Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.
Czarny ląd i mroki historii
„Władca równin” zachęca do lektury egzotycznym (co ujmuje mu kiczowatości) pejzażem z zachodzącym słońcem – oraz porównaniem do „Pożegnania z Afryką”. Dodałabym tu jeszcze, że to publikacja wymarzona wprost dla tych, którzy lubują się w dziewiętnastowiecznych wielkich narracjach i szukają historii idealizowanych, love stories, w których harmonia w zakończeniu wynagradza bohaterom wszelkie niedogodności na drodze do celu. „Władca równin” jest opowieścią, która rozciąga się na dwa pokolenia – osobny wątek stanowią losy dziadków bohatera: tajemnica przeszłości, którą warto rozwikłać; osobny aktualne przygody Curro, dziennikarza poszukującego prawdy o historii rodziny. Według wiadomości, jakie Curro zdobył, jeden z jego dziadków był pochodzącym ze Szkocji poszukiwaczem przygód; romantyczny związek z ukochaną kobietą zakończył się, gdy Hamish zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach, pozostawiając ciężarną ukochaną, prawdopodobnie nieświadomy jej stanu. Curro wyrusza z ekscentrycznym przyjacielem dziadka w podróż do Kenii, by odnaleźć Hamisha i znaleźć odpowiedzi na nurtujące go pytania. Na jakiś czas musi się rozstać z przyjaciółką, która nagle przeszła do roli ukochanej, a w Afryce spotka piękną i wrażliwą prostytutkę. Podróż okazuje się także próbą dla świeżo rozkwitłego uczucia. Curro rzuca się w wir przygód, by poradzić sobie z przeszłością: jednym z impulsów jest wystawienie na sprzedaż rodzinnego domu – ale jego działania zaważą też na przyszłości.
Śledztwo posuwa się naprzód powoli i przetykane jest zwykłymi (lub niezwykłymi) codziennymi scenkami, ale sama Afryka stanowi tu jedynie tło dla akcji: większość wydarzeń rozgrywa się w miejscach raczej uniwersalnych. Może szkoda, że Javier Yanes nie zafundował odbiorcom nieco więcej egzotyki, zwłaszcza jeśli ma się na uwadze jakość typowo afrykańskich opisów. Autor jest w stanie oddać słowami dźwięki sawanny, tak, że lektura chwilami zamienia się w bezkrwawe safari. Zresztą Yanes daje się w tej książce poznać jako wyczulony na słowo obserwator. W narracji stosuje zabiegi, które różnicują bohaterów i środowiska: obok plastycznej relacji pojawia się i opowieść urywana, składana ze strzępków zdań, i kwiecista, przesadzona mowa jednego z bohaterów. Yanes dopasowuje język do postaci i chociaż czasami można mu mieć za złe, że bohaterowie posługują się najczęściej stylem literackim, przez co sprawiają wrażenie nienaturalnych, to przecież na tym również polega urok „Władcy równin”. Wydaje mi się, że to nie błąd debiutanta, a celowa stylizacja na dawne powieści, ledwo zarysowana tęsknota za książkami pięknymi, wyraz swoiście pojmowanej staroświeckości.
Javier Yanes zaskoczy odbiorców między innymi poetycko szkicowanymi scenami aktów miłosnych. W portretowaniu obrazów seksu tworzy na biegunie przeciwległym do dosłownego i brutalistycznego momentami stylu Rotha, pisze subtelnie, a przy tym znajduje zaskakująco wiele różnych doznań wartych przedstawienia. Upaja się tekstem, ale nie przekracza granicy kiczu.
„Władca równin” to powieść obszerna (prawie 700 stron), ale i powolna. Dużo tu scen, które mają niewielkie znaczenie dla dalszego rozwoju akcji i które przydają się tylko dla budowania uwiarygodniającego tła dla samej fabuły, dużo nieistotnych drobiazgów, które zatrzymują uwagę i pozwalają dawkować napięcie, ale które równie dobrze można by pominąć wzrokiem bez większej straty dla samej lektury. Odwołanie do klasycznej fabuły i lekko tylko uwspółcześnionej treści wyzwala pytanie: czy „Władca równin” jest pisarską deklaracją czy raczej zaledwie stawianiem pierwszych, nieporadnych kroków, wymagających podparcia w sprawdzonych narracjach. To przede wszystkim książka dla wielbicieli klasyki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz