Prószyński i S-ka, Warszawa 2021.
Zima
Lindsay McCrae należy do tych ludzi, którzy realizują marzenia z dzieciństwa. Po obejrzeniu filmu przyrodniczego poświęconego pingwinom cesarskim chciał wybrać się na Antarktykę - i przygotować fascynujące artystyczne zdjęcia do dokumentu o egzystencji tych ptaków. "Rok wśród pingwinów" to opowieść o życiowej przygodzie - owszem, ale też informacja dla czytelników - jak to się stało, że Lindsay McCrae trafił do telewizji. Połączenie biografii oraz kulis przygotowywania materiałów, które prawdopodobnie większość odbiorców widziała - to lektura wyjątkowa i wzruszająca. Lindsay McCrae w dzieciństwie ma szansę zwrócić na siebie uwagę ekipy kręcącej filmy przyrodnicze i podzielić się własną pasją. Już jako młody chłopak podczas obserwowania przyrody myśli "zdjęciami", materiałami do ewentualnego filmu. To zaprocentuje już niedługo. Nagle okazuje się, że Lindsay McCrae może dołączyć do ekipy wybierającej się na filmowanie roku z życia pingwiniej kolonii. Przygotowania do takiej wyprawy trwają długo i obejmują różne wydarzenia. Nie tylko trzeba sprawdzić - bardzo dokładnie - stan zdrowia, ale też odbyć szereg spotkań przygotowawczych w warunkach zbliżonych do tych antarktycznych. To cały proces pakowania rzeczy, które przydadzą się w stacji badawczej. Dodatkowo Lindsay McCrae ma jeszcze jeden problem do rozwiązania, zanim ostatecznie potwierdzi swój udział w wyprawie.
Antarktyka to niskie temperatury (do których jednak można się z czasem przyzwyczaić), komplikacje związane z przemierzaniem odległości (drogi wytyczane na lodowcu), codzienne wyzwania związane z transportem sprzętu. Zaczyna się walka z czasem: misją ekipy jest nakręcenie całego procesu rozmnażania się pingwinów: od dobierania się w pary przez wysiadywanie jaja i wychowywanie piskląt, aż po dorastanie owych piskląt. Tyle że na razie pingwiny nie pojawiają się w pobliżu stacji badawczej, a kiedy już przybędą - pogoda uniemożliwia kręcenie zdjęć. Lindsay McCrae wiele razy przekona się, że jest mnóstwo czynników, które mają wpływ na powodzenie wyprawy - i równie wiele scenariuszy, które mogą całkowicie przekreślić plany. Uczy się zatem wykorzystywania każdej chwili na pracę: filmuje krajobrazy lub różne stworzenia, które ma w zasięgu kamery. Kiedy już pingwiny zaczną swój rytuał, będzie mógł wykazać się pomysłowością i empatią. W stresujących warunkach będzie wybierać sobie pary "modelowe", żeby pokazać odbiorcom ich relacje i zachowania. Jeśli ktoś podczas oglądania filmu zastanawiał się, jak autorzy zdjęć trafili na konkretne ujęcia i skąd wiedzieli, że właśnie tu teraz zacznie się coś dziać - będą zadowoleni z wyjaśnień zawartych w "Roku wśród pingwinów".
McCrae pisze z humorem i wprowadza odbiorców tam, gdzie sami nie mieliby szansy dotrzeć. Proponuje relację bardzo wciągającą i pełną szczegółów - można ją traktować jako uzupełnienie filmu, ale nie tylko: równie dobrze sprawdzi się jako samodzielna opowieść (tyle że po niej chce się od razu sprawdzić efekt i sięgnąć po "Dynastie"). W tej książce znalazło się miejsce zarówno na specyfikę pracy filmowca, który jako jeden z nielicznych ludzi na świecie może obserwować zachowania pingwinów cesarskich, jak i na sporą dawkę wiadomości z życia prywatnego autora: to istotne zwłaszcza że niektórym ludziom ciężko sobie wyobrazić, co przeżywa ktoś, kto zdecydował się na (niemal) rok mieszkania w miejscu, z którego nie da się uciec. Jest ta opowieść wypełniona silnymi emocjami.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
środa, 31 marca 2021
Tomasz Samojlik: Poroże jelenia
Media Rodzina, Poznań 2021.
Marzenie Polinki
Żubry chodzą sobie po całym kraju - przynajmniej w bajkowej wersji u Tomasza Samojlika. Nie chodzi o to, żeby wyrobić w dzieciach przekonanie, że żubry można spotkać w każdym miejscu, ale o to, że Pompik i jego rodzina to przewodnicy ekologicznej serii. Żubr Pompik. Wyprawy to cykl prezentujący parki narodowe i krajobrazowe w Polsce. Teraz, w tomiku "Poroże jelenia", sympatyczni bohaterowie trafili do Świętokrzyskiego Parku Narodowego. I tym razem to Polinka chce nadawać rytm. To jej przygoda, wszyscy inni powinni się dostosować. Dlatego chociaż tata Pomruk nie jest zachwycony wycieczką za jeleniem, ulega. Marudzić zaczyna dopiero wtedy, gdy wychodzi na jaw, że powinien skakać po górskich szlakach z wigorem, jakiego nie ma. Dlatego też mama postanawia zejść z nim na dół, a Pompik i Polinka mogą zawierać nową znajomość. Dumny jeleń jest bohaterom potrzebny przede wszystkim do tego, by wyjaśnić różnicę między porożem i rogami - po tej lekturze nikt już raczej nie pomyli nazw, a wszystko dzięki temu, że Tomasz Samojlik wie, jak temat przedstawić, żeby zapadał w pamięć.
Poroże jelenia budzi ciekawość i zazdrość, zwłaszcza że Polinka przypomina sobie nagle, że sama rogów nie posiada - chociaż wszyscy w rodzinie je mają. Jeleń tymczasem chełpi się tym, co nosi dumnie na głowie, dopóki nie przytrafia mu się zabawna, ale też nieprzyjemna dla niego przygoda. Tomasz Samojlik postanawia dać nauczkę pyszałkowi - nie chce, żeby stała mu się krzywda, ale powinien też pokazać dzieciom, że należy do zazdrości podchodzić ostrożnie, nie zawsze to, co wydaje się idealne i godne wyłącznie pochwał, jest takie. "Poroże jelenia" to zatem kolejny tomik utrzymany w charakterystycznym stylu: dowcipny, zabawny, ale też pouczający. I to pouczający w dwóch kategoriach: ekologicznej oraz społecznej. Tomasz Samojlik stara się za każdym razem przybliżyć dzieciom specyfikę wybranego parku narodowego, albo miejsca, które jest ze względu na przyrodę szczególnie cenne i o które trzeba dbać. To lekcja, jakiej udziela dzieciom świadomie, żeby wychować małych odbiorców zaangażowanych od najwcześniejszych lat w ochronę środowiska. Nie wątpi, że dzieci zapamiętają, co im opowiadał Pompik - przygody dzielnego żubra to czynnik przyciągający dla młodych czytelników. Jednak zwykle to, co dzieje się między bohaterami, ma dodatkowe znaczenie: żubry potrafią się ze sobą (i z innymi gatunkami) porozumiewać, przeżywają też rozmaite emocje. W tym są bliskie dzieciom, ich rozterki, dylematy i radości są po prostu przeniesione z rzeczywistości maluchów. "Poroże jelenia" wcale się z tego schematu nie wyłamuje. Jak zawsze bohaterowie przeżywają swoje przygody, odczuwają radość i smutek, prezentują cały wachlarz emocji, z których w finale zostaje jedynie radość: śmiech ma podkreślać charakter bajek. Tomasz Samojlik dba o to, żeby bohaterowie się wspierali, wspólny śmiech na koniec rozładowuje napięcie i podkreśla familiarność historyjek. "Poroże jelenia" to kolejna udana historyjka dla najmłodszych.
Marzenie Polinki
Żubry chodzą sobie po całym kraju - przynajmniej w bajkowej wersji u Tomasza Samojlika. Nie chodzi o to, żeby wyrobić w dzieciach przekonanie, że żubry można spotkać w każdym miejscu, ale o to, że Pompik i jego rodzina to przewodnicy ekologicznej serii. Żubr Pompik. Wyprawy to cykl prezentujący parki narodowe i krajobrazowe w Polsce. Teraz, w tomiku "Poroże jelenia", sympatyczni bohaterowie trafili do Świętokrzyskiego Parku Narodowego. I tym razem to Polinka chce nadawać rytm. To jej przygoda, wszyscy inni powinni się dostosować. Dlatego chociaż tata Pomruk nie jest zachwycony wycieczką za jeleniem, ulega. Marudzić zaczyna dopiero wtedy, gdy wychodzi na jaw, że powinien skakać po górskich szlakach z wigorem, jakiego nie ma. Dlatego też mama postanawia zejść z nim na dół, a Pompik i Polinka mogą zawierać nową znajomość. Dumny jeleń jest bohaterom potrzebny przede wszystkim do tego, by wyjaśnić różnicę między porożem i rogami - po tej lekturze nikt już raczej nie pomyli nazw, a wszystko dzięki temu, że Tomasz Samojlik wie, jak temat przedstawić, żeby zapadał w pamięć.
Poroże jelenia budzi ciekawość i zazdrość, zwłaszcza że Polinka przypomina sobie nagle, że sama rogów nie posiada - chociaż wszyscy w rodzinie je mają. Jeleń tymczasem chełpi się tym, co nosi dumnie na głowie, dopóki nie przytrafia mu się zabawna, ale też nieprzyjemna dla niego przygoda. Tomasz Samojlik postanawia dać nauczkę pyszałkowi - nie chce, żeby stała mu się krzywda, ale powinien też pokazać dzieciom, że należy do zazdrości podchodzić ostrożnie, nie zawsze to, co wydaje się idealne i godne wyłącznie pochwał, jest takie. "Poroże jelenia" to zatem kolejny tomik utrzymany w charakterystycznym stylu: dowcipny, zabawny, ale też pouczający. I to pouczający w dwóch kategoriach: ekologicznej oraz społecznej. Tomasz Samojlik stara się za każdym razem przybliżyć dzieciom specyfikę wybranego parku narodowego, albo miejsca, które jest ze względu na przyrodę szczególnie cenne i o które trzeba dbać. To lekcja, jakiej udziela dzieciom świadomie, żeby wychować małych odbiorców zaangażowanych od najwcześniejszych lat w ochronę środowiska. Nie wątpi, że dzieci zapamiętają, co im opowiadał Pompik - przygody dzielnego żubra to czynnik przyciągający dla młodych czytelników. Jednak zwykle to, co dzieje się między bohaterami, ma dodatkowe znaczenie: żubry potrafią się ze sobą (i z innymi gatunkami) porozumiewać, przeżywają też rozmaite emocje. W tym są bliskie dzieciom, ich rozterki, dylematy i radości są po prostu przeniesione z rzeczywistości maluchów. "Poroże jelenia" wcale się z tego schematu nie wyłamuje. Jak zawsze bohaterowie przeżywają swoje przygody, odczuwają radość i smutek, prezentują cały wachlarz emocji, z których w finale zostaje jedynie radość: śmiech ma podkreślać charakter bajek. Tomasz Samojlik dba o to, żeby bohaterowie się wspierali, wspólny śmiech na koniec rozładowuje napięcie i podkreśla familiarność historyjek. "Poroże jelenia" to kolejna udana historyjka dla najmłodszych.
wtorek, 30 marca 2021
Marta Matyszczak: Noc na blokowisku
Dolnośląskie, Wrocław 2021.
Okiem Gucia
Silnym wstrząsem zakończyła Marta Matyszczak ostatni tom cyklu Kryminał pod psem, co sprawiło, że wszyscy fani z niecierpliwością czekali na kolejną przygodę Róży i Szymona, już po ich długo zapowiadanym ślubie. Choćby dlatego, że należałoby wyjaśnić zagadkę z finału, zanim pojawią się kolejne tajemnice. Autorka zdecydowała się podtrzymać atmosferę wyczekiwania: nie dość, że Solański nie pojawia się na horyzoncie, to jeszcze nieboszczyk znaleziony pod blokiem na mysłowickim osiedlu ma całkiem znajomy wygląd. Na razie Róża (już nie Kwiatkowska, ale i tak wszyscy się mylą) powraca na Śląsk z pogardzanym przez siebie aspirantem Barańskim i nawet zatrzymuje się u niego w domu. Niby po to, żeby być bliżej śledztwa - ale też i dlatego, że ekipa remontowa nie skończyła jeszcze prac w kamienicy Solańskiego. Projekt polegający na połączeniu dwóch mieszkań z różnych pięter wymaga przecież sporo wysiłku. "Noc na blokowisku" zapowiada zatem ciekawostki kryminalne oraz obyczajowe. Czyli - nic się u Marty Matyszczak nie zmieni w sprawach zasadniczych. Na szczęście, bo czytelnicy pokochali już sarkastycznych bohaterów i od dawna kibicują im w różnych działaniach. Róża i Szymon angażują się tym razem w sprawę tajemniczego trupa zbyt blisko ich terenów. Blokowisko doskonale się nadaje na dwupoziomową zbrodnię. Autorka przenosi czytelników o pokolenie wstecz, do młodości wybranych postaci z końcówki XX wieku - bo tam należy upatrywać źródła dzisiejszych wydarzeń. Sąsiedzkie porachunki, niesnaski podlewane jeszcze brakiem porozumienia to prosta droga do konfliktu. Marta Matyszczak przekonująco odmalowuje zachowania postaci, dodając też charakterystykę czasów za sprawą dostępnych wówczas rozrywek. Stopniowo przedstawia całą intrygę prowadzącą do dramatu - niekoniecznie tylko tego ujawnionego na początku - za jednym zamachem będzie mogła wyjaśnić dwie zagadki. Tymczasem u nowożeńców dzieje się bardzo dużo, przewijają się przez mieszkanie Barańskiego kolejni bohaterowie z całego cyklu, tak, żeby para na pewno nie miała czasu dla siebie (a odbiorcy mogli się skusić na lekturę wcześniejszych tomów, jeśli tego do tej pory nie zrobili). Śledztwo czeka. Sam Gucio, dzielnie prowadzący swoje obserwacje w nadziei na zapomniany przez kogoś kawałek kiełbasy śląskiej, nie podoła przecież w rozwiązaniu tajemnicy. Mimo że bardzo ambitnie przystępuje do detektywistycznych czynności między drzemkami. "Noc na blokowisku", kolejny udany kryminał z przymrużeniem oka od Marty Matyszczak, to znów podwójna zagadka i zestawienie atrakcji obyczajowych czy interpersonalnych. Autorka często posługuje się narracją z perspektywy Gucia, niezwykle inteligentnego kundelka o rozbudowanym zmyśle ironii. Tym razem wprawdzie nie rozśmiesza bez przerwy, ale pozwala skupić się na relacjach między bohaterami. Proponuje Marta Matyszczak gęstą narrację, ale lekki i rozrywkowy styl - tak, żeby przyciągnąć również fanów obyczajówek. Udaje jej się przywiązać odbiorców do postaci, akcja ma nawet w tym kontekście mniejsze znaczenie. Jak zwykle będzie tu drobna lekcja śląskiego. Silne charaktery, rezygnowanie z sentymentu w zamian za podkreślanie dowcipu - to się tu sprawdza. Dzieje się wiele. "Noc na blokowisku" to bardzo udana powieść rozrywkowa pokazująca zalety całego cyklu Kryminał pod psem. Marta Matyszczak przekonuje do siebie nie tylko intrygą kryminalną, ale i wyczuleniem na stylistykę. Wprowadza specyficzny rytm opowieści z przeszłości, tak, że odbiorcy rzeczywiście informację o przejściu w dawne czasy wyczują w samym języku. Kryminały pod psem wyróżniają się na rynku między innymi za sprawą dbałości o szczegóły i komplikacji fabularnych. Nic dziwnego, autorka musi przecież dbać o losy bohaterów także na przestrzeni całego cyklu.
Okiem Gucia
Silnym wstrząsem zakończyła Marta Matyszczak ostatni tom cyklu Kryminał pod psem, co sprawiło, że wszyscy fani z niecierpliwością czekali na kolejną przygodę Róży i Szymona, już po ich długo zapowiadanym ślubie. Choćby dlatego, że należałoby wyjaśnić zagadkę z finału, zanim pojawią się kolejne tajemnice. Autorka zdecydowała się podtrzymać atmosferę wyczekiwania: nie dość, że Solański nie pojawia się na horyzoncie, to jeszcze nieboszczyk znaleziony pod blokiem na mysłowickim osiedlu ma całkiem znajomy wygląd. Na razie Róża (już nie Kwiatkowska, ale i tak wszyscy się mylą) powraca na Śląsk z pogardzanym przez siebie aspirantem Barańskim i nawet zatrzymuje się u niego w domu. Niby po to, żeby być bliżej śledztwa - ale też i dlatego, że ekipa remontowa nie skończyła jeszcze prac w kamienicy Solańskiego. Projekt polegający na połączeniu dwóch mieszkań z różnych pięter wymaga przecież sporo wysiłku. "Noc na blokowisku" zapowiada zatem ciekawostki kryminalne oraz obyczajowe. Czyli - nic się u Marty Matyszczak nie zmieni w sprawach zasadniczych. Na szczęście, bo czytelnicy pokochali już sarkastycznych bohaterów i od dawna kibicują im w różnych działaniach. Róża i Szymon angażują się tym razem w sprawę tajemniczego trupa zbyt blisko ich terenów. Blokowisko doskonale się nadaje na dwupoziomową zbrodnię. Autorka przenosi czytelników o pokolenie wstecz, do młodości wybranych postaci z końcówki XX wieku - bo tam należy upatrywać źródła dzisiejszych wydarzeń. Sąsiedzkie porachunki, niesnaski podlewane jeszcze brakiem porozumienia to prosta droga do konfliktu. Marta Matyszczak przekonująco odmalowuje zachowania postaci, dodając też charakterystykę czasów za sprawą dostępnych wówczas rozrywek. Stopniowo przedstawia całą intrygę prowadzącą do dramatu - niekoniecznie tylko tego ujawnionego na początku - za jednym zamachem będzie mogła wyjaśnić dwie zagadki. Tymczasem u nowożeńców dzieje się bardzo dużo, przewijają się przez mieszkanie Barańskiego kolejni bohaterowie z całego cyklu, tak, żeby para na pewno nie miała czasu dla siebie (a odbiorcy mogli się skusić na lekturę wcześniejszych tomów, jeśli tego do tej pory nie zrobili). Śledztwo czeka. Sam Gucio, dzielnie prowadzący swoje obserwacje w nadziei na zapomniany przez kogoś kawałek kiełbasy śląskiej, nie podoła przecież w rozwiązaniu tajemnicy. Mimo że bardzo ambitnie przystępuje do detektywistycznych czynności między drzemkami. "Noc na blokowisku", kolejny udany kryminał z przymrużeniem oka od Marty Matyszczak, to znów podwójna zagadka i zestawienie atrakcji obyczajowych czy interpersonalnych. Autorka często posługuje się narracją z perspektywy Gucia, niezwykle inteligentnego kundelka o rozbudowanym zmyśle ironii. Tym razem wprawdzie nie rozśmiesza bez przerwy, ale pozwala skupić się na relacjach między bohaterami. Proponuje Marta Matyszczak gęstą narrację, ale lekki i rozrywkowy styl - tak, żeby przyciągnąć również fanów obyczajówek. Udaje jej się przywiązać odbiorców do postaci, akcja ma nawet w tym kontekście mniejsze znaczenie. Jak zwykle będzie tu drobna lekcja śląskiego. Silne charaktery, rezygnowanie z sentymentu w zamian za podkreślanie dowcipu - to się tu sprawdza. Dzieje się wiele. "Noc na blokowisku" to bardzo udana powieść rozrywkowa pokazująca zalety całego cyklu Kryminał pod psem. Marta Matyszczak przekonuje do siebie nie tylko intrygą kryminalną, ale i wyczuleniem na stylistykę. Wprowadza specyficzny rytm opowieści z przeszłości, tak, że odbiorcy rzeczywiście informację o przejściu w dawne czasy wyczują w samym języku. Kryminały pod psem wyróżniają się na rynku między innymi za sprawą dbałości o szczegóły i komplikacji fabularnych. Nic dziwnego, autorka musi przecież dbać o losy bohaterów także na przestrzeni całego cyklu.
Małgorzata Fabianowska, Małgorzata Nesteruk: Sakramencki sarmatyzm
Harperkids, Warszawa 2021.
Zwyczaje
Małgorzata Fabianowska i Małgorzata Nesteruk (we współpracy z ilustratorem, Jędrzejem Łanieckim) tworzą polską odnogę Strrrasznej historii. Horrrendalna historia Polski ma być rodzimą odpowiedzią na wyszukiwanie absurdów i czarnohumorowych opowieści, jednak obie autorki najwyraźniej nie chcą podążać drogą, którą wyznaczył Terry Deary i stosować sprawdzonych chwytów tego autora. Stawiają za to na edukację i na przedstawianie dzieciom rzetelnej wiedzy, z rzadka podlewanej odrobiną dowcipu. Jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że Terry Deary od początku wybiera kontrowersje i dobrą zabawę, rubaszny śmiech i porozumienie z młodymi odbiorcami, a Fabianowska i Nesteruk - grzeczną wersję lekcji historii - pojawia się pytanie o przyszłość podserii. Na razie jednak obie autorki konsekwentnie piszą o kolejnych wydarzeniach z przeszłości kraju - i dzięki nastawieniu na pouczanie czytelników, wprowadzają w ten sposób na rynek nieco lżejsze podręczniki historii.
Forma jest w całości przeniesiona ze Strrrasznej historii. Oznacza to, że autorki wykorzystują między innymi kalendarium (tu rozciągnięte do granic możliwości) czy quiz z rozwiązaniami, które są jednocześnie miniwykładami z historii; sięgają po rozmaite gatunki (między innymi zaczerpnięte z prasy lub z literatury użytkowej), stosują słowniczki co ważniejszych pojęć (albo wspierające wyliczenia) i wprowadzają je, żeby urozmaicić opowieść. Do tego ważnym elementem stają się obrazki z komiksowymi dymkami - w końcu powieść komiksowa święci triumfy od paru lat i może przyciągnąć do lektury część odbiorców. W przypadku tomu "Sakramencki sarmatyzm" te wszystkie rozwiązania są zachowane, a Fabianowska i Nesteruk postanawiają przybliżyć dzieciom trochę obyczajowości. Udaje im się znaleźć trochę ciekawostek na temat fantazji szlachty, trochę ciekawych tradycji i mnóstwo danych. Pozwalają lepiej poznać przeszłość, jednak zamiast uczyć dzieci samodzielnego myślenia i wyciągania wniosków, jak to robi Terry Deary, te dwie autorki wybierają podsuwanie gotowych kwestii i fraz do powtarzania na lekcjach. O ile Terry Deary trzyma ze swoimi odbiorcami i udaje, że jest przeciwko nauczycielom, tutaj - liczy się wyłącznie wsparcie belfrów i bycie po ich stronie. To nie jest droga do przekonania młodych niepokornych odbiorców. I owszem, autorki mogą wspomagać szkolne podręczniki, dostarczać wiadomości ciekawych i uporządkowanych - ale edukacyjny charakter książki przysłania im niemal całkowicie rozrywkę. Żarty są tu wprowadzane sporadycznie i w większości na obrazkach (co ważne, część może być nieczytelna dla dzieci nieznających kontekstu historycznego). "Sakramencki sarmatyzm" to relacja dotycząca barwnych zachowań - a jednak przytłoczenie wiedzą jakoś nie pozwala uwypuklić tego, co w przeszłości fascynujące i dziwne. Za mało "szalone" są obie autorki, za mało odważne w kreowaniu opowieści - niby inspirują się Dearym, a jednak wolą klasykę i ostrożne wykłady. Tym nie przyciągną dzieci, za to zdobędą szacunek nauczycielek. A przecież chodziło - pierwotnie - o uczenie przez zabawę i o wiarę w młodych czytelników, którzy mieli poradzić sobie z wyzwaniami lekturowymi. "Sakramencki sarmatyzm", kiedy się w niego wczytać, staje się ciekawą opowieścią o minionej obyczajowości - a jednak brakuje tu - jeszcze - lekkiego podejścia do historii i do misji nauczania.
Zwyczaje
Małgorzata Fabianowska i Małgorzata Nesteruk (we współpracy z ilustratorem, Jędrzejem Łanieckim) tworzą polską odnogę Strrrasznej historii. Horrrendalna historia Polski ma być rodzimą odpowiedzią na wyszukiwanie absurdów i czarnohumorowych opowieści, jednak obie autorki najwyraźniej nie chcą podążać drogą, którą wyznaczył Terry Deary i stosować sprawdzonych chwytów tego autora. Stawiają za to na edukację i na przedstawianie dzieciom rzetelnej wiedzy, z rzadka podlewanej odrobiną dowcipu. Jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że Terry Deary od początku wybiera kontrowersje i dobrą zabawę, rubaszny śmiech i porozumienie z młodymi odbiorcami, a Fabianowska i Nesteruk - grzeczną wersję lekcji historii - pojawia się pytanie o przyszłość podserii. Na razie jednak obie autorki konsekwentnie piszą o kolejnych wydarzeniach z przeszłości kraju - i dzięki nastawieniu na pouczanie czytelników, wprowadzają w ten sposób na rynek nieco lżejsze podręczniki historii.
Forma jest w całości przeniesiona ze Strrrasznej historii. Oznacza to, że autorki wykorzystują między innymi kalendarium (tu rozciągnięte do granic możliwości) czy quiz z rozwiązaniami, które są jednocześnie miniwykładami z historii; sięgają po rozmaite gatunki (między innymi zaczerpnięte z prasy lub z literatury użytkowej), stosują słowniczki co ważniejszych pojęć (albo wspierające wyliczenia) i wprowadzają je, żeby urozmaicić opowieść. Do tego ważnym elementem stają się obrazki z komiksowymi dymkami - w końcu powieść komiksowa święci triumfy od paru lat i może przyciągnąć do lektury część odbiorców. W przypadku tomu "Sakramencki sarmatyzm" te wszystkie rozwiązania są zachowane, a Fabianowska i Nesteruk postanawiają przybliżyć dzieciom trochę obyczajowości. Udaje im się znaleźć trochę ciekawostek na temat fantazji szlachty, trochę ciekawych tradycji i mnóstwo danych. Pozwalają lepiej poznać przeszłość, jednak zamiast uczyć dzieci samodzielnego myślenia i wyciągania wniosków, jak to robi Terry Deary, te dwie autorki wybierają podsuwanie gotowych kwestii i fraz do powtarzania na lekcjach. O ile Terry Deary trzyma ze swoimi odbiorcami i udaje, że jest przeciwko nauczycielom, tutaj - liczy się wyłącznie wsparcie belfrów i bycie po ich stronie. To nie jest droga do przekonania młodych niepokornych odbiorców. I owszem, autorki mogą wspomagać szkolne podręczniki, dostarczać wiadomości ciekawych i uporządkowanych - ale edukacyjny charakter książki przysłania im niemal całkowicie rozrywkę. Żarty są tu wprowadzane sporadycznie i w większości na obrazkach (co ważne, część może być nieczytelna dla dzieci nieznających kontekstu historycznego). "Sakramencki sarmatyzm" to relacja dotycząca barwnych zachowań - a jednak przytłoczenie wiedzą jakoś nie pozwala uwypuklić tego, co w przeszłości fascynujące i dziwne. Za mało "szalone" są obie autorki, za mało odważne w kreowaniu opowieści - niby inspirują się Dearym, a jednak wolą klasykę i ostrożne wykłady. Tym nie przyciągną dzieci, za to zdobędą szacunek nauczycielek. A przecież chodziło - pierwotnie - o uczenie przez zabawę i o wiarę w młodych czytelników, którzy mieli poradzić sobie z wyzwaniami lekturowymi. "Sakramencki sarmatyzm", kiedy się w niego wczytać, staje się ciekawą opowieścią o minionej obyczajowości - a jednak brakuje tu - jeszcze - lekkiego podejścia do historii i do misji nauczania.
poniedziałek, 29 marca 2021
Mary Reynolds: Ogrodowe przebudzenie
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021.
Mistyka ogrodu
Chociaż tom "Ogrodowe przebudzenie" wydany jest naprawdę pięknie, Mary Reynolds większości odbiorców do siebie nie przekona. Sięgnąć po tę publikację powinni jedynie czytelnicy nastawieni na rozwój duchowy, wierzący w przeczucia, klątwy i przepływy energii, niedookreślone, a odczuwalne - tym posługuje się autorka non stop i męczy, kiedy bez przerwy przypomina o magii albo "świętej geometrii". Zależy jej na tym, żeby własny kawałek ziemi wiązał się z możliwością odpoczynku i oczyszczania myśli - tyle że w związku z tym nie interesuje się już samą praktyczną stroną tworzenia ogrodu. I chociaż jest świadoma, że nieuchwytności intuicji nie da się przelać na papier, próbuje usystematyzować własne odkrycia związane z projektowaniem przestrzeni. Nawiązuje w narracji do staroirlandzkich wierzeń, mnóstwo tu odwołań do tradycji (tej duchowej, niekoniecznie przekonującej dla czytelników), nieustannie przypomina o konieczności dopasowywania się do energii ziemi czy o przekazywaniu pozytywnych uczuć roślinom (co ciekawe, rośliny modyfikowane genetycznie zasługują wyłącznie na wyrugowanie z planów, nawet chwastów nie spotyka taki los, prawdopodobnie radykalizm autorki w tej kwestii bierze się z niewiedzy, ale padnie na żyzny grunt wśród miłośników teorii spiskowych - niestety). Jeśli trzeba się pozbyć chwastów - sprawia to autorce fizyczny ból. Jeśli trzeba się pozbyć szkodników - najlepiej je poprosić, żeby poszły sobie gdzie indziej (jeśli mimo usilnych próśb skonsumują część plonów, to prawdopodobnie z niezrozumienia - ale resztę zostawią). Kiedy odrzuci się takie wywody, nie pozostanie wiele. Kilka rozrysowanych planów, kilka tabelek. I paradoksalnie to będzie najcenniejsza część książki.
Tam, gdzie autorka nie dopuszcza do głosu swojej filozoficznej natury - gdzie nie nakłania do łączenia się z energią wszechświata i korzystania z odwiecznych sił przyrody - staje się rzeczowa i może nawet być inspirująca. Pokazuje, jak zagospodarować niewielkie przestrzenie ogrodowe, podpowiada, jak wykorzystać regułę złotego podziału, kształty i motywy, które zawsze się sprawdzają (nawet nieobudowane ideologią harmonii ze światem). Podsuwa pomysły na urządzenie ogrodu - nawet jeśli całe jej plany okażą się zbyt magiczne dla odbiorców, być może jakiś wątek zyska uznanie i zostanie wprowadzony do ogrodu. Znacznie lepsze są natomiast tabele z roślinami. Autorka przypomina, że warto rozplanować różne piętra roślinności w ogrodzie - i żeby można było zaufać intuicji, przydaje się najpierw solidna podstawa. W tym celu Mary Reynolds zbiera wiadomości o charakterystycznych, ciekawych lub często spotykanych i pożądanych w ogrodach gatunkach roślin, a następnie układa je w formie tabel-ściąg. Tabele te będą cenną podpowiedzią dla czytelników. Autorka podaje tutaj nie tylko nazwy (botaniczne i powszechnie stosowane) roślin; znajduje miejsce na określenie ich rozmiaru (co jest ważne zwłaszcza przy niewielkich przestrzeniach do zaplanowania), ale też ulubioną glebę, rodzaj nasłonecznienia i wartości spożywczo-zdrowotne. Dzięki temu można lepiej przemyśleć, co posadzić we własnym ogródku i na jakich roślinach się skupić. Całą resztę można po prostu przekartkować - albo podsunąć tom komuś, kto potrzebuje sił astralnych do pracy przed domem. Jest w tym wszystkim naiwność, z którą trudno się pogodzić - jednak jeśli ktoś planuje założenie ogrodu dla własnego relaksu, może akurat odnaleźć się w stwierdzeniach Mary Reynolds i czerpać od niej inspirację.
Mistyka ogrodu
Chociaż tom "Ogrodowe przebudzenie" wydany jest naprawdę pięknie, Mary Reynolds większości odbiorców do siebie nie przekona. Sięgnąć po tę publikację powinni jedynie czytelnicy nastawieni na rozwój duchowy, wierzący w przeczucia, klątwy i przepływy energii, niedookreślone, a odczuwalne - tym posługuje się autorka non stop i męczy, kiedy bez przerwy przypomina o magii albo "świętej geometrii". Zależy jej na tym, żeby własny kawałek ziemi wiązał się z możliwością odpoczynku i oczyszczania myśli - tyle że w związku z tym nie interesuje się już samą praktyczną stroną tworzenia ogrodu. I chociaż jest świadoma, że nieuchwytności intuicji nie da się przelać na papier, próbuje usystematyzować własne odkrycia związane z projektowaniem przestrzeni. Nawiązuje w narracji do staroirlandzkich wierzeń, mnóstwo tu odwołań do tradycji (tej duchowej, niekoniecznie przekonującej dla czytelników), nieustannie przypomina o konieczności dopasowywania się do energii ziemi czy o przekazywaniu pozytywnych uczuć roślinom (co ciekawe, rośliny modyfikowane genetycznie zasługują wyłącznie na wyrugowanie z planów, nawet chwastów nie spotyka taki los, prawdopodobnie radykalizm autorki w tej kwestii bierze się z niewiedzy, ale padnie na żyzny grunt wśród miłośników teorii spiskowych - niestety). Jeśli trzeba się pozbyć chwastów - sprawia to autorce fizyczny ból. Jeśli trzeba się pozbyć szkodników - najlepiej je poprosić, żeby poszły sobie gdzie indziej (jeśli mimo usilnych próśb skonsumują część plonów, to prawdopodobnie z niezrozumienia - ale resztę zostawią). Kiedy odrzuci się takie wywody, nie pozostanie wiele. Kilka rozrysowanych planów, kilka tabelek. I paradoksalnie to będzie najcenniejsza część książki.
Tam, gdzie autorka nie dopuszcza do głosu swojej filozoficznej natury - gdzie nie nakłania do łączenia się z energią wszechświata i korzystania z odwiecznych sił przyrody - staje się rzeczowa i może nawet być inspirująca. Pokazuje, jak zagospodarować niewielkie przestrzenie ogrodowe, podpowiada, jak wykorzystać regułę złotego podziału, kształty i motywy, które zawsze się sprawdzają (nawet nieobudowane ideologią harmonii ze światem). Podsuwa pomysły na urządzenie ogrodu - nawet jeśli całe jej plany okażą się zbyt magiczne dla odbiorców, być może jakiś wątek zyska uznanie i zostanie wprowadzony do ogrodu. Znacznie lepsze są natomiast tabele z roślinami. Autorka przypomina, że warto rozplanować różne piętra roślinności w ogrodzie - i żeby można było zaufać intuicji, przydaje się najpierw solidna podstawa. W tym celu Mary Reynolds zbiera wiadomości o charakterystycznych, ciekawych lub często spotykanych i pożądanych w ogrodach gatunkach roślin, a następnie układa je w formie tabel-ściąg. Tabele te będą cenną podpowiedzią dla czytelników. Autorka podaje tutaj nie tylko nazwy (botaniczne i powszechnie stosowane) roślin; znajduje miejsce na określenie ich rozmiaru (co jest ważne zwłaszcza przy niewielkich przestrzeniach do zaplanowania), ale też ulubioną glebę, rodzaj nasłonecznienia i wartości spożywczo-zdrowotne. Dzięki temu można lepiej przemyśleć, co posadzić we własnym ogródku i na jakich roślinach się skupić. Całą resztę można po prostu przekartkować - albo podsunąć tom komuś, kto potrzebuje sił astralnych do pracy przed domem. Jest w tym wszystkim naiwność, z którą trudno się pogodzić - jednak jeśli ktoś planuje założenie ogrodu dla własnego relaksu, może akurat odnaleźć się w stwierdzeniach Mary Reynolds i czerpać od niej inspirację.
Katarzyna Ryrych: Maneki-neko
Ezop, Warszawa 2020.
Prezent
Mroczna jest ta książka, chociaż nie przytłaczająca. Katarzyna Ryrych wie, jak eksponować kwestie psychologiczne w powieściach dla młodzieży, jednocześnie pamięta, że jej grupa odbiorców cechuje się zwiększoną wrażliwością i nie można jej przeładować problemami. "Maneki-neko" to zatem książka łącząca nastoletnie dylematy i fantastykę, klimaty Japonii i grozę. Autorka szuka mocnych wrażeń, zagadek, które na pierwszy rzut oka nie mogą mieć sensownego wytłumaczenia. Decyduje się na wyraziste opowieści, stawia na wyobcowanie postaci i na międzykulturowe szyfry. Wszystko, co dzieje się od pewnego momentu w życiu Eryki, prowadzi do jednego celu: poznania tajemnicy Lasu Samobójców.
Najpierw - skomplikowana sytuacja rodzinna. Eryka mieszka z mamą i jej nowym mężem (nie ma pojęcia, jak się do niego zwracać, zastanawia się też czasem, co mama w nim ceni: psycholog, który wydaje się być pozbawiony poczucia humoru). Ojczym jest oczytany i ma zestaw wyjaśnień na każdą okazję, w razie potrzeby będzie służyć wsparciem - trzeba mu tylko zaufać. Dla Eryki to na razie sprawa odległa. Chwilowo dziewczyna cieszy się z wakacyjnego wyjazdu. Wolny czas spędzi u ukochanego brata. Iwo mieszka w Krakowie ze swoją matką i z ojcem (który jest także ojcem Eryki), ma zresztą być dowodem na niewierność mężczyzny (chociaż sytuacja jest znacznie bardziej zagmatwana). Eryka jest wręcz przesadnie zafascynowana Iwem: chce go we wszystkim naśladować, liczy na to, że chłopak zwróci na nią uwagę. Nie chodzi tu o kazirodczą relację, a o platoniczne silne uczucie. Wydaje się, że dla autorki bardzo ważne jest pokazanie rodzin patchworkowych, tego, że nie warto tęsknić za przeszłością, znacznie lepiej jest pogodzić się z sytuacją i czerpać z niej korzyści. Ale przecież moralizowaniem Katarzyna Ryrych nie przyciągnęłaby nastoletnich odbiorców do lektury. Decyduje się zatem na przyciągającą fabułę. Oto w życiu Eryki dzieje się coś dziwnego: w snach dziewczyna powraca do pewnego mrocznego lasu. Znajduje tam nawet sandał, który potem pojawi się w jej życiu. Wszystko po to, żeby zacząć zgłębiać specyfikę kultury japońskiej. Iwo uczęszcza na kurs manghi, Eryka próbuje do niego dołączyć. Poznaje dziewczynę, która urzekła jej brata - i zastanawia się nad tym, czy grozi mu jakieś niebezpieczeństwo.
Charakterystyczną cechą tomu "Maneki-neko" jest odrzucenie oczywistych schematów. Tu nic nie dzieje się zgodnie z oczekiwaniami czytelników: dla nastoletnich odbiorców Katarzyny Ryrych liczyć się będzie oryginalność. A także fakt, że autorka nie zamierza stronić od trudnych zagadnień. Kwestia Lasu Samobójców nadaje książce specyficzny ton. To sygnał dla czytelników, że autorka traktuje ich poważnie. Chociaż miesza fantastykę i rzeczywistość, nie infantylizuje historii. Pozwala postaciom przechodzić przez wielkie wyzwania, połączone z problemami psychicznymi. Pisze zagadkowo, budzi niepewność, wyjaśnia jednak, jak ważne jest wsparcie drugiej osoby. W "Maneki-neko" liczą się trzy wielkie zagadnienia: miłość, śmierci i odwaga. To, co autorka eksponuje w relacji, pozwoli odbiorcom zastanowić się nad własnymi zmartwieniami - i nabrać do nich dystansu.
Prezent
Mroczna jest ta książka, chociaż nie przytłaczająca. Katarzyna Ryrych wie, jak eksponować kwestie psychologiczne w powieściach dla młodzieży, jednocześnie pamięta, że jej grupa odbiorców cechuje się zwiększoną wrażliwością i nie można jej przeładować problemami. "Maneki-neko" to zatem książka łącząca nastoletnie dylematy i fantastykę, klimaty Japonii i grozę. Autorka szuka mocnych wrażeń, zagadek, które na pierwszy rzut oka nie mogą mieć sensownego wytłumaczenia. Decyduje się na wyraziste opowieści, stawia na wyobcowanie postaci i na międzykulturowe szyfry. Wszystko, co dzieje się od pewnego momentu w życiu Eryki, prowadzi do jednego celu: poznania tajemnicy Lasu Samobójców.
Najpierw - skomplikowana sytuacja rodzinna. Eryka mieszka z mamą i jej nowym mężem (nie ma pojęcia, jak się do niego zwracać, zastanawia się też czasem, co mama w nim ceni: psycholog, który wydaje się być pozbawiony poczucia humoru). Ojczym jest oczytany i ma zestaw wyjaśnień na każdą okazję, w razie potrzeby będzie służyć wsparciem - trzeba mu tylko zaufać. Dla Eryki to na razie sprawa odległa. Chwilowo dziewczyna cieszy się z wakacyjnego wyjazdu. Wolny czas spędzi u ukochanego brata. Iwo mieszka w Krakowie ze swoją matką i z ojcem (który jest także ojcem Eryki), ma zresztą być dowodem na niewierność mężczyzny (chociaż sytuacja jest znacznie bardziej zagmatwana). Eryka jest wręcz przesadnie zafascynowana Iwem: chce go we wszystkim naśladować, liczy na to, że chłopak zwróci na nią uwagę. Nie chodzi tu o kazirodczą relację, a o platoniczne silne uczucie. Wydaje się, że dla autorki bardzo ważne jest pokazanie rodzin patchworkowych, tego, że nie warto tęsknić za przeszłością, znacznie lepiej jest pogodzić się z sytuacją i czerpać z niej korzyści. Ale przecież moralizowaniem Katarzyna Ryrych nie przyciągnęłaby nastoletnich odbiorców do lektury. Decyduje się zatem na przyciągającą fabułę. Oto w życiu Eryki dzieje się coś dziwnego: w snach dziewczyna powraca do pewnego mrocznego lasu. Znajduje tam nawet sandał, który potem pojawi się w jej życiu. Wszystko po to, żeby zacząć zgłębiać specyfikę kultury japońskiej. Iwo uczęszcza na kurs manghi, Eryka próbuje do niego dołączyć. Poznaje dziewczynę, która urzekła jej brata - i zastanawia się nad tym, czy grozi mu jakieś niebezpieczeństwo.
Charakterystyczną cechą tomu "Maneki-neko" jest odrzucenie oczywistych schematów. Tu nic nie dzieje się zgodnie z oczekiwaniami czytelników: dla nastoletnich odbiorców Katarzyny Ryrych liczyć się będzie oryginalność. A także fakt, że autorka nie zamierza stronić od trudnych zagadnień. Kwestia Lasu Samobójców nadaje książce specyficzny ton. To sygnał dla czytelników, że autorka traktuje ich poważnie. Chociaż miesza fantastykę i rzeczywistość, nie infantylizuje historii. Pozwala postaciom przechodzić przez wielkie wyzwania, połączone z problemami psychicznymi. Pisze zagadkowo, budzi niepewność, wyjaśnia jednak, jak ważne jest wsparcie drugiej osoby. W "Maneki-neko" liczą się trzy wielkie zagadnienia: miłość, śmierci i odwaga. To, co autorka eksponuje w relacji, pozwoli odbiorcom zastanowić się nad własnymi zmartwieniami - i nabrać do nich dystansu.
niedziela, 28 marca 2021
Dorota Borodaj: Ręcznie robione. Papier, drewno, glina, nić, słoma, wiklina
Buchmann, Warszawa 2021.
Inspiracje
Byłoby świetnie, gdyby ta książka stała się początkiem całego cyklu publikacji i pozwoliła ludziom zajmującym się rękodziełem czy rzemieślnictwem dotrzeć ze swoimi pasjami do szerokiego grona odbiorców. "Ręcznie robione. Papier, drewno, glina, nić, słoma, wiklina" to tom, który zawiera prezentacje kilkunastu twórców połączone ze wskazówkami dla czytelników, którzy sami chcieliby przetestować potencjalne nowe hobby. Dorota Borodaj dociera do ludzi, którzy postawili na pasję i uczynili z niej sposób na życie - oryginalny i niekoniecznie "praktyczny". Bo chociaż jedni tworzą meble lub naczynia, inni zajmują się wyrabianiem przedmiotów ozdobnych i dekoracyjnych - takich, bez których można by się obyć. Zresztą w dzisiejszych czasach wszystko da się kupić w wielkich hipermarketach. Dlaczego zatem postawić na rzemieślnictwo i rękodzielnictwo? "Ręcznie robione" wyzwala niemal tęsknotę za produktami wyjątkowymi, przygotowanymi z czułością i indywidualizowanymi. I to staje się podstawą albumu.
Dorota Borodaj spotyka się z kolejnymi artystami i rozmawia z nimi, ale w książce nie proponuje wywiadów, a przetworzone już teksty, tak, by ujednolicić opowieść i sprawić, by czytelnicy skupiali się na treści, a nie na formie. Przedstawia kolejnych bohaterów - ludzi, którzy zdecydowali się na rozwijanie własnej kreatywności i teraz mogą zaoferować rozmaite produkty, wytwory własnych rąk. Pojawią się tu rzeczy ze słomy i wikliny, hafty, retrokwietniki powracające do łask, makramy i kilimy, klasyczne drewniane zabawki, meble, wyroby z gliny, ręcznie robione zeszyty i notesy, a także... przedmioty z ozdobnie składanego papieru, które mogą stanowić wyjątkowy wystrój domu lub biura. Każdy z rozmówców ma szansę przedstawić swoje dokonania i wzbudzić ciekawość ofertą (na przykład prowadzonymi warsztatami lub działalnością lokalnych domów kultury) - ale to nie wszystko. Dorota Borodaj nie chce, żeby na lekturze się skończyło. Daje czytelnikom szansę spróbowania tego, co oferują jej rozmówcy - i przetestowania na własną rękę kolejnych działań. Być może ktoś znajdzie tu dla siebie wskazówki, które pchną go na drogę artystycznego wyrazu, albo zdecyduje się na spróbowanie czegoś nowego. Po każdej części tomu "Ręcznie robione" pojawia się bowiem część praktyczna. Rozmówcy podają proste przepisy na efektowne wyroby dla początkujących. Każdy może zatem wyprodukować swój zeszyt, kwietnik czy drewnianą skrzynkę na narzędzia. Czasami trzeba będzie rozejrzeć się za pobliskim warsztatem lub pożyczyć od kogoś narzędzie, znacznie częściej jednak wystarczy to, co ma się w domu - nie chodzi przecież o natychmiastowe uzupełnianie domowego przybornika, a o sprawdzenie, czy nowe hobby przyniesie sporo radości. Autorzy podają zatem przepisy - zupełnie jak te kulinarne - obejmujące potrzebne przedmioty i szczegółowy proces postępowania. Dzięki temu każdy, kto będzie zainteresowany konkretnymi wyrobami, może natychmiast sprawdzić, czy poradziłby sobie na miejscu twórców - i czy mógłby w ogóle iść w takim kierunku. "Ręcznie robione" to zatem źródło inspiracji dla dorosłych. Każdy, komu spodobają się przedstawione tu informacje, może znaleźć odpowiednie wskazówki w internecie lub udać się do przedstawionych tu artystów. Ważne, że książka podpowiada, jak zacząć - i wskazuje możliwości twórczych działań. To coś, czemu trudno się oprzeć.
Inspiracje
Byłoby świetnie, gdyby ta książka stała się początkiem całego cyklu publikacji i pozwoliła ludziom zajmującym się rękodziełem czy rzemieślnictwem dotrzeć ze swoimi pasjami do szerokiego grona odbiorców. "Ręcznie robione. Papier, drewno, glina, nić, słoma, wiklina" to tom, który zawiera prezentacje kilkunastu twórców połączone ze wskazówkami dla czytelników, którzy sami chcieliby przetestować potencjalne nowe hobby. Dorota Borodaj dociera do ludzi, którzy postawili na pasję i uczynili z niej sposób na życie - oryginalny i niekoniecznie "praktyczny". Bo chociaż jedni tworzą meble lub naczynia, inni zajmują się wyrabianiem przedmiotów ozdobnych i dekoracyjnych - takich, bez których można by się obyć. Zresztą w dzisiejszych czasach wszystko da się kupić w wielkich hipermarketach. Dlaczego zatem postawić na rzemieślnictwo i rękodzielnictwo? "Ręcznie robione" wyzwala niemal tęsknotę za produktami wyjątkowymi, przygotowanymi z czułością i indywidualizowanymi. I to staje się podstawą albumu.
Dorota Borodaj spotyka się z kolejnymi artystami i rozmawia z nimi, ale w książce nie proponuje wywiadów, a przetworzone już teksty, tak, by ujednolicić opowieść i sprawić, by czytelnicy skupiali się na treści, a nie na formie. Przedstawia kolejnych bohaterów - ludzi, którzy zdecydowali się na rozwijanie własnej kreatywności i teraz mogą zaoferować rozmaite produkty, wytwory własnych rąk. Pojawią się tu rzeczy ze słomy i wikliny, hafty, retrokwietniki powracające do łask, makramy i kilimy, klasyczne drewniane zabawki, meble, wyroby z gliny, ręcznie robione zeszyty i notesy, a także... przedmioty z ozdobnie składanego papieru, które mogą stanowić wyjątkowy wystrój domu lub biura. Każdy z rozmówców ma szansę przedstawić swoje dokonania i wzbudzić ciekawość ofertą (na przykład prowadzonymi warsztatami lub działalnością lokalnych domów kultury) - ale to nie wszystko. Dorota Borodaj nie chce, żeby na lekturze się skończyło. Daje czytelnikom szansę spróbowania tego, co oferują jej rozmówcy - i przetestowania na własną rękę kolejnych działań. Być może ktoś znajdzie tu dla siebie wskazówki, które pchną go na drogę artystycznego wyrazu, albo zdecyduje się na spróbowanie czegoś nowego. Po każdej części tomu "Ręcznie robione" pojawia się bowiem część praktyczna. Rozmówcy podają proste przepisy na efektowne wyroby dla początkujących. Każdy może zatem wyprodukować swój zeszyt, kwietnik czy drewnianą skrzynkę na narzędzia. Czasami trzeba będzie rozejrzeć się za pobliskim warsztatem lub pożyczyć od kogoś narzędzie, znacznie częściej jednak wystarczy to, co ma się w domu - nie chodzi przecież o natychmiastowe uzupełnianie domowego przybornika, a o sprawdzenie, czy nowe hobby przyniesie sporo radości. Autorzy podają zatem przepisy - zupełnie jak te kulinarne - obejmujące potrzebne przedmioty i szczegółowy proces postępowania. Dzięki temu każdy, kto będzie zainteresowany konkretnymi wyrobami, może natychmiast sprawdzić, czy poradziłby sobie na miejscu twórców - i czy mógłby w ogóle iść w takim kierunku. "Ręcznie robione" to zatem źródło inspiracji dla dorosłych. Każdy, komu spodobają się przedstawione tu informacje, może znaleźć odpowiednie wskazówki w internecie lub udać się do przedstawionych tu artystów. Ważne, że książka podpowiada, jak zacząć - i wskazuje możliwości twórczych działań. To coś, czemu trudno się oprzeć.
Małgorzata Fabianowska, Małgorzata Nesteruk: Zagmatwane zabory
Harperkids, Warszawa 2021.
Lekcja z przeszłości
Strrraszna historia to seria, która cieszy się wielkim zainteresowaniem młodych ludzi. Nic dziwnego: niewielu jest autorów, którzy tak odważnie jak Terry Deary prezentują przeszłość z uwzględnieniem tego, co absurdalne i czarnohumorowe. Takie podejście umożliwia błyskawiczne oswojenie odbiorców z tematami, a także ma funkcję mnemotechniczną - pozwala dopełnić wiadomości z podręczników. Małgorzata Fabianowska i Małgorzata Nesteruk podążają za twórcą, którego prezentowały (w przekładzie i redakcji) odbiorcom - jednak trochę wypaczają jego podejście. Horrrendalna historia Polski to odnoga Strrrasznej historii, jednak nie tak udana jak oryginał. Owszem, przydatna - zwłaszcza w systemie edukacji, który uniemożliwia objęcie wzrokiem kontekstu i całej obyczajowości - ale mimo wszystko autorki nie trafiają w odpowiedni ton i trochę za bardzo biorą sobie do serca konieczność edukowania młodzieży. Zamiast grać kartą czarnego humoru - wykorzystują system opowiadania o faktach. Zamiast wybijania tego, co kontrowersyjne i możliwe do wyśmiania - uciekają od śmiechu jako oczyszczającego rozwiązania. Wolą przytaczać fakty, które młodzi odbiorcy i tak na lekcjach poznać muszą. W efekcie, chociaż drobne, tomiki i tak zapełniają się błyskawicznie wiadomościami - a przestają pełnić funkcję rozrywkową, przynajmniej - w takim stopniu, w jakim pełniły ją oryginalne opowieści Deary'ego.
"Zagmatwane zabory" to kolejna część opowiadania o przeszłości kraju. Tym razem jednak nie chodzi Fabianowskiej i Nesteruk o przedstawianie zaborów jako takich: nie interesują ich daty ani fakty, przynajmniej poza rozbudowanym nad miarę kalendarium (jeszcze jedna różnica: Deary potrafi dokonywać selekcji, wybiera wyłącznie to, co interesujące dla samej narracji; te dwie naśladowczynie szukają jak największej liczby danych, które trzeba zmieścić w rozrastającym się zestawieniu). Zajmują się za to ciekawostkami spoza podręcznikowego nurtu. Zestawiają głosowanie w referendum za przystąpieniem Polski do UE z zaborami, szukają ciekawostek (szyld rzeźnika albo artykuł antykrynolinowy, narzędzia do chłosty, fabryki, Zakopane... pojawia się tu wręcz nadmiar wiadomości, danych, które przemykają szybko przed oczami czytelników - w żadne tematy nie można się zanurzyć, bo zaraz pojawiają się kolejne kwestie, kompletnie oddalone od poprzednich. Autorki chcą przedstawiać jak najwięcej - niby trudno im się dziwić, zwłaszcza że trafiają na ciekawostki spoza podręczników szkolnych i wiedzą, że uda im się w ten sposób przyciągnąć młodych ludzi do czytania - ale zapominają przy tym, że to śmiech miał pomagać młodzieży w zapamiętywaniu faktów i w umiejętności wyciągania logicznych wniosków. Tymczasem Fabianowska i Nesteruk mimo poświęcenia, doskonałych kwerend i wydobywania szeregu anegdot z przeszłości i tak skręcają w stronę pouczania i gromadzenia wiadomości. Są na razie trochę za bardzo szkolne, żeby podbić rynek literatury rozrywkowej. Owszem, zapewnią dodatek do podręczników, często nawet potrzebny, nie tylko prymusom - ale gubią w tym wszystkim zabawę, czyli coś, na czym od lat zasadza się Strrraszna historia. Horrrendalna historia Polski to ukłon w stronę sprawdzonych lektur - ale szkoda, że autorki nie decydują się na większą odwagę w relacjonowaniu przeszłości. Może miałyby więcej szans na przekonanie do siebie czytelników uczulonych na fałsze.
Lekcja z przeszłości
Strrraszna historia to seria, która cieszy się wielkim zainteresowaniem młodych ludzi. Nic dziwnego: niewielu jest autorów, którzy tak odważnie jak Terry Deary prezentują przeszłość z uwzględnieniem tego, co absurdalne i czarnohumorowe. Takie podejście umożliwia błyskawiczne oswojenie odbiorców z tematami, a także ma funkcję mnemotechniczną - pozwala dopełnić wiadomości z podręczników. Małgorzata Fabianowska i Małgorzata Nesteruk podążają za twórcą, którego prezentowały (w przekładzie i redakcji) odbiorcom - jednak trochę wypaczają jego podejście. Horrrendalna historia Polski to odnoga Strrrasznej historii, jednak nie tak udana jak oryginał. Owszem, przydatna - zwłaszcza w systemie edukacji, który uniemożliwia objęcie wzrokiem kontekstu i całej obyczajowości - ale mimo wszystko autorki nie trafiają w odpowiedni ton i trochę za bardzo biorą sobie do serca konieczność edukowania młodzieży. Zamiast grać kartą czarnego humoru - wykorzystują system opowiadania o faktach. Zamiast wybijania tego, co kontrowersyjne i możliwe do wyśmiania - uciekają od śmiechu jako oczyszczającego rozwiązania. Wolą przytaczać fakty, które młodzi odbiorcy i tak na lekcjach poznać muszą. W efekcie, chociaż drobne, tomiki i tak zapełniają się błyskawicznie wiadomościami - a przestają pełnić funkcję rozrywkową, przynajmniej - w takim stopniu, w jakim pełniły ją oryginalne opowieści Deary'ego.
"Zagmatwane zabory" to kolejna część opowiadania o przeszłości kraju. Tym razem jednak nie chodzi Fabianowskiej i Nesteruk o przedstawianie zaborów jako takich: nie interesują ich daty ani fakty, przynajmniej poza rozbudowanym nad miarę kalendarium (jeszcze jedna różnica: Deary potrafi dokonywać selekcji, wybiera wyłącznie to, co interesujące dla samej narracji; te dwie naśladowczynie szukają jak największej liczby danych, które trzeba zmieścić w rozrastającym się zestawieniu). Zajmują się za to ciekawostkami spoza podręcznikowego nurtu. Zestawiają głosowanie w referendum za przystąpieniem Polski do UE z zaborami, szukają ciekawostek (szyld rzeźnika albo artykuł antykrynolinowy, narzędzia do chłosty, fabryki, Zakopane... pojawia się tu wręcz nadmiar wiadomości, danych, które przemykają szybko przed oczami czytelników - w żadne tematy nie można się zanurzyć, bo zaraz pojawiają się kolejne kwestie, kompletnie oddalone od poprzednich. Autorki chcą przedstawiać jak najwięcej - niby trudno im się dziwić, zwłaszcza że trafiają na ciekawostki spoza podręczników szkolnych i wiedzą, że uda im się w ten sposób przyciągnąć młodych ludzi do czytania - ale zapominają przy tym, że to śmiech miał pomagać młodzieży w zapamiętywaniu faktów i w umiejętności wyciągania logicznych wniosków. Tymczasem Fabianowska i Nesteruk mimo poświęcenia, doskonałych kwerend i wydobywania szeregu anegdot z przeszłości i tak skręcają w stronę pouczania i gromadzenia wiadomości. Są na razie trochę za bardzo szkolne, żeby podbić rynek literatury rozrywkowej. Owszem, zapewnią dodatek do podręczników, często nawet potrzebny, nie tylko prymusom - ale gubią w tym wszystkim zabawę, czyli coś, na czym od lat zasadza się Strrraszna historia. Horrrendalna historia Polski to ukłon w stronę sprawdzonych lektur - ale szkoda, że autorki nie decydują się na większą odwagę w relacjonowaniu przeszłości. Może miałyby więcej szans na przekonanie do siebie czytelników uczulonych na fałsze.
sobota, 27 marca 2021
Marta Niedźwiecka, Hanna Rydlewska: Slow sex. Uwolnij miłość
Agora, Warszawa 2021.
Seks dla uważnych
Powraca ta książka na rynek w wersji uzupełnionej o dwa tematy - miłość spod znaku LGBT i praktyki BDSM. Marta Niedźwiecka i Hanna Rydlewska chcą jednak przekonać czytelników, że warto praktykować slow sex - i próbują podpowiadać, jak to robić. Obszerny tom w większej części jest wywiadem, zestawem rozmów i przemyśleń na tematy związane z akceptacją własnego ciała, poszukiwaniem najlepszych sposobów na uzdrowienie atmosfery w sypialni czy procesem budowania dobrego związku. Książka została podzielona na kilka części płynących wprost z niezbędnych składników "dojrzałego" seksu. Sztuka kochania w tym wypadku wiąże się z czasem, z urozmaicaniem doświadczeń, z technikami wzbogacającymi doznania zmysłowe, z uważnością i z całym zestawem wyzwań dla partnerów, zwłaszcza tych długoletnich, którzy czują, że ich seks nie jest już tak udany jak dawniej. Autorki podpowiadają między innymi, jak skupić się na innych niż orgazm wartościach płynących z seksu (ale opowiedzą też, po co ten orgazm i co oznacza). Zaproponują przepis na seks tantryczny, zachęcą do tworzenia i uprawiania rytuałów (co niektórych czytelników może niespecjalnie przekonać), rozwieją wątpliwości związane z łóżkowymi zwyczajami. Sporo będą filozofować, sporo teoretyzować - ale równie dużo podadzą przepisów na udany seks: dość szybko pojawią się wskazówki dla niej i dla niego na najlepszy seks oralny, później - podpowiedzi dotyczące poszerzania doświadczeń dla wszystkich chętnych. Można będzie potraktować tę książkę jako przewodnik po seksie, zbiór inspiracji i mniej oczywistych zachowań, które wpłyną na wzbogacenie życia erotycznego par. Autorkom chodzi także o obalanie mitów tworzonych przez popkulturę czy przemysł pornograficzny, tłumaczą, dlaczego część uproszczeń wprowadzanych do scenariuszy to zdecydowanie zły pomysł. Przekonują do siebie przez całkowitą szczerość i przez negowanie niektórych rozwiązań. W rozmowach próbują zestawiać skojarzenia, przyglądać się modelowym parom i analizować także od strony psychologicznej zachowania łóżkowe. Z kolei na "różowych" stronach zajmują się już tylko ćwiczeniami dotyczącymi konkretnych postaw. Tu uczą odbiorców, jak poznawać własne ciało i potrzeby, jak przełamywać kolejne bariery, jak odkrywać, co daje rozkosz. Wprowadzają zestawy ćwiczeń dla niej i dla niego, tak, żeby lektura była jak najbardziej praktyczna i przydatna w poprawianiu jakości życia erotycznego. Nie zawsze zresztą chodzi o osiągnięcie orgazmu - w idei slow sex sporo miejsca przeznacza się na przedłużanie przyjemności i naprawianie błędów będących pokłosiem porno. Autorki rozmawiają bezpruderyjnie, kierują książkę do osób świadomych swojego ciała i jego potrzeb, a także do tych, którzy chcą pracować nad sobą i dążyć do polepszenia seksualnych osiągnięć. Wprawdzie autorkom najlepiej wychodzi omawianie tego, co określają jako "seks waniliowy" (uogólnienia w przypadku mniej popularnych rozwiązań zdradzają, że to raczej chęć pokazania różnych możliwości, a nie rzeczywista wiedza), jednak wiele uwag da się odnieść do każdego związku i każdej relacji. "Slow sex. Uwolnij miłość" to książka, która jest obowiązkową lekturą dla dorosłych - nie tylko źle wyedukowanych w dziedzinie erotyki.
Seks dla uważnych
Powraca ta książka na rynek w wersji uzupełnionej o dwa tematy - miłość spod znaku LGBT i praktyki BDSM. Marta Niedźwiecka i Hanna Rydlewska chcą jednak przekonać czytelników, że warto praktykować slow sex - i próbują podpowiadać, jak to robić. Obszerny tom w większej części jest wywiadem, zestawem rozmów i przemyśleń na tematy związane z akceptacją własnego ciała, poszukiwaniem najlepszych sposobów na uzdrowienie atmosfery w sypialni czy procesem budowania dobrego związku. Książka została podzielona na kilka części płynących wprost z niezbędnych składników "dojrzałego" seksu. Sztuka kochania w tym wypadku wiąże się z czasem, z urozmaicaniem doświadczeń, z technikami wzbogacającymi doznania zmysłowe, z uważnością i z całym zestawem wyzwań dla partnerów, zwłaszcza tych długoletnich, którzy czują, że ich seks nie jest już tak udany jak dawniej. Autorki podpowiadają między innymi, jak skupić się na innych niż orgazm wartościach płynących z seksu (ale opowiedzą też, po co ten orgazm i co oznacza). Zaproponują przepis na seks tantryczny, zachęcą do tworzenia i uprawiania rytuałów (co niektórych czytelników może niespecjalnie przekonać), rozwieją wątpliwości związane z łóżkowymi zwyczajami. Sporo będą filozofować, sporo teoretyzować - ale równie dużo podadzą przepisów na udany seks: dość szybko pojawią się wskazówki dla niej i dla niego na najlepszy seks oralny, później - podpowiedzi dotyczące poszerzania doświadczeń dla wszystkich chętnych. Można będzie potraktować tę książkę jako przewodnik po seksie, zbiór inspiracji i mniej oczywistych zachowań, które wpłyną na wzbogacenie życia erotycznego par. Autorkom chodzi także o obalanie mitów tworzonych przez popkulturę czy przemysł pornograficzny, tłumaczą, dlaczego część uproszczeń wprowadzanych do scenariuszy to zdecydowanie zły pomysł. Przekonują do siebie przez całkowitą szczerość i przez negowanie niektórych rozwiązań. W rozmowach próbują zestawiać skojarzenia, przyglądać się modelowym parom i analizować także od strony psychologicznej zachowania łóżkowe. Z kolei na "różowych" stronach zajmują się już tylko ćwiczeniami dotyczącymi konkretnych postaw. Tu uczą odbiorców, jak poznawać własne ciało i potrzeby, jak przełamywać kolejne bariery, jak odkrywać, co daje rozkosz. Wprowadzają zestawy ćwiczeń dla niej i dla niego, tak, żeby lektura była jak najbardziej praktyczna i przydatna w poprawianiu jakości życia erotycznego. Nie zawsze zresztą chodzi o osiągnięcie orgazmu - w idei slow sex sporo miejsca przeznacza się na przedłużanie przyjemności i naprawianie błędów będących pokłosiem porno. Autorki rozmawiają bezpruderyjnie, kierują książkę do osób świadomych swojego ciała i jego potrzeb, a także do tych, którzy chcą pracować nad sobą i dążyć do polepszenia seksualnych osiągnięć. Wprawdzie autorkom najlepiej wychodzi omawianie tego, co określają jako "seks waniliowy" (uogólnienia w przypadku mniej popularnych rozwiązań zdradzają, że to raczej chęć pokazania różnych możliwości, a nie rzeczywista wiedza), jednak wiele uwag da się odnieść do każdego związku i każdej relacji. "Slow sex. Uwolnij miłość" to książka, która jest obowiązkową lekturą dla dorosłych - nie tylko źle wyedukowanych w dziedzinie erotyki.
Władysław Ludwik Anczyc: Księżniczka głogu
Dwie Siostry, Warszawa 2021.
Nie tylko ilustracje
"Księżniczka głogu" to historia, którą prezentuje w serii Mistrzowie Ilustracji Władysław Ludwik Andczyc - i o ile dla starszego pokolenia będzie to przypomnienie lektury z dzieciństwa, o tyle dla najmłodszych - historia, którą świetnie znają, ale nie w takim ujęciu. "Księżniczka głogu" to bowiem rodzima wersja Śpiącej Królewny - a ponieważ motywy baśniowe były wiele razy i przez różnych artystów przerabiane, dzieci będą mogły odkrywać kolejne płaszczyzny czy nawiązania, które zostały tu uruchomione. Mistrzynią ilustracji jest tu Julitta Karwowska-Wnuczak - to ona sprawia, że dzieci z kolejnego pokolenia zajrzą do tomiku, zainteresowane jego zawartością.
Fabuła znana-nieznana, na tym zresztą polega jej urok: monarsze małżeństwo, które nie może mieć dzieci, w nagrodę za swoje zasługi zyskuje szansę na spełnienie marzenia o potomstwie. Mała dziewczynka staje się ich córką - na uroczystość zaproszone są wieszczki. Tyle tylko, że w królewskiej zastawie jest czternaście złotych talerzy, a wieszczek jest trzynaście. Jedna będzie musiała skorzystać ze srebrnych naczyń (bo nie wypada, żeby król i królowa jedli ze srebra, nawet na wydawanym przez siebie przyjęciu). Stąd nieszczęście: klątwa rzucona na dziecko przez poniżoną wieszczkę. Kiedy skończy piętnaście lat, księżniczka ukłuje się wrzecionem i umrze. Sytuację łagodzi pomysł ostatniej wieszczki - która może nieco osłabić brzmienie klątwy i sprawić, by dziewczynka "tylko" zasnęła na sto lat z całym dworem. Jest to zatem motyw, który dzieci już doskonale zdążyły poznać, jednak w innej wersji - i ze znacznie bardziej rozbudowaną warstwą magiczną. Kto wychowuje się na disneyowskich przeróbkach, może być zaskoczony ogromem szczegółów z egzystencji bohaterki i jej bliskich, a także - samym motywem przebudzenia księżniczki. Władysław Ludwik Anczyc pisze melodyjnie. Mnoży szczegóły, przedstawia mnóstwo detali związanych z tłem opowieści. W narracji dba o brzmienie słów, stara się, by frazy niosły czytelników. Śledzi się tę historię zupełnie inaczej niż dzisiejsze bajki dla dzieci - nie tylko ze względu na stopień zaangażowania autora w opowieść, ale też ze względu na staranność językową. To prawdziwa przyjemność - móc zanurzyć się w świecie tak przedstawianym. Nawet jeśli każdemu kojarzy się przebieg akcji i kierunek historii, nie da się oderwać od tekstu. Władysław Ludwik Anczyc dzisiaj wypada jako twórca archaiczny - a jednak jest w "Księżniczce głogu" piękno, któremu łatwo ulec. Sposób przedstawiania sytuacji dzieciom wyda się dziwny (i może przez to bardzo interesujący), dorosłych przeniesie znów do czasów, w których dla dzieci pisało się z całą dbałością.
Julitta Karwowska-Wnuczak także cieszy mnogością detali. Jej postacie są infantylne, ale też bajkowe. Ilustratorka zajmuje się przede wszystkim odzwierciedlaniem min, pokazywaniem, co czują bohaterowie. Stawia na obfitość szczegółów i zarzuca wręcz małych odbiorców drobiazgami, które budzą podziw oraz radość. "Księżniczka głogu" ze względu na szatę graficzną warta jest ocalenia i przedstawiania kolejnym pokoleniom. Najmłodsi mogą tu znaleźć styl, jakiego dzisiaj nie dostaną od żadnego twórcy - i to będzie się podobać.
Nie tylko ilustracje
"Księżniczka głogu" to historia, którą prezentuje w serii Mistrzowie Ilustracji Władysław Ludwik Andczyc - i o ile dla starszego pokolenia będzie to przypomnienie lektury z dzieciństwa, o tyle dla najmłodszych - historia, którą świetnie znają, ale nie w takim ujęciu. "Księżniczka głogu" to bowiem rodzima wersja Śpiącej Królewny - a ponieważ motywy baśniowe były wiele razy i przez różnych artystów przerabiane, dzieci będą mogły odkrywać kolejne płaszczyzny czy nawiązania, które zostały tu uruchomione. Mistrzynią ilustracji jest tu Julitta Karwowska-Wnuczak - to ona sprawia, że dzieci z kolejnego pokolenia zajrzą do tomiku, zainteresowane jego zawartością.
Fabuła znana-nieznana, na tym zresztą polega jej urok: monarsze małżeństwo, które nie może mieć dzieci, w nagrodę za swoje zasługi zyskuje szansę na spełnienie marzenia o potomstwie. Mała dziewczynka staje się ich córką - na uroczystość zaproszone są wieszczki. Tyle tylko, że w królewskiej zastawie jest czternaście złotych talerzy, a wieszczek jest trzynaście. Jedna będzie musiała skorzystać ze srebrnych naczyń (bo nie wypada, żeby król i królowa jedli ze srebra, nawet na wydawanym przez siebie przyjęciu). Stąd nieszczęście: klątwa rzucona na dziecko przez poniżoną wieszczkę. Kiedy skończy piętnaście lat, księżniczka ukłuje się wrzecionem i umrze. Sytuację łagodzi pomysł ostatniej wieszczki - która może nieco osłabić brzmienie klątwy i sprawić, by dziewczynka "tylko" zasnęła na sto lat z całym dworem. Jest to zatem motyw, który dzieci już doskonale zdążyły poznać, jednak w innej wersji - i ze znacznie bardziej rozbudowaną warstwą magiczną. Kto wychowuje się na disneyowskich przeróbkach, może być zaskoczony ogromem szczegółów z egzystencji bohaterki i jej bliskich, a także - samym motywem przebudzenia księżniczki. Władysław Ludwik Anczyc pisze melodyjnie. Mnoży szczegóły, przedstawia mnóstwo detali związanych z tłem opowieści. W narracji dba o brzmienie słów, stara się, by frazy niosły czytelników. Śledzi się tę historię zupełnie inaczej niż dzisiejsze bajki dla dzieci - nie tylko ze względu na stopień zaangażowania autora w opowieść, ale też ze względu na staranność językową. To prawdziwa przyjemność - móc zanurzyć się w świecie tak przedstawianym. Nawet jeśli każdemu kojarzy się przebieg akcji i kierunek historii, nie da się oderwać od tekstu. Władysław Ludwik Anczyc dzisiaj wypada jako twórca archaiczny - a jednak jest w "Księżniczce głogu" piękno, któremu łatwo ulec. Sposób przedstawiania sytuacji dzieciom wyda się dziwny (i może przez to bardzo interesujący), dorosłych przeniesie znów do czasów, w których dla dzieci pisało się z całą dbałością.
Julitta Karwowska-Wnuczak także cieszy mnogością detali. Jej postacie są infantylne, ale też bajkowe. Ilustratorka zajmuje się przede wszystkim odzwierciedlaniem min, pokazywaniem, co czują bohaterowie. Stawia na obfitość szczegółów i zarzuca wręcz małych odbiorców drobiazgami, które budzą podziw oraz radość. "Księżniczka głogu" ze względu na szatę graficzną warta jest ocalenia i przedstawiania kolejnym pokoleniom. Najmłodsi mogą tu znaleźć styl, jakiego dzisiaj nie dostaną od żadnego twórcy - i to będzie się podobać.
piątek, 26 marca 2021
Jenni Hendriks, Ted Caplan: Test na przyjaźń
Poradnia K, Warszawa 2021.
Aborcja
Jenni Hendriks i Ted Caplan postawili na opowieść w dawnym stylu: buntowniczą historię o dojrzewaniu nastolatków podczas zupełnie niemetaforycznej wyprawy. Jest tu ważny cel, jest przyjaźń, o którą trzeba zawalczyć, jest wreszcie zestaw komplikacji, które pozwolą na odkrywanie swojego prawdziwego ja. Jednak wyjściowy problem nie zapowiada późniejszej rozrywki: oto Veronica, uczennica idealna, nastolatka, która nigdy nie sprzeciwia się rodzicom, która ma życie uporządkowane i zaplanowane - przed pójściem na studia dowiaduje się, że zaszła w ciążę. Nie chce przyznać się do tego swoim przyjaciółkom, liczy na to, że jej chłopak stanie na wysokości zadania i pomoże w trudnej sytuacji. Kiedy przekonuje się, że Kevin ma własne cele, zwraca się do jedynej osoby wtajemniczonej w całą historię - co prawda przypadkiem, ale jednak. Bailey kiedyś była najlepszą przyjaciółką Veroniki, jednak nie wpisywała się w jej uporządkowany świat i została zepchnięta na dalszy plan. Teraz jest jedyną nadzieją na wyprawę do kliniki aborcyjnej do innego stanu. Veronica wie, że nie chce rodzić dziecka. Pragnie usunąć ciążę, ale potrzebuje pomocy w dotarciu na miejsce (i, jak się okaże, także w paru innych momentach). Zamiast weekendu spędzonego nad książkami i wśród przyjaciółek, rusza z Bailey w wielką wyprawę.
Dziewczyny będą miały sporo czasu na rozmowy i wyjaśnienia tego, co kiedyś między nimi zaszło. Jednak myli się ten, kto sądziłby, że będą traktować podróż jako okazję do sentymentalnych zwierzeń. Wciąż coś się dzieje, cały czas pojawiają się przeszkody, które mogą zakłócić wyprawę albo uniemożliwić realizację celu. Bailey ma silny charakter, a sytuację wykorzystuje do nauczenia dawnej przyjaciółki szaleństw. Wie, że postawa Veroniki to przede wszystkim pozory i gra - tak, by zadowolić wszystkich wokół. Decyduje się zatem na serię wygłupów (niweczących plany), ale zamienia wyprawę aborcyjną w przygodę życia. Sprawia, że Veronica nie rozczula się nad swoim losem, raczej zastanawia się, jak wybrnąć z kolejnych opresji. Przypomina sobie też, dlaczego kiedyś przyjaźniła się z Bailey. Stopniowo uczy się luzu, a przy tym musi pokonywać kolejne utrudnienia przygotowywane przez byłego już chłopaka.
Bailey prowokuje do działań bezsensownych i dziwacznych, często ściągających niepotrzebne kłopoty. Ale nie zawodzi w najtrudniejszych momentach - kiedy trzeba, potrafi rzeczywiście zapewnić wsparcie i bezpieczeństwo. Z nią nie można się nudzić. Odziera Veronicę ze sztuczności i gier, sama jednak również ma tajemnice, które wychodzą na jaw w trakcie wyprawy. Bailey jest bezpośrednia, impulsywna i głośna. Pozwala jednak wypracować najlepsze wspomnienia z młodości. Nie traci z oczu celu - ale potrafi wybrnąć z rozmaitych tarapatów. Podczas gdy Veronica stara się utrzymywać bliskich w przekonaniu, że pilnie się uczy lub spędza upojne chwile z partnerem (w zależności od tego, kogo próbuje zmylić), Bailey wydaje się kompletnie nie przejmować tym, co sądzą o niej inni. Ma swoje czułe punkty, ale też pomysły przerażające zwyczajnych odbiorców. Nastolatkom zaimponuje ogromne poczucie wolności: Veronica i Bailey przez trzy dni mogą robić wszystko i nie podlegają żadnym ocenom. Chociaż sytuacja Veroniki jest nie do pozazdroszczenia, dziewczyny wzbudzą wielkie uznanie czytelników. "Test na przyjaźń" powraca przy okazji filmu - i także to spowoduje zwiększone zainteresowanie tomem.
Aborcja
Jenni Hendriks i Ted Caplan postawili na opowieść w dawnym stylu: buntowniczą historię o dojrzewaniu nastolatków podczas zupełnie niemetaforycznej wyprawy. Jest tu ważny cel, jest przyjaźń, o którą trzeba zawalczyć, jest wreszcie zestaw komplikacji, które pozwolą na odkrywanie swojego prawdziwego ja. Jednak wyjściowy problem nie zapowiada późniejszej rozrywki: oto Veronica, uczennica idealna, nastolatka, która nigdy nie sprzeciwia się rodzicom, która ma życie uporządkowane i zaplanowane - przed pójściem na studia dowiaduje się, że zaszła w ciążę. Nie chce przyznać się do tego swoim przyjaciółkom, liczy na to, że jej chłopak stanie na wysokości zadania i pomoże w trudnej sytuacji. Kiedy przekonuje się, że Kevin ma własne cele, zwraca się do jedynej osoby wtajemniczonej w całą historię - co prawda przypadkiem, ale jednak. Bailey kiedyś była najlepszą przyjaciółką Veroniki, jednak nie wpisywała się w jej uporządkowany świat i została zepchnięta na dalszy plan. Teraz jest jedyną nadzieją na wyprawę do kliniki aborcyjnej do innego stanu. Veronica wie, że nie chce rodzić dziecka. Pragnie usunąć ciążę, ale potrzebuje pomocy w dotarciu na miejsce (i, jak się okaże, także w paru innych momentach). Zamiast weekendu spędzonego nad książkami i wśród przyjaciółek, rusza z Bailey w wielką wyprawę.
Dziewczyny będą miały sporo czasu na rozmowy i wyjaśnienia tego, co kiedyś między nimi zaszło. Jednak myli się ten, kto sądziłby, że będą traktować podróż jako okazję do sentymentalnych zwierzeń. Wciąż coś się dzieje, cały czas pojawiają się przeszkody, które mogą zakłócić wyprawę albo uniemożliwić realizację celu. Bailey ma silny charakter, a sytuację wykorzystuje do nauczenia dawnej przyjaciółki szaleństw. Wie, że postawa Veroniki to przede wszystkim pozory i gra - tak, by zadowolić wszystkich wokół. Decyduje się zatem na serię wygłupów (niweczących plany), ale zamienia wyprawę aborcyjną w przygodę życia. Sprawia, że Veronica nie rozczula się nad swoim losem, raczej zastanawia się, jak wybrnąć z kolejnych opresji. Przypomina sobie też, dlaczego kiedyś przyjaźniła się z Bailey. Stopniowo uczy się luzu, a przy tym musi pokonywać kolejne utrudnienia przygotowywane przez byłego już chłopaka.
Bailey prowokuje do działań bezsensownych i dziwacznych, często ściągających niepotrzebne kłopoty. Ale nie zawodzi w najtrudniejszych momentach - kiedy trzeba, potrafi rzeczywiście zapewnić wsparcie i bezpieczeństwo. Z nią nie można się nudzić. Odziera Veronicę ze sztuczności i gier, sama jednak również ma tajemnice, które wychodzą na jaw w trakcie wyprawy. Bailey jest bezpośrednia, impulsywna i głośna. Pozwala jednak wypracować najlepsze wspomnienia z młodości. Nie traci z oczu celu - ale potrafi wybrnąć z rozmaitych tarapatów. Podczas gdy Veronica stara się utrzymywać bliskich w przekonaniu, że pilnie się uczy lub spędza upojne chwile z partnerem (w zależności od tego, kogo próbuje zmylić), Bailey wydaje się kompletnie nie przejmować tym, co sądzą o niej inni. Ma swoje czułe punkty, ale też pomysły przerażające zwyczajnych odbiorców. Nastolatkom zaimponuje ogromne poczucie wolności: Veronica i Bailey przez trzy dni mogą robić wszystko i nie podlegają żadnym ocenom. Chociaż sytuacja Veroniki jest nie do pozazdroszczenia, dziewczyny wzbudzą wielkie uznanie czytelników. "Test na przyjaźń" powraca przy okazji filmu - i także to spowoduje zwiększone zainteresowanie tomem.
Karolina Grabarczyk: Letni koncert
Harperkids, Warszawa 2021.
Z łąki
Owady urządzają sobie koncert - to sedno opowieści Karoliny Grabarczyk i sposób na przekonanie odbiorców do ćwiczenia czytania. Autorka przeplata bajkowe motywy (na przykład zdmuchnięcie kropek biedronki przez wiatr) z tymi bardziej realistycznymi, chociaż sam pomysł na koncert owadów (z użyciem instrumentów) wskazuje jednoznacznie na bajkową proweniencję. Wszystko po to, żeby dzieci mogły przyzwyczajać się do czytania. A tu zadanie mają naprawdę trudne. "Letni koncert" jest bowiem specjalistyczny w dwóch zagadnieniach. Autorka wybiera nietypowe instrumenty, takie, których nazwy niewiele mogą dzieciom powiedzieć - kotły, bałałajka i marakasy nie należą do standardowego wyposażenia malucha. Do tego dochodzą nazwy owadów, których dzieci nie muszą kojarzyć (hurmak, bzyg, oleica fioletowa albo smuklik). Jakby tego było mało, Karolina Grabarczyk wprowadza jeszcze szereg nazw roślin rosnących dziko na łąkach. Nie są to nazwy, z którymi dzieci się na co dzień stykają, zwłaszcza dzisiaj - bo jeszcze wcześniejsze pokolenia mogły się przyzwyczaić do botanicznych inspiracji. Owszem, jest to sposób na wprowadzenie do słownika najmłodszych kilku charakterystycznych pojęć, ale - nie są to nazwy pierwszej potrzeby, zatem być może niektóre dzieci uznają, że tomik jest dla nich zbyt trudny. Nie można za to narzekać na akcję: dzieje się sporo. Wszyscy przygotowują teren do grania: pień drzewa posłuży za scenę, trzeba będzie go jednak ozdobić i przygotować miejsce dla widzów. Prace posuwają się szybko, chociaż nie mają wiele wspólnego z prawdziwym przygotowaniem techniki scenicznej - jednak w bajce wszystko jest możliwe i daje się wytłumaczyć.
Problemem dla dzieci będzie tu nadmiar skomplikowanego słownictwa (drugi poziom serii Czytam sobie ma tylko podstawowe głoski, co jednak nie oznacza, że - proste wyrazy). Autorzy w cyklu zdają się nie do końca rozumieć, jakie słowa dzieciom czyta się łatwo, a jakie mogą przysporzyć problemów i nawet zniechęcić do sztuki czytania. "Letni koncert" to sporo wyliczeń - a te się nie sprawdzają w drobnej czytance. Jeśli dzieci będą musiały sprawdzać i dopytywać o znaczenia poszczególnych nazw z zakresu biologii (bo bez tej wiedzy, która jest dostępna dorosłym, nie zrozumieją całości, bo też i nie będą w stanie wywnioskować z kontekstu znaczeń). Karolina Grabarczyk dość mocno komplikuje tekst pod tym kątem: przydałoby się tu więcej czystych wydarzeń przy ograniczeniu zestawu nazw. Nawet jeśli chodzi o cele edukacyjne - przydałoby się rozrzedzić trochę zawartość tomiku. Nawet dorosłym niewygodnie by się taką opowieść czytało: wymaga bowiem zatrzymywania się i uzupełniania wiadomości. Nie jest to ten poziom czytania, w którym można sobie pozwolić na takie eksperymenty. "Letni koncert" to książka ciekawa pod kątem przyrodniczym, przypominająca, z jakimi gatunkami można się spotkać podczas spaceru po łąkach - jeśli maluchy zapamiętają część wiadomości, będą mogły uważnie się rozglądać na spacerach i szukać tego, o czym czytały w tomiku. "Letni koncert" to dość klasyczny pomysł na fabułę i edukacyjna realizacja.
Z łąki
Owady urządzają sobie koncert - to sedno opowieści Karoliny Grabarczyk i sposób na przekonanie odbiorców do ćwiczenia czytania. Autorka przeplata bajkowe motywy (na przykład zdmuchnięcie kropek biedronki przez wiatr) z tymi bardziej realistycznymi, chociaż sam pomysł na koncert owadów (z użyciem instrumentów) wskazuje jednoznacznie na bajkową proweniencję. Wszystko po to, żeby dzieci mogły przyzwyczajać się do czytania. A tu zadanie mają naprawdę trudne. "Letni koncert" jest bowiem specjalistyczny w dwóch zagadnieniach. Autorka wybiera nietypowe instrumenty, takie, których nazwy niewiele mogą dzieciom powiedzieć - kotły, bałałajka i marakasy nie należą do standardowego wyposażenia malucha. Do tego dochodzą nazwy owadów, których dzieci nie muszą kojarzyć (hurmak, bzyg, oleica fioletowa albo smuklik). Jakby tego było mało, Karolina Grabarczyk wprowadza jeszcze szereg nazw roślin rosnących dziko na łąkach. Nie są to nazwy, z którymi dzieci się na co dzień stykają, zwłaszcza dzisiaj - bo jeszcze wcześniejsze pokolenia mogły się przyzwyczaić do botanicznych inspiracji. Owszem, jest to sposób na wprowadzenie do słownika najmłodszych kilku charakterystycznych pojęć, ale - nie są to nazwy pierwszej potrzeby, zatem być może niektóre dzieci uznają, że tomik jest dla nich zbyt trudny. Nie można za to narzekać na akcję: dzieje się sporo. Wszyscy przygotowują teren do grania: pień drzewa posłuży za scenę, trzeba będzie go jednak ozdobić i przygotować miejsce dla widzów. Prace posuwają się szybko, chociaż nie mają wiele wspólnego z prawdziwym przygotowaniem techniki scenicznej - jednak w bajce wszystko jest możliwe i daje się wytłumaczyć.
Problemem dla dzieci będzie tu nadmiar skomplikowanego słownictwa (drugi poziom serii Czytam sobie ma tylko podstawowe głoski, co jednak nie oznacza, że - proste wyrazy). Autorzy w cyklu zdają się nie do końca rozumieć, jakie słowa dzieciom czyta się łatwo, a jakie mogą przysporzyć problemów i nawet zniechęcić do sztuki czytania. "Letni koncert" to sporo wyliczeń - a te się nie sprawdzają w drobnej czytance. Jeśli dzieci będą musiały sprawdzać i dopytywać o znaczenia poszczególnych nazw z zakresu biologii (bo bez tej wiedzy, która jest dostępna dorosłym, nie zrozumieją całości, bo też i nie będą w stanie wywnioskować z kontekstu znaczeń). Karolina Grabarczyk dość mocno komplikuje tekst pod tym kątem: przydałoby się tu więcej czystych wydarzeń przy ograniczeniu zestawu nazw. Nawet jeśli chodzi o cele edukacyjne - przydałoby się rozrzedzić trochę zawartość tomiku. Nawet dorosłym niewygodnie by się taką opowieść czytało: wymaga bowiem zatrzymywania się i uzupełniania wiadomości. Nie jest to ten poziom czytania, w którym można sobie pozwolić na takie eksperymenty. "Letni koncert" to książka ciekawa pod kątem przyrodniczym, przypominająca, z jakimi gatunkami można się spotkać podczas spaceru po łąkach - jeśli maluchy zapamiętają część wiadomości, będą mogły uważnie się rozglądać na spacerach i szukać tego, o czym czytały w tomiku. "Letni koncert" to dość klasyczny pomysł na fabułę i edukacyjna realizacja.
czwartek, 25 marca 2021
Jarosław Gibas: Psychopata w pracy, w rodzinie i wśród znajomych. Instrukcja obsługi
Onepress, Sensus, Gliwice 2021.
Ratunek
Jest to książka, która przydać się może każdemu, kto ma do czynienia z psychopatami w swoim otoczeniu. Jarosław Gibas tłumaczy, czym charakteryzuje się osobowość psychopatyczna oraz - jak się wystrzegać pułapek zastawianych przez psychopatów. Psychopatą może być partner w związku, ale też szef, ktoś, kto pozostaje w bliskiej relacji z potencjalną ofiarą i nie pozwoli jej uciec. Po lekturze tej książki będzie jednak inaczej: "Psychopata w pracy, w rodzinie i wśród znajomych. Instrukcja obsługi" to publikacja rzeczowa i zbliżona do poradnika, psychologiczna, ale nastawiona na praktyczne zastosowanie. Jarosław Gibas pozwala w niej na poznanie charakterystycznych zabiegów, chwytów i zachowań wymierzonych w słabszych.
Najpierw - bardzo precyzyjna definicja. "Psychopata" to obraz, który nie pozostawia wątpliwości. Autor zaczyna zresztą od tego, że od psychopaty należy uciekać (kto tego nie zrobi, po latach stwierdza, że to była najwłaściwsza strategia). Jednak książka na tym się nie skończy, Jarosław Gibas daje czytelnikom narzędzia umożliwiające wprowadzanie potrzebnych zmian. Rozpracowuje wroga - psychopatę - i naświetla kolejne jego sztuczki, żeby dla czytelników stało się jasne, czego należy się wystrzegać i jak nie dać się wciągnąć w sieć manipulacji. Psychopata nie jest typem człowieka, którego da się naprawić - on nie uczy się na błędach, nie przejmie się również uczuciami ofiar, bez względu na rodzaj relacji, w jakich z nimi pozostaje. Będzie powtarzał swoje zabiegi, dopóki nie osiągnie celu - zniszczenia kogoś. Czasami to cel długofalowy, więc trudniej przejrzeć wybrane strategie - ale z podpowiedziami od Jarosława Gibasa będzie to możliwe. Wojna z psychopatą polega na mnóstwie szczegółów - dlatego też autor postanawia rozpracowywać po kolei charakterystyczne postawy. Naświetla najczęściej stosowane chwyty psychopatów, ulubione zagrywki, z których - teoretycznie - nie ma dobrego wyjścia. Opisuje to, co przeraża - bo jest zadziwiająco bliskie niektórym kontaktom. Ale nie opisuje tego Jarosław Gibas po to, żeby popisać się zmysłem obserwacji czy znajomością psychiki psychopatów - a po to, żeby uzbroić odbiorców w niezbędną wiedzę. Wpływa na wyobraźnię czytelników, prezentując odpowiednie reakcje na zakusy psychopatów. Pisze o tym, co na pewno nie zadziała, a będzie jedynie realizacją scenariusza psychopaty, by później, gdy wydaje się, że już nie ma dobrego wyjścia, przedstawić naprawdę genialne rozwiązania. Nie chodzi o to, żeby uczyć się na pamięć odzywek, które można wykorzystać - autor sugeruje, jak postępować, daje wskazówki odpowiednich reakcji. To ma szansę się sprawdzić - i jednocześnie pozwoli zdemaskować psychopatę we własnym otoczeniu. Takie działanie przyniesie sporo korzyści, znacznie więcej niż psychiczny spokój. Jarosław Gibas uprzedza, że wojna może być długa i trudna - jednak z pewnością jej finał bardziej usatysfakcjonuje odbiorców książki.
"Psychopata" to książka bardzo dobrze przygotowana. Jarosław Gibas nie zamierza tworzyć tekstu bez oparcia w rzeczywistości. Stawia na konkrety i na opis rzetelny. Unika przegadania i komentarzy, które nikomu by się nie przydały - interesuje go praktyczny aspekt relacji. Rzeczywiście podsuwa czytelnikom "instrukcję obsługi" postępowania z psychopatami - nie tylko przestrogi oferuje, wiedzę z tego tomu warto sobie przyswoić.
Ratunek
Jest to książka, która przydać się może każdemu, kto ma do czynienia z psychopatami w swoim otoczeniu. Jarosław Gibas tłumaczy, czym charakteryzuje się osobowość psychopatyczna oraz - jak się wystrzegać pułapek zastawianych przez psychopatów. Psychopatą może być partner w związku, ale też szef, ktoś, kto pozostaje w bliskiej relacji z potencjalną ofiarą i nie pozwoli jej uciec. Po lekturze tej książki będzie jednak inaczej: "Psychopata w pracy, w rodzinie i wśród znajomych. Instrukcja obsługi" to publikacja rzeczowa i zbliżona do poradnika, psychologiczna, ale nastawiona na praktyczne zastosowanie. Jarosław Gibas pozwala w niej na poznanie charakterystycznych zabiegów, chwytów i zachowań wymierzonych w słabszych.
Najpierw - bardzo precyzyjna definicja. "Psychopata" to obraz, który nie pozostawia wątpliwości. Autor zaczyna zresztą od tego, że od psychopaty należy uciekać (kto tego nie zrobi, po latach stwierdza, że to była najwłaściwsza strategia). Jednak książka na tym się nie skończy, Jarosław Gibas daje czytelnikom narzędzia umożliwiające wprowadzanie potrzebnych zmian. Rozpracowuje wroga - psychopatę - i naświetla kolejne jego sztuczki, żeby dla czytelników stało się jasne, czego należy się wystrzegać i jak nie dać się wciągnąć w sieć manipulacji. Psychopata nie jest typem człowieka, którego da się naprawić - on nie uczy się na błędach, nie przejmie się również uczuciami ofiar, bez względu na rodzaj relacji, w jakich z nimi pozostaje. Będzie powtarzał swoje zabiegi, dopóki nie osiągnie celu - zniszczenia kogoś. Czasami to cel długofalowy, więc trudniej przejrzeć wybrane strategie - ale z podpowiedziami od Jarosława Gibasa będzie to możliwe. Wojna z psychopatą polega na mnóstwie szczegółów - dlatego też autor postanawia rozpracowywać po kolei charakterystyczne postawy. Naświetla najczęściej stosowane chwyty psychopatów, ulubione zagrywki, z których - teoretycznie - nie ma dobrego wyjścia. Opisuje to, co przeraża - bo jest zadziwiająco bliskie niektórym kontaktom. Ale nie opisuje tego Jarosław Gibas po to, żeby popisać się zmysłem obserwacji czy znajomością psychiki psychopatów - a po to, żeby uzbroić odbiorców w niezbędną wiedzę. Wpływa na wyobraźnię czytelników, prezentując odpowiednie reakcje na zakusy psychopatów. Pisze o tym, co na pewno nie zadziała, a będzie jedynie realizacją scenariusza psychopaty, by później, gdy wydaje się, że już nie ma dobrego wyjścia, przedstawić naprawdę genialne rozwiązania. Nie chodzi o to, żeby uczyć się na pamięć odzywek, które można wykorzystać - autor sugeruje, jak postępować, daje wskazówki odpowiednich reakcji. To ma szansę się sprawdzić - i jednocześnie pozwoli zdemaskować psychopatę we własnym otoczeniu. Takie działanie przyniesie sporo korzyści, znacznie więcej niż psychiczny spokój. Jarosław Gibas uprzedza, że wojna może być długa i trudna - jednak z pewnością jej finał bardziej usatysfakcjonuje odbiorców książki.
"Psychopata" to książka bardzo dobrze przygotowana. Jarosław Gibas nie zamierza tworzyć tekstu bez oparcia w rzeczywistości. Stawia na konkrety i na opis rzetelny. Unika przegadania i komentarzy, które nikomu by się nie przydały - interesuje go praktyczny aspekt relacji. Rzeczywiście podsuwa czytelnikom "instrukcję obsługi" postępowania z psychopatami - nie tylko przestrogi oferuje, wiedzę z tego tomu warto sobie przyswoić.
Tomasz Samojlik: Wytrwały konik
Media Rodzina, Poznań 2021.
Spacer
Żubry - Pompik, jego młodsza siostra Polinka, mama Porada i tata Pomruk - odwiedzają różne parki narodowe i poznają ich specyfikę. W tomiku "Wytrwały konik" trafiają do Roztoczańskiego Parku Narodowego i spotykają jego symbol - konika polskiego. Tym razem przygoda wynika bezpośrednio z... narzekania. To coś nowego dla bohaterów cyklu - zwykle żubry dość raźno wyruszały na spotkanie z kolejnymi mieszkańcami parków. Teraz Pomruk jest zmęczony. Nie ma ochoty biegać za swoimi energicznymi dziećmi, najchętniej stanąłby pod drzewem i czekał. Dlatego też postanawia tym razem przewodzić wyprawie. Spotkanie z konikiem polskim to okazja do przekonania się, co najpiękniejszego można zobaczyć w Roztoczańskim Parku Narodowym.
Bajkowe żubry doskonale się bawią (może z wyjątkiem Pomruka, chociaż narzekanie zawsze w jego charakter było wpisane). Dzieci razem z nimi będą obserwować otoczenie i dowiadywać się czegoś o nowym miejscu. Co ciekawe - zwykle nowi znajomi przedstawiali bohaterom lokalne atrakcje i dokładnie tłumaczyli, co i dlaczego oglądają. Tym razem jednak konik polski wcale nie zamienia się w przewodnika, przynajmniej nie w tym edukacyjnym stopniu: żubry mijają kolejne atrakcje, nie mają jednak czasu, żeby zastanawiać się nad tym, skąd się wzięły i czym naprawdę są. Nie mają czasu, bo konik polski prowadzi ich do największej atrakcji parku. "Wytrwały konik" to zatem historia, która bazuje na oczekiwaniu i na niespodziance, dzieci będą mogły czytać z zainteresowaniem, co przebije mijane po drodze ciekawostki - nie oznacza to, że niczego się nie dowiedzą. Jak zwykle Tomasz Samojlik wykorzystuje szansę na przemycenie kilku prostych wiadomości (żeby sprawdzić, czy dzieciom udało się zapamiętać coś z lektury, warto zadać im pytania z trzeciej strony okładki - dla utrwalenia wiedzy, ewentualnie - żeby wrócić do historyjki i przetestować spostrzegawczość. "Wytrwały konik" to książka, która przyzwyczaja do troski o środowisko - kolejna z bardzo udanej serii.
Razem z bajkowymi żubrami, które przedstawiają relacje z ludzkich społeczności - także w najmniejszym zakresie - dzieci odwiedzają kolejne ciekawe miejsca na mapie Polski. Przekonują się, że w każdym parku narodowym oglądać można coś innego, uczą się też, co gdzie spotkają. Dodatkowo Tomasz Samojlik prezentuje relacje między żubrami tak, by powiedzieć odbiorcom coś o nich. Pompik i Polinka to beztroskie dzieci, które wciąż brykają, kłócą się albo rywalizują ze sobą. Mama służy dobrymi radami, tata - ma swoje zdanie i rządzi. Wszyscy bardzo się kochają i właśnie opiekuńczość i wzajemna czułość są tu silnie eksponowane. Samojlik nie wszystko nawet musi wyjaśniać, udaje mu się odmalować żubrzą codzienność tak, by dzieci zauważały w niej własne doświadczenia.
Spacer
Żubry - Pompik, jego młodsza siostra Polinka, mama Porada i tata Pomruk - odwiedzają różne parki narodowe i poznają ich specyfikę. W tomiku "Wytrwały konik" trafiają do Roztoczańskiego Parku Narodowego i spotykają jego symbol - konika polskiego. Tym razem przygoda wynika bezpośrednio z... narzekania. To coś nowego dla bohaterów cyklu - zwykle żubry dość raźno wyruszały na spotkanie z kolejnymi mieszkańcami parków. Teraz Pomruk jest zmęczony. Nie ma ochoty biegać za swoimi energicznymi dziećmi, najchętniej stanąłby pod drzewem i czekał. Dlatego też postanawia tym razem przewodzić wyprawie. Spotkanie z konikiem polskim to okazja do przekonania się, co najpiękniejszego można zobaczyć w Roztoczańskim Parku Narodowym.
Bajkowe żubry doskonale się bawią (może z wyjątkiem Pomruka, chociaż narzekanie zawsze w jego charakter było wpisane). Dzieci razem z nimi będą obserwować otoczenie i dowiadywać się czegoś o nowym miejscu. Co ciekawe - zwykle nowi znajomi przedstawiali bohaterom lokalne atrakcje i dokładnie tłumaczyli, co i dlaczego oglądają. Tym razem jednak konik polski wcale nie zamienia się w przewodnika, przynajmniej nie w tym edukacyjnym stopniu: żubry mijają kolejne atrakcje, nie mają jednak czasu, żeby zastanawiać się nad tym, skąd się wzięły i czym naprawdę są. Nie mają czasu, bo konik polski prowadzi ich do największej atrakcji parku. "Wytrwały konik" to zatem historia, która bazuje na oczekiwaniu i na niespodziance, dzieci będą mogły czytać z zainteresowaniem, co przebije mijane po drodze ciekawostki - nie oznacza to, że niczego się nie dowiedzą. Jak zwykle Tomasz Samojlik wykorzystuje szansę na przemycenie kilku prostych wiadomości (żeby sprawdzić, czy dzieciom udało się zapamiętać coś z lektury, warto zadać im pytania z trzeciej strony okładki - dla utrwalenia wiedzy, ewentualnie - żeby wrócić do historyjki i przetestować spostrzegawczość. "Wytrwały konik" to książka, która przyzwyczaja do troski o środowisko - kolejna z bardzo udanej serii.
Razem z bajkowymi żubrami, które przedstawiają relacje z ludzkich społeczności - także w najmniejszym zakresie - dzieci odwiedzają kolejne ciekawe miejsca na mapie Polski. Przekonują się, że w każdym parku narodowym oglądać można coś innego, uczą się też, co gdzie spotkają. Dodatkowo Tomasz Samojlik prezentuje relacje między żubrami tak, by powiedzieć odbiorcom coś o nich. Pompik i Polinka to beztroskie dzieci, które wciąż brykają, kłócą się albo rywalizują ze sobą. Mama służy dobrymi radami, tata - ma swoje zdanie i rządzi. Wszyscy bardzo się kochają i właśnie opiekuńczość i wzajemna czułość są tu silnie eksponowane. Samojlik nie wszystko nawet musi wyjaśniać, udaje mu się odmalować żubrzą codzienność tak, by dzieci zauważały w niej własne doświadczenia.
środa, 24 marca 2021
Lise Herzog: Rysowanie dla (jeszcze większej) przyjemności
Feeria, Poznań 2021.
Poprawianie
Poprzednia książka Lise Herzog, "Rysowanie dla przyjemności", okazała się hitem: znakomitą podpowiedzią dla tych, którzy chcieliby poprawić swoje umiejętności w tym zakresie. Wszyscy, którzy zachwycili się książką, ucieszą się jej kolejną częścią, "Rysowanie dla (jeszcze większej) przyjemności. Technika doskonalenia rysunku i korygowania błędów". Lise Herzog tym razem zabiera się za podpowiadanie działań, które będą prowadzić do jeszcze bardziej satysfakcjonujących prac. Oznacza to z jednej strony ratunek w chwili, gdy na ilustracji coś nie gra, z drugiej - zestaw nowych szablonów do przerysowywania i trenowania umiejętności. To publikacja, którą warto testować jako drugą część - Lise Herzog decyduje się na większą ilość bardziej zaawansowanych wskazówek, nie zajmuje się już absolutnymi podstawami. I chociaż rzecz polega przeważnie na przerysowywaniu kolejnych etapów konkretnego rysunku, podpowiedzi zamieszczane przez autorkę w tomie "Rysowanie dla (jeszcze większej) przyjemności" są nieco bardziej zaawansowane, nie dotyczą bowiem wyłącznie rysowania od podstaw. Każda rozkładówka oznacza tutaj dwa podejścia do stworzonego - niezbyt udanego - rysunku. Ten rysunek pojawia się na dodatkowym tle - autorka pokazuje natomiast, jak poprawić błędy. Stawia na dwie metody. Jedna metoda polega na rozpoczęciu pracy od zera. To miejsce na wprowadzanie schematów znanych z poprzedniej części książki: Lise Herzog pokazuje, jak przy wyjściu od prostych figur da się dotrzeć do satysfakcjonującego finału i rysunku znacznie lepszego niż ten z błędem. Na sąsiedniej stronie pojawia się ten sam obrazek do poprawki - z tym, że tutaj nie ma już mowy o rezygnacji z nieudanej pracy, trzeba wybrnąć z problemu ilustracyjnego za pomocą kilku prostych chwytów. O ile parzyste strony są powrotem do tego, co czytelnicy znają już z poprzedniego albumu, o tyle na nieparzystych pojawiają się wskazówki dotyczące technik i prac z różnymi narzędziami. Czasem poprawienie rysunku będzie polegało na drobnych korektach, innym razem - na konieczności użycia zupełnie innych narzędzi; zdarza się, że odbiorcy będą musieli nauczyć się nowej techniki albo przekonają się, jak cieniowaniem maskować ślady po dawnym obrazku. Efekty w obu przypadkach są bardzo różne, więc odbiorcy będą mogli sami nauczyć się podejmowania decyzji. Autorka znajduje miejsce na wprowadzanie komentarzy dotyczących wyglądu różnych gatunków zwierząt, podpowiedzi dotyczących kształtu głowy człowieka (ujmowanej z różnych perspektyw), elementów krajobrazu czy przedmiotów. Uczenie się na błędach to znakomite rozwiązanie dla tych, którzy już zaczęli swoją przygodę z rysowaniem i potrzebują przewodnika, który wskaże im, jak poprawić efekty. Zapewnia Lise Herzog więcej szczegółów rysunkowych, skupia się na detalach, które pozwalają bardziej urealnić obrazki, niezależnie od tego, co jest akurat przedmiotem obserwacji. Zwraca uwagę odbiorców na to, jakie uproszczenia wpływają na niezadowolenie rysowników: nie tylko wprowadza korekty obrazkowe, ale też i słowne. "Rysowanie dla (jeszcze większej) przyjemności" to publikacja cenna dla odbiorców, którzy nie boją się ćwiczenia własnych umiejętności przez podążanie za schematami podanymi przez autorkę i wiedzą, że każda rzeczowa wskazówka może zamienić się na efektowne ilustracje.
Poprawianie
Poprzednia książka Lise Herzog, "Rysowanie dla przyjemności", okazała się hitem: znakomitą podpowiedzią dla tych, którzy chcieliby poprawić swoje umiejętności w tym zakresie. Wszyscy, którzy zachwycili się książką, ucieszą się jej kolejną częścią, "Rysowanie dla (jeszcze większej) przyjemności. Technika doskonalenia rysunku i korygowania błędów". Lise Herzog tym razem zabiera się za podpowiadanie działań, które będą prowadzić do jeszcze bardziej satysfakcjonujących prac. Oznacza to z jednej strony ratunek w chwili, gdy na ilustracji coś nie gra, z drugiej - zestaw nowych szablonów do przerysowywania i trenowania umiejętności. To publikacja, którą warto testować jako drugą część - Lise Herzog decyduje się na większą ilość bardziej zaawansowanych wskazówek, nie zajmuje się już absolutnymi podstawami. I chociaż rzecz polega przeważnie na przerysowywaniu kolejnych etapów konkretnego rysunku, podpowiedzi zamieszczane przez autorkę w tomie "Rysowanie dla (jeszcze większej) przyjemności" są nieco bardziej zaawansowane, nie dotyczą bowiem wyłącznie rysowania od podstaw. Każda rozkładówka oznacza tutaj dwa podejścia do stworzonego - niezbyt udanego - rysunku. Ten rysunek pojawia się na dodatkowym tle - autorka pokazuje natomiast, jak poprawić błędy. Stawia na dwie metody. Jedna metoda polega na rozpoczęciu pracy od zera. To miejsce na wprowadzanie schematów znanych z poprzedniej części książki: Lise Herzog pokazuje, jak przy wyjściu od prostych figur da się dotrzeć do satysfakcjonującego finału i rysunku znacznie lepszego niż ten z błędem. Na sąsiedniej stronie pojawia się ten sam obrazek do poprawki - z tym, że tutaj nie ma już mowy o rezygnacji z nieudanej pracy, trzeba wybrnąć z problemu ilustracyjnego za pomocą kilku prostych chwytów. O ile parzyste strony są powrotem do tego, co czytelnicy znają już z poprzedniego albumu, o tyle na nieparzystych pojawiają się wskazówki dotyczące technik i prac z różnymi narzędziami. Czasem poprawienie rysunku będzie polegało na drobnych korektach, innym razem - na konieczności użycia zupełnie innych narzędzi; zdarza się, że odbiorcy będą musieli nauczyć się nowej techniki albo przekonają się, jak cieniowaniem maskować ślady po dawnym obrazku. Efekty w obu przypadkach są bardzo różne, więc odbiorcy będą mogli sami nauczyć się podejmowania decyzji. Autorka znajduje miejsce na wprowadzanie komentarzy dotyczących wyglądu różnych gatunków zwierząt, podpowiedzi dotyczących kształtu głowy człowieka (ujmowanej z różnych perspektyw), elementów krajobrazu czy przedmiotów. Uczenie się na błędach to znakomite rozwiązanie dla tych, którzy już zaczęli swoją przygodę z rysowaniem i potrzebują przewodnika, który wskaże im, jak poprawić efekty. Zapewnia Lise Herzog więcej szczegółów rysunkowych, skupia się na detalach, które pozwalają bardziej urealnić obrazki, niezależnie od tego, co jest akurat przedmiotem obserwacji. Zwraca uwagę odbiorców na to, jakie uproszczenia wpływają na niezadowolenie rysowników: nie tylko wprowadza korekty obrazkowe, ale też i słowne. "Rysowanie dla (jeszcze większej) przyjemności" to publikacja cenna dla odbiorców, którzy nie boją się ćwiczenia własnych umiejętności przez podążanie za schematami podanymi przez autorkę i wiedzą, że każda rzeczowa wskazówka może zamienić się na efektowne ilustracje.
Jeff Kinney: Zupełne dno
Nasza Księgarnia, Warszawa 2021.
Chaos na kempingu
Jeff Kinney jako wprowadzenie do kolejnej części Dziennika Cwaniaczka wykorzystał siedzenie rodziny w domu, w ciasnej przestrzeni. Oto cała rodzina: mama, tata i troje dzieci (w tym Cwaniaczek, czyli Greg) mieszka w piwnicy u babci. Nie za karę ani z powodu braku pieniędzy: ich dom jest remontowany, a przecież muszą się gdzieś podziać. Męczyliby się razem, bo tata pracuje z domu, a do tego trwają wakacje, gdyby nie przypadek. Oto bowiem wujek porzucił na podjeździe u rodziny swojego kampera: mama widzi w tym szansę na wakacyjną przygodę w starym stylu i na uwolnienie się od przestrzeni, która męczy. "Zupełne dno" to najpierw borykanie się z problemami lokalowymi, później - wyprawa pełna niespodzianek. Greg oczywiście z właściwym sobie sarkazmem relacjonuje wszystko. Nie umyka mu najmniejszy szczegół. Wszystko po to, żeby zachęcić młodych czytelników do śledzenia akcji.
Najpierw przygotowania, później jazda kamperem i szukanie miejsca do zaparkowania (nie zawsze warto wybrzydzać). Wyrwanie się na wolność czasami oznacza jeszcze większe tarapaty niż te w punkcie wyjścia - Jeff Kinney bardzo dobrze odzwierciedla rodzinną katastrofę. Przedstawia następnie perypetie związane z samym pobytem na kempingu. Uciążliwi sąsiedzi sprawiają, że można zastanowić się nad wadami babci i jeszcze raz je przeanalizować. Greg widzi wszystko w czarnych barwach, za to jego mama wykazuje niezwykły w tych okolicznościach entuzjazm. Żąda, żeby wakacje rodzina spędziła razem, pracując nad miłymi wspomnieniami. Nie przejmuje się kompletnie tym, że wszyscy mieli siebie dosyć i chcieli znaleźć odrobinę przestrzeni - tłumaczy, że w przyszłości tym chętniej będzie się wracało do tych wakacji, im bardziej będą rodzinne. Greg jednak pakuje się w rozmaite kłopoty. Poznaje też kolegów, którzy zapewnią mu emocje w starym stylu. Nagle okazuje się, że dawne sposoby spędzania wolnego czasu w gronie rówieśników miały swój urok - i da się go odtworzyć nawet teraz. Wystarczy odpowiednia grupa znajomych z wyobraźnią. "Zupełne dno" to zatem komiksowa powieść wakacyjna - Jeff Kinney wybiera sobie klasykę w temacie, ale realizuje ją w swoim stylu.
Kąśliwy ton zwierzeń Grega spodoba się młodym odbiorcom - to rozwiązanie, które ma przyciągać do książki. Ironia w tomie, podbudowywana jeszcze celnymi rysunkami satyrycznymi, daje szansę rozśmieszania każdego czytelnika. Fani cyklu - a jest ich wielu - wiedzą, czego mogą się spodziewać po przygodach Grega, tu nigdy nic nie idzie zgodnie z planem, a im więcej oczekiwań, tym więcej satyrycznych rozczarowań funduje autor. Greg bawi się dopiero wtedy, gdy zapomina o narzekaniu - a kiedy próbuje pozostawać na uboczu, skupia się na złośliwościach w opisie. Taki styl pozwala czytelnikom na dobrą zabawę nad książką - doprowadza do wybuchów śmiechu i jednocześnie rozwija wyobraźnię. "Zupełne dno" to opowieść dynamiczna i niezwykła, wakacyjna w tonie, wartościowa z uwagi na rozrywkę, którą przynosi. Po raz kolejny Jeff Kinney pokazuje, że ma sporo pomysłów i potrafi z nich stworzyć bardzo dynamiczną akcję.
Chaos na kempingu
Jeff Kinney jako wprowadzenie do kolejnej części Dziennika Cwaniaczka wykorzystał siedzenie rodziny w domu, w ciasnej przestrzeni. Oto cała rodzina: mama, tata i troje dzieci (w tym Cwaniaczek, czyli Greg) mieszka w piwnicy u babci. Nie za karę ani z powodu braku pieniędzy: ich dom jest remontowany, a przecież muszą się gdzieś podziać. Męczyliby się razem, bo tata pracuje z domu, a do tego trwają wakacje, gdyby nie przypadek. Oto bowiem wujek porzucił na podjeździe u rodziny swojego kampera: mama widzi w tym szansę na wakacyjną przygodę w starym stylu i na uwolnienie się od przestrzeni, która męczy. "Zupełne dno" to najpierw borykanie się z problemami lokalowymi, później - wyprawa pełna niespodzianek. Greg oczywiście z właściwym sobie sarkazmem relacjonuje wszystko. Nie umyka mu najmniejszy szczegół. Wszystko po to, żeby zachęcić młodych czytelników do śledzenia akcji.
Najpierw przygotowania, później jazda kamperem i szukanie miejsca do zaparkowania (nie zawsze warto wybrzydzać). Wyrwanie się na wolność czasami oznacza jeszcze większe tarapaty niż te w punkcie wyjścia - Jeff Kinney bardzo dobrze odzwierciedla rodzinną katastrofę. Przedstawia następnie perypetie związane z samym pobytem na kempingu. Uciążliwi sąsiedzi sprawiają, że można zastanowić się nad wadami babci i jeszcze raz je przeanalizować. Greg widzi wszystko w czarnych barwach, za to jego mama wykazuje niezwykły w tych okolicznościach entuzjazm. Żąda, żeby wakacje rodzina spędziła razem, pracując nad miłymi wspomnieniami. Nie przejmuje się kompletnie tym, że wszyscy mieli siebie dosyć i chcieli znaleźć odrobinę przestrzeni - tłumaczy, że w przyszłości tym chętniej będzie się wracało do tych wakacji, im bardziej będą rodzinne. Greg jednak pakuje się w rozmaite kłopoty. Poznaje też kolegów, którzy zapewnią mu emocje w starym stylu. Nagle okazuje się, że dawne sposoby spędzania wolnego czasu w gronie rówieśników miały swój urok - i da się go odtworzyć nawet teraz. Wystarczy odpowiednia grupa znajomych z wyobraźnią. "Zupełne dno" to zatem komiksowa powieść wakacyjna - Jeff Kinney wybiera sobie klasykę w temacie, ale realizuje ją w swoim stylu.
Kąśliwy ton zwierzeń Grega spodoba się młodym odbiorcom - to rozwiązanie, które ma przyciągać do książki. Ironia w tomie, podbudowywana jeszcze celnymi rysunkami satyrycznymi, daje szansę rozśmieszania każdego czytelnika. Fani cyklu - a jest ich wielu - wiedzą, czego mogą się spodziewać po przygodach Grega, tu nigdy nic nie idzie zgodnie z planem, a im więcej oczekiwań, tym więcej satyrycznych rozczarowań funduje autor. Greg bawi się dopiero wtedy, gdy zapomina o narzekaniu - a kiedy próbuje pozostawać na uboczu, skupia się na złośliwościach w opisie. Taki styl pozwala czytelnikom na dobrą zabawę nad książką - doprowadza do wybuchów śmiechu i jednocześnie rozwija wyobraźnię. "Zupełne dno" to opowieść dynamiczna i niezwykła, wakacyjna w tonie, wartościowa z uwagi na rozrywkę, którą przynosi. Po raz kolejny Jeff Kinney pokazuje, że ma sporo pomysłów i potrafi z nich stworzyć bardzo dynamiczną akcję.
wtorek, 23 marca 2021
Maja Lunde: Strażniczka Słońca
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021.
Baśń o cieple
Jest to historia, która spodoba się dzieciom i ich rodzicom. Maja Lunde stawia tu na klasykę w formie i treści, ale jest w stanie stworzyć fabułę angażującą odbiorców. Sposób wydania tej książki - opracowanie graficzne oraz edycja - sprawiają, że staje się ona prawdziwym skarbem i ozdobą biblioteczki - oczywiście najbardziej angażujące będą treści przedstawiane przez autorkę i ilustratorkę, zadziwiająco jak na literaturę czwartą dorosłe. Nie ma tu cukierkowości, jest za to gotowy scenariusz familijnego filmu, dramatyczna akcja wiążąca się z wieloma wyrzeczeniami i odkrywaniem siebie. Mała dziewczynka, Lilia, żyje w świecie ciemności. W tym świecie nie ma słońca, trudno zdobyć coś pożywnego do jedzenia, wciąż jest zimno i pada deszcz. Przygnębiająca aura i niedożywienie to przyczyny przerażającej bladości i chudości okolicznych dzieciaków. Lilia nie jest tu wyjątkiem - wszyscy w tej krainie wyglądają źle. Dziewczynka raz na trzy dni może zjeść coś dobrego: dziadek przynosi wtedy kosz warzyw. Udaje, że wyhodował je w starej szklarni, do której Lilii nie wolno chodzić - jednak pewnego dnia bohaterka tomu "Strażniczka Słońca" nie wytrzymuje i śledzi swojego opiekuna. Tak trafia do krainy pełnej cudów i poznaje Chłopca o rumianych policzkach i błyszczących oczach. Kontrast między warunkami, w których żyje Lilia i tymi, które na co dzień ma Chłopiec, jest ogromny: ale to nie koniec niespodzianek. Okazuje się, że Słońce jest więzione - i z tego powodu nie może ogrzewać Ziemi. Lilia już wie, że będzie musiała coś z tym zrobić. Zmierzy się ze Strażniczką Słońca i pozna sekret swojej rodziny.
Maja Lunde tworzy tekst trzymający w napięciu i bardzo długo angażujący czytelników za sprawą wewnętrznych sekretów. Stopniowo odsłania kolejne warstwy historii, zależności i komplikacje, o których na początku wyprawy Lilia wiedzieć nie mogła. Daje wyjaśnienia detali, które pojawiały się w ramach prezentacji bohaterów (na przykład kwestii braku przytulania w domu dziadka). Lilia musi znaleźć w sobie siłę, żeby ocalić wszystkich - i żeby uratować Ziemię przed kolejną katastrofą, tym razem - suszą i pożarami. Niedobór słońca jest tak samo groźny dla ludzi, jak jego nadmiar. Jednak o tym trzeba się dopiero dowiedzieć. Bohaterka wyrusza na spotkanie z prawdziwą przygodą, jej misja będzie pełna prawdziwych niebezpieczeństw - jednak gdyby pozostała w domu, czekałby ją raczej przykry los. Próba zmiany to zatem konieczność, co nie oznacza, że da się to zrobić łatwo i szybko. Wielopoziomowe wyzwanie wygląda na ponad siły dla jednej dziewczynki, w dodatku osłabionej przez warunki egzystencji - ale Maja Lunde wie, co robi. Warto jej zaufać.
Ogromną rolę w tym tomie pełnią ilustracje. Byłyby realistyczne i niemal do pomylenia ze zdjęciami artystycznymi, gdyby nie fakt, że Lisa Aisato nieco modyfikuje proporcje głów. Najważniejsze jednak w tych wielkoformatowych i pięknych obrazach jest granie kolorem i światłem. Udziela się odbiorcom atmosfera - chłód i przygnębienie w przypadku stron "deszczowych", radość i ciepło w "słonecznych". Przynależność do świata mroku albo świata rozsłonecznionego widać w kolorze skóry i wyglądzie bohaterów - ale nawet tło idealnie gra tu emocjami. Dlatego też "Strażniczka Słońca" jest tomem, który przykuje uwagę wszystkich.
Baśń o cieple
Jest to historia, która spodoba się dzieciom i ich rodzicom. Maja Lunde stawia tu na klasykę w formie i treści, ale jest w stanie stworzyć fabułę angażującą odbiorców. Sposób wydania tej książki - opracowanie graficzne oraz edycja - sprawiają, że staje się ona prawdziwym skarbem i ozdobą biblioteczki - oczywiście najbardziej angażujące będą treści przedstawiane przez autorkę i ilustratorkę, zadziwiająco jak na literaturę czwartą dorosłe. Nie ma tu cukierkowości, jest za to gotowy scenariusz familijnego filmu, dramatyczna akcja wiążąca się z wieloma wyrzeczeniami i odkrywaniem siebie. Mała dziewczynka, Lilia, żyje w świecie ciemności. W tym świecie nie ma słońca, trudno zdobyć coś pożywnego do jedzenia, wciąż jest zimno i pada deszcz. Przygnębiająca aura i niedożywienie to przyczyny przerażającej bladości i chudości okolicznych dzieciaków. Lilia nie jest tu wyjątkiem - wszyscy w tej krainie wyglądają źle. Dziewczynka raz na trzy dni może zjeść coś dobrego: dziadek przynosi wtedy kosz warzyw. Udaje, że wyhodował je w starej szklarni, do której Lilii nie wolno chodzić - jednak pewnego dnia bohaterka tomu "Strażniczka Słońca" nie wytrzymuje i śledzi swojego opiekuna. Tak trafia do krainy pełnej cudów i poznaje Chłopca o rumianych policzkach i błyszczących oczach. Kontrast między warunkami, w których żyje Lilia i tymi, które na co dzień ma Chłopiec, jest ogromny: ale to nie koniec niespodzianek. Okazuje się, że Słońce jest więzione - i z tego powodu nie może ogrzewać Ziemi. Lilia już wie, że będzie musiała coś z tym zrobić. Zmierzy się ze Strażniczką Słońca i pozna sekret swojej rodziny.
Maja Lunde tworzy tekst trzymający w napięciu i bardzo długo angażujący czytelników za sprawą wewnętrznych sekretów. Stopniowo odsłania kolejne warstwy historii, zależności i komplikacje, o których na początku wyprawy Lilia wiedzieć nie mogła. Daje wyjaśnienia detali, które pojawiały się w ramach prezentacji bohaterów (na przykład kwestii braku przytulania w domu dziadka). Lilia musi znaleźć w sobie siłę, żeby ocalić wszystkich - i żeby uratować Ziemię przed kolejną katastrofą, tym razem - suszą i pożarami. Niedobór słońca jest tak samo groźny dla ludzi, jak jego nadmiar. Jednak o tym trzeba się dopiero dowiedzieć. Bohaterka wyrusza na spotkanie z prawdziwą przygodą, jej misja będzie pełna prawdziwych niebezpieczeństw - jednak gdyby pozostała w domu, czekałby ją raczej przykry los. Próba zmiany to zatem konieczność, co nie oznacza, że da się to zrobić łatwo i szybko. Wielopoziomowe wyzwanie wygląda na ponad siły dla jednej dziewczynki, w dodatku osłabionej przez warunki egzystencji - ale Maja Lunde wie, co robi. Warto jej zaufać.
Ogromną rolę w tym tomie pełnią ilustracje. Byłyby realistyczne i niemal do pomylenia ze zdjęciami artystycznymi, gdyby nie fakt, że Lisa Aisato nieco modyfikuje proporcje głów. Najważniejsze jednak w tych wielkoformatowych i pięknych obrazach jest granie kolorem i światłem. Udziela się odbiorcom atmosfera - chłód i przygnębienie w przypadku stron "deszczowych", radość i ciepło w "słonecznych". Przynależność do świata mroku albo świata rozsłonecznionego widać w kolorze skóry i wyglądzie bohaterów - ale nawet tło idealnie gra tu emocjami. Dlatego też "Strażniczka Słońca" jest tomem, który przykuje uwagę wszystkich.
Świerszczyk Reporter. Magazyn przyrodniczy dla dzieci, nr 1/2021.
Wśród zwierząt
Pojawia się na rynku czasopism dla najmłodszych ciekawa odnoga popularnego "Świerszczyka", wypełniająca lukę po "Zwierzakach" czy "Kwaku", które w latach 90. XX wieku pozwalały najmłodszym na poznawanie fascynującego świata zwierząt. To publikacja rozrywkowo-edukacyjna, w której Bajetan - świerszczyk ze "Świerszczyka" - staje się przewodnikiem po sekretach natury. Na pierwszy ogień idą małpy - to temat główny pierwszego numeru pisma. I, jak w dawnych propozycjach tego typu, pojawiają się tu zróżnicowane gatunki prasowe. Część informacji twórcy wplatają w wywiad, jaki świerszczyk-reporter Bajetan przeprowadza z makakiem królewskim (trochę mniej tu danych niż w dawnych lekturach, ale też publiczność się zmieniła i nie można od dzieci wymagać, żeby skupiły się na rozbudowanej rozmowie). Część pojawia się w podpisach pod zdjęciami - komiksowe chmurki są świetnym miejscem na wymienianie ciekawostek. Do tego tradycyjne ramki, które pozwalają na przedstawianie szeregu informacji bez obaw, że kogoś zniechęci nadmiar tekstu: zdjęcia wystarczająco przykuwają uwagę i zachęcają do poznawania szczegółów z życia małp. Są i "metryczki" różnych gatunków małp, a nawet bonus - ludzkie domy na wysokich palach jako intrygujący dodatek. Bo przecież na samym opisywaniu małp Bajetan nie poprzestaje, chociaż oczywiście nie wyczerpuje tematu, a jedynie lekko go sygnalizuje.
Część "Świerszczyka Reportera" została przeznaczona na edukacyjne fragmenty, zapoznawanie odbiorców ze światem przyrody. Odpowiednie znaczniki na marginesach pozwalają łatwo nawigować po stronach (które dalekie są od podręcznikowych prezentacji, za to eksplodują kolorami, zdjęciami i ramkami z tekstem). Drugą część zajmują zabawy. Tradycyjne łamigłówki i modyfikowane gry logiczne, które wpisują się w tematykę gazety. Krzyżówki, labirynty, wyszukiwanki, szyfry, zgadywanki, niby-puzzle, porównywanki... mnóstwo tu sposobów na zabicie nudy - i propozycji dla małych odbiorców, którzy będą chcieli przyjemnie spędzić czas. To pismo rozrywkowe, zapewnia zatem dzieciom wytchnienie od nauki, a mimo to jednocześnie przygotowuje do lekcji w szkole przez rozwijanie spostrzegawczości czy zdolności manualnych. Ukoronowaniem pomysłu staje się prawdziwa gra planszowa zamieszczona w środku magazynu. Powrót do klasycznych rozrywek, które można zaproponować całej rodzinie - i które są alternatywą dla komputera - to strzał w dziesiątkę, dzieci mogą dzięki temu utrwalać wiedzę, a dodatkowo jeszcze miło spędzać czas z bliskimi. Nikt nie kojarzy gry ze sprawdzianem umiejętności, a przecież to gra rozwojowa i cenna pod tym względem.
"Świerszczyk Reporter" to atrakcyjna propozycja nawiązująca do klasycznych kolorowych magazynów dla dzieci. Przyciąga, przekonuje do czytania i chłonięcia wiedzy w odpowiednio przygotowanych dawkach, daje też możliwość rozrywki dzięki sporej liczbie stron przeznaczonych na łamigłówki. Bardzo kolorowy, wypełniony zdjęciami magazyn z pewnością przyczyni się do zwiększenia zainteresowania dzieci przyrodą.
Pojawia się na rynku czasopism dla najmłodszych ciekawa odnoga popularnego "Świerszczyka", wypełniająca lukę po "Zwierzakach" czy "Kwaku", które w latach 90. XX wieku pozwalały najmłodszym na poznawanie fascynującego świata zwierząt. To publikacja rozrywkowo-edukacyjna, w której Bajetan - świerszczyk ze "Świerszczyka" - staje się przewodnikiem po sekretach natury. Na pierwszy ogień idą małpy - to temat główny pierwszego numeru pisma. I, jak w dawnych propozycjach tego typu, pojawiają się tu zróżnicowane gatunki prasowe. Część informacji twórcy wplatają w wywiad, jaki świerszczyk-reporter Bajetan przeprowadza z makakiem królewskim (trochę mniej tu danych niż w dawnych lekturach, ale też publiczność się zmieniła i nie można od dzieci wymagać, żeby skupiły się na rozbudowanej rozmowie). Część pojawia się w podpisach pod zdjęciami - komiksowe chmurki są świetnym miejscem na wymienianie ciekawostek. Do tego tradycyjne ramki, które pozwalają na przedstawianie szeregu informacji bez obaw, że kogoś zniechęci nadmiar tekstu: zdjęcia wystarczająco przykuwają uwagę i zachęcają do poznawania szczegółów z życia małp. Są i "metryczki" różnych gatunków małp, a nawet bonus - ludzkie domy na wysokich palach jako intrygujący dodatek. Bo przecież na samym opisywaniu małp Bajetan nie poprzestaje, chociaż oczywiście nie wyczerpuje tematu, a jedynie lekko go sygnalizuje.
Część "Świerszczyka Reportera" została przeznaczona na edukacyjne fragmenty, zapoznawanie odbiorców ze światem przyrody. Odpowiednie znaczniki na marginesach pozwalają łatwo nawigować po stronach (które dalekie są od podręcznikowych prezentacji, za to eksplodują kolorami, zdjęciami i ramkami z tekstem). Drugą część zajmują zabawy. Tradycyjne łamigłówki i modyfikowane gry logiczne, które wpisują się w tematykę gazety. Krzyżówki, labirynty, wyszukiwanki, szyfry, zgadywanki, niby-puzzle, porównywanki... mnóstwo tu sposobów na zabicie nudy - i propozycji dla małych odbiorców, którzy będą chcieli przyjemnie spędzić czas. To pismo rozrywkowe, zapewnia zatem dzieciom wytchnienie od nauki, a mimo to jednocześnie przygotowuje do lekcji w szkole przez rozwijanie spostrzegawczości czy zdolności manualnych. Ukoronowaniem pomysłu staje się prawdziwa gra planszowa zamieszczona w środku magazynu. Powrót do klasycznych rozrywek, które można zaproponować całej rodzinie - i które są alternatywą dla komputera - to strzał w dziesiątkę, dzieci mogą dzięki temu utrwalać wiedzę, a dodatkowo jeszcze miło spędzać czas z bliskimi. Nikt nie kojarzy gry ze sprawdzianem umiejętności, a przecież to gra rozwojowa i cenna pod tym względem.
"Świerszczyk Reporter" to atrakcyjna propozycja nawiązująca do klasycznych kolorowych magazynów dla dzieci. Przyciąga, przekonuje do czytania i chłonięcia wiedzy w odpowiednio przygotowanych dawkach, daje też możliwość rozrywki dzięki sporej liczbie stron przeznaczonych na łamigłówki. Bardzo kolorowy, wypełniony zdjęciami magazyn z pewnością przyczyni się do zwiększenia zainteresowania dzieci przyrodą.
Nadine Brun-Cosme: Duży Wilk i Mały Wilk
Dwie Siostry, Warszawa 2021.
Przyjaźń
To jedna z tych wzruszających historii, które nakreślone zostały zaledwie kilkoma wymownymi scenkami i wcale nie potrzebują skomplikowanych fabuł, żeby zapaść w pamięć i w serca odbiorców w każdym wieku. "Duży Wilk i Mały Wilk" to picture book, który stworzyli Nadine Brun-Cosme (tekst) oraz Olivier Tallec (ilustracje), a przedstawia drobną, chociaż wiele mówiącą scenkę obyczajową. Oto Duży Wilk - bohater, który mieszka sam na szczycie wzgórza pod drzewem. Nie szuka towarzystwa, nie potrzebuje też innych, żeby funkcjonować. Odkąd pamięta, żyje w tym miejscu i jest mu dobrze. Ale pewnego dnia na horyzoncie pojawia się Mały Wilk. Duży Wilk trochę się boi: nie wie, jakie są intencje przybysza, nie ma też pewności, czy Mały Wilk nie okaże się większy od niego - wówczas byłby potężnym zagrożeniem. Mały Wilk przychodzi i nie mówi ani słowa, po prostu jest obok. Autorka znajduje przestrzeń na to, by wzbudzić w bohaterach niepewność, poczucie przywiązania, tęsknotę czy radość - i to wszystko przekazuje czytelnikom. "Duży Wilk i Mały Wilk" to książeczka, która w prosty sposób wyjaśnia dzieciom, na czym polega przyjaźń, miłość i przywiązanie - nie za pomocą abstrakcyjnych pojęć, a realnej sytuacji, która w dodatku ma wiele znaczeń, ale jest zrozumiała bez względu na wiek czytelników. To książka, która bardzo zapada w pamięć - po lekturze prowadzi do przemyśleń na temat relacji międzyludzkich. Dwaj sympatyczni bohaterowie nie rozmawiają ze sobą niemal wcale - słowa mogłyby wprowadzić przestrzeń do konfliktów albo zburzyć to, co buduje się samo. Liczą się gesty - i to gesty wiele mówiące. Każdy maluch, który obejrzy takie postawy obu wilków, będzie doskonale rozumieć ich intencje i odczucia - utożsami się z którymś z bohaterów, a do tego - zrozumie jego wahania. Daje się sytuację z tomiku przełożyć na doświadczenia dzieci, co tym bardziej potęguje zainteresowanie tomikiem. Im bardziej będą się mali odbiorcy zanurzać w świecie dwóch wilków, tym ciekawsze wnioski na temat ich wzajemnych zależności wysnują.
Poza pomysłowym (choć maksymalnie uproszczonym) tekstem jest tu olśniewająca szata graficzna. Liczą się kolory, które wprowadzają odpowiednią atmosferę i dopowiadają to, czego nie ma w narracji, a także - wielkie przestrzenie. Tallec operuje perspektywą, żeby pokazać oba wilki, ich uczucia przekazuje przez oczy. Bajkowi bohaterowie mają przesadnie wydłużone pyski i nietypowe jak na wilki barwy, urzekają naiwnością w wyglądzie - wszystko jedno, czy są stworzeni za pomocą farb czy kredek (Tallec genialnie posługuje się światłocieniem i potrafi pozornie prosty kształt przemienić w olśniewającą postać). Prostota w połączeniu z wielkim talentem - to coś, co spodoba się nie tylko najmłodszym.
"Duży Wilk i Mały Wilk" to jedna z tych historii, które powinny przejść do klasyki literatury czwartej ze względu na jakość opowieści, staranność wykonania i zestaw znaczeń, jakie oferuje się najmłodszym odbiorcom. Niewiele tu tekstu, za to treści docierają do każdego czytelnika - starszego i młodszego - i zmieniają go bezpowrotnie.
Przyjaźń
To jedna z tych wzruszających historii, które nakreślone zostały zaledwie kilkoma wymownymi scenkami i wcale nie potrzebują skomplikowanych fabuł, żeby zapaść w pamięć i w serca odbiorców w każdym wieku. "Duży Wilk i Mały Wilk" to picture book, który stworzyli Nadine Brun-Cosme (tekst) oraz Olivier Tallec (ilustracje), a przedstawia drobną, chociaż wiele mówiącą scenkę obyczajową. Oto Duży Wilk - bohater, który mieszka sam na szczycie wzgórza pod drzewem. Nie szuka towarzystwa, nie potrzebuje też innych, żeby funkcjonować. Odkąd pamięta, żyje w tym miejscu i jest mu dobrze. Ale pewnego dnia na horyzoncie pojawia się Mały Wilk. Duży Wilk trochę się boi: nie wie, jakie są intencje przybysza, nie ma też pewności, czy Mały Wilk nie okaże się większy od niego - wówczas byłby potężnym zagrożeniem. Mały Wilk przychodzi i nie mówi ani słowa, po prostu jest obok. Autorka znajduje przestrzeń na to, by wzbudzić w bohaterach niepewność, poczucie przywiązania, tęsknotę czy radość - i to wszystko przekazuje czytelnikom. "Duży Wilk i Mały Wilk" to książeczka, która w prosty sposób wyjaśnia dzieciom, na czym polega przyjaźń, miłość i przywiązanie - nie za pomocą abstrakcyjnych pojęć, a realnej sytuacji, która w dodatku ma wiele znaczeń, ale jest zrozumiała bez względu na wiek czytelników. To książka, która bardzo zapada w pamięć - po lekturze prowadzi do przemyśleń na temat relacji międzyludzkich. Dwaj sympatyczni bohaterowie nie rozmawiają ze sobą niemal wcale - słowa mogłyby wprowadzić przestrzeń do konfliktów albo zburzyć to, co buduje się samo. Liczą się gesty - i to gesty wiele mówiące. Każdy maluch, który obejrzy takie postawy obu wilków, będzie doskonale rozumieć ich intencje i odczucia - utożsami się z którymś z bohaterów, a do tego - zrozumie jego wahania. Daje się sytuację z tomiku przełożyć na doświadczenia dzieci, co tym bardziej potęguje zainteresowanie tomikiem. Im bardziej będą się mali odbiorcy zanurzać w świecie dwóch wilków, tym ciekawsze wnioski na temat ich wzajemnych zależności wysnują.
Poza pomysłowym (choć maksymalnie uproszczonym) tekstem jest tu olśniewająca szata graficzna. Liczą się kolory, które wprowadzają odpowiednią atmosferę i dopowiadają to, czego nie ma w narracji, a także - wielkie przestrzenie. Tallec operuje perspektywą, żeby pokazać oba wilki, ich uczucia przekazuje przez oczy. Bajkowi bohaterowie mają przesadnie wydłużone pyski i nietypowe jak na wilki barwy, urzekają naiwnością w wyglądzie - wszystko jedno, czy są stworzeni za pomocą farb czy kredek (Tallec genialnie posługuje się światłocieniem i potrafi pozornie prosty kształt przemienić w olśniewającą postać). Prostota w połączeniu z wielkim talentem - to coś, co spodoba się nie tylko najmłodszym.
"Duży Wilk i Mały Wilk" to jedna z tych historii, które powinny przejść do klasyki literatury czwartej ze względu na jakość opowieści, staranność wykonania i zestaw znaczeń, jakie oferuje się najmłodszym odbiorcom. Niewiele tu tekstu, za to treści docierają do każdego czytelnika - starszego i młodszego - i zmieniają go bezpowrotnie.
poniedziałek, 22 marca 2021
Zbigniew Rokita: Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku
Czarne, Wołowiec 2020.
Spojrzenie na przodków
Górny Śląsk jako przedmiot artystycznej refleksji - to zjawisko nie takie rzadkie w dzisiejszej literaturze, także tej, która trafia do szerokiego kręgu odbiorców. Zbigniew Rokita postanawia dołączyć do autorów opowiadających o codzienności i historii tego regionu przez pryzmat własnych rodzinnych narracji - i tworzy tom "Kajś", trochę reportaż, a trochę wyznanie osobiste i pozbawione chęci definiowania i dookreślania. W pierwszej części tomu Zbigniew Rokita zajmuje się docieraniem do domowych opowieści. Sięga po życiorysy przodków - i tu nie wyłamuje się ze schematu pokazywania Górnego Śląska: skomplikowana przeszłość, konieczność dokonywania niewygodnych wyborów, rozdarcie między różnymi państwami, brak poczucia przynależności i jednocześnie niezwykle silne przekonanie o wyjątkowości śląskich realiów - to wszystko funkcjonuje niemal jak stereotypy. Na szczęście kiedy Zbigniew Rokita postanawia zobrazować to dzięki swoim przodkom, udaje mu się uniknąć banałów i literackich klisz - przez stawianie na indywidualizm postaci może odejść od przewidywalności i skupić się na biografiach ludzi zwyczajnych. Portretuje ich razem z zaangażowaniem w wielką historię, uczy skomplikowanej przeszłości na przykładach - potrzebuje takiego zakorzenienia nie tylko dla czytelników, ale również dla siebie, bo sam Górny Śląsk zaczął odkrywać trochę przypadkiem i trochę z przekory, w wolnej chwili. Zaczął odkrywać - a później wsiąkł w temat, teraz potrzebuje niemal usprawiedliwienia dla tak wielkiej atencji dla regionu do tej pory niespecjalnie rozumianego. I tak tworzy własne górnośląskie mity, opowieści z przeszłości - więc niepodlegające już nowym interpretacjom - za to w swojej wymowie dość mocne. Rodzinne opowieści to coś, czym przykuje uwagę czytelników: nie chodzi tu przecież o Górny Śląsk jako taki, bardziej - o ludzi, ich uniwersalne emocje i doznania - połączone z komplikacjami na płaszczyźnie historycznej. W "Kajś" jest trochę takich niespodzianek dla odbiorców, zarówno tych, którzy Górny Śląsk obserwują codziennie, jak i tych, dla których to teren niezbadany i wiążący się z kilkoma wygodnymi stereotypami.
I wszystko byłoby świetnie, gdyby w pewnym momencie Zbigniew Rokita nie postanowił oddać głosu ludziom, i to ludziom wybranym według nie wiadomo jakiego klucza. Rozmawia między innymi z Alojzym Lysko czy z Jerzym Gorzelikiem, ale na tym nie poprzestaje. Stara się zrozumieć śląskość i w tym celu wybiera się na jedno zaledwie spotkanie poświęcone "godce", uznając je za reprezentatywne. Ogląda hałdę i zastanawia się nad jej znaczeniem oraz wyglądem (i wpływem na krajobraz czy lokalne środowisko). Nagle zaczyna go rozpraszać zbyt wiele bodźców - a sam autor przestaje wiedzieć, za którym chciałby podążać. O ile przeszłość została już uporządkowana, ułożona i oswojona, o tyle w przypadku teraźniejszości na Górnym Śląsku wyraźnie brakuje Rokicie przewodnika, kogoś, kto pozwoliłby wybrać konkretny temat i zastanowić się nad oferowanymi mieszkańcom możliwościami. Początkową staranność i płynność w opowieści zastępuje rozedrganie i gubienie się w szczegółach (jakim cudem autor miałby pić piwo w Teatrze Korez? Zagadka). To, co sobie Rokita wypracował, później traci na brzmieniu - a szkoda.
Spojrzenie na przodków
Górny Śląsk jako przedmiot artystycznej refleksji - to zjawisko nie takie rzadkie w dzisiejszej literaturze, także tej, która trafia do szerokiego kręgu odbiorców. Zbigniew Rokita postanawia dołączyć do autorów opowiadających o codzienności i historii tego regionu przez pryzmat własnych rodzinnych narracji - i tworzy tom "Kajś", trochę reportaż, a trochę wyznanie osobiste i pozbawione chęci definiowania i dookreślania. W pierwszej części tomu Zbigniew Rokita zajmuje się docieraniem do domowych opowieści. Sięga po życiorysy przodków - i tu nie wyłamuje się ze schematu pokazywania Górnego Śląska: skomplikowana przeszłość, konieczność dokonywania niewygodnych wyborów, rozdarcie między różnymi państwami, brak poczucia przynależności i jednocześnie niezwykle silne przekonanie o wyjątkowości śląskich realiów - to wszystko funkcjonuje niemal jak stereotypy. Na szczęście kiedy Zbigniew Rokita postanawia zobrazować to dzięki swoim przodkom, udaje mu się uniknąć banałów i literackich klisz - przez stawianie na indywidualizm postaci może odejść od przewidywalności i skupić się na biografiach ludzi zwyczajnych. Portretuje ich razem z zaangażowaniem w wielką historię, uczy skomplikowanej przeszłości na przykładach - potrzebuje takiego zakorzenienia nie tylko dla czytelników, ale również dla siebie, bo sam Górny Śląsk zaczął odkrywać trochę przypadkiem i trochę z przekory, w wolnej chwili. Zaczął odkrywać - a później wsiąkł w temat, teraz potrzebuje niemal usprawiedliwienia dla tak wielkiej atencji dla regionu do tej pory niespecjalnie rozumianego. I tak tworzy własne górnośląskie mity, opowieści z przeszłości - więc niepodlegające już nowym interpretacjom - za to w swojej wymowie dość mocne. Rodzinne opowieści to coś, czym przykuje uwagę czytelników: nie chodzi tu przecież o Górny Śląsk jako taki, bardziej - o ludzi, ich uniwersalne emocje i doznania - połączone z komplikacjami na płaszczyźnie historycznej. W "Kajś" jest trochę takich niespodzianek dla odbiorców, zarówno tych, którzy Górny Śląsk obserwują codziennie, jak i tych, dla których to teren niezbadany i wiążący się z kilkoma wygodnymi stereotypami.
I wszystko byłoby świetnie, gdyby w pewnym momencie Zbigniew Rokita nie postanowił oddać głosu ludziom, i to ludziom wybranym według nie wiadomo jakiego klucza. Rozmawia między innymi z Alojzym Lysko czy z Jerzym Gorzelikiem, ale na tym nie poprzestaje. Stara się zrozumieć śląskość i w tym celu wybiera się na jedno zaledwie spotkanie poświęcone "godce", uznając je za reprezentatywne. Ogląda hałdę i zastanawia się nad jej znaczeniem oraz wyglądem (i wpływem na krajobraz czy lokalne środowisko). Nagle zaczyna go rozpraszać zbyt wiele bodźców - a sam autor przestaje wiedzieć, za którym chciałby podążać. O ile przeszłość została już uporządkowana, ułożona i oswojona, o tyle w przypadku teraźniejszości na Górnym Śląsku wyraźnie brakuje Rokicie przewodnika, kogoś, kto pozwoliłby wybrać konkretny temat i zastanowić się nad oferowanymi mieszkańcom możliwościami. Początkową staranność i płynność w opowieści zastępuje rozedrganie i gubienie się w szczegółach (jakim cudem autor miałby pić piwo w Teatrze Korez? Zagadka). To, co sobie Rokita wypracował, później traci na brzmieniu - a szkoda.
Terry Deary: Narwani Normanowie
Harperkids, Warszawa 2021.
Okrucieństwa
Od trzynastego wieku nie mówi się o Normanach, tylko o Anglikach lub Francuzach. I to dla najmłodszych będzie dość ważna zachęta do czytania tomiku "Narwani Normanowie". Ale jeśli już na pierwszych stronach pojawia się "Waleczny Wiluś" (naturalnie Wilhelm I Zdobywca), nie da się opuścić lektury, uzupełnienia do lekcji historii. Terry Deary wie, jak zaintrygować dzieci - przekonuje je do czytania ogromem brutalności połączonym z ironią i wyśmiewaniem wszystkiego. Posługuje się czarnym humorem, żeby wyostrzyć wydarzenia. Zdaje sobie świetnie sprawę z tego, że w ten sposób wpłynie na zapamiętywanie faktów i obyczajowości przez młodych odbiorców. Ironią zapewni sobie uważność. Czytelnicy będą śmiać się z pomysłów autora - on tymczasem przerabia dane z historii na relację komiksową i pełną dziwactw. "Narwani Normanowie" to kolejna całostka, która ma walory edukacyjne, a przyciąga dzieci do lektury rozrywkowością. Żaden nauczyciel nie zdecydowałby się na prowadzenie opowieści w taki sposób jak Terry Deary: z dystansem i ucieczką od współczucia. Każdy może tu zginąć w męczarniach - a odbiorców autor tym wyłącznie rozśmieszy. Wykorzystuje umiejętnie Deary wygłup jako podstawę swoich wykładów. Dodaje też zmiany form, wprowadza listy, quizy albo komiksy. Ważne, żeby krótkie formy dawało się łatwo spuentować. Jeśli któraś informacja o zgonie z dalekiej przeszłości do tego się nadaje, Terry Deary wprowadza ją jako poradę (najlepiej ćwiczyć na belfrach, ale nie jest to konieczne).
Do lektury trzeba zatem zrezygnować z poprawności politycznej i z brania na poważnie prezentowanych treści. Terry Deary cieszy się z możliwości przerobienia wiadomości na satyrę i czarny humor. Dzięki takiemu podejściu zadziała na pamięć młodych czytelników i na ich spostrzegawczość. Zapewne co bardziej konserwatywni mogliby się zastanawiać nad tym, czy podobne treści nie zdemoralizują dzieci - nie ulega jednak wątpliwości, że Terry Deary przyciąga kolejne grupy czytelników. "Narwani Normanowie" to książka, w której nie istnieją niespodziewane treści: autor wykorzystuje to, co się już sprawdziło i co powoduje, że dzieci mogą zainteresować się historią. Zgryźliwe komentarze dotyczące przodków to powód do śmiechu - a śmiech jest najlepszą gwarancją mnemotechniki. Udaje się autorowi wpłynąć na odbiorców, zachęcić ich do samodzielnego wyciągania wniosków i do budowania sieci skojarzeń. Dzięki temu łatwiej im będzie uczyć się historii z podręczników. Tu nie ma podręcznikowej nudy, jest za to zabawa, wciąż na nowo odkrywane nonsensy i zjawiska zasługujące na krytykę. Terry Deary potrafi być bezlitosny wobec ludzi z przeszłości, jeśli przydarza im się coś, co trudno sobie w dzisiejszych czasach wyobrazić, natychmiast zyskają dodatkowy prześmiewczy komentarz. Taka narracja - odsunięta od szkolnej - przyczynia się do zwiększenia zainteresowania całą serią Strrraszna historia. Młodzi ludzie mogą być zachwyceni rozwiązaniami, które Terry Deary w każdej ze swoich książek stosuje - proponuje on edukację w nietypowym stylu.
Okrucieństwa
Od trzynastego wieku nie mówi się o Normanach, tylko o Anglikach lub Francuzach. I to dla najmłodszych będzie dość ważna zachęta do czytania tomiku "Narwani Normanowie". Ale jeśli już na pierwszych stronach pojawia się "Waleczny Wiluś" (naturalnie Wilhelm I Zdobywca), nie da się opuścić lektury, uzupełnienia do lekcji historii. Terry Deary wie, jak zaintrygować dzieci - przekonuje je do czytania ogromem brutalności połączonym z ironią i wyśmiewaniem wszystkiego. Posługuje się czarnym humorem, żeby wyostrzyć wydarzenia. Zdaje sobie świetnie sprawę z tego, że w ten sposób wpłynie na zapamiętywanie faktów i obyczajowości przez młodych odbiorców. Ironią zapewni sobie uważność. Czytelnicy będą śmiać się z pomysłów autora - on tymczasem przerabia dane z historii na relację komiksową i pełną dziwactw. "Narwani Normanowie" to kolejna całostka, która ma walory edukacyjne, a przyciąga dzieci do lektury rozrywkowością. Żaden nauczyciel nie zdecydowałby się na prowadzenie opowieści w taki sposób jak Terry Deary: z dystansem i ucieczką od współczucia. Każdy może tu zginąć w męczarniach - a odbiorców autor tym wyłącznie rozśmieszy. Wykorzystuje umiejętnie Deary wygłup jako podstawę swoich wykładów. Dodaje też zmiany form, wprowadza listy, quizy albo komiksy. Ważne, żeby krótkie formy dawało się łatwo spuentować. Jeśli któraś informacja o zgonie z dalekiej przeszłości do tego się nadaje, Terry Deary wprowadza ją jako poradę (najlepiej ćwiczyć na belfrach, ale nie jest to konieczne).
Do lektury trzeba zatem zrezygnować z poprawności politycznej i z brania na poważnie prezentowanych treści. Terry Deary cieszy się z możliwości przerobienia wiadomości na satyrę i czarny humor. Dzięki takiemu podejściu zadziała na pamięć młodych czytelników i na ich spostrzegawczość. Zapewne co bardziej konserwatywni mogliby się zastanawiać nad tym, czy podobne treści nie zdemoralizują dzieci - nie ulega jednak wątpliwości, że Terry Deary przyciąga kolejne grupy czytelników. "Narwani Normanowie" to książka, w której nie istnieją niespodziewane treści: autor wykorzystuje to, co się już sprawdziło i co powoduje, że dzieci mogą zainteresować się historią. Zgryźliwe komentarze dotyczące przodków to powód do śmiechu - a śmiech jest najlepszą gwarancją mnemotechniki. Udaje się autorowi wpłynąć na odbiorców, zachęcić ich do samodzielnego wyciągania wniosków i do budowania sieci skojarzeń. Dzięki temu łatwiej im będzie uczyć się historii z podręczników. Tu nie ma podręcznikowej nudy, jest za to zabawa, wciąż na nowo odkrywane nonsensy i zjawiska zasługujące na krytykę. Terry Deary potrafi być bezlitosny wobec ludzi z przeszłości, jeśli przydarza im się coś, co trudno sobie w dzisiejszych czasach wyobrazić, natychmiast zyskają dodatkowy prześmiewczy komentarz. Taka narracja - odsunięta od szkolnej - przyczynia się do zwiększenia zainteresowania całą serią Strrraszna historia. Młodzi ludzie mogą być zachwyceni rozwiązaniami, które Terry Deary w każdej ze swoich książek stosuje - proponuje on edukację w nietypowym stylu.
niedziela, 21 marca 2021
Scott H. Young: Zostań ultrasamoukiem
Sensus, Onepress, Gliwice 2021.
Poszerzanie kompetencji
Brzmi to trochę jak z filmów s-f, ale Scott H. Young twierdzi, że jego metoda ma sens i że sam ją wielokrotnie przetestował, zdobywając wiadomości z różnych dziedzin, a nawet udowadniając (sobie i innym), że w oparciu o nagrania z wybranej uczelni jest w stanie zaliczyć studia o wiele mniejszym kosztem niż gdyby był prawdziwym studentem. Bez względu na to, czy uda mu się przekonać do siebie czytelników - w czasach pandemii i lockdownów "Zostań ultrasamoukiem" może zamienić się w inspirację do działania. Autor zresztą przedstawia przeznaczenie takiego stylu uczenia się: pozwala to i na poszerzanie kompetencji (jeśli ktoś boi się, że padnie ofiarą redukcji etatów w pracy, może postawić na zdobycie umiejętności, które zamienią go w pracownika bezcennego dla firmy, warunkiem jest właściwe odczytanie rynku), i na satysfakcję własną. Może stać się sposobem na życie - chociaż jeśli ktoś oczekuje wskazówek na szybkie i bezbolesne zdobywanie wiedzy z różnych dziedzin, srodze się rozczaruje.
Wszystko zaczyna się od budowania kompetencji językowych. Scott H. Young przekonuje się, że jest możliwe nauczenie się języka w bardzo krótkim czasie: wystarczy zapomnieć o uniwersalnym angielskim i posługiwać się wyłącznie mową "tubylców". Da się takie lekcje połączyć ze zwiedzaniem różnych krajów świata: kto ma sporo czasu i trochę pieniędzy, może podróżować, kto z różnych powodów zostaje w domu - skorzysta z dobrodziejstw internetu i aplikacji umożliwiających kontakt z native speakerami. Co więcej: Young przekonuje, że można nauczyć się mandaryńskiego na poziomie komunikatywnym, ale można też... zgłębić jeden z wymierających języków świata w ciągu krótkiego wykładu-spotkania. Już samo sprawdzanie tej tezy stanie się dla odbiorców wielką przygodą. Tymczasem autor sugeruje, że zabawa w zgłębianie wiedzy z obcych sobie dziedzin może prowadzić do zmian w życiu: podaje jako przykład muzyka, który postanowił nauczyć się wystąpień publicznych i przez sukces w tej dziedzinie całkowicie przebudował swoje CV. Mobilizujących do pracy przykładów jest wiele, jednak Scott H. Young nie pozostawia wątpliwości: zawsze stoi za sukcesami ciężka praca, niejednokrotnie powiązana z frustracjami. Tu działa się samodzielnie, bez jednego nauczyciela czy bez odgórnej kontroli. Jednak są sposoby na to, by nie dać się pokonać.
"Zostań ultrasamoukiem" to nie tylko zestaw motywujących przykładów ludzi, którym powiodło się w życiu za sprawą umiejętności uczenia się. Scott H. Young postanawia podzielić się swoimi obserwacjami z czytelnikami. Proponuje im całą serię rzetelnie przygotowanych i bardzo rzeczowych wskazówek dotyczących postaw oraz wyborów w obrębie dowolnej dziedziny wiedzy. Wskazuje, jak sprawdzać przydatność nowej umiejętności, ile czasu poświęcić na takie testowanie, jak zabrać się do pracy i jak walczyć z prokrastynacją. Ma sporo porad, z których nawet niewielka część może zrewolucjonizować proces uczenia się u odbiorców. Jest to książka, po którą warto sięgnąć, jeśli chce się osiągać wielkie rzeczy i potrzebuje tylko wsparcia na początku drogi. Naprawdę dobrze przygotował Young temat, znajdzie się sporo osób, które zechcą sprawdzić, na czym polega bycie ultrasamoukiem - z wielkimi korzyściami dla siebie.
Poszerzanie kompetencji
Brzmi to trochę jak z filmów s-f, ale Scott H. Young twierdzi, że jego metoda ma sens i że sam ją wielokrotnie przetestował, zdobywając wiadomości z różnych dziedzin, a nawet udowadniając (sobie i innym), że w oparciu o nagrania z wybranej uczelni jest w stanie zaliczyć studia o wiele mniejszym kosztem niż gdyby był prawdziwym studentem. Bez względu na to, czy uda mu się przekonać do siebie czytelników - w czasach pandemii i lockdownów "Zostań ultrasamoukiem" może zamienić się w inspirację do działania. Autor zresztą przedstawia przeznaczenie takiego stylu uczenia się: pozwala to i na poszerzanie kompetencji (jeśli ktoś boi się, że padnie ofiarą redukcji etatów w pracy, może postawić na zdobycie umiejętności, które zamienią go w pracownika bezcennego dla firmy, warunkiem jest właściwe odczytanie rynku), i na satysfakcję własną. Może stać się sposobem na życie - chociaż jeśli ktoś oczekuje wskazówek na szybkie i bezbolesne zdobywanie wiedzy z różnych dziedzin, srodze się rozczaruje.
Wszystko zaczyna się od budowania kompetencji językowych. Scott H. Young przekonuje się, że jest możliwe nauczenie się języka w bardzo krótkim czasie: wystarczy zapomnieć o uniwersalnym angielskim i posługiwać się wyłącznie mową "tubylców". Da się takie lekcje połączyć ze zwiedzaniem różnych krajów świata: kto ma sporo czasu i trochę pieniędzy, może podróżować, kto z różnych powodów zostaje w domu - skorzysta z dobrodziejstw internetu i aplikacji umożliwiających kontakt z native speakerami. Co więcej: Young przekonuje, że można nauczyć się mandaryńskiego na poziomie komunikatywnym, ale można też... zgłębić jeden z wymierających języków świata w ciągu krótkiego wykładu-spotkania. Już samo sprawdzanie tej tezy stanie się dla odbiorców wielką przygodą. Tymczasem autor sugeruje, że zabawa w zgłębianie wiedzy z obcych sobie dziedzin może prowadzić do zmian w życiu: podaje jako przykład muzyka, który postanowił nauczyć się wystąpień publicznych i przez sukces w tej dziedzinie całkowicie przebudował swoje CV. Mobilizujących do pracy przykładów jest wiele, jednak Scott H. Young nie pozostawia wątpliwości: zawsze stoi za sukcesami ciężka praca, niejednokrotnie powiązana z frustracjami. Tu działa się samodzielnie, bez jednego nauczyciela czy bez odgórnej kontroli. Jednak są sposoby na to, by nie dać się pokonać.
"Zostań ultrasamoukiem" to nie tylko zestaw motywujących przykładów ludzi, którym powiodło się w życiu za sprawą umiejętności uczenia się. Scott H. Young postanawia podzielić się swoimi obserwacjami z czytelnikami. Proponuje im całą serię rzetelnie przygotowanych i bardzo rzeczowych wskazówek dotyczących postaw oraz wyborów w obrębie dowolnej dziedziny wiedzy. Wskazuje, jak sprawdzać przydatność nowej umiejętności, ile czasu poświęcić na takie testowanie, jak zabrać się do pracy i jak walczyć z prokrastynacją. Ma sporo porad, z których nawet niewielka część może zrewolucjonizować proces uczenia się u odbiorców. Jest to książka, po którą warto sięgnąć, jeśli chce się osiągać wielkie rzeczy i potrzebuje tylko wsparcia na początku drogi. Naprawdę dobrze przygotował Young temat, znajdzie się sporo osób, które zechcą sprawdzić, na czym polega bycie ultrasamoukiem - z wielkimi korzyściami dla siebie.
Terry Deary: Ci koszmarni Celtowie
Harperkids, Warszawa 2021.
Skrót w historii
Terry Deary z wielką wprawą prezentuje czytelnikom to, co w historii warte zapamiętania i co jest potrzebne, żeby móc przyswajać często zbyt lakonicznie prezentowane informacje z podręczników szkolnych. Strrraszna historia to seria, która cieszy się wielkim uznaniem wśród młodych odbiorców - a to za sprawą bezkompromisowości i burzenia schematów w myśleniu o przeszłości. Terry Deady nie próbuje nawet eufemizować tego, co złe, podłe, przykre albo krwawe - im więcej tego typu tematów, tym lepiej dla narracji: autor będzie je bowiem wybijać na pierwszy plan i analizować tak, by na pewno zadziałały na wyobraźnię młodych odbiorców. Liczy się tu bowiem rubaszny śmiech i ostra satyra, bezlitośnie wyśmiewane błędy oraz dystans. Takiego języka nie wybierają zwykle nauczyciele historii - kojarzeni z nobliwością i poprawnością polityczną. Dlatego też Strrraszna historia tak bardzo zapada dzieciom w pamięć. "Ci koszmarni Celtowie" to kolejna publikacja w coraz bardziej rozbudowywanym cyklu. Autor decyduje się na podążanie stałym szlakiem: wprowadza na początku kalendarium, które będzie wygodną wskazówką dla odbiorców. Pokazuje legendy i wierzenia, przyciąga motywem śmierci albo wizjami wojen z przeszłości. Nie zamyka oczu wszędzie tam, gdzie istnieje strach, cierpienie i ból - i umiejętnie te motywy wyśmiewa. Zależy mu bowiem przede wszystkim na mnemotechnice, jest świadomy tego, jak bardzo komizm wpływa na zapamiętywanie. Drwi sobie bez końca z bohaterów z przeszłości, z ich decyzji oraz przekonań, które dzisiaj nie miałyby racji bytu. Część tematów zamienia na opowieść klasyczną, drugą część zamyka w komiksach. Eksponuje zawsze bezradność bohaterów wobec zagrożeń. Jeśli to tylko możliwe, akcentuje bezsensowne działania, absurdalne decyzje i podejścia, które nie miały szansy na powodzenie, a mimo to zostały wprowadzone w życie. Widmo błędów popełnianych przez ludzi w historii to coś, co nadaje ton całej narracji - i co przyciąga dzieci do lektury. Nic tak nie cieszy jak krzywda bliźniego - z tej zasady Terry Deary wychodzi, uciekając od współczucia dla postaci. Robi to bardzo świadomie i równocześnie - z wielką znajomością psychiki dzieci. Wie, że dystans czasowy sprawi, że nikt nie zarzuci mu bezduszności: ofiary z dawnych wieków wcale nie budzą grozy ani litości. Dzięki temu, że "Ci koszmarni Celtowie" są książką pozbawioną empatii w planie relacji z bohaterami, odbiorcy będą lepiej przyswajać podawane tu wiadomości. A jeśli zdecydują się podzielić informacjami lub konstrukcjami żartów ze swoimi kolegami - tym lepiej, dzięki temu bowiem powtórzą wiadomości i utrwalą je sobie. "Ci koszmarni Celtowie" to przegląd osiągnięć Celtów, ale także problemów i tarapatów, w jakie w historii wpadali. Terry Deary sprawia wrażenie ubawionego tematem. Pod koniec tomu przygotowuje też dla dzieci szereg quizów, a kiedy podaje poprawne odpowiedzi - to razem z wyjaśnieniami, tak, żeby jeszcze lepiej zapisały się w pamięci młodych czytelników uwagi autora. "Ci koszmarni Celtowie" to sposób na bezbolesne i przyjemne przyswajanie historii - nie ma tu rutyny ani dorosłego podejścia, nie ma komentarzy, które zostałyby przepuszczone przez filtr poprawności politycznej - i dzięki temu odbiorcy łatwo przekonają się do książki. Terry Deary wiele razy udowodnił, że ma rację i że taka postawa procentuje.
Skrót w historii
Terry Deary z wielką wprawą prezentuje czytelnikom to, co w historii warte zapamiętania i co jest potrzebne, żeby móc przyswajać często zbyt lakonicznie prezentowane informacje z podręczników szkolnych. Strrraszna historia to seria, która cieszy się wielkim uznaniem wśród młodych odbiorców - a to za sprawą bezkompromisowości i burzenia schematów w myśleniu o przeszłości. Terry Deady nie próbuje nawet eufemizować tego, co złe, podłe, przykre albo krwawe - im więcej tego typu tematów, tym lepiej dla narracji: autor będzie je bowiem wybijać na pierwszy plan i analizować tak, by na pewno zadziałały na wyobraźnię młodych odbiorców. Liczy się tu bowiem rubaszny śmiech i ostra satyra, bezlitośnie wyśmiewane błędy oraz dystans. Takiego języka nie wybierają zwykle nauczyciele historii - kojarzeni z nobliwością i poprawnością polityczną. Dlatego też Strrraszna historia tak bardzo zapada dzieciom w pamięć. "Ci koszmarni Celtowie" to kolejna publikacja w coraz bardziej rozbudowywanym cyklu. Autor decyduje się na podążanie stałym szlakiem: wprowadza na początku kalendarium, które będzie wygodną wskazówką dla odbiorców. Pokazuje legendy i wierzenia, przyciąga motywem śmierci albo wizjami wojen z przeszłości. Nie zamyka oczu wszędzie tam, gdzie istnieje strach, cierpienie i ból - i umiejętnie te motywy wyśmiewa. Zależy mu bowiem przede wszystkim na mnemotechnice, jest świadomy tego, jak bardzo komizm wpływa na zapamiętywanie. Drwi sobie bez końca z bohaterów z przeszłości, z ich decyzji oraz przekonań, które dzisiaj nie miałyby racji bytu. Część tematów zamienia na opowieść klasyczną, drugą część zamyka w komiksach. Eksponuje zawsze bezradność bohaterów wobec zagrożeń. Jeśli to tylko możliwe, akcentuje bezsensowne działania, absurdalne decyzje i podejścia, które nie miały szansy na powodzenie, a mimo to zostały wprowadzone w życie. Widmo błędów popełnianych przez ludzi w historii to coś, co nadaje ton całej narracji - i co przyciąga dzieci do lektury. Nic tak nie cieszy jak krzywda bliźniego - z tej zasady Terry Deary wychodzi, uciekając od współczucia dla postaci. Robi to bardzo świadomie i równocześnie - z wielką znajomością psychiki dzieci. Wie, że dystans czasowy sprawi, że nikt nie zarzuci mu bezduszności: ofiary z dawnych wieków wcale nie budzą grozy ani litości. Dzięki temu, że "Ci koszmarni Celtowie" są książką pozbawioną empatii w planie relacji z bohaterami, odbiorcy będą lepiej przyswajać podawane tu wiadomości. A jeśli zdecydują się podzielić informacjami lub konstrukcjami żartów ze swoimi kolegami - tym lepiej, dzięki temu bowiem powtórzą wiadomości i utrwalą je sobie. "Ci koszmarni Celtowie" to przegląd osiągnięć Celtów, ale także problemów i tarapatów, w jakie w historii wpadali. Terry Deary sprawia wrażenie ubawionego tematem. Pod koniec tomu przygotowuje też dla dzieci szereg quizów, a kiedy podaje poprawne odpowiedzi - to razem z wyjaśnieniami, tak, żeby jeszcze lepiej zapisały się w pamięci młodych czytelników uwagi autora. "Ci koszmarni Celtowie" to sposób na bezbolesne i przyjemne przyswajanie historii - nie ma tu rutyny ani dorosłego podejścia, nie ma komentarzy, które zostałyby przepuszczone przez filtr poprawności politycznej - i dzięki temu odbiorcy łatwo przekonają się do książki. Terry Deary wiele razy udowodnił, że ma rację i że taka postawa procentuje.
sobota, 20 marca 2021
Tracy, Dana, Lori i Corky Pollan: Rośliny przede wszystkim
Znak, Kraków 2021.
Trudny wybór
Dzisiejsze modne diety uwielbiają radykalizm. Jeśli wyklucza się z diety jakiś składnik, to nie wolno do niego powracać - można co najwyżej szukać zastępników. A przecież czasem znacznie łatwiej jest zdecydować się po prostu na ograniczanie konkretnych produktów w menu. Dla tych, którzy nie mają zamiaru przechodzić na wegetarianizm (bo, na przykład, boją się, że nie dostarczą organizmowi wszystkich potrzebnych składników, albo - zwyczajnie - nie przepadają za mięsem, jednak nie zamierzają od niego uciekać z krzykiem) przygotowany został tom z przepisami "Rośliny przede wszystkim". Tracy, Dana, Lori i Corky Pollan (trzy córki i matka) zdecydowały się podzielić z czytelnikami swoim podejściem do jedzenia - według nich rozsądnym rozwiązaniem staje się dieta fleksitariańska, czyli jadłospis pozwalający ograniczyć spożywanie mięsa. To krok w stronę wegetarianizmu, ale z możliwością powrotu do ulubionych potraw. Być może właśnie dzięki takiemu podejściu uda się przekonać do roślinnego pożywienia tych, którzy boją się zmian. Chodzi tu bowiem nie o odsuwanie mięsa, a o dołączanie do codziennych potraw jak największej liczby owoców i warzyw. Część odbiorców w wyznaniach ze wstępu znajdzie ślady własnych stwierdzeń - więc tym bardziej ochoczo przystąpi do sprawdzania, jakie przepisy proponują autorki. Co ciekawe, w wypadku tej książki warto przewertować również porady i wskazówki, także te dotyczące zaopatrzenia spiżarni, lodówki i kredensu - dla własnej wygody. Ma to związek z konstrukcją samych przepisów. Książka jest albumem, ale nie oznacza to, że absolutnie każde danie zostanie przedstawione na zdjęciu. Autorki wybierają typowy podział na sałatki, zupy, dania główne - w których dodatkowo wyróżniają dania z warzyw, dania z ryb i owoców morza i dania z mięsem. Do tego inspiracje, które można wykorzystywać w różnych porach dnia: burgery, placki czy kanapki. Każdy przepis został opatrzony jednoakapitowym komentarzem, dzięki któremu można się zorientować, jak funkcjonuje w domach twórczyń książki. Przejrzyście, bez wątpliwości i z bonusem w postaci kilku przepisów na desery. Można by uznać, że wyróżnia tę książkę nieradykalne podejście do kwestii mięsa, jednak nie w tym rzecz. Autorki postanawiają bowiem ułatwić odbiorcom korzystanie z tomu. Przede wszystkim rozbijają przepis na wiele punktów, z których każdy starannie omawiają. Nie może być żadnych wątpliwości co do kolejnych składników i czynności w kuchni: wydaje się momentami, że przepisy są aż za szczegółowe - co z pewnością przyda się tym czytelnikom, którzy nie są zbyt biegli w sztuce gotowania i potrzebują potwierdzenia, że działają poprawnie. Każdy przepis zaopatrzony został w "metryczkę": zestaw symboli wyjaśniających - w przyspieszeniu - skład potrawy (co ma znaczenie, jeśli jest bezmięsna, wegańska, bez laktozy albo bezglutenowa) i czas przyrządzenia (jeśli danie da się przyrządzić w mniej niż trzydzieści minut: oznacza to, że można znaleźć coś dla siebie w codziennym zabieganiu i inspirować się książką na bieżąco, a nie planować jadłospis na najbliższe dni.
Ale naprawdę wyjątkowa staje się podpowiedź w postaci listy zakupów. Autorki podają tu osobno - poza wyliczeniem składników - także listy tego, co odbiorcy powinni mieć we własnych domach (spiżarniach, kredensach i lodówkach) oraz - jakie świeże składniki muszą dokupić. Dodatkowe wyliczenia pozwalają zaoszczędzić czas i przekonać się, czy danie jest w zasięgu możliwości. To wielka pomoc - i sympatyczne rozwiązanie. "Rośliny przede wszystkim" stają się dzięki temu książką bardzo nastawioną na praktyczny aspekt gotowania.
Trudny wybór
Dzisiejsze modne diety uwielbiają radykalizm. Jeśli wyklucza się z diety jakiś składnik, to nie wolno do niego powracać - można co najwyżej szukać zastępników. A przecież czasem znacznie łatwiej jest zdecydować się po prostu na ograniczanie konkretnych produktów w menu. Dla tych, którzy nie mają zamiaru przechodzić na wegetarianizm (bo, na przykład, boją się, że nie dostarczą organizmowi wszystkich potrzebnych składników, albo - zwyczajnie - nie przepadają za mięsem, jednak nie zamierzają od niego uciekać z krzykiem) przygotowany został tom z przepisami "Rośliny przede wszystkim". Tracy, Dana, Lori i Corky Pollan (trzy córki i matka) zdecydowały się podzielić z czytelnikami swoim podejściem do jedzenia - według nich rozsądnym rozwiązaniem staje się dieta fleksitariańska, czyli jadłospis pozwalający ograniczyć spożywanie mięsa. To krok w stronę wegetarianizmu, ale z możliwością powrotu do ulubionych potraw. Być może właśnie dzięki takiemu podejściu uda się przekonać do roślinnego pożywienia tych, którzy boją się zmian. Chodzi tu bowiem nie o odsuwanie mięsa, a o dołączanie do codziennych potraw jak największej liczby owoców i warzyw. Część odbiorców w wyznaniach ze wstępu znajdzie ślady własnych stwierdzeń - więc tym bardziej ochoczo przystąpi do sprawdzania, jakie przepisy proponują autorki. Co ciekawe, w wypadku tej książki warto przewertować również porady i wskazówki, także te dotyczące zaopatrzenia spiżarni, lodówki i kredensu - dla własnej wygody. Ma to związek z konstrukcją samych przepisów. Książka jest albumem, ale nie oznacza to, że absolutnie każde danie zostanie przedstawione na zdjęciu. Autorki wybierają typowy podział na sałatki, zupy, dania główne - w których dodatkowo wyróżniają dania z warzyw, dania z ryb i owoców morza i dania z mięsem. Do tego inspiracje, które można wykorzystywać w różnych porach dnia: burgery, placki czy kanapki. Każdy przepis został opatrzony jednoakapitowym komentarzem, dzięki któremu można się zorientować, jak funkcjonuje w domach twórczyń książki. Przejrzyście, bez wątpliwości i z bonusem w postaci kilku przepisów na desery. Można by uznać, że wyróżnia tę książkę nieradykalne podejście do kwestii mięsa, jednak nie w tym rzecz. Autorki postanawiają bowiem ułatwić odbiorcom korzystanie z tomu. Przede wszystkim rozbijają przepis na wiele punktów, z których każdy starannie omawiają. Nie może być żadnych wątpliwości co do kolejnych składników i czynności w kuchni: wydaje się momentami, że przepisy są aż za szczegółowe - co z pewnością przyda się tym czytelnikom, którzy nie są zbyt biegli w sztuce gotowania i potrzebują potwierdzenia, że działają poprawnie. Każdy przepis zaopatrzony został w "metryczkę": zestaw symboli wyjaśniających - w przyspieszeniu - skład potrawy (co ma znaczenie, jeśli jest bezmięsna, wegańska, bez laktozy albo bezglutenowa) i czas przyrządzenia (jeśli danie da się przyrządzić w mniej niż trzydzieści minut: oznacza to, że można znaleźć coś dla siebie w codziennym zabieganiu i inspirować się książką na bieżąco, a nie planować jadłospis na najbliższe dni.
Ale naprawdę wyjątkowa staje się podpowiedź w postaci listy zakupów. Autorki podają tu osobno - poza wyliczeniem składników - także listy tego, co odbiorcy powinni mieć we własnych domach (spiżarniach, kredensach i lodówkach) oraz - jakie świeże składniki muszą dokupić. Dodatkowe wyliczenia pozwalają zaoszczędzić czas i przekonać się, czy danie jest w zasięgu możliwości. To wielka pomoc - i sympatyczne rozwiązanie. "Rośliny przede wszystkim" stają się dzięki temu książką bardzo nastawioną na praktyczny aspekt gotowania.
Justyna Bednarek: Zielone piórko Zbigniewa. Skarpetki kontratakują!
Poradnia K, Warszawa 2021.
Z życia ubrań
"Zielone piórko Zbigniewa" to kolejna powieściowa historia Justyny Bednarek dotycząca świata skarpetek. Pinkerton, czyli futerał na telefon, który dawniej był detektywem, a jeszcze dawniej zieloną skarpetką nie do pary, musi znów zamienić się w śledczego. Mała Be nie wie bowiem, gdzie podział się Zbigniew, ukochana papuga mamy (dość złośliwa). Tylko Pinkerton jest w stanie obejrzeć pozostawione na miejscu wydarzenia tropy i wyciągnąć wnioski z danych. Zrobi sobie nawet szkło powiększające z kawałka słoika - bo to bardzo zdolna skarpetka. Stopniowo w miarę posuwania się akcji naprzód będzie autorka włączać wyznania innych bohaterów - przeważnie tych z garderoby lub kosza na pranie. Ubrania zyskują tu głos i mogą opowiedzieć, co właściwie się wydarzyło. Pinkerton wie doskonale, że taka współpraca procentuje: nieprzypadkowo na początku spotyka na swojej drodze Gniotkę, czyli ulubioną skarpetkę, która zamieniła się w przedmiot antystresowy i osłonę na mnóstwo ziaren piasku. Bo skarpetki wcale nie muszą przebywać na stopach (chociaż autorka nazywa je otulistópkami z upodobaniem zawsze wtedy, kiedy przydałby się jakiś synonim). Skarpetki mogą zamieniać się w inne części garderoby, czasami nawet bardzo odległe od stóp. I dlatego "Zielone piórko Zbigniewa" będzie dla dzieci atrakcyjne.
Pinkerton wyrusza na detektywistyczne poszukiwania samotnie. Najpierw chce poznać fakty, potem będzie zastanawiać się nad tym, jak je połączyć ze sobą. Zbigniewa nie ma - ale to nie oznacza, że zabraknie przygód. Skarpetka przekonuje się między innymi, jak można kibicować (kiedy jest się skarpetką), albo - kim jest herszt piratów. Jeden ze skarpetkowych bohaterów ucieka z więzienia, gigantyczna skolopendra potrafi czytać w myślach, a tata małej Be zostaje aresztowany i nie wiadomo, jak mu pomóc. Nawet żółty beret ma swoją historię, którą z chęcią wszystkim przedstawi. To bowiem miejsce na zestawianie rozmaitych, mniej lub bardziej burzliwych przygód dotyczących elementów garderoby. Wszystkie skarpetki, które biorą udział w akcji, różnią się od siebie motywacjami i przeszłością, do tego autorka dołącza jeszcze opowieści kolejnych ubraniowych postaci - właściwie można by odczuć znużenie wciąż wplatanymi w relację miniopowiadaniami bohaterów, gdyby nie to, że autorka wie, jak rozbudzać ciekawość dzieci i może je zaangażować w lekturę. Prowadzi opowieść o skarpetkach (i ich znajomych) bez zahamowań: nie boi się komplikacji ani sytuacji pozornie bez wyjścia, dzięki czemu daje szansę polubienia kolejno wprowadzanych bajkowych stworów.
Głos Justyna Bednarek oddaje tym, którzy zwykle mówić nie mogą. I nie szuka porozumienia między ludźmi a ubraniami (chociaż na płaszczyźnie bajkowej wszystko byłoby możliwe): zależy jej na tym, żeby nowi znajomi Pinkertona przynieśli mu potrzebne informacje, tylko tak skarpetka-detektyw może działać i odkrywać kolejne tajemnice. Kryminalna powieść napisana z humorem, bajka bez stereotypów - całkiem przyjemnie to wypada. Nie bez znaczenia dla całości są też ilustracje: Daniel de Latour doskonale czuje klimat opowieści. Skarpetkowe przygody zamieniają się w dowcip obrazkowy, co sprawia, że jeszcze więcej maluchów przekona się do czytania. Justyna Bednarek kontynuuje znakomitą serię, która przyniosła jej wielką sławę i uznanie na rynku literatury czwartek - chce, żeby kolejni odbiorcy mogli zaprzyjaźnić się ze skarpetkami.
Z życia ubrań
"Zielone piórko Zbigniewa" to kolejna powieściowa historia Justyny Bednarek dotycząca świata skarpetek. Pinkerton, czyli futerał na telefon, który dawniej był detektywem, a jeszcze dawniej zieloną skarpetką nie do pary, musi znów zamienić się w śledczego. Mała Be nie wie bowiem, gdzie podział się Zbigniew, ukochana papuga mamy (dość złośliwa). Tylko Pinkerton jest w stanie obejrzeć pozostawione na miejscu wydarzenia tropy i wyciągnąć wnioski z danych. Zrobi sobie nawet szkło powiększające z kawałka słoika - bo to bardzo zdolna skarpetka. Stopniowo w miarę posuwania się akcji naprzód będzie autorka włączać wyznania innych bohaterów - przeważnie tych z garderoby lub kosza na pranie. Ubrania zyskują tu głos i mogą opowiedzieć, co właściwie się wydarzyło. Pinkerton wie doskonale, że taka współpraca procentuje: nieprzypadkowo na początku spotyka na swojej drodze Gniotkę, czyli ulubioną skarpetkę, która zamieniła się w przedmiot antystresowy i osłonę na mnóstwo ziaren piasku. Bo skarpetki wcale nie muszą przebywać na stopach (chociaż autorka nazywa je otulistópkami z upodobaniem zawsze wtedy, kiedy przydałby się jakiś synonim). Skarpetki mogą zamieniać się w inne części garderoby, czasami nawet bardzo odległe od stóp. I dlatego "Zielone piórko Zbigniewa" będzie dla dzieci atrakcyjne.
Pinkerton wyrusza na detektywistyczne poszukiwania samotnie. Najpierw chce poznać fakty, potem będzie zastanawiać się nad tym, jak je połączyć ze sobą. Zbigniewa nie ma - ale to nie oznacza, że zabraknie przygód. Skarpetka przekonuje się między innymi, jak można kibicować (kiedy jest się skarpetką), albo - kim jest herszt piratów. Jeden ze skarpetkowych bohaterów ucieka z więzienia, gigantyczna skolopendra potrafi czytać w myślach, a tata małej Be zostaje aresztowany i nie wiadomo, jak mu pomóc. Nawet żółty beret ma swoją historię, którą z chęcią wszystkim przedstawi. To bowiem miejsce na zestawianie rozmaitych, mniej lub bardziej burzliwych przygód dotyczących elementów garderoby. Wszystkie skarpetki, które biorą udział w akcji, różnią się od siebie motywacjami i przeszłością, do tego autorka dołącza jeszcze opowieści kolejnych ubraniowych postaci - właściwie można by odczuć znużenie wciąż wplatanymi w relację miniopowiadaniami bohaterów, gdyby nie to, że autorka wie, jak rozbudzać ciekawość dzieci i może je zaangażować w lekturę. Prowadzi opowieść o skarpetkach (i ich znajomych) bez zahamowań: nie boi się komplikacji ani sytuacji pozornie bez wyjścia, dzięki czemu daje szansę polubienia kolejno wprowadzanych bajkowych stworów.
Głos Justyna Bednarek oddaje tym, którzy zwykle mówić nie mogą. I nie szuka porozumienia między ludźmi a ubraniami (chociaż na płaszczyźnie bajkowej wszystko byłoby możliwe): zależy jej na tym, żeby nowi znajomi Pinkertona przynieśli mu potrzebne informacje, tylko tak skarpetka-detektyw może działać i odkrywać kolejne tajemnice. Kryminalna powieść napisana z humorem, bajka bez stereotypów - całkiem przyjemnie to wypada. Nie bez znaczenia dla całości są też ilustracje: Daniel de Latour doskonale czuje klimat opowieści. Skarpetkowe przygody zamieniają się w dowcip obrazkowy, co sprawia, że jeszcze więcej maluchów przekona się do czytania. Justyna Bednarek kontynuuje znakomitą serię, która przyniosła jej wielką sławę i uznanie na rynku literatury czwartek - chce, żeby kolejni odbiorcy mogli zaprzyjaźnić się ze skarpetkami.
piątek, 19 marca 2021
Sven Carlsson, Jonas Leijonhufvud: Tajemnica Spotify. Muzyczna rewolucja
Poradnia K, Warszawa 2020.
Wyścig
Takie książki zawsze spotykają się z zainteresowaniem na rynku. Bez względu na to, czy są tworzone z udziałem tych, którzy odnieśli sukces, czy bazują na opowieściach ich (niekoniecznie byłych) współpracowników, pokazują, że warto mieć marzenia i dążych do ich zrealizowania. Sven Carlsson i Jonas Leijonhufvud wybrali Spotify jako źródło inspiracji dla tych, którzy nie boją się konkurencji i chcą wcielać w życie własne start-upowe pomysły. I chociaż Daniel Ek, najczęściej powracający w tym tomie ojciec sukcesu Spotify nie zgodził się na udzielanie autorom informacji na temat swojej firmy, ci niestrudzenie przeprowadzali dziennikarskie śledztwo, żeby pojąć zasady funkcjonowania Spotify – i odnotowywać drogę, jaką firma przeszła.
Z co najmniej jednego powodu ta lektura zaintryguje wszystkich czytelników śledzących działania wielkich medialnych koncernów i internetowych gigantów: Spotify jako wytwór małej szwedzkiej firmy podbiła świat i stała się poważną konkurencją dla największych: można było ją z wielkim zyskiem sprzedać, zwłaszcza że pojawiały się oferty od wszystkich liczących się w branży. O tym, co zrobił Daniel Ek i jego współpracownicy, piszą Sven Carlsson i Jonas Leijonhufvud: ale najpierw przyglądają się szeregowi wyzwań, z jakim twórcy musieli się zmierzyć. Spotify jako platforma do muzyki dokonała czegoś, co wydawało się niemożliwe: zmieniła sposób myślenia o utworach muzycznych jako takich i o dostępie do nich. Pojawią się zatem w tej książce wyzwania związane z dotarciem do użytkowników, z zapewnieniem im tego, czego oczekują (więc i z wyprzedzaniem potrzeb lub odgadywaniem reakcji), ale też – z przekonaniem wielkich firm fonograficznych do nowego podejścia do rozprowadzania muzyki. Nawet jeśli twórcy tomu nie do wszystkich dokumentów mogli dotrzeć, są w stanie nakreślić czytelnikom rozmach umów i stopień ryzyka podejmowanego przez właścicieli. Tu liczy się jednak nie tylko zestaw decyzji biznesowych, ale i wyobraźnia. A więc Sven Carlsson i Jonas Leijonhufvud nawiązują do tego, co zwykle inspiruje przeciętnych odbiorców: pokazują, że każdy może zostać gigantem internetowym, jeśli tylko wpadnie na pomysł, którego nikt przed nim nie miał. W ten sposób relacja związana z historią firmy zamienia się w opowieść o spełnianiu marzeń – może nie brzmi jak baśń, bo zbyt dużo tu konkretów i spotkań na szczycie – ale jednak „Tajemnica Spotify” to w drugiej warstwie lektury właśnie relacja dotycząca pokonywania ograniczeń. Pokazuje, czego potrzeba, żeby zaistnieć w branży, która rzekomo nie dopuszcza do siebie nowych. I już samo to będzie powodem sięgnięcia po tom. Sven Carlsson i Jonas Leijonhufvud pozwalają na odkrywanie tajników działania firmy, którą każdy – przynajmniej z młodszego pokolenia – będzie kojarzyć. W treści – nie ma tu poszukiwania sensacji, chociaż życie dostarcza kilku poważnych wstrząsów, znacznie bardziej dla autorów liczy się jednak odsłanianie zakulisowych informacji, zaspokajanie ciekawości odbiorców i udowadnianie im, że Dolina Krzemowa to nie jedyne miejsce, w którym można zaistnieć.
Wyścig
Takie książki zawsze spotykają się z zainteresowaniem na rynku. Bez względu na to, czy są tworzone z udziałem tych, którzy odnieśli sukces, czy bazują na opowieściach ich (niekoniecznie byłych) współpracowników, pokazują, że warto mieć marzenia i dążych do ich zrealizowania. Sven Carlsson i Jonas Leijonhufvud wybrali Spotify jako źródło inspiracji dla tych, którzy nie boją się konkurencji i chcą wcielać w życie własne start-upowe pomysły. I chociaż Daniel Ek, najczęściej powracający w tym tomie ojciec sukcesu Spotify nie zgodził się na udzielanie autorom informacji na temat swojej firmy, ci niestrudzenie przeprowadzali dziennikarskie śledztwo, żeby pojąć zasady funkcjonowania Spotify – i odnotowywać drogę, jaką firma przeszła.
Z co najmniej jednego powodu ta lektura zaintryguje wszystkich czytelników śledzących działania wielkich medialnych koncernów i internetowych gigantów: Spotify jako wytwór małej szwedzkiej firmy podbiła świat i stała się poważną konkurencją dla największych: można było ją z wielkim zyskiem sprzedać, zwłaszcza że pojawiały się oferty od wszystkich liczących się w branży. O tym, co zrobił Daniel Ek i jego współpracownicy, piszą Sven Carlsson i Jonas Leijonhufvud: ale najpierw przyglądają się szeregowi wyzwań, z jakim twórcy musieli się zmierzyć. Spotify jako platforma do muzyki dokonała czegoś, co wydawało się niemożliwe: zmieniła sposób myślenia o utworach muzycznych jako takich i o dostępie do nich. Pojawią się zatem w tej książce wyzwania związane z dotarciem do użytkowników, z zapewnieniem im tego, czego oczekują (więc i z wyprzedzaniem potrzeb lub odgadywaniem reakcji), ale też – z przekonaniem wielkich firm fonograficznych do nowego podejścia do rozprowadzania muzyki. Nawet jeśli twórcy tomu nie do wszystkich dokumentów mogli dotrzeć, są w stanie nakreślić czytelnikom rozmach umów i stopień ryzyka podejmowanego przez właścicieli. Tu liczy się jednak nie tylko zestaw decyzji biznesowych, ale i wyobraźnia. A więc Sven Carlsson i Jonas Leijonhufvud nawiązują do tego, co zwykle inspiruje przeciętnych odbiorców: pokazują, że każdy może zostać gigantem internetowym, jeśli tylko wpadnie na pomysł, którego nikt przed nim nie miał. W ten sposób relacja związana z historią firmy zamienia się w opowieść o spełnianiu marzeń – może nie brzmi jak baśń, bo zbyt dużo tu konkretów i spotkań na szczycie – ale jednak „Tajemnica Spotify” to w drugiej warstwie lektury właśnie relacja dotycząca pokonywania ograniczeń. Pokazuje, czego potrzeba, żeby zaistnieć w branży, która rzekomo nie dopuszcza do siebie nowych. I już samo to będzie powodem sięgnięcia po tom. Sven Carlsson i Jonas Leijonhufvud pozwalają na odkrywanie tajników działania firmy, którą każdy – przynajmniej z młodszego pokolenia – będzie kojarzyć. W treści – nie ma tu poszukiwania sensacji, chociaż życie dostarcza kilku poważnych wstrząsów, znacznie bardziej dla autorów liczy się jednak odsłanianie zakulisowych informacji, zaspokajanie ciekawości odbiorców i udowadnianie im, że Dolina Krzemowa to nie jedyne miejsce, w którym można zaistnieć.
Joanna Jagiełło: Wielki bal
Harperkids, Warszawa 2021.
Na ratunek
Nel uwielbia się bawić z tatą. Spędza z nim czas i cieszy się z zainteresowania. Wie, że może o wszystkim porozmawiać. Na przykład o tym, za co przebrać się na zbliżającym się balu karnawałowym. Nel jest bardzo przejęta imprezą: wie, że został ogłoszony konkurs na najlepszy kostium, więc zależy jej na zwycięstwie. Kostiumy są dzisiaj powszechnie dostępne: nie trzeba wiele wysiłku, żeby kupić wymarzony strój. Nel też zamierza namówić rodziców na kocie przebranie - inspiruje się domowym kotem, Eliotem. Jeśli uda jej się wyglądać jak domowy pupil, wygra na pewno. Ale wtedy wydarza się coś, czego dziewczynka nie oczekiwała. Tata tłumaczy, dlaczego nie powinno się wydawać pieniędzy na jednorazowy kostium. I wcale nie chodzi tu o pieniądze: przebrania nie są już zbyt drogie. Problem w tym, że zostaną użyte tylko podczas balu, a później trafią do śmieci i przyczynią się do zaśmiecania planety. Tata zajmuje się ekologią i wykorzystuje okazję, żeby omówić ze swoją córką skomplikowaną kwestię. Wyjaśnia między innymi, że do wyprodukowania takiego stroju potrzebne są ponad dwa tysiące litrów wody. Nel wprawdzie marzy o wygranej w konkursie, ale nie chciałaby stanowić zagrożenia dla przyrody. Ma zatem twardy orzech do zgryzienia.
Joanna Jagiełło bardzo ładnie wymyśliła fabułę, która sprawdza się na drugim poziomie cyklu Czytam sobie, a do tego daje się zakwalifikować jako ekologiczna historia. Dzieci nie tylko uczą się czytać: czy raczej ćwiczą tę sztukę - ale jeszcze chłoną wiadomości dotyczące losów planety. "Wielki bal" angażuje za sprawą relacji, jaką Nel ma z tatą: to na pewno przekona dzieci, dorosły, traktujący poważnie swoją pociechę. Nel dowie się czegoś, czego jeszcze nie wiedziała: może zająć się nowym zagadnieniem. Ale to nie wszystko, co oferuje doświadczona autorka. "Wielki bal" prowadzi przecież do balowego finału. Oto bohaterka, która już wie, że nie powinna namawiać rodziców na kupno kostiumu. Jednak na bal idzie - potrzebuje zatem stroju. I tu zaczyna się wielka zabawa. Nel może bowiem sama skomponować przebranie z tego, co znajdzie w nieużywanych ciuchach. To pozwoli jej na lepsze dopasowanie stroju do wyglądu Eliota, a także... na wystrzałowy ogon przygotowany przez zdolnego tatę. Może gdyby Nel sama posłuchała dorosłych, spotkałaby się z ostracyzmem w szkole - ona jednak namawia koleżanki na podobne działania. Dzięki temu ma poczucie, że jeszcze więcej zrobiła dla ochrony środowiska.
Nie chodzi tu przecież wyłącznie o ochronę przyrody, chociaż fakt kupowania i wyrzucania po jednokrotnym użyciu ubrania zasługuje na naświetlenie (i zmianę specyfiki myślenia). Autorka nie nazywa tego, ale skupia się na podskórnym krytykowaniu konsumpcjonizmu. Trafi do przekonania dzieciom, "Wielki bal" jest pozycją, która przyciąga ze względu na rozwój akcji. Na takim tomiku można spokojnie ćwiczyć czytanie. Przydają się tu bardzo ilustracje Joli Richter-Magnuszewskiej: to świetne wycinanki, które zainspirują maluchy.
Na ratunek
Nel uwielbia się bawić z tatą. Spędza z nim czas i cieszy się z zainteresowania. Wie, że może o wszystkim porozmawiać. Na przykład o tym, za co przebrać się na zbliżającym się balu karnawałowym. Nel jest bardzo przejęta imprezą: wie, że został ogłoszony konkurs na najlepszy kostium, więc zależy jej na zwycięstwie. Kostiumy są dzisiaj powszechnie dostępne: nie trzeba wiele wysiłku, żeby kupić wymarzony strój. Nel też zamierza namówić rodziców na kocie przebranie - inspiruje się domowym kotem, Eliotem. Jeśli uda jej się wyglądać jak domowy pupil, wygra na pewno. Ale wtedy wydarza się coś, czego dziewczynka nie oczekiwała. Tata tłumaczy, dlaczego nie powinno się wydawać pieniędzy na jednorazowy kostium. I wcale nie chodzi tu o pieniądze: przebrania nie są już zbyt drogie. Problem w tym, że zostaną użyte tylko podczas balu, a później trafią do śmieci i przyczynią się do zaśmiecania planety. Tata zajmuje się ekologią i wykorzystuje okazję, żeby omówić ze swoją córką skomplikowaną kwestię. Wyjaśnia między innymi, że do wyprodukowania takiego stroju potrzebne są ponad dwa tysiące litrów wody. Nel wprawdzie marzy o wygranej w konkursie, ale nie chciałaby stanowić zagrożenia dla przyrody. Ma zatem twardy orzech do zgryzienia.
Joanna Jagiełło bardzo ładnie wymyśliła fabułę, która sprawdza się na drugim poziomie cyklu Czytam sobie, a do tego daje się zakwalifikować jako ekologiczna historia. Dzieci nie tylko uczą się czytać: czy raczej ćwiczą tę sztukę - ale jeszcze chłoną wiadomości dotyczące losów planety. "Wielki bal" angażuje za sprawą relacji, jaką Nel ma z tatą: to na pewno przekona dzieci, dorosły, traktujący poważnie swoją pociechę. Nel dowie się czegoś, czego jeszcze nie wiedziała: może zająć się nowym zagadnieniem. Ale to nie wszystko, co oferuje doświadczona autorka. "Wielki bal" prowadzi przecież do balowego finału. Oto bohaterka, która już wie, że nie powinna namawiać rodziców na kupno kostiumu. Jednak na bal idzie - potrzebuje zatem stroju. I tu zaczyna się wielka zabawa. Nel może bowiem sama skomponować przebranie z tego, co znajdzie w nieużywanych ciuchach. To pozwoli jej na lepsze dopasowanie stroju do wyglądu Eliota, a także... na wystrzałowy ogon przygotowany przez zdolnego tatę. Może gdyby Nel sama posłuchała dorosłych, spotkałaby się z ostracyzmem w szkole - ona jednak namawia koleżanki na podobne działania. Dzięki temu ma poczucie, że jeszcze więcej zrobiła dla ochrony środowiska.
Nie chodzi tu przecież wyłącznie o ochronę przyrody, chociaż fakt kupowania i wyrzucania po jednokrotnym użyciu ubrania zasługuje na naświetlenie (i zmianę specyfiki myślenia). Autorka nie nazywa tego, ale skupia się na podskórnym krytykowaniu konsumpcjonizmu. Trafi do przekonania dzieciom, "Wielki bal" jest pozycją, która przyciąga ze względu na rozwój akcji. Na takim tomiku można spokojnie ćwiczyć czytanie. Przydają się tu bardzo ilustracje Joli Richter-Magnuszewskiej: to świetne wycinanki, które zainspirują maluchy.
czwartek, 18 marca 2021
Sylvia Harke: Jak być silną i wysoko wrażliwą
Feeria, Łódź 2021.
Postępowanie
Nie było trudno przewidzieć, że po publikacjach Elaine Aron nastąpi wysyp książek na temat osób wysoko wrażliwych. Co ważne, każda kolejna autorka próbuje – jak na razie – do tematu przymierzyć się po swojemu i tak, żeby nie tylko bazować na własnych doświadczeniach, ale też dołożyć coś, z czego odbiorczynie będą mogły czerpać korzyści dla siebie. Sylvia Harke w tomie „Jak być silną i wysoko wrażliwą” w tej strategii wybrała podejście pokazujące, że problem da się przekuć w zaletę – i całą książkę poświęca nie tylko na rozpoznanie zjawiska, ale też na wyznaczenie zasad działania, które przyniosą jak najwięcej dobra czytelniczkom. W związku z tym podaje sposoby, jak rozpoznać u siebie syndromy wysokiej wrażliwości, ale też – zastanawia się nad archetypami kształtującymi postępowanie kobiet i nad sposobami poszukania i dodania do nich nowych elementów. Rozwijanie słabych stron i pielęgnowanie tych silnych – to jeden z celów książki. I chociaż część odbiorczyń może przypuszczać, że kolejna pozycja w temacie nie przyniesie wiele, Sylvia Harke paradoksalnie ma większe szanse na dotarcie do prawdziwie wysoko wrażliwych pań niż Elaine Aron. A to z tego względu, że stawia nie tylko na rzeczowość i strukturę tekstu i porad w nim zawartych, ale też – na emocje, o których w wielu poradnikach się zapomina, a które stanowią ważny element codzienności osób WW.
Już na początku autorka przywołuje nie tylko charakterystyczne dla WW problemy z codziennością (kwestie nadmiaru bodźców czy wyczulenia na nastroje innych), ale też mniej oczywiste rodzaje osobowości (po raz pierwszy pojawia się u niej między innymi kwestia osobowości typu skaner – szukającej wciąż nowych inspiracji i umiejętności). Wprowadza też fragmenty programowania NLP (choć nie używa już tego określenia, które okryło się przecież złą sławą): przypomina odbiorczyniom, jakie kwestie najczęściej padają w stronę osób wysoko wrażliwych i których komentarzy nie brać do siebie. Zamiast „złych słów” (uogólnień i oskarżeń, które zwykle wywołują poczucie krzywdy lub winy u osób WW) proponuje afirmacje, mantry do powtarzania. Tom „Jak być silną i wysoko wrażliwą” rozpina się między dwoma podejściami. Autorka dąży do uporządkowania wiadomości. Bardzo przydają się u niej schematy, wyraziste podziały, wyliczenia i całe struktury (widać je wyraźnie choćby przy wskazywaniu archetypów wrażliwej kobiety i uzupełnień dla nich). Równolegle próbuje dotrzeć do źródeł wrażliwości przez „magię”: hasła, które mogą pomóc w pogodzeniu się z sytuacją, eksponowanie empatii, szukanie upustu dla instynktu, zaufanie własnej intuicji. To, co przekona jedną część odbiorczyń, dla drugiej będzie brzmieć jak oderwanie się od rzeczywistości – ale dzięki temu może Sylvia Harke do swojej książki zaprosić naprawdę szerokie grono czytelniczek. Podsuwa im bardzo skondensowany i obszerny poradnik, uczy, jak poprawić jakość swojego życia, nie rezygnując przy tym z własnej tożsamości.
Postępowanie
Nie było trudno przewidzieć, że po publikacjach Elaine Aron nastąpi wysyp książek na temat osób wysoko wrażliwych. Co ważne, każda kolejna autorka próbuje – jak na razie – do tematu przymierzyć się po swojemu i tak, żeby nie tylko bazować na własnych doświadczeniach, ale też dołożyć coś, z czego odbiorczynie będą mogły czerpać korzyści dla siebie. Sylvia Harke w tomie „Jak być silną i wysoko wrażliwą” w tej strategii wybrała podejście pokazujące, że problem da się przekuć w zaletę – i całą książkę poświęca nie tylko na rozpoznanie zjawiska, ale też na wyznaczenie zasad działania, które przyniosą jak najwięcej dobra czytelniczkom. W związku z tym podaje sposoby, jak rozpoznać u siebie syndromy wysokiej wrażliwości, ale też – zastanawia się nad archetypami kształtującymi postępowanie kobiet i nad sposobami poszukania i dodania do nich nowych elementów. Rozwijanie słabych stron i pielęgnowanie tych silnych – to jeden z celów książki. I chociaż część odbiorczyń może przypuszczać, że kolejna pozycja w temacie nie przyniesie wiele, Sylvia Harke paradoksalnie ma większe szanse na dotarcie do prawdziwie wysoko wrażliwych pań niż Elaine Aron. A to z tego względu, że stawia nie tylko na rzeczowość i strukturę tekstu i porad w nim zawartych, ale też – na emocje, o których w wielu poradnikach się zapomina, a które stanowią ważny element codzienności osób WW.
Już na początku autorka przywołuje nie tylko charakterystyczne dla WW problemy z codziennością (kwestie nadmiaru bodźców czy wyczulenia na nastroje innych), ale też mniej oczywiste rodzaje osobowości (po raz pierwszy pojawia się u niej między innymi kwestia osobowości typu skaner – szukającej wciąż nowych inspiracji i umiejętności). Wprowadza też fragmenty programowania NLP (choć nie używa już tego określenia, które okryło się przecież złą sławą): przypomina odbiorczyniom, jakie kwestie najczęściej padają w stronę osób wysoko wrażliwych i których komentarzy nie brać do siebie. Zamiast „złych słów” (uogólnień i oskarżeń, które zwykle wywołują poczucie krzywdy lub winy u osób WW) proponuje afirmacje, mantry do powtarzania. Tom „Jak być silną i wysoko wrażliwą” rozpina się między dwoma podejściami. Autorka dąży do uporządkowania wiadomości. Bardzo przydają się u niej schematy, wyraziste podziały, wyliczenia i całe struktury (widać je wyraźnie choćby przy wskazywaniu archetypów wrażliwej kobiety i uzupełnień dla nich). Równolegle próbuje dotrzeć do źródeł wrażliwości przez „magię”: hasła, które mogą pomóc w pogodzeniu się z sytuacją, eksponowanie empatii, szukanie upustu dla instynktu, zaufanie własnej intuicji. To, co przekona jedną część odbiorczyń, dla drugiej będzie brzmieć jak oderwanie się od rzeczywistości – ale dzięki temu może Sylvia Harke do swojej książki zaprosić naprawdę szerokie grono czytelniczek. Podsuwa im bardzo skondensowany i obszerny poradnik, uczy, jak poprawić jakość swojego życia, nie rezygnując przy tym z własnej tożsamości.
środa, 17 marca 2021
Miloš Doležal: Krawiec, żandarm i spadochroniarz. Trzy opowieści o czeskich kolaborantach
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2021.
Wojna bez upiększeń
Miloš Doležal wpisuje się w trend powracania do relacji z czasów drugiej wojny światowej, ale robi to zupełnie w oderwaniu od mód na bohaterstwo zwykłych ludzi. W tomie „Krawiec, żandarm i spadochroniarz” opowiada o tych, którzy stanęli po „niewłaściwej” stronie: zamienili się w agresorów i działali na szkodę własnego państwa. „Trzy opowieści o czeskich kolaborantach” to książka, która może być zaskakująca ze względu na odwagę autora i – pokazanie, że rzeczywistość nigdy nie jest czarno-biała. Tom prezentuje trzy postacie, które kompletnie nie pasują do wizerunku bohaterów narodowych – za to przyczyniły się do śmierci mnóstwa ludzi. To trzy wyimkowe życiorysy, opowieści o zdrajcach narodu – i o ich ofiarach. Za każdym razem autor stawia na krótkie i wyraziste scenki (czasem w ogóle – jednoakapitowe), w których prezentuje czeskich kolaborantów podczas zbrodniczej działalności albo – w domu. Od razu wstrzeliwuje się w historię, odwołuje się do czasów drugiej wojny światowej, nie interesują go konteksty, pochodzenie ani przeżyte traumy, liczy się tylko zestaw czynów jednoznacznie świadczących o winie.
Decyduje się autor na skrótowe wyjaśnianie rzeczywistości. Zamiast osobistych komentarzy – które siłą rzeczy byłyby tendencyjne, bo trudno w ogóle wybrać inną możliwość – wprowadza niemal filmowe projekcje, pozwala odbiorcom przyjrzeć się kolejnym kolaborantom i wyrobić sobie własny pogląd na ich postawy. Szuka puent, czasami bardzo wyrazistych – na potrzeby drobnych scenek wybiera jednak po prostu najczęściej odnotowywanie krzywd ofiar. Urywa opowieści tam, gdzie narrację podejmie wyobraźnia: dostarcza wiadomości, na bazie których czytelnicy zrozumieją całą smutną resztę. Stara się odwzorować przy tym czeską rzeczywistość: jest precyzyjny w pokazywaniu zwyczajności niszczonej przez wojnę. Tu ludzie próbują egzystować mimo wszystko – a często ich starania niweczą kolaboranci. „Krawiec, żandarm i spadochroniarz” to trzy odległe od siebie – także w poetyce – opowieści, które wprawdzie łączą się w temacie okrucieństwa „swoich” podczas drugiej wojny światowej, ale w formie mocno się różnią. Owszem, autor stawia na krótkie i wyraziste obrazki rodzajowe i komentarze, które przesycone są cierpieniem, chociaż z pozoru wypadają obiektywnie – ale stosuje różne perspektywy (na przykład: środkowa część mocno przefiltrowana jest przez spojrzenie nieświadomej żony).
Ta publikacja to nie tylko trzy opowieści: za każdym razem połowę objętości stanowią materiały graficzne: zdjęcia i dokumenty pokazujące bezwzględność wybranych postaci (lub dumę z podjętych decyzji), łączenie osobistego szczęścia z nieludzkim traktowaniem innych. I kto wie, czy dla czytelników materiały te nie będą bardziej wstrząsające od samych historii spisanych przez autora. Miloš Doležal wie, jak wstrząsnąć czytelnikami – chociaż z pozoru stawia po prostu na odnotowanie wojennych krzywd i losów tych, którzy w swoim postępowaniu nie widzieli nic nagannego.
Wojna bez upiększeń
Miloš Doležal wpisuje się w trend powracania do relacji z czasów drugiej wojny światowej, ale robi to zupełnie w oderwaniu od mód na bohaterstwo zwykłych ludzi. W tomie „Krawiec, żandarm i spadochroniarz” opowiada o tych, którzy stanęli po „niewłaściwej” stronie: zamienili się w agresorów i działali na szkodę własnego państwa. „Trzy opowieści o czeskich kolaborantach” to książka, która może być zaskakująca ze względu na odwagę autora i – pokazanie, że rzeczywistość nigdy nie jest czarno-biała. Tom prezentuje trzy postacie, które kompletnie nie pasują do wizerunku bohaterów narodowych – za to przyczyniły się do śmierci mnóstwa ludzi. To trzy wyimkowe życiorysy, opowieści o zdrajcach narodu – i o ich ofiarach. Za każdym razem autor stawia na krótkie i wyraziste scenki (czasem w ogóle – jednoakapitowe), w których prezentuje czeskich kolaborantów podczas zbrodniczej działalności albo – w domu. Od razu wstrzeliwuje się w historię, odwołuje się do czasów drugiej wojny światowej, nie interesują go konteksty, pochodzenie ani przeżyte traumy, liczy się tylko zestaw czynów jednoznacznie świadczących o winie.
Decyduje się autor na skrótowe wyjaśnianie rzeczywistości. Zamiast osobistych komentarzy – które siłą rzeczy byłyby tendencyjne, bo trudno w ogóle wybrać inną możliwość – wprowadza niemal filmowe projekcje, pozwala odbiorcom przyjrzeć się kolejnym kolaborantom i wyrobić sobie własny pogląd na ich postawy. Szuka puent, czasami bardzo wyrazistych – na potrzeby drobnych scenek wybiera jednak po prostu najczęściej odnotowywanie krzywd ofiar. Urywa opowieści tam, gdzie narrację podejmie wyobraźnia: dostarcza wiadomości, na bazie których czytelnicy zrozumieją całą smutną resztę. Stara się odwzorować przy tym czeską rzeczywistość: jest precyzyjny w pokazywaniu zwyczajności niszczonej przez wojnę. Tu ludzie próbują egzystować mimo wszystko – a często ich starania niweczą kolaboranci. „Krawiec, żandarm i spadochroniarz” to trzy odległe od siebie – także w poetyce – opowieści, które wprawdzie łączą się w temacie okrucieństwa „swoich” podczas drugiej wojny światowej, ale w formie mocno się różnią. Owszem, autor stawia na krótkie i wyraziste obrazki rodzajowe i komentarze, które przesycone są cierpieniem, chociaż z pozoru wypadają obiektywnie – ale stosuje różne perspektywy (na przykład: środkowa część mocno przefiltrowana jest przez spojrzenie nieświadomej żony).
Ta publikacja to nie tylko trzy opowieści: za każdym razem połowę objętości stanowią materiały graficzne: zdjęcia i dokumenty pokazujące bezwzględność wybranych postaci (lub dumę z podjętych decyzji), łączenie osobistego szczęścia z nieludzkim traktowaniem innych. I kto wie, czy dla czytelników materiały te nie będą bardziej wstrząsające od samych historii spisanych przez autora. Miloš Doležal wie, jak wstrząsnąć czytelnikami – chociaż z pozoru stawia po prostu na odnotowanie wojennych krzywd i losów tych, którzy w swoim postępowaniu nie widzieli nic nagannego.
wtorek, 16 marca 2021
Izabella Frączyk: Kobiety z odzysku. Ryzykowne decyzje
Prószyński i S-ka, Warszawa 2021.
Powrót
Po dwóch tomach cyklu Kobiety z odzysku Izabella Frączyk zdecydowała się po raz trzeci zajrzeć do przyjaciółek. Felicja, Zuzka i Gośka to bohaterki, które przyciągają do siebie czytelniczki spragnione baśniowej obietnicy, że wszystko się ułoży. Zuzka jest w szczęśliwym związku z postępowym Arabem: nie uzależniła się od bogactwa Ahmeda, prowadzi własną firmę i coraz odważniej inwestuje, radząc sobie znakomicie w biznesie. Gośka rozwija działalność związaną z organizacją wesel: jest rozchwytywana, chociaż własnej imprezy nie ma kiedy zaplanować. Przydałoby się, bo przecież chce wyjść za mąż. Jedynie Felicja komplikuje swoje życie: wzięta pani mecenas wdaje się w romans z młodym pracownikiem kancelarii. Tej relacji nie pochwala Zuzka, Gośka stara się od niej dystansować, ale też czuje, że przyjaciółka ma za dużo do stracenia. I do tego grona, które zawsze może na sobie polegać i zawsze służy radami, dołącza teraz Agata. Agata chce zmienić otoczenie: o mało co nie popełniła życiowego błędu, wychodząc za nałogowego kobieciarza, alkoholika i tyrana. Chwilowo trafia do domu Zuzy i podejmuje pracę u Gośki. Czuje się jednak w tej relacji mało potrzebna. Izabella Frączyk świetnie się bawi, układając dalszy ciąg życiorysów bohaterek. Powraca do wybranych motywów refrenowo, pokazując, co dzieje się u czterech już postaci. Kobiety przeżywają kryzysy i dylematy sercowe, podejmują ważne decyzje w związku z wykonywanymi zawodami, czasem stykają się też z wyzwaniami wywoływanymi przez najbliższych. Autorka ma w zanadrzu oryginalne rozwiązania różnych problemów, dodaje też odbiorczyniom także wątki sercowe - pokazuje, że potrafi pisać o scenach seksu, ale też o rodzącym się uczuciu, nie boi się zmieniać układu sił. "Kobiety z odzysku. Ryzykowne decyzje" to dobrze przygotowana powieść obyczajowa, w której wiele się dzieje. Izabella Frączyk bardzo pewnie prowadzi narrację - ten cykl wypada jako jeden z lepszych w jej dorobku. Dzieje się tak za sprawą nasycenia książki zróżnicowanymi wydarzeniami i relacjami między bohaterami - autorka umie też budować ciekawą atmosferę, zachęca do śledzenia akcji przez rozwój wybranych relacji. Gmatwa opowieść, chce, żeby bohaterkom było trudno - nawet jeśli w pewnych obszarach wszystko układa się idealnie, w innych trzeba będzie się mocno starać, żeby zapobiec kryzysom. Czasami wystarczy znać, kogo trzeba, innym razem - zdać się na los.
W tym świecie wszystko się zmienia, stała jest jednak zawsze przyjaźń. W ramach relacji międzyludzkich Izabella Frączyk stara się przedstawiać krzepiące motywy - zachęcać do trzymania się bratniej duszy, ale też - rozwiązywać problemy w jak najprostszy sposób. Nie zawsze jest to możliwe, jednak bohaterki nie ustają w wysiłkach. Stanowią dla siebie wsparcie, dają nadzieję i nawet jeśli wzajemnie się krytykują - to tylko dlatego, żeby coś naprawić lub podpowiedzieć najrozsądniejsze rozwiązanie. Dla czytelniczek to trochę baśń, a trochę obietnica - że w życiu może być pięknie. Izabella Frączyk bardzo dobrze się sprawdza w literaturze kobiecej - wie, co chce osiągnąć i dysponuje umiejętnościami, dzięki którym nie banalizuje tematów. Pisze prosto i zajmująco jednocześnie.
Powrót
Po dwóch tomach cyklu Kobiety z odzysku Izabella Frączyk zdecydowała się po raz trzeci zajrzeć do przyjaciółek. Felicja, Zuzka i Gośka to bohaterki, które przyciągają do siebie czytelniczki spragnione baśniowej obietnicy, że wszystko się ułoży. Zuzka jest w szczęśliwym związku z postępowym Arabem: nie uzależniła się od bogactwa Ahmeda, prowadzi własną firmę i coraz odważniej inwestuje, radząc sobie znakomicie w biznesie. Gośka rozwija działalność związaną z organizacją wesel: jest rozchwytywana, chociaż własnej imprezy nie ma kiedy zaplanować. Przydałoby się, bo przecież chce wyjść za mąż. Jedynie Felicja komplikuje swoje życie: wzięta pani mecenas wdaje się w romans z młodym pracownikiem kancelarii. Tej relacji nie pochwala Zuzka, Gośka stara się od niej dystansować, ale też czuje, że przyjaciółka ma za dużo do stracenia. I do tego grona, które zawsze może na sobie polegać i zawsze służy radami, dołącza teraz Agata. Agata chce zmienić otoczenie: o mało co nie popełniła życiowego błędu, wychodząc za nałogowego kobieciarza, alkoholika i tyrana. Chwilowo trafia do domu Zuzy i podejmuje pracę u Gośki. Czuje się jednak w tej relacji mało potrzebna. Izabella Frączyk świetnie się bawi, układając dalszy ciąg życiorysów bohaterek. Powraca do wybranych motywów refrenowo, pokazując, co dzieje się u czterech już postaci. Kobiety przeżywają kryzysy i dylematy sercowe, podejmują ważne decyzje w związku z wykonywanymi zawodami, czasem stykają się też z wyzwaniami wywoływanymi przez najbliższych. Autorka ma w zanadrzu oryginalne rozwiązania różnych problemów, dodaje też odbiorczyniom także wątki sercowe - pokazuje, że potrafi pisać o scenach seksu, ale też o rodzącym się uczuciu, nie boi się zmieniać układu sił. "Kobiety z odzysku. Ryzykowne decyzje" to dobrze przygotowana powieść obyczajowa, w której wiele się dzieje. Izabella Frączyk bardzo pewnie prowadzi narrację - ten cykl wypada jako jeden z lepszych w jej dorobku. Dzieje się tak za sprawą nasycenia książki zróżnicowanymi wydarzeniami i relacjami między bohaterami - autorka umie też budować ciekawą atmosferę, zachęca do śledzenia akcji przez rozwój wybranych relacji. Gmatwa opowieść, chce, żeby bohaterkom było trudno - nawet jeśli w pewnych obszarach wszystko układa się idealnie, w innych trzeba będzie się mocno starać, żeby zapobiec kryzysom. Czasami wystarczy znać, kogo trzeba, innym razem - zdać się na los.
W tym świecie wszystko się zmienia, stała jest jednak zawsze przyjaźń. W ramach relacji międzyludzkich Izabella Frączyk stara się przedstawiać krzepiące motywy - zachęcać do trzymania się bratniej duszy, ale też - rozwiązywać problemy w jak najprostszy sposób. Nie zawsze jest to możliwe, jednak bohaterki nie ustają w wysiłkach. Stanowią dla siebie wsparcie, dają nadzieję i nawet jeśli wzajemnie się krytykują - to tylko dlatego, żeby coś naprawić lub podpowiedzieć najrozsądniejsze rozwiązanie. Dla czytelniczek to trochę baśń, a trochę obietnica - że w życiu może być pięknie. Izabella Frączyk bardzo dobrze się sprawdza w literaturze kobiecej - wie, co chce osiągnąć i dysponuje umiejętnościami, dzięki którym nie banalizuje tematów. Pisze prosto i zajmująco jednocześnie.
poniedziałek, 15 marca 2021
Yael Adler: Jak się nie wstydzić
Prószyński i S-ka, Warszawa 2021.
Okiem lekarza
Nieznajomość własnego ciała - zadziwiająco często spotykana u dorosłych - może prowadzić do poważnych problemów zdrowotnych. Yael Adler postanawia przybliżyć czytelnikom zjawiska związane z "dziwnymi" przypadłościami i rozwiać wątpliwości, jakie mają pacjenci. "Jak się nie wstydzić" to książka zgłębiająca podstawowe zmartwienia. Zaczyna autorka od rozdziału związanego z zapachami z ciała: pozwala wąchać to, co wydobywa się z ust, analizuje wzdęcia i opowiada o pocie. Znajdzie też - w innym miejscu tomu - miejsce na opowieść o zapachu ukochanej osoby i o tym, że pigułka antykoncepcyjna zmienia postrzeganie zapachu partnera (co może być nieoczekiwaną przyczyną rozwodów). Drugą część książki Yael Adler poświęca na tematy związane z seksem i okolicami. Wprowadza rozdział przypominający, skąd biorą się problemy z erekcją, ale też opowiada, czym jest miesiączka i dlaczego mężczyźni powinni być w tym temacie edukowani. Przedstawia choroby weneryczne, ale też... konsekwencje dorosłych nieprzemyślanych zabaw: wyjaśnia między innymi, jakie przedmioty ludzie są w stanie sobie włożyć w różne otwory w ciele - i jak udziela się im później fachowej pomocy (bo samodzielnie pomóc sobie nie można). Zajmie się autorka kwestią nietrzymania moczu i problemami związanymi ze zmianami chorobowymi w okolicach odbytu. Wie, że tabuizacji podlega w dzisiejszym świecie proces starzenia się ciała. Resztę wypełniają grzybice paznokci, problemy z włosami, brodawki i znamiona na ciele, a także rozmaite odgłosy nietolerowane przez wyjątkowo wrażliwych ludzi. "Jak się nie wstydzić" to opowieść o tym, z czym ludzie często boją się zwrócić do specjalisty. Napisana z perspektywy lekarki - świadomej tabuizacji i społecznych lęków. Adler odwołuje się do scenek, które wzbudzają zażenowanie - ale równie często prezentuje sytuacje, które rozgrywają się za zamkniętymi drzwiami lekarskich gabinetów. Przestrzega przed tym, czego nie wolno lekceważyć - wyjaśnia, dlaczego niezbędne są konsultacje ze specjalistą w określonych warunkach. Przypomina też, że nie powinno się zatajać przed lekarzem kontekstu wydarzeń: są rzeczy, do których po prostu trzeba się przyznać, by móc od razu wprowadzić prawidłowy sposób leczenia. Przerażające może być co najwyżej to, że w XXI wieku wciąż jeszcze takie rzeczy nie są oczywiste i trzeba je dorosłym ludziom uzmysławiać - podobnie zresztą jak fakt, że ludzka wyobraźnia w dziedzinie eksperymentowania z własnym ciałem nie ma żadnych granic.
Wiele przypadłości utrudniających zwyczajne życie lub funkcjonowanie w społeczeństwie, wśród ludzi, da się dzisiaj w prosty sposób wyleczyć - i jeśli ta lektura zachęci czytelników do wybrania się do specjalisty, Yael Adler odniesie sukces. Jest "Jak się nie wstydzić" poradnikiem bardzo rozbudowanym, książką wypełnioną ciekawostkami i detalami związanymi ze zdrowiem oraz schorzeniami. Pomaga lepiej poznać siebie - i czasami uświadamia, co może być oznaką choroby albo zapowiedzią późniejszych problemów zdrowotnych - coś, co niektórzy czytelnicy mogą przyjmować za normę własnego organizmu, bywa możliwe do wyeliminowania z codzienności. Dlatego też książka Yael Adler - która to autorka w dodatku pisze z humorem i dystansem - powinna spotkać się z dużym uznaniem odbiorców.
Okiem lekarza
Nieznajomość własnego ciała - zadziwiająco często spotykana u dorosłych - może prowadzić do poważnych problemów zdrowotnych. Yael Adler postanawia przybliżyć czytelnikom zjawiska związane z "dziwnymi" przypadłościami i rozwiać wątpliwości, jakie mają pacjenci. "Jak się nie wstydzić" to książka zgłębiająca podstawowe zmartwienia. Zaczyna autorka od rozdziału związanego z zapachami z ciała: pozwala wąchać to, co wydobywa się z ust, analizuje wzdęcia i opowiada o pocie. Znajdzie też - w innym miejscu tomu - miejsce na opowieść o zapachu ukochanej osoby i o tym, że pigułka antykoncepcyjna zmienia postrzeganie zapachu partnera (co może być nieoczekiwaną przyczyną rozwodów). Drugą część książki Yael Adler poświęca na tematy związane z seksem i okolicami. Wprowadza rozdział przypominający, skąd biorą się problemy z erekcją, ale też opowiada, czym jest miesiączka i dlaczego mężczyźni powinni być w tym temacie edukowani. Przedstawia choroby weneryczne, ale też... konsekwencje dorosłych nieprzemyślanych zabaw: wyjaśnia między innymi, jakie przedmioty ludzie są w stanie sobie włożyć w różne otwory w ciele - i jak udziela się im później fachowej pomocy (bo samodzielnie pomóc sobie nie można). Zajmie się autorka kwestią nietrzymania moczu i problemami związanymi ze zmianami chorobowymi w okolicach odbytu. Wie, że tabuizacji podlega w dzisiejszym świecie proces starzenia się ciała. Resztę wypełniają grzybice paznokci, problemy z włosami, brodawki i znamiona na ciele, a także rozmaite odgłosy nietolerowane przez wyjątkowo wrażliwych ludzi. "Jak się nie wstydzić" to opowieść o tym, z czym ludzie często boją się zwrócić do specjalisty. Napisana z perspektywy lekarki - świadomej tabuizacji i społecznych lęków. Adler odwołuje się do scenek, które wzbudzają zażenowanie - ale równie często prezentuje sytuacje, które rozgrywają się za zamkniętymi drzwiami lekarskich gabinetów. Przestrzega przed tym, czego nie wolno lekceważyć - wyjaśnia, dlaczego niezbędne są konsultacje ze specjalistą w określonych warunkach. Przypomina też, że nie powinno się zatajać przed lekarzem kontekstu wydarzeń: są rzeczy, do których po prostu trzeba się przyznać, by móc od razu wprowadzić prawidłowy sposób leczenia. Przerażające może być co najwyżej to, że w XXI wieku wciąż jeszcze takie rzeczy nie są oczywiste i trzeba je dorosłym ludziom uzmysławiać - podobnie zresztą jak fakt, że ludzka wyobraźnia w dziedzinie eksperymentowania z własnym ciałem nie ma żadnych granic.
Wiele przypadłości utrudniających zwyczajne życie lub funkcjonowanie w społeczeństwie, wśród ludzi, da się dzisiaj w prosty sposób wyleczyć - i jeśli ta lektura zachęci czytelników do wybrania się do specjalisty, Yael Adler odniesie sukces. Jest "Jak się nie wstydzić" poradnikiem bardzo rozbudowanym, książką wypełnioną ciekawostkami i detalami związanymi ze zdrowiem oraz schorzeniami. Pomaga lepiej poznać siebie - i czasami uświadamia, co może być oznaką choroby albo zapowiedzią późniejszych problemów zdrowotnych - coś, co niektórzy czytelnicy mogą przyjmować za normę własnego organizmu, bywa możliwe do wyeliminowania z codzienności. Dlatego też książka Yael Adler - która to autorka w dodatku pisze z humorem i dystansem - powinna spotkać się z dużym uznaniem odbiorców.