niedziela, 31 marca 2019

Anna Romaniuk: Orzeszkowo 14. Historie z Podlasia

Czarne, Warszawa 2019.

Pejzaże

Historii z Podlasia wcale nie ma w tym tomie za dużo, zresztą gdyby Anna Romaniuk chciała odtwarzać losy kolejnych tutejszych rodzin, doświadczenia bieżeńców – błyskawicznie rozsadziłaby ramy tej niewielkiej książki. „Orzeszkowo 14” to bardziej spojrzenie w przeszłość, jedynie czasami przełamywane reportażem. Wpisuje się w literaturę małych ojczyzn i pomaga zrozumieć sentymenty czy tęsknoty miejscowych. Jednocześnie próbuje wytłumaczyć czytelnikom, że tradycje sięgają dalej niż dwóch pokoleń wstecz. Tu żyje się w zgodzie z naturą i przez wieki można było znaleźć schronienie przed zawieruchami. To dlatego autorka śledzi rozmaite publikacje naukowe i wspomnieniowe (rozłożysta biografia robi wrażenie na odbiorcach). Wydobywa z nich obraz Podlasia sprzed wieków (a czasami i z bliższej przeszłości), prezentuje na przykład… historię stacji kolejowej. Albo motyw pieców w domach miejscowych. Sprawdza, jak żyli ludzie na tych ziemiach przed stuleciami, odtwarza znane wydarzenia. Omawia dokładnie historię, jakby w przekonaniu, że to pomoże czytelnikom pojąć ideę małej ojczyzny. Dalekie wydarzenia sprzyjają budowaniu tożsamości, bliskie pokazują rolę tradycji. Nie ma tu niepokojów, wszystko układa się logicznie i stopniowo odsłaniane wpływa na ocenę Podlasia z perspektywy odbiorców z zewnątrz. W historii jest tu trochę zawirowań, komplikacji i tematów, które wymagają dokładniejszych analiz, tak, żeby nie było wątpliwości co do interpretacji. Omawia autorka zwłaszcza najdawniejsze udokumentowane kwestie, a i drugą wojnę światową. A poza tym – nie próbuje tworzyć całościowego przeglądu. Proponuje odbiorcom – może dla wytchnienia, a może ze względu na koloryt lokalny – drobne obrazki i pejzaże. Sprawy wielkiej wagi przełamuje refleksjami na temat zmieniających się pór roku, bardziej intensywnych niż gdziekolwiek indziej, przygląda się przyrodzie i rytmowi natury – wpływającemu na człowieka. Funduje zatem czytelnikom dość poważne tematyczne przeskoki – od opowiadania o roślinach do tematu Białorusinów. Przedstawia autorka ginący specyficzny język – gwarantujący porozumienie wyłącznie tutaj, ale też i poszczególnych ludzi, zwłaszcza starszych – wrośniętych w lokalny pejzaż i wpływających na odbiór Podlasia.

Tutaj życie toczy się niespiesznie, nie ma mowy o wyścigu cywilizacyjnym, korporacjach czy modach. Dawne zwyczaje trzeba ocalać – nawet jeśli z innych powodów niż to dzisiaj powszechne. Podlasie z tomu „Orzeszkowo 14” to trzy wielkie tematy: przeszłość (historia i obyczajowość), ludzie oraz natura. Autorka za każdym razem – w kolejnych szkicach i esejach – zajmuje się szczegółowym prezentowaniem widoków czy charakterów. Bardzo lubi przymiotniki, dba o synestezyjność opisów. Wydaje się, że chce przekonać czytelników do malowniczości miejsca. Podlasie nie ma w tym ujęciu punktów charakterystycznych ani turystycznych szlaków, czymś trzeba jednak odbiorców przyciągnąć. Romaniuk dba o literackość opisów – wprowadza niekończące się relacje, melancholijne i dokładne, ze słów chce stworzyć zachęcający obraz miejsca. Chociaż „Orzeszkowo 14” to książka drobna, zaspokaja apetyty.

Rafał Witek: Rajdowa krowa

Egmont, Warszawa 2019.

Pomysł na bajkę

Pierwszy poziom serii Czytam sobie. Zestaw prostych lektur dla tych, którzy przygodę z czytaniem dopiero zaczynają. Tu trzeba przestrzegać rygorystycznych reguł, nie można stosować dwuznaków ani zmiękczeń, należy opierać się na podstawowych głoskach. Ograniczenia dotyczą również objętości tekstu. Trudno w takich warunkach o narracyjny rozmach, a jednak Rafał Witek tworzy historyjkę, która spodoba się maluchom i na długo będzie ich ulubioną lekturą do ćwiczenia czytania. Ten autor rezygnuje bowiem z pouczania i edukowania, stawia na czystą zabawę, dowcip, który niczego nie wymusza. „Rajdowa krowa” zwraca na siebie uwagę beztroską i śmiechem. W bajkach wszystko jest możliwe, Witek doskonale o tym wie, więc może popuścić wodze fantazji. Sam wydaje się być ciekawy, co z tego wyniknie. Pozwala zatem krowie wystartować w wyścigu. Połączenie dwóch sfer, które normalnie nie mają punktów stycznych, sprawdza się tu jako źródło dowcipu. Dzieci rozśmieszy już krowa w kasku i goglach, dorosłym dodatkowo spodoba się… Land Krower. Widać dzięki temu, że i w literaturze przygotowywanej na użytkową (trening czytania) można pozwolić sobie na lekkość. To żart, który nowego słownictwa dzieciom nie wprowadzi, dałoby się bez niego obejść – a jednak ubarwia całość, uprzyjemnia czytanie – które na razie wiąże się jeszcze z wysiłkiem. Rajdowa krowa, która realizuje swoje marzenie, spotka się z sympatią – tym większą, że po drodze ratuje zranioną sarenkę. Dobry uczynek sprawia, że bohaterka wyścigu nie wygra. Pytanie, co jest ważniejsze z punktu widzenia odbiorców. Rafał Witek przekona małych kibiców wyścigów – przez zilustrowanie zasady fair play. Wszystkim dzieciom spodobać się może brawurowa akcja przyjścia z pomocą bezbronnemu zwierzęciu, krowa wykazuje się bohaterstwem nie w kategorii, w której miała odnieść sukces. To w niczym nie przeszkadza, nie psuje akcji – chociaż zmienia jej dynamikę. Ale autor sprytnym sposobem poszerza krąg zainteresowań lekturą.

Na każdej stronie zmieści się zaledwie jedno zdanie (wers lub dwa) tekstu dużym drukiem – a jednak Rafał Witek i tak realizuje tu całą historię z niespodziewanym rozwojem akcji i z bardzo szczegółową charakterystyką postaci. Krowa zachowuje się inaczej niż spodziewaliby się odbiorcy – próżno by jej szukać na pastwisku, za to w samochodzie czuje się świetnie. Skoro wykracza poza standardowy portret, książka staje się nieprzewidywalna. A to oznacza, że autor może dzieci zatrzymać nad lekturą. Rzadkością na pierwszym poziomie serii są historie, które mogą zaintrygować maluchy i rozbawić także rodziców. Rafał Witek przekonująco odmalowuje obraz krowy w wozie wyścigowym, to wabik na maluchy. Autor udowodni, że czytanie to nie męka, a przyjemność.

Paweł Mildner, autor ilustracji, decyduje się na styl grafiki komputerowej, chociaż może do dowcipu Witka pasowałby bardziej quasi-komiks czy kreskówka. Tymczasem w grafice pojawiają się regularne kształty, plamy kolorów przełamywane szkicami. Trzeba przeanalizować rysunek, żeby zrozumieć, co na nim właściwie jest – bo nie da się na jeden rzut oka wychwycić tematu. „Rajdowa krowa” w warstwie ilustracji to bardziej popis niż myśl o odbiorcach – ale przy takim tekście nie trzeba nic więcej.

sobota, 30 marca 2019

Ruth Ware: Gra w kłamstwa

Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.

Alarm

Alarm ze strony Kate. Dwa słowa, po których trzy kobiety bez wahania porzucają swoje domy i swoje uporządkowane życie i przychodzą z odsieczą. Nie wiedzą jeszcze, co się stało. Nie wiedzą na przykład, że woda coraz bardziej podmywa zabudowania, w których spędziły studenckie lata. Nie wiedzą też, że woda wywleka na brzeg sekret sprzed lat: wyrzuca ciało Ambrose’a. I to właśnie komunikuje Kate Isie, Fatimie oraz Thei. Dawne przyjaciółki teraz muszą zmierzyć się ze wspomnieniami i z nowym podejściem do gry w kłamstwa. Kiedyś robiły to dla zabawy: oszukiwały ludzi i przyznawały sobie za to punkty. Były uznawane za hermetyczną paczkę, nie do przejścia dla ludzi z zewnątrz. Dopuszczały do siebie jedynie Ambrose’a, ojca Kate i artystę – oraz Luca, przyrodniego brata Kate. Gra w kłamstwa przyczyniła się do zbudowania bardzo złego wizerunku dziewczyn. Ludzie w małych miejscowościach nie zapominają zbyt łatwo. Chociaż od tragedii z przeszłości minęło siedemnaście lat, mają wyrobione zdanie o przyjaciółkach i jeśli tylko dostarczy im się motywu do dania upustu nienawiści – skorzystają. Z kolei cztery kobiety teraz mają własne problemy i systemy wartości. Postarały się żyć tak, aby wymazać z pamięci to wszystko, co stało się kiedyś – sekretów z młodości nie chciały nikomu zdradzać. Teraz dawna historia je dopada z całą intensywnością – kiedy nie są już silne dawną przyjaźnią i lojalnością, kiedy chcą walczyć o inne sprawy. Pewne jest, że straszna prawda niedługo wyjdzie na jaw, nie da się więcej kłamać dla własnego dobra. Trzeba wreszcie zmierzyć się z demonami przeszłości. Ruth Ware proponuje czytelnikom niezły thriller psychologiczny. Dba o wyraziste kreacje postaci – wie, że nie będzie mieć czasu na wprowadzanie zmian w charakterystykach. Nie jest to możliwe, bo liczy się akcja – śledztwo i sprawdzanie tropów z przeszłości, do których cały czas dochodzą nowe wątki – ale też atmosfera grozy. Stąd zresztą biorą się dość oczywiste portrety, na przykład muzułmanki, która stawia na religię, bo daje jej to (ulotne) poczucie bezpieczeństwa, matki silnej dla własnego dziecka albo kobiety wyzwolonej, której żadne wyzwania nie są straszne. Cztery przyjaciółki będą musiały zacząć walczyć w sprawie, na której im już nie zależy. W przeciwnym razie nic ich nie ocali.

Ruth Ware najlepiej radzi sobie w budowaniu klimatu opartego o realizm. Chociaż motywy podchodzącej pod dom wody, tajemniczego zachowanego przez lata ciała i szeptów w miejscowości są mocno powiązane z gatunkiem – to już sam kontekst sytuacji okazuje się wynikiem przenikliwych obserwacji ludzkich charakterów. Autorka wychodzi od motywu, który powtarza się często zwłaszcza w młodzieżowych lekturach: młodość to czas wolności i szaleństw, przy których nie myśli się o konsekwencjach. Tyle tylko, że w swojej powieści zajmuje się niemal wyłącznie – jeśli pominąć retrospekcje – konsekwencjami dawnych wybryków. Ta powieść sprawdza się jako lektura rozrywkowa z rozłożystą warstwą śledztwa – dla odbiorców będzie tu kilka niespodzianek, ale też satysfakcjonującej szczerości w kreowaniu charakterów. Nawet dalszoplanowe postacie, wprowadzane tylko dla wymiany informacji, wydają się tu dobrze obmyślone – a to wpływa na pozytywny odbiór książki. „Gra w kłamstwa” jest opowieścią bezkompromisową, za to z bardzo starannie tworzoną narracją.

Irene Marienborg: Pola mówi: muszę siusiu

Media Rodzina, Poznań 2019.

Lęk przed WC

Temat odzwyczajania dzieci od pieluch wkracza od pewnego czasu do książek – zwłaszcza serii okołoedukacyjnych drobnych zeszytów. Irene Marienborg powołuje do istnienia Polę, dziewczynkę o wyrazistej osobowości – na którą wpływ mają jednak nie rodzice tylko rówieśnicy. Prawdopodobnie mali odbiorcy wiele razy od rodziców słyszeli zestaw mniej lub bardziej trafnych argumentów za nauką korzystania z toalety. Pola jednak boi się muszli klozetowej, nie chce na niej siadać, a ze swoich lęków zwierza się przyjacielowi w przedszkolu. Filip nie wyśmieje dziewczynki, która wyróżnia się noszeniem pieluchy (co widać, kiedy wszystkie dzieci bawią się w majtkach pod fontanną). Co więcej – chociaż żadna społeczność nie lubi w swoim gronie inności, a Pola bez wątpienia pod tę inność właśnie podpada – nikt z jej kolegów nie przejmuje się sytuacją. W ten sposób autorka trochę idealistycznie sugeruje odbiorcom, że problemów z rówieśnikami mieć nie będą, nawet jeśli uprą się przy irracjonalnych odruchach.

Z kolei motyw załatwiania swoich potrzeb z dala od toalety to już sposób na rozśmieszenie małych odbiorców. Pola próbuje wysikać się w ogródku, albo… do butów. Gdyby nie Filip i jego interwencja, akcja zakończyłaby się kompromitacją dziewczynki – maluchy rozbawi nie fakt strachów albo bezradnego miotania się bohaterki – ale samo przymierzanie się do robienia siku, zobrazowane i tekstem, i rysunkami. W końcu tę grupę wiekową już sam motyw majtek w książeczce rozśmieszy. Irene Marienborg zdaje się o to nie dbać – buduje fabułę, w której pojawi się dla kilkulatków niespodzianka.

Z jednej strony „Pola mówi: muszę siusiu” to próba przekonania dzieci, że warto odzwyczaić się od pieluchy – ale nie szuka tu autorka powodów, którymi trafiłaby do wyobraźni odbiorców, raczej skupia się na możliwości zabawy fabułą. Inaczej realizuje ograny temat. Z drugiej strony Filip staje się prawdziwym bohaterem. Najpierw cierpliwie słucha Poli, dopytuje, żeby uściślić, na czym polega problem, a później sam opracowuje rozwiązanie. Nie prosi nikogo o pomoc, jest lojalny wobec dziewczynki – a do tego myśli nieszablonowo. Jest twórczy jak każdy kilkulatek, to, co robi dla Poli, nie przyszłoby do głowy dorosłym. Jeśli pomoże usunąć lęk – zniknie kłopot z odzwyczajaniem dziecka d pieluchy. Wprawdzie trudno byłoby zastosować bajkowy pomysł w zwyczajnym życiu – ale lektura przyniesie dzieciom sporo śmiechu. Umożliwi rozmowę na temat codziennych czynności, udowodni, że przecież nie ma się czego bać. Pola – jedna z bardzo wielu kilkulatek objaśniających rówieśnikom świat – pokazuje, że rozumie maluchy i warto jej zaufać. A ponieważ sama jest dzieckiem, popełnia błędy charakterystyczne dla najmłodszych. Ilustracje norweskiej autorki bawią odbiorców. Bohaterowie mają tu karykaturalnie wielkie głowy i wiotkie ciałka, do plam barw dodaje Marienborg niestaranne szkice konturów, jeśli potrzebuje podkreślić jakiś kształt. Sprawi więc, że odbiorcy zainteresują się działaniami postaci.

piątek, 29 marca 2019

Sayaka Murata: Dziewczyna z konbini

Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2019.

Prawo do szczęścia

Wiele historii brzmi zwyczajnie – dotyczą bowiem ludzi, którzy postępują według schematów i zgodnie z oczekiwaniami większości, niejako narzucanymi. Pani Furukura jednak nie pojmuje zasad rządzących światem, najlepiej byłoby dla niej, gdyby ktoś je spisał, uporządkował i przedstawił. Nie ma empatii, nie potrafi kierować się emocjami. Przez to zawsze będzie inna i nierozumiana przez społeczeństwo (ale do tego jakoś specjalnie nie dąży, wolałaby, żeby ludzie odczepili się od niej). Nikt nie nazywa jej choroby w tomie „Dziewczyna z konbini”: matka i siostra trzydziestosześcioletniej samotniczki martwią się jednak jej losem. Wiedzą, że z tym schorzeniem powinna udać się do psychologa. Ale pani Furukura sama próbuje znaleźć dla siebie miejsce w świecie. Dorywcza praca w konbini staje się jej całym światem i sposobem na egzystencję. Kobieta realizuje wszystkie wytyczne kierownictwa, a kiedy ma rozmawiać z kolegami z pracy albo z klientami – powtarza intonację i słownictwo podsłuchane u innych. Dzięki temu nie dotyka jej społeczny ostracyzm, przynajmniej nie w najbardziej radykalnej wersji. Pani Furukura wie już, że jest inna i że powinna się dopasować. Gra konsekwentnie swoją rolę. Aż w końcu w jej konbini pojawia się mężczyzna cierpiący na podobną przypadłość. To on uświadamia Keiko, że ludzie tolerują wyłącznie znane sobie schematy – tylko wtedy czują się bezpiecznie. Pani Furukura nie musi być szczęśliwa: uszczęśliwi innych, jeśli da im pożywkę do plotek zgodnych z ich scenariuszem. Ale jeżeli tom „Dziewczyna z konbini” zrobił na rynku furorę – to znaczy, że autorka trafiła w temat, który nie jest ludziom obojętny. Temat lęku przed wyobcowaniem, przed wykluczeniem i innością jako taką wybrzmiewa tutaj w pełni. Chociaż czasy się zmieniają, można już spokojnie żyć jako singiel i nikogo to nie dziwi, trzydziestosześcioletnia dziewica jest odbierana jako wyrzutek społeczeństwa – i jest dla tego społeczeństwa bezużyteczna, a do tego trochę przeraża, skoro wybiera dziwną drogę i nieźle się na niej czuje. Sporą część wyjaśnień przejmuje jej nowy kolega – nie jest to typ amanta, nawet nie zamierza być wobec pani Furukury uprzejmy – a jednak chce podjąć wyzwanie i zamieszkać z nią, by uciąć domysły ludzi. Zamierza kupić sobie spokój za wszelką cenę.

Ta powieść jest prosta i krótka, ale jest w niej pewna poetyckość. Autorka kreśli sylwetki bohaterów grubą kreską, pozwala Keiko zachowywać się jak robot. Nie szuka romansu na horyzoncie – bo zdaje sobie sprawę, podobnie jak bohaterowie, że tego oczekują ludzie. Przez odejście od naturalnych rozwiązań staje się tak wstrząsająca: uświadamia odbiorcom ważne kwestie. Automatyzowanie pracy w konbini także podkreśla tu niezwykłość bohaterki. Może „Dziewczyna z konbini” być odczytywana jako powieść o przeznaczeniu, bo przecież nie ma tu ucieczki od wybranego szlaku. Autorka z ogromnym wyczuciem prezentuje inność postaci, przekona do kreacji wykraczającej poza szablony. Szczęście ma różne oblicza i wcale nie musi oznaczać tego, co wybiera większość. Sayaka Murata uczy podążania za głosem serca – mimo że w fabule ucieka od sentymentów i tanich wzruszeń. Stawia ciekawą społeczną diagnozę, przypominając odbiorcom, że każdy ma prawo do własnych decyzji i do kierowania się własnymi pragnieniami. To świetna lektura nie tylko dla odludków. Napisana z wprawą i z dobrym pomysłem, imponuje odwagą w kreowaniu bohaterki.

czwartek, 28 marca 2019

Wiesław Kępiński: Upragniony syn Iwaszkiewiczów

Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.

Bez ojca

Gdyby Wiesław Kępiński wydał swoje zapiski dziennikowe, znalazłby niewielu czytelników. Nie udałoby mu się przebić przez wyznania celebrytów, nie przyciągnąłby nikogo znanym nazwiskiem ani oczekiwaniem na smaczki z życia prywatnego. Dla odbiorców jest w końcu kompletnie anonimowy. Ale jeśli jego wspomnienia ukazują się jako tom zatytułowany „Upragniony syn Iwaszkiewiczów” – pojawiają się już marketingowe zabiegi, w pełni zrozumiałe z perspektywy znających wymogi rynku. Jest tu znane nazwisko, jest pewnego rodzaju zapowiedź sekretów (dlaczego akurat upragniony?). Wcale Kępiński nie będzie portretował Jarosława Iwaszkiewicza, przynajmniej nie w sposób, jaki sugeruje blurb. Wiesław Kępiński tworzy autobiografię, a ponieważ sporą część życia spędził wśród mieszkańców i bywalców Stawiska – siłą rzeczy odwołuje się do znanych i sławnych, chociaż nie to stawia na pierwszym miejscu.

Książkę „Upragniony syn Iwaszkiewiczów” opiera autor na swoich sumiennie prowadzonych notatkach – o czym czytelnicy przekonają się dzięki licznym reprintom. Notatki z dziennika są suche i rzeczowe, ale przez lakoniczność autor łatwiej może powrócić pamięcią do wydarzeń – i odtworzyć swoje emocje. Z takiego połączenia układa zwięzłe komentarze dotyczące kolejnych epizodów z życia. Bardzo skrupulatnie przedstawia swoje dzieciństwo, przyjemność sprawia mu powrót myślami do biologicznych rodziców. Gorzej, gdy trzeba przedstawić ich śmierć – ale to zdarzenie prowadzi do Stawiska. Wiesław Kępiński pisze list do gazety. Z listu wynika, że młody chłopak szuka opiekuna. Coś, co dzisiaj byłoby nie do pomyślenia, bo mogłoby ściągnąć niebezpieczeństwo na dziecko, wtedy się udało: Anna Iwaszkiewiczowa jako pierwsza odpowiada na zgłoszenie. I tak Wiesław staje się przybranym synem Iwaszkiewiczów. Ale w tej relacji wieje chłodem, może dlatego, że autor nie wie, jak będzie najzręczniej opisywać opiekunów. Jarosław Iwaszkiewicz to u niego najczęściej „pan Jarosław”, Anna to albo „pani Anna”, albo – rzadziej – „ciotka Hania” (i tu wreszcie pojawia się odrobina ciepła we wzajemnych stosunkach). Stara się Kępiński chronić prywatność opiekuna, nie będzie sprzedawał pikantnych plotek ani zapewniał pożywki brukowcom. Jest ostrożny, kulturalny i wdzięczny – a poza wszystkim jego celem jest pisanie o sobie a nie o Iwaszkiewiczach. Ale że sam nie przeżywa zbyt wielu przygód, które przyciągnęłyby czytelników, lektura będzie raczej poszukiwaniem strzępków wiadomości o pisaniu.

Niewiele jest tych zapisków, bo Wiesław Kępiński ma tendencję do lakoniczności i skrótowych przeskoków w czasie. Dlatego też wydawnictwo próbuje nadać objętości – a to przez skład (osobne rozkładówki zapowiadające temat rozdziału, nawet jeśli ten rozdział sam w sobie zmieściłby się na pojedynczej stronie), mnóstwo zdjęć z archiwum, przedruki, zestawy rysunków przyrządzanych przez Kępińskiego dla Iwaszkiewicza albo prasówki, jakie „upragniony syn” robił. Materiałów graficznych jest tu mnóstwo, nie wszystkie zatrzymają odbiorców na dłużej – ale przynajmniej konsekwentnie uzupełnia się w ten sposób albumowy charakter tomu. Wiesław Kępiński tym samym przypomina odbiorcom o swoim istnieniu i wydziera dla siebie kawałek miejsca w biograficznych badaniach i w opowieściach o Stawisku.

środa, 27 marca 2019

Jillian Cantor: Stracony list

Marginesy, Warszawa 2019.

Tajemnica obrazka

Jaka historia może być zakodowana w znaczkach? W drugiej dekadzie XXI wieku nikt już nie myśli nawet o tym, że sposób naklejenia znaczka na kopertę mógł być rodzajem sekretnej wiadomości słanej do najbliższej osoby. Dlatego też Jillian Cantor trochę ucieka w przeszłość, do 1989 roku. Tu bohaterka, Katie, też nie ma pojęcia o tym, że znaczki stanowią rodzaj szyfru, zresztą nie zna się na filatelistyce, ale przynajmniej jeszcze nie dziwi nikogo sam fakt prowadzenia tradycyjnej korespondencji. Bo zasadnicza część akcji to początek drugiej wojny światowej. Młody chłopak, Kristoff, uczy się fachu od twórcy znaczków. Minie sporo czasu zanim uda mu się opanować narzędzia grawera – jednak nie poddaje się mimo niepowodzeń, a dopingiem i zachętą do działania jest piękna Żydówka, Elena. Kristoff musi teraz projektować znaczki dla Niemców. Jeśli chce wysłać wiadomość o sobie, powinien wykazać się ogromnym sprytem i przebiegłością. Znaczki dają mu szansę działania bez ryzyka dekonspiracji czy narażania innych. Stopniowo ten bohater dojrzewa, stawiany przed coraz trudniejszymi wyzwaniami. Dowiaduje się też, jaką siłę zapewnia mu miłość. I oto po pół wieku od tamtych scen – przywoływanych przez autorkę rytmicznie i w dramaturgicznie przemyślanych sekwencjach – pojawia się szansa na odkrycie tajemnicy. Teraz wszystko zależy od Katie. Kobieta porządkuje rzeczy ojca (przebywającego w domu opieki i cierpiącego na coraz poważniejsze zaniki pamięci) i natyka się na spory zbiór znaczków. Oddaje je do wyceny i dowiaduje się, że znajduje się wśród nich prawdziwy rarytas. Przeszłość stopniowo zaczyna się odsłaniać – a autorka dąży do pokazania, jak splatają się losy Kristoffa oraz Katie – mimo upływu czasu, zmiany miejsca i przemian obyczajowych. Fakt utraty pamięci to chwyt banalny i często eksploatowany w rozmaitych utworach, czy to literackich czy – filmowych. Tutaj przydaje się, żeby zmusić bohaterkę do działania. W końcu odkrywa ona kawałek historii, którego nie poznałaby inną drogą. Z kolei poznanie prawdy wywołuje szereg reakcji nie do wyobrażenia w dawnych czasach.

Jest „Stracony list” powieścią w starym stylu i to nie tylko przez przesunięcie relacji w przeszłość. Jillian Cantor posługuje się tu czytelnymi i charakterystycznymi chwytami, nie szuka oryginalności, za to dla własnej wygody zatrzymuje się na detalach. Znaczki są dla niej symbolem, szansą na zakodowanie informacji, ale i na utworzenie intrygi odmiennej od literackich schematów. Autorka opiera się na silnych uczuciach, nakazuje postaciom przeżywać i doświadczać stanów, które pchają ich do wielkich czynów. Tutaj wielka miłość musi zawsze przezwyciężyć szereg poważnych problemów płynących nie z bohaterów jako takich – a z kontekstu. „Stracony list” to powieść obyczajowa o posmaku historycznym, dosyć naiwna w treści i obliczona na wzruszenia. W kreacjach postaci sporo jest uproszczeń, ale naprawdę liczą się dopiero ich wzajemne relacje, świadomość zachodzących pod wpływem bliskiego człowieka zmian. Jillian Cantor sugeruje obecność tajemnic w rodzinnych historiach i pokazuje, jak wielkie wydarzenia wpływają na losy zwykłych ludzi. Przygotowuje książkę starannie opracowaną, opartą na drobiazgowych analizach i szczegółową w samej narracji. Może nie aż wartką lekturze, ale zgrabnie poprowadzoną relację. W „Straconym liście” karmi autorka czytelników obietnicą lepszego losu.

wtorek, 26 marca 2019

John Bateson: Sprawa dla koronera

Znak, Kraków 2019.

Śledztwa

Na fali zainteresowania serialami kryminalnymi pojawiają się nie tylko sensacyjne opowieści fabularne. Coraz więcej wkracza na rynek pozycji non-fiction, rejestrujących szczegóły co bardziej atrakcyjnych z perspektywy spragnionego akcji odbiorcy spraw czy śledztw. “Sprawa dla koronera” to kolejna taka publikacja, w której odbiorcy podążać będą za Holmesem. Holmes rozmaite wątpliwości rozwiewa. Przy nim można się zastanowić, jakie wykształcenie kierunkowe powinien mieć przedstawiciel tego zawodu, jakie predyspozycje psychiczne. Kiedy ma przystąpić do działania, jak będzie wyglądało jego wdrażanie się w obowiązki. Ponieważ większość przeciętnych odbiorców ze śledztwami kojarzy albo policjantów z odpowiedniego wydziału, albo detektywów - tajniki pracy koronera będą dla nich nie tylko urozmaiceniem, ale i pewnego rodzaju dawką wiedzy. Tom “Sprawa dla koronera” przygotowany został z myślą o tych, którzy cenią sobie opowieści kryminalne. Nie Holmes będzie tu w centrum uwagi – co prawda to on dzieli się własnymi doświadczeniami i wspomina co bardziej wymagające sprawy – ale sam nieco znika w obliczu działań morderców. Funkcjonuje jako katalizator śledztw, czasami pokazuje też tarcia z prowadzącymi sprawę albo zwierzchnikami, opowiada o współpracy ze śledczymi i w ramach tego wprowadza niekiedy kolejne wskazówki dla zainteresowanych zawodem – ale najbardziej w całej książce liczą się już konkretne przypadki, opisywane ze szczegółami. Czyli - kryminały od kulis (chociaż na bazie każdego z tak przygotowanych rozdziałów można by bez większego wysiłku budować całe powieści). Holmes staje się łącznikiem między rozdziałami. Sprawy są naprawdę różne, będzie tu przegląd rozmaitych rodzajów zła, zagrożeń, ale też całe spektrum ofiar, nie zawsze więc nada się tom dla ludzi o słabych nerwach. Ma to na celu pokazanie, że w zawodzie koronera trzeba mieć umysł otwarte na różnorakie kwestie, nie da się odrzucić nawet najbardziej nieprawdopodobnie brzmiących scenariuszy. Podążanie za psychopatami, odgadywanie ich kolejnych kroków, żeby zapobiec nieszczęściom - ale przede wszystkim odkrywanie prawdy przez czytanie z pozostawionych na miejscu zbrodni śladów - to składa się na emocjonalną wartość tomu. Koroner siłą rzeczy posiądzie wiedzę, która pozwoli mu na eliminowanie błędnych teorii, będzie ze zwłok w stanie wyczytać przebieg wydarzeń. “Sprawa dla koronera” oczywiście jest już oczyszczona z pomyłek i poszukiwań, John Bateson przedstawia sytuacje tak, jakby w odgadywaniu motywacji morderców nie było żadnej trudności. Dostarcza czytelnikom esencji kryminałów, za każdym razem na nowo – w oparciu o kolejne wyzwania. Chociaż opowiada o sprawach już zamkniętych, udaje mu się podsycać ciekawość czytelników dzięki podążaniu za śledczymi - prezentuje przebieg śledztwa, momenty przełomowe, sposoby działania, nie pomija też reakcji bliskich. Rzecz jasna, przez cały czas obserwuje koronera, bo to jego zadania wyznaczają kierunek opowieści. “Sprawa dla koronera” to zatem zestaw inspiracji do kryminałów w pigułce - a do tego i szereg reportaży dla tych, którym na kryminały szkoda czasu. Bez względu na bliskość śmierci i oparcie na faktach, Bateson dostarcza rozrywki - zwłaszcza tym, którzy są amatorami mocnych literackich wrażeń.

poniedziałek, 25 marca 2019

Michael Harris: Inna samotność

Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.

Bez mediów

Michael Harris wcale nie oferuje czytelnikom kompleksowego ujęcia samotności jako takiej, nie odwołuje się także do przemian socjologicznych, które wrażenie samotności by potęgowały, wprost przeciwnie. Znacznie bardziej zajmuje go tłumaczenie odbiorcom, że nie powinni bać się samotności czy unikać jej – bo możliwość przyjrzenia się sekretom własnego umysłu (dostępna wyłącznie w samotności) jest bezcenna. “Inna samotność” to książka, która pokazuje, z jakich dobrodziejstw nie należałoby rezygnować - ale też - co robią ludzie, żeby samotność zagłuszyć. Wygląda to trochę tak, jakby autor nie chciał zaakceptować gadżetów elektronicznych i traktował je jako zło utrudniające samopoznanie. Krytykuje nadmierne przywiązanie do telefonów, walkę o uznanie innych w mediach społecznościowych - ale też zjawiska, które dopiero wkraczają w codzienność, choćby internet rzeczy. Ostrzega, że coraz trudniej jest zdobyć się na planowaną twórczą samotność - inni wciąż oczekują interakcji (z drugiej jednak strony przyznaje się, że przez siedem lat nie używał facebooka, co automatycznie uniemożliwia stawianie go w roli autorytetu w tej kwestii).

Nakreśla autor różnicę między samotnością (jako pożądanym procesem) a osamotnieniem (stanem emocjonalnym) i przypomina o roli wspomnień. Świadomy jest tego, że dzisiejsze społeczeństwa boją się samotności - trzeba dopiero przypomnieć im, jakie korzyści z tego płyną. Dlatego też opisuje dobre strony śnienia na jawie, proces odpoczywania a nawet poczucie szczęścia. Tłumaczy, jak samotność może prowadzić do olśnień. Pierwsza część tomu dotyczy społecznych i twórczych aspektów samotności, tego wszystkiego, co dziś ulega zapomnieniu lub modyfikacjom. Następnie autor przechodzi do tematyki mediów elektronicznych: opisuje rolę emotek, ale i prace nad sztuczną inteligencją. W ogarnianiu ucieczki od samotności pomaga mu wyszukiwarka Google oraz.... internetowe mapy. Nawet zawód pisarza, do niedawna mocno przecież kojarzony z samotnością, staje się “uspołeczniony” - kiedy można swoje prace natychmiast prezentować szerokiej grupie czytelników i liczyć na szybki odzew. I tak w pewnym momencie przestaje być w narracji ważne, dlaczego warto pozwalać sobie na samotność - przegrywa to z opowiadaniem, dlaczego dziś nie umiemy być samotni.

Nie o samotność w sensie emocjonalnym w całym tomie chodzi, Harris woli relacjonować dochodzenie człowieka do głębszych autorefleksji. Interesuje się schematami coraz powszechniejszej ucieczki do tłumu, łącząc ją z potrzebą akceptacji (doświadczenie, w którym badani łatwo ulegają sugestiom aktorów). Nie chce za to dopatrywać się innych przyczyn niż kierowanie się mechanizmami z elektronicznych mediów - zupełnie jakby społeczny pęd do identyfikowania się z masami miał tylko jedną, niezłożoną przyczynę. Przez to “Inna samotność” oznacza tylko jeden z rodzajów nie-samotności, nawet autobiograficzne wstawki płynące z odrzucenia za sprawą homofobii nie wystarczają, żeby rozszerzyć wachlarz spostrzeżeń. Harris zamyka się w swojej klatce przed napierającym na niego tłumem i nie może zrozumieć, dlaczego inni ludzie nie chcą podążać jego śladem, tworząc sobie własne samotne wyspy.

niedziela, 24 marca 2019

Magdalena Majcher: Cud grudniowej nocy

Pascal, Bielsko-Biała 2018.

Oczekiwanie

Cechą charakterystyczną bożonarodzeniowych obyczajówek jest happy end niezależnie od rodzaju dramatów, jakie bohaterki przeżywają. Powtarzanie, że święta to czas magiczny i pełen spełniających się marzeń to obowiązkowy składnik narracji. Magdalena Majcher nawet nie próbuje udawać, że będzie uciekać od konwencji: serwuje odbiorczyniom dokładnie to, czego oczekują. Prowadzi historię, oceniając wybory życiowe kilku dorosłych kobiet, które muszą mierzyć się z atmosferą kompletnie nieprzystającą do stereotypowych grudniowych opowieści. Tu każda z bohaterek przeżywa inne dylematy i każda ma dość okołoświątecznej gorączki. Rodzinne spotkania kojarzą się raczej z rozdrapywanymi ranami i konfliktami niż z relaksem, a źle pojęta tradycja zmusza do harówki każdą panią domu, która ma poddać się krytycznym osądom ze strony krewnych. I w takich warunkach autorka żongluje kilkoma wyostrzonymi motywami. Jedna z bohaterek parę lat wcześniej straciła małe dziecko, druga właśnie poroniła, chociaż ciąża miała być dla niej szansą na stworzenie własnego domu. Kolejna z postaci boryka się z rozpadem idealnego związku, w który sama wierzyła. Nie wymyśla zatem autorka scenariuszy obcych literaturze dla kobiet, powiela znane schematy, jakby szukała najbardziej nośnych społecznie kwestii i przez dobór motywów próbowała zaangażować dużą liczbę odbiorczyń. Omawia i uczucia macierzyńskie, i relacje damsko-męskie, i obrazy funkcjonowania w społeczności. Dokłada do tego jeszcze zagrożenia “socjologiczne” - w tym lęk przed biedą w podeszłym wieku – i płynącą z tego bezradnością. Autorka wprowadza lekko komplikowaną sieć relacji między ludźmi, pokazuje stosunki panujące w rodzinie - między innymi różne rodzaje układów córek i matek lub teściowych i synowych, zdarzają się również zależności “poziome” (na przykład między kuzynkami) - i w nich uaktywniane kolejne frustracje. Powodów do zmartwień jest całkiem sporo, a w wymowie książki kontrastuje to z aurą Bożego Narodzenia. Święta funkcjonują tu jak drażniący refren, przymus szczęścia za wszelką cenę - a bohaterki wyczuwają bezbłędnie fałsz tak pojmowanej tradycji. Dla starszego pokolenia czasami bywa to jeszcze ważne - ale niektórzy też wybierają własne pomysły na spędzenie świąt i odrzucają terror przeszłości czy obyczajowości. O tym chce Magdalena Majcher przypominać, zachęcać do budowania własnych zwyczajów albo przynajmniej uciekać od niewygód. Próbuje przekazać odbiorczyniom, e powinny same decydować o tym, co robią - a nie podporządkowywać się niepisanym zasadom, które wprawiają je we frustrację.

Akcję umieszcza Magdalena Majcher w Katowicach i tym razem trochę zajmuje się topografią miasta. Wprawdzie bardzo naiwnie wypadają te wstawki, w których bohaterki tęsknią za śniegiem na święta - ale to znów bierze się ze ślepego realizowania konwencji. Nie jedyny to mankament, w którym przywiązanie do wygodnych kolein męczy - ale przecież czytelniczki “Cudu grudniowej nocy” nie oczekują wywrotowości, czekają właśnie na babską obyczajówkę. A Magdalena Majcher mogłaby wprawdzie trochę bardziej literacko prowadzić opowieść - ale nadrabia to rozwijaniem kilku scenariuszy, które splata ze sobą. “Cud grudniowej nocy” to powieść, która ma nakłonić czytelniczki do zastanowienia się nad sensem świąt i szczerości wobec bliskich. To jedna z tych publikacji, które w oczywisty sposób rynkowej wartości nabierają w czasie tuż przed Bożym Narodzeniem. Tylko wtedy problemy nie wydają się wydumane ani sztuczne, podobnie jak potrzeby emocjonalne postaci.

Tomasz Samojlik: Żubr Pompik. WYprawy. Dumny bielik

Media Rodzina, Poznań 2018.

Przechwałki

Orzeł bielik jest kolejną postacią, jaką sympatyczna rodzina żubrów spotyka podczas swoich wędrówek po polskich puszczach i lasach. Orzeł bielik jest też postacią nieoczekiwanie komiczną, kompletnie nieświadomą własnej śmieszności – nawet nie wiadomo, dlaczego Tomasz Samojlik wybrał tego dumnego ptaka na ucieleśnienie niezbyt pożądanych cech. Ten bohater zawsze, kiedy mówi – to rymuje, a do tego bez przerwy się przechwala. Ma się za niekwestionowany cud świata i dziwi się trochę, że żubry nie podzielają jego zachwytów. Tymczasem według obserwatorów postronnych wszystkie atuty bielika słabną w obliczu jego charakteru. Tomasz Samojlik wysyła rodzinę żubrów na wyprawy, żeby znaleźć szereg ciekawych przyrodniczych tematów. Dzieci próbuje przyciągnąć i zaintrygować na dwa sposoby. Po pierwsze – sytuacjami między żubrami. Te odzwierciedlają rodzinne scenki z życia każdego kochającego się domu: mama i tata zwracają się do siebie z czułością i szacunkiem, przymykają oko na swoje wady i zawsze są dla siebie wsparciem. Dzieci mogą do woli brykać, zdradzać ciekawość świata, pytać o wszystko (nawet jeśli to pytania śmieszne czy naiwne), a ponadto – czuć się bezpiecznie pod czujnym okiem dorosłych. Do tego Samojlik dodaje dowcip – żubry często ze sobą żartują, zanoszą się dobrodusznym śmiechem, są sympatyczne i obdarzone wielkim poczuciem humoru. Nie jest to może komizm najwyższej próby, dorośli w przygodach żubrów dostrzegliby raczej sit-comowy podłożony śmiech niż rzeczywiście udane kawały – ale w tych historyjkach śmiech łączy i pomaga stwarzać przyjazną atmosferę, jest też najlepszą metodą na przekonanie dzieci do czytania. Nastrój żubrów szybko udzieli się odbiorcom, śmiech – nawet ten bez powodu – będzie zaraźliwy. Tomasz Samojlik dobrze gra tu tym motywem. Zresztą – ma wprawę w tworzeniu miniaturowych opowiastek dla maluchów. Drugim sposobem przyciągania dzieci do lektury będzie obecność zwierząt. Dobre bajki na tym właśnie się opierają, a autor wykorzystuje znaną tendencję- sięga po gatunki, które można spotkać w polskich lasach, żeby uświadomić kilkulatkom, dlaczego trzeba dbać o przyrodę. Nawet ci bohaterowie, którzy odstraszają swoimi charakterami albo przyzwyczajeniami – są intrygujący i nie da się obok nich przejść obojętnie. Odbiorcy będą z przyjemnością śledzić doświadczenia zwierząt, zwłaszcza jeśli mają tak nietypowego przewodnika jak żubr Pompik. Schemat historyjek się powtarza, autor decyduje się na zasygnalizowanie relacji „międzyludzkich” (międzyżubrzych, ale do przeniesienia na rzeczywistość znaną z autopsji nawet najmłodszym) – płynnie doprowadza żubra Pompika do spotkania z jakimś kolejnym zwierzęciem. Wprowadza prosty dylemat, motyw, który trzeba rozwiązać w krótkiej rozmowie albo nawet sporze – pozwala rozmówcom Pompika wygadać się z tym, co ich męczy, gnębi albo martwi – to „problem” w sam raz na jednowątkową historyjkę edukacyjną przed snem. „Pompiki” to zresztą bajki o charakterze edukacyjnym – ale przez swobodę zachowań postaci przypominają produkcje rozrywkowe. Sporo śmiechu dostarczają kilkulatkom również dzięki rysunkom. Tomasz Samojlik stawia na kreskówkowe obrazki pełne humoru (bajkowe żubry!), kusi maluchy kolorami i uśmiechniętymi pyszczkami. Nie ustaje w wysiłkach, żeby przekonać kolejne grupy kilkulatków do czytania o puszczy i jej mieszkańcach – żubr Pompik to bohater, który najlepiej nadaje się na przewodnika po przyrodzie, ekologii i ochronie środowiska. Kolekcja rozrasta się imponująco.

sobota, 23 marca 2019

Natasza Socha: (Nie)miłość

Edipresse Książki, Warszawa 2019.

Związek

Znalazła Natasza Socha w “(Nie)miłości” raczej ekstremalny pomysł na rozwiązanie małżeńskiego kryzysu. Cecylia zamierza po powrocie do domu porozmawiać z Wiktorem o rozwodzie. Wie, że mężczyzna ma kochankę, sama szuka pocieszenia w rozmowach z facetami poznanymi na forach internetowych, chociaż w romanse z nimi się nie wdaje (dla niej jednak zdrada to kwestia psychiki). Mimo że w grę wchodzi też szczęście dziecka, Cecylia postanawia zamknąć ten rozdział życia. I wtedy pada ofiarą wypadku samochodowego spowodowanego przez starszą panią. Traci władzę w nogach i swoje plany musi odwlec. Wiktor tymczasem coraz bardziej uzależnia się od młodej i pięknej Karoli.

W tej powieści dla kobiet od początku autorka nastawia odbiorczynie na to, że małżeństwa nie da się już uratować. Cecylia pogodziła się z losem i wie, że nie wydrze męża z objęć jego doktorantki (która walczy całkiem sensownie). Nie rozpacza, nawet nie zastanawia się, w którym momencie wszystko się rozpadło. Rozmyśla za to nad sobą i nad popełnionymi błędami - przecież dla autorki to okazja na wprowadzenie kilku porad dla czytelniczek. Chodzi o to, żeby nie poniżać się przed partnerem, na którym to już nie zrobi wrażenia. Problem utraconej miłości to oś napędowa fabuły - ale nie jedyna kwestia, jaką autorka chce rozstrzygnąć. Wśród poruszanych tematów najdzie się też problem niepełnosprawności i wiążącego się z nią wykluczenia. Cecylia na wózku przekonuje się, że nie tylko jest skazana na pomoc innych, jeszcze staje się niewidzialna i niepotrzebna. W sklepach, na ulicy - wszędzie musi liczyć się z barierami. Nagle staje się niesamodzielna i chociaż w domu pojawia się szereg udogodnień, elementów ułatwiających funkcjonowanie osobie na wózku, a mąż przejmuje część obowiązków i stara się ułatwić Cecylii codzienność, marne to pocieszenie. Wszystko przecież robi po to, żeby jak najszybciej zacząć nowe życie z Karolą.

Natasza Socha skupia się na dylematach Cecylii, na jej gorzkich przemyśleniach i obserwacjach. Pozwala razem z nią przeżywać bunt i rozpacz, pozwala kibicować bohaterce, która wymyśla dla siebie nowe scenariusze. Cecylia usiłuje się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Nie dość, że nie przypuszczała, że spotka ją taka tragedia, to jeszcze sam wypadek nie wyglądał groźnie i trudno bohaterce uwierzyć, że dzieje się z nią coś złego. Socha rezygnuje tu z pouczania wprost, czego potrzeba każdemu związkowi, żeby udało się małżonkom zachować świeżość uczuć i nie popaść w rutynę. Nie tłumaczy, ale pokazuje na przykładzie książkowej pary, czego brakuje ludziom u progu rozwodu. Zamiast prostej recepty na szczęście, proponuje prostą receptę na wspólne życie. Nie trzeba aż wypadku, żeby wprowadzać pozytywne i prowadzące do ocalenia zmiany - można zaczerpnąć inspirację z odkryć Cecylii.

“(Nie)miłość” jest powieścią pop, obyczajówką podporządkowaną monologowi wewnętrznemu kobiety (doświadczenia Wiktora w przeplatanych rozdziałach relacjonuje trzecioosobowy narrator). Nie ma tu zbyt wiele pomysłów narracyjnych, czasami aż chce się, żeby autorka zrezygnowała z takiej stylistycznej i konstrukcyjnej ascezy. Czytelniczkom dostarcza emocji (i materiału do przemyśleń na temat związków damsko-męskich), może momentami męczyć przestojami w fabule, ale to zjawisko uzasadnione rodzajem opowieści. Natasza Socha wie, jak produkować czytadła pop - chociaż jej historie nie zapadają na długo w pamięć, na moment daje czytelniczkom rozrywkę.

Wojciech Widłak: Orły nad Londynem. Z historii Dywizjonu 303

Egmont, Warszawa 2019.

Z nieba

Pilot Jurek lata na Huraganku i walczy z armią Hitlera. Wojciech Widłak dostał zadanie zaprezentowania czytelnikom z drugiego poziomu serii Czytam sobie Dywizjonu 303 – i zdecydował się na czystą akcję, bez encyklopedycznych danych. Jurek nie ma czasu na prowadzenie opisowej narracji, skoro uczestniczy w burzliwych wydarzeniach. Tłumaczy, gdzie się znajduje i jaki jest kontekst historyczny – ale w „Orłach nad Londynem” przede wszystkim odwołuje się do zabaw małych chłopców – w bajki ze strzelankami i gry zręcznościowe wpisuje przeżycia bohatera w konfrontacji z Niemcami. Co pewien czas rozlega się alarm i wtedy pilot Jurek wsiada do samolotu i rusza z odsieczą kolegom. Opowiada o widoku z kabiny, o tym, jak w polu widzenia pojawia się samolot nieprzyjaciela. Rejestruje emocje, a i własne spostrzeżenia, pozwala sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy zestrzeli się wrogą maszynę i obserwuje katapultującego się pilota (bo śmierć nie należy do eksponowanych wątków). Zestrzelenie maszyny ma konsekwencje w oznaczaniu samolotu – ale nie zawsze działa się przecież w takich akcjach indywidualnie. Pilot Jurek przekonuje się również, jak to jest prowadzić samolotową bitwę wspólnie z kolegami z dywizjonu. Dowiaduje się czegoś o zaufaniu i wdzięczności – czy o wzajemnej pomocy. Czasami może ocalić przyjaciela, a czasami ktoś jemu pomoże wyjść cało z tarapatów. Wspólne działanie to gwarancja sukcesu – albo przynajmniej namiastka bezpieczeństwa.

Nie będzie zatem Wojciech Widłak opierać się na encyklopedycznych danych dotyczących Dywizjonu 303, za to umożliwi maluchom – zwłaszcza chłopcom – wczucie się w sytuację pilota wojennego. Trafi z rodzajem narracji w upodobania kilkulatków – unika tego, co nudne i odrzucające dzieci od czytania, zachęci do sprawdzenia codzienności w boju. Wybór Widłaka oznacza, że zainteresowani tematami batalistycznymi nie zauważą nawet ćwiczenia czytania. Autor przekonuje do tej opowieści, akcentuje prawdziwość postaw, nie musi wyjaśniać odbiorcom wprost, o co chodziło walczącym, ani – czym był Dywizjon 303. Jego opowieść zapadnie w pamięć. Podsuwa bowiem Widłak narrację, która wpasuje się w konwencję i wyobrażenia kilkulatków na temat powietrznych bitew. Sprawdzają się tu krótkie frazy, wybrzmiewają one naturalnie i w żadnym miejscu opowiastki nie widać szwów. A przecież Widłak – jak wszyscy autorzy cyklu – przestrzegać musi dość rygorystycznych zasad dotyczących obecności konkretnych głosek czy liczby wyrazów. Nie popełnia dyskwalifikujących tomik błędów (ale dziwi obecność angielskiej nazwy – jakoś udało się ją przemycić). „Orły nad Londynem” to historia bardzo dynamiczna i pełna sensacyjnych doznań zrozumiałych dla dzieci. Widłak pamięta o swoich odbiorcach, wie, jak zachęcić ich do czytania. Przy okazji realizuje przesłania edukacyjne, budzi zainteresowanie historią. Dzieci, które uczą się czytać, zetkną się tutaj z przekonującą opowieścią – to bez znaczenia, że z czasów i doświadczeń im nieznanych, Wojciech Widłak sprawdza się znakomicie.
Podobnie silne wrażenie jak tekst robią tu ilustracje Tomka Kozłowskiego – zwłaszcza groźne kształty samolotów wroga widziane przez pilota Jurka. Nie są to rysunki naiwne i optymistyczne, ale właśnie dzięki temu przykują spojrzenia dzieci.

Marta Galewska-Kustra: Co robi Pucio?

Nasza Księgarnia, Warszawa 2019.

Zagadki

Podwójną zgadywankę proponuje dzieciom autorka maleńkiego edukacyjnego tomiku z oswojonym już bohaterem. Książka formatowo jest mniejsza od kierowanych zwykle do najmłodszych publikacji, ale i tak ma kartonowe strony (zaokrąglone rogi to norma, żeby dziecko nie zrobiło sobie krzywdy). To pozycja bliska maluchom – przedstawia świat najbardziej namacalny, znany – mimo bardzo ograniczonych doświadczeń odbiorców. Po raz kolejny przewodnikiem po najbliższej codzienności okazuje się Pucio – chłopiec, który już przez imię (i pucułowatą buzię) budzi sympatię. Pucio to postać, która przeważnie zmusza dzieci do swoistego wysiłku intelektualnego – każe robić ćwiczenia logopedyczne, nazywać przedmioty albo próbować odczytywać ich zapisane nazwy. Pucio nie wyróżnia się niczym szczególnym, jednak poznaje najbliższe otoczenie, a to sprawia, że staje się dla odbiorców intrygujący. Oto bowiem kilkulatki w pierwszych lekturach obserwować mogą zjawiska zwyczajne – a przeniesione na rytm bajki. To dla nich oznacza, że same poczują się jak bohaterowie z książek, więc też będą kibicować postaci w jej działaniach. Pucio poza doznaniami ze zwykłych czynności nie przeżyje żadnych fantazyjnych przygód – ale i tak zwróci na siebie uwagę dzieci. Ukazują się całe serie edukacyjne połączone osobą bohatera – fabuła nie ma w nich żadnego znaczenia, na pierwszy plan wybija się interakcja. Chodzi o to, żeby przyzwyczajać dzieci do książek jako formy rozrywki, ale też rozwijać ich słownictwo i uczyć logicznego myślenia. Dawniej, kiedy rynek książki opierał się na historiach fabularnych, zabawy jak w tomiku „Co robi Pucio” funkcjonowały jedynie za sprawą inwencji rodziców. Zresztą ta publikacja jest podporządkowana wspólnej zabawie.

Każda rozkładówka oznacza tu inną kwestię doskonale już nawet najmłodszym znaną. Najpierw rysunek (ilustracjami zajęła się autorka wizerunku Pucia, Joanna Kłos) prezentujący przedmiot znany najmłodszym (na przykład krzesło albo zabawkę) – i jest to pierwsza zagadka dla maluchów, na widok określonej rzeczy mają spróbować ją nazwać. To lekcja mówienia – i dawka słownictwa. Odgadnięcie pierwszej zagadki prowadzi od razu do drugiej – co w związku z danym przedmiotem robi Pucio. Tu (na drugim rysunku) bohater zaprezentowany jest w trakcie czynności – i znowu mali odbiorcy powinni wykazać się umiejętnością kojarzenia faktów i nazwać zachowanie chłopca. Zagadki nie należą do skomplikowanych, to absolutne podstawy i żaden maluch nie będzie zaskoczony czy zmuszony do olbrzymiego wysiłku umysłowego. Odpowiadają dzieci na zagadki przypominające zwykłe zabawy rodziców z pociechami. Jest to sposób na spędzanie czasu i na rozrywkę.

„Co robi Pucio” to tomik będący jednocześnie zabaw(k)ą i lekcją dla najmłodszych. Przez interaktywny charakter budzi zainteresowanie maluchów, uczy też rodziców pracy z pociechą, dostarczającej radości. Marta Galewska-Kustra nie potrzebuje w tym wypadku skomplikowanej fabuły ani nawet oryginalnego pomysłu na książeczkę – wystarczy, że podsunie odbiorcom pomysł na spędzenie czasu razem, w miłej atmosferze.

piątek, 22 marca 2019

Daniela Lamas: Robimy wszystko, co w naszej mocy. Opowieści z OIOM-u

Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2019.

Ratowanie życia

O takich historiach trudno jest usłyszeć od postronnych, tylko mocno zaangażowani w temat są w stanie przeprowadzić odbiorców przez meandry trudnych medycznych przypadków. Za relacjonowanie doświadczeń – oczywiście przerobione tak, by nie dało się poznać prawdziwych pacjentów, dostosowane do rytmu reportażu literackiego – bierze się lekarka. Nie chce ona jednak przytaczać scen ze szpitalnych korytarzy: to jedynie mały wycinek kolejnych scen. Daniela Lamas zachowuje się bardziej jak dziennikarka niż przedstawicielka grona medyków. Być może ma to swoje korzenie w pierwszym poważnym pisarskim wyczynie – autorka wychodzi tu poza kompetencje lekarki, nawiązała prywatny kontakt z chorym, a potem jeszcze upubliczniła jego historię – fakt, że zgrabnie nie był dla przełożonych żadnym usprawiedliwieniem. W kolejnych przypadkach zachowuje się zresztą podobnie – wybiera pacjenta, najlepiej z nietypowymi problemami zdrowotnymi, poważnie chorego – takiego, którego życie zaraz radykalnie się zmieni. Następnie prezentuje jego przypadek od niepokojących objawów przez okołoszpitalną drogę, łącznie z kontrowersyjnymi czasami decyzjami. Niekiedy do pacjenta albo rodziny należą najtrudniejsze wybory, nie zawsze leczenie przynosi efekty. Ale dla Danieli Lamas szokowanie nie jest celem opowieści. Liczą się sposoby radzenia sobie z ogromnymi życiowymi zmianami. Czytelnicy będą obserwować chłopaka, który przedawkował mieszankę narkotyków i leków, staruszka, który ma już dość nieprzynoszących ukojenia terapii i woli wrócić do swoich bliskich, by umrzeć w domu, mężczyznę, który w internecie szuka dawcy nerki dla siebie, kobiety, która ma nie dożyć trzydziestki, ale zakłada rodzinę i potrafi być szczęśliwa… Przypadki zostały dobrane tak, żeby pokazać czytelnikom optymizm mimo wszystko. Nie zawsze chodzi o utrzymywanie przy życiu na siłę, raczej o wskazanie sensu istnienia. Lamas krąży po OIOM-ie, a kiedy jakaś historia wydaje jej się inspirująca, pouczająca, albo mocna w wymowie – zatrzymuje się nad pacjentem. Rozmawia z nim i z jego rodziną, wraca – niekiedy po latach – do tych znajomości, żeby przekonać się, jak ingerencje lekarzy wpłynęły na codzienność chorego. Dużo bardziej skupia się autorka na poszukiwaniu normalności chorych, opowiada o tym, co dzieje się już po przewalczeniu największych kryzysów. Nie ma cudownych uzdrowień, czasem wybór działań ratujących życie oznacza całkowite przewartościowanie, zmianę możliwości – i to zmianę, która dotyczy też najbliższego otoczenia. Partnerzy, rodzice, dzieci chorych walczą. A gdy walka będzie wygrana – czeka ich jeszcze większa i jeszcze trudniejsza walka, z której na początku nie zdają sobie sprawy.

„Robimy wszystko, co w naszej mocy” to dość skomplikowana do oceny lektura. Autorka pomija większość zadań lekarzy, zajmuje się tym, co mogłaby opowiedzieć rodzina chorego. Niby zagłębia się w tematy, szuka informacji – ale nie z tego zakresu, którego by się czytelnicy spodziewali. Tylko parę aspektów zawodowych tu powraca, ale rozmywają się one w indywidualnych opowieściach. I właśnie ów indywidualizm, nastawienie na człowieka-jednostkę, a nie na jednostkę chorobową – sprawia, że czytelnicy chętnie po tę publikację mogą sięgać. To książka miejscami kontrowersyjna, pokazująca, jak szybko życiowe plany mogą stracić ważność. Tom uczy pokory – chociaż nie jest to jego podstawowy cel. Sprawdza się jako zbiór reportaży, niezwykłości i międzyludzkich relacji w chwili najcięższej próby.

czwartek, 21 marca 2019

Laura Ellen Anderson: Amelka Kieł i złodziej wspomnień

Wydawnictwo Literackie, Kraków 2019.

Bez przeszłości

Amelka Kieł ma swoje marzenia. Chciałaby na przykład zostać w przyszłości dyniologiem (między innymi za sprawą Dyńki – swojego pupila czy też ożywionej maskotki). Nie przepada za robieniem porządków, ale ciągle martwi się, że rozczaruje mamę. Ma sporo codziennych rozterek, ale i tak angażuje się w sprawy znacznie większej wagi. Dopiero co rozwiązała konflikt między krainami światła i mroku, dopiero przekonała kolegów, że wampiry nie muszą bać się jednorożców, nauczyła całe bajkowe narody porozumienia – a już musi mierzyć się z tajemniczą niepamięcią ogarniającą jej bliskich. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że szkolne pieczenie ciasteczek może zagrażać z trudem zawartemu pokojowi. A jednak wszystko zaczyna się z chwilą, gdy nowy nauczyciel proponuje klasie Amelki pieczenie ciasteczek według jego specjalnego przepisu. Dzieci angażują się w to zadanie z tym większą chęcią, że włączony został do niego element rywalizacji: kto sprzeda więcej ciastek, wygra. I tak Amelka wplątuje się w wielką pułapkę, z której wyjść cało może tylko dzięki przypadkowi. I dzięki przyjaźni, bo chociaż są tu przedstawiciele różnych zaświatowych gatunków (wampiry, kościotrupy, zombie, śmierci itp.), wszyscy świetnie się dogadują.

Cała seria – więc i ta powieść – opiera się na prostym humorze odpowiadającym niskim żartom, które uwielbiają kilkulatki. Dlatego autorka będzie się tu ciągle odwoływać do tego, co u dorosłych budzi obrzydzenie. Pojawi się tu naprawdę dużo potraw, których składniki są z punktu widzenia ludzi wstrętne – albo okropne już przez skojarzenia z wydzielinami (serowe glutki albo ciasteczka o smaku włosów spod pachy koleżanki – nie są to wyrafinowane żarty, jednak dzieciom się spodobają i, być może, nawet zachęcą do lektury). W świecie Amelki Kieł ścinki paznokci są naturalnym dodatkiem do kulinariów – i nikogo to nie szokuje. Autorka wysyła tak czytelny sygnał: unika grzeczności i pedagogicznych tonów, będzie wkraczać w sfery do niedawna tabuizowane. Wprawdzie po Koszmarnym Karolku nowatorska się nie stanie, ale stawia na jasno określoną stylistykę i tematykę. Obok skojarzeń z wydzielinami (jest tu na przykład… sala, która strzela w uczniów glutami i kaszle), drugim składnikiem śmiechu staje się… oswajanie śmierci. Mały Kostek na urodziny dostaje od mamy kosę, sama Amelka jest przecież wampirem, pojawią się też w tle zombie. Śmierć na nikim nie robi wrażenia, bohaterowie doskonale radzą sobie z wyzwaniami „mroku”: dla nich to przecież codzienność. A przeżywają też zjawiska znane czytelnikom – kiedy Amelkę Kieł rozboli kieł, musi iść do dentysty. To nie takie złe rozwiązanie, skoro dzięki temu dziewczynka będzie mogła stawić czoła wrogowi. Śmiech dominuje w fabule, całą przygodę autorka ozdabia pomysłami kontrastowymi, tak, żeby czytelników cały czas utrzymywać w stanie koncentracji i zmusić do śledzenia opowiastki. Komizm i niegrzeczność (pozorowana) – na tym opiera się tomik.

Amelka Kieł w swoim świecie radzi sobie dobrze, mimo wyzwań, z jakimi nie poradziliby sobie starsi mieszkańcy. Zresztą tutaj pozbawiona jest wsparcia rodziców – ci nie wiedzą nawet aktualnie, że mają córkę. Rola przyjaźni ma tu również ogromne znaczenie, czytelnicy przekonają się przez doświadczenia dziewczynki, że dobrze jest mieć wsparcie kogoś bliskiego. Nawet wampirom to potrzebne.

środa, 20 marca 2019

Grażyna Jeromin-Gałuszka: Folwark Konstancji. Dwieście wiosen

Prószyński i S-ka, Warszawa 2019.

Kobiece wybory

Dawniej Grażyna Jeromin-Gałuszka wsławiała się tworzeniem literatury środka. Jej powieści miały charakterystyczny klimat, obyczajowość przełamywaną mrocznymi tajemnicami – zanim motywy magii stały się modne. Nigdy jednak nie szła za trendami, nie produkowała bestsellerów. Przez to nie mogła trafić do szerokiej publiczności – ale seria Dwieście wiosen to powinna zmienić. Bo tym razem autorka kompletnie odcina się od czarów na prowincji, uroków, sekretów i zagrożeń dla niezwykłych ludzi. W narracjach z poprzednich książek było coś, co wyróżniało autorkę z grona produkujących czytadła. Teraz jednak Grażyna Jeromin-Gałuszka sprawdza się w nieco innym gatunku. Nie oddala się zbytnio od rejonów do tej pory intrygujących – dalekich od wielkomiejskiego zgiełku posiadłości, małych, zamkniętych lokalnych społeczności. Nie rzuca się w kompletnie obce rejony. Wybiera sagę pożenioną z powieścią historyczną. Czytelników wysyła w daleką przeszłość – na przykład do dziewiętnastego wieku. Przedstawia losy kobiet z różnych pokoleń, reprezentantek różnych grup społecznych – i tutaj znowu odwołuje się do tego, co dawniej dobrze jej wychodziło. Ale rezygnuje z mroku, z tajemnic osnuwających postacie. Owszem, każdy ma tu swoje sekrety, ale nie płynące z ingerencji sił wyższych. Tu liczy się tylko rytm natury – zbyt często przełamywany przez zarozumialstwo ludzi a w konsekwencji – wielką historię. Ponadczasowe uczucia pozwolą natomiast kibicować bohaterkom. Bardzo dużo będzie tu historii melodramatycznych – albo takich, które trzeba ukryć przed otoczeniem, za to można odsłaniać kolejnym pokoleniom. Jest tu kobieta, która w momencie stresu zaczyna pachnieć chabrami – i to chyba jedyne nawiązanie do dawnych fabuł, charakterystyk i klimatów. Są nieślubne dzieci, które można ocalić tylko podstępem, a plan powinien uwzględnić też ich matkę. Są nieudane małżeństwa i zakazane związki starannie skrywane przed wzrokiem innych. Na szczęście bohaterki nie będą za wszelką cenę walczyć o zachowanie pozorów – bardziej liczy się dla nich ich własne szczęście. Taki zdrowy egoizm autorka promuje, przy okazji wypracowując cały szereg scen, które zaangażują czytelniczki. Chociaż akcja przenosi się do zamierzchłej przeszłości, Jeromin-Gałuszka nie chce na siłę stylizować tomu, w narracji stawia na naturalność (tylko w przypadku jednej służącej decyduje się na mocniejsze indywidualizowanie języka, ale nie wykorzystuje tego chwytu przesadnie). Dba o to, by czytelniczki uwierzyły w codzienność na folwarku i żeby przeżywały doświadczenia kobiet. Zresztą w sferze uczuć przestaje się liczyć obyczajowość i schematy myślenia: w końcu chodzi o to, żeby przeżycia stały się powszechnie zrozumiałe, a przeszłość – nieidealizowana. Tak autorka usuwa dystans tworzony przez oddalenie czasowe. Jak zwykle uwodzi odbiorczynie – ale teraz nastawieniem na międzyludzkie sprawy, trafnością w ocenianiu postaw i wyborów kobiet z różnych sfer. Nie będzie tutaj podążania za społecznymi nakazami: każdy sam odpowiada za własne szczęście. Pierwszy tom cyklu jest jednocześnie gwarancją, że czytelniczki sięgną po drugi – umiejętnie rozbija autorka akcję. Wie, jak rozbudzić ciekawość i jak zbudować sobie literacką publiczność. „Folwark Konstancji” to powieść w tempie zbliżona do stylistyki pop, ale pełna intrygujących historii międzyludzkich.

wtorek, 19 marca 2019

Eben Alexander, Karen Newell: Serce świadomości

Znak, Kraków 2019.

Szukanie wyjaśnień

Eben Alexander nie potrafi i nie może połączyć dwóch przeciwległych biegunów, nauki i wiary. Gdyby snuł własne przeżycia z perspektywy neurochirurga, uwiódłby odbiorców (zrobił to częściowo bestsellerowym „Dowodem”, zwierzeniem po wyjściu ze śpiączki). Teraz jednak całkowicie przechodzi na stronę ezoteryki – i zanurza się w sprawy, które racjonalistów w żaden sposób nie przekonają. I przez to „Serce świadomości” wyzwoli raczej głosy niezadowolenia niż akceptacji. Posługuje się bowiem autor trochę populistyczną retoryką, a do tego wciąż powtarza te same kwestie – już doskonale odbiorcom znane. Tym razem tylko streszcza swoje doświadczenie graniczne, jeśli odwoła się do swojego życia – to wyłącznie przez relacjonowanie etapów poszukiwań. Alexander już wie (jako neurochirurg może nie mieć wątpliwości): jego przypadku medycyna nie rozumie. Autor pamięta jednak ze szczegółami doznania z bycia „po drugiej stronie” i wie, jakie wrażenie zrobią one na odbiorcach. Za to nie ma pojęcia, gdzie szukać wyjaśnień – sięga więc do medytacji lub modlitw, tworzy tezy o siłach nadprzyrodzonych, szuka też podobnych przypadków – albo przynajmniej autorytetów, które potwierdzą jego przebieg wydarzeń i zasugerują, że może mieć racę w ezoterycznej drodze. Jednak tu zaczyna się już walka o uznanie, o to, by czytelnicy uwierzyli w jego opowieść. Teraz wszystkie chwyty są dozwolone, a to oznacza – między innymi – że sceptyków nie dopuści się do głosu. Jednokierunkowość wysiłków może stać się automatycznie powodem odrzucenia tomu – ale równie dobrze zniechęcać mogą same poglądy na życie po śmierci – prezentowane jak prawda objawiona i jedyna właściwa drga. Zupełnie porzuca Alexander motywy neurochirurgii, skoro nauka jest bezradna, staje się dla niego bezużyteczna, a miejsce nauki, wiedzy i fachowości zajmują tematy wiary. To dla odbiorców raczej mało przekonujące, ale autor jakby nie widział tego, że traci na możliwościach przyciągania do siebie. Teraz już szuka wyznawców. Rzuca im też trochę osobistych wyznań jako przynęty – oddala styl naukowy (chociaż chce pozorować podpieranie się wiedzą, ale myli ją z przeżyciem i własną intuicją), zamierza przedstawiać siebie jako autorytet – tym razem w dziedzinie zjawisk nadprzyrodzonych. Zabieg przywoływania odbiorców, którzy mu przytakują, Alexander wykorzystuje na różnych płaszczyznach – aż w końcu stanie się zbyt męczący. Autor cały czas powtarza to samo. Nie oferuje czytelnikom zbyt wiele, bo jako neurochirurg powinien zaintrygować spragnionych wiedzy – tymczasem woli uprawiać specyficzny szamanizm, który rodzi wątpliwości ceniących konkrety. Z kolei do masowych odbiorców mógłby trafić – ale pierwsze rozdziały przeładowuje raczej nauką i tym odstrasza (uprzedza zresztą, że można ich lekturę przenieść na później). Doświadczenia Alexandra – czy też poszukiwania „prawdy” nie mają już takiej siły wyrazu, przestają działać na czytelników a cała książka wydaje się przez niedookreśloność zjawisk i metod przegadana i monotonna. „Serce świadomości” jako odpowiedź na pytanie, czy dusza jest nieśmiertelna i co czeka ludzi po śmierci – a także, czy można się dogadywać na poziomie ponadgatunkowym – to lektura bardzo specyficzna.

poniedziałek, 18 marca 2019

Nina Majewska-Brown: Anka i piekło szczęścia

Edipresse Książki, Warszawa 2019.

Cena zdrady

Anka jest żoną i matką od dawna. Jej syn zdążył już dorosnąć i założyć własną rodzinę, właśnie razem z Anetą spodziewają się dziecka, wkrótce na świat przyjdzie Zosia, więc Anka zostanie babcią. I w świecie, którym rządzi kult młodości, nikt by nie pomyślał, że Anka wplącze się w historię jak z thrillera. Wplątuje się zresztą nieprzypadkowo – Nina Majewska-Brown wykorzystuje sytuację, żeby przestrzec odbiorczynie. Podejmuje temat stalkingu i sprawdza, jakie zagrożenia czyhają na naiwne – oraz w jakiś sposób psychicznie osłabione kobiety (niekoniecznie w średnim wieku). Anka szukała przygody. Zwątpiła we własne małżeństwo, rzuciła się w romans z poznanym przez internet Arturem. Na początku wszystko wydawało się idealne: Anka odzyskała pewność siebie i radość życia, udało jej się zrelaksować i inaczej spojrzeć na własne małżeństwo. Pozostał jedynie problem zdrady – przynajmniej do pewnego momentu. Kochanek, którego Anka wspierała kolejnymi niemałymi pożyczkami - nagle zwietrzył sposób na łatwy zarobek. Artur zaczyna szantażować Ankę. Grozi zrujnowaniem jej życia osobistego (bohaterka doskonale wie, że Maciej nie darowałby zdrady), ale osacza też w pracy. Wykorzystuje urok osobisty, żeby wkupić się w łaski szefowej Anki. Potrafi zastraszyć nawet rozsądnie myślącą kobietę, bezbłędnie wykorzystuje jej chwile słabości. I żąda coraz więcej pieniędzy za milczenie. Anka niby wie, że to droga bez wyjścia - ale wstydzi się poprosić o pomoc. I w ten sposób jeszcze bardziej komplikuje sobie życie.

“Anka i piekło szczęścia” to powieść, która w ramach akcji rozwija się niespiesznie, liczy się w niej bardziej kwestia psychologiczna. Majewska-Brown pokazuje między innymi, jak utemperować plotkarzy w pracy, albo jak rozwiązywać konflikty w domu (i kiedy odpuścić sobie dbanie o choćby poprawne stosunki – jak Aneta, której matka i siostra w pełni zasłużyły na miano toksycznych). Naczelny temat to jednak stalking i postawa wobec szantażystów. Anka będzie w końcu musiała wyznać prawdę - lepiej nie odkładać tego w czasie, bo żadne inne działania nie powstrzymają agresora. Autorka przygotowuje czytelniczki na nieprzewidziane konsekwencje zdrady – i na długą oraz bardzo trudną walkę o powrót do normalności. Anka na własnej skórze przekonuje się, ile kosztuje naiwność - ale chociaż występuje tu w roli ofiary, da się ją lubić w dalszym ciągu. Nina Majewska-Brown uwodzi czytelniczki na kilka sposobów - odejście od fabularnych schematów to jeden z nich. Nie ma tu mowy o beztroskim romansie, ale to, co dzieje się później, okazuje się bardziej zajmujące. Obok motywu szantażu i stalkingu autorka uruchamia między innymi – i dość szczegółowo - kwestię rodzinnych niesnasek, przepis na szczęście, relacje w pracy, więź z wnuczką, ale i przyjaźnie, bez których nie dałoby się wytrzymać w coraz bardziej komplikującej się rzeczywistości.

“Anka i piekło szczęścia” to powieść ważna pod kątem społecznej wymowy – autorka kieruje się tutaj do kobiet, które szukają miłości i akceptacji tak rozpaczliwie, że gotowe są podejmować niepotrzebne ryzyko. Anka może i jest spragniona mocnych wrażeń, ale na pewno w chwilach uniesienia nie myśli o tym, jak skończy się jej nowe doświadczenie. Temat stalkingu zwykle pojawia się w literaturze rozrywkowej jako problem ludzi młodych - przyjmuje się, że doświadczone osoby wiedzą, jak się przed tym bronić. Tymczasem Anka bez trudu wskazuje kolejne charakterystyczne sposoby działania przestępców, przewiduje reakcje bliskich (i powody, dla których nie można u nich szukać pomocy), ale nawet reakcje policji. Ta lektura przynosi zatem rozrywkę wysokiej klasy, a do tego i ważne pouczenie, wskazówkę dla czytelniczek. Wciągająca powieść obyczajowa z dreszczykiem emocji jest bardzo udana. Anka sprawdza się jako postać cementująca serię. To historia dla wymagających fanek gatunku.

niedziela, 17 marca 2019

Piotr Lipiński, Michał Matys: Niepowtarzalny urok likwidacji. Reportaże z Polski lat 90.

Czarne, Wołowiec 2018.

Ludzie

Moment otwarcia rynku dla prywatnych przedsiębiorców dość radykalnie odmienił oblicze polskiego społeczeństwa - i tę zmianę niemal równolegle portretowali w swoich reportażach Piotr Lipiński i Michał Matys. Teraz, dzięki tomowi “Niepowtarzalny urok likwidacji”, można docenić ich spostrzegawczość, umiejętność wyciągania wniosków i wyczulenie na absurdy. W tomie pojawiają się drobni przedsiębiorcy, którzy próbowali swoich sił w handlu ulicznym, nietypowej akwizycji albo w pornobiznesie. Niektórzy postanowili rozminąć się z prawem, produkując kompot, czyli “polską heroinę”, a zwykli pracownicy – z likwidowanych fabryk – masowo tracą pracę. Do tego autorzy pokazują przemiany zachodzące w samym społeczeństwie: nagle pojawiają się kolejne hipermarkety, po których można w cieple pospacerować, w telewizji roi się od reklam (a na razie trudno odróżnić prawdę od fikcji). Można poskarżyć się na własny kraj do Strasburga, albo wziąć udział w teleturnieju i później wykłócać się o nagrodę (która była wypożyczona). “Niepowtarzalny urok likwidacji” to szereg opowieści o tym, co nowe – zestaw zderzeń z oczekiwaniami. Lipiński i Matys chcą tu być blisko zwykłych ludzi. Kiedy piszą i oceniają codzienność, unikają wartościowania, wnioski pozostawiają czytelnikom – ich opowieści, chociaż przygotowywane do prasy, się nie starzeją, do dzisiaj będą robić wrażenie i dostarczać rozrywki zwłaszcza tym odbiorcom, którzy pamiętają lata 90.

Piotr Lipiński i Michał Matys przedstawiają tu reportaże - migawki, kilka tekstów bardziej rozbudowanych, ale też kilka notek prasowych. Oddają głos postaciom, pozwalają na analizowanie własnych doświadczeń, ale też bezbłędnie wytyczają kierunki poszukiwań nowego. To, co w Polsce po 1989 roku wydawało się nowatorskie i przełomowe (albo dla zwykłych mieszkańców takie po prostu było), mogło albo przetrwać do obecnych czasów - ulec ustandaryzowaniu, wtopić się w krajobraz – albo stać się efemerydą, egzotycznym i chwilowym dziwactwem. Autorzy obie te sfery przywołują, chociaż w momencie powstawania tekstów nie mogli jeszcze do końca przewidzieć, jak będzie się zmieniać rzeczywistość. Udaje im się uchwycić intrygujące osobowości, mentalność ludzi zmuszonych do poszukiwania nowego pomysłu na siebie. “Niepowtarzalny urok likwidacji” to publikacja wyjątkowa - wskrzeszająca dawne reportaże, które teraz nabierają nieco sentymentalnego charakteru. W tej książce polską codzienność odmalowuje się za sprawą wyrazistych przykładów, nie ma miejsca na rutynę, szarość albo brak motywacji do działania. Lipiński i Matys nie muszą dodatkowo komentować prasowych tekstów ani wprowadzać odbiorców w klimat czasów (można było spokojnie zrezygnować z jednoakapitowych miniaturowych wstawek przed każdym artykułem), wszystko staje się jasne od pierwszych słów. Być może czytelnikom urodzonym już w XXI wieku trudno będzie uwierzyć w przedstawiane tutaj spostrzeżenia i sytuacje – autorzy za to bez problemu dotrą do starszych odbiorców. Proponują fragment rzeczywistości nie do przecenienia pod kątem trafności obserwacji oraz zawartości humoru (aktualizującego się z czasem). Jest to podsumowanie pewnego etapu przemian obyczajowych, ale też zestaw ciekawostek. Siłą “Niepowtarzalnego uroku likwidacji” są bez wątpienia ludzie. Drobne reportaże polegają na oddawaniu specyfiki życia zwykłych obywateli – bez cukierkowości, bez rozdmuchiwania marzeń. Autorzy rejestrują zwyczajność: nie wiedzą jeszcze, że ta zwyczajność nawet po latach będzie wypadać nadzwyczaj barwnie. Dzięki takim zapiskom nie zginie pamięć o oryginalnych pomysłach ludzi niemal zmuszonych do zmiany trybu życia. To znakomite uzupełnienie wiadomości historycznych. A ponieważ nie ma tu polityki ani odniesień do wydarzeń, które wymagałyby dodatkowych tłumaczeń, tom może długo przetrwać na rynku. I dobrze – dostarcza bowiem nie tylko wizji polskiej rzeczywistości sprzed prawie trzech dekad, ale też rozrywki.

Christa Holtei: W gospodarstwie dawniej i dziś

Media Rodzina, Poznań 2018.

Porównanie

To, co dawniej było udziałem dzieci i nie budziło żadnego zdziwienia, teraz – w obliczu postępu cywilizacyjnego i technologicznego – musi być wyjaśniane i wprowadzane w procesie edukacji. Coraz częściej maluchy sądzą, że mleko bierze się z hipermarketu i nie mają pojęcia, do czego rolnikom zboże. Potrafią za to doskonale obsługiwać rozmaite urządzenia elektroniczne. Aby uzupełnić luki w wykształceniu, ale też i w społecznej świadomości, Christa Holtei tworzy drobny tomik w podserii Dawniej i dziś - tomik dotyczący przemian w gospodarstwach. Proponuje dzieciom przyspieszoną podróż w czasie – najpierw ogromny skok wstecz, przez 6000 lat, a potem stopniowo przesuwa się w stronę teraźniejszości, sygnalizując zmiany w kolejnych epokach czy wiekach. Sytuacja w rozkładówkach się powtarza: zawsze pojawia się para młodych bohaterów, zajętych codziennymi pracami w gospodarstwie. Zmieniają się natomiast wykonywane przez nich czynności, budynki gospodarcze, maszyny albo narzędzia, a nawet zakres obowiązków. Zmieniają się też imiona - zwłaszcza te z pierwszych części brzmią bardzo egzotycznie dla dzisiejszych maluchów i będą rozbudzać ciekawość - autorka świetnie zdaje sobie z tego sprawę, w końcu przemiany w obyczajowości także daje się w ten sposób zaobserwować. Oryginalne imiona to zresztą najwygodniejsza – przy tak skrótowych notatkach – metoda na sugerowanie dzieciom czasowych przeskoków. Każda rozkładówka to w tym wypadku jedna miniaturowa opowieść. Najwięcej miejsca zajmują ilustracje - kreskówkowe, ale przy tym realistyczne. To przekrojowe spojrzenie na gospodarstwo i jego okolicę - widać bohaterów (przy okazji można zwrócić uwagę na ich stroje i fryzury – i to ulega znaczącym modyfikacjom). Dzieci będą przyglądać się charakterystycznym zabudowaniom i sprawdzać, jakie funkcje miały rozwiązania w budynkach.

Na marginesie autorka podpowie, po co przeprowadzane były konkretne prace gospodarskie, co uzyskiwali bohaterowie swoimi działaniami i jakich problemów dzięki temu unikali. W przyspieszonej opowieści dobrze widać zmiany i przeobrażenia, jakim ulegały gospodarstwa. Zwięzłość sprawia, że rozbudzają się apetyty dzieci na opowieści z dawnych lat, mali odbiorcy zaczynają się wyczulać na otoczenie, czasem bliskie – za sprawą krewnych na wsi – a czasem zupełnie abstrakcyjne, niemal niewiarygodne. Rzeczywistość może się zamienić w całkiem ciekawą i intrygującą bajkę, jeśli tylko zostanie odpowiednio opowiedziana. Christa Holtei bez wątpienia wie, jak przyciągnąć do tekstu najmłodszych - serwuje im nietypową podróż kojarzącą się - trochę na przekór ogromowi pracy w gospodarstwie – z wakacjami i rozrywką.

Dorośli mogą towarzyszyć dzieciom w tej lekturze, wprowadzać dodatkowe objaśnienia, porównywać opisy z własnymi wspomnieniami. Autorka nie zasypuje jednak odbiorców trudnymi czy niezrozumiałymi określeniami, nie chce w edukowaniu zamęczyć, pamięta o tym, żeby zapewnić maluchom zabawę. Bazuje na ciekawości kilkulatków, na tym, że może im przez cały czas dostarczać nowych wrażeń. Książeczki z cyklu Mądra Mysz funkcjonują na rynku od lat i rozbudowują się w kolejne podserie, za każdym jednak razem, niezależnie od autorów i tematów - objaśniają świat, przynoszą szereg cennych wiadomości. Pozwalają na radość z lektury, a przecież nie funkcjonują wyłącznie jako bajki. Prostota w tym wypadku nie jest równoznaczna z infantylnością - o kilkulatki dba się tu tak samo jak o dorosłych czytelników. Astrid Vohwinkel proponuje dzieciom bajkowe rysunki prezentujące różne gospodarstwa.

sobota, 16 marca 2019

Dominik Szczepański: Czapkins. Historia Tomka Mackiewicza

Agora, Warszawa 2019.

Ucieczka

Feri od dawna miała chrapkę na Tomka Mackiewicza – to on jak nikt inny nawiązywał duchowy kontakt z górą Nanga Parbat, a Feri miała być zjawiskiem nadprzyrodzonym, dla tego szczytu charakterystycznym. To Feri przyzywała Czapkinsa i nakazywała mu wracać w najtrudniejszych warunkach, by podjąć nierówną walkę z pogodą czy wysokością i własnymi ograniczeniami. To wersja dla idealistów, podporządkowana też literackim obrazom gór z twórczości wspinaczy. Bo jest też wersja pragmatyczna, znacznie bliższa rzeczywistości - którą Czapkins czasami przedstawiał jako plan na życie. Gdyby udało mu się dokonać pierwszego zimowego wejścia na Nangę, zarobiłby trochę pieniędzy, mógł pospłacać długi, utrzymać swoje rodziny... Co prawda przy osobowości Czapkinsa bardziej prawdopodobne byłoby to, że wszelkie gratyfikacje rozdałby potrzebującym - ale to tłumaczy większości odbiorców chęć zdobycia niedostępnej góry. Finał tej książki znany jest nawet czytelnikom, którzy nie interesują się alpinizmem – zanim jednak dojdzie do smutnego tematu – przed rokiem medialnej sensacji – Dominik Szczepański próbuje wytłumaczyć czytelnikom, kim w ogóle był Tomasz Mackiewicz i skąd się wziął. W końcu to indywidualista, który nie działał w żadnych organizacjach związanych z górami - i który nie pojawiał się w opowieściach wspinaczy. Historia życia Tomka Mackiewicza to kilka mocnych punktów: uzależnienie od narkotyków, nieudane małżeństwo zniszczone ostatecznie przez śmierć jednego z nienarodzonych synów, związek z Anią, ale i górskie przyjaźnie lub niesnaski. Tomek Mackiewicz w obliczu gór zachowuje się zupełnie inaczej niż zwykli alpiniści: zamiast biegać za sponsorami, stawia na crowfunding i życzliwość ludzi. Nie bierze udziału w żadnym wyścigu, nie rywalizuje z innymi. Wspinaczka to dla niego rodzaj ucieczki od przyziemnych problemów. Zamiast drogich i designerskich sprzętów wybiera... liny ze sklepu dla rolników. Nie wywyższa się, za to zaprzyjaźnia z prostymi ludźmi, odwiedza na przykład pasterzy w wioskach u podnóża góry: zyskuje miejsca, do których zawsze może wrócić. Ponadto Tomek Mackiewicz to złota rączka, wszystko chce robić sam.

Pozytywny obrazek jest tu właściwie niemal wmawiany odbiorcom, żeby przesłonić wady bohatera tomu. Mackiewicz dość luźno podchodzi do kwestii używek, ma słomiany zapał, jest wiecznym chłopcem, który ucieka od odpowiedzialności i nie potrafi zadbać o rodziny. Nie dba też o finanse, nie umie utrzymać się w żadnej pracy. To wszystko blednie w obliczu radości wspinania się w górach. Mackiewicz jest pozytywnie nakręcony, nie naraża się na bezsensowne niebezpieczeństwa. Zdarzają mu się zatargi - zwłaszcza z tymi z pierwszych stron gazet – ale występuje w nich z pozycji tego, kto walczy o prawdę i stroni od komercji. Na finał Szczepański przygotowuje dwie równoległe - przeplatane ze sobą - opowieści o akcji ratunkowej. Jedna scena dotyczy tego, co w górach - działań Elisabeth Revol, która nie chce zostawiać Tomka samego, ale zostaje okłamana co do przylotu helikopterów ratunkowych. Druga – to zachowania partnerki Mackiewicza, przyjaciela Revol i jej męża. Powiadomieni smsami przez Eli próbują zorganizować akcję ratunkową. Chociaż liczy się każda minuta, wszystko rozbija się o pieniądze - końcówka tomu robi się naprawdę dramatyczna. Nie ma w tej książce oceniania ani gdybania, jest portret człowieka, który mimo oczywistych wad dawał się lubić. Tu góry i bicie kolejnych rekordów nie mają znaczenia – sama wspinaczka jest celem i wartością. Pomaga oderwać myśli od zwykłych trosk i uciec od problemów. Jeśli nie wplącze się w rywalizację między samymi wspinaczami – wszystko będzie dobrze. Tomek Mackiewicz pokazał swoim życiem inne podejście do wspinaczki, a to mocno wpłynęło na kształt opowieści. “Czapkins” staje się bardzo ważną pozycją wśród górskich biografii.

piątek, 15 marca 2019

Jordi Sierra i Fabra: Sześć dni w grudniu

Albatros, Warszawa 2019.

Śledztwo na spółkę

Z jednej strony były inspektor policji, człowiek bystry i porządny, praworządny i godny zaufania. Miquel to postać właściwie kryształowa, ideał jeśli chodzi o śledczego. Nie dość, że potrafi doskonale dedukować, to jeszcze nie boi się brudnej roboty. Może przed wojną miałby jakieś skrupuły (akcja toczy się w 1949 roku), ale po wojnie, kiedy chodzi o nielegalny wywóz dzieł sztuki zrabowanych przez Niemców, pozbawia się zahamowań. Staje się bezwzględny i hołduje zasadzie, że cel uświęca środki. Lenin z kolei to kompletne przeciwieństwo Miquela: prosty uliczny cwaniaczek, drobny złodziejaszek, który na dodatek jest w czepku urodzony, bo chociaż prowokuje rozmaite przykre niespodzianki, wychodzi z nich cało. Lenin da się lubić, w gruncie rzeczy to sympatyczny i niepozbawiony poczucia humoru człowiek, ojciec dwojga rozbrykanych maluchów. Tych dwóch bohaterów Jordi Sierra i Fabra łączy na czas opowieści trochę przez wzgląd na przeszłość. Przed laty Lenin dopuszczał się drobnych występków, a Miquel wsadzał go do aresztu. Teraz jednak Lenin kradnie pewną teczkę i to pociąga za sobą tak poważne niebezpieczeństwo, że zagrożony jest i złodziejaszek, i cała jego rodzina. Dlatego wszyscy na pewien czas przeprowadzają się do Miquela i jego pięknej żony. Dzieciaki zapewniają byłemu inspektorowi sporo rozrywki (ale i frustracji), a Lenin nie wie, kiedy zamilknąć. Żony bawią się tą sytuacją i aż dziw bierze, że bohaterom udaje się jeszcze w przerwach od życia osobistego prowadzić jakieś śledztwo. A muszą – w końcu nie wolno dopuścić do tego, żeby Niemcy bogacili się na skradzionych obrazach. W dodatku strata boli tu podwójnie, bo to atak na kulturę i cały kraj. Motywacja zatem – niezależnie od liczby trupów w otoczeniu – wydaje się silna, pcha do działania. Lenin wyzwala bieg wydarzeń kradzieżą feralnej teczki. Miquel nie chce dać się wyprzedzić w śledztwie komisarzowi, z którym prowadzi niemal prywatną rywalizację. Chociaż i tak uwaga odbiorców ciągle będzie schodzić z kryminału na obyczajówkę. W warstwie sensacyjnej autor jest tradycjonalistą, nikogo niczym nie zaskoczy. Za to w sferze międzyludzkich relacji okazuje się mistrzem (także w obserwacjach prostych postaci). W ogóle nie komplikuje przesadnie rytmu narracji, widać za to, że dobrze czuje się w drobnych żarcikach, które padają w dialogach, sprawdza się też jako portrecista. Kiedy zajmuje się przekomarzaniami Miquela i Lenina albo kiedy włącza do opowieści postawy żony tego pierwszego – mocno działa na wyobraźnię czytelników. Ubarwia tę relację na różne sposoby i dostarcza odbiorcom nie tylko rozrywki intelektualnej w postaci analizowanego śledztwa – również szeregu scenek komicznych a nieznaczących dla fabuły. Pełno tu smaczków, zwłaszcza w zestawieniu kontrastów – Miquel i Lenin to źródło nieustającej uciechy.

Jordi Sierra i Fabra proponuje czytelnikom kryminał z bardzo rozłożystą częścią obyczajową i to jest mu potrzebne, żeby tchnąć życie w bohaterów z przeszłości. Dystans czasowy nie ma tu żadnego znaczenia, skoro zrozumiałe i ponadczasowe są emocje bohaterów oraz ich dążenia. Dba i o kryminalną intrygę, wojna pozwala tu uzasadnić część motywacji. W samych charakterach postaci się raczej nie odzwierciedla, autor czasami tylko napomyka o nieodległej dramatycznie przeszłości, ale nie będzie nikogo męczyć nadmiarem faktów. Traktuje wydarzenia jak materiał z historii przygodowej, bez konieczności obciążania fabuły głębokimi przesłaniami dla czytelników. Jest autorem, który trzyma się konwencji masowej powieści rozrywkowej, a dzięki warstwie humorystycznej bardziej zapada w pamięć.

czwartek, 14 marca 2019

Rachel E. Carter: Czarny Mag. Tom 2. Adeptka

Uroboros, Warszawa 2019.
Wyzwania serca

Frakcja bojowa nie wydaje się miejscem szczególnie pociągającym dla kobiet, ale Ryiah i Elle, dwie uczennice magicznej szkoły, tu sprawdzają się najlepiej. Przyjaźnią się i są dla siebie wsparciem, a do tego Elle spotyka się z bratem Ryiah (do niedawna kobieciarzem i niepoprawnym podrywaczem, teraz – wiernym partnerem). Ryiah także próbuje ułożyć sobie życie prywatne. Wprawdzie relacje miłosne między adeptami magii nie są mile widziane przez mistrzów, ale trudno poskromić hormony. Ryiah decyduje się na związek z Ianem, liczy na to, że jeśli będzie zwracać większą uwagę na swojego dobrego przyjaciela (który się w niej podkochuje), uczucie przyjdzie samo. Ian ma się przydać Ryiah również jako odskocznia od myśli o superprzystojnym księciu. Nikt przecież nie uwierzy, że Darren zdecyduje się na mezalians (i że na taki krok pozwoli mu jego bardzo zazdrosna narzeczona!). Sferę kontaktów międzyludzkich Rachel E. Carter opracowuje nadzwyczaj dokładnie – w końcu czytelniczkom przyda się rekompensata za krwawe bitwy. We frakcji bojowej jest się przecież ciągle narażonym na ciężkie rany. Wprawdzie na każde wezwanie przybędą uzdrowiciele – ale proces odzyskiwania sił trochę trwa, a do tego w umyśle pozostaje strach. Trudno znieść sytuację, w której Ryiah jest rąbana toporem w walce – a na takie sceny naraża autorka odbiorczynie. W ten sposób uzasadnia siłę emocji. Tych na pewno nie zabraknie. A jeśli w każdej chwili można stracić życie na polu bitwy – ważne jest to, żeby budować relacje z bliskimi i mieć w nich oparcie. Ryiah ma tu kilka zaufanych osób, ważnych dla siebie. Sama nie do końca panuje nad własnymi uczuciami – rozsądek podpowiada jej jedno, serce – drugie. Dziewczyna wie, jak powinna postąpić. I czuje, jakie to trudne. Przekonuje przy tym siebie i czytelniczki, że trzeba się szanować. Nie może się zgodzić na los faworyty księcia, nawet jeśli czuje do niego ogromne (i odwzajemnione) pożądanie. A jeśli nie można panować nad instynktem, trzeba zdobyć się na dystans. I to autorka konsekwentnie bohaterom utrudnia. W końcu im więcej wyzwań, tym lepiej dla fabuły. Narrację prowadzi Carter bardzo dobrze, całkiem blisko jej do Richelle Mead, a to oznacza, że przekona do siebie nie tylko fanki powieści fantasy z wątkami batalistycznymi, ale i miłośniczki obyczajówek. Przecież bardzo starannie rozwija zagadnienia z partii międzyludzkich. Na przykładach doświadczeń Ryiah (innym jakoś lepiej się układa) może przekonywać czytelniczki, że nie warto za wszelką cenę dążyć do realizowania pragnień, czasami trzeba poczekać albo odpuścić – nawet jeśli rzecz dotyczy księcia. Ryiah ma wiele powodów, żeby przestać działać impulsywnie – chociaż często podąża za głosem serca, wie, jak powinna postąpić – jej przemyślenia na ten temat staną się dla odbiorczyń wskazówkami reagowania w naprawdę trudnych i wymagających dystansu emocjonalnego chwilach. Oczywiście konwencja baśni dużo tu ułatwia, upraszcza scenariusz – i dlatego potrzebne są autorce dobrze przemyślane strategie działania samej szkoły. Tu ma pomysły na wyzwania dla uczniów, robi się ciekawie nie tylko dla adeptów magii. Kolejne lata, jakie spędza w wymarzonej akademii Ryiah, zmieniają ja, pozwalają dojrzeć, a przy okazji dowiedzieć się ważnych rzeczy o sobie. W tym tomie akcentowany jest również motyw przyjaźni wśród młodych ludzi – czytelniczki mogą zastanowić się, jakie uczucia ocalać, a jakie poświęcić.

środa, 13 marca 2019

Manal Asz-Szarif: Saudyjka za kierownicą

W.A.B., Warszawa 2019.

Walka o ulicę

Ma dwóch synów, którzy znają się tylko przez Skype’a . Nigdy się nie widzieli, bo jednemu nie wolno opuścić kraju, a drugi nie może do tego kraju wjechać. Ale to raczej mniejszy problem dla autorki tomu „Saudyjka za kierownicą”. Manal Asz-Szarif buntuje się przeciwko traktowaniu kobiet w krajach arabskich i postanawia pokonać system metodą małych kroków oraz konkretów przemawiających społeczeństwu do wyobraźni. Ogólniki w rodzaju łamania praw kobiet nie zrobią już dzisiaj na nikim wrażenia. Ale pokazanie czytelnikom, że od kobiet wymaga się, żeby miały swojego opiekuna – męża, brata albo ojca – a jednocześnie skazuje na towarzystwo obleśnych często taksówkarzy, to już coś, co pobudzi wyobraźnię i zainteresowanie mediów. Bezbronne Arabki wsiadające do samochodów obcych mężczyzn, skazane na ich łaskę i niełaskę – to impuls do działania. Zwłaszcza ze nigdzie w kodeksie drogowym nie ma mowy o tym, że kobiety nie mogą prowadzić samochodów, tu problemy robią albo konserwatywni mężczyźni – albo policja religijna. Manal Asz-Szarif zaczyna zatem od detali, dla kobiet spoza krajów muzułmańskich nawet nieuświadamianych. Siada za kierownicą samochodu i zaczyna jeździć. Naraża się przez to na liczne docinki, a później i represje czy problemy ze strony władz, trafia nawet do więzienia. Prześladowana za poglądy, nie może się już poddać. Namawia kobiety do pójścia w swoje ślady, rozkręca akcję w mediach społecznościowych. Stara się, żeby inne kobiety mogły bez strachu jeździć po ulicach. Na siebie bierze zatem konsekwencje przełomowych wyczynów.

Część tomu „Saudyjka za kierownicą” poświęcona jest akcji społecznej, ale i drodze do tego, żeby kobiety mogły bez przeszkód z zewnątrz być kierowcami. Manal Asz-Szarif opowiada o swoich doświadczeniach nie ku przestrodze, a żeby wzbudzić złość i nakłonić do zmian. Ale to tylko jeden z tematów dość obszernej publikacji. Poza nim książka zamienia się fragmentami w autobiografię. Manal Asz-Szarif przedstawia tu swoje dzieciństwo i hołdowanie radykalizmowi w młodości (przez to nie tylko psuje szczęście rodziny, ale i sama traci szansę na młodzieńczy bunt). Odwołuje się do własnego małżeństwa i do losu kobiety arabskiej – bo sama doświadcza szeregu męczących ograniczeń. Stopniowo przekonuje się, że takie ciche przyzwolenie społeczeństwa na upodlenie kobiet istnieje i Jest wyjątkowo trudne do pokonania. Próbuje żyć na własny rachunek, znaleźć po rozwodzie pracę i mieszkanie, przy których nikt nie zażąda od niej wsparcia ze strony męskiego opiekuna. Jednym z argumentów za zmianami staje się traktowanie dzieci: Manal nosi blizny po ranach, jakie zadała jej matka w dzieciństwie, przypomina o szkołach, w których wciąż są kary cielesne. Nawiązuje też do okrutnego rytuału obrzezania dziewczynek. Tłumaczy, co pchnęło ją do poszukiwania zmian. Książka jest przygotowana przez hosta z wywiadów do mediów i rozmów z bohaterką – więc ma dobre tempo i profesjonalnie nadawany rytm. Pełni funkcję agitacyjna, ale też częściowo rozrywkową – bo to rozdaj sensacji, podglądania codzienności w innej kulturze. Manal Asz-Szarif stara się objaśniać zwyczajne życie w krajach arabskich, prezentuje odrobinę historii, ale i sytuacje nie do uwierzenia gdzie indziej. Skupia się na losie kobiet, ale portretuje całe społeczeństwo, zachęca czytelniczki do buntu w słusznej sprawie. Może wyjaśnić swoje stanowisko i zasugerować, że walka jeszcze trwa.

wtorek, 12 marca 2019

Imogen Hermes Gowar: Syrena i pani Hancock

Albatros, Warszawa 2019.

Tajemnica morza

Kobiety świadczące usługi seksualne (ale i znacznie bardziej kojarzone z wyższymi sferami – szeroko pojęte “towarzyskie”) mają dość nudne życie. Nie są to prostytutki wystające na ulicach, wulgarne i wabiące klientów wątpliwymi wdziękami. Pozostają pod opieką szefowej, która dba o to, by nie brakowało im na co dzień niczego, by prezentowały dobre maniery i ogładę właściwą damie. Mogą snuć śmiałe plany dotyczące zamążpójścia - nauczyły się przecież wystarczającej ilości sztuczek, żeby omotać każdego upatrzonego mężczyznę. Mają dach nad głową i niemal luksusowe warunki pracy. Nie mogą narzekać. Wśród pań do towarzystwa jest Angelica, wyjątkowo inteligentna i sprytna kurtyzana. Ona nie boi się marzyć, a śmiałe pomysły niemal natychmiast wciela w życie. I dzięki temu nudzi się jeszcze mniej niż koleżanki. To Angelica postanawia podbić serce pana Hancocka. Ten mężczyzna nie wyróżniałby się z tłumu niczym. Ot, zwyczajny starszy pan, wdowiec, który czasami przypomina sobie dramat sprzed piętnastu lat – zdarza mu się myśleć o martwym chłopcu, synu, jakiego wydała na świat jego żona. Pan Hancock nie podejmuje zbędnego ryzyka, zachowuje nienaganne maniery i nigdy nikomu nie szkodzi. To nie bywalec domów uciech, więc na pierwszy rzut oka wydaje się, że Angelica nie będzie dla niego dobrą partią. Nawet fakt, że ona zainteresowałaby się panem Hancockiem budzi wątpliwości. Tyle że wszystko zmienia syrena. Przyjaciel pana Hancocka wyławia podczas dalekomorskiego rejsu taką istotę. Martwa i niewiarygodnie brzydka z ustami złożonymi jak do krzyku – osobliwy to prezent i sam pan Hancock na pewno nie wymyśliłby, do czego ma mu to służyć. Bohater nie docenia jednak ciekawości gawiedzi. Tłumy ludzi zapłacą każde pieniądze, byle tylko się rozerwać - a oglądanie dziwactwa mieści się w bezrefleksyjnym spędzaniu czasu. Szybko pan Hancock może się wzbogacić, a jako właściciel syreny definiuje się zupełnie inaczej niż samotny wdowiec. Zmienia się zatem układ sił - i to coś nie do przewidzenia. Pojawia się też pytanie, ile syren trafić może w ręce jednego człowieka.

“Syrena i pani Hancock” to długa powieść, która bardzo udanie imituje dziewiętnastowieczne narracje. Akcja rozgrywa się, żeby było ciekawiej, w wieku osiemnastym. Nie ma może zbyt rozbudowanej fabuły czy biegu wydarzeń, rozrasta się za to poziom emocji. Postacie wymyślane są w najdrobniejszych szczegółach, przekonujące w charakterach – i w konsekwencji także w reakcjach. Nawet jeśli stawiane są przed wyzwaniami z gatunku niezwykłych, absurdalnych albo niezbyt tendencyjnych wybierają drogę, która odbiorcom wyda się najbardziej w tym momencie uzasadniona. Ocena motywacji świadczy tu o dobrym wyczuciu autorki - świadomym układaniu powieściowego świata. W takim wypadku nawet przy absurdalnym katalizatorze akcji można ulec złudzeniu prawdziwości historii. W dodatku Imogen Hermes Gowar wcale nie musi podawać detali z kontekstu, wystarczy, że przyjrzy się dwóm otoczeniom, z jednej strony zainteresuje się panem Hancockiem, z drugiej – towarzystwem Angeliki. Dzięki tym cyklom tematycznym stworzy się niejako automatycznie opowieść z nieistniejącego tła. Jest w tej książce cały czas obecna ironia, gra z odbiorcami, którzy traktują powieściową rzeczywistość jak dowód klasycyzującej wyobraźni. Syrena jako wyzwalacz opowieści otwiera też pole szerokich interpretacji. Jednak w książce ważną rolę odgrywa rozrywka. “Syrena i pani Hancock” to historia oryginalna, jej atuty to pomysł i dobra realizacja - odejście od schematów dzisiejszych obyczajówek bez szarżowania.

poniedziałek, 11 marca 2019

Katie Williams: Maszyna szczęścia

Edipresse Książki, Warszawa 2019.

Podpowiedzi

Maszyna szczęścia, Apricity, podpowiada ludziom, co powinni zrobić, żeby polepszyć jakość swojego życia. Na podstawie skomplikowanych i niezrozumiałych dla zwykłych ludzi obliczeń (dokonywanych po analizie wymazu z policzka) wybiera najlepszą strategię postępowania dla każdego pacjenta. Pearl wie, że wskazówki ze strony Apricity bywają często przyjmowane z niedowierzaniem i słusznie, bo jak rada dotycząca jedzenia mandarynek miałaby się przełożyć na jakość egzystencji w perspektywie filozoficznej? Bohaterka – osoba obsługująca kolejne modele maszyny wypuszczane na rynek – umie przekazywać ludziom bez emocji ich wyniki. W interpretacjach nie uczestniczy, ale zdaje sobie sprawę z tego, że często po przemyśleniu całej sytuacji użytkownicy gotowi są spróbować. Nawet jeśli automatyczne podpowiedzi wydają się bardzo dziwaczne i nie do zastosowania w praktyce. Niektórzy nawet podejrzewają, że to eksperyment socjologiczny, wystawianie społeczeństwa na wielkie próby. Ale z Apricity korzystają już prawie wszyscy, niezależnie od wieku, zawodu i doświadczeń życiowych. Nawet bliscy Pearl. Maszyna szczęścia ma dawać łatwe recepty na beztroską egzystencję. Ale ponieważ dużo zależy od interpretacji, pojawiają się trudności. Enigmatyczność poleceń ujawnia się dopiero wtedy, gdy pacjenci chcą się do nich zastosować. Jakby tego było mało - maszyna szczęścia nie ma żadnego filtra moralnego czy etycznego – czasami jako rozwiązania podsuwa zachowania sprzeczne z ogólnie przyjętymi kodeksami wartości. Wtedy pojawia się miejsce na manipulacje i nadużycia.

Maszyna szczęścia jest tu katalizatorem opowieści - zestawu historii, w których pojawia się jak refren, ale nie zawsze na pierwszym planie. Kolejni bohaterowie sięgają do tego urządzenia, żeby wprowadzić niezbędne zmiany, ale ich życie jest znacznie ciekawsze niż najbardziej kreatywne podpowiedzi komputera. Przedstawia autorka pole do nadużyć, wie doskonale, że powinna bohaterom zostawić wolną rękę - sami wpędzą się w spore tarapaty. Relacjonuje ich przeżycia. Odchodzi tu od typowych obyczajowych scenariuszy, z każdą historią chce odbiorców zaskakiwać na nowo i przynosić im szereg wstrząsów. Maszyna pozostaje w tle i pełni ważną funkcję - za jej sprawą ludzie odkrywają, kim naprawdę są. Apricity uwalnia ich naturalne skłonności i odziera z dyplomacji.

“Maszyna szczęścia” to powieść złożona z szeregu małych doświadczeń osób z bliskiego otoczenia Pearl – albo ludzi, którzy potrzebowali pomocy maszyny w określeniu kierunku swoich działań. Każdy rozdział stanowi zamkniętą całość, dostarcza czytelnikom wiedzy na temat codzienności bohaterów. Jednak każdy przynosi też następne rozwiązania, wplata losy poprzednio przedstawianych postaci w wydarzenia, które katalizują wybory kolejnych ludzi. Jest tu sporo wątków i wiele pytań z zakresu etyki. Ale przede wszystkim to powieść, która wydaje się dobrze przemyślana w warstwie emocji. Dla Katie Williams najważniejsze jest to, co dzieje się między postaciami, na zderzeniu różnych scenariuszy i pomysłów na egzystencję. Odnosi się do osób z różnych warstw społecznych i do pacjentów w różnym wieku, za każdym razem znajdując coś, co sprawia, że Apricity jest tylko tłem, dodatkiem do prawdziwych uczuć. Jest “Maszyna szczęścia” powieścią z dziedziny fantastyki – ale przełamanej przez obyczajowość.

niedziela, 10 marca 2019

Kaira Rouda: Ten jeden dzień

W.A.B., Warszawa 2019.

Pułapka

Niby wszystko jest idealne. Kochający i troskliwy mąż zabiera swoją piękną, chociaż osłabioną chorobą żonę na randkę. Dzieci zostają z opiekunką, domek czeka przygotowany, mężczyzna ułożył nawet całą playlistę ulubionych utworów Mii, żeby nie dłużył się jej czas w samochodzie. Paul myśli o wszystkim, w najdrobniejszych szczegółach zaplanował ten wypad. Chce, żeby nic nie zmąciło szczęścia w tym wyjątkowym dniu. Badawczo studiuje najmniejsze reakcje małżonki, żeby odczytać z nich, co kobieta sądzi i co zamierza. Jeśli coś wzbudza jego niepokój - przeważnie przez postronnych zostałoby zignorowane. Tu jednak – mimo wszystkiego idealnego – z każdym zdaniem rośnie niepokój. Coraz więcej podejrzliwości budzą nie tylko wyznania Paula, ale i jego interpretacje wydarzeń. Ten bohater chlubi się umiejętnością uwodzenia pań, wie, jak postępować z przedstawicielkami płci pięknej. Ponadto - jeśli zdarza mu się zachować niewłaściwie, potrafi się usprawiedliwić i przekuć porażkę w sukces, przynajmniej we własnych oczach. Im więcej czytelnicy o przeszłości Paula wiedzą, tym bardziej zaczną się niepokoić o los Mii. Ale i ona nie zachowuje się przewidywalnie, jakby coś ukrywała. Paul nie wierzy, że słodka i naiwna żoneczka, którą sobie ukształtował, mogłaby snuć jakiekolwiek intrygi albo wystąpić przeciwko niemu. To on dzierży stery.

“Ten jeden dzień” w większości rozdziałów odnosi się do przemierzanej drogi albo do przystanków w niej. W warstwie akcji nie ma tu nic nadzwyczajnego: bohaterowie wsiadają do samochodu, jadą, prowadzą niezobowiązujące rozmowy, zastanawiają się, co robią synowie z opiekunką. Żadne nie chce burzyć wyjątkowej chwili, żadne nie chce zaprzepaścić szansy na wspólny i ważny wieczór. Kaira Rouda jednak nie pozwoli czytelnikom się nudzić. Paul w swojej narracji często odnosi się do przeszłości, opowiada o związku, ale i o swoich wcześniejszych relacjach z kobietami. Coraz bardziej też prezentuje się jako manipulator: zawsze wie, jak osiągnąć cel i jak zareagują inni ludzie. Dostosowuje swoje zachowania i postawy do charakterów rozmówców. Może osiągnąć wszystko, jest więc bardzo groźny. Mia w tej opowieści wcale nie jawi się jako ukochana – to kobieta bezwolna i pozbawiona możliwości decydowania o sobie. Nawet teraz, kiedy chce wrócić do pracy, Paul ostrożnie zgłasza sprzeciw. Układa naprędce plan działania, żeby uniemożliwić zmiany. Aż w końcu docierają do domku.

Bardzo starannie prowadzi autorka tę opowieść, zależy jej na tym, żeby przedstawiać schematy działania psychopatycznego umysłu. Tutaj nawet zjawiska, które budzą odruchowy sprzeciw odbiorców, znajdują rzekomo logiczne wyjaśnienia. Paul nie popełnia błędów, panuje nad emocjami albo w ogóle ich nie ma. Twory się dzięki temu wyjątkowy thriller psychologiczny, opowieść pełna grozy. Do jej ułożenia autorka wykorzystuje elementy obyczajówki przełamywanej romansem oraz kryminału. Narracja jest bardzo szczegółowa (aż przez to czasami nieco trudno uwierzyć, że prowadzona przez mężczyznę) - ale ani na moment nie odrzuci czytelników. Kaira Rouda chce odbiorczyniom przekazać bardzo ważną prawdę, uświadomić, że psychopaci się nie zmieniają i jedyny sposób na zaznanie szczęścia to całkowite zerwanie kontaktów. Paul i Mia to para, która ma pełnić ważną społecznie rolę - ale dostarczy również lekturowej rozrywki.

Anita Głowińska: Kicia Kocia i Nunuś. W kuchni

Media Rodzina, Poznań 2019.

Zagadki codzienne

Najpierw wydawało się, że seria o Kici Koci zaspokaja potrzeby “literackie” (i rozrywkowe w ramach lektur) najmłodszych. Ale w pewnym momencie pojawił się Nunuś, młodszy braciszek Kici Koci – i seria w naturalny sposób zyskała kolejny podcykl. Z jednej strony chce autorka przez to przygotować czytelników na pojawienie się młodszego rodzeństwa - w końcu Nunuś to przyjemny dzidziuś, nie można się go bać. A do tego podsuwa wskazówki na temat wspólnych zabaw jeszcze zanim maluch będzie zdolny do włączenia się w typowe dla przedszkolaków rozrywki. Kartonowy i niewielki tomik “Kicia Kocia i Nunuś. W kuchni” to prosty dialog, jaki da się przeprowadzić z berbeciem (nieważne, czy w Kicię Kocię wcieli się starsze rodzeństwo, czy też - rodzice), wystarczy, żeby zaangażować dziecko w zwykłą czynność i dać mu nieco radości. Kicia Kocia idzie z malcem do kuchni i zadaje mu kolejne pytania (albo sugeruje, co jest potrzebne z przedmiotów tam się znajdujących). Nunuś doskonale wie, o czym mowa, bezbłędnie wskazuje na kolejne szafki czy szuflady, wydaje z siebie pojedyncze wyrazy, dziecinne określenia, którymi sugeruje odpowiedzi. Może się cieszyć z rozwiązywania zagadek, a przy okazji będzie przyswajać też pewne nowe pojęcia. Razem z Nunusiem w zabawie uczestniczyć będą mali odbiorcy – ci właśnie, którzy posługują się podobnymi onomatopejami.

Fabułka - jak zawsze w kolejnych częściach serii – jest prosta i opiera się na wyliczeniu. Kicia Kocia szuka potrzebnych przedmiotów, a jedna rozkładówka to jedno pytanie (z wyjaśnieniem). Pytanie to domena narratora, komentarze Nunusia wpasowane są w ilustracje, a pełnozdaniowe odpowiedzi wprowadzają dane istotne dla najmłodszych. Dzięki temu docelowi odbiorcy będą rozwijać słownictwo, uczyć się nowych nazw, już nie tych dzidziusiowych, a rzeczywistych. Poczują się też jak bohater opowieści - będzie się im udzielać radość z odgadnięcia zagadki czy ekscytacja połączona z odnalezieniem przedmiotu. Anita Głowińska odwołuje się do sytuacji domowych, znanych każdemu kilkulatkowi. Kuchnia nie jest przecież terenem zakazanym dla dzieci, trzeba jedynie przestrzegać kilku istotnych reguł. I te Nunuś już kojarzy, a nawet w swoim niezbyt jeszcze rozwiniętym słowniku potrafi wyrazić.

Dla najmłodszych atrakcją lekturową będą ilustracje. Kartonowy tomik jest malutki, nie wymaga siły przy przewracaniu “kartek” - dziecko nie zrobi sobie krzywdy nawet jeśli potraktuje książeczkę jak zabawkę. Anita Głowińska serwuje ilustracje nieskomplikowane, ale urzekające w dziecięcej naiwności. Skupia się na sylwetkach bohaterów - oni mają przyciągać uwagę i w pierwszej kolejności podsycać ciekawość - a niezbędnym uzupełnieniem relacji obrazkowej stają się tu kuchenne sprzęty lub szafki – miejsca ukrycia poszukiwanych przedmiotów. Nic więcej nie trzeba, zresztą zabawę da się kontynuować i po lekturze – wystarczy z dzieckiem wybrać się do kuchni i zadawać te same pytania, które wcześniej słyszał Nunuś - żeby sprawdzić, ile z bajki zapamiętała pociecha. Najprostsze rozwiązania wydają się najlepsze – i tutaj nie pojawią się wyobraźniowe ekstrawagancje, nie są potrzebne. Historyjka dostarczy i rozrywki, i elementów edukacyjnych.