany jak kloszard, stroi upiorne miny i od czasu do czasu coś do siebie mamrocze, jakby całkowicie zatracał się w przedstawianej historii. Samym wkroczeniem na scenę przypomina o istnieniu równoległej fabuły – przez chwilę pozwala jej silnie doświadczać, by widzowie w opowieści o Jakobim i Leidentalu poczuli się zwyczajnie, mimo jej niezwyczajnego charakteru.

W sztuce mnóstwo jest piosenek, podczas których aktorzy mogą zaprezentować naprawdę imponujące wokalne umiejętności. Bywa, że między treścią utworów a sposobem wykonania pojawia się ogromny kontrast – operowe niemalże popisy przy rubasznym dowcipie to przecież także sposób manipulowania odbiorcami.
Jedyne, co budzi wątpliwości, to operowanie światłem. W małej przestrzeni Sceny Kameralnej nie do końca sprawdził się pomysł z akcentowaniem odrębnych miejsc (i monologów wewnętrznych) osobnymi planami świateł. Wydaje się, że lepsze byłoby modyfikowanie wyjściowych ustawień, nie całkowite ich zastępowanie – zwłaszcza przy krótko trwających zmianach.
Ci, których nie zwiedzie i nie zniechęci stała obecność cielesnego dołu, wyczytają ze sztuki Levina sporo. Na przykład – opowieść o cenie i kształcie prawdziwego szczęścia.



(zdjęcie z materiałów Teatru Śląskiego)

3 komentarze:

  1. Mialem przyjemnosc byc na premierze spektaklu.
    I wyszedlem ze sztuki zachwycony.
    Do tej recenzji dodalbym jeszcze, ze fantastyczna oprawe zrobila muzyka.
    Goraco wszystkim polecam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Wybrałam się na ten spektakl jako widz i nie nastawiałam się na pisanie recenzji... potem przez cztery dni przeżywałam tę sztukę i recenzja jest efektem próby uspokojenia myśli...

    OdpowiedzUsuń
  3. Doskonale rozumiem. Tez dlugo chodzila za mna.
    A 23 marca pani Joanna wystawia kolejny raz Levina. Tym razem Sprzedawce gumek w Rzeszowie.
    Wybieram sie.:-)

    OdpowiedzUsuń