niedziela, 12 września 2010

Cathleen Schine: Trzy kobiety z Westport

Prószyński i S-ka, Warszawa 2010.


Hołd dla Austen

Bez względu na pisarskie trendy i przejawiające się w doborze tematów mody część czytelniczek, przyzwyczajonych do klasycznych fabuł powieści obyczajowo-romansowych, sięgać będzie po sprawdzone czytadła – lub po tomy pisane w ich duchu. Deklaracją, że „Trzy kobiety z Westport” są współczesną wersją „Rozważnej i romantycznej” Cathleen Schine wyznacza krąg odbiorczyń tomu i jednocześnie składa obietnicę, której długo stara się nie łamać. W warstwie narracyjnej próbuje zachować rytm prozy Jane Austen – i radzi sobie z tym całkiem nieźle, sprawiając, że usatysfakcjonowane będą wielbicielki znakomitej poprzedniczki Schine, ale też zwolenniczki bardziej aktualnych historii. W planie treści natomiast bywa Schine momentami awangardowa, przynajmniej jak na konwencję, a czasem do bólu banalna i przewidywalna.

Siedemdziesięcioośmioletni Joseph Weissmann postanawia rozwieść się z o trzy lata młodszą żoną. Betty na jakiś czas zamieszkać musi w małym domku w Westport, użyczonym przez jednego z krewnych. Razem z nią do Westport przeprowadzają się jej dwie córki, pasierbice Josiego, kobiety w średnim wieku i po przejściach – Annie, matka dwóch dorosłych synów, oraz Miranda, znajdująca się na krawędzi bankructwa. Obie córki Betty wikłają się w romanse pozbawione perspektyw – obie też żywią nadzieję, że ich związki, choć ulotne i bez przyszłości, przetrwają. Annie i Miranda nie potrafią trzeźwo oceniać sytuacji, w obliczu żywszych uczuć obie zachowują się jak niedoświadczone nastolatki – ale przecież po drodze do obowiązkowego happy endu zdarzyć się musi sporo, by wzruszyć czytelniczki, a czasem nimi wstrząsnąć. Cathleen Schine próbuje zróżnicować swoje bohaterki, Annie przydając cechy rozsądnej i wiecznie zamartwiającej się kobiety, a Mirandzie nadając piętno impulsywnej i nieprzewidywalnej – ten podział zaciera się jednak i przy temacie miłości trudno siostry odróżnić. Także matka Mirandy i Annie w pewnym momencie traci wiek, jakby Schine przypisywała jej zachowania i postawy świeżo przeżytej traumie, a nie objawom starzenia się.

W „Trzech kobietach z Westport” happy end wpisany jest w gatunek i wymuszony przez nawiązanie do Austen. Ale w tym wypadku mamy do czynienia z happy endem szczególnego rodzaju, bohaterki nie zawsze znajdą szczęście i ukojenie tam, gdzie wyobrażały sobie to czytelniczki. Pozostaje po lekturze pytanie, na ile fabularna rewolucja była w tym tomie potrzebna – czy odejście od sprawdzonych schematów nie wywoła przypadkiem niechęci czytelniczek. Zwłaszcza że Schine tak naprawdę przez większą część książki posługuje się stereotypowymi obrazkami praktycznie bez umiaru – i bez ich twórczego przeobrażania, bywa przewidywalna (nie za sprawą konwencji, a przez sposób poprowadzenia historii), nie sygnalizuje chęci odejścia od banału. Wygląda na to, że w finale chce ratować się przed oskarżeniem o nieoryginalność – i wpada we własne sidła, próbując stać się oryginalna za wszelką cenę.

Ujęła Cathleen Schine w swojej historii wszystko to, czego będą oczekiwały miłośniczki romansów. Są tu wielkie uczucia – i miłość, która musi przezwyciężać niespodziewane trudności. Znajdą się i wielkie rozczarowania, i gwałtowne namiętności, burzliwe rozstania i próby odnalezienia szczęścia. Każda z bohaterek prezentuje inny pomysł na życie, a obecność trzech różnych pierwszoplanowych postaci pozwoli odbiorczyniom solidaryzować się z nimi w zależności od przedstawianej sytuacji. Całość jest zaprezentowana w ładny, opisowy sposób – zgodnie z aurą powieści Jane Austen – pod względem narracji. Schine nie może sobie nic zarzucić, pilnie odrobiła lekcję pastiszu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz