Czarne, Wołowiec 2019.
Legenda sportu
Dzisiaj media zwariowałyby na punkcie Haliny Konopackiej, skoro w czasach, kiedy biła kolejne rekordy na stadionach lekkoatletycznych dziennikarze interesowali się nią ponad miarę. Byłaby prawdopodobnie celebrytką, bohaterką narodową i wzorem do naśladowania dla kolejnych pokoleń. Agnieszka Metelska przypomina teraz tę postać w książce „Złota. Legenda Haliny Konopackiej”, uświadamiając odbiorcom, że zawsze warto walczyć o spełnianie własnych marzeń. Jest ta publikacja wyraźnie podzielona na dwie części, sportową i polityczno-obyczajową. Najpierw autorka dba o to, żeby wszyscy poznali – lub przypomnieli sobie – dawną gwiazdę sportu. Opowieść o Halinie Konopackiej tutaj to odnotowywanie licznych rekordów w różnych dziedzinach (aż trudno sobie dzisiaj wyobrazić, przy dążeniu do maksymalnego zwiększania osiągów, podobną „wielostronność”), zachwyty komentatorów sportowych, obrazy, jakie dziennikarze przekazywali odbiorcom. Halina Konopacka szybko staje się nie tylko mistrzynią, medalistką, triumfatorką zawodów na coraz wyższych szczeblach - trafia też do wyobraźni jej współczesnych. Trafia i automatycznie zmienia wyobrażenia o roli kobiet. Jeszcze przecież społeczeństwo nie przywykło do pań w „męskich” zajęciach, jeszcze wydaje się, że sport powinien być domeną mężczyzn, a rywalizacja na stadionach nie nadaje się dla płci pięknej. Halina Konopacka nic sobie z tego nie robi, działa po swojemu, a nawet… dyktuje warunki. Dba o elegancję, nosi zrobione przez siebie włóczkowe czapki, które stają się jej znakiem rozpoznawczym, uczy się funkcjonowania w medialnej przestrzeni, ale też – ma do tego dryg. Nie przejmuje się opiniami, po prostu zapisuje na swoim koncie kolejne sukcesy i w ten sposób walczy z negatywnymi komentarzami.
Sportowa wersja Haliny Konopackiej to ciągłe odwoływanie się do fragmentów publikacji prasowych, do stylu, który dzisiaj wydaje się mocno przebrzmiały. Bardzo często Agnieszka Metelska po prostu wyręcza się zachowanymi artykułami, żeby lepiej przedstawić nie tyle samą bohaterkę tomu, co sposób, w jaki kreowano jej wizerunek. Co ciekawe, sporo miejsca poświęca też… literaturze skoncentrowanej na sporcie (głównie Kazimierz Wierzyński staje się tu dodatkowym czynnikiem zainteresowania, ale sama Konopacka też próbowała swoich sił w pisaniu, więc i ten wątek się w książce pojawi, ku radości czytelników). W pewnym momencie autorka schodzi z boisk: punktem przełomowym dla narracji jest ślub sportsmenki z Ignacym Matuszewskim. Teraz autorka skupia się bardziej na losach i wyborach znanej pary; śledzi poczynania dyplomatyczne oraz zabiegi prowadzące do lepszego poznania Matuszewskiego. Momentami w ogóle traci z oczu Halinę Konopacką, obserwując działania ministra. Z czasem obyczajowo-zawodowe sfery zmiata z opowieści druga wojna światowa. Metelska zajmuje się opowiadaniem o biografii Haliny Konopackiej, dba o to, żeby dostarczyć czytelnikom wiadomości z różnych sfer – oddala się od dzisiaj popularnych biografii sportowych, od prób rejestrowania sukcesów i promowania konkretnych sportowców bez zaangażowania w ich rzeczywiste życiorysy. Przez nadmierne podtrzymywanie stylu z dawnych prasówek trochę autorka traci na brzmieniu prozy, „Złotej” nie czyta się lekko – to raczej przedzieranie się przez kolejne etapy egzystencji bohaterki. Jednak przywołuje Agnieszka Metelska postać, która zasługuje na to, by funkcjonować w świadomości społeczeństwa, proponuje alternatywę wobec dzisiejszych celebryckich opowieści. Budzi zainteresowanie sportem i przeszłością.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
wtorek, 30 kwietnia 2019
Jan Twardowski: Ksiądz Twardowski dzieciom. Opowiadania
Nasza Księgarnia, Warszawa 2019.
Minikazania
Opowiadania księdza Jana Twardowskiego powracają na rynek – nie tylko są wsparciem dla tych, którzy chcą wychowywać swoje pociechy w duchu chrześcijaństwa. Stanowią przydatną podpowiedź dla tych wszystkich, którzy chcą kształtować w młodym pokoleniu odpowiednie wzorce moralne, kodeksy wartości i zasady postępowania w określonych sytuacjach. A do tego – pozwalają całkiem nieźle zorientować się w twórczości „księdza od biedronek” i budzić zaciekawienie jego utworami, bez względu na to, czy dziecięcymi czy dorosłymi. O ile poezja księdza Twardowskiego trafia do odbiorców bez ograniczeń wiekowych, o tyle tom „Ksiądz Twardowski dzieciom. Opowiadania” ma jasno określony krąg odbiorców i dorośli nie będą raczej mieli na tyle cierpliwości, żeby przedzierać się przez kolejne naiwne opowiastki po to, by wykryć pojedyncze przebłyski geniuszu, inteligentnego humoru i filozofii. Jan Twardowski bowiem w tym wypadku stara się wytłumaczyć dzieciom to, co dorosłym wydaje się często oczywiste.
Bardzo często te „opowiadania” odwołują się do konkretnych świąt albo do elementów kultu religijnego, nawiązują do tego, co dzieci usłyszą podczas mszy i – do tradycji znanej i pielęgnowanej w domach nawet tych, którzy niezbyt gorliwie uczestniczą w niedzielnych nabożeństwach. Nieprzypadkowo kojarzą się te teksty z kazaniami przeznaczonymi dla najmłodszych: ksiądz Twardowski objaśnia w nich kolejne motywy budzące wątpliwości maluchów. Odwołuje się przy tym do własnych obserwacji, do pracy z kilkulatkami – sięga po pytania zadawane przez najmłodszych, odpowiada na konkretne zagadnienia, jakie nie przyszłyby do głowy dorosłym, a dzieciom spędzają sen z powiek. Mówi o Bogu, ale odwołuje się też bardzo często do spraw pozareligijnych, choćby do miłości do mamy: mama jest w tych relacjach bardzo ważna. Autor zdaje się rozumieć dziecięce dylematy, problemy po kłótni z przyjacielem czy potrzeby pocieszenia. Odnosi się do uczuć charakterystycznych nie tylko dla maluchów. Sięga po kojarzone przez wszystkich cytaty biblijne – i analizuje je tak, żeby dzieci wszystko z nich zrozumiały. A czasami zwyczajnie zachwyca się przyrodą, uczy doceniania tego, co drobne. Przekonuje czytelników, że warto być dobrym człowiekiem – i że każdy czasami popełnia błędy. Nie ma tu mowy o dążeniu do świętości, raczej – o zrozumieniu, dlaczego nie wolno robić krzywdy innym, jakie zachowania nie przysporzą przyjaciół. Uczy Jan Twardowski wrażliwości, która przyda się potem w całym dalszym życiu. Zwraca się do dzieci z serdecznością, czasami udaje naiwnego i infantylnego – żeby pomóc im zrozumieć najtrudniejsze sprawy opisane w prosty sposób. Żeby kolejne uwagi łatwo zapadały w pamięć, czasami przechodzi na język rymowanek, wprowadza do opowieści krótkie wierszyki, albo prawdziwą poezję – wydaje się, że bawi się słowami, a tak naprawdę zderza ze sobą sensy, jest dla czytelników przewodnikiem po świecie uczuć – tych dobrych i tych złych.
Tom zilustrowała Marta Kurczewska, która świetnie się bawi, powołując do istnienia całe tabuny owadów z komiksowymi minami, ale też i bohaterów w rozmaitych okolicznościach. Zadbała o to, żeby ilustracje przyciągały wzrok, ale żeby nie odwracały uwagi od przesłań tekstów. Jest to publikacja przygotowana przecież do samodzielnej dziecięcej lektury.
Minikazania
Opowiadania księdza Jana Twardowskiego powracają na rynek – nie tylko są wsparciem dla tych, którzy chcą wychowywać swoje pociechy w duchu chrześcijaństwa. Stanowią przydatną podpowiedź dla tych wszystkich, którzy chcą kształtować w młodym pokoleniu odpowiednie wzorce moralne, kodeksy wartości i zasady postępowania w określonych sytuacjach. A do tego – pozwalają całkiem nieźle zorientować się w twórczości „księdza od biedronek” i budzić zaciekawienie jego utworami, bez względu na to, czy dziecięcymi czy dorosłymi. O ile poezja księdza Twardowskiego trafia do odbiorców bez ograniczeń wiekowych, o tyle tom „Ksiądz Twardowski dzieciom. Opowiadania” ma jasno określony krąg odbiorców i dorośli nie będą raczej mieli na tyle cierpliwości, żeby przedzierać się przez kolejne naiwne opowiastki po to, by wykryć pojedyncze przebłyski geniuszu, inteligentnego humoru i filozofii. Jan Twardowski bowiem w tym wypadku stara się wytłumaczyć dzieciom to, co dorosłym wydaje się często oczywiste.
Bardzo często te „opowiadania” odwołują się do konkretnych świąt albo do elementów kultu religijnego, nawiązują do tego, co dzieci usłyszą podczas mszy i – do tradycji znanej i pielęgnowanej w domach nawet tych, którzy niezbyt gorliwie uczestniczą w niedzielnych nabożeństwach. Nieprzypadkowo kojarzą się te teksty z kazaniami przeznaczonymi dla najmłodszych: ksiądz Twardowski objaśnia w nich kolejne motywy budzące wątpliwości maluchów. Odwołuje się przy tym do własnych obserwacji, do pracy z kilkulatkami – sięga po pytania zadawane przez najmłodszych, odpowiada na konkretne zagadnienia, jakie nie przyszłyby do głowy dorosłym, a dzieciom spędzają sen z powiek. Mówi o Bogu, ale odwołuje się też bardzo często do spraw pozareligijnych, choćby do miłości do mamy: mama jest w tych relacjach bardzo ważna. Autor zdaje się rozumieć dziecięce dylematy, problemy po kłótni z przyjacielem czy potrzeby pocieszenia. Odnosi się do uczuć charakterystycznych nie tylko dla maluchów. Sięga po kojarzone przez wszystkich cytaty biblijne – i analizuje je tak, żeby dzieci wszystko z nich zrozumiały. A czasami zwyczajnie zachwyca się przyrodą, uczy doceniania tego, co drobne. Przekonuje czytelników, że warto być dobrym człowiekiem – i że każdy czasami popełnia błędy. Nie ma tu mowy o dążeniu do świętości, raczej – o zrozumieniu, dlaczego nie wolno robić krzywdy innym, jakie zachowania nie przysporzą przyjaciół. Uczy Jan Twardowski wrażliwości, która przyda się potem w całym dalszym życiu. Zwraca się do dzieci z serdecznością, czasami udaje naiwnego i infantylnego – żeby pomóc im zrozumieć najtrudniejsze sprawy opisane w prosty sposób. Żeby kolejne uwagi łatwo zapadały w pamięć, czasami przechodzi na język rymowanek, wprowadza do opowieści krótkie wierszyki, albo prawdziwą poezję – wydaje się, że bawi się słowami, a tak naprawdę zderza ze sobą sensy, jest dla czytelników przewodnikiem po świecie uczuć – tych dobrych i tych złych.
Tom zilustrowała Marta Kurczewska, która świetnie się bawi, powołując do istnienia całe tabuny owadów z komiksowymi minami, ale też i bohaterów w rozmaitych okolicznościach. Zadbała o to, żeby ilustracje przyciągały wzrok, ale żeby nie odwracały uwagi od przesłań tekstów. Jest to publikacja przygotowana przecież do samodzielnej dziecięcej lektury.
poniedziałek, 29 kwietnia 2019
Emily Craig: Tajemnice wydarte zmarłym
Znak, Kraków 2019.
Zawód ze śmiercią
Niewielu czytelników chciałoby się znaleźć na miejscu Emily Craig i to nawet nie wtedy, kiedy mimo bólu kolan czołga się ciasnymi przejściami w kopalni albo kiedy stoi zanurzona w wodzie, a potem korzysta z możliwości miejsca na pokład pobliskiej barki i dostaje choroby morskiej – a wszystko po to, żeby móc przebadać znalezione ludzkie szczątki. Antropolog sądowy musi mieć dobrą kondycję, ale też wyjątkowo silną konstrukcję psychiczną. Emily Craig opowiada między innymi o wyciąganiu kości z płynnej masy, w którą zamienił się mózg, o wygotowywaniu kości, o larwach i robakach, które pojawiają się w zwłokach (rozwój czerwi trzeba bardzo dokładnie prześledzić, żeby potem umieć precyzyjnie określić czas zgonu) i o Trupiej Farmie (miejscu, na którym w imię nauki składuje się martwe ciała i pozostawia, żeby uległy naturalnemu rozkładowi). Bardzo łatwo jest stracić przy tej książce apetyt – a przecież napisana jest znakomicie. Tylko od czasu do czasu szczegółowość w prezentowaniu specyfiki pracy nieco odrzuca. A jednak doświadczenia Craig są tak egzotyczne – i tak wpasowują się w modę na opowieści kryminalne – że trudno się tej lekturze oprzeć. Autorka czerpie wielką satysfakcję z rozwiązywania zagadek. Rekonstruowanie czaszek zabitych (niezbędne, jeśli chce się znaleźć prawdziwą przyczynę zgonu w wielu wypadkach) przypomina jej układanie trójwymiarowych puzzli (lub klejenie modeli). Rzadko same zwłoki wywołują silne reakcje emocjonalne – owszem, są tu podobne zwierzenia, ale służą bardziej uczłowieczeniu autorki niż rzeczywistemu przekazywaniu uczuć. Praca antropologa sądowego oznacza liczne wyzwania i przynosi mnóstwo nietypowych „atrakcji”. Dla odbiorców ciekawe będą niekoniecznie naturalistyczne sceny z Trupiej Farmy czy wylęgających się pod skórą zmarłego larw – a szczegóły samego procesu dedukcji. Emily Craig pokazuje, jak uczyła się czytać informacje zakodowane w kościach, zdradza tajniki fachu, bliskie pracy detektywistycznej. Logiczne układanki, których składniki trzeba dopiero zdobyć – i to najczęściej w trudnych warunkach – to gwarancja braku rutyny. Emily Craig nie mówi tu o cenie tego, że musi być na każde wezwanie śledczych, nie tłumaczy, jak to wpływa na jej życie prywatne – za to wstawia jako ciekawostkę detale dogadywania się z różnymi zespołami na miejscu zbrodni. Opowiada o zabezpieczeniu zdrowia (specjalne rękawice chroniące przed skaleczeniami), ale i o wstrętnym zapachu, którego nijak nie można się pozbyć. Mankamentów pracy zdaje się nie zauważać, a ambicja i stałe poszerzanie umiejętności procentują – Craig w końcu staje się cenionym specjalistą, chcą z nią pracować najlepsi. Czytelnicy poznają jej drogę od wdrażania się w zawód po osiągnięcie wysokiej pozycji, dobrze poznają cechy tego zajęcia. A przecież Craig swoimi zwierzeniami pozwala uzupełnić „wiadomości” z seriali kryminalnych – wpisuje się w modę na opowieści sensacyjne. Jest ta książka drobiazgowym, a i bardzo atrakcyjnym z punktu widzenia odbiorców przeglądem ciekawostek z egzotycznego zawodu, jest dobrze napisana i pełna błyskotliwych komentarzy. To nie tylko prezentacja pracy antropologa sądowego: trzyma w napięciu i dostarcza skrajnych emocji. Emily Craig zaprasza czytelników do swojego świata, świata, w którym na porządku dziennym są najokrutniejsze zbrodnie. Jednak autorka tomu może przyczynić się do wyjaśnienia sprawy czy schwytania mordercy – a to najlepsza nagroda za wszystkie poświęcenia. „Tajemnice wydarte zmarłym” to coś dla fanów kryminałów, ale i literatury non-fiction. Tu nie ma miejsca na wyobraźnię – za to dochodzenie do faktów dostarcza sporo przeżyć.
Zawód ze śmiercią
Niewielu czytelników chciałoby się znaleźć na miejscu Emily Craig i to nawet nie wtedy, kiedy mimo bólu kolan czołga się ciasnymi przejściami w kopalni albo kiedy stoi zanurzona w wodzie, a potem korzysta z możliwości miejsca na pokład pobliskiej barki i dostaje choroby morskiej – a wszystko po to, żeby móc przebadać znalezione ludzkie szczątki. Antropolog sądowy musi mieć dobrą kondycję, ale też wyjątkowo silną konstrukcję psychiczną. Emily Craig opowiada między innymi o wyciąganiu kości z płynnej masy, w którą zamienił się mózg, o wygotowywaniu kości, o larwach i robakach, które pojawiają się w zwłokach (rozwój czerwi trzeba bardzo dokładnie prześledzić, żeby potem umieć precyzyjnie określić czas zgonu) i o Trupiej Farmie (miejscu, na którym w imię nauki składuje się martwe ciała i pozostawia, żeby uległy naturalnemu rozkładowi). Bardzo łatwo jest stracić przy tej książce apetyt – a przecież napisana jest znakomicie. Tylko od czasu do czasu szczegółowość w prezentowaniu specyfiki pracy nieco odrzuca. A jednak doświadczenia Craig są tak egzotyczne – i tak wpasowują się w modę na opowieści kryminalne – że trudno się tej lekturze oprzeć. Autorka czerpie wielką satysfakcję z rozwiązywania zagadek. Rekonstruowanie czaszek zabitych (niezbędne, jeśli chce się znaleźć prawdziwą przyczynę zgonu w wielu wypadkach) przypomina jej układanie trójwymiarowych puzzli (lub klejenie modeli). Rzadko same zwłoki wywołują silne reakcje emocjonalne – owszem, są tu podobne zwierzenia, ale służą bardziej uczłowieczeniu autorki niż rzeczywistemu przekazywaniu uczuć. Praca antropologa sądowego oznacza liczne wyzwania i przynosi mnóstwo nietypowych „atrakcji”. Dla odbiorców ciekawe będą niekoniecznie naturalistyczne sceny z Trupiej Farmy czy wylęgających się pod skórą zmarłego larw – a szczegóły samego procesu dedukcji. Emily Craig pokazuje, jak uczyła się czytać informacje zakodowane w kościach, zdradza tajniki fachu, bliskie pracy detektywistycznej. Logiczne układanki, których składniki trzeba dopiero zdobyć – i to najczęściej w trudnych warunkach – to gwarancja braku rutyny. Emily Craig nie mówi tu o cenie tego, że musi być na każde wezwanie śledczych, nie tłumaczy, jak to wpływa na jej życie prywatne – za to wstawia jako ciekawostkę detale dogadywania się z różnymi zespołami na miejscu zbrodni. Opowiada o zabezpieczeniu zdrowia (specjalne rękawice chroniące przed skaleczeniami), ale i o wstrętnym zapachu, którego nijak nie można się pozbyć. Mankamentów pracy zdaje się nie zauważać, a ambicja i stałe poszerzanie umiejętności procentują – Craig w końcu staje się cenionym specjalistą, chcą z nią pracować najlepsi. Czytelnicy poznają jej drogę od wdrażania się w zawód po osiągnięcie wysokiej pozycji, dobrze poznają cechy tego zajęcia. A przecież Craig swoimi zwierzeniami pozwala uzupełnić „wiadomości” z seriali kryminalnych – wpisuje się w modę na opowieści sensacyjne. Jest ta książka drobiazgowym, a i bardzo atrakcyjnym z punktu widzenia odbiorców przeglądem ciekawostek z egzotycznego zawodu, jest dobrze napisana i pełna błyskotliwych komentarzy. To nie tylko prezentacja pracy antropologa sądowego: trzyma w napięciu i dostarcza skrajnych emocji. Emily Craig zaprasza czytelników do swojego świata, świata, w którym na porządku dziennym są najokrutniejsze zbrodnie. Jednak autorka tomu może przyczynić się do wyjaśnienia sprawy czy schwytania mordercy – a to najlepsza nagroda za wszystkie poświęcenia. „Tajemnice wydarte zmarłym” to coś dla fanów kryminałów, ale i literatury non-fiction. Tu nie ma miejsca na wyobraźnię – za to dochodzenie do faktów dostarcza sporo przeżyć.
niedziela, 28 kwietnia 2019
Żaneta Auler: 7 dni w siódmym niebie. Amerykański sen - prawdy i mity
Edipresse Książki, Warszawa 2019.
Autopromocja
Żaneta Auler wie, jak się promować. Jest wcieleniem amerykańskiego sukcesu, dowodem na to, że imigranci w Stanach mogą robić oszałamiającą karierę. Ma tu swoją świetnie prosperującą firmę, znajduje czas na podróże, życie rodzinne i relaks. Wie, że nic nie spadnie jej z nieba, na wszystko musi zapracować – ale czerpie z tego radość. Teraz dzieli się wizją działań na obczyźnie, proponuje trochę nietypowy przewodnik. Zabiera odbiorców na siedmiodniową wycieczkę po miejscach znanych i mniej znanych, sama staje się przewodnikowym autorytetem, opowiada, co warto obejrzeć, gdzie się pokazać, a do tego też – gdzie smacznie zjeść. Układa precyzyjny plan wycieczki, uwzględniając nie tylko własne odkrycia i fascynacje, ale i oczekiwania turystów – zabierze ich więc – w książce tylko wirtualnie – do Las Vegas czy Nowego Yorku. W każdym z miejsc przedstawia kilka punktów „obowiązkowych”, ale w wersji realistycznej – pamięta o tym, że ludzie nie tylko biegają od budynku do budynku i wstępują do każdego muzeum, jakie zobaczą (to zasada obowiązująca w niemal wszystkich przewodnikach turystycznych), ale czasami wolą po prostu posiedzieć w przyjemnym miejscu, przejść się ulicą, po której codziennie chodzą sławy, albo zrobić sobie zdjęcie na tle charakterystycznego pejzażu. Żaneta Auler rezygnuje zatem z przepisywania przewodników i wprowadzania ocen lub recenzji. Jej polecenie miejsca ma być najlepszą rekomendacją dla odbiorców – gdyby ci zechcieli jednak wybrać się do Stanów, mogą samodzielnie opracowywać plan działania, albo skorzystać ze sprawdzonego gotowca Auler – i będą usatysfakcjonowani.
„7 dni w siódmym niebie” to książka mocno przepuszczona przez osobiste doznania autorki. Żaneta Auler bardzo chętnie dzieli się z odbiorcami własnym życiem – w kontekście kolejnych odwiedzanych miejsc albo bez względu na nie. Pokazuje członków swojej rodziny podczas – na przykład – wspólnych posiłków. Opowiada o własnych sukcesach, zagląda do firmy. Zawsze chętnie przytacza odkrycia, jakich dokonała – bo wie, że kogoś może w ten sposób zainspirować. Autobiografizm przekłada się od razu również na materiały graficzne. Tom ma charakter albumowy, wydany jest na kredowym papierze i zawiera mnóstwo zdjęć. Na zadziwiająco wielu znajduje się w centralnym punkcie autorka – w starannie dobranych stylizacjach, emanująca szczęściem. Ta wszechobecność może się wydawać nietypowa, ale wpisuje się w amerykański styl bycia. Oto kobieta sukcesu, bez kompleksów, mająca coś do zaoferowania. Taki komunikat przekazuje – i kto podchwyci ten rytm, pełen pewności siebie, ten od razu przekona się do całej książki. „7 dni w siódmym niebie” to literacka hybryda, nie jest ani typowym przewodnikiem, ani autobiografią – i tym wyróżnia się na rynku spośród publikacji podróżniczych. Żaneta Auler ma pomysł na książkę, dzięki tomowi może zaistnieć w świadomości szerszego grona odbiorców. Podsuwa czytelnikom pomysł na podróż – ale też zestaw inspiracji i motywacji do działania. Najlepiej wychodzi jej autoreklama, ale ponieważ obfite osobiste wyznania zachęcają do lektury – można jej to bez trudu wybaczyć. To opowieść dość nietypowa i przez to też ciekawsza.
Autopromocja
Żaneta Auler wie, jak się promować. Jest wcieleniem amerykańskiego sukcesu, dowodem na to, że imigranci w Stanach mogą robić oszałamiającą karierę. Ma tu swoją świetnie prosperującą firmę, znajduje czas na podróże, życie rodzinne i relaks. Wie, że nic nie spadnie jej z nieba, na wszystko musi zapracować – ale czerpie z tego radość. Teraz dzieli się wizją działań na obczyźnie, proponuje trochę nietypowy przewodnik. Zabiera odbiorców na siedmiodniową wycieczkę po miejscach znanych i mniej znanych, sama staje się przewodnikowym autorytetem, opowiada, co warto obejrzeć, gdzie się pokazać, a do tego też – gdzie smacznie zjeść. Układa precyzyjny plan wycieczki, uwzględniając nie tylko własne odkrycia i fascynacje, ale i oczekiwania turystów – zabierze ich więc – w książce tylko wirtualnie – do Las Vegas czy Nowego Yorku. W każdym z miejsc przedstawia kilka punktów „obowiązkowych”, ale w wersji realistycznej – pamięta o tym, że ludzie nie tylko biegają od budynku do budynku i wstępują do każdego muzeum, jakie zobaczą (to zasada obowiązująca w niemal wszystkich przewodnikach turystycznych), ale czasami wolą po prostu posiedzieć w przyjemnym miejscu, przejść się ulicą, po której codziennie chodzą sławy, albo zrobić sobie zdjęcie na tle charakterystycznego pejzażu. Żaneta Auler rezygnuje zatem z przepisywania przewodników i wprowadzania ocen lub recenzji. Jej polecenie miejsca ma być najlepszą rekomendacją dla odbiorców – gdyby ci zechcieli jednak wybrać się do Stanów, mogą samodzielnie opracowywać plan działania, albo skorzystać ze sprawdzonego gotowca Auler – i będą usatysfakcjonowani.
„7 dni w siódmym niebie” to książka mocno przepuszczona przez osobiste doznania autorki. Żaneta Auler bardzo chętnie dzieli się z odbiorcami własnym życiem – w kontekście kolejnych odwiedzanych miejsc albo bez względu na nie. Pokazuje członków swojej rodziny podczas – na przykład – wspólnych posiłków. Opowiada o własnych sukcesach, zagląda do firmy. Zawsze chętnie przytacza odkrycia, jakich dokonała – bo wie, że kogoś może w ten sposób zainspirować. Autobiografizm przekłada się od razu również na materiały graficzne. Tom ma charakter albumowy, wydany jest na kredowym papierze i zawiera mnóstwo zdjęć. Na zadziwiająco wielu znajduje się w centralnym punkcie autorka – w starannie dobranych stylizacjach, emanująca szczęściem. Ta wszechobecność może się wydawać nietypowa, ale wpisuje się w amerykański styl bycia. Oto kobieta sukcesu, bez kompleksów, mająca coś do zaoferowania. Taki komunikat przekazuje – i kto podchwyci ten rytm, pełen pewności siebie, ten od razu przekona się do całej książki. „7 dni w siódmym niebie” to literacka hybryda, nie jest ani typowym przewodnikiem, ani autobiografią – i tym wyróżnia się na rynku spośród publikacji podróżniczych. Żaneta Auler ma pomysł na książkę, dzięki tomowi może zaistnieć w świadomości szerszego grona odbiorców. Podsuwa czytelnikom pomysł na podróż – ale też zestaw inspiracji i motywacji do działania. Najlepiej wychodzi jej autoreklama, ale ponieważ obfite osobiste wyznania zachęcają do lektury – można jej to bez trudu wybaczyć. To opowieść dość nietypowa i przez to też ciekawsza.
Jacek Dubois: Królewski skarb
Edipresse Książki, Warszawa 2019.
Śledztwo dzieci
Motyw kryminałów, w których dzieci przechytrzają dorosłych należy już do klasyki rozrywki w literaturze czwartej i wydawałoby się, że nie da się z niego już korzystać, jest bowiem zbyt wyeksploatowany. Jacek Dubois nic sobie jednak nie robi z rzekomych ograniczeń i nieoryginalności – wie, że siłą takich historii jest dobra intryga i wyraziści bohaterowie. Dzięki temu ma szansę zaintrygować odbiorców swoją powieścią poświęconą… zniknięciu klejnotów koronacyjnych brytyjskiej królowej. „Królewski skarb” to historia wartka i pełna niespodziewanych zwrotów akcji, podporządkowana klasycznemu rytmowi, a jednak ciekawa i wesoła.
Narratorką i bohaterką pozostającą w centrum uwagi jest tu rezolutna Hela. Hela ma kilku braci i nie może sobie pozwolić na brak sprytu: a skoro umie wywalczyć miejsce w rodzinie, da sobie też radę z najbardziej przebiegłymi przestępcami. Zwłaszcza gdy w grę wchodzi uratowanie taty z opresji, jakich sam się nie spodziewał. Wszystko zaczyna się od zuchwałej kradzieży: podczas pokazu królewskich insygniów dochodzi do rabunku, ale później jeden ze złodziei ograbia swoich kompanów i wraz z cennym zawiniątkiem znika w budynku, w którym mieści się kancelaria adwokacka taty Heli. Prawdę odkryć mogą wyłącznie wyjątkowo dociekliwi – żeby nie powiedzieć, wścibscy – śledczy. A do takich Hela się zalicza, dopingowana jeszcze przez braci. Dzieci doskonale się bawią, tropiąc złodziei. Nie myślą nawet o tym, że szukają skarbu, mają swoje motywacje zrozumiałe dla bohaterów – bo i dobrze przez autora przedstawione – potrafią bezbłędnie wyciągać wnioski, mają sporo wolnego czasu, a do tego świetną zabawę zapewnia im konieczność niezauważalnego przenikania do miejsc, do których dzieci się nie wpuszcza. Będzie zatem sporo dynamicznych wydarzeń, akcja rodem z filmu sensacyjnego (dla dzieci), tajemnice i lekcje dedukcji. A do tego – duch.
Bo cała opowieść, mimo misterności w kreowaniu intrygi, byłaby nudna i przewidywalna, gdyby nie bohater, który dołączy do rodzeństwa. Istota ze świata magii najpierw powoduje zjawiska niewytłumaczalne na drodze rozumowej – trzeba więc wyjaśnić kolejną zagadkę, tym razem nie łamigłówkową – a potem znacząco poszerza możliwości działań bohaterów. Duch z lustra w windzie ma swoją ciekawą historię, a i szereg przydatnych talentów. Urozmaica swoją obecnością fabułę, ale też wprowadza całkiem sporo humoru. To, że wygłupia się Hela, jest w pełni zrozumiałe i kiedy już czytelnicy zdążą się przyzwyczaić do żartów tej bohaterki, w szaleństwach zastępuje ją i wyręcza nowy przyjaciel. Chociaż momentami akcja wydaje się aż przesadnie rozbudowywana, Jacek Dubois bez trudu przekona do siebie małych odbiorców. Zafunduje im przecież książkę energetyczną, pełną ciekawych pomysłów, inspiracji i wariacji na temat rozwiązań gatunkowych. Można go docenić za pomysłowość i za umiejętne połączenie konwencjonalnego kryminału z elementami bajkowej fantastyki, można też cieszyć się dowcipem w narracji.
Śledztwo dzieci
Motyw kryminałów, w których dzieci przechytrzają dorosłych należy już do klasyki rozrywki w literaturze czwartej i wydawałoby się, że nie da się z niego już korzystać, jest bowiem zbyt wyeksploatowany. Jacek Dubois nic sobie jednak nie robi z rzekomych ograniczeń i nieoryginalności – wie, że siłą takich historii jest dobra intryga i wyraziści bohaterowie. Dzięki temu ma szansę zaintrygować odbiorców swoją powieścią poświęconą… zniknięciu klejnotów koronacyjnych brytyjskiej królowej. „Królewski skarb” to historia wartka i pełna niespodziewanych zwrotów akcji, podporządkowana klasycznemu rytmowi, a jednak ciekawa i wesoła.
Narratorką i bohaterką pozostającą w centrum uwagi jest tu rezolutna Hela. Hela ma kilku braci i nie może sobie pozwolić na brak sprytu: a skoro umie wywalczyć miejsce w rodzinie, da sobie też radę z najbardziej przebiegłymi przestępcami. Zwłaszcza gdy w grę wchodzi uratowanie taty z opresji, jakich sam się nie spodziewał. Wszystko zaczyna się od zuchwałej kradzieży: podczas pokazu królewskich insygniów dochodzi do rabunku, ale później jeden ze złodziei ograbia swoich kompanów i wraz z cennym zawiniątkiem znika w budynku, w którym mieści się kancelaria adwokacka taty Heli. Prawdę odkryć mogą wyłącznie wyjątkowo dociekliwi – żeby nie powiedzieć, wścibscy – śledczy. A do takich Hela się zalicza, dopingowana jeszcze przez braci. Dzieci doskonale się bawią, tropiąc złodziei. Nie myślą nawet o tym, że szukają skarbu, mają swoje motywacje zrozumiałe dla bohaterów – bo i dobrze przez autora przedstawione – potrafią bezbłędnie wyciągać wnioski, mają sporo wolnego czasu, a do tego świetną zabawę zapewnia im konieczność niezauważalnego przenikania do miejsc, do których dzieci się nie wpuszcza. Będzie zatem sporo dynamicznych wydarzeń, akcja rodem z filmu sensacyjnego (dla dzieci), tajemnice i lekcje dedukcji. A do tego – duch.
Bo cała opowieść, mimo misterności w kreowaniu intrygi, byłaby nudna i przewidywalna, gdyby nie bohater, który dołączy do rodzeństwa. Istota ze świata magii najpierw powoduje zjawiska niewytłumaczalne na drodze rozumowej – trzeba więc wyjaśnić kolejną zagadkę, tym razem nie łamigłówkową – a potem znacząco poszerza możliwości działań bohaterów. Duch z lustra w windzie ma swoją ciekawą historię, a i szereg przydatnych talentów. Urozmaica swoją obecnością fabułę, ale też wprowadza całkiem sporo humoru. To, że wygłupia się Hela, jest w pełni zrozumiałe i kiedy już czytelnicy zdążą się przyzwyczaić do żartów tej bohaterki, w szaleństwach zastępuje ją i wyręcza nowy przyjaciel. Chociaż momentami akcja wydaje się aż przesadnie rozbudowywana, Jacek Dubois bez trudu przekona do siebie małych odbiorców. Zafunduje im przecież książkę energetyczną, pełną ciekawych pomysłów, inspiracji i wariacji na temat rozwiązań gatunkowych. Można go docenić za pomysłowość i za umiejętne połączenie konwencjonalnego kryminału z elementami bajkowej fantastyki, można też cieszyć się dowcipem w narracji.
sobota, 27 kwietnia 2019
Nic bardziej mylnego. Radek Kotarski obala 58 popularnych mitów
Altenberg, Warszawa 2019.
Oszustwa, w które się wierzy
Radek Kotarski postanawia rozprawić się z obiegowymi mitami powtarzanymi przez kolejne pokolenia. Chce zastąpić bezpodstawne przekonania wiedzą – wybiera kilkadziesiąt motywów, które szczególnie go irytują. Część wywodzi się z historii lub zakorzeniła się w powszechnej świadomości za sprawą porzekadeł, część dotyczy komentarzy, które rodzice – w dobrej wierze – powtarzają dzieciom, utrwalając błędne sądy. Znalazło się nawet miejsce na rozprawienie się ze studencką – prześmiewczą – regułą „pięciu sekund” dotyczącą bakterii na jedzeniu, które upadło na podłogę. Mieszają się nieprawdy o pozorach naukowości i nieprawdy płynące bezpośrednio z ludzkiej fantazji, a ta jest przecież nieograniczona. Radek Kotarski bierze pod lupę nośne hasło i natychmiast udowadnia jego absurdalność. Już w pierwszych słowach przekonuje czytelników, że nie warto przywiązywać się do fałszywego twierdzenia – ani go rozpowszechniać. Jednak dla sceptyków przygotowuje bardziej obszerne wyjaśnienia. Pyta między innymi o genezę pomysłu (chociaż czasami nie do końca się w nią wstrzela – przekonanie o włosach, które po goleniu odrastają mocniejsze i grubsze dopiero po długiej analizie zyskuje wytłumaczenie, najpierw autor siły poświęca na obalenie teorii). Później poszukuje autorytetów, które podadzą wskazówki dotyczące właściwej oceny sytuacji. Nie boi się zadawania pytań w imieniu czytelników, potrzebuje w końcu komentarzy, których nikt już nie da rady zakwestionować. Nawet jeśli wychodzi od naiwności, to nie utrzymuje infantylnego tonu. Starannie rozpracowuje krok po kroku każdy motyw. Bez taryfy ulgowej – także wtedy, kiedy sam nie daje wiary krążącym przekonaniom. Traktuje je jak tezy do obalenia – niby wie, jak to się zakończy, a jednak ani na chwilę nie rezygnuje ze starannego komentowania każdego etapu aż do wyciągnięcia ostatecznych wniosków.
Radek Kotarski odwołuje się do „Polimatów”, wie, że stąd rekrutować się będzie spora część jego czytelników. Stąd bierze się też swoisty chaos w doborze tematów. Wiadomo, że jednych bardziej zainteresują rozstrzygnięcia z przeszłości (czy naprawdę tylko powstanie wielkopolskie było wygrane i skąd bierze się taki osąd), innych – kwestie do empirycznego sprawdzenia (czy za odbieranie konkretnych smaków odpowiadają różne obszary na języku). Czasami trzeba będzie poeksperymentować – ale nie zawsze się da. Jednak Kotarski bardzo dokładnie analizuje każdy temat, niejako w zastępstwie ciekawskich odbiorców. Podsuwa czytelnikom uzasadnienia i wyjaśnienia wykraczające poza możliwości zapamiętywania przy zwyczajnej lekturze: to książka po to, żeby zaspokoić ciekawość. Nie ma co ukrywać, to będzie podstawowy motyw sięgania po „Nic bardziej mylnego” – za duży rozrzut zagadnień tu panuje, żeby szukać odpowiedzi na konkretne pytania. To bardziej źródło rozrywki, trochę – komizmu, bo część powtarzanych rewelacji wydaje się już od początku nonsensem. Bywa zresztą, że autor przypomni tu spory z rodzicami (nie rób zeza, bo ci tak zostanie), ale sam też – zwłaszcza w początkowych akapitach wyjaśnień – chętnie błaznuje. To jego sposób na przyciągnięcie do lektury – i ma szansę się sprawdzić. Obszerne komentarze pokazują odbiorcom, że zawsze warto dociekać prawdy.
Oszustwa, w które się wierzy
Radek Kotarski postanawia rozprawić się z obiegowymi mitami powtarzanymi przez kolejne pokolenia. Chce zastąpić bezpodstawne przekonania wiedzą – wybiera kilkadziesiąt motywów, które szczególnie go irytują. Część wywodzi się z historii lub zakorzeniła się w powszechnej świadomości za sprawą porzekadeł, część dotyczy komentarzy, które rodzice – w dobrej wierze – powtarzają dzieciom, utrwalając błędne sądy. Znalazło się nawet miejsce na rozprawienie się ze studencką – prześmiewczą – regułą „pięciu sekund” dotyczącą bakterii na jedzeniu, które upadło na podłogę. Mieszają się nieprawdy o pozorach naukowości i nieprawdy płynące bezpośrednio z ludzkiej fantazji, a ta jest przecież nieograniczona. Radek Kotarski bierze pod lupę nośne hasło i natychmiast udowadnia jego absurdalność. Już w pierwszych słowach przekonuje czytelników, że nie warto przywiązywać się do fałszywego twierdzenia – ani go rozpowszechniać. Jednak dla sceptyków przygotowuje bardziej obszerne wyjaśnienia. Pyta między innymi o genezę pomysłu (chociaż czasami nie do końca się w nią wstrzela – przekonanie o włosach, które po goleniu odrastają mocniejsze i grubsze dopiero po długiej analizie zyskuje wytłumaczenie, najpierw autor siły poświęca na obalenie teorii). Później poszukuje autorytetów, które podadzą wskazówki dotyczące właściwej oceny sytuacji. Nie boi się zadawania pytań w imieniu czytelników, potrzebuje w końcu komentarzy, których nikt już nie da rady zakwestionować. Nawet jeśli wychodzi od naiwności, to nie utrzymuje infantylnego tonu. Starannie rozpracowuje krok po kroku każdy motyw. Bez taryfy ulgowej – także wtedy, kiedy sam nie daje wiary krążącym przekonaniom. Traktuje je jak tezy do obalenia – niby wie, jak to się zakończy, a jednak ani na chwilę nie rezygnuje ze starannego komentowania każdego etapu aż do wyciągnięcia ostatecznych wniosków.
Radek Kotarski odwołuje się do „Polimatów”, wie, że stąd rekrutować się będzie spora część jego czytelników. Stąd bierze się też swoisty chaos w doborze tematów. Wiadomo, że jednych bardziej zainteresują rozstrzygnięcia z przeszłości (czy naprawdę tylko powstanie wielkopolskie było wygrane i skąd bierze się taki osąd), innych – kwestie do empirycznego sprawdzenia (czy za odbieranie konkretnych smaków odpowiadają różne obszary na języku). Czasami trzeba będzie poeksperymentować – ale nie zawsze się da. Jednak Kotarski bardzo dokładnie analizuje każdy temat, niejako w zastępstwie ciekawskich odbiorców. Podsuwa czytelnikom uzasadnienia i wyjaśnienia wykraczające poza możliwości zapamiętywania przy zwyczajnej lekturze: to książka po to, żeby zaspokoić ciekawość. Nie ma co ukrywać, to będzie podstawowy motyw sięgania po „Nic bardziej mylnego” – za duży rozrzut zagadnień tu panuje, żeby szukać odpowiedzi na konkretne pytania. To bardziej źródło rozrywki, trochę – komizmu, bo część powtarzanych rewelacji wydaje się już od początku nonsensem. Bywa zresztą, że autor przypomni tu spory z rodzicami (nie rób zeza, bo ci tak zostanie), ale sam też – zwłaszcza w początkowych akapitach wyjaśnień – chętnie błaznuje. To jego sposób na przyciągnięcie do lektury – i ma szansę się sprawdzić. Obszerne komentarze pokazują odbiorcom, że zawsze warto dociekać prawdy.
David Roberts: Sufrażystki i sufrażetki. Walka o równość
Egmont, Warszawa 2019.
Kobiety w boju
David Roberts doskonale wyczuwa rynkowe trendy i nośne tematy. Swoim tomem „Sufrażystki i sufrażetki. Walka o równość” wpisuje się w próby budzenia świadomości młodych odbiorczyń. Tyle że nie wybiera drogi wyobraźniowych baśni, żeby przełamywać stereotypy – zajmuje się za to przybliżaniem czytelniczkom historii walki o prawa kobiet. Potężną książkę zamienia w relację z przeszłości: układa chronologicznie wydarzenia, które sprawiły, że dzisiaj kobiety mogą mówić o równouprawnieniu, pokazuje odbiorczyniom, że droga do tej oczywistości wcale nie była prosta i szybka. Kolejne elementy walki sufrażystek opisuje w szczegółowych rozdziałach, za każdym razem zatrzymuje się, kiedy do historii przechodzi jakaś postać, gest czy symbol. Rozczytuje znaczenia, pomaga odbiorczyniom zorientować się w przeszłości, ale też komentuje wagę podejmowanych czynów – i ich konsekwencje dla późniejszych działań sufrażystek. Jest w tej opowieści skrupulatny, a konsekwentne trzymanie się osi czasu sprawia, że część zjawisk i wydarzeń zyska swoje wyjaśnienie dużo dalej: tak jest z tytułowymi sufrażetkami (dopiero gdy dojdzie do powstania takiego odłamu, autor poświęci im całą rozkładówkę, wcześniej nie wspomina nawet, skąd takie pojęcie się wzięło – a mógłby przynajmniej dać odbiorczyniom znać, że rozwiązania zagadki mogą się spodziewać w dalszej części tomu), tak też jest z przymusowym karmieniem – motywem, który powraca przy niemal każdej notce biograficznej bez żadnego wytłumaczenia czy choćby odnośnika, że zjawisko zostanie rozpracowane na 62. stronie. Przez to wprowadza niepotrzebną nerwowość przy lekturze, bo niby można skorzystać z internetu i sprawdzić sobie wszystko, ale od autorów książek popularyzatorskich oczekuje się jednak swoistej dyscypliny myślowej i uporządkowania danych. Roberts porządkuje – ale zapomina, że to, co dla niego oczywiste, dla odbiorczyń wcale takie być nie musi.
Poza rozdziałami o wyczynach kolejnych sufrażystek autor decyduje się na wprowadzanie szeregu minibiografii, rozkładówek z postaciami wartymi zapamiętania albo choćby bliższego przyjrzenia się. To drobne portreciki (ze względu na styl autora bardziej karykatury, ale nie mające charakteru prześmiewczego) połączone z krótką notką biograficzną. Dzięki niej odbiorczynie dowiedzą się, czym wsławiła się dana bojowniczka o równe prawa kobiet, a także – jaką cenę zapłaciła za swoją odwagę, albo też – jak była prześladowana. Próbuje takimi zestawieniami autor uświadomić odbiorczyniom, że walka o równouprawnienie nie była właściwa jednostkom, powiększało się grono pań chętnych udowadniać społeczeństwu, że nie wolno ich ignorować. Obok sufrażystek i sufrażetek odnotowuje David Roberts także istnienie antyfeministek, pań, które nie chciały być kojarzone z ruchem wyzwolenia kobiet albo krytykowały metody wybierane przez aktywistki. Tworzy przez to obszerną historię feminizmu. Na koniec tomu jednak sugeruje, że nie chodzi wyłącznie o prawa kobiet – a w ogóle o prawa wszystkich (uciśnionych).
Jest tom „Sufrażystki i sufrażetki” ważną lekturą, kiedy chce się pokazać młodszym pokoleniom, jak wyglądała droga do równości. Roberts pisze szczegółowo, ale też z zaangażowaniem, które gwarantuje dobrą narrację – nie ma tutaj męczących manier czy przesycenia tematem, a ciekawość odbiorczyń dodatkowo rozbudzać będą komiksowe i nierealistyczne (prześmiewcze w kresce, chociaż już niekoniecznie w przesłaniu) ilustracje.
Kobiety w boju
David Roberts doskonale wyczuwa rynkowe trendy i nośne tematy. Swoim tomem „Sufrażystki i sufrażetki. Walka o równość” wpisuje się w próby budzenia świadomości młodych odbiorczyń. Tyle że nie wybiera drogi wyobraźniowych baśni, żeby przełamywać stereotypy – zajmuje się za to przybliżaniem czytelniczkom historii walki o prawa kobiet. Potężną książkę zamienia w relację z przeszłości: układa chronologicznie wydarzenia, które sprawiły, że dzisiaj kobiety mogą mówić o równouprawnieniu, pokazuje odbiorczyniom, że droga do tej oczywistości wcale nie była prosta i szybka. Kolejne elementy walki sufrażystek opisuje w szczegółowych rozdziałach, za każdym razem zatrzymuje się, kiedy do historii przechodzi jakaś postać, gest czy symbol. Rozczytuje znaczenia, pomaga odbiorczyniom zorientować się w przeszłości, ale też komentuje wagę podejmowanych czynów – i ich konsekwencje dla późniejszych działań sufrażystek. Jest w tej opowieści skrupulatny, a konsekwentne trzymanie się osi czasu sprawia, że część zjawisk i wydarzeń zyska swoje wyjaśnienie dużo dalej: tak jest z tytułowymi sufrażetkami (dopiero gdy dojdzie do powstania takiego odłamu, autor poświęci im całą rozkładówkę, wcześniej nie wspomina nawet, skąd takie pojęcie się wzięło – a mógłby przynajmniej dać odbiorczyniom znać, że rozwiązania zagadki mogą się spodziewać w dalszej części tomu), tak też jest z przymusowym karmieniem – motywem, który powraca przy niemal każdej notce biograficznej bez żadnego wytłumaczenia czy choćby odnośnika, że zjawisko zostanie rozpracowane na 62. stronie. Przez to wprowadza niepotrzebną nerwowość przy lekturze, bo niby można skorzystać z internetu i sprawdzić sobie wszystko, ale od autorów książek popularyzatorskich oczekuje się jednak swoistej dyscypliny myślowej i uporządkowania danych. Roberts porządkuje – ale zapomina, że to, co dla niego oczywiste, dla odbiorczyń wcale takie być nie musi.
Poza rozdziałami o wyczynach kolejnych sufrażystek autor decyduje się na wprowadzanie szeregu minibiografii, rozkładówek z postaciami wartymi zapamiętania albo choćby bliższego przyjrzenia się. To drobne portreciki (ze względu na styl autora bardziej karykatury, ale nie mające charakteru prześmiewczego) połączone z krótką notką biograficzną. Dzięki niej odbiorczynie dowiedzą się, czym wsławiła się dana bojowniczka o równe prawa kobiet, a także – jaką cenę zapłaciła za swoją odwagę, albo też – jak była prześladowana. Próbuje takimi zestawieniami autor uświadomić odbiorczyniom, że walka o równouprawnienie nie była właściwa jednostkom, powiększało się grono pań chętnych udowadniać społeczeństwu, że nie wolno ich ignorować. Obok sufrażystek i sufrażetek odnotowuje David Roberts także istnienie antyfeministek, pań, które nie chciały być kojarzone z ruchem wyzwolenia kobiet albo krytykowały metody wybierane przez aktywistki. Tworzy przez to obszerną historię feminizmu. Na koniec tomu jednak sugeruje, że nie chodzi wyłącznie o prawa kobiet – a w ogóle o prawa wszystkich (uciśnionych).
Jest tom „Sufrażystki i sufrażetki” ważną lekturą, kiedy chce się pokazać młodszym pokoleniom, jak wyglądała droga do równości. Roberts pisze szczegółowo, ale też z zaangażowaniem, które gwarantuje dobrą narrację – nie ma tutaj męczących manier czy przesycenia tematem, a ciekawość odbiorczyń dodatkowo rozbudzać będą komiksowe i nierealistyczne (prześmiewcze w kresce, chociaż już niekoniecznie w przesłaniu) ilustracje.
piątek, 26 kwietnia 2019
Historia kina. Red. naukowa: Philip Kemp
Arkady, Warszawa 2019.
O filmach najważniejszych
Ta książka jest tak samo potrzebna jak niemożliwa do stworzenia w monumentalnym kształcie. Wiadomo, że autorzy musieli mnóstwo odrzucić, wiadomo, że odbiorcy nie znajdą tutaj wszystkich ulubionych filmów – ale zyskają ważne podstawy, przegląd tematów, charakterystycznych scen czy ulubionych reżyserskich rozwiązań. To encyklopedia, książka, której nie czyta się jednym tchem – ale którą zawsze warto mieć pod ręką, żeby sprawdzać, porównywać i poznawać nowe szczegóły. Jest to publikacja cenna ze względu na zawartość – może dlatego wydana została na kredowym papierze i w twardej oprawie, w połączeniu z objętością zapewnia jej to sporą wagę. Autorom udało się jeszcze zmieścić tu mnóstwo materiałów zdjęciowych i graficznych: kadrów z filmów czy plakatów, osi czasu, na których zaznaczają ważne punkty, przełomy i nowości… Kosztem staje się bardzo mały druk, męczący wzrok na dłuższą metę – i przybliżający jeszcze w aspekcie edytorskim skojarzenia z encyklopedią.
Przemyślana jest ta publikacja w strukturze, zresztą trudno się dziwić: to książka przygotowywana przez różnych autorów. Dzięki temu, że mają do wypełnienia konkretny schemat, nie będzie tu stylistycznych przeskoków, zawsze wiadomo, czego można się spodziewać. Teksty są rzetelne, pełne konkretów – nie ma w nich miejsca na interpretacje ani na poszukiwanie znaczeń, liczą się fakty a nie artyzm – nieuchwytny powód oglądania filmów. Opowieści o kolejnych obrazach porządkowane są za sprawą chronologii, a później – tematów, zwykle przełomowych lub charakterystycznych dla czasów. Tematem może być nowy gatunek (lub modyfikacja istniejącego) albo lubiany w fabule wątek, obecność charakterystycznych aktorek czy… kreskówka. Początek nowego rozdziału oznacza ciekawe wprowadzenie, komentarz obejmujący zjawiska i wybory autorów, odwołania i odniesienia. To tekst przygotowujący do dalszej lektury, ale sam w sobie wartościowy, naświetlający kontekst. Później przychodzi czas na prezentację wybranego filmu (albo filmów). To streszczenie fabuły i wyjaśnienie jej znaczenia w kulturze. Sylwetka reżysera (opcjonalnie) i… rozpisane najważniejsze rzeczy w zestawieniu z kadrami. To pozwala błyskawicznie zorientować się w istotnych kwestiach filmowych. Wiadomości są tu skondensowane i przemyślane, autorzy nie zostali wybrani przypadkowo – dysponują dużą wiedzą i swobodnie poruszają się po swoich zagadnieniach. Funkcjonują jako autorytety – i zarażają pasją. Wybierane są tu tematy intrygujące – raz gatunki z popkultury, raz – kino z różnych stron świata. Niektóre obrazy należą do stale obecnych w świadomości widzów, to filmy, które każdy zna – i do których chętnie się wraca. Ale można potraktować też książkę jako przewodnik, wytyczanie tytułów, które poznać się powinno. „Historia kina” to kompendium, książka od początku obmyślona tak, żeby zmieścić jak najwięcej wiadomości. Da się ją potraktować jako zestaw inspiracji, ale przede wszystkim to niezbędnik dla odbiorców ceniących sobie dobre kino. Na szczęście i filmy ambitne, i „kultowe” masówki opracowywane są tu z takim samym zaangażowaniem, nie ma bagatelizowania motywów. To opracowanie zwraca na siebie uwagę dokładnością, starannością w realizowaniu tematów. Olbrzymia książka spodoba się kinomanom, z pewnością wzbogaci ich wiedzę. Sięgać do niej można przy okazji oglądania ważnych dzieł – albo dla rozczytywania rozwiązań.
O filmach najważniejszych
Ta książka jest tak samo potrzebna jak niemożliwa do stworzenia w monumentalnym kształcie. Wiadomo, że autorzy musieli mnóstwo odrzucić, wiadomo, że odbiorcy nie znajdą tutaj wszystkich ulubionych filmów – ale zyskają ważne podstawy, przegląd tematów, charakterystycznych scen czy ulubionych reżyserskich rozwiązań. To encyklopedia, książka, której nie czyta się jednym tchem – ale którą zawsze warto mieć pod ręką, żeby sprawdzać, porównywać i poznawać nowe szczegóły. Jest to publikacja cenna ze względu na zawartość – może dlatego wydana została na kredowym papierze i w twardej oprawie, w połączeniu z objętością zapewnia jej to sporą wagę. Autorom udało się jeszcze zmieścić tu mnóstwo materiałów zdjęciowych i graficznych: kadrów z filmów czy plakatów, osi czasu, na których zaznaczają ważne punkty, przełomy i nowości… Kosztem staje się bardzo mały druk, męczący wzrok na dłuższą metę – i przybliżający jeszcze w aspekcie edytorskim skojarzenia z encyklopedią.
Przemyślana jest ta publikacja w strukturze, zresztą trudno się dziwić: to książka przygotowywana przez różnych autorów. Dzięki temu, że mają do wypełnienia konkretny schemat, nie będzie tu stylistycznych przeskoków, zawsze wiadomo, czego można się spodziewać. Teksty są rzetelne, pełne konkretów – nie ma w nich miejsca na interpretacje ani na poszukiwanie znaczeń, liczą się fakty a nie artyzm – nieuchwytny powód oglądania filmów. Opowieści o kolejnych obrazach porządkowane są za sprawą chronologii, a później – tematów, zwykle przełomowych lub charakterystycznych dla czasów. Tematem może być nowy gatunek (lub modyfikacja istniejącego) albo lubiany w fabule wątek, obecność charakterystycznych aktorek czy… kreskówka. Początek nowego rozdziału oznacza ciekawe wprowadzenie, komentarz obejmujący zjawiska i wybory autorów, odwołania i odniesienia. To tekst przygotowujący do dalszej lektury, ale sam w sobie wartościowy, naświetlający kontekst. Później przychodzi czas na prezentację wybranego filmu (albo filmów). To streszczenie fabuły i wyjaśnienie jej znaczenia w kulturze. Sylwetka reżysera (opcjonalnie) i… rozpisane najważniejsze rzeczy w zestawieniu z kadrami. To pozwala błyskawicznie zorientować się w istotnych kwestiach filmowych. Wiadomości są tu skondensowane i przemyślane, autorzy nie zostali wybrani przypadkowo – dysponują dużą wiedzą i swobodnie poruszają się po swoich zagadnieniach. Funkcjonują jako autorytety – i zarażają pasją. Wybierane są tu tematy intrygujące – raz gatunki z popkultury, raz – kino z różnych stron świata. Niektóre obrazy należą do stale obecnych w świadomości widzów, to filmy, które każdy zna – i do których chętnie się wraca. Ale można potraktować też książkę jako przewodnik, wytyczanie tytułów, które poznać się powinno. „Historia kina” to kompendium, książka od początku obmyślona tak, żeby zmieścić jak najwięcej wiadomości. Da się ją potraktować jako zestaw inspiracji, ale przede wszystkim to niezbędnik dla odbiorców ceniących sobie dobre kino. Na szczęście i filmy ambitne, i „kultowe” masówki opracowywane są tu z takim samym zaangażowaniem, nie ma bagatelizowania motywów. To opracowanie zwraca na siebie uwagę dokładnością, starannością w realizowaniu tematów. Olbrzymia książka spodoba się kinomanom, z pewnością wzbogaci ich wiedzę. Sięgać do niej można przy okazji oglądania ważnych dzieł – albo dla rozczytywania rozwiązań.
Booba. Zeszyt zadań
Egmont, Warszawa 2019.
Literki w zabawie
Bohaterowie z kreskówek są zawsze wdzięcznymi postaciami do tego, żeby przenosić ich między różnymi popkulturowymi gatunkami i dyscyplinami. Popularność telewizyjnej bajki zamieni się łatwo w popyt na rozmaite gadżety – w tym serie łamigłówek oraz kolorowanek. Tomik z Boobą w roli głównej należy do przefiltrowanej przez dzisiejsze możliwości druku serii. To książka kolorowa i interaktywna (na pierwszej stronie trzeba się podpisać, żeby nie było wątpliwości, do kogo należy tomik), wzbogacona o potężny zestaw naklejek. Tym razem naklejki odegrają dość ważną rolę w procesie uzupełniania zadań: będą składnikami uzupełnianek albo ściągą kolorów w przypadku, gdy zadaniem jest pokolorowanie jakiegoś dalszoplanowego bohatera. Ćwiczenia są tradycyjne, wykorzystują standardowe zabawy rozwojowe dzieci. Klucz – jak zwykle – w odpowiednim uzasadnianiu poleceń – mają one związek z Boobą, ale nie z fabułkami kolejnych odcinków. Wykorzystują autorzy albo cechy postaci znane wszystkim (bo też i możliwe do wywnioskowania na podstawie ilustracji), albo – ogólne zasady i motywy, luźno wiążące się z kreskówkowym stworkiem. Nie ma tu przymusu oglądania cyklu, chociaż tomik przygotowany jest z myślą o małych telewidzach i przynajmniej na nich zadziała reklama.
Tym razem chwyt marketingowy – użycie postaci z bajki – maskuje edukacyjny charakter książeczki. Booba przeprowadzi dzieci przez zestaw kreatywnych gier logicznych, często opartych na literowych łamigłówkach (pojawi się między innymi wykreślanka ze słowem ser (konkurs, ile serów się znajdzie) albo układanie wyrazów z podanych liter. To już zadania dla dzieci, które opanowały sztukę czytania. Z kolei inny rodzaj zagadek zapewniają układanki w stylu bardzo uproszczonych (dziewięciokratkowych) sudoku z obrazkami zamiast cyfr. Czasami trzeba wykazać się znajomością znaczeń: z zestawu cech należy wybrać te określenia, które najlepiej charakteryzują Boobę. Czasami trzeba będzie porównywać kształty (wykreślić jeden z dwóch identycznych płatków śniegu), uzupełniać zbiory, albo… zupełnie klasycznie rysować szlaczki – żeby ćwiczyć sprawność manualną- oczywiście i w tym wypadku polecenie zostało starannie umotywowane, powiązane z bohaterem o imponującym zaroście. Nie zabraknie też zadań bardzo typowych (łączenia kropek – ponumerowanych), albo puzzli. To raczej zeszyt ćwiczeń, których nie będzie zbyt wiele: każde wyzwanie zajmuje jedną stronę A4, ale „Booba” nie imponuje objętością. To po prostu rzetelnie przygotowana drobna publikacja, która może zostać uzupełniona o kolejne części.
Tomik może zachwycać najmłodszych – zadania się nie powtarzają, zatem nie mogą się znudzić. Część z nich (jak układanie nowych wyrazów) można zaproponować jako wspólną zabawę rodzinie czy przyjaciołom – odbiorcy znajdą tu inspiracje kreatywnych zajęć, rozrywkę w starym stylu. To nie infantylne zagadki, w których liczy się wyłącznie wyobraźnia. Trzeba wykazać się umiejętnością logicznego myślenia, nagłowić się nad niektórymi poleceniami. Trochę szkoda, że na ostatniej stronie pojawia się klucz – zestaw rozwiązań. Takie uproszczenie niby umożliwia dzieciom samodzielne śledzenie postępów i korygowanie odpowiedzi, ale jednak jest też pokusą zwłaszcza dla tych mniej ambitnych, przez rodziców zmuszanych do rozwiązywania zadań.
Literki w zabawie
Bohaterowie z kreskówek są zawsze wdzięcznymi postaciami do tego, żeby przenosić ich między różnymi popkulturowymi gatunkami i dyscyplinami. Popularność telewizyjnej bajki zamieni się łatwo w popyt na rozmaite gadżety – w tym serie łamigłówek oraz kolorowanek. Tomik z Boobą w roli głównej należy do przefiltrowanej przez dzisiejsze możliwości druku serii. To książka kolorowa i interaktywna (na pierwszej stronie trzeba się podpisać, żeby nie było wątpliwości, do kogo należy tomik), wzbogacona o potężny zestaw naklejek. Tym razem naklejki odegrają dość ważną rolę w procesie uzupełniania zadań: będą składnikami uzupełnianek albo ściągą kolorów w przypadku, gdy zadaniem jest pokolorowanie jakiegoś dalszoplanowego bohatera. Ćwiczenia są tradycyjne, wykorzystują standardowe zabawy rozwojowe dzieci. Klucz – jak zwykle – w odpowiednim uzasadnianiu poleceń – mają one związek z Boobą, ale nie z fabułkami kolejnych odcinków. Wykorzystują autorzy albo cechy postaci znane wszystkim (bo też i możliwe do wywnioskowania na podstawie ilustracji), albo – ogólne zasady i motywy, luźno wiążące się z kreskówkowym stworkiem. Nie ma tu przymusu oglądania cyklu, chociaż tomik przygotowany jest z myślą o małych telewidzach i przynajmniej na nich zadziała reklama.
Tym razem chwyt marketingowy – użycie postaci z bajki – maskuje edukacyjny charakter książeczki. Booba przeprowadzi dzieci przez zestaw kreatywnych gier logicznych, często opartych na literowych łamigłówkach (pojawi się między innymi wykreślanka ze słowem ser (konkurs, ile serów się znajdzie) albo układanie wyrazów z podanych liter. To już zadania dla dzieci, które opanowały sztukę czytania. Z kolei inny rodzaj zagadek zapewniają układanki w stylu bardzo uproszczonych (dziewięciokratkowych) sudoku z obrazkami zamiast cyfr. Czasami trzeba wykazać się znajomością znaczeń: z zestawu cech należy wybrać te określenia, które najlepiej charakteryzują Boobę. Czasami trzeba będzie porównywać kształty (wykreślić jeden z dwóch identycznych płatków śniegu), uzupełniać zbiory, albo… zupełnie klasycznie rysować szlaczki – żeby ćwiczyć sprawność manualną- oczywiście i w tym wypadku polecenie zostało starannie umotywowane, powiązane z bohaterem o imponującym zaroście. Nie zabraknie też zadań bardzo typowych (łączenia kropek – ponumerowanych), albo puzzli. To raczej zeszyt ćwiczeń, których nie będzie zbyt wiele: każde wyzwanie zajmuje jedną stronę A4, ale „Booba” nie imponuje objętością. To po prostu rzetelnie przygotowana drobna publikacja, która może zostać uzupełniona o kolejne części.
Tomik może zachwycać najmłodszych – zadania się nie powtarzają, zatem nie mogą się znudzić. Część z nich (jak układanie nowych wyrazów) można zaproponować jako wspólną zabawę rodzinie czy przyjaciołom – odbiorcy znajdą tu inspiracje kreatywnych zajęć, rozrywkę w starym stylu. To nie infantylne zagadki, w których liczy się wyłącznie wyobraźnia. Trzeba wykazać się umiejętnością logicznego myślenia, nagłowić się nad niektórymi poleceniami. Trochę szkoda, że na ostatniej stronie pojawia się klucz – zestaw rozwiązań. Takie uproszczenie niby umożliwia dzieciom samodzielne śledzenie postępów i korygowanie odpowiedzi, ale jednak jest też pokusą zwłaszcza dla tych mniej ambitnych, przez rodziców zmuszanych do rozwiązywania zadań.
czwartek, 25 kwietnia 2019
Tomasz Betcher: Tam, gdzie jesteś
W.A.B., Warszawa 2019.
Outsiderzy
Czy kobieta sukcesu, choćby i po najgorszych sercowych perypetiach, może zakochać się w bezdomnym? Tomasz Betcher nie pozostawia czytelnikom miejsca na wątpliwości: od początku książki „Tam, gdzie jesteś” wiadomo, że Anna i Adam będą już wkrótce tworzyć szczęśliwą parę, mimo że pozornie pochodzą z dwóch różnych światów. Ona rozstała się z mężem i w dalszym ciągu poznaje jego coraz gorsze strony, tak, aby nie było wątpliwości, że nie ma do czego wracać. Z kolei on przed losem kloszarda prowadził udane życie: był bogaty, miał żonę i dziecko, a także zestaw doświadczeń, które i dziś czynią z niego człowieka interesującego. Adamowi nie zależy już na życiu. Z okrutnie okaleczoną ręką włamuje się do letniego nadmorskiego domku Anny, tu zamierza przetrwać zimne miesiące. Anna ucieka od swojej niewesołej teraźniejszości – azylem dla niej ma być ten sam domek. I pierwsze spotkanie tych dwojga Tomasz Betcher odziera z uprzedzeń czy wzajemnych pretensji. Oboje potrzebują pomocy, wsparcia i obecności kogoś życzliwego. Oboje też są siebie zwyczajnie ciekawi. Autor jest świadomy, że musi przekonać czytelniczki do takiej wielkiej miłości – dlatego raz rzuca wzmiankę o głębi spojrzenia mężczyzny, to znowu mimochodem przedstawia zagadki z jego przeszłości: Adam świetnie zna się na kuchni, perfekcyjnie włada wieloma językami – nie jest przypadkowym bezdomnym, człowiekiem, który nie ma nic do zaoferowania. Intrygujący jeszcze pod warstwą brudu i podartych ubrań – stopniowo odsłania swoją wartość. Poza wszystkim zapewnia Annie poczucie bezpieczeństwa, a tego już nie da się zignorować.
Autor pisze powieść dla kobiet i operuje scenariuszami oczywistymi. Jednak czasem opowiadanie o uczuciach i rozkwitającej miłości go zaczyna nudzić – i wtedy wprowadza momenty jak z filmów akcji, każe Adamowi brać udział w bajkach czy nosić na rękach kobietę z marzeń – a wszystko z poparzoną ręką (zresztą rana co pewien czas znika z pola widzenia). Nawet jeśli Betcher nie do końca przekonuje czytelniczki do tej historii, mieści się w konwencji, proponuje prostą i szybką obyczajówkę o posmaku romansu. Tu wszystko odbywa się zgodnie z oczekiwaniami odbiorczyń, Tomasz Betcher nie zamierza psuć im zabawy. Proponuje literaturę rozrywkową, może tylko z tym delikatnym przesłaniem, że nie wolno sądzić innych po pozorach. Mnoży przeszkody na drodze do szczęścia (wspólnego), zmusza bohaterów do rozliczenia się z przeszłością. Od czasu do czasu w narracji stara się koncentrować na detalach. Akcentuje uczucia – nie tylko Anny, bo i precyzyjnie analizuje przeżycia Adama. Nie ma tu znaczenia prawdopodobieństwo, ważne, żeby emocje się zgadzały. Betcher zdaje sobie sprawę z tego, jakich tematów szukają panie spragnione obyczajówek krzepiących. Nie zajmuje się budowaniem przestrzeni, wszystko rozgrywa się na płaszczyźnie międzyludzkiej – autor nie zawęża optyki do dwojga outsiderów, stopniowo wprowadza i inne postacie, które mogą zmienić sposób postrzegania kiełkującego związku. Betcher starannie odrobił lekcję z obyczajówek.
Outsiderzy
Czy kobieta sukcesu, choćby i po najgorszych sercowych perypetiach, może zakochać się w bezdomnym? Tomasz Betcher nie pozostawia czytelnikom miejsca na wątpliwości: od początku książki „Tam, gdzie jesteś” wiadomo, że Anna i Adam będą już wkrótce tworzyć szczęśliwą parę, mimo że pozornie pochodzą z dwóch różnych światów. Ona rozstała się z mężem i w dalszym ciągu poznaje jego coraz gorsze strony, tak, aby nie było wątpliwości, że nie ma do czego wracać. Z kolei on przed losem kloszarda prowadził udane życie: był bogaty, miał żonę i dziecko, a także zestaw doświadczeń, które i dziś czynią z niego człowieka interesującego. Adamowi nie zależy już na życiu. Z okrutnie okaleczoną ręką włamuje się do letniego nadmorskiego domku Anny, tu zamierza przetrwać zimne miesiące. Anna ucieka od swojej niewesołej teraźniejszości – azylem dla niej ma być ten sam domek. I pierwsze spotkanie tych dwojga Tomasz Betcher odziera z uprzedzeń czy wzajemnych pretensji. Oboje potrzebują pomocy, wsparcia i obecności kogoś życzliwego. Oboje też są siebie zwyczajnie ciekawi. Autor jest świadomy, że musi przekonać czytelniczki do takiej wielkiej miłości – dlatego raz rzuca wzmiankę o głębi spojrzenia mężczyzny, to znowu mimochodem przedstawia zagadki z jego przeszłości: Adam świetnie zna się na kuchni, perfekcyjnie włada wieloma językami – nie jest przypadkowym bezdomnym, człowiekiem, który nie ma nic do zaoferowania. Intrygujący jeszcze pod warstwą brudu i podartych ubrań – stopniowo odsłania swoją wartość. Poza wszystkim zapewnia Annie poczucie bezpieczeństwa, a tego już nie da się zignorować.
Autor pisze powieść dla kobiet i operuje scenariuszami oczywistymi. Jednak czasem opowiadanie o uczuciach i rozkwitającej miłości go zaczyna nudzić – i wtedy wprowadza momenty jak z filmów akcji, każe Adamowi brać udział w bajkach czy nosić na rękach kobietę z marzeń – a wszystko z poparzoną ręką (zresztą rana co pewien czas znika z pola widzenia). Nawet jeśli Betcher nie do końca przekonuje czytelniczki do tej historii, mieści się w konwencji, proponuje prostą i szybką obyczajówkę o posmaku romansu. Tu wszystko odbywa się zgodnie z oczekiwaniami odbiorczyń, Tomasz Betcher nie zamierza psuć im zabawy. Proponuje literaturę rozrywkową, może tylko z tym delikatnym przesłaniem, że nie wolno sądzić innych po pozorach. Mnoży przeszkody na drodze do szczęścia (wspólnego), zmusza bohaterów do rozliczenia się z przeszłością. Od czasu do czasu w narracji stara się koncentrować na detalach. Akcentuje uczucia – nie tylko Anny, bo i precyzyjnie analizuje przeżycia Adama. Nie ma tu znaczenia prawdopodobieństwo, ważne, żeby emocje się zgadzały. Betcher zdaje sobie sprawę z tego, jakich tematów szukają panie spragnione obyczajówek krzepiących. Nie zajmuje się budowaniem przestrzeni, wszystko rozgrywa się na płaszczyźnie międzyludzkiej – autor nie zawęża optyki do dwojga outsiderów, stopniowo wprowadza i inne postacie, które mogą zmienić sposób postrzegania kiełkującego związku. Betcher starannie odrobił lekcję z obyczajówek.
Irene Marienborg: Pola mówi: sprzątamy
Media Rodzina, Poznań 2019.
Wielkie porządki
Pola, sympatyczna kilkulatka powołana do istnienia przez Irene Marienborg, to jedna z tych postaci – z serii edukacyjnych – które mają przejmować doświadczenia małych odbiorców. Tym razem do lektury trafia motyw niespecjalnie lubiany w pewnych kręgach. Dzieci w tej historii mają bowiem nauczyć się porządku. Okazja jest wyśmienita: do Poli w odwiedziny przychodzi Filip, jej najlepszy przyjaciel, dzieci razem się bawią – aż robią się głodne. Tata Poli proponuje maluchom dość nietypowe menu – jak rasowy żartowniś rozbawi tym bohaterów, ale też odbiorców. Jednak wszystko powinno mieć swoją kolej: najpierw należy posprzątać po zabawie. Kilkulatki – to zjawisko świetnie znane rodzicom oraz ich pociechom- nie planują przesadnie się przykładać do takiego zadania: próbują po prostu usunąć zabawki z pola widzenia taty. Dobrze, że dorosły panuje nad sytuacją, uświadamiając Poli i Filipowi, że nie tędy droga. W fabule pojawia się jeszcze jeden motyw rozwiązany satyrycznie: tata przy przygotowaniu naleśników nabałaganił w kuchni. I tutaj warto ogarnąć sprzęty przed posiłkiem, żeby przyjemniej się jadło.
Autorka tej serii stawia na zabawę, śmiech, dzięki któremu odbiorcy nie poczują się napominani i pouczani. Niby dowiedzą się tego samego, co usłyszeliby od swoich rodziców – ale w znacznie przyjemniejszej formie. Bo Pola i Filip sprzątanie mogą zamienić w przygodę. Zwłaszcza, jeśli sekunduje im tata, a Filip… znienacka zniknie. Jak widać, nawet w konwencjonalnej fabułce i temacie oklepanym można znaleźć tematy i motywy ożywiające opowiastkę. Najmłodsi z tego tomiku dowiadują się, że sprzątać należy nie tylko po zabawie (a proces nie polega na upchnięciu zabawek pod kołdrę albo do szafy),ale też – na przykład po gotowaniu. Przekonają się, że sprzątanie może być przyjemne, zwłaszcza kiedy pracuje się ramię w ramię z najlepszym przyjacielem (a i z tatą-kawalarzem). Pola się nie nudzi i nie cierpi jakoś przesadnie z powodu przyziemnych obowiązków.
Irene Marienborg prowadzi tę historyjkę prostymi zdaniami i z zaprzęgnięciem silnych emocji. Niby można do fabuły dokładać jeszcze własne narracje, ale nie ma takiej potrzeby, „Pola mówi: sprzątamy” wyczerpuje opowieść. Za to warto oglądać uważnie ilustracje. Chociaż na pierwszy rzut oka nie są może imponujące: komputerowo szlifowane i trochę udziwniane (bohaterowie mają nieproporcjonalnie duże głowy na cienkich szyjkach), ale nie w tym rzecz. Czasami na obrazkach kryją się puenty opowieści, a czasami – dodatkowe żarty. Spostrzegawcze dzieci jeszcze przed rozwiązaniem zagadki będą wiedziały, co stało się z Filipem.
Jest to książeczka niewielka objętościowo i nierozbudowana fabularnie, w sam raz na wspólną lekturę z ważnym przesłaniem dla odbiorców. Dzieciom spodoba się pomysł na bohaterkę, a i bezpretensjonalność tomiku. Pola poznaje świat – i staje się dobrą przewodniczką, bez względu na temat wiodący zeszytu.
Wielkie porządki
Pola, sympatyczna kilkulatka powołana do istnienia przez Irene Marienborg, to jedna z tych postaci – z serii edukacyjnych – które mają przejmować doświadczenia małych odbiorców. Tym razem do lektury trafia motyw niespecjalnie lubiany w pewnych kręgach. Dzieci w tej historii mają bowiem nauczyć się porządku. Okazja jest wyśmienita: do Poli w odwiedziny przychodzi Filip, jej najlepszy przyjaciel, dzieci razem się bawią – aż robią się głodne. Tata Poli proponuje maluchom dość nietypowe menu – jak rasowy żartowniś rozbawi tym bohaterów, ale też odbiorców. Jednak wszystko powinno mieć swoją kolej: najpierw należy posprzątać po zabawie. Kilkulatki – to zjawisko świetnie znane rodzicom oraz ich pociechom- nie planują przesadnie się przykładać do takiego zadania: próbują po prostu usunąć zabawki z pola widzenia taty. Dobrze, że dorosły panuje nad sytuacją, uświadamiając Poli i Filipowi, że nie tędy droga. W fabule pojawia się jeszcze jeden motyw rozwiązany satyrycznie: tata przy przygotowaniu naleśników nabałaganił w kuchni. I tutaj warto ogarnąć sprzęty przed posiłkiem, żeby przyjemniej się jadło.
Autorka tej serii stawia na zabawę, śmiech, dzięki któremu odbiorcy nie poczują się napominani i pouczani. Niby dowiedzą się tego samego, co usłyszeliby od swoich rodziców – ale w znacznie przyjemniejszej formie. Bo Pola i Filip sprzątanie mogą zamienić w przygodę. Zwłaszcza, jeśli sekunduje im tata, a Filip… znienacka zniknie. Jak widać, nawet w konwencjonalnej fabułce i temacie oklepanym można znaleźć tematy i motywy ożywiające opowiastkę. Najmłodsi z tego tomiku dowiadują się, że sprzątać należy nie tylko po zabawie (a proces nie polega na upchnięciu zabawek pod kołdrę albo do szafy),ale też – na przykład po gotowaniu. Przekonają się, że sprzątanie może być przyjemne, zwłaszcza kiedy pracuje się ramię w ramię z najlepszym przyjacielem (a i z tatą-kawalarzem). Pola się nie nudzi i nie cierpi jakoś przesadnie z powodu przyziemnych obowiązków.
Irene Marienborg prowadzi tę historyjkę prostymi zdaniami i z zaprzęgnięciem silnych emocji. Niby można do fabuły dokładać jeszcze własne narracje, ale nie ma takiej potrzeby, „Pola mówi: sprzątamy” wyczerpuje opowieść. Za to warto oglądać uważnie ilustracje. Chociaż na pierwszy rzut oka nie są może imponujące: komputerowo szlifowane i trochę udziwniane (bohaterowie mają nieproporcjonalnie duże głowy na cienkich szyjkach), ale nie w tym rzecz. Czasami na obrazkach kryją się puenty opowieści, a czasami – dodatkowe żarty. Spostrzegawcze dzieci jeszcze przed rozwiązaniem zagadki będą wiedziały, co stało się z Filipem.
Jest to książeczka niewielka objętościowo i nierozbudowana fabularnie, w sam raz na wspólną lekturę z ważnym przesłaniem dla odbiorców. Dzieciom spodoba się pomysł na bohaterkę, a i bezpretensjonalność tomiku. Pola poznaje świat – i staje się dobrą przewodniczką, bez względu na temat wiodący zeszytu.
środa, 24 kwietnia 2019
Jerzy S. Majewski: Historia warszawskich kin
Agora, Warszawa 2019.
Jak oglądać
To bedeker tematyczny, Jerzy S. Majewski zabiera odbiorców do kina – a właściwie do niemal wszystkich kin funkcjonujących w historii Warszawy od początku takiej formy rozrywki po czasy obecne. Z jego publikacją – bardziej ciekawostkową, wspomnieniową i popularyzatorską niż naukową – można prześledzić losy miejsc, charakterystyki, śladowo nawet repertuar. Chociaż większa część tomu przygotowana została na bazie leksykonu – da się tę pozycję czytać po prostu dla przyjemności – nie tylko za sprawą odrzucenia hermetycznego dyskursu. Majewski śledzi wspomnienia bywalców kin, ale interesuje się stroną interdyscyplinarną. Omawia kina jako budynki i przestrzenie, jako określone repertuary czy tematy, ale też kina jako źródła rozmaitych estetycznych doznań. W pierwszej części autor prowadzi spójną relację dotyczącą samego bycia kinomanem w różnych czasach. Najpierw to dość prymitywne obrazki, niewyszukany humor, propozycja konkurująca między innymi z fotoplastykonem. W czasach drugiej wojny światowej przebywanie w kinie w Warszawie to rodzaj manifestacji, zresztą trudno później znaleźć widzów, którzy przyznaliby się do wyłamywania się ze społecznych akcji. Jednak autorowi i tak udaje się omówić specyfikę warszawskich kin podczas wojny. Następnie prowadzi – między innymi – relację z rozmaitych przemian, przeprowadzek i przebudów. W pewnym momencie kończy esej z dawką wspomnień, żeby wprowadzić hasłowe notki już o konkretnych kinach w kolejnych latach czy dekadach. W tym punkcie rezygnuje z zestawu obowiązkowego cech kin. Raz bardziej przygląda się tworzącym je ludziom (przywołuje nawet postać „legendarnego” operatora), raz – architekturze, przeprowadzkom lub modernizacjom. Szuka tego, co świadczyć będzie o wyjątkowości kina, albo tego, co podkreśla jego atmosferę. Zależy mu – i w pierwszym rozbudowanym eseju, i w notkach o konkretnych kinach – na przekonaniu czytelników do jednego: że chodzenie do kin łączyło się z określonym stylem życia, nie było przypadkowym wpadaniem na film a sposobem spędzania czasu. Zwłaszcza kiedy w pozornie leksykonowych notatkach autor odwołuje się do rozmaitych wspomnień, odnotowuje też komentarze bywalców – przez co ożywia legendy albo na moment wskrzesza dawną świetność kin. Dzięki temu historia robi się jeszcze bardziej ciekawa dla odbiorców. Całość kończy się przeglądem skrótowym i chyba najmniej spodziewanym (chociaż stworzonym na bazie ankiety) – to jest opowieścią o multipleksach i wielkich sieciach kinowych, które mają w Warszawie swoje siedziby.
Jerzy S. Majewski o poszczególnych kinach pisze tyle, ile może, ile udaje mu się znaleźć w materiałach źródłowych lub w memuarach. Przez to zaprasza czytelników do odwiedzania kolejnych miejsc, z jego tomem można przejść się po wskazanych budynkach albo przypomnieć sobie czasy świetności kin. Dodaje do tego pewną liczbę zdjęć (również archiwalnych). Tak poprowadzona opowieść sprawia, że przeszłość intryguje nie tylko tych, którzy chcą czuć dumę ze swojego miasta. Ładnie też wypada kontrast między miejscami z duszą – w których trzeba znosić rozmaite niewygody – a multipleksami, ujednolicanymi i skomputeryzowanymi. Warszawskie kina mniej nawet pod kątem repertuaru i aktorów, a bardziej z perspektywy masowej publiczności – to bardzo dobry pomysł. Jerzy S. Majewski zrealizował temat w sposób przyciągający nie tylko kinomanów.
Jak oglądać
To bedeker tematyczny, Jerzy S. Majewski zabiera odbiorców do kina – a właściwie do niemal wszystkich kin funkcjonujących w historii Warszawy od początku takiej formy rozrywki po czasy obecne. Z jego publikacją – bardziej ciekawostkową, wspomnieniową i popularyzatorską niż naukową – można prześledzić losy miejsc, charakterystyki, śladowo nawet repertuar. Chociaż większa część tomu przygotowana została na bazie leksykonu – da się tę pozycję czytać po prostu dla przyjemności – nie tylko za sprawą odrzucenia hermetycznego dyskursu. Majewski śledzi wspomnienia bywalców kin, ale interesuje się stroną interdyscyplinarną. Omawia kina jako budynki i przestrzenie, jako określone repertuary czy tematy, ale też kina jako źródła rozmaitych estetycznych doznań. W pierwszej części autor prowadzi spójną relację dotyczącą samego bycia kinomanem w różnych czasach. Najpierw to dość prymitywne obrazki, niewyszukany humor, propozycja konkurująca między innymi z fotoplastykonem. W czasach drugiej wojny światowej przebywanie w kinie w Warszawie to rodzaj manifestacji, zresztą trudno później znaleźć widzów, którzy przyznaliby się do wyłamywania się ze społecznych akcji. Jednak autorowi i tak udaje się omówić specyfikę warszawskich kin podczas wojny. Następnie prowadzi – między innymi – relację z rozmaitych przemian, przeprowadzek i przebudów. W pewnym momencie kończy esej z dawką wspomnień, żeby wprowadzić hasłowe notki już o konkretnych kinach w kolejnych latach czy dekadach. W tym punkcie rezygnuje z zestawu obowiązkowego cech kin. Raz bardziej przygląda się tworzącym je ludziom (przywołuje nawet postać „legendarnego” operatora), raz – architekturze, przeprowadzkom lub modernizacjom. Szuka tego, co świadczyć będzie o wyjątkowości kina, albo tego, co podkreśla jego atmosferę. Zależy mu – i w pierwszym rozbudowanym eseju, i w notkach o konkretnych kinach – na przekonaniu czytelników do jednego: że chodzenie do kin łączyło się z określonym stylem życia, nie było przypadkowym wpadaniem na film a sposobem spędzania czasu. Zwłaszcza kiedy w pozornie leksykonowych notatkach autor odwołuje się do rozmaitych wspomnień, odnotowuje też komentarze bywalców – przez co ożywia legendy albo na moment wskrzesza dawną świetność kin. Dzięki temu historia robi się jeszcze bardziej ciekawa dla odbiorców. Całość kończy się przeglądem skrótowym i chyba najmniej spodziewanym (chociaż stworzonym na bazie ankiety) – to jest opowieścią o multipleksach i wielkich sieciach kinowych, które mają w Warszawie swoje siedziby.
Jerzy S. Majewski o poszczególnych kinach pisze tyle, ile może, ile udaje mu się znaleźć w materiałach źródłowych lub w memuarach. Przez to zaprasza czytelników do odwiedzania kolejnych miejsc, z jego tomem można przejść się po wskazanych budynkach albo przypomnieć sobie czasy świetności kin. Dodaje do tego pewną liczbę zdjęć (również archiwalnych). Tak poprowadzona opowieść sprawia, że przeszłość intryguje nie tylko tych, którzy chcą czuć dumę ze swojego miasta. Ładnie też wypada kontrast między miejscami z duszą – w których trzeba znosić rozmaite niewygody – a multipleksami, ujednolicanymi i skomputeryzowanymi. Warszawskie kina mniej nawet pod kątem repertuaru i aktorów, a bardziej z perspektywy masowej publiczności – to bardzo dobry pomysł. Jerzy S. Majewski zrealizował temat w sposób przyciągający nie tylko kinomanów.
wtorek, 23 kwietnia 2019
Dr Matthew Walker: Dlaczego śpimy. Odkrywanie potęgi snu i marzeń sennych
Marginesy, Warszawa 2019.
W nocy
Sen inspiruje. We śnie przychodzą do głowy najlepsze pomysły – nie tylko artystom, bo pojawiają się też rozwiązania dla uczonych. Znane są anegdotyczne opowieści o tym, jak po przespanej smacznie nocy dochodziło do przełomowych odkryć. Ale nawet zwykli ludzie – przeciętni czytelnicy tomu – zaobserwują zbawienny wpływ snu na organizm. Dr Matthew Walker przekonuje, że warto zadbać o zdrowy sen – i jak to uzyskać w dzisiejszych czasach. Trochę chce u być przewodnikiem dla odbiorców, zwracać uwagę na przemiany społeczne oraz technologiczne, które zakłócają naturalny wypoczynek. Nie będzie odwoływać się do interpretacji marzeń sennych ani do teorii świadomego śnienia (chociaż o obu tych sprawach napomyka). Nie będzie się rozwodzić nad wyborem odpowiedniego łóżka (ale już kwestią wychłodzenia sypialni oraz wychładzania się ciała przed spaniem – jak najbardziej, zwłaszcza że to rozwiązanie, które sprzeczne jest z obiegowymi sądami). Gromadzi fakty i drogi do ich odkrywania – bardzo trudno jest przecież dowiedzieć się czegoś o śnie jako takim. Sen to fazy REM oraz NREM, sen to wczesne (zbyt wczesne!) pobudki – i tu temat możliwości w tym zakresie przedstawicieli różnych pokoleń. Pada rozróżnienie na skowronki i sowy – oraz propozycje związane ze zmianami w systemie pracy, tak, żeby jak najlepiej wykorzystać warunki ludzi, naturalne (genetyczne) predyspozycje. Niby używa argumentów, które przekonają pracodawców, jak sprawić, żeby podwładni byli wydajniejsi, bardziej pomysłowi lub energiczni. W rzeczywistości chodzi mu o poprawienie jakości snu, więc i w konsekwencji – stanu zdrowia społeczeństwa. Wśród wskazówek dla czytelników znajdzie się nawet proste poradnikowe wyliczenie – coś dla fanów zwięzłości i samorozwojowych lektur. Autor opowiada o komforcie snu, czasie wypoczynku, o rodzaju światła. Osobny temat to środki nasenne – Walker wie, że nie istnieje na razie specyfik, którego działanie sprzyjałoby dobremu spaniu. Edukuje odbiorców przez szereg ciekawostek albo przykładów z życia wziętych, do tego dodaje też opowieści mrożące krew w żyłach. Wyraziste alb wstrząsające mają funkcję mnemotechniczną. Często autor wraca do motywu senności za kierownicą – zależy mu bardzo na tym, żeby wyeliminować ten rodzaj niebezpieczeństwa na drogach. Stąd mnóstwo komentarzy, porównań, które przemówią do czytelników. Autor nie ma w tym zagadnieniu żadnych oporów, żeby straszyć ludzi – wie, że działa w słusznej sprawie, może przyczynić się do polepszenia sytuacji na drogach. Może to idealistyczne podejście, ale jeśli kogoś przekona – warto. „Dlaczego śpimy” to obszerna publikacja utrzymana w popularyzatorskim tonie (widać wpływy z wykładów i retoryczne zabiegi). Trafi jednak do przekonania, uświadomi czytelnikom wiele wartościowych odkryć. Na nowo zafascynuje ich tematyką snu i odpoczynku – w tym wagi zjawiska dla organizmu. Pozwoli zrozumieć, dlaczego niektórzy łatwiej budzą się wcześniej, a inni wolą pracować do późna. Zapewnia ta książka ciekawą realizację tematu snu – pokazuje zagadnienie z różnych stron i pozwala odbiorcom zastanowić się nad znaczeniem wypoczynku w codzienności. W erze wyścigu szczurów zdrowy sen może stać się towarem deficytowym – dr Matthew Walker stara się do tego nie dopuścić.
W nocy
Sen inspiruje. We śnie przychodzą do głowy najlepsze pomysły – nie tylko artystom, bo pojawiają się też rozwiązania dla uczonych. Znane są anegdotyczne opowieści o tym, jak po przespanej smacznie nocy dochodziło do przełomowych odkryć. Ale nawet zwykli ludzie – przeciętni czytelnicy tomu – zaobserwują zbawienny wpływ snu na organizm. Dr Matthew Walker przekonuje, że warto zadbać o zdrowy sen – i jak to uzyskać w dzisiejszych czasach. Trochę chce u być przewodnikiem dla odbiorców, zwracać uwagę na przemiany społeczne oraz technologiczne, które zakłócają naturalny wypoczynek. Nie będzie odwoływać się do interpretacji marzeń sennych ani do teorii świadomego śnienia (chociaż o obu tych sprawach napomyka). Nie będzie się rozwodzić nad wyborem odpowiedniego łóżka (ale już kwestią wychłodzenia sypialni oraz wychładzania się ciała przed spaniem – jak najbardziej, zwłaszcza że to rozwiązanie, które sprzeczne jest z obiegowymi sądami). Gromadzi fakty i drogi do ich odkrywania – bardzo trudno jest przecież dowiedzieć się czegoś o śnie jako takim. Sen to fazy REM oraz NREM, sen to wczesne (zbyt wczesne!) pobudki – i tu temat możliwości w tym zakresie przedstawicieli różnych pokoleń. Pada rozróżnienie na skowronki i sowy – oraz propozycje związane ze zmianami w systemie pracy, tak, żeby jak najlepiej wykorzystać warunki ludzi, naturalne (genetyczne) predyspozycje. Niby używa argumentów, które przekonają pracodawców, jak sprawić, żeby podwładni byli wydajniejsi, bardziej pomysłowi lub energiczni. W rzeczywistości chodzi mu o poprawienie jakości snu, więc i w konsekwencji – stanu zdrowia społeczeństwa. Wśród wskazówek dla czytelników znajdzie się nawet proste poradnikowe wyliczenie – coś dla fanów zwięzłości i samorozwojowych lektur. Autor opowiada o komforcie snu, czasie wypoczynku, o rodzaju światła. Osobny temat to środki nasenne – Walker wie, że nie istnieje na razie specyfik, którego działanie sprzyjałoby dobremu spaniu. Edukuje odbiorców przez szereg ciekawostek albo przykładów z życia wziętych, do tego dodaje też opowieści mrożące krew w żyłach. Wyraziste alb wstrząsające mają funkcję mnemotechniczną. Często autor wraca do motywu senności za kierownicą – zależy mu bardzo na tym, żeby wyeliminować ten rodzaj niebezpieczeństwa na drogach. Stąd mnóstwo komentarzy, porównań, które przemówią do czytelników. Autor nie ma w tym zagadnieniu żadnych oporów, żeby straszyć ludzi – wie, że działa w słusznej sprawie, może przyczynić się do polepszenia sytuacji na drogach. Może to idealistyczne podejście, ale jeśli kogoś przekona – warto. „Dlaczego śpimy” to obszerna publikacja utrzymana w popularyzatorskim tonie (widać wpływy z wykładów i retoryczne zabiegi). Trafi jednak do przekonania, uświadomi czytelnikom wiele wartościowych odkryć. Na nowo zafascynuje ich tematyką snu i odpoczynku – w tym wagi zjawiska dla organizmu. Pozwoli zrozumieć, dlaczego niektórzy łatwiej budzą się wcześniej, a inni wolą pracować do późna. Zapewnia ta książka ciekawą realizację tematu snu – pokazuje zagadnienie z różnych stron i pozwala odbiorcom zastanowić się nad znaczeniem wypoczynku w codzienności. W erze wyścigu szczurów zdrowy sen może stać się towarem deficytowym – dr Matthew Walker stara się do tego nie dopuścić.
poniedziałek, 22 kwietnia 2019
Michał Jagiełło: Wołanie w górach. Wypadki i akcje ratunkowe w Tatrach
Iskry, Warszawa 2019. (wydanie IX)
Bez wyobraźni
Michał Jagiełło przez wiele lat pracował nad tą publikacją, aż rozrosła się ona do potężnej księgi rejestrującej wypadki w polskich Tatrach – a przy okazji też i sposoby ratowania niefortunnych turystów lub… ich nieszablonowe pomysły na zaistnienie w roli przestróg dla kolejnych pokoleń. „Wołanie w górach” w dziewiątej już edycji ukazuje się w Iskrach – jako książka dokończona przez Dominikę Jagiełło – i wciąż przyciąga fanów literatury górskiej oraz miłośników literatury faktu. To kompendium wiedzy na temat akcji ratowniczych, działalności TOPR czy pułapek na górskich szlakach. A wszystko bez zbędnych emocji, chyba że chodzi o komentarz uczestnika eskapady wygłaszany tuż po wydarzeniach – bo i po takie obrazy czasami autor sięga.
Przede wszystkim jednak to rejestr faktów. Michał Jagiełło celowo rezygnuje z anegdot czy zabawnego puentowania historii, które mogły skończyć się gorzej: tu nie ma miejsca na rozrywkę, w grę wchodzi ludzkie życie, nie tylko wspinaczy, ale i ratowników – a na rozbudowane komentarze zwyczajnie nie ma czasu, skoro książka i tak ledwo mieści odnotowywane zdarzenia. Stara się Jagiełło sięgać aż do początków taternictwa, odnotowuje nazwiska pierwszych śmiałków, którzy zapisali się w historii polskiej wspinaczki, przypomina o tych, którzy zginęli. Unika oceniania, sam zresztą przyznaje, że wygodniejszym rozwiązaniem jest obiektywizm badawczy, zresztą czytelnicy sami będą wyciągać wnioski na temat tego, co się stało. Dzieli opowieść na poszczególne szczyty i miejsca owiane złą sławą, przedstawia ich historię przez pryzmat tych, którzy zostali tam na zawsze. Rejestr wypadków to zestaw suchych opisów, z podanymi datami dziennymi, ale i godzinami wydarzeń. Nie ma miejsca na uczucia wspinaczy, na analizowanie adrenaliny i motywacji – tylko przyczyny wydarzeń i ich przebieg.
Michał Jagiełło rozmawiał – w miarę możliwości – z ratownikami, uzyskiwał oceny i informacje z pierwszej ręki, najbardziej cenne nie tylko z punktu widzenia czytelników – co ciekawsze relacje wplata do książki. Wówczas nie boi się zaangażowania emocjonalnego autora wypowiedzi, pozwala sobie nawet na obszerne cytaty. Wprowadza esencję historii wypadków w górach, bez sentymentów, chociaż nie może uniknąć do końca współczucia czy złości na kolejne akty bezmyślności. „Wołanie w górach” nie jest książką nową: co więcej, stanowi ważny punkt odniesienia dla wszystkich tych, którzy chcą o górach pisać. To potężny zbiór materiałów, kronika górskich wypadków, którą czyta się z zapartym tchem. Dzięki kolejnym uzupełnieniom nie traci na aktualności, można w tym tomie sprawdzić, ile już ofiar pochłonęły góry – i jakie nazwiska w taternictwie się liczyły. Michał Jagiełło ocala pamięć o ludziach, którzy wspinaczkę pokochali.
„Wołanie w górach” to publikacja wyjątkowa na półce z literaturą górską. Zamiast ulotnych wrażeń są tu suche fakty, zamiast poetyckich opowieści o zmaganiach z naturą – odnotowywanie warunków atmosferycznych, które mogły przyczynić się do popełnianych błędów. Zamiast majestatycznego piękna gór – bliskość śmierci bez możliwości podziwiania pięknych widoków. To pozycja potrzebna i dobrze, że przypominana.
Bez wyobraźni
Michał Jagiełło przez wiele lat pracował nad tą publikacją, aż rozrosła się ona do potężnej księgi rejestrującej wypadki w polskich Tatrach – a przy okazji też i sposoby ratowania niefortunnych turystów lub… ich nieszablonowe pomysły na zaistnienie w roli przestróg dla kolejnych pokoleń. „Wołanie w górach” w dziewiątej już edycji ukazuje się w Iskrach – jako książka dokończona przez Dominikę Jagiełło – i wciąż przyciąga fanów literatury górskiej oraz miłośników literatury faktu. To kompendium wiedzy na temat akcji ratowniczych, działalności TOPR czy pułapek na górskich szlakach. A wszystko bez zbędnych emocji, chyba że chodzi o komentarz uczestnika eskapady wygłaszany tuż po wydarzeniach – bo i po takie obrazy czasami autor sięga.
Przede wszystkim jednak to rejestr faktów. Michał Jagiełło celowo rezygnuje z anegdot czy zabawnego puentowania historii, które mogły skończyć się gorzej: tu nie ma miejsca na rozrywkę, w grę wchodzi ludzkie życie, nie tylko wspinaczy, ale i ratowników – a na rozbudowane komentarze zwyczajnie nie ma czasu, skoro książka i tak ledwo mieści odnotowywane zdarzenia. Stara się Jagiełło sięgać aż do początków taternictwa, odnotowuje nazwiska pierwszych śmiałków, którzy zapisali się w historii polskiej wspinaczki, przypomina o tych, którzy zginęli. Unika oceniania, sam zresztą przyznaje, że wygodniejszym rozwiązaniem jest obiektywizm badawczy, zresztą czytelnicy sami będą wyciągać wnioski na temat tego, co się stało. Dzieli opowieść na poszczególne szczyty i miejsca owiane złą sławą, przedstawia ich historię przez pryzmat tych, którzy zostali tam na zawsze. Rejestr wypadków to zestaw suchych opisów, z podanymi datami dziennymi, ale i godzinami wydarzeń. Nie ma miejsca na uczucia wspinaczy, na analizowanie adrenaliny i motywacji – tylko przyczyny wydarzeń i ich przebieg.
Michał Jagiełło rozmawiał – w miarę możliwości – z ratownikami, uzyskiwał oceny i informacje z pierwszej ręki, najbardziej cenne nie tylko z punktu widzenia czytelników – co ciekawsze relacje wplata do książki. Wówczas nie boi się zaangażowania emocjonalnego autora wypowiedzi, pozwala sobie nawet na obszerne cytaty. Wprowadza esencję historii wypadków w górach, bez sentymentów, chociaż nie może uniknąć do końca współczucia czy złości na kolejne akty bezmyślności. „Wołanie w górach” nie jest książką nową: co więcej, stanowi ważny punkt odniesienia dla wszystkich tych, którzy chcą o górach pisać. To potężny zbiór materiałów, kronika górskich wypadków, którą czyta się z zapartym tchem. Dzięki kolejnym uzupełnieniom nie traci na aktualności, można w tym tomie sprawdzić, ile już ofiar pochłonęły góry – i jakie nazwiska w taternictwie się liczyły. Michał Jagiełło ocala pamięć o ludziach, którzy wspinaczkę pokochali.
„Wołanie w górach” to publikacja wyjątkowa na półce z literaturą górską. Zamiast ulotnych wrażeń są tu suche fakty, zamiast poetyckich opowieści o zmaganiach z naturą – odnotowywanie warunków atmosferycznych, które mogły przyczynić się do popełnianych błędów. Zamiast majestatycznego piękna gór – bliskość śmierci bez możliwości podziwiania pięknych widoków. To pozycja potrzebna i dobrze, że przypominana.
Paul Griffin: Gdy do domu przyszła za mną przyjaźń
Nasza Księgarnia, Warszawa 2019.
Strata
Paul Griffin wie doskonale, że dobrze przedstawione cierpienie w książkach dla dzieci znakomicie się sprzedaje. Dlatego też do granic możliwości testuje wytrzymałość psychiczną Bena, wycofanego dwunastoletniego dziecka. Ben długo przebywał w domu dziecka, ale został w końcu adoptowany przez kobietę, która w chwili rozpoczęcia tej historii jest już na emeryturze. Wkrótce też umiera (podobnie jak kiedyś jej partnerka życiowa) i chłopiec trafia do jej siostry, do domu, w którym nie czuje się mile widziany. Konflikt w nowym miejscu nabrzmiewa, musi w końcu doprowadzić do katastrofy, to dla czytelników będzie więcej niż pewne. Ale na razie bohater zajmuje się czymś innym niż codziennymi wyzwaniami. Przede wszystkim – ma swojego psa. Udało mu się – jeszcze dzięki matce – przygarnąć bezdomnego psa. To jedno z życzeń, których nie odmawia się adoptowanemu maluchowi, zwłaszcza jeśli zwierzę może mieć moc terapeutyczną i stać się powiernikiem problemów. Pies jest rozwiązaniem idealnym, bo pozwala chłopcu na otwarcie się na innych ludzi. W końcu czworonogi przydają się w leczeniu traum i w… nauce. Ben trafia na informację o zwierzakach, które ułatwiają dzieciom lekcje czytania: kilkulatek, który będzie przedstawiał czworonożnemu przyjacielowi fragment ulubionej książki, nie narazi się na stres i śmieszność. Nawet jeśli jeszcze źle idzie mu składanie wyrazów. Ben swojego psa uczy rozmaitych sztuczek, przygotowując go do ważnego egzaminu. Wzruszająca, wielowymiarowa i wartościowa przyjaźń bohatera i jego kundelka to jeden z ważnych tematów tomu „Gdy do domu przyszła za mną przyjaźń”. Drugim jest przyjaźń typowo „ludzka”, ale niezwykła z racji wyobraźni.
Ben jako dziecko inteligentne i wycofane bardzo dużo czyta. W bibliotece poznaje córkę bibliotekarki, dziewczynkę o imieniu komety. Halley jest wesoła, nie boi się wyzwań, a do tego pisze książkę – i do tej zabawy zaprasza swojego nowego przyjaciela. Dzieci razem spędzają długie godziny na komentowaniu charakterów postaci, wymyślaniu ich kolejnych przygód i rozwiązań sytuacji, w które się wplątują. Przy tworzeniu fabuły nie ma żadnych innych zmartwień, można całkowicie zatracić się w świecie fantazji i uciec od kłopotów, których na co dzień nie brakuje. Problemy Bena usuwają się w cień przy chorobie Halley: dziewczynka ma raka, który rozprzestrzenia się w jej układzie krwionośnym. Istnieją wprawdzie eksperymentalne metody leczenia, ale nie do końca wiadomo, czy się sprawdzą. Dla Bena będzie to kolejny sprawdzian wytrzymałości psychicznej – ale i wsparcia, jakie zapewnia bliskość kogoś zaufanego.
„Gdy do domu przyszła za mną przyjaźń” to powieść kipiąca od trudnych tematów. Tutaj nie udaje się przed małymi odbiorcami, że wszystko zawsze musi się powieść, a mali bohaterowie są chronieni przed złem świata; mało tego – dzieci spotyka najwięcej nieszczęść. Jednak przyjaźń jest antidotum na lęki i smutki, nie da się długo zamęczać ponurymi myślami, kiedy trzeba spotkać się z kimś, kogo się bardzo lubi – albo obserwować ukochanego psa. Paul Griffin paradoksalnie dodaje tą lekturą otuchy, uczy odbiorców, że nigdy nie wolno tracić nadziei na poprawę losu. Wzrusza czytelników zwłaszcza wizją pięknej przyjaźni, przypomina, co w życiu jest najcenniejsze i o co zawsze warto walczyć.
Strata
Paul Griffin wie doskonale, że dobrze przedstawione cierpienie w książkach dla dzieci znakomicie się sprzedaje. Dlatego też do granic możliwości testuje wytrzymałość psychiczną Bena, wycofanego dwunastoletniego dziecka. Ben długo przebywał w domu dziecka, ale został w końcu adoptowany przez kobietę, która w chwili rozpoczęcia tej historii jest już na emeryturze. Wkrótce też umiera (podobnie jak kiedyś jej partnerka życiowa) i chłopiec trafia do jej siostry, do domu, w którym nie czuje się mile widziany. Konflikt w nowym miejscu nabrzmiewa, musi w końcu doprowadzić do katastrofy, to dla czytelników będzie więcej niż pewne. Ale na razie bohater zajmuje się czymś innym niż codziennymi wyzwaniami. Przede wszystkim – ma swojego psa. Udało mu się – jeszcze dzięki matce – przygarnąć bezdomnego psa. To jedno z życzeń, których nie odmawia się adoptowanemu maluchowi, zwłaszcza jeśli zwierzę może mieć moc terapeutyczną i stać się powiernikiem problemów. Pies jest rozwiązaniem idealnym, bo pozwala chłopcu na otwarcie się na innych ludzi. W końcu czworonogi przydają się w leczeniu traum i w… nauce. Ben trafia na informację o zwierzakach, które ułatwiają dzieciom lekcje czytania: kilkulatek, który będzie przedstawiał czworonożnemu przyjacielowi fragment ulubionej książki, nie narazi się na stres i śmieszność. Nawet jeśli jeszcze źle idzie mu składanie wyrazów. Ben swojego psa uczy rozmaitych sztuczek, przygotowując go do ważnego egzaminu. Wzruszająca, wielowymiarowa i wartościowa przyjaźń bohatera i jego kundelka to jeden z ważnych tematów tomu „Gdy do domu przyszła za mną przyjaźń”. Drugim jest przyjaźń typowo „ludzka”, ale niezwykła z racji wyobraźni.
Ben jako dziecko inteligentne i wycofane bardzo dużo czyta. W bibliotece poznaje córkę bibliotekarki, dziewczynkę o imieniu komety. Halley jest wesoła, nie boi się wyzwań, a do tego pisze książkę – i do tej zabawy zaprasza swojego nowego przyjaciela. Dzieci razem spędzają długie godziny na komentowaniu charakterów postaci, wymyślaniu ich kolejnych przygód i rozwiązań sytuacji, w które się wplątują. Przy tworzeniu fabuły nie ma żadnych innych zmartwień, można całkowicie zatracić się w świecie fantazji i uciec od kłopotów, których na co dzień nie brakuje. Problemy Bena usuwają się w cień przy chorobie Halley: dziewczynka ma raka, który rozprzestrzenia się w jej układzie krwionośnym. Istnieją wprawdzie eksperymentalne metody leczenia, ale nie do końca wiadomo, czy się sprawdzą. Dla Bena będzie to kolejny sprawdzian wytrzymałości psychicznej – ale i wsparcia, jakie zapewnia bliskość kogoś zaufanego.
„Gdy do domu przyszła za mną przyjaźń” to powieść kipiąca od trudnych tematów. Tutaj nie udaje się przed małymi odbiorcami, że wszystko zawsze musi się powieść, a mali bohaterowie są chronieni przed złem świata; mało tego – dzieci spotyka najwięcej nieszczęść. Jednak przyjaźń jest antidotum na lęki i smutki, nie da się długo zamęczać ponurymi myślami, kiedy trzeba spotkać się z kimś, kogo się bardzo lubi – albo obserwować ukochanego psa. Paul Griffin paradoksalnie dodaje tą lekturą otuchy, uczy odbiorców, że nigdy nie wolno tracić nadziei na poprawę losu. Wzrusza czytelników zwłaszcza wizją pięknej przyjaźni, przypomina, co w życiu jest najcenniejsze i o co zawsze warto walczyć.
niedziela, 21 kwietnia 2019
Anna Sokalska: Wiedźma. Opowieści z Wieloświata
Lira, Warszawa 2019.
Mieszkańcy zaświatów
Ta wiedźma, chociaż przeniesiona z XVI wieku w czasy obecne, doskonale sobie radzi w świecie celebrytów i telefonów komórkowych. Wprawdzie czasami sprawia wrażenie ostatniej dziewicy, nie nadąża trochę za przemianami obyczajowymi, ale umiejętnie się dostosowuje do absolutnie każdych warunków i przechodzi błyskawiczne metamorfozy, żeby tylko nie zdradzić własnego sekretu tym, którzy mogliby wykorzystać go przeciwko niej. Marzy jedynie o tym, żeby spotkać się ze zmarłą siostrą, Mirą, jej nadzieją i najważniejszą osobą. Powinno się to udać bez problemu, skoro sama Jasna nie żyje – została obłożona klątwą i zapadła na kilkusetletni sen – to wystarczający dowód na istnienie poza światem ludzkim – a jednak wymaga sporej gimnastyki i wsparcia przyjaciół. Z kolei Nina to bohaterka, której przejście od świata żywych do Wieloświata mogą czytelniczki śledzić, podobnie jak los jej ukochanego, Dawida. Najpierw autorka sugeruje istnienie realnej przestrzeni równoważnej Międzyświatowi, szybko jednak z niej rezygnuje, żeby połączyć siły bohaterów już poza granicami panowania śmierci. Jest jej to potrzebne dla ukazania ogromu uczuć silniejszych niż doświadczenia skrajne. Jasna przeżywa tęsknotę za siostrą, dochodzą do tego miłosne uniesienia w związku z celebrytą i piosenkarzem – romans, który zbyt łatwo zakończyć. Nina ratuje Dawida dla siebie – podkochiwała się w nim i zachowywała niemal jak stalkerka, śledząc każdy krok chłopaka, którego za życia poważnie skrzywdziła. Z kolei Dawid na razie jeszcze nie przypomniał sobie, skąd zna Ninę i dlaczego w pewnej kawiarni poczuł na jej widok ekstremalne emocje – jeśli sobie to przypomni, konflikt będzie nieunikniony. Anna Sokalska bawi się relacjami międzyludzkimi – w wymiarze pozaziemskim. Jest w stanie nawet odmalować cierpienie tak potężne, że może skierować znów w stronę odejścia – i tym przekona do siebie czytelniczki „Wiedźmy”, pierwszego tomu Opowieści z Wieloświata.
Anna Sokalska kieruje się do tych czytelniczek, które lubią powieści obyczajowe przełamywane fantastyką (istnieje w ostatnich latach moda na łączenie gatunków w tym zakresie: magia wkracza do życia codziennego bohaterek), chociaż w odróżnieniu od autorek bestsellerowych czytadeł, bardziej zależy jej na eksponowaniu znaczenia czarów i niewyjaśnionych racjonalnie zjawisk. Sięga po dowolnie wybierane motywy z wierzeń ludowych czy religii, łączy je z przekazami lokalnymi (Ślęża jako święta góra), pozwala spotykać się w zaświatach bohaterom z różnych sfer – liczy się jedynie to, że mają dostęp do pozaziemskiej rzeczywistości, nie ma za to znaczenia ich geneza. Ale przecież „Wiedźma” nie ma być tomem edukacyjnym, więc nikomu z masowej publiczności nie są potrzebne sprawdzone dane, wystarczy sugerowanie wiadomości z powszechnych przekonań. Bawi się autorka motywami życia po śmierci, żeby móc eksponować mocne uczucia. W narracji nie imponuje, chociaż próbuje imitować dawny język zwłaszcza w wypowiedziach Jasnej – jednak to zabieg, który wydaje się trochę naiwny, nie do końca wychodzi, więc też nie wywołuje takiego wrażenia, jakie powinien. Lepiej by było, gdyby autorka pozostała przy przezroczystym opowiadaniu o wydarzeniach – a nie próbowała „trochę” stylizować i „trochę” mieszać wierzenia i wiadomości. Jej pomysł na zaświaty nie wydaje się oryginalny, to misz-masz możliwości – ale skupienie na uczuciach bohaterów przysporzy jej czytelniczek.
Mieszkańcy zaświatów
Ta wiedźma, chociaż przeniesiona z XVI wieku w czasy obecne, doskonale sobie radzi w świecie celebrytów i telefonów komórkowych. Wprawdzie czasami sprawia wrażenie ostatniej dziewicy, nie nadąża trochę za przemianami obyczajowymi, ale umiejętnie się dostosowuje do absolutnie każdych warunków i przechodzi błyskawiczne metamorfozy, żeby tylko nie zdradzić własnego sekretu tym, którzy mogliby wykorzystać go przeciwko niej. Marzy jedynie o tym, żeby spotkać się ze zmarłą siostrą, Mirą, jej nadzieją i najważniejszą osobą. Powinno się to udać bez problemu, skoro sama Jasna nie żyje – została obłożona klątwą i zapadła na kilkusetletni sen – to wystarczający dowód na istnienie poza światem ludzkim – a jednak wymaga sporej gimnastyki i wsparcia przyjaciół. Z kolei Nina to bohaterka, której przejście od świata żywych do Wieloświata mogą czytelniczki śledzić, podobnie jak los jej ukochanego, Dawida. Najpierw autorka sugeruje istnienie realnej przestrzeni równoważnej Międzyświatowi, szybko jednak z niej rezygnuje, żeby połączyć siły bohaterów już poza granicami panowania śmierci. Jest jej to potrzebne dla ukazania ogromu uczuć silniejszych niż doświadczenia skrajne. Jasna przeżywa tęsknotę za siostrą, dochodzą do tego miłosne uniesienia w związku z celebrytą i piosenkarzem – romans, który zbyt łatwo zakończyć. Nina ratuje Dawida dla siebie – podkochiwała się w nim i zachowywała niemal jak stalkerka, śledząc każdy krok chłopaka, którego za życia poważnie skrzywdziła. Z kolei Dawid na razie jeszcze nie przypomniał sobie, skąd zna Ninę i dlaczego w pewnej kawiarni poczuł na jej widok ekstremalne emocje – jeśli sobie to przypomni, konflikt będzie nieunikniony. Anna Sokalska bawi się relacjami międzyludzkimi – w wymiarze pozaziemskim. Jest w stanie nawet odmalować cierpienie tak potężne, że może skierować znów w stronę odejścia – i tym przekona do siebie czytelniczki „Wiedźmy”, pierwszego tomu Opowieści z Wieloświata.
Anna Sokalska kieruje się do tych czytelniczek, które lubią powieści obyczajowe przełamywane fantastyką (istnieje w ostatnich latach moda na łączenie gatunków w tym zakresie: magia wkracza do życia codziennego bohaterek), chociaż w odróżnieniu od autorek bestsellerowych czytadeł, bardziej zależy jej na eksponowaniu znaczenia czarów i niewyjaśnionych racjonalnie zjawisk. Sięga po dowolnie wybierane motywy z wierzeń ludowych czy religii, łączy je z przekazami lokalnymi (Ślęża jako święta góra), pozwala spotykać się w zaświatach bohaterom z różnych sfer – liczy się jedynie to, że mają dostęp do pozaziemskiej rzeczywistości, nie ma za to znaczenia ich geneza. Ale przecież „Wiedźma” nie ma być tomem edukacyjnym, więc nikomu z masowej publiczności nie są potrzebne sprawdzone dane, wystarczy sugerowanie wiadomości z powszechnych przekonań. Bawi się autorka motywami życia po śmierci, żeby móc eksponować mocne uczucia. W narracji nie imponuje, chociaż próbuje imitować dawny język zwłaszcza w wypowiedziach Jasnej – jednak to zabieg, który wydaje się trochę naiwny, nie do końca wychodzi, więc też nie wywołuje takiego wrażenia, jakie powinien. Lepiej by było, gdyby autorka pozostała przy przezroczystym opowiadaniu o wydarzeniach – a nie próbowała „trochę” stylizować i „trochę” mieszać wierzenia i wiadomości. Jej pomysł na zaświaty nie wydaje się oryginalny, to misz-masz możliwości – ale skupienie na uczuciach bohaterów przysporzy jej czytelniczek.
Marta Galewska-Kustra: Pucio. Zabawy gestem i dźwiękiem
Nasza Księgarnia, Warszawa 2019.
Ruch książką
Ten tomik oparty jest na wyjazdach dźwiękonaśladowczych i na samogłoskach lub pojedynczych sylabach do powtarzania z dzieckiem (bardziej przez dziecko, ale na sprytne sposoby trzeba je do tego zachęcić). Powód powtarzania jest jeden: to Pucio. Mały chłopczyk, bohater książek proponowanych dzieciom i rodzicom przez Martę Galewską-Kustrę. Zdobył już popularność w poprzednich publikacjach, teraz stanowi po raz kolejny pomoc edukacyjną i logopedyczną. „Pucio. Zabawy gestem i dźwiękiem” to propozycja zabawy, w której dorośli będą komentować i wspierać gestem zachowania bohatera na obrazkach, a maluchy – wodzić palcem po śladach i powtarzać dźwiękonaśladowcze hasła. To znakomita rozrywka, dzieciom dostarczy dużo radości, a rodzicom pozwoli śledzić postępy w rozwoju pociech.
Pucio nie robi nic skomplikowanego, zajmuje się codziennymi czynnościami. Czasami wesoło podskakuje, czasami idzie i tupie. Kiedy ma ochotę, puszcza bańki mydlane. Każdą jego czynność da się wyrazić onomatopejami i na tym autorka opiera cały pomysł na tomik. Kiedy coś nie wydaje dźwięku (jak bańki) – staje się pretekstem do wyliczenia sylab lub głosek. Sedno obrazka za każdym razem stanowi po prostu Pucio – pochłonięty swoją czynnością, a do tego – napis – odniesienie do dźwięku, który Pucio wydaje albo który definiuje jego zajęcie. Poza tym istnieją czasem linie pomocnicze wskazujące ruch bohatera – to po tych liniach mają przesuwać palcem odbiorcy (co można uznać również za wstęp do późniejszych ćwiczeń stawiania liter, a na razie uruchamia sprawność motoryczną dziecka). Wszystko to ma znaczenie dla dziecka. Rodzic zyskuje za to zestaw podpowiedzi, jak pracować z tomikiem i z dzieckiem. To malutkie, umieszczane na marginesach wskazówki, jakie wyrazy powtarzać i jakie gesty przy tym wykonywać (książeczka jest kartonowa, więc nie powinno to nastręczać żadnych trudności – chociaż strony są malutkie, odbiorcy sobie bez trudu powinni poradzić z wyzwaniem). Wszystko prowadzi do rozweselania kilkulatka i do zapewnienia mu rozwijającej zabawy. Dorosłym może się wydawać, że to infantylna publikacja – jednak to znakomite połączenie przed uczeniem się prawdziwych słów i definicji. Lekcja wymowy i trenowanie dykcji. Pucio jako postać bardzo do wysiłku przekonuje – bo jest dobrze obmyślonym bohaterem, sprawdza się jako przewodnik po codzienności – nawet mimo że niczego nie testuje i nie eksperymentuje.
Jest to malutka publikacja kartonowa, z zaokrąglonymi rogami – teoretycznie dziecko może potraktować ją jako zabawkę czy gadżet. Nie chodzi tu o klasyczne czytanie, a o zabawę – pod pretekstem naśladowania bohatera można ćwiczyć aparat mowy ale też uprawiać swoistą gimnastykę. Dzięki temu dzieci skojarzą sobie czytanie z przyjemnością, przyzwyczają się do książek: później będzie łatwiej zachęcać je do czytania. Marta Galewska-Kustra tutaj nie opiera się na lekturze jako takiej, pozostawia kolejne tematy jako materiał do inspiracji dla rodziców – do zabawy z pociechami. W ten sposób maskuje też konieczność wykonania pewnej „pracy” – pracy, którą i tak dawniej dorośli ze swoimi maluchami prowadzili, bez względu na książkowe podpowiedzi. Ta autorka pozwala jednak rodzicom poczuć się pewnie w edukacyjnych zabawach z najmłodszymi.
Ruch książką
Ten tomik oparty jest na wyjazdach dźwiękonaśladowczych i na samogłoskach lub pojedynczych sylabach do powtarzania z dzieckiem (bardziej przez dziecko, ale na sprytne sposoby trzeba je do tego zachęcić). Powód powtarzania jest jeden: to Pucio. Mały chłopczyk, bohater książek proponowanych dzieciom i rodzicom przez Martę Galewską-Kustrę. Zdobył już popularność w poprzednich publikacjach, teraz stanowi po raz kolejny pomoc edukacyjną i logopedyczną. „Pucio. Zabawy gestem i dźwiękiem” to propozycja zabawy, w której dorośli będą komentować i wspierać gestem zachowania bohatera na obrazkach, a maluchy – wodzić palcem po śladach i powtarzać dźwiękonaśladowcze hasła. To znakomita rozrywka, dzieciom dostarczy dużo radości, a rodzicom pozwoli śledzić postępy w rozwoju pociech.
Pucio nie robi nic skomplikowanego, zajmuje się codziennymi czynnościami. Czasami wesoło podskakuje, czasami idzie i tupie. Kiedy ma ochotę, puszcza bańki mydlane. Każdą jego czynność da się wyrazić onomatopejami i na tym autorka opiera cały pomysł na tomik. Kiedy coś nie wydaje dźwięku (jak bańki) – staje się pretekstem do wyliczenia sylab lub głosek. Sedno obrazka za każdym razem stanowi po prostu Pucio – pochłonięty swoją czynnością, a do tego – napis – odniesienie do dźwięku, który Pucio wydaje albo który definiuje jego zajęcie. Poza tym istnieją czasem linie pomocnicze wskazujące ruch bohatera – to po tych liniach mają przesuwać palcem odbiorcy (co można uznać również za wstęp do późniejszych ćwiczeń stawiania liter, a na razie uruchamia sprawność motoryczną dziecka). Wszystko to ma znaczenie dla dziecka. Rodzic zyskuje za to zestaw podpowiedzi, jak pracować z tomikiem i z dzieckiem. To malutkie, umieszczane na marginesach wskazówki, jakie wyrazy powtarzać i jakie gesty przy tym wykonywać (książeczka jest kartonowa, więc nie powinno to nastręczać żadnych trudności – chociaż strony są malutkie, odbiorcy sobie bez trudu powinni poradzić z wyzwaniem). Wszystko prowadzi do rozweselania kilkulatka i do zapewnienia mu rozwijającej zabawy. Dorosłym może się wydawać, że to infantylna publikacja – jednak to znakomite połączenie przed uczeniem się prawdziwych słów i definicji. Lekcja wymowy i trenowanie dykcji. Pucio jako postać bardzo do wysiłku przekonuje – bo jest dobrze obmyślonym bohaterem, sprawdza się jako przewodnik po codzienności – nawet mimo że niczego nie testuje i nie eksperymentuje.
Jest to malutka publikacja kartonowa, z zaokrąglonymi rogami – teoretycznie dziecko może potraktować ją jako zabawkę czy gadżet. Nie chodzi tu o klasyczne czytanie, a o zabawę – pod pretekstem naśladowania bohatera można ćwiczyć aparat mowy ale też uprawiać swoistą gimnastykę. Dzięki temu dzieci skojarzą sobie czytanie z przyjemnością, przyzwyczają się do książek: później będzie łatwiej zachęcać je do czytania. Marta Galewska-Kustra tutaj nie opiera się na lekturze jako takiej, pozostawia kolejne tematy jako materiał do inspiracji dla rodziców – do zabawy z pociechami. W ten sposób maskuje też konieczność wykonania pewnej „pracy” – pracy, którą i tak dawniej dorośli ze swoimi maluchami prowadzili, bez względu na książkowe podpowiedzi. Ta autorka pozwala jednak rodzicom poczuć się pewnie w edukacyjnych zabawach z najmłodszymi.
sobota, 20 kwietnia 2019
Agnieszka Litorowicz-Siegert: Olszany. Droga do domu
W.A.B., Warszawa 2019.
Szansa na…
Dom po dziadku – oczywiście na wsi, gdzie wszyscy się znają i wszyscy mają wyrobione zdanie na temat sąsiadów oraz przyjezdnych. Stary, skrzypiący i… nawiedzony, co trochę utrudnia znalezienie kupca. Julia postanawia zamknąć sprawę spadku, zresztą przydadzą jej się pieniądze po rozstaniu z mężem. Jest ateistką i racjonalistką, podkreśla, że nie wierzy w duchy i zjawiska nadprzyrodzone, nie szuka ingerencji Nieba w codzienności. Nie dla niej bajki o zaświatach. Tyle tylko, że… widzi chłopca, który zginął wiele lat wcześniej. Coraz więcej w pobliżu jej odziedziczonej posiadłości znaków i sygnałów świadczących o tym, że powinna jednak zwrócić uwagę na duchową stronę egzystencji. W razie czego kościół ma blisko – po chwilowej przeprowadzce i sprawdzaniu, co do zaoferowania mają Olszany, podczas czekania na koniec remontu poznaje miejscowych, w tym – niepozbawionego humoru oraz uroku osobistego księdza Artura. Tu ludzie wierzą w przeznaczenie – Dymitr, szef ekipy remontowej z Ukrainy, ukochanej oświadczył się już na drugi dzień po poznaniu jej. Niektórzy potrafią też odczytywać tajemnicze znaki. Julia nie lekceważy zatem znaleziska: różańca, który razem z listem dziadek ukrył w domu. Minie trochę czasu zanim nauczy się, że w Olszanach bliżej jest do Boga – ale czytelniczkom opowieść dłużyć się nie powinna.
Agnieszka Litorowicz-Siegert bawi się motywem powrotu na wieś. Bohaterka wprawdzie – w odróżnieniu od innych literackich rozwódek i kobiet po przejściach – nie zamierza osiąść w Olszanach na stałe, planuje wyremontować dom i sprzedać – ale tak angażuje się w rozwiązanie zagadki z historii, że coraz bardziej wrasta w to miejsce. Z czasem przekonuje się, że nie potrafi żyć i bez życzliwych miejscowych – w końcu otoczona jest prawdziwą opieką, może polegać na sąsiadach, coraz lepiej ich poznaje, doradza, znajduje przyjaciół, a nawet – nadzieję na odwzajemnioną miłość. Nie ma tu bariery nieufności, ludzie są otwarci, szczerzy i skłonni do niesienia pomocy (nawet jeśli pojawi się jakiś anonim – to dołączy tylko do zestawu zagadek, które trzeba rozwiązać). Nie bez znaczenia pozostaje przedsiębiorczość i kreatywność ludzi – w Olszanach nikt nie czeka na poprawę losu, każdy bierze sprawy w swoje ręce, wyszukuje pomysł na biznes albo zarabia na tym, co najlepiej mu wychodzi, nie cierpi zatem biedy ani odrzucenia. Nic dziwnego, że tak przygotowane miejsce może stać się schronieniem dla poranionej przez życie bohaterki – Olszany jawią się jako azyl.
Kontakty towarzyskie (mnóstwo życzliwych kobiet, z którymi można szczerze porozmawiać, wizja miłości w najbliższym otoczeniu, ciekawe znajomości i twórcze spotkania), zwolnienie tempa życia, detektywistyczna zagadka (śledztwo dotyczące zamierzchłej już przeszłości pokazuje, dlaczego warto poznawać historię własnej rodziny i ocalać pamięć o przodkach) – to składniki, z których Agnieszka Litorowicz-Siegert buduje całkiem udaną i długą obyczajówkę. Może trochę czytelniczki zniechęci nastawieniem na przemianę duchową bohaterki: według autorki na Julię kojąco wpływa wiara (powrót do kościoła, nauczenie się modlitw) – a w rzeczywistości chyba jednak raczej obecność przystojnego i wpatrzonego w nią weterynarza – jednak jest to próba podpowiedzi, gdzie szukać nadziei na przemianę wewnętrzną. „Olszany. Droga do domu” to obyczajówka krzepiąca, tutaj duchy nie mają straszyć, a jedynie podkreślać głębię miejsca i doświadczeń bohaterów, liczy się zamknięta wspólnota, przestrzeń, w której można się realizować bez zmartwień.
Szansa na…
Dom po dziadku – oczywiście na wsi, gdzie wszyscy się znają i wszyscy mają wyrobione zdanie na temat sąsiadów oraz przyjezdnych. Stary, skrzypiący i… nawiedzony, co trochę utrudnia znalezienie kupca. Julia postanawia zamknąć sprawę spadku, zresztą przydadzą jej się pieniądze po rozstaniu z mężem. Jest ateistką i racjonalistką, podkreśla, że nie wierzy w duchy i zjawiska nadprzyrodzone, nie szuka ingerencji Nieba w codzienności. Nie dla niej bajki o zaświatach. Tyle tylko, że… widzi chłopca, który zginął wiele lat wcześniej. Coraz więcej w pobliżu jej odziedziczonej posiadłości znaków i sygnałów świadczących o tym, że powinna jednak zwrócić uwagę na duchową stronę egzystencji. W razie czego kościół ma blisko – po chwilowej przeprowadzce i sprawdzaniu, co do zaoferowania mają Olszany, podczas czekania na koniec remontu poznaje miejscowych, w tym – niepozbawionego humoru oraz uroku osobistego księdza Artura. Tu ludzie wierzą w przeznaczenie – Dymitr, szef ekipy remontowej z Ukrainy, ukochanej oświadczył się już na drugi dzień po poznaniu jej. Niektórzy potrafią też odczytywać tajemnicze znaki. Julia nie lekceważy zatem znaleziska: różańca, który razem z listem dziadek ukrył w domu. Minie trochę czasu zanim nauczy się, że w Olszanach bliżej jest do Boga – ale czytelniczkom opowieść dłużyć się nie powinna.
Agnieszka Litorowicz-Siegert bawi się motywem powrotu na wieś. Bohaterka wprawdzie – w odróżnieniu od innych literackich rozwódek i kobiet po przejściach – nie zamierza osiąść w Olszanach na stałe, planuje wyremontować dom i sprzedać – ale tak angażuje się w rozwiązanie zagadki z historii, że coraz bardziej wrasta w to miejsce. Z czasem przekonuje się, że nie potrafi żyć i bez życzliwych miejscowych – w końcu otoczona jest prawdziwą opieką, może polegać na sąsiadach, coraz lepiej ich poznaje, doradza, znajduje przyjaciół, a nawet – nadzieję na odwzajemnioną miłość. Nie ma tu bariery nieufności, ludzie są otwarci, szczerzy i skłonni do niesienia pomocy (nawet jeśli pojawi się jakiś anonim – to dołączy tylko do zestawu zagadek, które trzeba rozwiązać). Nie bez znaczenia pozostaje przedsiębiorczość i kreatywność ludzi – w Olszanach nikt nie czeka na poprawę losu, każdy bierze sprawy w swoje ręce, wyszukuje pomysł na biznes albo zarabia na tym, co najlepiej mu wychodzi, nie cierpi zatem biedy ani odrzucenia. Nic dziwnego, że tak przygotowane miejsce może stać się schronieniem dla poranionej przez życie bohaterki – Olszany jawią się jako azyl.
Kontakty towarzyskie (mnóstwo życzliwych kobiet, z którymi można szczerze porozmawiać, wizja miłości w najbliższym otoczeniu, ciekawe znajomości i twórcze spotkania), zwolnienie tempa życia, detektywistyczna zagadka (śledztwo dotyczące zamierzchłej już przeszłości pokazuje, dlaczego warto poznawać historię własnej rodziny i ocalać pamięć o przodkach) – to składniki, z których Agnieszka Litorowicz-Siegert buduje całkiem udaną i długą obyczajówkę. Może trochę czytelniczki zniechęci nastawieniem na przemianę duchową bohaterki: według autorki na Julię kojąco wpływa wiara (powrót do kościoła, nauczenie się modlitw) – a w rzeczywistości chyba jednak raczej obecność przystojnego i wpatrzonego w nią weterynarza – jednak jest to próba podpowiedzi, gdzie szukać nadziei na przemianę wewnętrzną. „Olszany. Droga do domu” to obyczajówka krzepiąca, tutaj duchy nie mają straszyć, a jedynie podkreślać głębię miejsca i doświadczeń bohaterów, liczy się zamknięta wspólnota, przestrzeń, w której można się realizować bez zmartwień.
Marcin Kozioł, Bartek Jędrzejak: Pogoda dla puchaczy. Wiosna
Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.
Lekcja lasu
Marcin Kozioł i Bartek Jędrzejak tworzą cykl prostych opowiadań przyrodniczych dla najmłodszych. Narrator, puchacz o wdzięcznym imieniu Bubuś, prezentuje małym odbiorcom przygody swoje i swoich krewnych – oraz rozmaitych mieszkańców lasu. Tomik „Pogoda dla puchaczy. Wiosna” dotyczy między innymi bardzo bolesnej kwestii śmiecenia w lesie. Ludzie stają się tu poważnym zagrożeniem zwłaszcza dla dzieci zwierząt: małe wiewiórki gryzą wszystko, co im wpadnie w zęby, nie zastanawiając się nad tym, czy plastik rzeczywiście nadaje się do jedzenia. Ale nawet całkiem mądry lis wpada w pułapkę, kiedy wkłada głowę w starą porzuconą butelkę i nie umie zdjąć z siebie wątpliwej ozdoby. Nic dziwnego, że bohaterowie tomiku biorą sprawy w swoje łapki i decydują się na posprzątanie lasu. Segregują przy tym śmieci, zanoszą je do odpowiednich dołów, co ma przełożenie na lekcję dla kilkulatków. Poza smutną kwestią destrukcyjnej działalności człowieka trochę się jeszcze w „Pogodzie dla puchaczy” wydarzy. A to brat narratora wpadnie do wezbranej rzeki i trzeba będzie zorganizować akcję ratunkową, żeby mu pomóc wydostać się na brzeg, a to lis zamieszka w jednej jamie z borsukiem i będą musiały ustalić zasady sąsiedzkie, a to niedźwiedzica przerwie bohaterom kontemplowanie rozgwieżdżonego nieba…
Każdy rozdział jest tutaj krótki i dynamiczny. Autorzy nie bawią się w rozbudowywane nad miarę opowieści, wybierają raczej pojedyncze wątki, które następnie przekuwają w szybką przygodę. Postacie są bajkowe, ale zachowują się zgodnie z prawdą – bo książeczka ma mieć poza rozrywkową również wartość edukacyjną. Poszczególne rozdziały zaczynają się od zadania dla małych odbiorców – trzeba będzie coś zgadnąć, coś zmierzyć, coś dorysować… wskazówki do tych zadań pojawią się w tekście i będą wyróżnione kolorem, co stanowi dodatkową zachętę do czytania i poznawania losów zwierząt. Zabawa w połączeniu z zabawnym tekstem to dobre rozwiązanie – po „Pogodę dla puchaczy” będą zatem również sięgać uczące się czytać dzieci.
Walory edukacyjne nie kończą się jednak na fabule. Co pewien czas pojawiają się w książce rozkładówki wyjęte ze świata bajki. Bartek Jędrzejak przedstawia na nich komentarze dotyczące zakodowanych w opowiastkach zjawisk – na przykład wyjaśnia, dlaczego wiosną często pada deszcz albo skąd bierze się tęcza. Rozkładówki stanowić mogą przypisy do lekturowych przygód: autorzy opowiedzą, jak posługiwać się kompasem albo – jak borsuk buduje swoje nory. To wszystko ciekawostki na marginesie bajkowych przygód, nie zmęczą one najmłodszych, podsuną im za to przekonanie, że w najbliższym otoczeniu wiele jest do odkrycia i prześledzenia. Świat lasu zaczyna się jawić jako wyjątkowo intrygująca przestrzeń. Pośrednio dzieci przez taką bajkę będą uczyły się szacunku do przyrody, zaszczepione w nich przekonania zaprocentują w przyszłości: może już zwierzęta z otoczenia potomków Bubusia nie będą musiały się martwić o śmieci porzucane wśród drzew?
Marcin Kozioł i Bartek Jędrzejak piszą z humorem i skupiają na sobie uwagę odbiorców. Ale warto też przyjrzeć się bliżej ilustracjom, które przygotowuje Małgorzata Osieleniec: są one wyjątkowe i zachęcają do czytania o przygodach zabawnie przedstawianych kredkowych bohaterów.
Lekcja lasu
Marcin Kozioł i Bartek Jędrzejak tworzą cykl prostych opowiadań przyrodniczych dla najmłodszych. Narrator, puchacz o wdzięcznym imieniu Bubuś, prezentuje małym odbiorcom przygody swoje i swoich krewnych – oraz rozmaitych mieszkańców lasu. Tomik „Pogoda dla puchaczy. Wiosna” dotyczy między innymi bardzo bolesnej kwestii śmiecenia w lesie. Ludzie stają się tu poważnym zagrożeniem zwłaszcza dla dzieci zwierząt: małe wiewiórki gryzą wszystko, co im wpadnie w zęby, nie zastanawiając się nad tym, czy plastik rzeczywiście nadaje się do jedzenia. Ale nawet całkiem mądry lis wpada w pułapkę, kiedy wkłada głowę w starą porzuconą butelkę i nie umie zdjąć z siebie wątpliwej ozdoby. Nic dziwnego, że bohaterowie tomiku biorą sprawy w swoje łapki i decydują się na posprzątanie lasu. Segregują przy tym śmieci, zanoszą je do odpowiednich dołów, co ma przełożenie na lekcję dla kilkulatków. Poza smutną kwestią destrukcyjnej działalności człowieka trochę się jeszcze w „Pogodzie dla puchaczy” wydarzy. A to brat narratora wpadnie do wezbranej rzeki i trzeba będzie zorganizować akcję ratunkową, żeby mu pomóc wydostać się na brzeg, a to lis zamieszka w jednej jamie z borsukiem i będą musiały ustalić zasady sąsiedzkie, a to niedźwiedzica przerwie bohaterom kontemplowanie rozgwieżdżonego nieba…
Każdy rozdział jest tutaj krótki i dynamiczny. Autorzy nie bawią się w rozbudowywane nad miarę opowieści, wybierają raczej pojedyncze wątki, które następnie przekuwają w szybką przygodę. Postacie są bajkowe, ale zachowują się zgodnie z prawdą – bo książeczka ma mieć poza rozrywkową również wartość edukacyjną. Poszczególne rozdziały zaczynają się od zadania dla małych odbiorców – trzeba będzie coś zgadnąć, coś zmierzyć, coś dorysować… wskazówki do tych zadań pojawią się w tekście i będą wyróżnione kolorem, co stanowi dodatkową zachętę do czytania i poznawania losów zwierząt. Zabawa w połączeniu z zabawnym tekstem to dobre rozwiązanie – po „Pogodę dla puchaczy” będą zatem również sięgać uczące się czytać dzieci.
Walory edukacyjne nie kończą się jednak na fabule. Co pewien czas pojawiają się w książce rozkładówki wyjęte ze świata bajki. Bartek Jędrzejak przedstawia na nich komentarze dotyczące zakodowanych w opowiastkach zjawisk – na przykład wyjaśnia, dlaczego wiosną często pada deszcz albo skąd bierze się tęcza. Rozkładówki stanowić mogą przypisy do lekturowych przygód: autorzy opowiedzą, jak posługiwać się kompasem albo – jak borsuk buduje swoje nory. To wszystko ciekawostki na marginesie bajkowych przygód, nie zmęczą one najmłodszych, podsuną im za to przekonanie, że w najbliższym otoczeniu wiele jest do odkrycia i prześledzenia. Świat lasu zaczyna się jawić jako wyjątkowo intrygująca przestrzeń. Pośrednio dzieci przez taką bajkę będą uczyły się szacunku do przyrody, zaszczepione w nich przekonania zaprocentują w przyszłości: może już zwierzęta z otoczenia potomków Bubusia nie będą musiały się martwić o śmieci porzucane wśród drzew?
Marcin Kozioł i Bartek Jędrzejak piszą z humorem i skupiają na sobie uwagę odbiorców. Ale warto też przyjrzeć się bliżej ilustracjom, które przygotowuje Małgorzata Osieleniec: są one wyjątkowe i zachęcają do czytania o przygodach zabawnie przedstawianych kredkowych bohaterów.
Artur Domosławski: Kolumb. Całkiem inna historia
Egmont, Warszawa 2019.
Interpretacje
Skoro trzeci poziom serii Czytam sobie to już ostatni etap przed przejściem do poważnych prawdziwych lektur, można powoli wprowadzać kwestie do rozważenia, dylematy i zagadki moralne. „Kolumb. Całkiem inna historia” Artura Domosławskiego przynosi niespodziewaną przygodę. Ignaś, którego tata wykłada na amerykańskim uniwersytecie, nie rozumie, dlaczego dla Amerykanów Dzień Kolumba jest powodem do świętowania. Mógłby nawet przejść nad tym do porządku dziennego – przecież niedługo wraca do Polski. Jednak ma przygotować pracę domową na temat tego święta. Tata zabiera go na spotkanie z prawdziwym Indianinem o imieniu Wiatr we Włosach. A ten… rzuca nowe światło na fakt, który wprawia w radość społeczeństwo. W tej wersji opowieści Krzysztof Kolumb nie jest wcale jednoznacznie pozytywnym bohaterem. Nie zawsze zachowywał się w sposób godny naśladowania, a do tego – przyczynił się do cierpień wielu indiańskich plemion.
Motyw pracy domowej mógłby odstraszyć każdego czytelnika – nie jest to fabularny majstersztyk. Szybko jednak Artur Domosławski rozbudza ciekawość odbiorców – szkoła w Ameryce i perspektywa dnia wolnego z okazji nieznanego w kraju święta – to wabiki. Potem będzie tylko lepiej, bo wśród wiadomości o Kolumbie nagle pojawia się egzotyczna postać – prawdziwy Indianin, który ma w zanadrzu nowe dla bohatera historie. Nie bez znaczenia będzie przemieszanie nastrojów. Znajdzie się tu duma z budowania państwa, ale i pogrom, śmierć w męczarniach, okrucieństwo. Będzie radość ze spotkania z ciekawą osobą – i możliwość dowiedzenia się czegoś, co… poszerzy zakres zabaw (zwyczaj nadawania imion, które pokazują wyjątkową cechę danej postaci). Domosławski ma dosyć trudne zadanie – nie tylko musi odbrązowić legendarną postać i pobudzać wyobraźnię. Musi też nie przerazić samodzielnych czytelników, uświadomić im, że nie ma w życiu zbyt często sytuacji jednoznacznych – zawsze dobrych albo zawsze złych. Kolumba nie da się potępić, ale trudno też z taką wiedzą, jaką zyskuje Ignaś, wychwalać go bezrefleksyjnie. W opowieści o przeszłości udaje się zatem poruszyć szereg dodatkowych wątków, interpretacji w oparciu o system wartości. Udaje się autorowi wytłumaczyć, dlaczego nie każdy będzie świętować Dzień Kolumba – udaje mu się też zachęcić dzieci do sprawdzania racji różnych stron. Podaje przekonujące powody – i sprawia, że lektura zapadnie odbiorcom w pamięć.
Na tym poziomie serii Czytam sobie już nie przykłada się dużej wagi do ilustracji – to nie picture booki, czarno-białe grafiki jedynie dosmaczają tekst, nie mogą odwracać od niego uwagi. Ale tutaj Gosia Herba proponuje grafiki, od których nie da się oderwać oczu. Wprowadza w nich połączenie rycinowego stylu, komiksowych karykaturalnych twarzy i egzotyki. Zwłaszcza te ilustracje, które zajmują całe rozkładówki, robią wrażenie. „Kolumb. Całkiem inna historia” to publikacja wydana pod szyldem „fakty” – ale nie należy do jednopłaszczyznowych historyjek, Artur Domosławski wprowadza tu całkiem dużo ważnych z perspektywy odbiorców informacji oraz przesłań. Fragment przeszłości służy mu do budowania szeregu przekazów dla małych odbiorców.
Interpretacje
Skoro trzeci poziom serii Czytam sobie to już ostatni etap przed przejściem do poważnych prawdziwych lektur, można powoli wprowadzać kwestie do rozważenia, dylematy i zagadki moralne. „Kolumb. Całkiem inna historia” Artura Domosławskiego przynosi niespodziewaną przygodę. Ignaś, którego tata wykłada na amerykańskim uniwersytecie, nie rozumie, dlaczego dla Amerykanów Dzień Kolumba jest powodem do świętowania. Mógłby nawet przejść nad tym do porządku dziennego – przecież niedługo wraca do Polski. Jednak ma przygotować pracę domową na temat tego święta. Tata zabiera go na spotkanie z prawdziwym Indianinem o imieniu Wiatr we Włosach. A ten… rzuca nowe światło na fakt, który wprawia w radość społeczeństwo. W tej wersji opowieści Krzysztof Kolumb nie jest wcale jednoznacznie pozytywnym bohaterem. Nie zawsze zachowywał się w sposób godny naśladowania, a do tego – przyczynił się do cierpień wielu indiańskich plemion.
Motyw pracy domowej mógłby odstraszyć każdego czytelnika – nie jest to fabularny majstersztyk. Szybko jednak Artur Domosławski rozbudza ciekawość odbiorców – szkoła w Ameryce i perspektywa dnia wolnego z okazji nieznanego w kraju święta – to wabiki. Potem będzie tylko lepiej, bo wśród wiadomości o Kolumbie nagle pojawia się egzotyczna postać – prawdziwy Indianin, który ma w zanadrzu nowe dla bohatera historie. Nie bez znaczenia będzie przemieszanie nastrojów. Znajdzie się tu duma z budowania państwa, ale i pogrom, śmierć w męczarniach, okrucieństwo. Będzie radość ze spotkania z ciekawą osobą – i możliwość dowiedzenia się czegoś, co… poszerzy zakres zabaw (zwyczaj nadawania imion, które pokazują wyjątkową cechę danej postaci). Domosławski ma dosyć trudne zadanie – nie tylko musi odbrązowić legendarną postać i pobudzać wyobraźnię. Musi też nie przerazić samodzielnych czytelników, uświadomić im, że nie ma w życiu zbyt często sytuacji jednoznacznych – zawsze dobrych albo zawsze złych. Kolumba nie da się potępić, ale trudno też z taką wiedzą, jaką zyskuje Ignaś, wychwalać go bezrefleksyjnie. W opowieści o przeszłości udaje się zatem poruszyć szereg dodatkowych wątków, interpretacji w oparciu o system wartości. Udaje się autorowi wytłumaczyć, dlaczego nie każdy będzie świętować Dzień Kolumba – udaje mu się też zachęcić dzieci do sprawdzania racji różnych stron. Podaje przekonujące powody – i sprawia, że lektura zapadnie odbiorcom w pamięć.
Na tym poziomie serii Czytam sobie już nie przykłada się dużej wagi do ilustracji – to nie picture booki, czarno-białe grafiki jedynie dosmaczają tekst, nie mogą odwracać od niego uwagi. Ale tutaj Gosia Herba proponuje grafiki, od których nie da się oderwać oczu. Wprowadza w nich połączenie rycinowego stylu, komiksowych karykaturalnych twarzy i egzotyki. Zwłaszcza te ilustracje, które zajmują całe rozkładówki, robią wrażenie. „Kolumb. Całkiem inna historia” to publikacja wydana pod szyldem „fakty” – ale nie należy do jednopłaszczyznowych historyjek, Artur Domosławski wprowadza tu całkiem dużo ważnych z perspektywy odbiorców informacji oraz przesłań. Fragment przeszłości służy mu do budowania szeregu przekazów dla małych odbiorców.
piątek, 19 kwietnia 2019
Elżbieta Turlej: Naciągnięte. Jak Polki uwierzyły, że tylko piękne będą szczęśliwe
Ringier Axel Springer, Warszawa 2019.
Cena piękna
Nie jest to zbyt długi zbiór reportaży, ale z pewnością wstrząsnąć może częścią czytelniczek. Trafić powinien zwłaszcza do tych, które uwierzyły w „cudowne” metamorfozy kobiet zgłaszających się do programów telewizyjnych o urodzie i poprawieniu wyglądu. Dla Elżbiety Turlej biznes beauty to jedna wielka pułapka: autorka książki „Naciągnięte. Jak Polki uwierzyły, że tylko piękne będą szczęśliwe” szuka dowodów i potwierdzeń tezy, że pogoń za sztucznym pięknem prowadzi wyłącznie do problemów zdrowotnych, finansowych oraz psychicznych. Rozbija książkę na kilka różnych rozdziałów tematycznych, raz będzie odwoływać się do pań, które dały się skusić na bycie królikami doświadczalnymi – byle zaoszczędzić na zabiegach upiększających, raz pokaże, czym kończyła się wiara w podarowane przez reality shows piękno. Nie traktuje przykrych dla bohaterek opowieści konsekwencji jako kary za próżność – współczuje kobietom, ale też próbuje przestrzegać następne przed nadmiernym optymizmem (i oszczędzaniem). Jeśli w cokolwiek ma ta książka być wymierzona – to w przemysł beauty, radykalną wersję branży kosmetyczno-chirurgicznej – przypadki ekstremalne powinny dać odbiorczyniom do myślenia i uświadomić im, że czasami za wymarzone piękno przychodzi zapłacić zbyt wysoką cenę.
Wyraźnie irytują autorkę młode dziewczyny, które dla urody zrobią wszystko. Początek tomu pokazuje podejście hostess do tematu inwestowania w ciało – każda ingerencja chirurgiczna może oznaczać większe szanse na awans w branży – brzydkie nastolatki nie mają szans na karierę tam, gdzie liczy się piękno. Ale karuzela poprawiania urody nigdy się nie zatrzymuje: po powiększeniu ust przyjdzie kolej na powiększenie piersi, a w końcu napompowana botoksem i silikonem dziewczyna przekonuje się, że wszędzie poza stanowiskiem, o które tak walczyła, wygląda zbyt groteskowo i krzykliwie, karykaturalnie a nie normalnie. Jednak obrazek zdegenerowanego społeczeństwa w tym wypadku to tylko jeden z wielu straszaków, jakie w zanadrzu chowa Elżbieta Turlej. Na forach internetowych kontaktuje się z kobietami pokrzywdzonymi przez przemysł beauty. I tak na przykład przedstawia historię tych, które udały się na eksperymentalną (bądź „szkoleniową”) operację, żeby zapłacić dużo mniej niż za zabieg w renomowanym salonie – i zostały na całe życie oszpecone, potem muszą zdobyć znacznie większe pieniądze już nie dla poprawiania urody, ale dla odzyskania normalnego wyglądu. Opisuje historie kobiet, które dały sobie usunąć lub spiłować zęby, żeby przed kamerami dostać olśniewające implanty – a po kilku latach ich „cudowne” nowe szczęki nie nadają się do niczego, to, co było na pokaz dla widzów – okazało się nietrwałe, niedbale przygotowane i w założeniu pozbawione długofalowych perspektyw. Będzie tu oczywiście mowa o tych paniach, które chcą schudnąć (i o ich losach na antenie). Niemal za każdym razem problem bierze się z zapatrzenia w wyretuszowane na zdjęciach modelki i aktorki, w „przykład” (reklamę) celebrytek, w całą maszynę promocyjną związaną z kultem młodego (i niekoniecznie zdrowego czy naturalnego) ciała – i w coraz łatwiej dostępne sposoby ingerencji w wygląd. Elżbieta Turlej sama nie zatrzyma wyścigu po piękno za wszelką cenę – ale próbuje przynajmniej przestrzec, podać szereg ekstremalnych zjawisk, które powinny wywołać zdroworozsądkowe podejście do tematu dbania o urodę. „Naciągnięte” to może nie do końca uporządkowana, ale działająca na wyobraźnię opowieść o ciemnych stronach przemysłu beauty.
Cena piękna
Nie jest to zbyt długi zbiór reportaży, ale z pewnością wstrząsnąć może częścią czytelniczek. Trafić powinien zwłaszcza do tych, które uwierzyły w „cudowne” metamorfozy kobiet zgłaszających się do programów telewizyjnych o urodzie i poprawieniu wyglądu. Dla Elżbiety Turlej biznes beauty to jedna wielka pułapka: autorka książki „Naciągnięte. Jak Polki uwierzyły, że tylko piękne będą szczęśliwe” szuka dowodów i potwierdzeń tezy, że pogoń za sztucznym pięknem prowadzi wyłącznie do problemów zdrowotnych, finansowych oraz psychicznych. Rozbija książkę na kilka różnych rozdziałów tematycznych, raz będzie odwoływać się do pań, które dały się skusić na bycie królikami doświadczalnymi – byle zaoszczędzić na zabiegach upiększających, raz pokaże, czym kończyła się wiara w podarowane przez reality shows piękno. Nie traktuje przykrych dla bohaterek opowieści konsekwencji jako kary za próżność – współczuje kobietom, ale też próbuje przestrzegać następne przed nadmiernym optymizmem (i oszczędzaniem). Jeśli w cokolwiek ma ta książka być wymierzona – to w przemysł beauty, radykalną wersję branży kosmetyczno-chirurgicznej – przypadki ekstremalne powinny dać odbiorczyniom do myślenia i uświadomić im, że czasami za wymarzone piękno przychodzi zapłacić zbyt wysoką cenę.
Wyraźnie irytują autorkę młode dziewczyny, które dla urody zrobią wszystko. Początek tomu pokazuje podejście hostess do tematu inwestowania w ciało – każda ingerencja chirurgiczna może oznaczać większe szanse na awans w branży – brzydkie nastolatki nie mają szans na karierę tam, gdzie liczy się piękno. Ale karuzela poprawiania urody nigdy się nie zatrzymuje: po powiększeniu ust przyjdzie kolej na powiększenie piersi, a w końcu napompowana botoksem i silikonem dziewczyna przekonuje się, że wszędzie poza stanowiskiem, o które tak walczyła, wygląda zbyt groteskowo i krzykliwie, karykaturalnie a nie normalnie. Jednak obrazek zdegenerowanego społeczeństwa w tym wypadku to tylko jeden z wielu straszaków, jakie w zanadrzu chowa Elżbieta Turlej. Na forach internetowych kontaktuje się z kobietami pokrzywdzonymi przez przemysł beauty. I tak na przykład przedstawia historię tych, które udały się na eksperymentalną (bądź „szkoleniową”) operację, żeby zapłacić dużo mniej niż za zabieg w renomowanym salonie – i zostały na całe życie oszpecone, potem muszą zdobyć znacznie większe pieniądze już nie dla poprawiania urody, ale dla odzyskania normalnego wyglądu. Opisuje historie kobiet, które dały sobie usunąć lub spiłować zęby, żeby przed kamerami dostać olśniewające implanty – a po kilku latach ich „cudowne” nowe szczęki nie nadają się do niczego, to, co było na pokaz dla widzów – okazało się nietrwałe, niedbale przygotowane i w założeniu pozbawione długofalowych perspektyw. Będzie tu oczywiście mowa o tych paniach, które chcą schudnąć (i o ich losach na antenie). Niemal za każdym razem problem bierze się z zapatrzenia w wyretuszowane na zdjęciach modelki i aktorki, w „przykład” (reklamę) celebrytek, w całą maszynę promocyjną związaną z kultem młodego (i niekoniecznie zdrowego czy naturalnego) ciała – i w coraz łatwiej dostępne sposoby ingerencji w wygląd. Elżbieta Turlej sama nie zatrzyma wyścigu po piękno za wszelką cenę – ale próbuje przynajmniej przestrzec, podać szereg ekstremalnych zjawisk, które powinny wywołać zdroworozsądkowe podejście do tematu dbania o urodę. „Naciągnięte” to może nie do końca uporządkowana, ale działająca na wyobraźnię opowieść o ciemnych stronach przemysłu beauty.
czwartek, 18 kwietnia 2019
Tomasz Maruszewski: Do końca świata
Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.
Żona obok
Madzia jest żoną idealną. Zawsze w pobliżu Jerzego, żeby móc się o niego dyskretnie troszczyć – ale nigdy nie staje się nachalna, nie wtrąca się w jego sprawy, kiedy trzeba – potrafi usunąć się w cień. Jest piękna i powabna, potrafi uwodzić męża w sypialni, zawsze też stanowi wsparcie. Nic dziwnego, że Jerzy nie szczędzi jej czułości i ciepłych słów. Chociaż po tylu latach małżeństwa mógłby się już znudzić i zachowywać jak przeciętny facet – on nie zamierza odpuszczać. Chce, żeby wszyscy podziwiali jego ukochaną żonę i żeby jej samej nigdy nie brakowało miłości. Taka żona to skarb. A jednak Jerzy uznawany jest przez otoczenie za dziwaka lub szaleńca. Ludzie przyglądają mu się dziwnie w kawiarni czy na ulicy, śmieją się z niego i wytykają palcami. Syn szuka lekarzy i pomocy u przyjaciół. Bo Madzia funkcjonuje wyłącznie w wyobraźni Jerzego. Nie ma jej przy nim, a cała historia ma kilka płaszczyzn, które autor – Tomasz Maruszewski – będzie stopniowo przed czytelnikami odkrywał.
Na razie jednak próbuje odbiorców przekonać do spraw firmy. Jerzy pracował nad projektem, który ma podbić rynek i w najbliższym czasie zostanie ujawniony. Konkurencja nie śpi: dawny przyjaciel Jerzego, Tadeusz, obecnie właściciel firmy rywalizującej z firmą Jerzego – zamierza projekt podkupić, a przynajmniej połączyć siły. Oferuje współpracę między innymi w zakresie dystrybucji, a doświadczenie ma w tym niebagatelne. Tadeusz ima się różnych sposobów, żeby przekonać zaciętego eksprzyjaciela do współpracy – nie szczędzi środków ani wyobraźni, szuka rozwiązań poza kodeksem wartości. Biznes w tym wypadku nie zna sentymentów. Nawet Madzia może zostać wmieszana w wydarzenia – wprawdzie jako bezwolna marionetka, ale zawsze. Jeśli jej obecność stanie się argumentem za przyjęciem oferty…
Maruszewski zamyka się w wąskim gronie ludzi, spośród których każdy ma swoje wady i każdy popełnił jakieś błędy. Bohaterowie bez przerwy wikłają się w relacje między sobą, a autor trzyma w zanadrzu kilka niespodzianek dla czytelników. Będzie ich zaskakiwać przede wszystkim obrazem miłości i tego, jak sercowe niepowodzenia działać mogą na psychikę. Jerzy jest bogatszy o lekcję, która przyda się wielu czytelnikom: rozumie już, na co w małżeństwie, choćby najbardziej udanym, nie można sobie pozwalać. Z kolei jego zachowanie już po dramacie niewiele może w fabule zmienić – za to stanowi wskazówkę dla odbiorców. O każdy związek trzeba walczyć i najlepiej nie czekać, aż sprawy rozwiążą się same – to niekoniecznie doprowadzi do satysfakcjonujących efektów.
Tomasz Maruszewski pisze momentami trochę naiwnie (razi zwłaszcza skłonność jego bohaterów do zwracania się do siebie imionami w rozmowach niemal bez przerwy), ale uwagę przykuwa dzięki nietypowym pomysłom na rozwój akcji. Wie, że jeśli czytelnicy zainteresują się losem Magdy i Jerzego, poczekają cierpliwie do rozwiązania. A kiedy otrzymają rozwiązanie, coś jeszcze może ich zadziwić. Więc odrzucenie schematów powieściowych wychodzi temu tomowi na dobre i sprawia, że „Do końca świata” funkcjonuje jako całkiem ciekawy debiut.
Żona obok
Madzia jest żoną idealną. Zawsze w pobliżu Jerzego, żeby móc się o niego dyskretnie troszczyć – ale nigdy nie staje się nachalna, nie wtrąca się w jego sprawy, kiedy trzeba – potrafi usunąć się w cień. Jest piękna i powabna, potrafi uwodzić męża w sypialni, zawsze też stanowi wsparcie. Nic dziwnego, że Jerzy nie szczędzi jej czułości i ciepłych słów. Chociaż po tylu latach małżeństwa mógłby się już znudzić i zachowywać jak przeciętny facet – on nie zamierza odpuszczać. Chce, żeby wszyscy podziwiali jego ukochaną żonę i żeby jej samej nigdy nie brakowało miłości. Taka żona to skarb. A jednak Jerzy uznawany jest przez otoczenie za dziwaka lub szaleńca. Ludzie przyglądają mu się dziwnie w kawiarni czy na ulicy, śmieją się z niego i wytykają palcami. Syn szuka lekarzy i pomocy u przyjaciół. Bo Madzia funkcjonuje wyłącznie w wyobraźni Jerzego. Nie ma jej przy nim, a cała historia ma kilka płaszczyzn, które autor – Tomasz Maruszewski – będzie stopniowo przed czytelnikami odkrywał.
Na razie jednak próbuje odbiorców przekonać do spraw firmy. Jerzy pracował nad projektem, który ma podbić rynek i w najbliższym czasie zostanie ujawniony. Konkurencja nie śpi: dawny przyjaciel Jerzego, Tadeusz, obecnie właściciel firmy rywalizującej z firmą Jerzego – zamierza projekt podkupić, a przynajmniej połączyć siły. Oferuje współpracę między innymi w zakresie dystrybucji, a doświadczenie ma w tym niebagatelne. Tadeusz ima się różnych sposobów, żeby przekonać zaciętego eksprzyjaciela do współpracy – nie szczędzi środków ani wyobraźni, szuka rozwiązań poza kodeksem wartości. Biznes w tym wypadku nie zna sentymentów. Nawet Madzia może zostać wmieszana w wydarzenia – wprawdzie jako bezwolna marionetka, ale zawsze. Jeśli jej obecność stanie się argumentem za przyjęciem oferty…
Maruszewski zamyka się w wąskim gronie ludzi, spośród których każdy ma swoje wady i każdy popełnił jakieś błędy. Bohaterowie bez przerwy wikłają się w relacje między sobą, a autor trzyma w zanadrzu kilka niespodzianek dla czytelników. Będzie ich zaskakiwać przede wszystkim obrazem miłości i tego, jak sercowe niepowodzenia działać mogą na psychikę. Jerzy jest bogatszy o lekcję, która przyda się wielu czytelnikom: rozumie już, na co w małżeństwie, choćby najbardziej udanym, nie można sobie pozwalać. Z kolei jego zachowanie już po dramacie niewiele może w fabule zmienić – za to stanowi wskazówkę dla odbiorców. O każdy związek trzeba walczyć i najlepiej nie czekać, aż sprawy rozwiążą się same – to niekoniecznie doprowadzi do satysfakcjonujących efektów.
Tomasz Maruszewski pisze momentami trochę naiwnie (razi zwłaszcza skłonność jego bohaterów do zwracania się do siebie imionami w rozmowach niemal bez przerwy), ale uwagę przykuwa dzięki nietypowym pomysłom na rozwój akcji. Wie, że jeśli czytelnicy zainteresują się losem Magdy i Jerzego, poczekają cierpliwie do rozwiązania. A kiedy otrzymają rozwiązanie, coś jeszcze może ich zadziwić. Więc odrzucenie schematów powieściowych wychodzi temu tomowi na dobre i sprawia, że „Do końca świata” funkcjonuje jako całkiem ciekawy debiut.
środa, 17 kwietnia 2019
Krista & Becca Ritchie: Addicted. Podwójna pokusa
W.A.B., Warszawa 2019.
Problemy w związku idealnym
Lily i Loren nie będą kłócić się o drobiazgi. Kochają się, chcą ze sobą być i planują przetrwać największe przeciwności losu. Nie przygniata ich proza życia, wprost przeciwnie – cały wszechświat sprzyja im, tak, żeby mogli wreszcie być szczęśliwi we dwoje. U ich przyjaciół i znajomych mogą się pojawiać rozmaite burze, ale Lily i Loren są dla siebie wzajemnie wsparciem. Muszą: przeszli bardzo długą drogę, którą zresztą zaczęli od przyjaźni i wzajemnego przywiązania – a to podwaliny udanego związku. Nawet takiego, który boryka się z podwójnym uzależnieniem. Krista i Becca Ritchie jako kanwę powieści erotycznej wybierają motyw uzależnienia od seksu – nietypowy z punktu widzenia spoleczeństwa – bo u kobiety. To Lily cierpi męki, bo nie może zaspokoić swojego pożądania. W przeszłości sporo ryzykowała, szukała seksu z przygodnymi partnerami, wdawała się w niebezpieczne romanse lub przygody na jedną noc, eksperymentowała też z kilkoma mężczyznami, udając przed ludźmi, że jest w związku z Lorenem. Teraz to ukochany jest jej jedynym kochankiem, ale dawne wyczyny nie pozostają bez echa: ktoś zamierza szantażować parę, wysyła anonimowe obraźliwe smsy dotyczące prowadzenia się dziewczyny. Ponadto zdarzają się Lily spotkania z tymi, którzy znają ją od mrocznej strony – nie są to miłe relacje.
W tomie „Addicted. Podwójna pokusa” dwie autorki stawiają na motyw ucieczki od przeszłości. Lily walczy z seksoholizmem, słucha wskazówek terapeutki i pracuje nad sobą – razem z Lorenem. Wie, że masturbacja dałaby jej chwilowe ukojenie, ale nie zakończyłaby problemu – wciąż odpędza więc od siebie pokusy. W nagrodę zyska satysfakcjonujący seks z ukochanym. Siostry Ritchie stawiają na powieść erotyczną, która jest mocno rozbudowana od strony literackiej, nakreślają codzienność postaci i nie przesadzają z dawką seksu: ograniczają go czytelnikom tak samo jak bohaterce, obiecując bardziej intensywne wrażenia. Unikają tym samym łatki literatury porno. Starają się zadbać o motywy obyczajowe, nie zamykają się wyłącznie na Lil i Lo (chociaż to oni prowadzą na zmianę narrację). Analizom podlegają między innymi życiowe wybory dwóch sióstr Lily (starsza jest szczęśliwa w swoim związku, ale młodsza może zacząć popełniać poważne błędy i trzeba jej dopilnować, żeby nie zepsuła sobie życia już jako nastoletnia modelka), ważna staje się też relacja Lorena z ojcem. Na ostatni plan schodzi – chociaż może niesłusznie – problem alkoholizmu Lorena. Ten bohater postanowił już skończyć z nałogiem, nie pije, bierze też leki, które w połączeniu z alkoholem powodowałyby straszne torsje – nie widać jednak w opowieści takich pokus, jakie przeżywa na co dzień Lily. To ona pod wpływem stresu automatycznie chce udać się do łóżka, Lo wie, że ma być po prostu silny – i tego się trzyma tak długo, jak się tylko da. Musi być silny nie tylko dla siebie, bo i dla Lily, której trzeba pomagać w walce z nałogiem. Trochę to naciągane, sam związek wypada przez to mniej przekonująco: oczywiście ktoś powinien kontrolować sytuację, a autorkom wydaje się, że bohaterowie powinni mieć równe szanse – ale wybierają dość tendencyjną ocenę psychiki. W efekcie Loren panuje nad sytuacją swoją i Lily, a Lily pracuje wyłącznie nad sobą. Fakt, że w powieściach erotycznych nie o prawdę psychologiczną chodzi, ratuje takie uproszczenia. Wprawdzie moda na ten gatunek może być chwilowa, ale Krista i Becca Ritchie próbują go zmodyfikować (przez motyw seksoholizmu) tak, żeby powiedzieć odbiorczyniom coś nowego i oryginalnego w ramach przyjętych wizji.
Problemy w związku idealnym
Lily i Loren nie będą kłócić się o drobiazgi. Kochają się, chcą ze sobą być i planują przetrwać największe przeciwności losu. Nie przygniata ich proza życia, wprost przeciwnie – cały wszechświat sprzyja im, tak, żeby mogli wreszcie być szczęśliwi we dwoje. U ich przyjaciół i znajomych mogą się pojawiać rozmaite burze, ale Lily i Loren są dla siebie wzajemnie wsparciem. Muszą: przeszli bardzo długą drogę, którą zresztą zaczęli od przyjaźni i wzajemnego przywiązania – a to podwaliny udanego związku. Nawet takiego, który boryka się z podwójnym uzależnieniem. Krista i Becca Ritchie jako kanwę powieści erotycznej wybierają motyw uzależnienia od seksu – nietypowy z punktu widzenia spoleczeństwa – bo u kobiety. To Lily cierpi męki, bo nie może zaspokoić swojego pożądania. W przeszłości sporo ryzykowała, szukała seksu z przygodnymi partnerami, wdawała się w niebezpieczne romanse lub przygody na jedną noc, eksperymentowała też z kilkoma mężczyznami, udając przed ludźmi, że jest w związku z Lorenem. Teraz to ukochany jest jej jedynym kochankiem, ale dawne wyczyny nie pozostają bez echa: ktoś zamierza szantażować parę, wysyła anonimowe obraźliwe smsy dotyczące prowadzenia się dziewczyny. Ponadto zdarzają się Lily spotkania z tymi, którzy znają ją od mrocznej strony – nie są to miłe relacje.
W tomie „Addicted. Podwójna pokusa” dwie autorki stawiają na motyw ucieczki od przeszłości. Lily walczy z seksoholizmem, słucha wskazówek terapeutki i pracuje nad sobą – razem z Lorenem. Wie, że masturbacja dałaby jej chwilowe ukojenie, ale nie zakończyłaby problemu – wciąż odpędza więc od siebie pokusy. W nagrodę zyska satysfakcjonujący seks z ukochanym. Siostry Ritchie stawiają na powieść erotyczną, która jest mocno rozbudowana od strony literackiej, nakreślają codzienność postaci i nie przesadzają z dawką seksu: ograniczają go czytelnikom tak samo jak bohaterce, obiecując bardziej intensywne wrażenia. Unikają tym samym łatki literatury porno. Starają się zadbać o motywy obyczajowe, nie zamykają się wyłącznie na Lil i Lo (chociaż to oni prowadzą na zmianę narrację). Analizom podlegają między innymi życiowe wybory dwóch sióstr Lily (starsza jest szczęśliwa w swoim związku, ale młodsza może zacząć popełniać poważne błędy i trzeba jej dopilnować, żeby nie zepsuła sobie życia już jako nastoletnia modelka), ważna staje się też relacja Lorena z ojcem. Na ostatni plan schodzi – chociaż może niesłusznie – problem alkoholizmu Lorena. Ten bohater postanowił już skończyć z nałogiem, nie pije, bierze też leki, które w połączeniu z alkoholem powodowałyby straszne torsje – nie widać jednak w opowieści takich pokus, jakie przeżywa na co dzień Lily. To ona pod wpływem stresu automatycznie chce udać się do łóżka, Lo wie, że ma być po prostu silny – i tego się trzyma tak długo, jak się tylko da. Musi być silny nie tylko dla siebie, bo i dla Lily, której trzeba pomagać w walce z nałogiem. Trochę to naciągane, sam związek wypada przez to mniej przekonująco: oczywiście ktoś powinien kontrolować sytuację, a autorkom wydaje się, że bohaterowie powinni mieć równe szanse – ale wybierają dość tendencyjną ocenę psychiki. W efekcie Loren panuje nad sytuacją swoją i Lily, a Lily pracuje wyłącznie nad sobą. Fakt, że w powieściach erotycznych nie o prawdę psychologiczną chodzi, ratuje takie uproszczenia. Wprawdzie moda na ten gatunek może być chwilowa, ale Krista i Becca Ritchie próbują go zmodyfikować (przez motyw seksoholizmu) tak, żeby powiedzieć odbiorczyniom coś nowego i oryginalnego w ramach przyjętych wizji.
wtorek, 16 kwietnia 2019
Andrzej F. Paczkowski: W grobie ci do twarzy
Lira, Warszawa 2019.
Przyjaciele i wrogowie
Marlena znajduje się w wielkim niebezpieczeństwie i w szpitalu. Na szczęście jej najlepsza przyjaciółka Wanda nie straciła zimnej krwi (ani pamięci, jak Marlena) – usiłuje jak najszybciej wydostać kobietę z miejsca, w którym noc po nocy umierają kolejne panie. Co prawda Marlena ma wbity w głowę nóż, ale kto by się przejmował drobiazgami. Dla samej bohaterki tomu „W grobie ci do twarzy” niespodzianek jest więcej: oto despotyczna matka twierdzi, że Marlena mieszka na cmentarzu, przyjaciółka mówi, że nazwisko Marleny to Kiełbasa, brat okazuje się alkoholikiem nie do wyleczenia, a czeski narzeczony nie może się doczekać wspólnie spędzanych chwil. Do tego Ten Ten, służąca o deficycie urody, za to z umiejętnościami pozwalającymi wykaraskać się z niejednych opałów oraz… mąż-mafiozo. Taka galeria postaci posłuży Andrzejowi F. Paczkowskiemu do opowiedzenia brawurowej historii sensacyjnej, w której wszystko staje na głowie (z wbitym nożem).
Akcja nie ma tu większego znaczenia, chociaż wprawia postacie w ruch i zmusza do wysiłku umysłowego – trzeba w końcu przechytrzyć przestępcę, który próbuje pozbawić życia małżonkę. Do tego przydałoby się rozwikłać zagadkę, skąd nóż wziął się w głowie Marleny (najwyraźniej autor inspirował się przy pomyśle na początek tomu obiegowym dowcipem z serii o teściowej…). A kiedy ruszy lawina wypadków – mniej lub bardziej szczęśliwych – trudno będzie ją zatrzymać. I tak „W grobie ci do twarzy” zaczyna pędzić w nieoczekiwanym kierunku, niosąc ze sobą mnóstwo śmiechu. Śmiech wiąże się w pierwszej kolejności z charakterystykami bohaterów – każdy jest tu oparty o jakiś wyrazisty stereotyp – albo przynajmniej szkicowany bez subtelności, przygotowany tak, żeby śmieszył samym swoim istnieniem. Specjalizuje się Paczkowski między innymi w kłótniach przyjaciółek, stara się, żeby zawsze iskrzyło w relacjach międzyludzkich. Do tego dodaje akcję, która nie zawsze musi być prawdopodobna, im bardziej absurdalna – tym lepiej (na cmentarzu bohaterowie trafiają na… grób ojca autora książki, co pada w ich rozmowie i jest fantastycznym sygnałem przeplatania się świata literackiego i pozaliterackiego). Dzieje się dużo, ale czytelnicy nie zawsze śledzić będą fabułę, mogą zatrzymać się na poziomie wymiany opinii postaci i też będą usatysfakcjonowani tym, co im autor oferuje. Specjalizuje się Paczkowski w tym, co w literaturze dość mało cenione – porzuca skomplikowane opisy i wielowątkowość na rzecz krótkich a błyskotliwych dialogów. Bohaterowie bez przerwy dyskutują, a te dyskusje są dobrze puentowane i pełne emocji – na tym można zbudować całą opowieść, która spodoba się masowej publiczności.
Żeby cieszyć się w pełni tą lekturą, trzeba lubić czarny humor i absurd, a także „czeski humor”, określony sposób odejścia od naturalności na rzecz nieskrępowanej wyobraźni. „W grobie ci do twarzy” to właśnie taki gatunkowy popis – ze względu na lekkość opowieści zapadający w pamięć. Ten autor bawi odwagą w kreowaniu fabuły i postaci, ma pomysły odbiegające od literackich schematów i w ten sposób znajduje szansę na zaistnienie na rynku. Przygody Marleny Kiełbasy i jej nietuzinkowych przyjaciół to alternatywa wobec komediowych kryminałów z posmakiem romantyzmu w jednym z wątków – Paczkowski nie odwołuje się do sentymentów.
Przyjaciele i wrogowie
Marlena znajduje się w wielkim niebezpieczeństwie i w szpitalu. Na szczęście jej najlepsza przyjaciółka Wanda nie straciła zimnej krwi (ani pamięci, jak Marlena) – usiłuje jak najszybciej wydostać kobietę z miejsca, w którym noc po nocy umierają kolejne panie. Co prawda Marlena ma wbity w głowę nóż, ale kto by się przejmował drobiazgami. Dla samej bohaterki tomu „W grobie ci do twarzy” niespodzianek jest więcej: oto despotyczna matka twierdzi, że Marlena mieszka na cmentarzu, przyjaciółka mówi, że nazwisko Marleny to Kiełbasa, brat okazuje się alkoholikiem nie do wyleczenia, a czeski narzeczony nie może się doczekać wspólnie spędzanych chwil. Do tego Ten Ten, służąca o deficycie urody, za to z umiejętnościami pozwalającymi wykaraskać się z niejednych opałów oraz… mąż-mafiozo. Taka galeria postaci posłuży Andrzejowi F. Paczkowskiemu do opowiedzenia brawurowej historii sensacyjnej, w której wszystko staje na głowie (z wbitym nożem).
Akcja nie ma tu większego znaczenia, chociaż wprawia postacie w ruch i zmusza do wysiłku umysłowego – trzeba w końcu przechytrzyć przestępcę, który próbuje pozbawić życia małżonkę. Do tego przydałoby się rozwikłać zagadkę, skąd nóż wziął się w głowie Marleny (najwyraźniej autor inspirował się przy pomyśle na początek tomu obiegowym dowcipem z serii o teściowej…). A kiedy ruszy lawina wypadków – mniej lub bardziej szczęśliwych – trudno będzie ją zatrzymać. I tak „W grobie ci do twarzy” zaczyna pędzić w nieoczekiwanym kierunku, niosąc ze sobą mnóstwo śmiechu. Śmiech wiąże się w pierwszej kolejności z charakterystykami bohaterów – każdy jest tu oparty o jakiś wyrazisty stereotyp – albo przynajmniej szkicowany bez subtelności, przygotowany tak, żeby śmieszył samym swoim istnieniem. Specjalizuje się Paczkowski między innymi w kłótniach przyjaciółek, stara się, żeby zawsze iskrzyło w relacjach międzyludzkich. Do tego dodaje akcję, która nie zawsze musi być prawdopodobna, im bardziej absurdalna – tym lepiej (na cmentarzu bohaterowie trafiają na… grób ojca autora książki, co pada w ich rozmowie i jest fantastycznym sygnałem przeplatania się świata literackiego i pozaliterackiego). Dzieje się dużo, ale czytelnicy nie zawsze śledzić będą fabułę, mogą zatrzymać się na poziomie wymiany opinii postaci i też będą usatysfakcjonowani tym, co im autor oferuje. Specjalizuje się Paczkowski w tym, co w literaturze dość mało cenione – porzuca skomplikowane opisy i wielowątkowość na rzecz krótkich a błyskotliwych dialogów. Bohaterowie bez przerwy dyskutują, a te dyskusje są dobrze puentowane i pełne emocji – na tym można zbudować całą opowieść, która spodoba się masowej publiczności.
Żeby cieszyć się w pełni tą lekturą, trzeba lubić czarny humor i absurd, a także „czeski humor”, określony sposób odejścia od naturalności na rzecz nieskrępowanej wyobraźni. „W grobie ci do twarzy” to właśnie taki gatunkowy popis – ze względu na lekkość opowieści zapadający w pamięć. Ten autor bawi odwagą w kreowaniu fabuły i postaci, ma pomysły odbiegające od literackich schematów i w ten sposób znajduje szansę na zaistnienie na rynku. Przygody Marleny Kiełbasy i jej nietuzinkowych przyjaciół to alternatywa wobec komediowych kryminałów z posmakiem romantyzmu w jednym z wątków – Paczkowski nie odwołuje się do sentymentów.
poniedziałek, 15 kwietnia 2019
Dionisios Sturis, Ewa Winnicka: Głosy. Co się zdarzyło na wyspie Jersey
Czarne, Wołowiec 2019.
Dramat rodziny
Nawet jeżeli Damian słyszał głosy, nikomu o tym nie powiedział, wybrał ten wątek do linii obrony po popełnieniu zbrodni, która wstrząsnęła nie tylko mieszkańcami wyspy Jersey – i nie tylko polonijnym środowiskiem. „Głosy” to opowieść o tym, co stało się w domu imigrantów – i o następstwach morderstwa. Reportaż sensacyjny wprowadza odbiorców do świata, który trudno jest pojąć: tu racjonalne wytłumaczenia na nic się nie zdadzą, a problem pozostanie nieokreślony – aż do kolejnej i kolejnej zbrodni. Oto Damian Rzeszowski – ojciec rodziny, pracujący na budowie (i czasami sięgający po alkohol, z czego jednak nikt nie robi większego tematu) – znienacka chwyta za nóż, zabija swoją żonę, jej przyjaciółkę oraz własne dzieci i dziecko owej przyjaciółki. W sumie od ran nożownika ginie sześć osób. Wstrząśnięci sąsiedzi wzywają pomoc, ale pogotowie nie może już uratować nikogo. Autorzy tomu „Głosy” rozpoczynają od odzwierciedlenia tej tragedii, zachlapują narrację litrami krwi, żeby trochę bazować na sensacyjnym zainteresowaniu ze strony czytelników, a trochę oddać rozmiar koszmaru, jaki stał się udziałem przypadkowych świadków. Po takim obrazie trzeba już poczekać na niezbędne wyjaśnienia – więc Ewa Winnicka i Dionisios Sturis podążają za śledczymi. Najpierw spotykają się z rodzinami sprawcy i ofiar, wypytują o możliwe przyczyny czy o przesłanki, które miałyby wskazywać na to, że dojdzie wkrótce do tragedii. Otrzymują wizerunek „spokojnego, niesprawiającego kłopotów” człowieka – Damian Rzeszowski cieszy się dość dobrą opinią, a może po prostu nikt nie chce przyznać, że zignorował niepokojące objawy. Mężczyzna, który stracił żonę i dziecko, pozostaje na uboczu relacji, autorzy zajmują się niemal wyłącznie Polakami – w końcu tragedia wpłynęła również na ocenę imigrantów w lokalnej społeczności.
Drugim etapem, po rozmowach z bliskimi, stają się wizyty na salach sądowych. Tutaj pojawiają się żmudne protokoły przesłuchań, niekończące się pytania biegłych i lekarzy o możliwości oceny stanu psychicznego Damiana Rzeszowskiego, poszukiwanie motywu, który dałby odbiorcom pewność co do tego, dlaczego stało się to, co się stało. Przytaczanie pełnych rozmów z lekarzami może większości czytelników powiedzieć niewiele – ale daje odpowiedź na pewne pytania, jakie podczas lektury paść muszą – więc uzasadnione jest ich istnienie w tomie, mimo że hamują opowieść. Wreszcie finał dotyczy samego losu Rzeszowskiego aż do końca jego dni w więzieniu – nie po to, by zasugerować czytelnikom, że sprawiedliwości stało się zadość, ale bardziej po to, by pokazać, że część zagadek do końca nie mogła znaleźć rozwiązania.
Autorzy tego tomu nie muszą doszukiwać się sensacji, wystarczy, że bazują na społecznym strachu, pokazują tragedię z sąsiedztwa, wydarzenia, których właściwie nic nie zapowiadało. Przypominają nie tylko, jak kruche jest ludzkie życie, ale też jak wiele zależy od kaprysów i równowagi emocjonalnej osób, do których ma się z reguły zaufanie. Proponują temat jak z czasopism brukowych, ale przez to, że dokładnie go analizują i w każdym szczególe omawiają – zyskują wymiar literackiego rzetelnego reportażu. Nie chcą zastraszać odbiorców, wolą raczej przestrzegać, pokazują, dlaczego trzeba być wyczulonym na sygnały z zewnątrz. „Głosy” to również dobra literatura – i tego aspektu nie wolno pominąć przy czytaniu.
Dramat rodziny
Nawet jeżeli Damian słyszał głosy, nikomu o tym nie powiedział, wybrał ten wątek do linii obrony po popełnieniu zbrodni, która wstrząsnęła nie tylko mieszkańcami wyspy Jersey – i nie tylko polonijnym środowiskiem. „Głosy” to opowieść o tym, co stało się w domu imigrantów – i o następstwach morderstwa. Reportaż sensacyjny wprowadza odbiorców do świata, który trudno jest pojąć: tu racjonalne wytłumaczenia na nic się nie zdadzą, a problem pozostanie nieokreślony – aż do kolejnej i kolejnej zbrodni. Oto Damian Rzeszowski – ojciec rodziny, pracujący na budowie (i czasami sięgający po alkohol, z czego jednak nikt nie robi większego tematu) – znienacka chwyta za nóż, zabija swoją żonę, jej przyjaciółkę oraz własne dzieci i dziecko owej przyjaciółki. W sumie od ran nożownika ginie sześć osób. Wstrząśnięci sąsiedzi wzywają pomoc, ale pogotowie nie może już uratować nikogo. Autorzy tomu „Głosy” rozpoczynają od odzwierciedlenia tej tragedii, zachlapują narrację litrami krwi, żeby trochę bazować na sensacyjnym zainteresowaniu ze strony czytelników, a trochę oddać rozmiar koszmaru, jaki stał się udziałem przypadkowych świadków. Po takim obrazie trzeba już poczekać na niezbędne wyjaśnienia – więc Ewa Winnicka i Dionisios Sturis podążają za śledczymi. Najpierw spotykają się z rodzinami sprawcy i ofiar, wypytują o możliwe przyczyny czy o przesłanki, które miałyby wskazywać na to, że dojdzie wkrótce do tragedii. Otrzymują wizerunek „spokojnego, niesprawiającego kłopotów” człowieka – Damian Rzeszowski cieszy się dość dobrą opinią, a może po prostu nikt nie chce przyznać, że zignorował niepokojące objawy. Mężczyzna, który stracił żonę i dziecko, pozostaje na uboczu relacji, autorzy zajmują się niemal wyłącznie Polakami – w końcu tragedia wpłynęła również na ocenę imigrantów w lokalnej społeczności.
Drugim etapem, po rozmowach z bliskimi, stają się wizyty na salach sądowych. Tutaj pojawiają się żmudne protokoły przesłuchań, niekończące się pytania biegłych i lekarzy o możliwości oceny stanu psychicznego Damiana Rzeszowskiego, poszukiwanie motywu, który dałby odbiorcom pewność co do tego, dlaczego stało się to, co się stało. Przytaczanie pełnych rozmów z lekarzami może większości czytelników powiedzieć niewiele – ale daje odpowiedź na pewne pytania, jakie podczas lektury paść muszą – więc uzasadnione jest ich istnienie w tomie, mimo że hamują opowieść. Wreszcie finał dotyczy samego losu Rzeszowskiego aż do końca jego dni w więzieniu – nie po to, by zasugerować czytelnikom, że sprawiedliwości stało się zadość, ale bardziej po to, by pokazać, że część zagadek do końca nie mogła znaleźć rozwiązania.
Autorzy tego tomu nie muszą doszukiwać się sensacji, wystarczy, że bazują na społecznym strachu, pokazują tragedię z sąsiedztwa, wydarzenia, których właściwie nic nie zapowiadało. Przypominają nie tylko, jak kruche jest ludzkie życie, ale też jak wiele zależy od kaprysów i równowagi emocjonalnej osób, do których ma się z reguły zaufanie. Proponują temat jak z czasopism brukowych, ale przez to, że dokładnie go analizują i w każdym szczególe omawiają – zyskują wymiar literackiego rzetelnego reportażu. Nie chcą zastraszać odbiorców, wolą raczej przestrzegać, pokazują, dlaczego trzeba być wyczulonym na sygnały z zewnątrz. „Głosy” to również dobra literatura – i tego aspektu nie wolno pominąć przy czytaniu.
niedziela, 14 kwietnia 2019
Eric-Emmanuel Schmitt: Madame Pylinska i sekret Chopina
Znak, Kraków 2019.
Pasja
Nie trzeba wielkich fabuł, żeby opowiedzieć o pasji silniejszej nad wszystko inne. Eric-Emmanuel Schmitt szuka z czytelnikami związku dzięki muzyce – nieosiągalnemu dla zwykłych śmiertelników pięknu. Bohater jego tomu „Madame Pylinska i sekret Chopina”, Eric traktowany jak alter ego autora, rozkochuje się w muzyce Chopina. Ponieważ chce odtworzyć pierwsze doznanie w związku z obcowaniem z tym rodzajem sztuki, zapisuje się na lekcje fortepianu. Owszem, może technicznie wyćwiczyć czytanie nut, umiejętność grania oraz – nawet – interpretowania muzyki. Ale nie udaje mu się osiągnąć początkowego zachwytu i satysfakcji towarzyszącej słuchaniu Chopina. Kiedy trafia na madame Pylinską, ekscentryczną nauczycielkę gry na fortepianie z Polski, liczy na to, że wszystko się zmieni.
Madame Pylinska nie pasuje do zwykłych wyobrażeń o pedagogach, raczej podporządkowuje się wizerunkowi artystki, która nie zniża się do świata zwykłych ludzi. Pozwala sobie na oryginalność, nie boi się przy tym ośmieszenia, funkcjonuje ponad tym, więc każda postawa będzie jej wybaczona (zresztą na owym wybaczeniu też bohaterce nie zależy). Sama wybiera sobie uczniów, co w czasach konsumpcjonizmu wydaje się nieosiągalną fanaberią. Eric nie przypuszcza nawet, że jego lekcje gry na fortepianie nie będą miały wiele wspólnego z naciskaniem białych i czarnych klawiszy. Madame Pylinska wymaga za to od niego delikatności w zrywaniu kwiatków, leżenia pod fortepianem i wsłuchiwania się w dźwięki całym ciałem albo… uprawiania miłości przed lekcjami. To naturalnie zmienia rytm życia osobistego Erica i otwiera go na zupełnie nowe doznania – ale jest też bardzo nietypowym sposobem na zrozumienie Chopina. Już samo pragnienie Erica, nadające ton jego poszukiwaniom, wiąże go poniekąd z przedziwną starszą kobietą. I on przecież zachowuje się w sposób, który jest obcy konsumpcjonistycznemu społeczeństwu: nikt nie da rady poświęcać własnym marzeniom więcej czasu niż to możliwe, energię kieruje się raczej na pracę zarobkową niż gonienie za mrzonkami. Eric jednak nie ustaje w swoich wysiłkach: musi pojąć, na czym polega muzyka Chopina. Zadania wyznaczane przez nauczycielkę przybliżają go do celu, ale pozwalają również na samopoznanie – to działania, które służą jednemu: zatrzymaniu się w codziennym pośpiechu, nastawieniu na chłonięcie świata różnymi zmysłami. W tym wszystkim Chopin dość często zanika, a czasami tłumaczony jest w ogóle przez inną muzykę – ale przecież nie o niego tak naprawdę tu chodzi, a o realizację marzenia. Eric-Emmanuel Schmitt dzięki temu tworzy opowieść, którą przekona do siebie wrażliwych odbiorców, szukających delikatnych lektur. „Madame Pylinska i sekret Chopina” to książka bardzo mała i o nierozbudowanej fabule – tu nie będzie się działo nic sensacyjnego ani wstrząsającego. Bohater dzięki muzyce odkrywa siebie i świat własnych dążeń, potrafi siebie na nowo zdefiniować – a przy okazji też dowiaduje się, ile jeszcze można zyskać dzięki uważności. I nawet jeśli odbiorcom będzie w tym tomie pobrzmiewać wątek z filmu „Karate Kid” (mistrz Miyagi uczący chłopca ciosów karate bez odwoływania się do samej sztuki walki), nie zepsuje to odbioru całości. Schmitt operuje czytelnymi dla masowej publiczności literackiej wątkami, nie odbiera zabawy, doprawia relację odrobiną humoru. Ale przy tym rejestruje, ile człowiek jest w stanie zrobić, kiedy na czymś mu bardzo zależy – i w tym przemyca prawdę o odbiorcach jako takich. To punkt wspólny dla bohatera i dla czytelników, szansa na odkrywanie siebie. Chopin jest tylko dodatkiem, niezbędnym (i namacalnym) tłem dla drobiazgowej opowieści.
Pasja
Nie trzeba wielkich fabuł, żeby opowiedzieć o pasji silniejszej nad wszystko inne. Eric-Emmanuel Schmitt szuka z czytelnikami związku dzięki muzyce – nieosiągalnemu dla zwykłych śmiertelników pięknu. Bohater jego tomu „Madame Pylinska i sekret Chopina”, Eric traktowany jak alter ego autora, rozkochuje się w muzyce Chopina. Ponieważ chce odtworzyć pierwsze doznanie w związku z obcowaniem z tym rodzajem sztuki, zapisuje się na lekcje fortepianu. Owszem, może technicznie wyćwiczyć czytanie nut, umiejętność grania oraz – nawet – interpretowania muzyki. Ale nie udaje mu się osiągnąć początkowego zachwytu i satysfakcji towarzyszącej słuchaniu Chopina. Kiedy trafia na madame Pylinską, ekscentryczną nauczycielkę gry na fortepianie z Polski, liczy na to, że wszystko się zmieni.
Madame Pylinska nie pasuje do zwykłych wyobrażeń o pedagogach, raczej podporządkowuje się wizerunkowi artystki, która nie zniża się do świata zwykłych ludzi. Pozwala sobie na oryginalność, nie boi się przy tym ośmieszenia, funkcjonuje ponad tym, więc każda postawa będzie jej wybaczona (zresztą na owym wybaczeniu też bohaterce nie zależy). Sama wybiera sobie uczniów, co w czasach konsumpcjonizmu wydaje się nieosiągalną fanaberią. Eric nie przypuszcza nawet, że jego lekcje gry na fortepianie nie będą miały wiele wspólnego z naciskaniem białych i czarnych klawiszy. Madame Pylinska wymaga za to od niego delikatności w zrywaniu kwiatków, leżenia pod fortepianem i wsłuchiwania się w dźwięki całym ciałem albo… uprawiania miłości przed lekcjami. To naturalnie zmienia rytm życia osobistego Erica i otwiera go na zupełnie nowe doznania – ale jest też bardzo nietypowym sposobem na zrozumienie Chopina. Już samo pragnienie Erica, nadające ton jego poszukiwaniom, wiąże go poniekąd z przedziwną starszą kobietą. I on przecież zachowuje się w sposób, który jest obcy konsumpcjonistycznemu społeczeństwu: nikt nie da rady poświęcać własnym marzeniom więcej czasu niż to możliwe, energię kieruje się raczej na pracę zarobkową niż gonienie za mrzonkami. Eric jednak nie ustaje w swoich wysiłkach: musi pojąć, na czym polega muzyka Chopina. Zadania wyznaczane przez nauczycielkę przybliżają go do celu, ale pozwalają również na samopoznanie – to działania, które służą jednemu: zatrzymaniu się w codziennym pośpiechu, nastawieniu na chłonięcie świata różnymi zmysłami. W tym wszystkim Chopin dość często zanika, a czasami tłumaczony jest w ogóle przez inną muzykę – ale przecież nie o niego tak naprawdę tu chodzi, a o realizację marzenia. Eric-Emmanuel Schmitt dzięki temu tworzy opowieść, którą przekona do siebie wrażliwych odbiorców, szukających delikatnych lektur. „Madame Pylinska i sekret Chopina” to książka bardzo mała i o nierozbudowanej fabule – tu nie będzie się działo nic sensacyjnego ani wstrząsającego. Bohater dzięki muzyce odkrywa siebie i świat własnych dążeń, potrafi siebie na nowo zdefiniować – a przy okazji też dowiaduje się, ile jeszcze można zyskać dzięki uważności. I nawet jeśli odbiorcom będzie w tym tomie pobrzmiewać wątek z filmu „Karate Kid” (mistrz Miyagi uczący chłopca ciosów karate bez odwoływania się do samej sztuki walki), nie zepsuje to odbioru całości. Schmitt operuje czytelnymi dla masowej publiczności literackiej wątkami, nie odbiera zabawy, doprawia relację odrobiną humoru. Ale przy tym rejestruje, ile człowiek jest w stanie zrobić, kiedy na czymś mu bardzo zależy – i w tym przemyca prawdę o odbiorcach jako takich. To punkt wspólny dla bohatera i dla czytelników, szansa na odkrywanie siebie. Chopin jest tylko dodatkiem, niezbędnym (i namacalnym) tłem dla drobiazgowej opowieści.
Jessie Burton: Marzycielki
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019.
Nauczka i nadzieja
To, co w baśniach funkcjonowało niemal zawsze, tutaj doczekuje się pewnego wynaturzenia za sprawą jednokierunkowości wysiłków Jessie Burton. Przesłania szybko stają się oczywiste, intencje autorki – zaraz na początku okazują się jasne, a to pociąga za sobą sposób realizacji historii. Burton dba o to, żeby odbiorcy (przede wszystkim jednak małe odbiorczynie) wyszukiwali ślady niewłaściwego postępowania króla w „Marzycielkach” – i wszystkich innych władców, jacy kiedykolwiek napatoczyli się w bajkach. W dawnych lekturach pewne kwestie realizowało się subtelniej, nawet jeśli same w sobie były wyostrzone. Tu jednak błędy króla eksponowane są do znudzenia i wytykane przy każdej możliwej okazji, a przy tym – nie mogą być różnie interpretowane. Oto król po śmierci ukochanej żony i matki dwunastu królewien pogrąża się w żałobie i najwyraźniej traci rozum. Najpierw odbiera córkom tom, co sprawiało im radość, zakazuje śmiechów, zabaw i tańców. Nie zgadza się na realizowanie pasji (ma to uzasadnienie, bo królowa uwielbiała wyścigi i zginęła w wypadku samochodowym). Wydaje się, że sam nie ma już w życiu żadnego celu poza tym, żeby zamknąć dziewczyny pod szklanym kloszem, strzec na każdym kroku. W końcu buduje dla nich sypialnię-więzienie. Stąd nie ma ucieczki.
„Marzycielki” to tendencyjne rozprawianie się z patriarchatem i schematami w fabułach baśniowych. Pojawi się tu kwestia oddawania córki za żonę temu, kto rozwiąże problem króla (tyle że bohaterki nie chcą się zgodzić na przedmiotowe traktowanie), banicja dla najbardziej krnąbrnych – i podstęp jako jedyny sposób na ratunek. Jessie Burton zna przystanki obowiązkowe w literaturze – ale jest zbyt jednoznaczna, za bardzo poświęca się ideologii a nie smaczkom opowieści. Zamiast skupiać się na akcji, zajmuje się przesłaniami, rozgrzebuje warstwę emocjonalną (i feministyczną). I nie przeszkadza jej, że każdy domyśli się finału – nie chce oferować czytelniczkom nic poza informacją, że powinny zawsze walczyć o swoje.
To, co w „Marzycielkach” ładne i nie poddaje się skutkom ideologizacji tekstu – to plastyczność narracji. Jessie Burton wyraźnie zafascynowana jest melodyjnością baśni, stawia na synestezyjność, zwraca uwagę na to, by odwzorowywać wrażenia zmysłowe. Razem z królewnami liczy stopnie do onirycznej krainy, przedstawia blask klejnotów, przepych królewskich (i nie tylko) zat. Operuje kolorami i akcentuje detale. Prowadzi kamerę pewnie, wie, jak podkreślać przekazywane wiadomości. Z drugiej jednak strony wierna jest zasadom konstrukcyjnym baśni – wprowadza szereg powtórzeń nie tylko słów, ale i sytuacji, czasami aż chce się, żeby zarzuciła te najbardziej monotonne rytmy. „Marzycielki”, gdyby przymknąć oko na oczywistości fabularne oraz jednokierunkowość wysiłków w przesłaniach – imponowałyby stylistycznym rozmachem, malowniczością opowieści jako takiej. DO tego – zachwycające są tu ilustracje Angeli Barrett, bardzo dopasowane do konwencji baśni, aż czasami chciałoby się je zobaczyć w większym formacie (bo pełnorozkładówkowe bywają wielkości dwóch znaczków pocztowych, niestety). O tej książce może być głośno z racji przekazu. A mogło być z powodów bardziej artystycznych…
Nauczka i nadzieja
To, co w baśniach funkcjonowało niemal zawsze, tutaj doczekuje się pewnego wynaturzenia za sprawą jednokierunkowości wysiłków Jessie Burton. Przesłania szybko stają się oczywiste, intencje autorki – zaraz na początku okazują się jasne, a to pociąga za sobą sposób realizacji historii. Burton dba o to, żeby odbiorcy (przede wszystkim jednak małe odbiorczynie) wyszukiwali ślady niewłaściwego postępowania króla w „Marzycielkach” – i wszystkich innych władców, jacy kiedykolwiek napatoczyli się w bajkach. W dawnych lekturach pewne kwestie realizowało się subtelniej, nawet jeśli same w sobie były wyostrzone. Tu jednak błędy króla eksponowane są do znudzenia i wytykane przy każdej możliwej okazji, a przy tym – nie mogą być różnie interpretowane. Oto król po śmierci ukochanej żony i matki dwunastu królewien pogrąża się w żałobie i najwyraźniej traci rozum. Najpierw odbiera córkom tom, co sprawiało im radość, zakazuje śmiechów, zabaw i tańców. Nie zgadza się na realizowanie pasji (ma to uzasadnienie, bo królowa uwielbiała wyścigi i zginęła w wypadku samochodowym). Wydaje się, że sam nie ma już w życiu żadnego celu poza tym, żeby zamknąć dziewczyny pod szklanym kloszem, strzec na każdym kroku. W końcu buduje dla nich sypialnię-więzienie. Stąd nie ma ucieczki.
„Marzycielki” to tendencyjne rozprawianie się z patriarchatem i schematami w fabułach baśniowych. Pojawi się tu kwestia oddawania córki za żonę temu, kto rozwiąże problem króla (tyle że bohaterki nie chcą się zgodzić na przedmiotowe traktowanie), banicja dla najbardziej krnąbrnych – i podstęp jako jedyny sposób na ratunek. Jessie Burton zna przystanki obowiązkowe w literaturze – ale jest zbyt jednoznaczna, za bardzo poświęca się ideologii a nie smaczkom opowieści. Zamiast skupiać się na akcji, zajmuje się przesłaniami, rozgrzebuje warstwę emocjonalną (i feministyczną). I nie przeszkadza jej, że każdy domyśli się finału – nie chce oferować czytelniczkom nic poza informacją, że powinny zawsze walczyć o swoje.
To, co w „Marzycielkach” ładne i nie poddaje się skutkom ideologizacji tekstu – to plastyczność narracji. Jessie Burton wyraźnie zafascynowana jest melodyjnością baśni, stawia na synestezyjność, zwraca uwagę na to, by odwzorowywać wrażenia zmysłowe. Razem z królewnami liczy stopnie do onirycznej krainy, przedstawia blask klejnotów, przepych królewskich (i nie tylko) zat. Operuje kolorami i akcentuje detale. Prowadzi kamerę pewnie, wie, jak podkreślać przekazywane wiadomości. Z drugiej jednak strony wierna jest zasadom konstrukcyjnym baśni – wprowadza szereg powtórzeń nie tylko słów, ale i sytuacji, czasami aż chce się, żeby zarzuciła te najbardziej monotonne rytmy. „Marzycielki”, gdyby przymknąć oko na oczywistości fabularne oraz jednokierunkowość wysiłków w przesłaniach – imponowałyby stylistycznym rozmachem, malowniczością opowieści jako takiej. DO tego – zachwycające są tu ilustracje Angeli Barrett, bardzo dopasowane do konwencji baśni, aż czasami chciałoby się je zobaczyć w większym formacie (bo pełnorozkładówkowe bywają wielkości dwóch znaczków pocztowych, niestety). O tej książce może być głośno z racji przekazu. A mogło być z powodów bardziej artystycznych…
sobota, 13 kwietnia 2019
Celine Steen, Joni Marie Newman: Kuchnia wegańska. Przewodnik po produktach zastępczych
Buchmann, Warszawa 2019.
Zdrowiej
Celine Steen i Joni Marie Newman wcale nie kierują się modą ani tym, że coraz więcej odbiorców poszukuje nowych smaków oraz możliwości poszerzania kulinarnych doświadczeń. One wolą wybierać tradycyjny i trochę już przebrzmiały sposób przekonywania do przejścia na dietę wegańską – radykalny i infantylny jednocześnie. Podkreślają mianowicie krzywdę zwierząt. Nie tylko zabijanych w przemysłowych hodowlach – ale też tych, którym odbiera się jajka czy mleko metodą przemocy. Cierpienie niewinnych istot to motyw przywoływany w niemal każdym z rozdziałów, zaraz na początku, kiedy jeszcze trzeba pokazać czytelnikom, dlaczego w ogóle szukać zamienników w kuchni wege. Drugi, nieco mniej eksponowany temat, to zdrowie ludzi: każdy składnik mięsny czy pochodzenia zwierzęcego to czynnik zagrażający zdrowiu: jedne zatykają żyły, inne prowadzą do udarów, w jeszcze innych istnieje ryzyko zatrucia salmonellą… W tym ujęciu nie ma produktów bezpiecznych i co bardziej naiwni czytelnicy rzeczywiście mogliby dać się ponieść temu sposobowi argumentacji, jednak zbyt dużo tu emocji i nastawienia na przekonywanie, żeby tom był skuteczny. O wiele lepiej działałby, gdyby pozostawiał możliwość wyboru (w sferze narracji), a nie stanowił radykalnej zmiany trybu odżywiania się.
„Kuchnia wegańska” to tom nietypowy. Owszem, zawiera przepisy na rozmaite potrawy (obiadowe czy przekąski, desery lub dodatki) – ale są to potrawy doskonale czytelnikom znane, tyle że „przełożone” na wersję wege. I tak można się zająć przygotowaniem hamburgerów bez mięsa, ciast bez jajek i cukru, pizzy, krówek itp. Najdziwniejsze będą przepisy na skwarki bez skwarek czy… bezmięsne żeberka (tu obgryzanie kości ma być zastąpione przez obgryzanie specjalnie przygotowanych patyczków – i pojawia się pytanie o granice przywiązania do „klasycznych” dań). Mnóstwo tu zdrowych słodkości, lodów, ciasteczek i ciast, ale też wiele wariacji na temat modnych dań. Wszystko w zdrowej wersji i niby w miarę proste do przyrządzenia, ale czasami trzeba się będzie nabiegać za składnikami (na przykład kiedy potrzebny jest aromat wędzonek). Każdy może się zastanowić, czy woli przejść na kuchnię wegańską i testować całkowicie nowe potrawy, czy oszukiwać organizm, poszukując dawnych smaków w zupełnie innych składnikach. Autorki podpowiadają, czym zastąpić mleko, sery, tłuszcze, ale i mięso, miód czy żelatynę – nie zawsze do swoich eksperymentów przekonają, jednak niektóre przepisy brzmią ciekawie. Nie trzeba przecież radykalnych zmian, można potraktować „Kuchnię wegańską” jako punkt wyjścia do ciekawych eksperymentów kulinarnych. To publikacja dla tych czytelników, którzy nie wierzą, że da się coś zmienić i urozmaicić, że da się wytrzymać bez produktów pochodzenia zwierzęcego w jadłospisie. Na początku każdego rozdziału – eliminującego kolejny składnik – autorki pokazują, na czym polega modyfikowanie przepisów, tak, żeby nie pozostały w nich „niechciane” składniki, ale wprowadzają też tabelki zastępników. Uczą, na co uważać przy wybieraniu zamienników – na przykład w przypadku jajek lub tłuszczu trzeba wiedzieć, do czego służą w oryginalnym przepisie, a to nie zawsze jest oczywiste dla słabo orientujących się w kuchni. Podają też zestawy przepisów, które zadowolą podniebienie każdego smakosza, a czasami będą budzić ciekawość. Jest „Kuchnia wegańska” starannie przygotowanym, chociaż zideologizowanym poradnikiem kulinarnym.
Zdrowiej
Celine Steen i Joni Marie Newman wcale nie kierują się modą ani tym, że coraz więcej odbiorców poszukuje nowych smaków oraz możliwości poszerzania kulinarnych doświadczeń. One wolą wybierać tradycyjny i trochę już przebrzmiały sposób przekonywania do przejścia na dietę wegańską – radykalny i infantylny jednocześnie. Podkreślają mianowicie krzywdę zwierząt. Nie tylko zabijanych w przemysłowych hodowlach – ale też tych, którym odbiera się jajka czy mleko metodą przemocy. Cierpienie niewinnych istot to motyw przywoływany w niemal każdym z rozdziałów, zaraz na początku, kiedy jeszcze trzeba pokazać czytelnikom, dlaczego w ogóle szukać zamienników w kuchni wege. Drugi, nieco mniej eksponowany temat, to zdrowie ludzi: każdy składnik mięsny czy pochodzenia zwierzęcego to czynnik zagrażający zdrowiu: jedne zatykają żyły, inne prowadzą do udarów, w jeszcze innych istnieje ryzyko zatrucia salmonellą… W tym ujęciu nie ma produktów bezpiecznych i co bardziej naiwni czytelnicy rzeczywiście mogliby dać się ponieść temu sposobowi argumentacji, jednak zbyt dużo tu emocji i nastawienia na przekonywanie, żeby tom był skuteczny. O wiele lepiej działałby, gdyby pozostawiał możliwość wyboru (w sferze narracji), a nie stanowił radykalnej zmiany trybu odżywiania się.
„Kuchnia wegańska” to tom nietypowy. Owszem, zawiera przepisy na rozmaite potrawy (obiadowe czy przekąski, desery lub dodatki) – ale są to potrawy doskonale czytelnikom znane, tyle że „przełożone” na wersję wege. I tak można się zająć przygotowaniem hamburgerów bez mięsa, ciast bez jajek i cukru, pizzy, krówek itp. Najdziwniejsze będą przepisy na skwarki bez skwarek czy… bezmięsne żeberka (tu obgryzanie kości ma być zastąpione przez obgryzanie specjalnie przygotowanych patyczków – i pojawia się pytanie o granice przywiązania do „klasycznych” dań). Mnóstwo tu zdrowych słodkości, lodów, ciasteczek i ciast, ale też wiele wariacji na temat modnych dań. Wszystko w zdrowej wersji i niby w miarę proste do przyrządzenia, ale czasami trzeba się będzie nabiegać za składnikami (na przykład kiedy potrzebny jest aromat wędzonek). Każdy może się zastanowić, czy woli przejść na kuchnię wegańską i testować całkowicie nowe potrawy, czy oszukiwać organizm, poszukując dawnych smaków w zupełnie innych składnikach. Autorki podpowiadają, czym zastąpić mleko, sery, tłuszcze, ale i mięso, miód czy żelatynę – nie zawsze do swoich eksperymentów przekonają, jednak niektóre przepisy brzmią ciekawie. Nie trzeba przecież radykalnych zmian, można potraktować „Kuchnię wegańską” jako punkt wyjścia do ciekawych eksperymentów kulinarnych. To publikacja dla tych czytelników, którzy nie wierzą, że da się coś zmienić i urozmaicić, że da się wytrzymać bez produktów pochodzenia zwierzęcego w jadłospisie. Na początku każdego rozdziału – eliminującego kolejny składnik – autorki pokazują, na czym polega modyfikowanie przepisów, tak, żeby nie pozostały w nich „niechciane” składniki, ale wprowadzają też tabelki zastępników. Uczą, na co uważać przy wybieraniu zamienników – na przykład w przypadku jajek lub tłuszczu trzeba wiedzieć, do czego służą w oryginalnym przepisie, a to nie zawsze jest oczywiste dla słabo orientujących się w kuchni. Podają też zestawy przepisów, które zadowolą podniebienie każdego smakosza, a czasami będą budzić ciekawość. Jest „Kuchnia wegańska” starannie przygotowanym, chociaż zideologizowanym poradnikiem kulinarnym.
Tomasz Samojlik: Wodospad muflona
Media Rodzina, Poznań 2019.
Inność
Do rytmu tych historyjek Tomasz Samojlik już odbiorców przyzwyczaił. W podserii Wyprawy ma na celu przedstawienie czytelnikom kolejnych terenów z puszczami, starymi lasami, pomnikami przyrody czy parkami narodowymi. Rodzina żubrów z Pomrukiem i Poradą na czele odwiedza różne regiony Polski. Za każdym razem dowiaduje się czegoś nowego, a to między innymi dzięki spotkaniom z przedstawicielami gatunków endemicznych. Zwłaszcza małe żubry, Pompik i Polinka – nie boją się wyrażać zdziwienia, zadają też liczne pytania, żeby dowiedzieć się tego, co autor chce przekazać odbiorcom. Schemat opowiadań jest prosty, powtarzalny, więc też i – sprawdzony. Zwykle stara się autor do zestawu wiadomości przyrodniczych dodać jeszcze wzmianki na temat relacji interpersonalnych. W żubrzej rodzinie – ale i poza nią – zdarzają się nieporozumienia albo wręcz sprzeczki. Bohaterowie często muszą sobie coś wyjaśniać, dowiadują się dzięki temu też i o uczuciach czy emocjach. Ta empatyczna analiza toczy się na marginesie właściwej fabuły. Właściwa fabuła do przesadnie rozbudowanych ani wymyślnych nie należy. Żubry zawierają nową znajomość, czerpią z niej korzyść – zestaw informacji – a potem wyciągają wnioski i wspólnie się śmieją czy cieszą.
W „Wodospadzie muflona” autor zabiera czytelników do Karkonoskiego Parku Narodowego. Tu przewodnikiem staje się… muflon, czyli zwierzę, którego kiedyś nie można było w polskich lasach spotkać. Tyle że mniej istotne staje się tu poznawanie przyrody, zresztą urażony muflon na długo znika postaciom z oczu. Samojlik podnosi za to temat odmienności. Żubry śmieją się z muflona, sprawiając mu tym przykrość (bohater jest jeszcze mały, bierze do siebie niepotrzebną reakcję) i nie rozumieją, dlaczego nie powinny tak postępować. Dopiero kiedy same znajdą się w tej sytuacji – wyśmiane przez wiewiórki, które nigdy nie widziały żubrów – pojmą, że nie należy śmiać się z innych. To lekcja, którą mają z lektury wynieść odbiorcy. Przy okazji może też autor odnieść się do prawdziwości świata przedstawionego: wysyła przecież żubry na wycieczki do miejsc, w których żubrów nie ma, tutaj po raz pierwszy w serii pojawia się ta kwestia.
„Wodospad muflona” to książeczka ważna ze społecznego punktu widzenia – tu mniej liczą się wiadomości przyrodnicze, chociaż znalazło się miejsce na wyliczenie zwierząt „obcych” a możliwych do zaobserwowania w polskich puszczach. Muflon przydaje się znacznie bardziej do wyjaśnienia stosunków międzyludzkich, łatwo będzie odbiorcom przenosić przesłania na swoją codzienność. Żubry przekonują się, że szyderczy śmiech boli – gdyby nie przeżyły tego na własnej skórze, w żaden sposób by do nich nie dotarła ta prosta prawda. Zwierzęta korzystają z pierwszej możliwej okazji, żeby wytłumaczyć sobie lęki i nieporozumienia – to także rodzaj wskazówki dla czytelników, zasady postępowania w gronie rówieśników.
Tomasz Samojlik do opowiadania dodaje humorystyczne ilustracje w kreskówkowym stylu – mocno naiwne, ale znajdą uznanie odbiorców, w końcu to seria kierowana do dzieci. Zaspokaja autor ciekawość, wprowadza dane na temat zwierząt, a kilka wiadomości, które po prostu trzeba zapamiętać – przenosi w formie podsumowania na okładkę (co jest stałym zabiegiem w cyklu).
Inność
Do rytmu tych historyjek Tomasz Samojlik już odbiorców przyzwyczaił. W podserii Wyprawy ma na celu przedstawienie czytelnikom kolejnych terenów z puszczami, starymi lasami, pomnikami przyrody czy parkami narodowymi. Rodzina żubrów z Pomrukiem i Poradą na czele odwiedza różne regiony Polski. Za każdym razem dowiaduje się czegoś nowego, a to między innymi dzięki spotkaniom z przedstawicielami gatunków endemicznych. Zwłaszcza małe żubry, Pompik i Polinka – nie boją się wyrażać zdziwienia, zadają też liczne pytania, żeby dowiedzieć się tego, co autor chce przekazać odbiorcom. Schemat opowiadań jest prosty, powtarzalny, więc też i – sprawdzony. Zwykle stara się autor do zestawu wiadomości przyrodniczych dodać jeszcze wzmianki na temat relacji interpersonalnych. W żubrzej rodzinie – ale i poza nią – zdarzają się nieporozumienia albo wręcz sprzeczki. Bohaterowie często muszą sobie coś wyjaśniać, dowiadują się dzięki temu też i o uczuciach czy emocjach. Ta empatyczna analiza toczy się na marginesie właściwej fabuły. Właściwa fabuła do przesadnie rozbudowanych ani wymyślnych nie należy. Żubry zawierają nową znajomość, czerpią z niej korzyść – zestaw informacji – a potem wyciągają wnioski i wspólnie się śmieją czy cieszą.
W „Wodospadzie muflona” autor zabiera czytelników do Karkonoskiego Parku Narodowego. Tu przewodnikiem staje się… muflon, czyli zwierzę, którego kiedyś nie można było w polskich lasach spotkać. Tyle że mniej istotne staje się tu poznawanie przyrody, zresztą urażony muflon na długo znika postaciom z oczu. Samojlik podnosi za to temat odmienności. Żubry śmieją się z muflona, sprawiając mu tym przykrość (bohater jest jeszcze mały, bierze do siebie niepotrzebną reakcję) i nie rozumieją, dlaczego nie powinny tak postępować. Dopiero kiedy same znajdą się w tej sytuacji – wyśmiane przez wiewiórki, które nigdy nie widziały żubrów – pojmą, że nie należy śmiać się z innych. To lekcja, którą mają z lektury wynieść odbiorcy. Przy okazji może też autor odnieść się do prawdziwości świata przedstawionego: wysyła przecież żubry na wycieczki do miejsc, w których żubrów nie ma, tutaj po raz pierwszy w serii pojawia się ta kwestia.
„Wodospad muflona” to książeczka ważna ze społecznego punktu widzenia – tu mniej liczą się wiadomości przyrodnicze, chociaż znalazło się miejsce na wyliczenie zwierząt „obcych” a możliwych do zaobserwowania w polskich puszczach. Muflon przydaje się znacznie bardziej do wyjaśnienia stosunków międzyludzkich, łatwo będzie odbiorcom przenosić przesłania na swoją codzienność. Żubry przekonują się, że szyderczy śmiech boli – gdyby nie przeżyły tego na własnej skórze, w żaden sposób by do nich nie dotarła ta prosta prawda. Zwierzęta korzystają z pierwszej możliwej okazji, żeby wytłumaczyć sobie lęki i nieporozumienia – to także rodzaj wskazówki dla czytelników, zasady postępowania w gronie rówieśników.
Tomasz Samojlik do opowiadania dodaje humorystyczne ilustracje w kreskówkowym stylu – mocno naiwne, ale znajdą uznanie odbiorców, w końcu to seria kierowana do dzieci. Zaspokaja autor ciekawość, wprowadza dane na temat zwierząt, a kilka wiadomości, które po prostu trzeba zapamiętać – przenosi w formie podsumowania na okładkę (co jest stałym zabiegiem w cyklu).
piątek, 12 kwietnia 2019
Magdalena Niedźwiedzka: Barbara Radziwiłłówna. Zmierzch Jagiellonów
Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.
Płochość
Barbara chce się bawić. Chce korzystać z życia, chce zakosztować jak najwięcej uciech (w tym cielesnych). Wie, że potrafi uwodzić mężczyzn, wykorzystywać swoje ciało jako sposób przywiązywania kochanków do siebie – wspomaga się jeszcze „czarami”, bo odpowiednie zioła mogą sprawiać cuda w sypialni. Chociaż niedawno owdowiała, nie musi się martwić o przyszłość: rozkochała w sobie Augusta, syna królowej Bony. To z nim pragnie spędzać czas, chce uzależnić go od siebie i sprawić, by nie myślał nawet o innych kobietach. Raz będzie uwodzić go śmiechem, radością i frywolnością, raz – kaprysami. Może żądać i wymagać, może udawać obojętną. Może też zdać się na brata i kuzyna, Rudego i Czarnego – którzy próbują związek Barbary wykorzystać, by zdobyć pozycję dla Radziwiłłów: w końcu omotany żądzami król może przecież zapewnić wszystko, czego zechcą, ze względu na rodzinne koneksje. Barbara jednak nie zamierza mieszać się w politykę, to sprawa jej obojętna. Liczy się tylko miłość. I właśnie miłość ze wszystkimi konsekwencjami staje się tematem monumentalnej – kolejnej w cyklu Zmierzch Jagiellonów – powieści „Barbara Radziwiłłówna” Magdaleny Niedźwiedzkiej.
Tym razem zagląda autorka na dwór królowej Bony i ukazuje skomplikowane relacje dorosłego syna z apodyktyczną matką. Włoski charakter Bony wychodzi na jaw zwłaszcza wtedy, gdy kobieta czuje się zagrożona. Nie pała sympatią do Barbary, tym bardziej nie podoba jej się, że syn zawarł ślub bez jej wiedzy i zgody. Nie próbuje nawet królowa Bona zrozumieć Augusta, chce za to doprowadzić do tego, by porzucił Radziwiłłównę i nie robił z siebie pośmiewiska przed ludźmi. Dla Augusta ten związek to jednak manifestacja wolności i ucieczka od tego, co przystoi, a co nie przystoi wysoko postawionym. Nieważne, jakich metod Barbara użyła, ważne, że okazały się skuteczne, żeby przywiązać do siebie kochanka. Ta książka ma dwie bohaterki, Radziwiłłównę oraz Bonę – wszystkie inne kobiety są tu tylko tłem, podobnie jak wszyscy mężczyźni – bezwolni i uzależnieni od kaprysów płci pięknej. Przez olbrzymią część książki autorka zajmuje się wyłącznie kreśleniem flirtów i zależności między Barbarą i Augustem, albo – dla odmiany – konfliktów Augusta z matką. Później dopiero dodaje odrobinę obrazu dojrzałej miłości – uczucia, jakie objawia się na starość między Boną i Zygmuntem. Knowania ludzi z dworu są wprowadzane jedynie jako uzasadnienie tła historycznego, ale w samej fabule mają niewielkie znaczenie. Tym razem Magdalena Niedźwiedzka bardzo mocno akcentuje kwestię uczucia, przeskakuje w narracji przez kolejne lata niemal wyłącznie po to, żeby pokazać pojedyncze scenki z bycia razem Augusta i Barbary, niezależnie od tego, czy przedstawia akurat sceny sypialniane, czy też wzajemne potrzeby. Wszelkiego rodzaju spiski i podstępy toczą się na zewnątrz, nie łączą się z potęgą miłości. W końcówce tomu – i tutaj trudno o spoiler, skoro autorka opiera się na historycznych wiadomościach, powszechnie znanych – miłość zastępowana jest przez śmierć, ale owa śmierć nadchodzi w przyspieszonym tempie. Co było zagadką, zagadką pozostanie, autorka rezygnuje z odzwierciedlania prawdziwych wydarzeń, opiera się na domysłach i przedstawia efekty pogoni za mrzonkami. Staje się to trochę dydaktyczną przestrogą dla czytelników, ale też dziwnym przejściem w inną atmosferę. Jest ta książka bardzo rozbudowaną analizą miłości ponad podziałami – tyle tylko, że przez rezygnację niemal całkowitą z kontekstu historycznego, postawienie na samą obyczajowość, Niedźwiedzka ograniczy sobie trochę grono odbiorczyń – do tych, które szukają bardziej ambitnego romansu.
Płochość
Barbara chce się bawić. Chce korzystać z życia, chce zakosztować jak najwięcej uciech (w tym cielesnych). Wie, że potrafi uwodzić mężczyzn, wykorzystywać swoje ciało jako sposób przywiązywania kochanków do siebie – wspomaga się jeszcze „czarami”, bo odpowiednie zioła mogą sprawiać cuda w sypialni. Chociaż niedawno owdowiała, nie musi się martwić o przyszłość: rozkochała w sobie Augusta, syna królowej Bony. To z nim pragnie spędzać czas, chce uzależnić go od siebie i sprawić, by nie myślał nawet o innych kobietach. Raz będzie uwodzić go śmiechem, radością i frywolnością, raz – kaprysami. Może żądać i wymagać, może udawać obojętną. Może też zdać się na brata i kuzyna, Rudego i Czarnego – którzy próbują związek Barbary wykorzystać, by zdobyć pozycję dla Radziwiłłów: w końcu omotany żądzami król może przecież zapewnić wszystko, czego zechcą, ze względu na rodzinne koneksje. Barbara jednak nie zamierza mieszać się w politykę, to sprawa jej obojętna. Liczy się tylko miłość. I właśnie miłość ze wszystkimi konsekwencjami staje się tematem monumentalnej – kolejnej w cyklu Zmierzch Jagiellonów – powieści „Barbara Radziwiłłówna” Magdaleny Niedźwiedzkiej.
Tym razem zagląda autorka na dwór królowej Bony i ukazuje skomplikowane relacje dorosłego syna z apodyktyczną matką. Włoski charakter Bony wychodzi na jaw zwłaszcza wtedy, gdy kobieta czuje się zagrożona. Nie pała sympatią do Barbary, tym bardziej nie podoba jej się, że syn zawarł ślub bez jej wiedzy i zgody. Nie próbuje nawet królowa Bona zrozumieć Augusta, chce za to doprowadzić do tego, by porzucił Radziwiłłównę i nie robił z siebie pośmiewiska przed ludźmi. Dla Augusta ten związek to jednak manifestacja wolności i ucieczka od tego, co przystoi, a co nie przystoi wysoko postawionym. Nieważne, jakich metod Barbara użyła, ważne, że okazały się skuteczne, żeby przywiązać do siebie kochanka. Ta książka ma dwie bohaterki, Radziwiłłównę oraz Bonę – wszystkie inne kobiety są tu tylko tłem, podobnie jak wszyscy mężczyźni – bezwolni i uzależnieni od kaprysów płci pięknej. Przez olbrzymią część książki autorka zajmuje się wyłącznie kreśleniem flirtów i zależności między Barbarą i Augustem, albo – dla odmiany – konfliktów Augusta z matką. Później dopiero dodaje odrobinę obrazu dojrzałej miłości – uczucia, jakie objawia się na starość między Boną i Zygmuntem. Knowania ludzi z dworu są wprowadzane jedynie jako uzasadnienie tła historycznego, ale w samej fabule mają niewielkie znaczenie. Tym razem Magdalena Niedźwiedzka bardzo mocno akcentuje kwestię uczucia, przeskakuje w narracji przez kolejne lata niemal wyłącznie po to, żeby pokazać pojedyncze scenki z bycia razem Augusta i Barbary, niezależnie od tego, czy przedstawia akurat sceny sypialniane, czy też wzajemne potrzeby. Wszelkiego rodzaju spiski i podstępy toczą się na zewnątrz, nie łączą się z potęgą miłości. W końcówce tomu – i tutaj trudno o spoiler, skoro autorka opiera się na historycznych wiadomościach, powszechnie znanych – miłość zastępowana jest przez śmierć, ale owa śmierć nadchodzi w przyspieszonym tempie. Co było zagadką, zagadką pozostanie, autorka rezygnuje z odzwierciedlania prawdziwych wydarzeń, opiera się na domysłach i przedstawia efekty pogoni za mrzonkami. Staje się to trochę dydaktyczną przestrogą dla czytelników, ale też dziwnym przejściem w inną atmosferę. Jest ta książka bardzo rozbudowaną analizą miłości ponad podziałami – tyle tylko, że przez rezygnację niemal całkowitą z kontekstu historycznego, postawienie na samą obyczajowość, Niedźwiedzka ograniczy sobie trochę grono odbiorczyń – do tych, które szukają bardziej ambitnego romansu.