Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2019.
Prawo do szczęścia
Wiele historii brzmi zwyczajnie – dotyczą bowiem ludzi, którzy postępują według schematów i zgodnie z oczekiwaniami większości, niejako narzucanymi. Pani Furukura jednak nie pojmuje zasad rządzących światem, najlepiej byłoby dla niej, gdyby ktoś je spisał, uporządkował i przedstawił. Nie ma empatii, nie potrafi kierować się emocjami. Przez to zawsze będzie inna i nierozumiana przez społeczeństwo (ale do tego jakoś specjalnie nie dąży, wolałaby, żeby ludzie odczepili się od niej). Nikt nie nazywa jej choroby w tomie „Dziewczyna z konbini”: matka i siostra trzydziestosześcioletniej samotniczki martwią się jednak jej losem. Wiedzą, że z tym schorzeniem powinna udać się do psychologa. Ale pani Furukura sama próbuje znaleźć dla siebie miejsce w świecie. Dorywcza praca w konbini staje się jej całym światem i sposobem na egzystencję. Kobieta realizuje wszystkie wytyczne kierownictwa, a kiedy ma rozmawiać z kolegami z pracy albo z klientami – powtarza intonację i słownictwo podsłuchane u innych. Dzięki temu nie dotyka jej społeczny ostracyzm, przynajmniej nie w najbardziej radykalnej wersji. Pani Furukura wie już, że jest inna i że powinna się dopasować. Gra konsekwentnie swoją rolę. Aż w końcu w jej konbini pojawia się mężczyzna cierpiący na podobną przypadłość. To on uświadamia Keiko, że ludzie tolerują wyłącznie znane sobie schematy – tylko wtedy czują się bezpiecznie. Pani Furukura nie musi być szczęśliwa: uszczęśliwi innych, jeśli da im pożywkę do plotek zgodnych z ich scenariuszem. Ale jeżeli tom „Dziewczyna z konbini” zrobił na rynku furorę – to znaczy, że autorka trafiła w temat, który nie jest ludziom obojętny. Temat lęku przed wyobcowaniem, przed wykluczeniem i innością jako taką wybrzmiewa tutaj w pełni. Chociaż czasy się zmieniają, można już spokojnie żyć jako singiel i nikogo to nie dziwi, trzydziestosześcioletnia dziewica jest odbierana jako wyrzutek społeczeństwa – i jest dla tego społeczeństwa bezużyteczna, a do tego trochę przeraża, skoro wybiera dziwną drogę i nieźle się na niej czuje. Sporą część wyjaśnień przejmuje jej nowy kolega – nie jest to typ amanta, nawet nie zamierza być wobec pani Furukury uprzejmy – a jednak chce podjąć wyzwanie i zamieszkać z nią, by uciąć domysły ludzi. Zamierza kupić sobie spokój za wszelką cenę.
Ta powieść jest prosta i krótka, ale jest w niej pewna poetyckość. Autorka kreśli sylwetki bohaterów grubą kreską, pozwala Keiko zachowywać się jak robot. Nie szuka romansu na horyzoncie – bo zdaje sobie sprawę, podobnie jak bohaterowie, że tego oczekują ludzie. Przez odejście od naturalnych rozwiązań staje się tak wstrząsająca: uświadamia odbiorcom ważne kwestie. Automatyzowanie pracy w konbini także podkreśla tu niezwykłość bohaterki. Może „Dziewczyna z konbini” być odczytywana jako powieść o przeznaczeniu, bo przecież nie ma tu ucieczki od wybranego szlaku. Autorka z ogromnym wyczuciem prezentuje inność postaci, przekona do kreacji wykraczającej poza szablony. Szczęście ma różne oblicza i wcale nie musi oznaczać tego, co wybiera większość. Sayaka Murata uczy podążania za głosem serca – mimo że w fabule ucieka od sentymentów i tanich wzruszeń. Stawia ciekawą społeczną diagnozę, przypominając odbiorcom, że każdy ma prawo do własnych decyzji i do kierowania się własnymi pragnieniami. To świetna lektura nie tylko dla odludków. Napisana z wprawą i z dobrym pomysłem, imponuje odwagą w kreowaniu bohaterki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz