czwartek, 30 września 2010

Donna Leon: Okropna sprawiedliwość

Noir sur Blanc, Warszawa 2010.

Porwanie zgodne z prawem

Właściwie „Okropna sprawiedliwość” trochę zaskakuje: Donna Leon w cyklu opowieści o komisarzu Brunettim jest wprawdzie drobiazgowa i skrupulatna, ale nad opis stawia jednak, jak na kryminał przystało, fabułę. Tymczasem w najnowszej powieści amerykańskiej autorki w zasadzie od początku wszystko jest jasne: wiadomo kto i co zrobił oraz – jakie będą skutki tego działania. Pozostaje jedynie znalezienie motywu, a nawet nie tyle motywu, co łącznika między wydarzeniami, małego punktu, który wyjaśni lawinę zajść. Wszystko rozgrywa się jak zawsze w Wenecji i opatrzone jest dodatkowym, subtelnym rysem lokalnym, który nadaje powieściom o komisarzu Brunettim specyficznego posmaku.

Gustavo Pedrolli to znakomity, ceniony lekarz pediatra, od osiemnastu miesięcy szczęśliwy ojciec. Scena zabawy z malutkim synkiem jest jednym z obrazków otwierających książkę: lecz sielankę burzy nocna wizyta oddziału carabinieri, którzy zabierają małe dziecko. Komisarz Brunetti dowiaduje się o sprawie, gdy zostaje wezwany do szpitala, w którym znajduje się lekko poturbowany mundurowy i znacznie bardziej poszkodowany Pedrolli. Szybko zostaje poinformowany, że chodzi o nielegalną adopcję: lekarz kilka miesięcy wcześniej odkupił dziecko od Albanki, która nie chciała potomka. Teraz maluch trafi do sierocińca – nie zostanie zwrócony biologicznym rodzicom ani kochającemu go ojcu zastępczemu. Brunetti łączy ze sobą reakcje po wydarzeniu i dochodzi do tego, kto stał za donosem na pediatrę.

Donna Leon sprytnie powiązała w tym tomie dwa elementy, które nadają całej historii blasku. Z jednej strony – to chwyt już stary i sprawdzony – zaprezentowała ludzkie oblicze komisarza, który po godzinach pracy lubi napić się z żoną dobrego wina, a obserwowane sytuacje filtruje – mniej lub bardziej świadomie – przez własny system wartości. Z drugiej natomiast strony pokazała autorka scenę, która nie ma jednoznacznego ze względów moralnych czy etycznych rozwiązania: odebranie dziecka kochającej je rodzinie i oddanie do sierocińca oznacza kres uczuć i traumę na resztę życia dla bezwzględnie potraktowanego malucha. Zwrócenie dziecka rodzicom, którzy bezprawnie je adoptowali (czyli: kupili) stworzyłoby przyzwolenie na taki proceder w przyszłości. To właśnie ten dylemat, zawieszony w narracji, próbuje Donna Leon w „Okropnej sprawiedliwości” przemycić. Tyle że widać też w książce tendencyjność: sam tytuł zdradza, która z możliwości musi zostać wybrana – a po wstępnej, rozczulającej scence z małym Alfredem, dziecko znika z horyzontu i nie pojawia się na nim poza marginalnymi rozterkami Brunettiego. Być może zagłębianie się w temat cierpienia dziecka przekraczałoby ramy powieści rozrywkowej, bądź też Donna Leon nie odważyła się po prostu na budowanie kolejnego wątku w kilkutorowej opowieści. Trochę jednak momentami brakuje takiego podejścia, odrobiny psychologizmów w kreśleniu postaci innych niż komisarz Brunetti.

W kryminale tym – jak zwykle u Donny Leon – jest trochę polityki, trochę poruszania spraw aktualnych i bolesnych, i trochę pytań bez odpowiedzi. Autorka postawiła tym razem na grę na emocjach odbiorców i bohaterów – i dzięki temu może budować intrygę w momencie, w którym wszystko wydaje się już być jasne i rozstrzygnięte. Donna Leon jest ponadto bardzo precyzyjna w narracji – każdy, kto sięgnie po przygody komisarza Brunettiego przekona się, jak szczegółowo odmalowywane są w książce kolejne sceny. To spowalnia akcję, a jednocześnie pozwala cieszyć się pomysłem na całą fabułę.
Poruszanie tematów trudnych od strony etycznej sprawia, że „Okropna sprawiedliwość” może spodobać się miłośnikom kryminałów, ale także stać się może przyczynkiem do dyskusji na temat dobra dziecka i dramatów bezpłodnych par.

środa, 29 września 2010

Małgorzata Kondej: Sejf z milionem w środku, czyli bestseller III b

Stentor, Warszawa 2008.

Książka przyjaźni

Dawniej bohaterowie książek dla dzieci byli chronieni przed nieszczęściami i tragediami – a ta ochrona wynikała z potrzeby oddalania trudnych tematów od czytelników. Dziś tematy tabu coraz częściej są w literaturze czwartej przełamywane, a wobec postaci nie stosuje się już taryfy ulgowej – ma to stanowić punkt wyjścia do objaśniania dzieciom zasad, rządzących dorosłym światem – i pomóc maluchom w zrozumieniu otaczającej je rzeczywistości. W ciepłych mimo wszystko historiach zmieścić można sporo zagadnień, które oswoją małych odbiorców z losem, który jest udziałem ich samych bądź ich rówieśników. Do takich publikacji należy „Sejf z milionem w środku, czyli bestseller III b” Małgorzaty Kondej, książka wyróżniona w Konkursie Literackim im. Astrid Lindgren.

Felek, nowy uczeń, napędza III b niezłego stracha. Wezwany do odpowiedzi nagle mdleje. Dla dzieci to nie lada sensacja, zwłaszcza że nie zdążyły jeszcze poznać nowego kolegi. Według nich Felek dziwnie się zachowuje: nie ćwiczy na wuefie, nie jada słodyczy, nie jeździ na wycieczki. Na przerwach nie bawi się z nikim. Dopiero omdlenie sprawia, że wychowawczyni decyduje się porozmawiać ze swoją klasą o Felku – chorym na raka. Maluchy nie wiedzą, że największym marzeniem chłopca jest zdobycie przyjaciół, ale chcą wesprzeć kolegę. Dlatego, wspólnie z panią, przygotowują dla niego książkę, złożoną z historii każdego dziecka. Jedni opowiadają o swoich snach czy marzeniach, inni o obawach i smutkach. Niektórzy badają historię rodziny, inni koncentrują się na domowym zwierzątku. Ktoś przeżywa pogrzeb babci, ktoś inny ślub mamy. Jedno z dzieci odpowiada o tremie przed publicznym występem, drugie o byciu małym. Kolejna bohaterka odrzuca sympatię kolegi, gdy ten obraża jej niepełnosprawnego braciszka. Te wszystkie opowieści dzieci spisują z pomocą nauczycielki i ukradkiem podrzucają Felkowi do szpitala.

Małgorzata Kondej sprawdza się w krótkich formach, wymyśliła zatem sprytną ramę dla swojej książki – by uzasadnić w niej istnienie zróżnicowanych formalnie i tematycznie opowiadań. Dzięki temu mogła zawrzeć w opowieści znacznie więcej zagadnień i spraw trudnych bez obawy, że zniszczy fabułę całej książki. Widać z tego krótkiego przeglądu motywów, w jakim kierunku autorka poszła: zdarzenia, które dawniej nie miały prawa wstępu do literatury czwartej, tu wysuwają się na pierwszy plan. Dzieci nie martwią się już przezwiskami, dotyczącymi wyglądu, nie boją się też odrzucenia ze strony rówieśników – potrafią walczyć o swoje światy, są – w ujęciu Kondej – odważne i mądre. Oczywiście nie zawsze jest to obraz realistyczny, ale autorka w ten sposób próbuje przekonać odbiorców, jak powinni się w określonych sytuacjach zachować.

Forma opowiadań nie została jednak dostosowana do konstrukcji całej książki. Według rozwoju wydarzeń kolejne relacje są prowadzone przez dziecięcych bohaterów, narracja, utrzymana w pierwszej osobie, ma o tym przekonywać. Ale jednocześnie postacie mówiące mają tendencję do wyraźnego fabularyzowania wydarzeń oraz do analiz swoich stanów emocjonalnych, a to już motywy narzucone przez wszystkowiedzącego, dorosłego narratora. Przypuszczam, że maluchom nie będzie to w lekturze specjalnie przeszkadzało, bo wciągnie je dynamika poszczególnych rozdziałów i tematyka poruszana w książce – ale można było tekst trochę bardziej uwiarygodnić.

Żeby zostać zauważonym, pisarz musi dziś próbować wstrząsnąć odbiorcami. W książeczkach dla dzieci ta reguła została złagodzona – piszący nie powinien tylko uciekać od zagadnień, które wymagają dłuższej refleksji czy rozmowy z kimś dorosłym. Małgorzata Kondej nie udaje, że świat jest piękny, a do świadomości dzieci nie przedostają się troski ich rodziców, ale też nie zastrasza małych czytelników, pozwala im oswoić się z różnymi życiowymi sytuacjami, pokazuje jaśniejsze strony zmartwień i w pełnej ciepła oraz dziecięcego, zaraźliwego entuzjazmu książce porządkuje rzeczywistość.

wtorek, 28 września 2010

Andżelika Piechowiak: Koty i ich sławni ludzie

Nowy Świat, Warszawa 2010.


Po prostu koci świat


Nie ma większego sensu zaczynanie tej recenzji od powtarzania obiegowych opinii o tym, że ludzie dzielą się na psiarzy i kociarzy, podobnie zresztą jak wymienianie stereotypowych wad i zalet kotów nie przyczyni się do lepszego omówienia publikacji wydawnictwa Nowy Świat. „Koty i ich sławni ludzie” to bowiem książka zrodzona z sympatycznego pomysłu, łącząca wielbicieli miauczących stworzeń i dla miłośników kotów przeznaczona – nie zmieni tego fakt, że autorką tomu jest Andżelika Piechowiak, jedna z aktorek młodego pokolenia, a wśród sław opowiadających o swoich pupilach znajdą się między innymi Zofia Czerwińska, Joanna Chmielewska, Grzegorz Turnau, Krystyna Sienkiewicz, Katarzyna Dowbor, Grzegorz Miecugow, Allan Starski, Zbigniew Wodecki czy Ewa Gawryluk. Na pierwszym planie pozostają tu koty – piękne i rasowe, albo zwyczajne dachowce, przygarnięte z litości, ale przez to nie mniej piękne. Wszystkie rozmowy poświęcone są kotom – z rzadka uda się gdzieś przemycić opowieść z planu. Tę hierarchię znakomicie oddaje humorystyczny tytuł książki – znani ludzie usuwają się w cień, snując barwne opowieści o zwierzakach. Na dobrą sprawę nie ma nawet znaczenia, kim są rozmówcy Andżeliki Piechowiak: każdy, kto kiedykolwiek kochał jakieś domowe zwierzę, doskonale wie, że o mądrości, przebiegłości i wyjątkowych zdolnościach pupila da się opowiadać godzinami, a dla zainteresowanych tematem wszystkie historie będą brzmiały równie atrakcyjnie. Tak też jest w przypadku tej książki.

Wywiady z „Kotów i ich sławnych ludzi” nie mogą zmęczyć, skoro dotyczą kocich indywidualności. Andżelika Piechowiak prowadzi rozmowy bardzo zgrabnie i pomysłowo, nie tylko ze znawstwem tematu (sama kocha koty, zatem z łatwością odnajduje się w odmalowywanych przez rozmówców scenach), ale i z wyczuciem interlokutorów. Swoje pytania okrasza cytatami poświęconymi kociej naturze. Wybiera zagadnienia starannie, nie posługuje się ogólnikami i widać, że rozmowy także jej sprawiają przyjemność. Wyciąga rozmówców na zwierzenia, czasem proponuje powroty do doświadczeń wyniesionych z dzieciństwa. Nie prowokuje dyskusji, skoro zgadza się z większością zapraszanych do wywiadów sław, nie próbuje skierować rozmowy na wybrane przez siebie tory na siłę, jest dyskretna, ale okazuje się też świetnym katalizatorem kocich opowieści.

W kilku przypadkach postawy autorów wypowiedzi wybrzmiewają dość przewidywalnie – i niekiedy z lekką już rysą fanatyzmu. Jeśli rozgoryczenie, płynące z niezrozumienia ze strony społeczeństwa, bierze górę nad właściwymi historiami, sama rozmowa mniej będzie cieszyć – ale za to pozwoli w szerszej perspektywie na pełniejszy ogląd świata miłośników kotów. Parę razy wywiady dostarczą powodów do śmiechu, zwłaszcza u tych rozmówców, którzy mimo uwielbienia dla swoich czworonogów, są w stanie zdobyć się na dystans do tematu – co przecież nie jest zbyt łatwe. Prym wiedzie tu Wojciech Mann, który o swoim kocie mówi „futrzany kretyn” i bezlitośnie, a przecież z ironicznym przymrużeniem oka – wytyka jego wady. To idealna przeciwwaga dla rozmów z zaślepionymi właścicielami zwierząt i wyśmienity w lekturze kawałek.

Książce, niestety, zabrakło porządnej korekty – edytory tekstu nie wyłapią wszystkich błędów, zwłaszcza jeśli – a tak jest w tym wypadku – literówki przekształcają słowa w inne, istniejące w korpusie słownika języka polskiego. Także w poprawianiu przecinków Ewa Chmielewska po raz kolejny się nie sprawdziła, zamiast zasad interpunkcji stosując, z niewiadomych przyczyn, sobie tylko znane pomysły. Nie pierwszy już raz oddziela przecinkami podmioty od orzeczeń i niewielka jest szansa na to, że w końcu ktoś zwróci jej na to uwagę. Szkoda. Cała książka robi dobre wrażenie, jest porządnie wydana, zawiera nawet kilka zdjęć kotów sławnych ludzi – błędy psują efekt.

Andżelika Piechowiak połączyła tendencje do plotkarskich rozmów z wielką miłością do zwierząt – efekt godny jest uwagi, oczywiście pod warunkiem, że kocha się – lub przynajmniej lubi – koty.

poniedziałek, 27 września 2010

Ewa Grętkiewicz: Dostaliśmy po dziecku

Stentor, Warszawa 2007.

Egzamin z dojrzałości

Wśród książek dla młodych odbiorców wciąż za mało jest publikacji pisanych z pomysłem, oryginalnych i ciekawych. „Dostaliśmy po dziecku” Ewy Grętkiewicz przełamuje schematy z literatury czwartej, dostarcza rozrywki – a przy tym nie jest pozbawiona wartości pedagogicznych. Codzienność ukazuje w intrygujący sposób i sprawia, że młodym czytelnikom trudno będzie oderwać się od lektury.

Albert ma czternaście lat, Julka dwanaście. To oni są bohaterami historii „Dostaliśmy po dziecku” – na tydzień zostaną opiekunami młodszego rodzeństwa, kilkulatków – Błażeja i Huberta. Rodzice całej czwórki muszą na tydzień wyjechać na szkolenie, zakończone egzaminem. Ciocia, która miała zapanować nad całą gromadką, skręciła kostkę, więc Albert i Julka muszą poradzić sobie sami. Czeka ich prawdziwy egzamin z dojrzałości: Hubert i Błażej to dzieci żywiołowe, energiczne i pomysłowe, a przy tym niepozbawione własnego zdania. Bohaterowie muszą wypracować sobie autorytet u młodszych braci i znaleźć metody na przekonanie ich do zwykłych, rutynowych czynności. Z pomocą przychodzą im przyjaciele – Daria, koleżanka Julki i Dominik, kumpel Alberta. To oni nietuzinkowymi pomysłami zamieniają nudne zadania w świetną zabawę: przygotowania do snu poprzedza wyścig, a kolację – zrobienie skaczących naleśników. Hubert i Błażej rywalizują także w konkursie o nagrody dla najgrzeczniejszego dziecka, ale to, co logiczne i zrozumiałe jest dla starszych, maluchom często wydaje się dziwne. Mimo motywacji w postaci czerwonych kółeczek rysowanych w „Zeszytach grzeczności” kilkulatki stale wpadają w tarapaty – może nawet dojść do tragedii…

Ewa Grętkiewicz zmusza swoich bohaterów do błyskawicznego dorośnięcia. Razem z nimi kształtuje też postawy nastoletnich czytelników, którzy, dzięki prezentowanym tu wydarzeniom, na wiele spraw spojrzeć mogą z nowej perspektywy. To, co w normalnych warunkach urosłoby do rozmiarów problemu nie do przejścia – na przykład rozmaite szkolne wpadki i drobne przykrości ze strony kolegów – przy wybrykach młodszego rodzeństwa traci znaczenie. Albert, który prowadzi narrację, przekonuje się, jak trudno czasem być rodzicem i wychowywać dzieci. Uczy się nie tylko samodzielności, ale i odpowiedzialności, radzi sobie z nowymi obowiązkami, troszczy się o braci, a przy tym nie może zapominać o własnych potrzebach i zadaniach. Julka zauważa dwukierunkowość wychowawczych wysiłków: nie nauczy maluchów sprzątania po sobie, jeśli we własnym pokoju będzie miała bałagan. Daria i Dominik zdają za to egzamin z przyjaźni: angażują się w pomoc i podtrzymują na duchu – dzięki nim obecność czuwającej sąsiadki nie jest tak bardzo potrzebna.

W tomie „Dostaliśmy po dziecku” Ewa Grętkiewicz przeniosła typowe rozwiązania z powieści przygodowych (grupa młodzieży sama, bez pomocy dorosłych, stawia czoła kolejnym wyzwaniom) na grunt bliski każdemu odbiorcy. Pokazała, że najbliższe otoczenie także może być pełne zadań do wykonania – i że można sobie z tymi zadaniami samodzielnie poradzić. Bez nachalnego przekonywania zachęca dzieci do wyrabiania w sobie poczucia odpowiedzialności, a jej książka może ukształtować postawy młodych czytelników – podsuwa dobre wzorce i rozwiązania.

Tym, co urzeka, jest kreacja kilkulatków. Grętkiewicz musi być świetną obserwatorką i naprawdę niezłą pisarką – Hubert i Błażej w tej książce są postaciami, w których istnienie nie sposób nie wierzyć. Budowani w sferze zachowań, nieubłagalnej dziecięcej logiki, a przede wszystkim w warstwie językowej nie są bohaterami papierowymi. Autorka wprowadza do książki motywy komiczne – zwłaszcza gdy przedstawia absurdy rejestrowane przez dziecięce umysły – przy „Dostaliśmy po dziecku” można się naprawdę sporo śmiać.

Za książkę „Dostaliśmy po dziecku” Ewa Grętkiewicz otrzymała drugą nagrodę w Konkursie Literackim im. Astrid Lindgren w 2007 roku. To nagroda w pełni zasłużona – ale o tym przekonają się odbiorcy, którzy zdecydują się sięgnąć po tę pozycję. Nie będą żałować.

niedziela, 26 września 2010

Monika i Michał Przybysz: Goniąc marzenia, czyli podróż poślubna dookoła świata

Zysk i S-ka, Poznań 2010.

Dziennik podróży

Nie wiem, czy zacząć od wyliczania wad czy zalet tego tomu. Wydany w serii „Człowiek poznaje świat” teoretycznie powinien dotyczyć odwiedzanych miejsc, odkrywania nowych kultur i zwyczajów. W praktyce to jednak książka o samym procesie podróżowania, wbrew zamierzeniom autora, który chce widzieć w niej serię reportaży. Gatunkowo Michał Przybysz proponuje tak naprawdę zwykły dziennik, mało tego – dziennik internetowy, ze wszystkimi jego niedoskonałościami: płytkością poruszanych zagadnień, nastawieniem na emocje, brakiem redakcji i przemyślanej konstrukcji poszczególnych wpisów. W skrócie: bardziej liczy się dla autora to, że gdzieś był i coś przeżył, niż to, CO przeżył. Czytelnicy, którzy chcieliby z tą książką poznać świat, srodze się rozczarują – czynione przez małżeństwo obserwacje nie należą do zbyt ambitnych, te najpełniejsze są jedynie potwierdzeniem lub powieleniem silnie już zakorzenionych w świadomości społeczeństwa informacji – inne urywają się wtedy, gdy mogłoby się zacząć robić ciekawie.

Tom jest zapisem trwającej rok poślubnej podróży Moniki i Michała Przybyszów, trzydziestolatków, którzy postanowili spełnić swoje marzenia i wybrać się na wyprawę dookoła świata, z dala od proponowanych przez biura podróży miejsc. Ameryka Południowa, Azja i Oceania stają się ich celem. Chodzi też o to, by wojaże nie wymagały zbyt dużych nakładów finansowych i przynosiły jak najwięcej możliwości obcowania z miejscowymi. Michał Przybysz w imieniu swoim i żony rejestruje kolejne etapy wyprawy, niestety ignoruje szczegóły, które w literaturze podróżniczej są sednem… Jeśli pisze, że przez dwa dni mieszkali z „tubylcami”, kwituje to lakonicznym „było super” bądź „było fajnie” (kolokwializmy zajmują sporą część książki), ale nic ponadto, nie indywidualizuje przygód, jakby bał się naruszyć swoją prywatność. W rezultacie prześlizguje się po miejscach i tematach, nie wnosząc – od strony poznawczo-kulturowej, ani od strony plotkarskiej – wiele do wiadomości odbiorców.

Koncentruje się za to Przybysz na pisaniu o samym procesie podróżowania. Zachwala wybrany przez siebie rytm życia, podkreśla, że to sposób spędzania czasu dobry dla każdego, bo nie wymaga zbyt dużych finansów. Powtarza, że nie warto polegać na ofertach biur turystycznych, a lepiej schodzić z utartych szlaków i szukać pomocy u zwykłych mieszkańców. Pod tym względem książka może się faktycznie okazać przydatna i inspirująca. W końcu nie na darmo została zatytułowana „Goniąc marzenia, czyli podróż poślubna dookoła świata”.

Smykałki do pisania Michał Przybysz nie ma, w parze z ochotą nie idą zdolności. Na internet to, co robi, spokojnie wystarcza – na tradycyjną książkę, zwłaszcza przy bogactwie literatury podróżniczej – to zdecydowanie zbyt mało. Brakuje tu plastycznych opisów, które uzupełniałyby się z niezilustrowanymi zachwytami. Brakuje rytmu – notki na stronę internetową nie zostały dobrze zaplanowane, widać po nich, że były tworzone na gorąco i z braku czasu lub talentu narracyjnego nieprzemyślane. Daje się też mocno we znaki ubóstwo językowe autora – liczne powtórzenia i opieranie się na czasownikach „być” i „mieć” w następujących po sobie zdaniach trochę wytrącają z lektury: zwłaszcza że nie ma na czym skupić uwagi, skoro zabrakło ładnych opisów czy głębszych zwierzeń.

Jest ten tom czymś w rodzaju wspomnień z wakacji, kojarzy mi się zresztą z przywożonymi z wakacyjnych wojaży przeciętnymi i zwykłymi fotkami: dla autorów to ważna pamiątka. Dla bliskich, do pewnego momentu, współdzielona radość. Dla obcych – nic specjalnego. Nie jest to chyba przypadek, że i zdjęcia, wybrane do tej publikacji, to zwykłe ujęcia dokumentacyjne, nie – pomysłowe czy artystyczne. Świetne wydanie skrywa tu zwyczajną treść – pozycja ta nie wzbudza raczej większych emocji, chociaż przecież doświadczenia autorów mogą wyzwalać podziw. Trudno, nie udało się przełożyć ich na literaturę – pozostało miłe świadectwo wspólnie przeżytych chwil.


czwartek, 23 września 2010

Olga Tokarczuk: Anna In w grobowcach świata

Znak, Kraków 2006.


Futurystyczne cmentarzysko

W Krótkiej historii mitu, eseju otwierającym serię „Mity”, Karen Armstrong napisała: „nigdy nie ma jedynej, ortodoksyjnej wersji mitu. Stosownie do zmian naszej sytuacji musimy nasze historie opowiadać inaczej, aby wydobywać z nich ponadczasową prawdę”. Do współczesnych autorów, reinterpretujących wierzenia antyczne dołączyła teraz Olga Tokarczuk, powieścią Anna In w grobowcach świata.
Książka czerpie z jednego z najstarszych przekazów – z opowieści o sumeryjskiej bogini Inannie. Inanna zeszła do podziemi, aby pokonać swą siostrę – panią śmierci. Z wyprawy wróciła zwycięsko. Ten mit, wielokrotnie modyfikowany, kształtowany przez wyobraźnię pokoleń i kształtujący inne przekazy, posłużył Oldze Tokarczuk do stworzenia kanwy na wpół współczesnej historii o uniwersalnych zachowaniach i lękach człowieka. Poza nim do budowania historii przyczyniły się też inne mity. Poza nimi – starożytne teksty literackie (na przykład Hymn do Inanny autorstwa Enhuduanny).
U Tokarczuk Anna In również kieruje się do podziemi, do królestwa śmierci, którym włada jej siostra. Z rąk pani mroku ponosi śmierć. Wierna przyjaciółka, Nina Szubur, czekająca przy bramie, spieszy Annie In z pomocą – odwiedza ojców bohaterki, jej kochanków i przyjaciół i szuka sposobów na przywrócenie Anny In do życia. Uwolnienie Inanny warunkowane jest dokonaniem okrutnej zamiany – zastąpieniem kobiety przez kogoś z żyjących przyjaciół.
Powieść Olgi Tokarczuk to zestawienie dwóch odrębnych światów, połączenie nadzwyczaj silnie kontrastujących ze sobą obrazów: z jednej strony mamy tu futurystyczne miasto, groźne, przerażające i obce – ale przez to fascynujące; z drugiej strony – świat podziemi – zimny, złowieszczy. Miasto to rzekoma współczesność. Kraina umarłych jest powrotem do mitologicznej tradycji i przeszłości.
Metropolia w wizji pisarki przypomina poetyckie rozwiązania Miłosza z Orfeusza i Eurydyki. Kiedy Orfeusz schodził do Hadesu, „szedł labiryntem korytarzy, wind. / Silne światło nie było światłem, ale ziemskim mrokiem. / Elektroniczne psy mijały go bez szelestu. / Zjeżdżał piętro po piętrze, sto, trzysta, w dół”. U Tokarczuk „miasto unosiło się w górę, na metalowych filarach, na ogromnych, pustych w środku kolumnach, czasem ażurowych, czasem pełnych klatek schodowych i szybów wind”, „miasto jest pionowe i pnie się w górę”. Podróż do wnętrza świata, podróż Anny In i Niny Szubur, przypomina również wędrówkę Orfeusza – „jedziemy chyba ukośnie w dół, tego jednak nie wiemy, w windzie są tylko lustra. Okna nie pokazałyby więcej – tylko węzły trakcji, nieskończone tunele. Splątane kable, transformatory, małe windy towarowe, pocztowe rury, wszechświat, który składa się z linii”. W mieście nie ma miejsca na promienie słoneczne – zamiast tego wszędzie porozmieszczane są lampy i neony. Sztuczność oraz technicyzacja życia mają stać się kontrastem dla mitu. Zurbanizowana przestrzeń i śmiałe rozwiązania architektoniczne przenoszą mit w zwyrodniałą współczesność, a nawet – w przyszłość.
Olga Tokarczuk sprawnie łączy świat wyobrażeń antycznych z wizjami jutra. Mimo tej opozycji krainy się przenikają, autorka zauważa zresztą „w języku, w którym piszę, przeszłość i przyszłość różnią się tylko jedną samogłoską”. W Annie In możliwa jest wędrówka między światami, możliwe jest przekraczanie niektórych granic. Historia stała się wyzwaniem rzuconym ostateczności i nieodwracalności śmierci. Korowody demonów opuszczają wraz z Anną In podziemia i plądrują miasto. Ojcowie Inanny i jej matka – twórczyni ludzi, to przedstawiciele „bogów”, przebywający na ziemi. Metropolia wyrasta na ruinach, na cmentarzysku świata.
Ale już podziemia są ukłonem w stronę przeszłości – ponure, ciemne, zimne i wilgotne tereny, porośnięte szarym mchem. Drzwi do krainy umarłych obracają się tylko w jedną stronę. Tu nie dociera technika, „grobowce są poza zasięgiem każdej sieci, żadna poczta nie ma odwagi obsługiwać tego adresu, żadne kable nie wplatają grobowców w swoje komunikacyjne warkocze”.
Mity przekazują uniwersalne wartości i prawdy o rzeczywistości. Tokarczuk znakomicie podkreśla współczesną degradację międzyludzkich relacji czy kontaktów. Doskonałe kreacje ojców Anny In i kochanków bohaterki to demaskacja obłudy, zakłamania i niesprawiedliwości współczesnego świata. A jednocześnie – paradoksalnie – świadectwo wierności, oddania i przyjaźni. Co jest silniejsze – zło i oszustwa? Czy zwycięży sprawiedliwość? Odwieczny lęk człowieka przed umieraniem znalazł odzwierciedlenie w książce i chociaż „podziemia” budzą lęk, są przecież niezwykłe i fascynujące – „nagie ściany, na których zacieki rysują piękne akwarele, brunatne i szare; rzeźby słonych stalagmitów, systemy sal, gdzie na sufitach niewprawną ręką zmarli malują uparcie rozgwieżdżone niebo, ale żółta farba z gwiazd łuszczy się i odpada do wody”. Powieść kryje w sobie wiele niedopowiedzeń – niektóre pochodzą z przekazów mitologicznych – jak choćby tajemnica kosza bogini Ninmy, połączona z opowieścią o Demeter. W posłowiu pisarka prezentuje swoją wędrówkę po zbiorach mitów – jednak kilka zagadnień nie zostanie wyjaśnionych.
Olga Tokarczuk napisała Annę In językiem nie do końca przezroczystym, ale śpiewnym i pięknym. Uwagę czytających przykuwają powtórzenia, melodyjność, imitowanie oralności. Dzięki stosowanym rozwiązaniom narracyjnym przez tę opowieść płynie się, zagłębiając wciąż w nowe wątki mitologiczne. „Świat składa się z punktów widzenia, ja jestem jednym z nich” – pisze autorka i niczym wędrowny aoid snuje pieśń o Annie In i dzielnej Ninie Szubur, pieśń o obojętności i hipokryzji, o braterstwie i przywiązaniu, o strachu i odwadze.
Powieść Tokarczuk to nie tylko polski wkład w rozwój serii reinterpretującej mity, ale także wzruszający i intrygujący przekaz o nas – o ludziach z przełomu XX i XXI wieku. „Mitologia, podobnie jak poezja i muzyka, powinna otwierać nas na zachwycenie, nawet w obliczu śmierci i grozy zagłady. Jeśli mit przestaje funkcję, to znaczy, że umarł i stracił swą użyteczność” – pisze Karen Armstrong. W Annie In mit sprzed czterech tysięcy lat na nowo ożywa i prezentuje ponadczasową prawdę o człowieku.

("Śląsk" 2007, nr 3)

wtorek, 21 września 2010

Hubert Selby Jr: Requiem dla snu

Niebieska Studnia, Warszawa 2010.

Jak narkotyk

„Requiem dla snu” to powieść, którą bez wahania można określić jako zachwycającą. Mimo że przedstawia świat zdegenerowany i pozbawiony nadziei, mimo że napisana jest językiem, który co bardziej wrażliwych odbiorców zapewne oburzy – książka ta zasługuje na najwyższe uznanie. Gdyby z „Requiem dla snu” wypreparować fabularny szkielet, tom okazałby się dość przewidywalny, a losy bohaterów – schematyczne. Ale Hubert Selby Jr wydarzenia z powieści opisuje w sposób wręcz hipnotyzujący – i chociaż nie ma możliwości, by sądzić, że odwrócą się losy postaci, książka będzie fascynować do ostatnich słów. Słowa – to prawdziwa siła „Requiem dla snu”. Poza słowami – zmysł obserwacji, umiejętność oddania stanów psychicznych bohaterów, doskonale umotywowane zachowania.

Harry i Tyrone to dwaj przyjaciele, narkomani. Ich myśli wciąż obracają się wokół tematu, jak zdobyć pieniądze na kolejne porcje heroiny. Harry co pewien czas oddaje w zastaw telewizor matki, Sary (Sara natychmiast udaje się do komisu i telewizor wykupuje). I Harry, i Tyrone widzą, co dzieje się z uzależnionymi od narkotyków ludźmi – obiecują sobie, że nigdy nie upadną tak nisko, nie przekroczą ustalonych granic i nie pozwolą, by narkotyk przejął nad nimi władzę. Wpadają też na pomysł, jak zarobić mnóstwo pieniędzy – oczywiście na handlu heroiną. Do ich działań chętnie przyłącza się Marion, młoda narkomanka, dziewczyna Harry’ego. Z czasem okazuje się, że o pieniądze na heroinę – a i o sam narkotyk – jest coraz trudniej, a uzależnienie pcha bohaterów do przełamywania kolejnych psychicznych barier, aż po całkowity upadek.

Matka Harry’ego także nie ma łatwego życia. Jej marzeniem jest wystąpienie w telewizyjnym programie, a nadzieja na udział w teleturnieju staje się bodźcem do zmiany wyglądu. Sara usiłuje się odchudzić – i błyskawicznie uzależnia się od przepisanych jej przez lekarza-konowała tabletek. Wkrótce zamieni się w cień człowieka, a leki i wstręt do jedzenia wpędzą ją w chorobę psychiczną. Wstrząsający obraz upadku starej kobiety wybrzmiewa w „Requiem dla snu” silniej nawet niż historia zniszczonej miłości Harry’ego i Marion.

U Selby’ego nie ma radykalnych zmian sytuacji, wyrazistych punktów zwrotnych w historii. Wszystko rozgrywa się tu płynnie, a każde następne wydarzenie jest naturalną konsekwencją poprzedniego. Tylko dzięki takiemu rozplanowaniu fabuły bohaterowie nie mają szans zorientować się w swoim rzeczywistym stanie – i muszą przegrać. Każdy z nich potrafi, przynajmniej na początku, marzyć, snuć śmiałe plany i wierzyć w siebie, żaden nie dostrzeże niebezpieczeństw płynących z uzależnienia. Opisy wstrzykiwania sobie heroiny są naturalistyczne i sugestywne, ale Hubert Selby Jr jest prawdziwym geniuszem, gdy przedstawia – nie wychodząc poza sferę myśli i odczuć postaci – jak zmienia się świat po działce. Rytm książki przekształca się, w zależności od tego, czy bohaterowie są na narkotykowym głodzie, czy na haju, ale zmiany te podczas lektury wyłapuje się podświadomie, na pierwszy rzut oka są niedostrzegalne. Autor potrafi bez zbędnych objaśnień uchwycić cały sens relacji międzyludzkich i istotę uzależnienia, jest w tym szokujący, ale też przekonujący.

Co ciekawe, chociaż narracja przesycona jest przekleństwami, a brutalność i szokująca tematyka dominują, książka wcale nie jest wulgarna. Urzeka swoim głębokim pięknem, zaskakuje i kusi, czasem odpycha – ale wciąga w mroczny świat. Pełną emocji powieścią Selby rzuca innym wyzwanie. Nie wystarczy szorstki, agresywny język czy prowokujący główny motyw – trzeba jeszcze mieć coś ciekawego do powiedzenia. „Requiem dla snu” to publikacja, która nie ma sobie równych. Powieść sprzed trzech dekad do dziś może być przykładem oryginalności w ujmowaniu trudnych zagadnień – i dowodem na możliwości twórcze tkwiące w języku.

poniedziałek, 20 września 2010

Kenneth Grahame: O czym szumią wierzby

Skrzat, Kraków 2010.


Piękno klasyki

„O czym szumią wierzby” to opowieść, która wpisała się do kanonu światowej literatury dziecięcej i stała się też przykładem literatury pięknej, baśni dla dzieci i dorosłych. Przenoszona na ekran, szeroko komentowana, stanowi dzisiaj źródło zachwytów estetycznych – nad urokiem prozy Kennetha Grahame’a i świata przez niego przedstawionego – a także przyjemności związanej ze śledzeniem lekko niekiedy absurdalnych przygód czwórki zwierzęcych przyjaciół.

Ze swojego mieszkania pod ziemią wychodzi Kret. Pragnie poznać życie na świeżym powietrzu, chce spróbować nieznanych dotąd rozrywek. Trafia na Szczura Wodnego – istotę nastawioną do świata najżyczliwiej, zawsze spieszącą z pomocą, wyrozumiałą i dobrą. Szczur Wodny jest w tej książce uosobieniem najlepszych cech prawdziwego przyjaciela – doskonale rozumie potrzeby bliskich, kiedy trzeba, potrafi usunąć się w cień lub przeorganizować własne plany, by sprawić komuś przyjemność – a jednocześnie nie boi się sporów i radykalnych działań, jeśli widzi popełniane przez ważne dla niego postacie błędy. Szczur Wodny i Kret uzupełniają się wzajemnie i zawsze wspierają. Bohaterem bardziej tajemniczym okazuje się Borsuk, który wygląda w „O czym szumią wierzby” na nieco ekscentrycznego, zdystansowanego introwertyka. Tyle, że jeśli któreś ze zwierząt wpadnie w lesie w tarapaty, prędzej czy później do Borsuka trafi – i zawsze może liczyć na ratunek. Borsuk, chociaż przejawia momentami cechy hrabiowskie, da się lubić: wprowadza do świata powieściowego ład i zaufanie. Jest jeszcze czwarty bohater…

Kenneth Grahame napisał „O czym szumią wierzby” dla niedowidzącego synka – według przekazów czwarty bohater wzorowany jest właśnie na nim. Nie jest to z pewnością wizerunek przesłodzony: Ropuch to postać, która wprowadza do książki najwięcej zamieszania, bez przerwy wpada w kłopoty (z dwudziestoletnim wyrokiem i brawurową ucieczką z więzienia włącznie). Bywa zarozumiały, uparty, egoistyczny i infantylny. Jest wyniosły, żąda, nie dając nic w zamian. Nie słucha dobrych rad, drwi i szydzi z tych, którzy próbują mu pomóc. Na tle pozostałych bohaterów wypada całkiem nieznośnie, jest irytujący i lekkomyślny – ma tylko jedną zaletę: wprowadza spore ożywienie do tomu.

Bo książka „O czym szumią wierzby” napisana została w kojącym rytmie. Akcja toczy się tu niespiesznie, długo nic właściwie się nie dzieje. Kenneth Grahame koncentruje się na statycznych opisach, skupia się na obrazach przyrody, próbuje z niezłym skutkiem – oczarować odbiorców pięknem pejzażu. Pisze językiem malowniczym, a momentami wręcz poetyckim. Jego bohaterowie porozumiewają się stylem literackim – i nic dziwnego, skoro baśń powstała przed wiekiem. Wszyscy (poza Ropuchem) prezentują nienaganne maniery, daje się tu zauważyć lekkie podobieństwo do rzeczywistości z utworów Lewisa Carrola, klimat starych angielskich baśni.

Kinga Paździurkiewicz ozdobiła tom naprawdę udanymi ilustracjami. Płaszczyzny zacieniane przez kreskowanie sprawiają wrażenie spokoju i harmonii, a przy tym – nieco staroświeckiej elegancji. Pracochłonna technika, w jakiej zostały wykonane urokliwe rysunki, idealnie pasuje do starannych opisów Grahame’a, całość może się więc spodobać. Książka – wydana w Skrzatowej serii „Klasyka z Feniksem” – urzeka nie tylko aurą baśniowości i egzotyką treści, lecz także sposobem wydania.
Historia „O czym szumią wierzby” to propozycja przede wszystkim dla wrażliwych na piękno. Spokojna i pełna dobrych przesłań, ciekawa i mało przewidywalna (dla tych, którzy nie znali fabuły) – nadaje się dla maluchów i dla ich rodziców.


czwartek, 16 września 2010

Paweł Mossakowski: Ciało lotne

Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.

Lubczyk współczesny

Czasem wydaje się, że kluczem do wykreowania dobrej fabuły jest znalezienie odpowiednich – wiarygodnych i nieprzewidywalnych – motywacji bohaterów. W „Ciele lotnym” Pawła Mossakowskiego katalizator akcji okazuje się nieszczególnie przekonujący. Bohater powieści, Michał, jest asystentem na Wydziale Farmacji. To młody idealista, który woli uczelnianą niezależność od wysokich zarobków w jednym z koncernów produkujących leki. Niestety, jego dziewczyna, Monika, chętniej wybrałaby życie w luksusie – dałaby dużo, by móc otworzyć własny gabinet dentystyczny. Kłótnie z Michałem przybierają na sile, aż w końcu Monika odchodzi z jednym ze swoich pacjentów, niezbyt atrakcyjnym, ale za to bogatym – biznesmenem Hubertem. Nie ma pojęcia o tym, że Hubert zajmuje się ciemnymi sprawkami – sieć nocnych klubów, o których opowiada Monice, to w rzeczywistości sieć burdeli. Hubert nie jest zbyt sprytny, więc trochę niekonsekwentnie wypada zachowanie Moniki – najpierw chytrej i wyrachowanej, potem – niezbyt spostrzegawczej. Michał walczy o ukochaną – na jego szczęście zaczynają się wakacje, może więc sobie pozwolić na dowolne szaleństwa. Wyjeżdża za Moniką i Hubertem nad morze i czeka na okazję, by pobyć z dziewczyną sam na sam. Wyszydzony, odrzucony i poniżony nie dopuszcza do siebie myśli o upokorzeniu. Wierzy za to, że dziewczyna wróci do niego – nie ma tu żadnej refleksji nad sensem takich relacji czy nad przyszłością związku, liczy się tylko teraz. To poważne niedopatrzenie, ale z kolei obecność takiego motywu oddaliłaby możliwości snucia oryginalnej opowieści.

Kluczem do książki staje się przypadkowy wynalazek Michała: substancja, która, rozpylona w powietrzu, wywołuje przypływ serdeczności a nawet namiętności u przypadkowych osób. Współczesny lubczyk Michał zamierza wykorzystać, nie wdając się w dyskusje z byłą ukochaną, lecz czerpiąc z możliwości, jakie daje wyprodukowany środek. Kilka razy plany i marzenia wgryzają się w fabułę – łatwo je poznać: tylko wtedy wszystko wychodzi bohaterowi idealnie. Na marginesie: i tu Mossakowski przesadził, za pierwszym razem ten chwyt może się podobać, potem jest już tylko nachalny i odtwórczy. W powieściowej rzeczywistości wszystko idzie nie tak jak powinno, a Michał wychodzi na wyjątkowego pechowca. Całości dopełnia obraz partii politycznej, złożonej z prymitywów, którzy zafascynowani są rycerstwem i na wzór XVI-wiecznych ideałów kształtują swoją hierarchię. Członkowie tej partii (a zwłaszcza wódz) marzą o zdobyciu substancji, którą posługuje się Michał. Ruszają więc za nim w pościg – i jak na gangsterów – robią to wyjątkowo nieudolnie.

Książka opisywana jest jako sensacyjna komedia miłosna – faktycznie dostarczy rozrywki, ale raczej głównie mniej wyrafinowanej. Dowcipne w założeniu autora gagi opierają się tu w większości przypadków na przerysowaniu i zderzaniu wartości kontrastujących ze sobą, bo zaloty podstarzałej właścicielki pensjonatu, porwania, które kończą się zaskakująco, zderzenie idealnych planów z brutalną rzeczywistością – jeśli przymknie się oko na jednostajność wysiłków autora, można się przy lekturze całkiem nieźle bawić, ale nie wszystkim „Ciało lotne” do gustu przypadnie.

Paweł Mossakowski „Ciałem lotnym” zadebiutował na rynku księgarskim. Widać w tej książce błędy, ale nie są to błędy w narracji czy sposobie prezentowania wydarzeń – a w samej konstrukcji historii. Mam wrażenie, że autor widział akcję zbyt filmowo, postawił na liczne uproszczenia i kompromisy, na wyrazistość i karykaturę – i przesadził. Paradoksalnie to, co dobrze sprawdziłoby się przeniesione na ekran, w książce razi – zbytnią dosłownością, czytelnym kierunkiem, w jakim zmierza opowieść. Są tu wielkie namiętności i gwałtowne reakcje, efektowne pościgi i bijatyki, dowcipne fortele, rekwizyty i symbole, które z czasem zaczynają tworzyć oś porozumienia między odbiorcami a bohaterami – ale w tym wszystkim za mało jest chyba pożywki dla wyobraźni. Jasne, to powieść rozrywkowa, ale nawet rozrywka w wydaniu ekstremalnym może się przejeść…


środa, 15 września 2010

Jan Brzechwa; Akademia Pana Kleksa

Skrzat, Kraków 2010.

Powrót do klasyki


Bez względu na nowe publikacje, zasilające półkę z książkami dla dzieci, istnieją tytuły, które trafiły do kanonu lektur i których nie da się zastąpić banalnymi, prostymi historyjkami. Zdarza się, że dorośli pod wpływem swoich pociech sięgają do znanych z dzieciństwa fabuł i odkrywają je na nowo – czasem w takiej sentymentalnej podróży pomagają też wydawnictwa, decydujące się na wznowienia księgarskich pewniaków. Skrzat wypuszcza na rynek nieśmiertelną „Akademię Pana Kleksa” Jana Brzechwy. Kredowy papier i twarda okładka sprawiają, że jednym z kręgów potencjalnych odbiorców mogą być ci dorośli czytelnicy, którzy nie boją się posądzeń o infantylizm. Duża czcionka to z kolei ukłon w stronę maluchów, które dopiero wkraczają w świat książek – dzieciakom wygodnie będzie się ten tom czytało, zwłaszcza że nie ma tu czcionkowych udziwnień (tekst został złożony czcionką szeryfową). I dużym, i małym odbiorcom przypadną natomiast do gustu ilustracje – czasem kolorowe, czasem czarno-białe, niekiedy lekko wpadające w styl kreski Szancera. Suren Vardanian zmierzył się z nie lada wyzwaniem – w końcu niełatwo jest przedstawić świat daleki od zwyczajnego, oparty na wyobraźni. Zdarzają się tu niewielkie potknięcia (nie wiadomo, dlaczego obrazkowy Pan Kleks nie ma wąsów, skoro inne szczegóły jego opisu zgadzają się z rysunkowym wizerunkiem), ale Vardanian potrafi też swoimi pracami zachwycić. Pomysłowe jest wprowadzenie akcentu graficznego w postaci plam (kleksów) z farbek wodnych – urozmaica to wolne od ilustracji strony i przełamuje ich monotonię, a przy tym subtelnie nawiązuje do tytułu.

Treść książki znana jest wszystkim. Akademia, którą rządzi Pan Kleks, uczy chłopców (tylko tych, których imiona zaczynają się na literę A) rozmaitych dziwnych przedmiotów – między innymi przędzenia liter czy leczenia starych sprzętów. W ogrodach przylegających do Akademii mieszkają postacie z różnych bajek. Pan Kleks przyrządza potrawy z kolorowych szkiełek i farb, potrafi też, dzięki specjalnym lusterkom, przeglądać sny swoich podopiecznych – wszystko działa bez zarzutu do czasu, kiedy fryzjer Filip wprowadza do Akademii zrobioną przez siebie lalkę, z której Pan Kleks ma uczynić człowieka. To wątek dramatyczny, który nadaje sensu fabule. Ale w „Akademii Pana Kleksa”, czytanej po latach, wydaje się ważne coś innego: odejście od wartości pedagogicznych.

Jan Brzechwa podkreślał wielokrotnie, że dzieci nie trzeba tylko pouczać, warto też odwoływać się do ich wyobraźni bez obarczania treści moralizowaniem. W „Akademii Pana Kleksa” tę filozofię widać idealnie – w kolejnych, szkatułkowo wprowadzanych historiach: snach, baśniach, wspomnieniach – ale i w samej głównej linii opowieści. Brzechwa od podstaw buduje zasady świata uczniów niezwykłej akademii. Liczy się tu wyobraźnia i czysta rozrywka – pisarz proponuje zabawę, odkrywa nową rzeczywistość, tworzy reguły nieistniejącej placówki po to jedynie, by dzieci mogły przeżywać wraz z bohaterami przygody, jakich nie miałyby szans doświadczyć w normalnym życiu. Wbrew pozorom lektura książki pozbawionej pouczeń i nakazów przynosi korzyści – wskazuje dzieciom możliwości, tkwiące w nieskrępowanym konwencjami umyśle. Maluchy chłoną relację Adasia Niezgódki i przyjmują ją zwykle – mimo końcowego wyjaśnienia – za jedną z prawdopodobnych bajek. Tymczasem Brzechwa otwiera czytelników na nietuzinkowe pomysły, daje niezłą pożywkę dla fantazji, a przy tym realizuje własne pisarskie credo. „Akademia Pana Kleksa” to znakomity tekst, który twórcom literatury dla dzieci pomoże uzmysłowić potęgę wyobraźni. Na książkach Jana Brzechwy w dalszym ciągu uczyć się powinny kolejne pokolenia.

wtorek, 14 września 2010

Miyoko Matsutani: Tatsu Taro. Syn smoka

Media Rodzina, Poznań 2010.

Niezwykła podróż

Kto chce przeczytać piękną japońską mocno rozbudowaną baśń, powinien wybrać książkę Miyoko Matsutani „Tatsu Taro. Syn smoka”. Polskim czytelnikom historię tę przybliża wydawnictwo Media Rodzina, zapewniając sporą dawkę egzotyki i wiedzy na temat kultury i zwyczajów panujących na Dalekim Wschodzie. Miyoko Matsutani w baśniowy świat wprowadza odbiorców bardzo szybko, realistyczne obrazki przeplatając delikatnymi przebłyskami z krain magii i czarów. Ponadziemskie istoty wkraczają do rzeczywistości Tatsu Taro bardzo swobodnie i współistnieją na równych prawach z ludźmi – których obecność przedstawicieli baśni absolutnie nie dziwi. Tatsu Taro przeżywa coraz bardziej zaskakujące przygody, sceny okrucieństwa i grozy mieszają się tu z sielankowymi – choć rzadkimi – sytuacjami, a oś baśni wyznacza droga, jaką musi przejść Tatsu Taro.

Tatsu Taro jest leniwym chłopcem. Całymi dniami wyleguje się na górskich łąkach, jedząc przygotowane przez babcię dango. Nazywany przez ludzi Synem Smoka (o czym wymownie świadczą znamiona w kształcie smoczych łusek), pewnego dnia poznaje prawdę o swojej matce, zaklętej w straszliwego smoka. Brzemienna w chwili przemiany kobieta rodzi syna i oddaje go w opiekę babce. Poświęca swe oczy, by dziecko wykarmić i wyznaje, że ma nadzieję, iż kiedyś jej syn – odważny i silny – przybędzie, by ją uratować. Tatsu Taro nie ma łatwego zadania, sam musi stawić czoła diabłom, siłaczom, perfidnym staruszkom i rozmaitym przeciwnościom losu. Zdany na własny spryt i pomysłowość chłopiec nie poddaje się – sił dodaje mu świadomość, że od dawna jego uwięziona w smoczym ciele matka czeka na ratunek.

Miyoko Matsutani nie boi się w swojej baśni sięgania po tematy trudne i rozwiązania, którym daleko do łagodności. Najstraszliwiej wybrzmiewają chyba tortury, jakie zadaje sobie matka, by pomóc własnemu dziecku – ale i w innych punktach historii japońska pisarka wykorzystuje dalekie od poprawności politycznej zasady. Złem odpłaca się tu za zło od razu, nie ma sensu zostawiać spraw do załatwienia siłom wyższym. Nie ma też taryfy ulgowej dla bohatera, który musi natychmiast zmądrzeć, zmężnieć i rozstać się z dotychczasowym beztroskim życiem – ale też Tatsu Taro nie przeżywa z tego powodu wielkich rozterek. Konieczność wyruszenia na niebezpieczną wyprawę przyjmuje ze spokojem, bez strachu, jakby samo podjęcie decyzji obudziło w nim nieznane dotąd siły.

W bajce mnóstwo jest elementów obcych kulturowo polskim czytelnikom, małym i dużym (bo „Syn smoka” jest baśnią, więc sięgnąć po nią mogą także dorośli – a że jest baśnią literacko zachwycającą – tym bardziej uprawomocniony będzie taki wybór) – obce terminy, nazwy potraw czy obrzędów, wyjaśnione zostały na marginesach książki – chociaż więc niełatwa, lektura może być bardzo pouczająca.
Ilustracje Piotra Fąfrowicza są proste, momentami aż infantylne i celowo ascetyczne – malowniczego tekstu nie trzeba już upiększać dodatkowymi obrazami, i tak to, co najważniejsze, rozegrać się musi w sferze wyobraźni czytelników. Książka Miyoko Matsutani odwołuje się do imaginacji odbiorców i zapada głęboko w pamięć. Jej lektura musi wywołać silne wzruszenia. „Tatsu Taro” to historia, która daje sporo do myślenia, ale też fascynuje.


poniedziałek, 13 września 2010

Anna Bartuszek: Bestia ujarzmiona. Moja walka z chorobą

Trio, Warszawa 2010.

Siła baby

Spodziewałam się po tomie „Bestia ujarzmiona” Anny Bartuszek kolejnej historii o tym, jak choroba – w tym wypadku stwardnienie rozsiane – zmienia egzystencję człowieka, jak wyglądają następujące po sobie etapy kuracji lub coraz bardziej beznadziejnej walki. W końcu nie jest to pierwsza diariuszowa pozycja o takiej tematyce – a większość publikacji z tej półki, chociaż przedstawia indywidualne zmagania chorego z codziennością, wykorzystuje jeden, nietrudny do wyłapania schemat. Anna Bartuszek jednak zaskakuje. Na początku wprawdzie pisze o tym, jak trudno było jej zrobić sobie zastrzyk, ale później…

Początkowo trudno jest się przyzwyczaić do sposobu pisania autorki: styl narracji bywa miejscami nierówny, zdarza się, że Bartuszek zapowiada dłuższy komentarz do jakiegoś wydarzenia, po czym w obiecanym rozdziale nie poświęca sprawie większej uwagi, powtarzając jedynie to, o czym czytelnicy już wiedzą. Walczy w niej wyraźnie chęć do lekko szalonego, zwariowanego i swobodnego stylu z koniecznością przekazania tego, co powiedzieć trzeba i – jakby było mało – ze świadomością tego, czego mogą oczekiwać potencjalni odbiorcy tej książki. Początek lektury staje się zatem próbą ogarnięcia chaosu, zebrania z porozrzucanych po opowieści fragmentów sensownej całości. Dochodzi do tego niedosyt, bo Anna Bartuszek wprowadza w swoje życie i swoją historię – ale momentami ma się wrażenie, że w niechęci do diariuszowego ekshibicjonizmu zatrzymuje się krok wcześniej niż by mogła. Jest od początku „Bestia ujarzmiona” tomem, któremu daleko do zwyczajowych wyznań chorych – także za sprawą rytmu narracji.

Wszystkie zastrzeżenia gasną jednak w momencie, kiedy Anna Bartuszek przechodzi od opowieści książkowej do serii blogowych notek (prowadzi bloga annablack.blox.pl) – internetowego pamiętnika z czasu spędzonego w sanatorium. Tu – bez redakcji i zewnętrznych ingerencji – może być w swoich wyznaniach naprawdę sobą: i blogowy fragment rzuca zupełnie inne światło na całą książkę. Pozwala zrozumieć autorkę, przyzwyczaić się do jej stylu – mało tego, polubić go i uczestniczyć w walce dziewczyny. Tu ujawnić się może w pełni nieco kąśliwe poczucie humoru (Bartuszek uwielbia bawić się słowem), autoironia, zachłanność w doświadczaniu życia, odwaga, upór… Tu wreszcie „Bestia ujarzmiona” zaczyna naprawdę tętnić życiem i na dobre rozstaje się ze stylem znanym już z wielu opowieści o zmaganiach z chorobą.

O czym jest ta publikacja? O dziewczynie, u której w wieku 19 lat zdiagnozowano stwardnienie rozsiane. Anna Bartuszek przez kilka lat nie chciała pogodzić się z oceną lekarzy, miała nadzieję, że kolejne rzuty choroby da się znieść i załagodzić przez stosowanie doraźnych środków. Pragnęła udowodnić sobie, że da radę żyć normalnie: ukrywając swój stan zdrowia podjęła pełnoetatową pracę, wyprowadziła się od rodziców. Dopiero coraz częstsze ataki nakłoniły ją do szukania leku, a potem – podjęcia leczenia i przyjęcia zdrowszego trybu życia. Jest „Bestia” opowieścią o poszukiwaniu pomocy, o trudnościach związanych z przełamaniem się przed prośbą o ratunek – owszem, te sprawy zajmują tu sporo miejsca. Ale w zapiskach autorki znajdzie się także bardzo energetyzująca radość, z każdej zebranej dzięki internetowym przyjaciołom kwoty, agresja wymierzona przeciwko utrudniającym życie przepisom, upór, by żyć normalnie w kraju, który na każdym kroku wprowadza utrudnienia, problem z przyznaniem się do choroby, praca z psychologiem… Jest nadzieja i siła, wiara w zwycięstwo. Blogowe notki z pobytu w sanatorium to opowieść o walce z nieposłusznym ciałem, które trzeba na nowo uczyć chodzić – ale Anna Bartuszek ani przez moment nie zastanawia się nad tym, czy ta sztuka jej się powiedzie. Ona wie, że innego wyjścia nie ma – i walczy z całych sił. Te zwierzenia z sanatoryjnych zmagań przeplatane są relacjami z flirtów kuracjuszy, dowcipnymi i celnymi uwagami na temat postaw miejscowych podrywaczy. Tu można się pośmiać i wzruszyć – tu też nawiązuje się więź z autorką, która nie kreuje siebie na bohaterkę, przeżywa wzloty i upadki, daje upust emocjom, lecz nie ma zamiaru użalać się nad sobą. To, nawet bardziej niż zapewnienia, że warto mieć nadzieję, działać będzie na wyobraźnię odbiorców.

Autorka dąży do samodzielności i pokonania choroby. Nie podporządkowuje się bestii, żyje pełnią życia i dodaje otuchy innym. Co pewien czas zwraca się bezpośrednio do chorych – wie, czego może być im potrzeba, bo w końcu opiera się na własnych doświadczeniach. Najlepiej zresztą charakteryzuje siebie i swój tekst w posłowiu: „Książka jest specyficzna, zdaję sobie z tego sprawę. To swobodny, chaotyczny dość potok myśli. Dla mnie miała stanowić coś w rodzaju terapii. Pozwolić mi wyrzucić z siebie wszystkie mocne przeżycia, pomóc nabrać dystansu do wielu kwestii (…)”. I jeszcze słowo o blogu: „Nie, nie jest to blog poświęcony chorobie. Jest to wirtualny pamiętnik pewnej dziewczyny, która, tak się składa, jest chora, ale poza tym drobnym szczegółem jest taką samą babą jak wszystkie”. Sięgnijcie po tę książkę: nie będziecie mogli się od niej oderwać.

niedziela, 12 września 2010

Cathleen Schine: Trzy kobiety z Westport

Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.


Hołd dla Austen

Bez względu na pisarskie trendy i przejawiające się w doborze tematów mody część czytelniczek, przyzwyczajonych do klasycznych fabuł powieści obyczajowo-romansowych, sięgać będzie po sprawdzone czytadła – lub po tomy pisane w ich duchu. Deklaracją, że „Trzy kobiety z Westport” są współczesną wersją „Rozważnej i romantycznej” Cathleen Schine wyznacza krąg odbiorczyń tomu i jednocześnie składa obietnicę, której długo stara się nie łamać. W warstwie narracyjnej próbuje zachować rytm prozy Jane Austen – i radzi sobie z tym całkiem nieźle, sprawiając, że usatysfakcjonowane będą wielbicielki znakomitej poprzedniczki Schine, ale też zwolenniczki bardziej aktualnych historii. W planie treści natomiast bywa Schine momentami awangardowa, przynajmniej jak na konwencję, a czasem do bólu banalna i przewidywalna.

Siedemdziesięcioośmioletni Joseph Weissmann postanawia rozwieść się z o trzy lata młodszą żoną. Betty na jakiś czas zamieszkać musi w małym domku w Westport, użyczonym przez jednego z krewnych. Razem z nią do Westport przeprowadzają się jej dwie córki, pasierbice Josiego, kobiety w średnim wieku i po przejściach – Annie, matka dwóch dorosłych synów, oraz Miranda, znajdująca się na krawędzi bankructwa. Obie córki Betty wikłają się w romanse pozbawione perspektyw – obie też żywią nadzieję, że ich związki, choć ulotne i bez przyszłości, przetrwają. Annie i Miranda nie potrafią trzeźwo oceniać sytuacji, w obliczu żywszych uczuć obie zachowują się jak niedoświadczone nastolatki – ale przecież po drodze do obowiązkowego happy endu zdarzyć się musi sporo, by wzruszyć czytelniczki, a czasem nimi wstrząsnąć. Cathleen Schine próbuje zróżnicować swoje bohaterki, Annie przydając cechy rozsądnej i wiecznie zamartwiającej się kobiety, a Mirandzie nadając piętno impulsywnej i nieprzewidywalnej – ten podział zaciera się jednak i przy temacie miłości trudno siostry odróżnić. Także matka Mirandy i Annie w pewnym momencie traci wiek, jakby Schine przypisywała jej zachowania i postawy świeżo przeżytej traumie, a nie objawom starzenia się.

W „Trzech kobietach z Westport” happy end wpisany jest w gatunek i wymuszony przez nawiązanie do Austen. Ale w tym wypadku mamy do czynienia z happy endem szczególnego rodzaju, bohaterki nie zawsze znajdą szczęście i ukojenie tam, gdzie wyobrażały sobie to czytelniczki. Pozostaje po lekturze pytanie, na ile fabularna rewolucja była w tym tomie potrzebna – czy odejście od sprawdzonych schematów nie wywoła przypadkiem niechęci czytelniczek. Zwłaszcza że Schine tak naprawdę przez większą część książki posługuje się stereotypowymi obrazkami praktycznie bez umiaru – i bez ich twórczego przeobrażania, bywa przewidywalna (nie za sprawą konwencji, a przez sposób poprowadzenia historii), nie sygnalizuje chęci odejścia od banału. Wygląda na to, że w finale chce ratować się przed oskarżeniem o nieoryginalność – i wpada we własne sidła, próbując stać się oryginalna za wszelką cenę.

Ujęła Cathleen Schine w swojej historii wszystko to, czego będą oczekiwały miłośniczki romansów. Są tu wielkie uczucia – i miłość, która musi przezwyciężać niespodziewane trudności. Znajdą się i wielkie rozczarowania, i gwałtowne namiętności, burzliwe rozstania i próby odnalezienia szczęścia. Każda z bohaterek prezentuje inny pomysł na życie, a obecność trzech różnych pierwszoplanowych postaci pozwoli odbiorczyniom solidaryzować się z nimi w zależności od przedstawianej sytuacji. Całość jest zaprezentowana w ładny, opisowy sposób – zgodnie z aurą powieści Jane Austen – pod względem narracji. Schine nie może sobie nic zarzucić, pilnie odrobiła lekcję pastiszu.


sobota, 11 września 2010

Teatr CoNieco: Legendy polskie

7.08.2010 Chorzowski Teatr Ogrodowy
8.08.2010 Letni Ogród Teatralny

Występują: Jaromir Trzos, Marian Ołdziejewski
Teatr Lalki i Pantomimy CoNieco


Jego wysokość kubek

„Bracie, oddaj wilka, bo muszę w piecu napalić” – te słowa, padające w spektaklu „Legendy polskie” białostockiego Teatru Lalki i Pantomimy CoNieco wbrew pozorom nie niosą w sobie makabrycznej treści. Wilk to przecież tylko konar, lekko ostrugany przez jednego z braci i ożywiony za sprawą wyobraźni nieskrępowanej konwencjami, bliskiej wyobraźni dzieci. Całe „Legendy polskie” są zresztą zrealizowane w technice teatru przedmiotu, co przed przedstawieniem tłumaczy najmłodszym Marian Ołdziejewski. Przy odrobinie fantazji drewniana łyżka, kubek i widelec mogą zamienić się w rycerza, a płócienny worek i grabie lub motyka – w groźnego smoka. Nagle zwykłe spożywanie posiłku może stać się bajkową przygodą.

Dwaj bracia przenoszą małych odbiorców do staropolskich czasów. Przebrani w zgrzebne koszule, w jednakowych perukach, wyglądają jak mieszkańcy średniowiecznego grodu. Efektu dopełniają drewniane rekwizyty – kubki, balie czy drabina. Całość sprawia niezwykle malownicze rażenie, nie ma tu przesady i przytłaczania przedmiotami, łatwo za to uwierzyć w kreowany przez aktorów świat – nawet jeśli jest on opatrzony odautorskim komentarzem. Na „Legendy polskie” składają się trzy historie, zaprezentowane w różnych stylach. Całość rozpoczyna pantomimiczna opowieść o smoku wawelskim – w pełni zrozumiała właśnie dzięki wprowadzeniu Ołdziejewskiego. Nieartykułowane ryki bestii w połączeniu z przedmiotami codziennego użytku to dobry sprawdzian wyobraźni maluchów. Aktorzy sięgnęli tu po doskonale znaną wszystkim dzieciom legendę – taki wybór umożliwia oswojenie odbiorców z teatrem przedmiotu. Nie ma też zagrożenia, że widzowie nie pojmą artystycznych przesłań, rzucanych ze sceny. Dynamiczna opowieść już wkrótce przejdzie w historię księcia Popiela. Tutaj Marian Ołdziejewski posłużył się tekstami istniejących polskich szopek ludowych, ubierając podanie w formę miłej dla ucha rymowanki. Tym razem relacje między bohaterami okazują się bardziej skomplikowane i wymagają – obok użycia kuchennych akcesoriów – wzbogacenia przekazu o warstwę słowną. Jednaj i tutaj na uwagę zasługują sposoby wykorzystania zwykłych przedmiotów – mysz, którą imituje róg worka czy tłum stworzony z kubków i łyżek. Zabawę w opowiadanie legend wieńczy w spektaklu opowieść o kwiecie paproci – powrót do bardziej klasycznych form teatru dla dzieci. W trzeciej legendzie bohaterowie to już wykonane z desek lalki z ruchomymi głowami i rękami – by nie obciążać nadmiernie wyobraźni dzieci, Marian Ołdziejewski i Jaromir Trzos technikę teatru przedmiotu trochę zredukowali (ducha przedstawia jednak zawieszona na grabiach koszula, a wóz – deska do krojenia, z doczepionymi kółkami). Najbogatsza jest tu również część tekstowa, rekwizyty są jedynie dodatkiem do opowieści, nie przejmują jej ciężaru.

Dodatkiem do prezentowanych fabuł stają się liczne powiedzenia i przysłowia, wplatane w zwykłą rozmowę braci. „Legendy polskie” to spektakl nastawiony na przekazanie znanych podań i wierzeń w oryginalnej formie. Ołdziejewski i Trzos pokazują dzieciom, że teatr można stworzyć z przedmiotów, które są na co dzień pod ręką, nie potrzeba do tego wymyślnych rekwizytów ani nowych, oryginalnych tekstów. Przy odrobinie wyobraźni każdy może stać się aktorem – wystarczy dostrzec potencjał twórczy tkwiący w najbliższym otoczeniu.

Inspiracją dla Teatru CoNieco stały się dziecięce zabawy. Wysiłek włożony w śledzenie tego przedstawienia nie pójdzie na marne: aktorzy przypominają przecież o potędze fantazji i aktywizują wyobraźnię, rozleniwioną przy telewizyjnych kreskówkach. Teatr przedmiotu okazuje się sztuką wymagającą, ale i cenną.



foto: Radek Ragan, Chorzowski Teatr Ogrodowy

piątek, 10 września 2010

Javier Yanes: Władca równin

Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.


Czarny ląd i mroki historii

„Władca równin” zachęca do lektury egzotycznym (co ujmuje mu kiczowatości) pejzażem z zachodzącym słońcem – oraz porównaniem do „Pożegnania z Afryką”. Dodałabym tu jeszcze, że to publikacja wymarzona wprost dla tych, którzy lubują się w dziewiętnastowiecznych wielkich narracjach i szukają historii idealizowanych, love stories, w których harmonia w zakończeniu wynagradza bohaterom wszelkie niedogodności na drodze do celu. „Władca równin” jest opowieścią, która rozciąga się na dwa pokolenia – osobny wątek stanowią losy dziadków bohatera: tajemnica przeszłości, którą warto rozwikłać; osobny aktualne przygody Curro, dziennikarza poszukującego prawdy o historii rodziny. Według wiadomości, jakie Curro zdobył, jeden z jego dziadków był pochodzącym ze Szkocji poszukiwaczem przygód; romantyczny związek z ukochaną kobietą zakończył się, gdy Hamish zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach, pozostawiając ciężarną ukochaną, prawdopodobnie nieświadomy jej stanu. Curro wyrusza z ekscentrycznym przyjacielem dziadka w podróż do Kenii, by odnaleźć Hamisha i znaleźć odpowiedzi na nurtujące go pytania. Na jakiś czas musi się rozstać z przyjaciółką, która nagle przeszła do roli ukochanej, a w Afryce spotka piękną i wrażliwą prostytutkę. Podróż okazuje się także próbą dla świeżo rozkwitłego uczucia. Curro rzuca się w wir przygód, by poradzić sobie z przeszłością: jednym z impulsów jest wystawienie na sprzedaż rodzinnego domu – ale jego działania zaważą też na przyszłości.

Śledztwo posuwa się naprzód powoli i przetykane jest zwykłymi (lub niezwykłymi) codziennymi scenkami, ale sama Afryka stanowi tu jedynie tło dla akcji: większość wydarzeń rozgrywa się w miejscach raczej uniwersalnych. Może szkoda, że Javier Yanes nie zafundował odbiorcom nieco więcej egzotyki, zwłaszcza jeśli ma się na uwadze jakość typowo afrykańskich opisów. Autor jest w stanie oddać słowami dźwięki sawanny, tak, że lektura chwilami zamienia się w bezkrwawe safari. Zresztą Yanes daje się w tej książce poznać jako wyczulony na słowo obserwator. W narracji stosuje zabiegi, które różnicują bohaterów i środowiska: obok plastycznej relacji pojawia się i opowieść urywana, składana ze strzępków zdań, i kwiecista, przesadzona mowa jednego z bohaterów. Yanes dopasowuje język do postaci i chociaż czasami można mu mieć za złe, że bohaterowie posługują się najczęściej stylem literackim, przez co sprawiają wrażenie nienaturalnych, to przecież na tym również polega urok „Władcy równin”. Wydaje mi się, że to nie błąd debiutanta, a celowa stylizacja na dawne powieści, ledwo zarysowana tęsknota za książkami pięknymi, wyraz swoiście pojmowanej staroświeckości.

Javier Yanes zaskoczy odbiorców między innymi poetycko szkicowanymi scenami aktów miłosnych. W portretowaniu obrazów seksu tworzy na biegunie przeciwległym do dosłownego i brutalistycznego momentami stylu Rotha, pisze subtelnie, a przy tym znajduje zaskakująco wiele różnych doznań wartych przedstawienia. Upaja się tekstem, ale nie przekracza granicy kiczu.
„Władca równin” to powieść obszerna (prawie 700 stron), ale i powolna. Dużo tu scen, które mają niewielkie znaczenie dla dalszego rozwoju akcji i które przydają się tylko dla budowania uwiarygodniającego tła dla samej fabuły, dużo nieistotnych drobiazgów, które zatrzymują uwagę i pozwalają dawkować napięcie, ale które równie dobrze można by pominąć wzrokiem bez większej straty dla samej lektury. Odwołanie do klasycznej fabuły i lekko tylko uwspółcześnionej treści wyzwala pytanie: czy „Władca równin” jest pisarską deklaracją czy raczej zaledwie stawianiem pierwszych, nieporadnych kroków, wymagających podparcia w sprawdzonych narracjach. To przede wszystkim książka dla wielbicieli klasyki.


czwartek, 9 września 2010

Christopher McDougall: Urodzeni biegacze. Tajemnicze plemię Tarahumara, bieganie naturalne i wyścig, jakiego świat nie widział

Galaktyka, Łódź 2010.

Prosto przed siebie

Kiedy wpada się na trop takiego tematu, nie można zmarnować szansy. Christopher McDougall miał sporo szczęścia – i stworzył opowieść, od której nie można już nic więcej wymagać. „Urodzonych biegaczy” czyta się w rytmie przemierzania kolejnych ultramaratonów nawet jeśli bieganie jest ostatnim sportem, na jaki miałoby się ochotę. Podczas tej lektury pytanie „jak to jest możliwe?”, poddawanie w wątpliwość wytrzymałości ludzkiego organizmu przechodzi w podziw nad sposobem opisu, zamieniając rozbudowany reportaż w relację kuszącą pięknem słowa.

Bohater publikacji próbuje zrozumieć własne ciało: nękany kontuzjami dowiaduje się od lekarzy, że powinien zrezygnować z biegania. Nie zamierza się jednak tak łatwo poddać: rozpoczyna poszukiwania przyczyn cierpienia i dochodzi do zaskakujących wniosków. Odkrywa między innymi, że używanie drogich sportowych specjalnie profilowanych butów zwiększa ryzyko kontuzji – i że podczas biegania boso zmienia się sylwetka człowieka a także sposób stawiania kroków. Dociera do informacji o indiańskim plemieniu Tarahumara, słynącym z nadnaturalnej wytrzymałości podczas wyczerpujących górskich maratonów: obserwując Tarahumara uczy się radości, płynącej z biegania i na pewien czas oddala myśl o maratonie jako rywalizacji. Łącznikiem między cywilizacją a Tarahumara staje się Caballo Blanco – Biały Koń, człowiek legenda i nauczyciel bohatera, przekazujący mu sekrety lekkiego i szybkiego biegu. Caballo marzy o tym, by zorganizować wyścig z udziałem najlepszych ultramaratończyków i członków plemienia Tarahumara; w wyścigu tym ma wziąć udział także bohater książki.

Opowieść – ekhem – biegnie dwoma torami. Jeden wyznaczają sylwetki kolejnych ultramaratończyków, zwłaszcza ludzi, którzy na tle biegających długodystansowców wyróżniają się sposobem bycia – jak w przypadku Billa i Jenn, dwudziestojednolatków-imprezowiczów, czy Ann – znakomitej biegaczki, której pokonywanie odległych tras sprawia przyjemność. Za każdym razem opowieść o bieganiu łączy się z opowieścią o człowieku, nietypowym charakterze lub wyczynach przekraczających granice wyobraźni, bieganie okazuje się pretekstem do zaprezentowania ekstremalnych sytuacji i ciekawych osobistości. W „Urodzonych biegaczach” znajdzie się też miejsce na opis stylu biegania – o czym za chwilę. Drugi tor książki wyznaczają badania i odkrycia, prowadzące do udoskonalania techniki przemierzania ogromnych dystansów, tezy, według których człowiek został stworzony po to, żeby biegać, rozważania na temat związków między kontuzjami a układem ciała podczas biegu. To tu Christopher McDougall umieszcza wszystko, do czego dotarł podczas własnych poszukiwań – odkryciom naukowym jednak także nadaje wymiar reportażu, co sprawia, że czytelnicy czują się jak świadkowie przełomowych osiągnięć i z zapartym tchem śledzić mogą tok myślenia badaczy.

Mnie zafascynowały w tej książce także możliwości, tkwiące w słowach. McDougall wiele razy przedstawia proces biegu: rytm, w jakim poruszają się maratończycy, sposób ułożenia ciała, technikę biegania – i za każdym razem ten wydawałoby się nudny i powtarzalny sport jawi się zupełnie inaczej. Mało tego – autor jest w stanie słowami oddać nastroje biegnących, od euforycznej radości aż po zmęczenie i rezygnację, nie nazywając tych stanów, samym tylko tekstem. Doprowadza do tego, że każdy z czytelników z osobna będzie przeżywał kolejne biegi, więcej: że będzie czekać niecierpliwie na „wyścig, jakiego świat nie widział”.

Z dala od błysków fleszy, z dziwną historią, tajemniczą teraźniejszością i niepewną przyszłością ścigają się członkowie plemienia, które jest tak niezwykłe, że trudno uwierzyć w jego istnienie. Wraz z nimi Caballo, człowiek jakby wyjęty z kart powieści Karola Maya i dziennikarz wojenny, dla którego bieganie to sposób na zachowanie zdrowia, a nie przeciwnie. To kanwa „Urodzonych biegaczy”, książki, która oczaruje nie tylko miłośników sportów ekstremalnych.


środa, 8 września 2010

Jill Kargman: Rozwód od Armaniego

WNK, Warszawa 2010.

Kopciuszek z wyższych sfer

Gdyby wytyczyć główną oś fabularną „Rozwodu od Armaniego”, szybko okazałoby się, że Jill Kargman posługuje się bardzo oklepanym schematem. Ale posługuje się nim zupełnie świadomie, czerpie z niego i odświeża motywy do znudzenia powielane w literaturze dla pań. Przez to powieść, choć przecież dość przewidywalna za sprawą linii głównego wątku, zapewni rozrywkę czytelniczkom.

Bohaterka, trzydziestoparoletnia Holly Talbott, jest żoną rekina biznesu i matką kilkuletniego chłopca. Chcąc nie chcąc uczestniczy w życiu towarzyskim elit – bierze udział w imprezach charytatywnych i spotkaniach, które wprawdzie nie przynoszą jej radości, ale są obowiązkiem połowicy finansisty. Stara się sprostać oczekiwaniom sfer, w których się obraca – a każdy jej krok jest pilnie obserwowany przez nastawione na plotki quasi-przyjaciółki oraz wyniosłą teściową. Świat milionerów i miliarderów rządzi się swoimi bezlitosnymi prawami, a kto z niego wypadnie, jak najbliższa przyjaciółka i szwagierka Holly, Kiki, nie ma raczej szans na powrót do łask wybrednych rodów. Kiki wypadła z obiegu za sprawą rozwodu – lecz rozpad jej małżeństwa następował stopniowo i kobieta mogła oswoić się z myślą o rozstaniu. Dla Holly widok męża całującego się z młodą kobietą i odkrycie prawdziwych przyczyn rzekomych wyjazdów w delegację był szokiem – na szczęście Kiki nie straciła głowy i przeprowadziła przyjaciółkę przez koszmar rozwodu. Holly może zacząć nowe życie – nie potrafi jednak zachowywać się uwodzicielsko wobec nowych znajomych.

Rozwód – nowa miłość – szczęście w życiu – przez ten schemat przeprowadza swoją bohaterkę Jill Kargman Baśń o Kopciuszku z odzysku ziszcza się nie za sprawą braku kreatywności autorki, a ze względu na sposób realizacji tematu. Oryginalnego wymiaru nabiera książka dzięki umiejscowieniu akcji w świecie większości czytelniczek niedostępnym i ironicznemu potraktowaniu rzeczywistości milionerów. Siłą tej powieści jest mocne osadzenie przygód Holly w egzotycznej dla większości odbiorczyń scenerii – hedgingowe żony nie muszą martwić się o prozaiczną codzienność – czas upływa im więc na intrygach i planowaniu kolejnych spotkań towarzyskich. W świecie, gdzie pieniędzy jest tak dużo, że schodzą na dalszy plan, do głosu nie dopuszcza się uczuć. Dopiero uwolnienie się z toksycznej sfery przyniesie prawdziwe wytchnienie – i cały szereg dylematów. Holly nie tęskni za życiem wśród biznesmenów – mało tego, za żadne skarby nie chce trafić z powrotem do tego grona. Zazdrości wyzwolonej Kiki swobody w kontaktach z nowo poznanymi mężczyznami i bardzo powoli otwiera się na kolejny etap swojej egzystencji. Rytm jej życia – podobnie jak rozdziałów w książce – wyznaczają ironiczne cytaty, dotyczące relacji małżeńskich.

„Rozwód od Armaniego” wyróżnia się wśród typowych romansów także ze względu na całe mnóstwo schematów, tabelek i wykresów. Holly przygotowuje je dla wyjaśnienia otoczki hedgingowego stylu bycia. Nie traktuje owych projektów poważnie, wszystkie wyliczenia mają na celu wykpienie rzeczywistości milionerów szybko i bez zbędnych komentarzy. Dystans do samej siebie i do swojej przeszłości pozwala bohaterce snuć opowieść bez niepotrzebnych sentymentów, buduje też płaszczyznę porozumienia z czytelniczkami. To typowo babska lektura, spajająca lekko feministyczną postawę z początku historii z całkowitym oddaniem i powrotem do tradycji XIX-wiecznych romansów pod koniec. Jill Kargman połączyła te konwencje dość zgrabnie, tak, by bawić i dostarczać rozrywki, a jednocześnie pokazać niezłomność swojej postaci. Chociaż z góry wiadomo, jaki będzie finał opowieści, lektura płynie przyjemnie, także dzięki oddaleniu sfer z historii. Z uwagi na oryginalną scenerię mogła sobie autorka pozwolić na wykorzystanie fabuły rodem z baśni dla małych dziewczynek – a to w przypadku „Rozwodu od Armaniego” oznacza rozrywkę i dobrą zabawę bez zastrzeżeń.


wtorek, 7 września 2010

Nicky Pellegrino: Przepis na życie

Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.

Książka pełna ciepła

Właściwie „Przepis na życie” Nicky Pellegrino jest esencją tego, czego szuka się w klimatycznych toskanianach – tyle że przekutego na niespieszną powieść obyczajową o dwóch równoległych narracjach. Powiedzieć o tej publikacji, że jest historią o odnalezieniu szczęścia oraz o dobrym jedzeniu – to powiedzieć zdecydowanie zbyt mało. Ale nie da się w zwykłej recenzji oddać magii „Przepisu na życie”, aury spokoju, który przenika opowieść (brawa dla Agnieszki Lipskiej-Nakoniecznik, tłumaczki – duża jej zasługa w tym, że po przeczytaniu pierwszych akapitów od tomu trudno się już oderwać), wciągającej chociaż niezbyt skomplikowanej fabuły i smakowitych opisów potraw. Pewne jest jedno: kto szuka książki o zwolnieniu trybu życia i rozkoszowaniu się włoskim pomysłem na egzystencję, „Przepisu na życie” nikomu nie odda.

Są tu dwie bohaterki, których losy w pewnym momencie się stykają. Jedna to Alice, młoda kobieta, niepotrafiąca poradzić sobie z traumą z przeszłości. Alice właśnie rozstała się z chłopakiem i wyjeżdża do Londynu, by tam pracować we włoskiej knajpce. Drugą bohaterką jest Babetta – starzejąca się już ogrodniczka. Mąż Babetty traci kontakt z rzeczywistością i kobieta lęka się, że przez to straci zajęcie, któremu poświęciła życie. W pewnym momencie do Villa Rosa przyjeżdża Alice – i chociaż bohaterkom brakuje wspólnego języka, znajdują porozumienie, zwłaszcza dzięki gotowaniu. Obie mają jeszcze szansę na znalezienie szczęścia, muszą tylko w nie uwierzyć.

Nicky Pellegrino nie obiecuje życia, w którym wszystko jest proste i przyjemne. Nie wmawia czytelnikom, że dzięki podróży do Italii ich losy odmienią się na lepsze. Nie oszczędza swoich bohaterów – w „Przepisie na życie” sporo znajdzie się chwil trudnych i pozbawionych nadziei na lepsze jutro – mimo tego autorka prowadzi opowieść ciepło i ze spokojem, który udzieli się odbiorcom. Zamiast taniego optymizmu prezentuje wewnętrzną niezłomność postaci. Nie pozwala autorka, by rozterki życiowe bohaterek wpływały przygnębiająco na nastrój czytelników. Książka napawa otuchą, a przy okazji wzbudza apetyt: Nicky Pellegrino korzystała podczas pisania ze swojej namiętności do „czytania o jedzeniu”. Upust zachwytom kulinarnym dała, wysyłając Alice i Babettę do kuchni. Obie panie doskonale wiedzą, że tylko potrawy przyrządzane z miłością i zaangażowaniem mają prawdziwą moc – tę prawdę przekazuje Pellegrino w powieści. Nie przytacza – jak to często w książkach pisanych w duchu toskanianów bywa – przepisów na włoskie potrawy, lecz prezentuje ich nazwy, czasem składniki lub sposób przyrządzania tak, że każdy z odbiorców nabierze ochoty na specjały, którymi raczą się bohaterowie. Dużo tu samotności i tęsknoty, dużo nieodwzajemnionej miłości i tęsknoty za prawdziwym uczuciem. Jest potrzeba ucieczki od codzienności i pomoc, która przychodzi niespodziewanie z nieoczekiwanej strony. Są wielkie emocje i okresy wyciszenia – jest wszystko, czego potrzeba dobrej powieści obyczajowej.

W „Przepisie na życie” Alice prowadzi swoją historię w pierwszej osobie, Babetta jest opisywana przez wszechwiedzącego narratora. Rozdziały są krótkie, tak, by czytelnicy nie zmęczyli się śledzeniem jednej sytuacji zbyt długo. Ale prawdziwym atutem tej książki staje się jej wewnętrzny rytm, harmonijna opowieść, która przekłada się na przyjemność czytania. To jedna z propozycji idealnych na coraz dłuższe wieczory: świetnie uzupełnia się z ciepłym kocem, miękkim fotelem i kubkiem gorącej herbaty. Nicky Pellegrino pokazuje świat, do którego chce się wracać, więc z pewnością na jednokrotnej lekturze tomu się nie skończy.


poniedziałek, 6 września 2010

Mariusz Niemycki: Zuzia na tropie Makusynów

Skrzat, Kraków 2010.

Przygoda po latach

Niejeden już raz pisałam o Mariuszu Niemyckim w samych superlatywach. Tym razem też nie będzie inaczej, bo tom „Zuzia na tropie Makusynów” na pochwały zasługuje. To szósta część przygód dziewczynki, która bawi się w detektywa. Książka łączy w sobie klasyczny szkielet młodzieżowych powieści przygodowych spod znaku Niziurskiego, Nienackiego i Makuszyńskiego – ale i współczesne trendy, nakazujące prowadzić opowieść szybko i bez rozwodzenia się nad zbędnymi szczegółami. Niemycki lawiruje między dobrymi literackimi tradycjami i wymaganiami dzisiejszych czytelników, co sprawia, że „Zuzia” przekona do siebie młodych ludzi, a dla tych, którzy znają książki wymienionych wcześniej pisarzy, stanowić będzie miły powrót do atmosfery z uwielbianych przez kolejne pokolenia lektur.

Makusyny to dawny szczep harcerski, słynący z niebanalnych pomysłów i skupiający młodzież kreatywną – po latach od wspólnych wypraw wydarza się coś, co każe bystrej Zuzi skierować swoje kroki na zamek w Siedlisku. Mariusz Niemycki wykorzystuje niemal wszystkie elementy dobrej powieści sensacyjnej z czasów PRL-u (nazwa cyklu odsyła przecież do serialu z kapitanem Sową – i choć jest przede wszystkim dowcipem autora i wydawcy, nie da się podobieństwa „Zuzi” do tomów polskich pisarzy z drugiej połowy XX wieku ukryć), są tu zatem tajne hasła i szyfry, ukryte skarby, niebezpieczeństwa i pułapki, sekrety z przeszłości – i niezwykła więź, która sprawia, że dorośli i odpowiedzialni ludzie, zajmujący ważne stanowiska, na sygnał od kolegów ze szczepu rzucają wszystko i stawiają się w umówionym przed dekadami miejscu. W tę godną pozazdroszczenia relację wtrąca się Zuzia, tropiąca utrzymywane w tajemnicy wydarzenia. Odkrywając przeszłość pokolenia rodziców ma szansę uczestniczyć w przygodach, o których mogłaby dziś jedynie czytać. Nic dziwnego, że z radością i zapałem pokonuje wszelkie trudności, wykazując się przy tym inteligencją, sprytem i odwagą.

Działania Makusynów to jedna warstwa opowieści. Druga znów przenosi odbiorców do współczesności – Niemycki wykorzystuje bowiem sferę obyczajową do wykazania aktualnych w literaturze czwartej mód. Czyni to subtelnie i nie wszyscy na ten trop muszą od razu wpaść: mowa tu o rozbitej rodzinie. Rodzice Zuzi rozstali się, matka bohaterki twierdzi, że jej mąż poświęcał się tylko pracy i zaniedbywał dom. Zuzia nie jest jednak dzieckiem skrzywdzonym czy cierpiącym – dogaduje się z obojgiem. A jej rodzice… zaczynają na nowo się w sobie zakochiwać.

Niemycki sięga też po rozwiązanie, którego dawno w rodzimych pozycjach rozrywkowych literatury czwartej nie było – przypisy, objaśniające znaczenie trudniejszych wyrazów czy realia historyczne. Pojawiają się tu także odsyłacze do poprzednich części serii, bo Niemycki nie bawi się w streszczenie wcześniejszych powieści w pierwszym rozdziale, a zgrabnie wplata w fabułę konsekwencje minionych wydarzeń. Ta dbałość o młodego czytelnika, przed którym można postawić odrobinę trudniejsze zadanie lekturowe, cieszy i budzi nadzieję na stworzenie naprawdę wartościowych historii dla młodzieży.

„Zuzia na tropie Makusynów” nikogo nie zdąży zmęczyć, bo autor dość mocno skraca i upraszcza kolejne wątki, tworzy relację szybką i uwolnioną od przegadania. Na przeszkodzie Zuzi nie stają niepotrzebne drobiazgi, uprzykrzające życie – rezygnacja z nich bardzo przyspiesza i tak już błyskawiczną akcję.
„Zuzia na tropie Makusynów” jest tomem, który spokojnie można polecić dzieciom i nastolatkom obu płci – chociaż autor główną rolę oddaje dziewczynce, nie pisze w konwencji literatury dla dziewcząt. Utrzymuje za to styl, który przypadnie do gustu młodym odbiorcom.

niedziela, 5 września 2010

Maciej Łubieński, Michał Wójcik: Błyskawiczny przewdnik historyczny po Warszawie. 63 miejsca i trasy

National Geographic. Warszawa 2010.


Wczoraj i dziś

Przewodników i bedekerów poświęconych najciekawszym miejscom danych miast i regionów jest na rynku wydawniczym zatrzęsienie – można zatem wybierać między typowymi turystycznymi podpowiedziami i opowieściami niebanalnymi, modelowym przeglądem zabytków i punktów obowiązkowych na wycieczkowym szlaku lub zestawem ciekawostek. „Błyskawiczny przewodnik historyczny po Warszawie” autorstwa Macieja Łubieńskiego i Michała Wójcika jest książką napisaną z pomysłem – ale nie zastąpi zwyczajnego przewodnika, może być co najwyżej jego uzupełnieniem, lub podręcznym zestawem wskazówek dla tych, którzy coś o stolicy wiedzą i chcieliby wzbogacić zasób wiadomości o informacje z dawnych dziejów. Dla Łubieńskiego i Wójcika liczy się historia w wymiarze plotkarsko-publicystycznym. Nie pojawi się tu zatem męczący zbiór dat i faktów – a cała masa intrygujących spostrzeżeń, które nie zawsze miałyby szansę znaleźć się na kartach podręczników. Autorzy wybierają tematy oryginalne i przetwarzają je na lekki, felietonowy komentarz, mający za zadanie rozbudzić ciekawość odbiorców i zachęcić do dalszej lektury.

Łubieński i Wójcik sięgają po historię w wymiarze mikro – jak w przypadku woźnicy, który dostał mandat za wypasanie konia w Warszawie w czasach, gdy na tysiąc mieszkańców przypadało szesnaście samochodów – oraz po historię wielką, przedstawiając między innymi listę budynków, na których widać wciąż ślady po kulach i pociskach z czasów drugiej wojny światowej. Z różnorodnością tematów wiąże się tu i różnorodność czasów – Stanisław August Poniatowski pojawia się obok przywódców Partii. W tomie sporo jest miejsc-zagadek, rozszyfrowywanych tajemnic i poszukiwania sensacji w mrokach dziejów. Łubieński i Wójcik doskonale zdają sobie sprawę z tego, że siła ich przewodnika musi leżeć nie w kronikarskich notatkach, ale w tropieniu niezwykłości i absurdów. Zwyczajna historia, która przetrzymuje próbę czasu, w obliczu zarejestrowanych w tej książce opowieści blednie. Z „Błyskawicznym przewodnikiem historycznym po Warszawie” można odbywać prawdziwą podróż po nieznanym mieście – lub potraktować tom jako zbiór ciekawostek, w dodatku przyjemnie opisanych.

Zarówno Maciej Łubieński jak i Michał Wójcik nie stronią od osobistych akcentów: subiektywne oceny towarzyszą zjawiskom prezentowanym po upływie dekad. Zdarza się, że autorzy odwołują się do wyobraźni, jak w przypadku sfingowanego monologu Dariusza Szpakowskiego. Innym razem wprowadzają do opowieści rysy dramaturgii, ślady ironii czy zaangażowania emocjonalnego. Nie silą się nigdy na wyraziste i ostre żarty, nie dowcipkują na każdym kroku – ale obaj piszą lekko, więc „Błyskawiczny przewodnik historyczny” dobrze się czyta. Szybkiej lekturze sprzyjają też krótkie teksty: czasem aż chciałoby się, by opowieść trwała i przyniosła nieco więcej szczegółów – jednak Łubieński i Wójcik przyjmują konwencję artykułów prasowych i koncentrują się tylko na najważniejszych partiach informacji. Całości za to chętnie nadają posmaku sensacji, przedstawiając kolejne punkty na planie Warszawy jako miejsca, które stały się świadkami wydarzeń nietypowych, intrygujących czy mrożących krew w żyłach. Odwołują się też do zapisków literatów i felietonistów, drobnymi cytatami ilustrując przedstawiane dzieje – to zaledwie namiastka przewodnika literackiego, ale przecież w tym tomie wszystko musi toczyć się błyskawicznie – nie ma miejsca na obszerne wyimki z dzieł poprzedników.

Znalazło się za to mnóstwo miejsca na fotografie i małe mapki. Zdjęcia pełnią tu nie tylko funkcję ilustrującą wywód – przydają się też jako punkt wyjścia do kolejnych komentarzy, przykuwają uwagę odbiorców i zachęcają do wyprawy śladami autorów. Szkoda, że w większości wypadków są to fotografie przedstawiające stan aktualny.
Najsłabszym punktem książki okazała się korekta. Jest tu sporo literówek (przeważnie w podpisach pod zdjęciami) – to kłóci się z ogólną jakością wydania tomu. Pośpiech tym razem autorom i wydawcy nie posłużył.

sobota, 4 września 2010

Richelle Mead: Pocałunek cienia

Nasza Księgarnia, Warszawa 2010.


Pożegnanie z mrozem

Trzytomowa „Akademia wampirów” do ostatniej strony nie rozczarowuje. Jeśli komuś przypadły do gustu rozwiązania z pierwszej części, ten w części trzeciej, w „Pocałunku cienia”, znajdzie ich najlepszą realizację. Richelle Mead znakomicie wykorzystała możliwości, jakie dawał jej wykreowany świat wampirów, dampirów, morojów i strzyg, sięgnęła po wątki zainicjowane w tomie otwierającym cykl i wyprowadziła z nich sytuacje często nieprzewidywalne. „Pocałunek cienia” pasjonuje do ostatniej strony i podrzuci młodym odbiorcom sporo tematów do rozmyślań. Konstrukcja świata powieściowego uwodzi tym bardziej, że nie jest to świat wolny od błędów i niedoskonałości. Ich przywoływanie to mistrzostwo.

Rose Hathaway kończy już naukę w szkole świętego Władimira. Czekające ją podczas ostatnich miesięcy ćwiczenia i testy to jednak spore wyzwanie: dziewczyna nie będzie tym razem opiekować się swoją przyjaciółką Lissą, a jej chłopakiem, do którego nie czuje szczególnej sympatii. Po raz pierwszy od dawna Rose zaczyna niepokoić się przyszłością: pojmuje, że nie ma zagwarantowanego miejsca pracy przy ostatniej żyjącej przedstawicielce rodu Dragomirów. Powodów do lęku ma zresztą bohaterka więcej: zaczyna bowiem widzieć duchy. Teoretycznie wśród wampirów i strzyg obecność kolejnych przedstawicieli świata zjaw nie powinna dziwić – ale dla bohaterów książki duchy nie są bytami realnymi. Rose zauważa postać chłopaka, który zginął podczas ostatnich walk ze strzygami (zdarzenie opisane w drugim tomie) – a teraz wyraźnie próbuje ją ostrzec. Nastolatka dostrzega też, że mimowolnie przejmuje złe emocje Lissy, boi się z tego powodu obłąkania. Na szczęście nie jest sama: może liczyć na pomoc Dymitra.

Jak zwykle dzieli Richelle Mead opowieść na dwie sfery: kwestie batalistyczne rozwija w drugiej części tomu, opisy walk są dość pomysłowe i dynamiczne, a przy tym oryginalne – mimo ograniczonych możliwości, jakie mają bohaterowie. W zajmującym opowiadaniu o walkach i potyczkach Richelle Mead ujawnia swój pisarski kunszt – bo obok tego motywu znajdzie się w książce zagadnienie znacznie bardziej trafiające do przekonania i wyobraźni nastoletnich odbiorczyń – to jest sfera uczuć. Cały cykl „Akademia wampirów” budowany jest na pięknie przedstawianej zmysłowości. Także „Pocałunek cienia” aż kipi od emocji głównej bohaterki – nieważne, czy Richelle Mead opisuje pożądanie i miłość Rose i Dymitra, nastoletnią fascynację Lissy i Christiana, strach, ból, żal, rozgoryczenie czy nienawiść – za każdym razem jest przekonująca i sprawia, że doznania postaci udzielają się czytelniczkom.

Rose boryka się z wieloma problemami, które obce są nastoletnim odbiorczyniom tej książki. Mierzy się z poczuciem odpowiedzialności, ze świadomością, że „oni są ważniejsi”. Zastanawia się nad technikami walk ze strzygami i wnika do umysłu najlepszej przyjaciółki, by sprawdzić, czy nic jej nie zagraża. Ale też w stopniu najwyższym doświadcza tego, przez co wszystkie dorastające dziewczyny przechodzą: miłości, oddania, pożądania, nadziei i tęsknoty. Richelle Mead połączyła te dwie sfery bez trudu. W „Pocałunku cienia” przenikają się one i wyzwalają ciekawość.

Także w tym tomie powtarza autorka podstawowe założenia wyimaginowanego świata – czyni to jednak subtelnie, wyjaśnia poszczególne sprawy w różnych punktach opowieści, co sprawia, że da się „Pocałunek cienia” czytać jako osobną historię – ale właściwie po co? Znacznie lepiej smakuje jako rewelacyjne ukoronowanie serii. „Akademia wampirów” to cykl piękny od strony literackiej i bez zarzutu od strony fabularnej. Zresztą – kto już sięgnął po poprzednie części, z pewnością „Pocałunku cienia” nie mógł się doczekać. To książka hipnotyzująca i niedająca o sobie zapomnieć. I nawet można by wybaczyć trzem korektorkom, że przepuściły koszmarny ortograficzny błąd („każe” zamiast „karze”).

Co odczuwa się po zakończeniu czytania? Żal, że wszystko zniknęło? Ciekawość dalszych losów? Na pewno tęsknotę za stylem pisania Mead – i to wielki sukces autorki, która nie próbowała podporządkować się wymogom rynku, ale znalazła swój sposób na przyciągnięcie uwagi odbiorców.

piątek, 3 września 2010

Teatr Polonia, Rafał Rutkowski (Teatr Montownia): Ojciec polski

6.08.2010. Chorzowski Teatr Ogrodowy

Tatuś krajowy

Ojciec polski spóźnił się na własny występ. Próbował bezczelnie kłamać, że to dlatego, że stał w korku… a przecież naprawdę zatrzasnął się w toalecie. Zdradził to zgromadzonej w Magazynie Ciekłego Powietrza publiczności jego syn, syn polski. Szczeniak wsypał tatusia niechcący, no i wyszło na jaw, że ojciec polski nie jest święty. Nie jest przecież ojcem świętym, tylko ojcem polskim. Z dziada pradziada.

Rafał Rutkowski od pierwszych słów monodramu autorstwa Michała Walczaka zaczarował odbiorców i z każdą chwilą rozkręcał się coraz bardziej, wciągając widzów w niezwykłe przedstawienie. Pojawiło się tu kilka dowcipów tylko dla panów (zresztą kobiety zostawały na spektaklu na własną odpowiedzialność), wykład o losach ojców polskich, począwszy od czasów prehistorycznych (ojciec polski przyodziany w skóry), a skończywszy na współczesności (ojciec polski, który odnalazł się na liście agentów), opowieść o niełatwym doświadczeniu ojca polskiego: konieczności uczestniczenia w porodzie rodzinnym, podczas którego to kobieta jest w centrum uwagi (skandal!), wreszcie zapowiedź nowego czasopisma, kolorowego magazynu dla ojców polskich i wystąpienie na mównicy sejmowej. Bo ojciec polski musi być wszechstronny. Potrafi majsterkować i podrywać młode matki, potrafi pić wódkę z termosu, sugerującego herbatę. Tylko z synem polskim nie zawsze sobie radzi, zwłaszcza kiedy uroczo raczkujące maleństwo niepostrzeżenie przeradza się w zbuntowanego nastolatka, rapującego brzydko na temat rodzica, nastolatka, który przestaje okazywać ojcu polskiemu należny mu szacunek. Tak, syn polski, potomek ojca polskiego, będzie miał w tym show swoje pięć minut, w końcu motywem przewodnim czwartej edycji Chorzowskiego Teatru Ogrodowego są duety (dziadka polskiego, również pojawiającego się w spektaklu, nie liczę, w końcu to tylko ojciec polski, który zdziadział, naturalna kolej rzeczy).

W przedstawieniu przełamana zostaje granica między sceną a publicznością. Rafał Rutkowski wielokrotnie pojawia się wśród publiki, a to, by odnaleźć pacjentów swojego psychoterapeuty, przysłanych jako klaka, a to, żeby odegrać z wybranymi widzami miniscenki z życia normalnej rodziny… Przynajmniej jeśli za normalną uznać rodzinę, w której pan domu za sprawą zmajstrowanego w piwnicy włochatego brzuchola wciela się w kobietę w ósmym miesiącu ciąży, a pani domu udaje zblazowanego męża. Ojciec polski ma wiele twarzy, a każda z nich jest zabawna.

Strzałem w dziesiątkę okazało się tu połączenie stand-upu i teatru. Dzięki temu Rutkowski nie tylko opowiada kolejne dowcipy, ale również przedstawia wyimki z egzystencji swoich bohaterów. Monodram zyskuje więc na dynamiczności (w wersji zaprezentowanej na ChTO zajął godzinę i 45 minut, a publiczność nie miała szansy ani przez chwilę się nudzić), a aktor może w pełni zaprezentować swój kunszt.

Tekst nie bazuje wyłącznie na stereotypach i oklepanych damsko-męskich relacjach, śmiech wywołuje się tutaj na różne sposoby: zmianami konwencji (wiersz ojca polskiego „Ojciec polski pukający do kobiecości bram”, taniec i przemówienie), skojarzeniami słownymi (ojciec redaktor nowego magazynu dla ojców polskich), poprzez humor sytuacyjny i trafne odniesienia do pozaliterackiej rzeczywistości. Przerysowana charakterystyka ojca polskiego to powód do nabudowywania nowych żartów. Rutkowski jako ojciec polski tryska energią i budzi sympatię. Warto wracać do tego przedstawienia.

("Sztajgerowy Cajtung")

czwartek, 2 września 2010

Ewa Ostrowska: Księżniczka i wszy

Skrzat, Kraków 2010.


Bajka o nietolerancji

W serii „Nastoletnie problemy” wydawnictwa Skrzat pojawiają się mikropowieści, w których oś fabularną podporządkowuje się przeważnie konkretnym zachowaniom, typowym dla wieku dojrzewania, a utrudniającym życie otoczeniu nastolatka i często jemu samemu. Nie ma tu czasu ani miejsca na rozwijanie wielowątkowych intryg, autorzy (a właściwie autorki, bo tak się składa, że psychologiczną serię „Nastoletnie problemy” rozwijają jak dotąd piszące panie) koncentrują się na postaciach z wyrazistymi cechami charakteru, czasem aż przerysowując zagadnienia. Dzięki temu na kilkudziesięciu stronach mieści się zwykle obraz zbuntowanych młodych ludzi – i konsekwencji ich impulsywnych czynów. W ten sposób realizuje się wychowawcze przesłania – bo czytelnicy bez trudu wyciągną wnioski z postaw bohaterów.

Tom „Księżniczka i wszy” Ewy Ostrowskiej pokazuje zasady konstruowania cyklu bardzo wyraźnie: autorka nie bawi się w subtelności, rysuje sytuacje grubą kreską, wyostrza konflikty do tego stopnia, że niektórzy odbiorcy mogą mieć jej to za złe. Tym razem jednak takiego podejścia wymaga temat, mniej uniwersalny, przynajmniej jeśli brać pod uwagę jego realizację, nie głębszą wymowę. Dotyczy bowiem książka problemów z adaptacją i konfliktu miasto – wieś. Bohaterka – Joasia – trafia na wieś za sprawą rodziców, którzy nie chcą rezygnować z ojcowizny. Dziewczynka ma do nich pretensje, źle czuje się w nowym otoczeniu i nie ma ochoty przystosowywać się do warunków życia. Niechęć przeradza się u niej w napady agresji: bohaterka urządza awantury rodzicom i babci (do której, mimo wszystko, odczuwa jeszcze szacunek – ta niekonsekwencja była Ewie Ostrowskiej potrzebna dla nauczek, jakie Joasia dostaje) – jest także niemiła dla koleżanek z klasy, a nawet dla nauczycieli. Agresja przybiera tu monstrualne rozmiary, Joasia pali za sobą mosty, wygłaszając opinie, po których nie ma czego szukać wśród znajomych. Nie stara się dowiedzieć, jakie problemy trapią koleżankę z ławki – buduje sobie w wyobraźni rewelacje, w które bezkrytycznie wierzy. Joasia zwyczajnie gardzi życiem na wsi i ludźmi, którzy taki styl życia z różnych powodów wybierają. Kiedy podczas przeglądu czystości higienistka odkrywa u bohaterki wszawicę, okazuje się, że nawet księżniczka – jak mówią o niej odrzucone koleżanki – nie jest bez wad.

Ewa Ostrowska wtrąca wykreowaną przez siebie postać w otoczenie z nią kontrastujące: Joasia jest ucieleśnieniem elegancji i szyku, przynajmniej we własnych oczach. Ocenia ludzi po stylu ubierania się – ale trafia do środowiska, w którym liczy się przede wszystkim ciężka praca, a moda nie ma znaczenia. Autorka podejmuje temat wielokrotnie już w książkach dla młodzieży poruszany, a przesłanie książki – w ogromnym skrócie – daje się zamknąć w przestrodze, by nie oceniać ludzi po pozorach. Krzywdzące opinie, które wygłasza dziewczynka, ranią i sprawiają, że Joasia nie ma szans na znalezienie przyjaciół. Złość i poczucie bezradności uniemożliwiają jej porozumienie się z innymi, zaślepiają i w konsekwencji prowadzą do sytuacji, z których trudno jest znaleźć wyjście.

Książka napisana została w dużej części językiem kolokwialnym, jakby Ostrowska chciała podchwycić slang młodzieżowy, lub była przekonana, że żeby mówić do młodych ludzi, trzeba zrezygnować ze stylu literackiego. Rozwiązanie to tłumaczy trochę duży ładunek emocji zawartych w opowieści i grupa docelowa – ale nie zawsze musi się podobać.
Ostrowska zdecydowała się na niełatwą fabułę: głównie z tego względu, że niewielu nastolatków może identyfikować się bezpośrednio z bohaterką książki. Ale chodzi przecież o to, żeby „Księżniczkę i wszy” czytać ponad dosłownościami i wyłuskać z tego tomu to, co w międzyludzkich relacjach istotne.

środa, 1 września 2010

Peter Sís: Tybet. Tajemnicza czerwonej skrzynki

Media Rodzina, Poznań 2010.

Legendy w pudełku

Już samo wydanie tomu „Tybet. Tajemnica czerwonej skrzynki” zapowiada niezapomnianą lekturową przygodę. Olbrzymia (choć niezbyt gruba) książka w twardej oprawie i lśniącej obwolucie w kolorze głębokiej czerwieni przyciąga wzrok i obiecuje zbudowaną z serii tajemnic, egzotyczną opowieść dla młodych czytelników. To doskonała pozycja dla tych, którzy nad oś fabularną i jednoznacznie zamykane wątki przekładają niedopowiedzenia i aurę niezwykłości. W „Tybecie” pojawiają się dwie tekstowe narracje (wydzielane także krojem czcionki), uzupełniane rysunkowymi symbolami i motywami – a jeśli wziąć pod uwagę i samodzielne baśniowe historie wplecione w całość – można mówić i o trzeciej, właściwej opowieści. Jedną relację stanowią zwierzenia syna, który powraca pamięcią do chwil ciężkiej choroby i zasłyszanych wówczas od ojca legend – a także do odkrycia tajemniczej czerwonej skrzynki z pamiętnikiem taty. Ojciec bohatera, filmowiec i dokumentalista, wraz z wojskową ekipą filmową dostał w kilka lat po drugiej wojnie światowej rozkaz wyruszenia do Chin. Miał uwiecznić budowę autostrady w Himalajach – stał się także świadkiem wkroczenia do Tybetu chińskiej armii. Swoje spostrzeżenia i przemyślenia zawarł w pamiętniku, zamkniętym w czerwonej skrzynce. I zapiski ojca dają drugą narrację z „Tybetu”. Na trzecią składają się drobne i często sprawiające wrażenie urywanych przekazy. Wszystkie narracje uzupełniają się i wzajemnie tłumaczą – do opowieści ojca dochodzą jeszcze drobne przypisy porozrzucane na marginesach stron, a ilustracjom towarzyszą komentarze poświęcone symbolice kolorów.

W pamiętniku ojca mieści się mnóstwo skrótowo przedstawianych informacji o wydarzeniach z Tybetu. Czasem są to spostrzeżenia na temat trudów budowy, niewyobrażalnego wręcz ludzkiego wysiłku czy kaprysów natury. Innym razem – dramatyczne wątki – zawalenie się jednej ze ścian skalnych, świadomość zmian, jakie przyniesie droga. Ojciec dostrzega i notuje różnice kulturowe i zachowania miejscowych, przywołuje regionalne wierzenia i zwyczaje. Żeby uwiarygodnić jego zapiski, autor decyduje się na dopowiedzenia techniczne – czasem w pamiętniku brakuje stron lub pojawia się trochę zamazanego i nieczytelnego tekstu. W odpowiednich miejscach syn przechodzi od lektury pamiętnika do przytaczania zasłyszanych dawniej historii.

We wspomnieniach odwołujących się do wyobrażeń ze szpitalnego łóżka dość ważną funkcję dopowiedzeń stanowią utrzymane w odcieniach sepii rysunki rodzinne. Przedstawiają mamę, tatę i małego chłopca w rozmaitych domowych sytuacjach. Ojciec zostaje jednak z tych rysunków wymazany, a biały kontur jego sylwetki przypomina wymownie o cierpieniach dziecka. O ilustracjach z „Tybetu” zresztą także napisać można bardzo dużo. Da się je podzielić na kilka kategorii – poza rysunkami odwzorowującymi pamięć dziecka widnieją tu i próby oddania surowego krajobrazu Himalajów, obrazki ilustrujące niemal dosłownie snutą przez ojca lub syna opowieść, wnętrza pomieszczeń z prawdziwych lub wyimaginowanych historii – wreszcie – wpisane w koło, krzyż i kwadrat symbole z kolejnych legend: te zrobią największe wrażenie na dorosłych – ze względu na ilość szczegółów i jakość wykonania, dzieci zachwycą się zapewne ilością użytych tu barw i motywów, ale nie będą skupiać się na detalach.
Peter Sís ucieka od dosłowności, unika wyjaśnień i bezpośredniego zanurzania się w historię czy politykę. Wybiera niedopowiedzenie, symbol, gest. Przez to „Tybet” staje się lekturą bardziej wymagającą, trudniejszą, ale i piękniejszą. Zyskuje na uniwersalności, nabiera wymiaru baśniowego i intryguje tajemniczością.