niedziela, 14 kwietnia 2019

Jessie Burton: Marzycielki

Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019.

Nauczka i nadzieja

To, co w baśniach funkcjonowało niemal zawsze, tutaj doczekuje się pewnego wynaturzenia za sprawą jednokierunkowości wysiłków Jessie Burton. Przesłania szybko stają się oczywiste, intencje autorki – zaraz na początku okazują się jasne, a to pociąga za sobą sposób realizacji historii. Burton dba o to, żeby odbiorcy (przede wszystkim jednak małe odbiorczynie) wyszukiwali ślady niewłaściwego postępowania króla w „Marzycielkach” – i wszystkich innych władców, jacy kiedykolwiek napatoczyli się w bajkach. W dawnych lekturach pewne kwestie realizowało się subtelniej, nawet jeśli same w sobie były wyostrzone. Tu jednak błędy króla eksponowane są do znudzenia i wytykane przy każdej możliwej okazji, a przy tym – nie mogą być różnie interpretowane. Oto król po śmierci ukochanej żony i matki dwunastu królewien pogrąża się w żałobie i najwyraźniej traci rozum. Najpierw odbiera córkom tom, co sprawiało im radość, zakazuje śmiechów, zabaw i tańców. Nie zgadza się na realizowanie pasji (ma to uzasadnienie, bo królowa uwielbiała wyścigi i zginęła w wypadku samochodowym). Wydaje się, że sam nie ma już w życiu żadnego celu poza tym, żeby zamknąć dziewczyny pod szklanym kloszem, strzec na każdym kroku. W końcu buduje dla nich sypialnię-więzienie. Stąd nie ma ucieczki.

„Marzycielki” to tendencyjne rozprawianie się z patriarchatem i schematami w fabułach baśniowych. Pojawi się tu kwestia oddawania córki za żonę temu, kto rozwiąże problem króla (tyle że bohaterki nie chcą się zgodzić na przedmiotowe traktowanie), banicja dla najbardziej krnąbrnych – i podstęp jako jedyny sposób na ratunek. Jessie Burton zna przystanki obowiązkowe w literaturze – ale jest zbyt jednoznaczna, za bardzo poświęca się ideologii a nie smaczkom opowieści. Zamiast skupiać się na akcji, zajmuje się przesłaniami, rozgrzebuje warstwę emocjonalną (i feministyczną). I nie przeszkadza jej, że każdy domyśli się finału – nie chce oferować czytelniczkom nic poza informacją, że powinny zawsze walczyć o swoje.

To, co w „Marzycielkach” ładne i nie poddaje się skutkom ideologizacji tekstu – to plastyczność narracji. Jessie Burton wyraźnie zafascynowana jest melodyjnością baśni, stawia na synestezyjność, zwraca uwagę na to, by odwzorowywać wrażenia zmysłowe. Razem z królewnami liczy stopnie do onirycznej krainy, przedstawia blask klejnotów, przepych królewskich (i nie tylko) zat. Operuje kolorami i akcentuje detale. Prowadzi kamerę pewnie, wie, jak podkreślać przekazywane wiadomości. Z drugiej jednak strony wierna jest zasadom konstrukcyjnym baśni – wprowadza szereg powtórzeń nie tylko słów, ale i sytuacji, czasami aż chce się, żeby zarzuciła te najbardziej monotonne rytmy. „Marzycielki”, gdyby przymknąć oko na oczywistości fabularne oraz jednokierunkowość wysiłków w przesłaniach – imponowałyby stylistycznym rozmachem, malowniczością opowieści jako takiej. DO tego – zachwycające są tu ilustracje Angeli Barrett, bardzo dopasowane do konwencji baśni, aż czasami chciałoby się je zobaczyć w większym formacie (bo pełnorozkładówkowe bywają wielkości dwóch znaczków pocztowych, niestety). O tej książce może być głośno z racji przekazu. A mogło być z powodów bardziej artystycznych…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz