Jaguar, Warszawa 2018.
Szaleństwa młodości
To, co tajemnicze, nieznane i zakazane – kusi najbardziej, zwłaszcza wtedy, gdy ma się naście lat i przekonanie, że wie się już wszystko o relacjach damsko-męskich. Postawa Lucy nie przekonałaby żadnej dorosłej i rozsądnie myślącej kobiety, za to młode dziewczyny dostrzegą w niej swoje własne odczucia. Bo Lucy tęskni za chłopakiem, którego nigdy nie widziała, którego w ogóle nie zna i nawet nie ma pewności, że istnieje i że należy do jej grupy wiekowej. Swoją fascynację opiera na wyjątkowo kruchych podstawach. Wierzy, że Shadow, autor pięknych pojawiających się w przestrzeni miejskiej graffiti, jest jej przeznaczony. Opinię na jego temat wyrabia sobie tylko przez analizy dzieł – murali o skomplikowanych przesłaniach. Nie słucha krytycznych uwag przyjaciółki, za to liczy na łut szczęścia i owocne przypadkowe spotkanie. Lucy ma prawo nie być rozsądna właśnie teraz: skończyła dwunastą klasę i czeka ją pełna rozrywek, wyjątkowa noc. Poza oczekiwaniem na księcia z bajki Lucy jest artystką, a zajmuje się wyrobami ze szkła. Ona wyraża się w tym rodzaju kreatywnej pracy, ma zatem czym zaimponować znanemu artyście.
Tymczasem Ed mierzy się z własnymi demonami. Chłopak rzucił szkołę, bo nie radził sobie z czytaniem i do teraz stanowi to jego kompleks. Pracował w sklepie z farbami, ale stracił posadę po śmierci właściciela. Teraz musi znaleźć na siebie nowy pomysł – poza działalnością artystyczną pod osłoną nocy. Niestety Ed zapożycza się u miejscowego młodego przestępcy. Dopóki jednak trwa imprezowa noc, nic nie może zepsuć zabawy. Ed i Lucy mają za sobą jedną nieudaną randkę: dawno temu, podczas spotkania on złapał ją za tyłek, a ona w odwecie… złamała mu nos. To powraca jak refren, bo pomaga definiować charaktery postaci i klasyfikować ich wzajemne relacje. Lucy zapatrzona w Shadowa nie zwraca uwagi na otaczających ją chłopaków – nawet gdyby którykolwiek chciał nawiązać z nią bliższe relacje, nie ma na to szans. Lucy bowiem marzy tylko o jednym nastolatku.
Cath Crowley buduje więc narrację na mało solidnych bohaterach, pozwala młodzieży na szaleństwa młodości i brak myśli o konsekwencjach. Miłość jest tu mylona z pożądaniem, to znów – z fantazjami i fałszywymi wyobrażeniami na temat drugiej osoby. Ponieważ opowieść przejmują raz po raz Ed, Lucy i ich przyjaciele, autorka uzyskuje efekt szybkiej rockowej powieści i nie musi starać się dbać o przyszłość postaci. Istnieje razem z nimi w wyzywającym tu i teraz. Zapewnia ekstremalne doznania, które zbliżają ponownie bohaterów do siebie – czytelnicy dużo szybciej wiedzą, kto jest kim, śledzą zatem intrygę bez rozwiązywania zagadek, jakie stawiane są przed Lucy. Pokazuje się tutaj nastolatkom, że nie zawsze trzeba być rozsądnym i spełniać oczekiwania innych. Nawet jeśli Ed czy Lucy zostaną w jakiś sposób przez otoczenie zranieni – potrafią iść dalej, pogodzić się z sytuacją i wzmacniać swoje charaktery. Crowley przedstawia ludzi, których dorośli z pewnością ocenialiby powierzchownie – ale dzięki zaangażowaniu w historię umożliwia dotarcie do ich wartości, do siły, jaką daje im wiara w spełnianie marzeń i do roli sztuki w życiu każdego. Jest „Graffiti Moon” powieścią dla zbuntowanych nastolatek – tych, które zmęczone są obyczajowymi schematami i powtórzeniami wciąż tych samych ról społecznych dla bohaterów. Tu i Lucy, i Ed wyłamują się ze społeczeństwa, udowadniają, że zasługują na szacunek bez względu na stosunek do edukacji czy spełniania domowych obowiązków. Są ważni jako jednostki. Poza tym w „Graffiti Moon” królują odważne marzenia.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
środa, 28 lutego 2018
wtorek, 27 lutego 2018
Krzysztof Rutkowski: Warszawskie pasaże
Słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2018.
Nieprawdopodobni
„Warszawskie pasaże” to naturalna konsekwencja paryskich – i efekt cyklicznego tworzenia dla czasopism – to propozycja Krzysztofa Rutkowskiego alternatywna wobec standardowych gazetowych felietonów. Ten autor nie chce uprawiać twórczości agitacyjnej, kompletnie nie zwraca uwagi na problemy społeczeństwa, wielokrotnie omawiane czy „dyżurne” kwestie. Tworzywem swoich artykułów czyni erudycyjne anegdoty, skojarzenia czasem z odległych wieków czy różnych kultur i tradycji. To, co ma dla niego wartość, musi sugerować oczytanie i wysoką świadomość przeszłości. Odgrzebuje Krzysztof Rutkowski ciekawostki, działania spoza mainstreamu, dostępne inteligencji, ale już niekoniecznie masom. Uzyskuje dzięki temu efekt świeżości i odejścia od rutyny. Staje się ciekawszy dla odbiorców, bo pisze rzeczy nieoczywiste. Sam zresztą bardzo stara się budować napięcie na przestrzeni niewielu słów. Dba o to, by felietony brzmiały jak wiersze: przynajmniej w sferze operowania językiem. Chociaż ten autor poszukuje rozwiązań rzadko spotykanych w części tekstów, odwołuje się do rubaszności. Zderza widma przeszłości z pełnym filozoficznej zadumy szczaniem pod murem – w tym kontraście upatruje rozbawienia odbiorców bądź też przełamania patosu, ale stosuje go tak często, że niekoniecznie przekona nim czytelników do takiego rodzaju niskiego dowcipu. Wszystko, co w nadmiarze, może w końcu zmęczyć, ale o tym Rutkowski nie pamięta, na wszelki wypadek. Rozkoszuje się dysonansem płynącym z kontrastu: szczania i wysokiej kultury.
Każdy felieton „Warszawskich pasaży” dotyczy innego tematu wyłuskiwanego z tradycji. Szuka autor palimpsestów i dopowiedzeń do tego, co znane, usiłuje przełamywać rutynę codzienności. Przenosi odbiorców w inną rzeczywistość, żeby przyjrzeli się nieodkrytemu, zrewidowali poglądy lub na nowo odczytywali teksty zakorzenione w kulturze. Wykorzystuje pojedyncze zwroty jako wehikuł czasu –inspirację do szukania rozważań bogatych w wiedzę i interpretacje. Jawi się niemal jako mentor publiczności literackiej spragnionej bardziej wyrafinowanych tekstów. Ale żeby uzasadnić obecność erudycyjnych motywów w codzienności, która zdecydowanie daleka jest od takich inspiracji, Rutkowski zaczyna udawać. Konstruuje sobie codzienność alternatywną, złożoną z wyrwanych z kontekstu i kompletnie nieprawdopodobnych sytuacji. W tej codzienności podczas porannych przebieżek (topografia w pierwszym zdaniu to jeden z bardzo nielicznych sygnałów warszawskości) spotyka zwykle kloszardów, którzy bez wahania nawiązują do antyku, posługują się biegle językami elit i katalizują opowieść. Szuka Krzysztof Rutkowski tego, co dziwne, niezrozumiałe i nieprawdziwe z gruntu, ale brak zakorzenienia w faktach nie przeszkadza mu w udawaniu, że wszystko wydarzyło się naprawdę.
Są „Warszawskie pasaże” językowo odwrotnością felietonów, do jakich przyzwyczaili czytelników gazetowi twórcy i dyżurni felietoniści. Przede wszystkim dlatego, że to język jest podstawowym bohaterem opowieści, mimo że nie jest definiowany ani poddawany obserwacjom. Rutkowski nie walczy o sprawy istotne dla społeczeństwa, rezygnuje z włączania się w nonsensowne przepychanki. Zostawia innym argumentowanie i przerzucanie się opiniami. Zatrzymuje za to czytelników nad dygresjami wolnymi od aktualnych bolączek. To staje się podstawową siłą tomu. „Warszawskie pasaże” poza odejściem od standardowych struktur uwodzą pięknem stylu, starannością i elegancją. W formie mogą być w ogóle uważane za zaprzeczenie tradycyjnego felietonu.
Nieprawdopodobni
„Warszawskie pasaże” to naturalna konsekwencja paryskich – i efekt cyklicznego tworzenia dla czasopism – to propozycja Krzysztofa Rutkowskiego alternatywna wobec standardowych gazetowych felietonów. Ten autor nie chce uprawiać twórczości agitacyjnej, kompletnie nie zwraca uwagi na problemy społeczeństwa, wielokrotnie omawiane czy „dyżurne” kwestie. Tworzywem swoich artykułów czyni erudycyjne anegdoty, skojarzenia czasem z odległych wieków czy różnych kultur i tradycji. To, co ma dla niego wartość, musi sugerować oczytanie i wysoką świadomość przeszłości. Odgrzebuje Krzysztof Rutkowski ciekawostki, działania spoza mainstreamu, dostępne inteligencji, ale już niekoniecznie masom. Uzyskuje dzięki temu efekt świeżości i odejścia od rutyny. Staje się ciekawszy dla odbiorców, bo pisze rzeczy nieoczywiste. Sam zresztą bardzo stara się budować napięcie na przestrzeni niewielu słów. Dba o to, by felietony brzmiały jak wiersze: przynajmniej w sferze operowania językiem. Chociaż ten autor poszukuje rozwiązań rzadko spotykanych w części tekstów, odwołuje się do rubaszności. Zderza widma przeszłości z pełnym filozoficznej zadumy szczaniem pod murem – w tym kontraście upatruje rozbawienia odbiorców bądź też przełamania patosu, ale stosuje go tak często, że niekoniecznie przekona nim czytelników do takiego rodzaju niskiego dowcipu. Wszystko, co w nadmiarze, może w końcu zmęczyć, ale o tym Rutkowski nie pamięta, na wszelki wypadek. Rozkoszuje się dysonansem płynącym z kontrastu: szczania i wysokiej kultury.
Każdy felieton „Warszawskich pasaży” dotyczy innego tematu wyłuskiwanego z tradycji. Szuka autor palimpsestów i dopowiedzeń do tego, co znane, usiłuje przełamywać rutynę codzienności. Przenosi odbiorców w inną rzeczywistość, żeby przyjrzeli się nieodkrytemu, zrewidowali poglądy lub na nowo odczytywali teksty zakorzenione w kulturze. Wykorzystuje pojedyncze zwroty jako wehikuł czasu –inspirację do szukania rozważań bogatych w wiedzę i interpretacje. Jawi się niemal jako mentor publiczności literackiej spragnionej bardziej wyrafinowanych tekstów. Ale żeby uzasadnić obecność erudycyjnych motywów w codzienności, która zdecydowanie daleka jest od takich inspiracji, Rutkowski zaczyna udawać. Konstruuje sobie codzienność alternatywną, złożoną z wyrwanych z kontekstu i kompletnie nieprawdopodobnych sytuacji. W tej codzienności podczas porannych przebieżek (topografia w pierwszym zdaniu to jeden z bardzo nielicznych sygnałów warszawskości) spotyka zwykle kloszardów, którzy bez wahania nawiązują do antyku, posługują się biegle językami elit i katalizują opowieść. Szuka Krzysztof Rutkowski tego, co dziwne, niezrozumiałe i nieprawdziwe z gruntu, ale brak zakorzenienia w faktach nie przeszkadza mu w udawaniu, że wszystko wydarzyło się naprawdę.
Są „Warszawskie pasaże” językowo odwrotnością felietonów, do jakich przyzwyczaili czytelników gazetowi twórcy i dyżurni felietoniści. Przede wszystkim dlatego, że to język jest podstawowym bohaterem opowieści, mimo że nie jest definiowany ani poddawany obserwacjom. Rutkowski nie walczy o sprawy istotne dla społeczeństwa, rezygnuje z włączania się w nonsensowne przepychanki. Zostawia innym argumentowanie i przerzucanie się opiniami. Zatrzymuje za to czytelników nad dygresjami wolnymi od aktualnych bolączek. To staje się podstawową siłą tomu. „Warszawskie pasaże” poza odejściem od standardowych struktur uwodzą pięknem stylu, starannością i elegancją. W formie mogą być w ogóle uważane za zaprzeczenie tradycyjnego felietonu.
poniedziałek, 26 lutego 2018
Kaja Nordengen: Mózg rządzi!
Marginesy, Warszawa 2018.
Tajemnice
„Mózg rządzi” to publikacja popularnonaukowa przygotowana tak, żeby odbiorcy – którzy nie są specjalistami w dziedzinie neurologii – dowiedzieli się jak najwięcej o możliwościach ludzkiego organizmu. Kaja Nordengen potrafi pisać zrozumiale i jasno, a przy tym nie rezygnując z fachowych wiadomości. Przekazuje je w zgrabnej formie, którą dodatkowo jeszcze wzbogaca wstawkami z własnych doświadczeń, odczuć albo ironicznie podbarwionych obserwacji. Tym samym jako autorka przestaje być dla czytelników anonimowa, łatwiej jej będzie zaangażować innych w lekturę. „Mózg rządzi” to szansa na odkrywanie siebie, możliwości ciała i umysłu – oraz droga do zrozumienia procesu uczenia się czy przeżywania emocji, zmian w samopoczuciu itp. Nordengen zajmuje się tematem mózgu z wielu perspektyw. Tłumaczy jego budowę, dba o to, by czytelnikom zapadły w pamięć poszczególne nazwy albo funkcje. Odwołuje się do ciekawostek: kiedy operacje ratujące przed konkretnymi schorzeniami wywołują niespodziewane i „dziwne” przypadłości. Przez cały tom z powodzeniem autorka próbuje pokazać, jak fascynujący jest mózg – i jak mało, mimo wszystko, jeszcze o nim wiemy. Tom nadaje się na lekturę dla młodych ludzi zainteresowanych biologią czy nauką o człowieku, ale przyda się również dorosłym. Tym drugim na pewno do rozwiania szeregu mitów o mózgu funkcjonujących w obiegowych przekonaniach. Autorka świetnie zdaje sobie sprawę z tego, jakie sądy podziela większość jej czytelników. Jednak zamiast wdawać się w pojedynek na argumenty, woli po prostu odpowiednio naświetlać fakty i stan badań, tak, żeby rozwiać wątpliwości. „Mózg rządzi” to książka, która wolna jest od pułapek schematyczności. Kaja Nordengen celowo unika w niej też hermetyczności – formę dostosowuje do percepcji zwykłych odbiorców, o trudnych sprawach pisze z wielką swobodą, zupełnie jakby odkrywanie zagadek mózgu sprawiało jej dużą przyjemność.
W relacji znajduje autorka miejsce na omawianie wspomnień i na analizowanie wrażeń zmysłowych. Pokazuje, jak funkcjonuje pamięć, jak na mózg wpływa stres, a jak – używki. Przygląda się testom na inteligencję i komentuje znaczenie rozmiaru mózgu. Tłumaczy, co wyróżnia człowieka spośród innych stworzeń. Skupia się na mózgu, ale przez cały czas uwzględnia szereg przyjemności czy życiowych wyborów, tak, by pierwszym wyczuwalnym efektem lektury było lepsze zrozumienie siebie. To dla odbiorców wymierna korzyść. „Mózg rządzi” zaczyna w takim układzie być przewodnikiem, wskazówką dla czytelników, którzy są ciekawi, jak funkcjonują.
Poza przejrzystą narracją oferuje ten tom jeszcze dobrze przygotowane ilustracje, szkice, dzięki którym odbiorcy nie będą musieli uciekać się do wyobraźni i utrwalą sobie wiadomości. Rysunki przydadzą im się do umiejscowienia omawianych partii mózgu – i powiązania ich z konkretnymi czynnościami. „Mózg rządzi” to publikacja, która nie ma felietonowego charakteru i dotyczy rzeczy mocno skomplikowanych, a jednak autorce udała się niemożliwa prawie sztuka: przez całą lekturę nie zwalnia tempa ani na moment, utrzymuje uwagę widzów na stałym poziomie. O mózgu opowiada zajmująco, zaangażuje więc w temat bez większego trudu. Jest to książka dla tych, którzy lubią wiedzieć, ale nie mogliby przeprowadzać samodzielnie pogłębionych studiów nad tematem zagadek ludzkiego umysłu. Kaja Nordengen jest lekarką i wykładowcą akademickim – ale tego w książce się nie odczuwa, czy też inaczej: fachowość nie staje się mankamentem, barierą w lekturze, zadziałała tu wysoka samoświadomość i sprawność literacka, wyczuwalna na każdej stronie myśl o komforcie czytelników. Z tą książką można bez problemu pojąć, jak działa mózg.
Tajemnice
„Mózg rządzi” to publikacja popularnonaukowa przygotowana tak, żeby odbiorcy – którzy nie są specjalistami w dziedzinie neurologii – dowiedzieli się jak najwięcej o możliwościach ludzkiego organizmu. Kaja Nordengen potrafi pisać zrozumiale i jasno, a przy tym nie rezygnując z fachowych wiadomości. Przekazuje je w zgrabnej formie, którą dodatkowo jeszcze wzbogaca wstawkami z własnych doświadczeń, odczuć albo ironicznie podbarwionych obserwacji. Tym samym jako autorka przestaje być dla czytelników anonimowa, łatwiej jej będzie zaangażować innych w lekturę. „Mózg rządzi” to szansa na odkrywanie siebie, możliwości ciała i umysłu – oraz droga do zrozumienia procesu uczenia się czy przeżywania emocji, zmian w samopoczuciu itp. Nordengen zajmuje się tematem mózgu z wielu perspektyw. Tłumaczy jego budowę, dba o to, by czytelnikom zapadły w pamięć poszczególne nazwy albo funkcje. Odwołuje się do ciekawostek: kiedy operacje ratujące przed konkretnymi schorzeniami wywołują niespodziewane i „dziwne” przypadłości. Przez cały tom z powodzeniem autorka próbuje pokazać, jak fascynujący jest mózg – i jak mało, mimo wszystko, jeszcze o nim wiemy. Tom nadaje się na lekturę dla młodych ludzi zainteresowanych biologią czy nauką o człowieku, ale przyda się również dorosłym. Tym drugim na pewno do rozwiania szeregu mitów o mózgu funkcjonujących w obiegowych przekonaniach. Autorka świetnie zdaje sobie sprawę z tego, jakie sądy podziela większość jej czytelników. Jednak zamiast wdawać się w pojedynek na argumenty, woli po prostu odpowiednio naświetlać fakty i stan badań, tak, żeby rozwiać wątpliwości. „Mózg rządzi” to książka, która wolna jest od pułapek schematyczności. Kaja Nordengen celowo unika w niej też hermetyczności – formę dostosowuje do percepcji zwykłych odbiorców, o trudnych sprawach pisze z wielką swobodą, zupełnie jakby odkrywanie zagadek mózgu sprawiało jej dużą przyjemność.
W relacji znajduje autorka miejsce na omawianie wspomnień i na analizowanie wrażeń zmysłowych. Pokazuje, jak funkcjonuje pamięć, jak na mózg wpływa stres, a jak – używki. Przygląda się testom na inteligencję i komentuje znaczenie rozmiaru mózgu. Tłumaczy, co wyróżnia człowieka spośród innych stworzeń. Skupia się na mózgu, ale przez cały czas uwzględnia szereg przyjemności czy życiowych wyborów, tak, by pierwszym wyczuwalnym efektem lektury było lepsze zrozumienie siebie. To dla odbiorców wymierna korzyść. „Mózg rządzi” zaczyna w takim układzie być przewodnikiem, wskazówką dla czytelników, którzy są ciekawi, jak funkcjonują.
Poza przejrzystą narracją oferuje ten tom jeszcze dobrze przygotowane ilustracje, szkice, dzięki którym odbiorcy nie będą musieli uciekać się do wyobraźni i utrwalą sobie wiadomości. Rysunki przydadzą im się do umiejscowienia omawianych partii mózgu – i powiązania ich z konkretnymi czynnościami. „Mózg rządzi” to publikacja, która nie ma felietonowego charakteru i dotyczy rzeczy mocno skomplikowanych, a jednak autorce udała się niemożliwa prawie sztuka: przez całą lekturę nie zwalnia tempa ani na moment, utrzymuje uwagę widzów na stałym poziomie. O mózgu opowiada zajmująco, zaangażuje więc w temat bez większego trudu. Jest to książka dla tych, którzy lubią wiedzieć, ale nie mogliby przeprowadzać samodzielnie pogłębionych studiów nad tematem zagadek ludzkiego umysłu. Kaja Nordengen jest lekarką i wykładowcą akademickim – ale tego w książce się nie odczuwa, czy też inaczej: fachowość nie staje się mankamentem, barierą w lekturze, zadziałała tu wysoka samoświadomość i sprawność literacka, wyczuwalna na każdej stronie myśl o komforcie czytelników. Z tą książką można bez problemu pojąć, jak działa mózg.
niedziela, 25 lutego 2018
Hanoch Levin w teorii i praktyce teatralnej - klucze interpretacyjne. Materiały pokonferencyjne
Austeria, ADiT, Warszawa 2017.
Widziane
Hanoch Levin to nazwisko, które zelektryzowało reżyserów i kierowników literackich teatrów, a szybko też stało się synonimem sukcesu. Ten autor jak mało kto potrafi łączyć ogólnoludzkie, uniwersalne tematy z gorzkim humorem, a rubaszny dowcip, eksponowaną fizyczność i cielesność – z filozofią. Dramaty Levina dostarczają jednocześnie pewnej egzotyki, silnie zakorzenione w żydowskiej kulturze i tradycjach pobrzmiewają w pierwszej warstwie odbioru całkiem oryginalnie. Levin ze swoją umiejętnością prowadzenia obserwacji, z precyzją w definiowaniu międzyludzkich relacji bądź osobistych pragnień bohaterów znalazł przepis na udane sztuki. Teraz Hanoch Levin staje się już obiektem analiz akademickich i teoretycznoliterackich, kulturoznawczych i okołoteatralnych rozpraw. Rozczytywany przez pryzmat scenicznych dokonań staje się czasem przedmiotem burzliwych wywodów, a przynajmniej – emocjonalnych analiz. Owocem zainteresowania Levinem jest też tom „Hanoch Levin w teorii i praktyce teatralnej”, pokłosie konferencji naukowej. Ale w odróżnieniu od typowych pokonferencyjnych zbiorówek, ta jest bardzo precyzyjnie przygotowana. Teksty zostały pozbawione rozbiegówek, nie ma tu irytującego powtarzania wiadomości (zwłaszcza biograficznych), każdy autor umiejętnie i błyskawicznie nakreśla temat, by pokazać różne możliwości czy metody odczytań Levina. Pojawiają się tu dwa podejścia – nie ze względu na dychotomię w sztuce, a z uwagi na profesję autorów. Badacze zajmują się wskazywaniem narzędzi (chociaż czasami odpowiadają też na pytanie, dlaczego w ogóle Levinem się zajmować), przez odwołania do różnych spektakli zatrzymują uwagę czytelników na rodzajach przesłań i ich jakości. Rozbijają na czynniki pierwsze świat przedstawiony, budując semantyczne płaszczyzny. Inaczej rzecz ma się z reżyserami zaproszonymi do współpracy, ci przedstawiają „praktyczny” wymiar utworów, często już po przeniesieniu na scenę.
Hanoch Levin budzi skrajne emocje i chociaż w tym tomie zdecydowanie więcej jest jego fanów, nie zabraknie też głosów krytycznych. Bywa, że to uprzedzanie ewentualnych zarzutów – w końcu bohaterowie tekstów Levina ze swoją fizjologią, szpetotą czy po prostu przyziemnością to figury przewrotne i tylko od przyjętego klucza interpretacyjnego zależy, jak zadziałają na odbiorców. Olbrzymie znaczenie może zatem mieć znajomość chwytów ironicznych, ale i poetyki skandalu. Nie da się ująć w pojedynczym szkicu całej twórczości Levina, autorzy zapewniają więc szereg ważnych dla lektury i odbioru teatralnego punktów – które następnie można dalej rozwijać, by uzyskać jeszcze celniejszy obraz. Skoro Levin wymyka się interpretacjom, trzeba próbować odkrywać go po kawałku, zastosować metodę drobnych kroków – zrozumieć jeden zabieg, by móc potem przyjrzeć się kolejnym. Do tego rytmu pasuje zestaw tekstów w publikacji zebranych – to aktualny sposób na twórczość Levina, oczywiście niedoskonały i niepełny, ale idealny na start. Tom może towarzyszyć lekturze tekstów albo stać się komentarzem do oglądanych spektakli – póki Hanoch Levin święci triumfy na polskich scenach. Chociaż ta książka objętościowo nie jest imponująca, wynagradza to treścią – sposobem przedstawiania tematu czy też dokonywanymi wyborami. Prowadzi do lepszego rozumienia świata według Levina i daje szansę przyjrzenia się kolejnym charakterystycznym zabiegom powracającym w różnych sztukach. „Hanoch Levin w teorii i praktyce teatralnej” to nie tylko publikacja dla środowisk akademickich, ale dla wszystkich zainteresowanych twórczością Levina oraz adaptacjami jego dramatów.
Widziane
Hanoch Levin to nazwisko, które zelektryzowało reżyserów i kierowników literackich teatrów, a szybko też stało się synonimem sukcesu. Ten autor jak mało kto potrafi łączyć ogólnoludzkie, uniwersalne tematy z gorzkim humorem, a rubaszny dowcip, eksponowaną fizyczność i cielesność – z filozofią. Dramaty Levina dostarczają jednocześnie pewnej egzotyki, silnie zakorzenione w żydowskiej kulturze i tradycjach pobrzmiewają w pierwszej warstwie odbioru całkiem oryginalnie. Levin ze swoją umiejętnością prowadzenia obserwacji, z precyzją w definiowaniu międzyludzkich relacji bądź osobistych pragnień bohaterów znalazł przepis na udane sztuki. Teraz Hanoch Levin staje się już obiektem analiz akademickich i teoretycznoliterackich, kulturoznawczych i okołoteatralnych rozpraw. Rozczytywany przez pryzmat scenicznych dokonań staje się czasem przedmiotem burzliwych wywodów, a przynajmniej – emocjonalnych analiz. Owocem zainteresowania Levinem jest też tom „Hanoch Levin w teorii i praktyce teatralnej”, pokłosie konferencji naukowej. Ale w odróżnieniu od typowych pokonferencyjnych zbiorówek, ta jest bardzo precyzyjnie przygotowana. Teksty zostały pozbawione rozbiegówek, nie ma tu irytującego powtarzania wiadomości (zwłaszcza biograficznych), każdy autor umiejętnie i błyskawicznie nakreśla temat, by pokazać różne możliwości czy metody odczytań Levina. Pojawiają się tu dwa podejścia – nie ze względu na dychotomię w sztuce, a z uwagi na profesję autorów. Badacze zajmują się wskazywaniem narzędzi (chociaż czasami odpowiadają też na pytanie, dlaczego w ogóle Levinem się zajmować), przez odwołania do różnych spektakli zatrzymują uwagę czytelników na rodzajach przesłań i ich jakości. Rozbijają na czynniki pierwsze świat przedstawiony, budując semantyczne płaszczyzny. Inaczej rzecz ma się z reżyserami zaproszonymi do współpracy, ci przedstawiają „praktyczny” wymiar utworów, często już po przeniesieniu na scenę.
Hanoch Levin budzi skrajne emocje i chociaż w tym tomie zdecydowanie więcej jest jego fanów, nie zabraknie też głosów krytycznych. Bywa, że to uprzedzanie ewentualnych zarzutów – w końcu bohaterowie tekstów Levina ze swoją fizjologią, szpetotą czy po prostu przyziemnością to figury przewrotne i tylko od przyjętego klucza interpretacyjnego zależy, jak zadziałają na odbiorców. Olbrzymie znaczenie może zatem mieć znajomość chwytów ironicznych, ale i poetyki skandalu. Nie da się ująć w pojedynczym szkicu całej twórczości Levina, autorzy zapewniają więc szereg ważnych dla lektury i odbioru teatralnego punktów – które następnie można dalej rozwijać, by uzyskać jeszcze celniejszy obraz. Skoro Levin wymyka się interpretacjom, trzeba próbować odkrywać go po kawałku, zastosować metodę drobnych kroków – zrozumieć jeden zabieg, by móc potem przyjrzeć się kolejnym. Do tego rytmu pasuje zestaw tekstów w publikacji zebranych – to aktualny sposób na twórczość Levina, oczywiście niedoskonały i niepełny, ale idealny na start. Tom może towarzyszyć lekturze tekstów albo stać się komentarzem do oglądanych spektakli – póki Hanoch Levin święci triumfy na polskich scenach. Chociaż ta książka objętościowo nie jest imponująca, wynagradza to treścią – sposobem przedstawiania tematu czy też dokonywanymi wyborami. Prowadzi do lepszego rozumienia świata według Levina i daje szansę przyjrzenia się kolejnym charakterystycznym zabiegom powracającym w różnych sztukach. „Hanoch Levin w teorii i praktyce teatralnej” to nie tylko publikacja dla środowisk akademickich, ale dla wszystkich zainteresowanych twórczością Levina oraz adaptacjami jego dramatów.
sobota, 24 lutego 2018
Małgorzata Wojcik, Rafał Żak: Cisza
PWN, Warszawa 2018.
Cicho o ciszy
Cisza to zjawisko w dzisiejszym zabieganym świecie niezwykle pożądane, a i deficytowe. Mało kto może sobie pozwolić na luksus odpoczynku od bodźców dźwiękowych, dlatego też cisza staje się towarem: coraz większą popularnością cieszą się spotkania medytacyjne, rekolekcje w klasztorach lub… płyty CD z nagraniami ciszy. Autorzy tomu „Cisza” podchodzą do tematu od strony kulturoznawczej i dość powierzchownie przybliżają czytelnikom kolejne motywy, w których cisza zaczyna się liczyć. Odczytują teksty literackie, reportaże, sprawdzają seriale i programy radiowe, odnotowując ślady znaczącej ciszy. Wykazują jej funkcje i podkreślają poszukiwania takiej wartości. Czasami nie tam, gdzie by się można ciszy spodziewać – na przykład w micie o Odyseuszu uwodzonym przez syreny. Odwołują się też w dużym stopniu do pozafabularnej przestrzeni – jest cisza nocna i minuta ciszy, dwa zjawiska usankcjonowane społecznie. Jest cisza w wybranych przedziałach pociągów. Cisza sprzedawana i cisza, która może być karą. Cisza jako brak dźwięków i cisza na „książkowych” imprezach (z muzyką w tle). Cisza według autorów ma bardzo różne oblicza. Bywa, że staje się składnikiem rytuału, jak w ceremonii parzenia herbaty, wyrazem protestu lub niezamierzonym środkiem artystycznym. Jest tu cisza w religiach i różnych kulturach, cisza w sondzie ulicznej i cisza odmieniana przez przypadki, cisza w różnych językach, cisza przed katastrofą. Wiele aspektów ciszy, wiele odmian i znaczeń. Tyle że wszystko, co Małgorzata Wojcik i Rafał Żak proponują odbiorcom, pozbawione jest uporządkowania, zewnętrznej obudowy, która uzasadniałaby śledzenie kolejnych przykładów. Ma się wrażenie, że książką rządzi przypadek – jakby to był zbiór fiszek gromadzonych w celu przyszłego opracowania.
Każdy rozdział stanowi tu osobny zamknięty temat (bywa, że niektóre motywy, na przykład cisza nagrywana na płyty i cisza jako utwór muzyczny, powracają w kolejnych punktach tomu, ale nie wiążą się przesadnie ze sobą). Każdy z tych tematów jednak zajmuje zwykle stronę, rzadziej – dwie. To wystarcza tylko, żeby nakreślić zjawisko, zasugerować jego istnienie, ale nie do dogłębnego poznania. Czytelnicy mogą zatem otrzymać zestaw wskazówek, ale dalsze poszukiwania – dla faktycznego odczytania motywu – będą musieli prowadzić sami. Odczucia i refleksje autorów (w połączeniu z tym, co znaczy cisza dla każdego z nich z osobna) to za mało, żeby nadać spójności książce. Garść przemyśleń, w dużym stopniu oczywistych, nie wystarczy odbiorcom spragnionym wiadomości: zbyt często powracają tu nieznaczące rozważania w miejsce rzetelnych analiz. Zupełnie jakby w „Ciszy” cele monograficzne ustąpiły przed artystycznymi. W efekcie autorzy dbają o to, żeby po prostu o ciszy pisać – i nic poza tym. To, co odkrywają, przekazują dalej, bez specjalnego poszukiwania innych opracowań czy odczytań. Zapewniają odbiorcom wyłącznie własny klucz interpretacji. Rezygnują i z naukowego dyskursu (ślad inspiracji stanowią tylko przypisy), i z pełnego analizowania treści. To wystarcza, żeby zarysować temat, ale na pewno nie, żeby go w pełni zrealizować. Jest zatem „Cisza” książką płynącą z fascynacji, z chęci zrobienia czegoś razem – a nie faktyczną próbą wypełnienia luki na rynku. Tylko niektóre motywy, nieznane odbiorcom, mogą stanowić punkt zaczepienia i zyskają rangę ciekawostek. Publikacja poświęcona ciszy stanowić będzie swoistą nowość na rynku: wyznacza krąg tematyczny niezbyt jeszcze zbadany, a wpisujący się w mody na slow-life czy samodoskonalenie. Razi jednak momentami zbyt infantylne podejście do zagadnienia, to, że część rozdziałów wypełniana jest oczywistościami i nie wniesie wiele do świadomości czytelników. Można by się z powodzeniem obejść i bez sondy ulicznej, i bez słownikowych popisów. Nie do końca przemyślane treści zaburzają proces odbioru, prowokują pytania o sens tomu. Perspektywa kulturoznawcza zamienia się w zwykłe refleksje pozbawione opracowań – nawet jeśli ktoś uwielbia ciszę, niekoniecznie będzie usatysfakcjonowany zawartością publikacji.
Cicho o ciszy
Cisza to zjawisko w dzisiejszym zabieganym świecie niezwykle pożądane, a i deficytowe. Mało kto może sobie pozwolić na luksus odpoczynku od bodźców dźwiękowych, dlatego też cisza staje się towarem: coraz większą popularnością cieszą się spotkania medytacyjne, rekolekcje w klasztorach lub… płyty CD z nagraniami ciszy. Autorzy tomu „Cisza” podchodzą do tematu od strony kulturoznawczej i dość powierzchownie przybliżają czytelnikom kolejne motywy, w których cisza zaczyna się liczyć. Odczytują teksty literackie, reportaże, sprawdzają seriale i programy radiowe, odnotowując ślady znaczącej ciszy. Wykazują jej funkcje i podkreślają poszukiwania takiej wartości. Czasami nie tam, gdzie by się można ciszy spodziewać – na przykład w micie o Odyseuszu uwodzonym przez syreny. Odwołują się też w dużym stopniu do pozafabularnej przestrzeni – jest cisza nocna i minuta ciszy, dwa zjawiska usankcjonowane społecznie. Jest cisza w wybranych przedziałach pociągów. Cisza sprzedawana i cisza, która może być karą. Cisza jako brak dźwięków i cisza na „książkowych” imprezach (z muzyką w tle). Cisza według autorów ma bardzo różne oblicza. Bywa, że staje się składnikiem rytuału, jak w ceremonii parzenia herbaty, wyrazem protestu lub niezamierzonym środkiem artystycznym. Jest tu cisza w religiach i różnych kulturach, cisza w sondzie ulicznej i cisza odmieniana przez przypadki, cisza w różnych językach, cisza przed katastrofą. Wiele aspektów ciszy, wiele odmian i znaczeń. Tyle że wszystko, co Małgorzata Wojcik i Rafał Żak proponują odbiorcom, pozbawione jest uporządkowania, zewnętrznej obudowy, która uzasadniałaby śledzenie kolejnych przykładów. Ma się wrażenie, że książką rządzi przypadek – jakby to był zbiór fiszek gromadzonych w celu przyszłego opracowania.
Każdy rozdział stanowi tu osobny zamknięty temat (bywa, że niektóre motywy, na przykład cisza nagrywana na płyty i cisza jako utwór muzyczny, powracają w kolejnych punktach tomu, ale nie wiążą się przesadnie ze sobą). Każdy z tych tematów jednak zajmuje zwykle stronę, rzadziej – dwie. To wystarcza tylko, żeby nakreślić zjawisko, zasugerować jego istnienie, ale nie do dogłębnego poznania. Czytelnicy mogą zatem otrzymać zestaw wskazówek, ale dalsze poszukiwania – dla faktycznego odczytania motywu – będą musieli prowadzić sami. Odczucia i refleksje autorów (w połączeniu z tym, co znaczy cisza dla każdego z nich z osobna) to za mało, żeby nadać spójności książce. Garść przemyśleń, w dużym stopniu oczywistych, nie wystarczy odbiorcom spragnionym wiadomości: zbyt często powracają tu nieznaczące rozważania w miejsce rzetelnych analiz. Zupełnie jakby w „Ciszy” cele monograficzne ustąpiły przed artystycznymi. W efekcie autorzy dbają o to, żeby po prostu o ciszy pisać – i nic poza tym. To, co odkrywają, przekazują dalej, bez specjalnego poszukiwania innych opracowań czy odczytań. Zapewniają odbiorcom wyłącznie własny klucz interpretacji. Rezygnują i z naukowego dyskursu (ślad inspiracji stanowią tylko przypisy), i z pełnego analizowania treści. To wystarcza, żeby zarysować temat, ale na pewno nie, żeby go w pełni zrealizować. Jest zatem „Cisza” książką płynącą z fascynacji, z chęci zrobienia czegoś razem – a nie faktyczną próbą wypełnienia luki na rynku. Tylko niektóre motywy, nieznane odbiorcom, mogą stanowić punkt zaczepienia i zyskają rangę ciekawostek. Publikacja poświęcona ciszy stanowić będzie swoistą nowość na rynku: wyznacza krąg tematyczny niezbyt jeszcze zbadany, a wpisujący się w mody na slow-life czy samodoskonalenie. Razi jednak momentami zbyt infantylne podejście do zagadnienia, to, że część rozdziałów wypełniana jest oczywistościami i nie wniesie wiele do świadomości czytelników. Można by się z powodzeniem obejść i bez sondy ulicznej, i bez słownikowych popisów. Nie do końca przemyślane treści zaburzają proces odbioru, prowokują pytania o sens tomu. Perspektywa kulturoznawcza zamienia się w zwykłe refleksje pozbawione opracowań – nawet jeśli ktoś uwielbia ciszę, niekoniecznie będzie usatysfakcjonowany zawartością publikacji.
piątek, 23 lutego 2018
Pawieł Fłorienski: Dla moich dzieci. Wspomnienia minionych dni
Aletheia, Warszawa 2017.
Magia dzieciństwa
Zadziwiające, ale w momencie lektury nie ma właściwie znaczenia, kim był autor, mimo że czytelnicy otrzymują i notkę biograficzną, i wspomnienie o postaci. Nie ma nawet znaczenia, jakich punktów historycznych opowieść dotyka (a zamyka się w latach 1916–1925) – bo to, co najważniejsze, rozgrywa się poza „konkretami”, przynajmniej tymi z osi czasu istotnymi dla całych społeczeństw i narodów. W pewnym stopniu przypomina tom „Dla moich dzieci” bajkę – ale bajkę wyjątkową. Pawieł Fłorienski zdecydował się w tym wypadku na powrót do własnego dzieciństwa, z unikatowych i wpływających na życiowe wybory doświadczeń połączonych z emocjami, jakie w swoim czasie rodziły się w umyśle chłopca. Na początku ten autor sprawia wrażenie, jakby próbował napisać autobiografię, a przynajmniej zwrócić uwagę na to, co powinien dla swojej rodziny z przeszłości ocalić. Rozpoczyna opowieść zgodnie z wszelkimi prawidłami – od prezentacji starszego pokolenia. Charakteryzuje członków rodziny, podkreślając ich wyjątkowe cechy. Robi to nie tyle z poczucia obowiązku czy też świadomości formy, co z faktycznej chęci ocalenia wiadomości. Impulsem do takiego archiwizacyjnego działania może być postawa matki autora, która odmawiała swojemu potomstwu jakichkolwiek informacji na temat swojego rodu, zupełnie jakby próbowała odciąć się od własnych korzeni. Fłorienski inaczej – zamierza utrwalać, zbiera więc i najdrobniejsze elementy rodzinnej wiedzy, po czym… starannie oprawia je słowami. Genealogia to sposób na otwarcie tomu, ale nie na wypełnienie go. Już wkrótce autor zajmie się śledzeniem własnych stanów emocjonalnych i wydarzeń, które go ukształtowały. A nie pomija w tej relacji detali z punktu widzenia biografów nieważnych – choćby zazdrości o stroje siostry. Z takich szczegółów układa wizję dzieciństwa. Starannie odnotowuje zwłaszcza momenty olśnień, wielkich inspiracji czy duchowych uniesień. Potrafi wskazać źródło ekstremalnych zachwytów (lub rozpaczy) i przeanalizować wpływ wydarzenia na późniejsze decyzje. Jest wobec siebie bardzo uczciwy – nie próbuje interpretować rzeczywistości zawsze na swoją korzyść, taka postawa jest warta uwagi. Sporo miejsca poświęca Fłorienski nauce – procesowi zdobywania wiedzy na bazie doświadczeń i eksperymentów. Tutaj najważniejszym przewodnikiem i nauczycielem okazuje się ojciec, który demonstruje chłopcu kolejne atrakcyjne „sztuczki” o wymiarze niemal magicznym. Domowe doświadczenia, zaawansowane dużo bardziej niż obecnie w szkołach, prowadzą autora do wyciągania cennych wniosków i do testowania rzeczywistości. Wpływają na zainteresowania, uczą dyscypliny myślowej i budzą ciekawość świata.
Ale w "Dla moich dzieci" nie relacje rodzinne są ważne, a sam język. Pawieł Fłorienski pisze pięknie, literacko i z ogromną dbałością o styl. Zna wagę słów, ale potrafi też - co dzisiaj może wydawać się nie do osiągnięcia - budować zdania wielokrotnie złożone, wprowadzać dygresje i piętrowe przesłania. Nie gubi się w przekazach i puentach, może więc stopniowo odmalowywać przed czytelnikami sielskie krainy i zapraszać do poznawania meandrów własnej psychiki. Celuje w autoanalizach, a wspomnienia z dzieciństwa przedstawia malowniczym i bardzo plastycznym językiem. Coś, co kiedyś było naturalne i oczywiste, dzisiaj zamienia się w dodatkową wartość, nie ma już takich memuarów ani możliwości takiego kreowania świata.
Magia dzieciństwa
Zadziwiające, ale w momencie lektury nie ma właściwie znaczenia, kim był autor, mimo że czytelnicy otrzymują i notkę biograficzną, i wspomnienie o postaci. Nie ma nawet znaczenia, jakich punktów historycznych opowieść dotyka (a zamyka się w latach 1916–1925) – bo to, co najważniejsze, rozgrywa się poza „konkretami”, przynajmniej tymi z osi czasu istotnymi dla całych społeczeństw i narodów. W pewnym stopniu przypomina tom „Dla moich dzieci” bajkę – ale bajkę wyjątkową. Pawieł Fłorienski zdecydował się w tym wypadku na powrót do własnego dzieciństwa, z unikatowych i wpływających na życiowe wybory doświadczeń połączonych z emocjami, jakie w swoim czasie rodziły się w umyśle chłopca. Na początku ten autor sprawia wrażenie, jakby próbował napisać autobiografię, a przynajmniej zwrócić uwagę na to, co powinien dla swojej rodziny z przeszłości ocalić. Rozpoczyna opowieść zgodnie z wszelkimi prawidłami – od prezentacji starszego pokolenia. Charakteryzuje członków rodziny, podkreślając ich wyjątkowe cechy. Robi to nie tyle z poczucia obowiązku czy też świadomości formy, co z faktycznej chęci ocalenia wiadomości. Impulsem do takiego archiwizacyjnego działania może być postawa matki autora, która odmawiała swojemu potomstwu jakichkolwiek informacji na temat swojego rodu, zupełnie jakby próbowała odciąć się od własnych korzeni. Fłorienski inaczej – zamierza utrwalać, zbiera więc i najdrobniejsze elementy rodzinnej wiedzy, po czym… starannie oprawia je słowami. Genealogia to sposób na otwarcie tomu, ale nie na wypełnienie go. Już wkrótce autor zajmie się śledzeniem własnych stanów emocjonalnych i wydarzeń, które go ukształtowały. A nie pomija w tej relacji detali z punktu widzenia biografów nieważnych – choćby zazdrości o stroje siostry. Z takich szczegółów układa wizję dzieciństwa. Starannie odnotowuje zwłaszcza momenty olśnień, wielkich inspiracji czy duchowych uniesień. Potrafi wskazać źródło ekstremalnych zachwytów (lub rozpaczy) i przeanalizować wpływ wydarzenia na późniejsze decyzje. Jest wobec siebie bardzo uczciwy – nie próbuje interpretować rzeczywistości zawsze na swoją korzyść, taka postawa jest warta uwagi. Sporo miejsca poświęca Fłorienski nauce – procesowi zdobywania wiedzy na bazie doświadczeń i eksperymentów. Tutaj najważniejszym przewodnikiem i nauczycielem okazuje się ojciec, który demonstruje chłopcu kolejne atrakcyjne „sztuczki” o wymiarze niemal magicznym. Domowe doświadczenia, zaawansowane dużo bardziej niż obecnie w szkołach, prowadzą autora do wyciągania cennych wniosków i do testowania rzeczywistości. Wpływają na zainteresowania, uczą dyscypliny myślowej i budzą ciekawość świata.
Ale w "Dla moich dzieci" nie relacje rodzinne są ważne, a sam język. Pawieł Fłorienski pisze pięknie, literacko i z ogromną dbałością o styl. Zna wagę słów, ale potrafi też - co dzisiaj może wydawać się nie do osiągnięcia - budować zdania wielokrotnie złożone, wprowadzać dygresje i piętrowe przesłania. Nie gubi się w przekazach i puentach, może więc stopniowo odmalowywać przed czytelnikami sielskie krainy i zapraszać do poznawania meandrów własnej psychiki. Celuje w autoanalizach, a wspomnienia z dzieciństwa przedstawia malowniczym i bardzo plastycznym językiem. Coś, co kiedyś było naturalne i oczywiste, dzisiaj zamienia się w dodatkową wartość, nie ma już takich memuarów ani możliwości takiego kreowania świata.
czwartek, 22 lutego 2018
Honoré de Balzac: Córka Ewy
MG, Kraków 2018.
Sieć międzyludzka
Honoré de Balzac to znawca kobiecych dusz, taka etykietka do pisarza przylgnęła, a dzisiaj oznacza to tyle, że traktuje się autora jako twórcę powieści romansowych dla pań. „Córka Ewy” jest propozycją dość krótką, w sam raz na zapoznanie się ze sposobem przedstawiania sercowych dylematów i damsko-męskich sekretów. Wychodzi Balzac od spotkania dwóch dorosłych zamężnych sióstr. Jedna wyszła za bankiera i nie musi martwić się o pieniądze. Druga nie może zaznać prawdziwej miłości i zazdrości pierwszej stabilizacji. Każda ma fałszywe z gruntu – bo oparte na stereotypowych i zewnętrznych sądach – wyobrażenie o rodzinnym szczęściu tej drugiej. Dopiero wybuch niekontrolowanej rozpaczy skłania do wzajemnych naprawdę szczerych zwierzeń. Teraz inaczej można spojrzeć na szanowanych małżonków, którzy wcale nie zapewniają upragnionych porywów uczuć. Nawet stabilizacja przy nich nie jest aż tak kusząca, kiedy zna się drugie dno relacji. A drugie dno to sedno tej historii. Balzac nie zajmuje się bowiem tym, co oficjalnie prezentowane w towarzystwie. Nie interesują go też pozory, woli docierać do prawdy, nawet jeśli ta prawda ma siłę niszczącą. W „Córce Ewy” rzecz dotyczy konfrontacji najskrytszych pragnień z rzeczywistością. Kobiety przyzwyczajone do myśli o wielkiej miłości czekają na burzę uczuć, na silne namiętności – nie znajdują tego w małżeństwach, muszą zatem wpadać w ramiona kochanków. Tymczasem kochankowie nie zawsze spełniają pokładane w nich nadzieje, mają przecież swoje plany. Wszystko jest kwestią umowy między ludźmi, przyjętych kodeksów wartości czy możliwości działania. Balzac wie o tym doskonale i pozwala, by przekonały się o tym również czytelniczki. To przed nimi odsłania prawdziwe motywacje i myśli postaci, to im nakreśla pełny obraz bohaterów, tak, by dało się skonfrontować rzeczywistość i intencje – oraz wyciągnąć wnioski z tych obserwacji. Bo Balzac nie zajmuje się odtwarzaniem bezpośrednich spotkań. Owszem, nakreśla mikroscenki będące sygnałem wydarzeń – ale służą one bardziej jako pretekst do rozłożystych charakterystyk i przedstawień. Autor wyjaśnienia kierowane do interlokutora zamienia całkiem chętnie – i bardzo często – w rozłożyste monologi, pełne akcentowanych mocno, niemal egzaltowanych przeżyć. To z kolei prosta droga do prezentacji postaci i ich intencji czy skrywanych marzeń. Na tym najbardziej się koncentruje Balzac: co rusz przerywa narrację, by zastąpić ją statycznym obrazkiem, komentarzem dotyczącym nieujawnianych aspektów codzienności postaci. To czytelnicy zyskują podgląd całej prawdy a nie gry pozorów – którą mają bohaterowie. A że tu rzecz dotyczy relacji romansowych i niekoniecznie chlubnych motywacji – sekretów będzie mnóstwo, więc i wiele pojedynczych odkryć, których dokonać mogą odbiorcy.
Jest zatem „Córka Ewy” powieścią klasyczną i dzisiaj w pewnym stopniu archaiczną w ramach samej konstrukcji: obecnie autorzy starają się raczej rozwodnić tekst, napowietrzyć go kolokwialnymi dialogami, często przerywają opisy – by nie stały się nużące dla czytelników rozleniwionych przez popkulturę. Jednak Balzac czytany z perspektywy czasu nie traci na aktualności, jeśli chodzi o trafność spostrzeżeń. Wiele znajdzie się tu uwag (kształt nadał im Tadeusz Boy-Żeleński) o wartości aforystycznej, ale też przynoszących istotne prawdy o relacjach damsko-męskich. Nawet mimo zmian w obyczajowości, wciąż może powiedzieć coś ważnego czytelnikom. Widać po „Córce Ewy”, jak Balzac kształtuje charaktery, na co zwraca uwagę przy obserwacjach. Przez to jest dla odbiorców przekonujący i imponuje pomysłami na postacie. Nawet jeśli posługuje się schematami czy stereotypami, to rozbija je przez mięsistość charakterów. Udaje mu się sprawić, że mimo skłonności do afektowanych postaw bohaterów nie wypadają oni papierowo. Nawet dystans czasowy nie psuje efektu, bo Balzac na tyle wyraziście odmalowuje osobowości – i kobiet, i mężczyzn, by usatysfakcjonować odbiorców. W „Córce Ewy” akcja pozornie nie jest zbyt dynamiczna, najwięcej dzieje się właśnie w sieci interpersonalnych kontaktów, w psychice bohaterów i w pomysłach na ich kreację. To sprawia, że powrót lekturowy do klasyki może być całkiem udany.
Sieć międzyludzka
Honoré de Balzac to znawca kobiecych dusz, taka etykietka do pisarza przylgnęła, a dzisiaj oznacza to tyle, że traktuje się autora jako twórcę powieści romansowych dla pań. „Córka Ewy” jest propozycją dość krótką, w sam raz na zapoznanie się ze sposobem przedstawiania sercowych dylematów i damsko-męskich sekretów. Wychodzi Balzac od spotkania dwóch dorosłych zamężnych sióstr. Jedna wyszła za bankiera i nie musi martwić się o pieniądze. Druga nie może zaznać prawdziwej miłości i zazdrości pierwszej stabilizacji. Każda ma fałszywe z gruntu – bo oparte na stereotypowych i zewnętrznych sądach – wyobrażenie o rodzinnym szczęściu tej drugiej. Dopiero wybuch niekontrolowanej rozpaczy skłania do wzajemnych naprawdę szczerych zwierzeń. Teraz inaczej można spojrzeć na szanowanych małżonków, którzy wcale nie zapewniają upragnionych porywów uczuć. Nawet stabilizacja przy nich nie jest aż tak kusząca, kiedy zna się drugie dno relacji. A drugie dno to sedno tej historii. Balzac nie zajmuje się bowiem tym, co oficjalnie prezentowane w towarzystwie. Nie interesują go też pozory, woli docierać do prawdy, nawet jeśli ta prawda ma siłę niszczącą. W „Córce Ewy” rzecz dotyczy konfrontacji najskrytszych pragnień z rzeczywistością. Kobiety przyzwyczajone do myśli o wielkiej miłości czekają na burzę uczuć, na silne namiętności – nie znajdują tego w małżeństwach, muszą zatem wpadać w ramiona kochanków. Tymczasem kochankowie nie zawsze spełniają pokładane w nich nadzieje, mają przecież swoje plany. Wszystko jest kwestią umowy między ludźmi, przyjętych kodeksów wartości czy możliwości działania. Balzac wie o tym doskonale i pozwala, by przekonały się o tym również czytelniczki. To przed nimi odsłania prawdziwe motywacje i myśli postaci, to im nakreśla pełny obraz bohaterów, tak, by dało się skonfrontować rzeczywistość i intencje – oraz wyciągnąć wnioski z tych obserwacji. Bo Balzac nie zajmuje się odtwarzaniem bezpośrednich spotkań. Owszem, nakreśla mikroscenki będące sygnałem wydarzeń – ale służą one bardziej jako pretekst do rozłożystych charakterystyk i przedstawień. Autor wyjaśnienia kierowane do interlokutora zamienia całkiem chętnie – i bardzo często – w rozłożyste monologi, pełne akcentowanych mocno, niemal egzaltowanych przeżyć. To z kolei prosta droga do prezentacji postaci i ich intencji czy skrywanych marzeń. Na tym najbardziej się koncentruje Balzac: co rusz przerywa narrację, by zastąpić ją statycznym obrazkiem, komentarzem dotyczącym nieujawnianych aspektów codzienności postaci. To czytelnicy zyskują podgląd całej prawdy a nie gry pozorów – którą mają bohaterowie. A że tu rzecz dotyczy relacji romansowych i niekoniecznie chlubnych motywacji – sekretów będzie mnóstwo, więc i wiele pojedynczych odkryć, których dokonać mogą odbiorcy.
Jest zatem „Córka Ewy” powieścią klasyczną i dzisiaj w pewnym stopniu archaiczną w ramach samej konstrukcji: obecnie autorzy starają się raczej rozwodnić tekst, napowietrzyć go kolokwialnymi dialogami, często przerywają opisy – by nie stały się nużące dla czytelników rozleniwionych przez popkulturę. Jednak Balzac czytany z perspektywy czasu nie traci na aktualności, jeśli chodzi o trafność spostrzeżeń. Wiele znajdzie się tu uwag (kształt nadał im Tadeusz Boy-Żeleński) o wartości aforystycznej, ale też przynoszących istotne prawdy o relacjach damsko-męskich. Nawet mimo zmian w obyczajowości, wciąż może powiedzieć coś ważnego czytelnikom. Widać po „Córce Ewy”, jak Balzac kształtuje charaktery, na co zwraca uwagę przy obserwacjach. Przez to jest dla odbiorców przekonujący i imponuje pomysłami na postacie. Nawet jeśli posługuje się schematami czy stereotypami, to rozbija je przez mięsistość charakterów. Udaje mu się sprawić, że mimo skłonności do afektowanych postaw bohaterów nie wypadają oni papierowo. Nawet dystans czasowy nie psuje efektu, bo Balzac na tyle wyraziście odmalowuje osobowości – i kobiet, i mężczyzn, by usatysfakcjonować odbiorców. W „Córce Ewy” akcja pozornie nie jest zbyt dynamiczna, najwięcej dzieje się właśnie w sieci interpersonalnych kontaktów, w psychice bohaterów i w pomysłach na ich kreację. To sprawia, że powrót lekturowy do klasyki może być całkiem udany.
środa, 21 lutego 2018
Agnieszka Tyszka: Siostry pancerne i pies
Akapit Press, Łódź 2018.
Porozumienie
Cztery siostry – dwie starsze i dwie młodsze – przywodzą na myśl skojarzenia z Borejkównami. Ale Agnieszka Tyszka buduje atmosferę bardzo daleką od sielanki i przyjemności, zbliża się raczej do skojarzeń z Ewą Nowak i jej propozycjami dla młodzieży. Zwłaszcza że mocno akcentuje trudy dojrzewania i komplikacje, do jakich prowadzą buzujące w nastolatkach hormony. Róźka najgorszy okres buntu ma już za sobą, w szkole łapała złe stopnie, stawiała na ekstrawagancki i prowokujący wygląd i wykłócała się ze wszystkimi. Teraz Róża straciła kolce, a właściwie zamieniła je na twórcze działania: złość wyładowuje przez wyszukiwanie w sklepach z odzieżą używaną co ciekawszych ubrań, a potem przerabianie ich tak, że inni zazdroszczą dziewczynie stylu i modowego wyczucia. Nie ma jednak spokoju w rodzinie, bo w etap nastoletniego buntu wchodzi właśnie Jaśka. Jaśka krytykuje wszystko i wszystkich, dopuszcza do siebie niemal wyłącznie złe emocje. Jest przykra i wobec ciężko chorego psa Paprocha, i dla nieco opóźnionej w rozwoju młodszej siostry, zresztą – uderza w każdego, kto stanie jej na drodze. Zazdrości koleżankom markowych ciuchów, pięknych domów i wypadów na zakupy. Wciąż uświadamia sobie swoją gorszość – musi dopiero nauczyć się, że za pieniądze nie można dostać prawdziwej przyjaźni. W domu wszyscy wiedzą, że Jaśka przechodzi trudny czas i nie należy się z nią spierać, raczej pomagać. Młodsze dziewczynki, Gienia i Teśka, charakteryzowane są pojedynczymi cechami. Gienia potrafi rozmawiać ze zwierzętami i nawiązywać kontakt z bliskimi przedstawicielami zaświatów. Teśka jest roztargniona i męczy otoczenie niezamierzonym (a płynącym z choroby) gapiostwem. Tym czterem bohaterkom Tyszka oddaje w powieści głos. Najwięcej o domu mówi Róża, Jaśka koncentruje się na sobie i koleżankach, a Gienia ucieka w świat krótkich baśni. Ich wywody uzupełnia Paproch, wprowadzając komentarze do psisłów (i nawet jeśli nadaje to książce oryginalnego tonu, nie zostało do końca uzasadnione w akcji).
Przy tym bogactwie charakterów i relacji sama akcja ma zresztą mniejsze znaczenie. Jaśka musi zrozumieć, że pieniądze nie zmienią jej życia w sielankę. Odbiorczynie na przykładzie tej postaci przekonają się, że naturalne dla okresu dojrzewania są huśtawki nastrojów czy gniew rzekomo bez powodu. Agnieszka Tyszka wynaturza to, co Ewa Nowak próbuje tylko zasygnalizować. Przesyca postać agresją i pewnym rodzajem egoizmu, ale nie oskarża, usprawiedliwiając wszystko wiekiem. Obiecuje odbiorczyniom, że wszystko w pewnym momencie się zmieni. Nakreśla też komplikacje w domu: ojciec w dalekomorskim rejsie, więc w akcji nieobecny. Matka – zwariowana na punkcie ochrony środowiska (do tego stopnia, że nie pozwala w domu używać detergentów). Jedna babcia – rozmodlona i stawiająca wiarę nad zwyczajne życie. Druga babcia – wzięta pani mecenas, niezadowolona z życiowych wyborów córki. W takiej sytuacji trzeba jednak wypracować nić porozumienia. W końcu pomocy potrzebuje nie tylko najeżona ze złości Jaśka czy dręczona w podstawówce Teśka. Mama ma swoje problemy, pies choruje na raka i jeśli leki nie pomogą, trzeba go będzie uśpić. Siostry, ciągle skłócone ze sobą, muszą wreszcie odnaleźć drogę do siebie, nauczyć się współdziałania. Tak stanie się dopiero wtedy, gdy połączy je nadrzędny cel, gdy przestaną myśleć o sobie, a zaczną współczuć bliskim i próbować ich wspierać. Agnieszka Tyszka tworzy kolejną prostą i szybką poppowieść, ale unika w niej sielankowych motywów i taniego optymizmu. Pokazuje za to odbiorczyniom, że z każdej sytuacji jest jakieś wyjście – i że czasami błędnie ocenia się osiągnięcia innych. Kto ma piękny i nowocześnie wyposażony dom, może tęsknić za bałaganem i przytulnością. Tyszka podsuwa nietypowe, ale skuteczne sposoby na pokonanie domowych kryzysów. Przypomina tylko, żeby zdobywać się na wyrozumiałość w każdych okolicznościach.
Porozumienie
Cztery siostry – dwie starsze i dwie młodsze – przywodzą na myśl skojarzenia z Borejkównami. Ale Agnieszka Tyszka buduje atmosferę bardzo daleką od sielanki i przyjemności, zbliża się raczej do skojarzeń z Ewą Nowak i jej propozycjami dla młodzieży. Zwłaszcza że mocno akcentuje trudy dojrzewania i komplikacje, do jakich prowadzą buzujące w nastolatkach hormony. Róźka najgorszy okres buntu ma już za sobą, w szkole łapała złe stopnie, stawiała na ekstrawagancki i prowokujący wygląd i wykłócała się ze wszystkimi. Teraz Róża straciła kolce, a właściwie zamieniła je na twórcze działania: złość wyładowuje przez wyszukiwanie w sklepach z odzieżą używaną co ciekawszych ubrań, a potem przerabianie ich tak, że inni zazdroszczą dziewczynie stylu i modowego wyczucia. Nie ma jednak spokoju w rodzinie, bo w etap nastoletniego buntu wchodzi właśnie Jaśka. Jaśka krytykuje wszystko i wszystkich, dopuszcza do siebie niemal wyłącznie złe emocje. Jest przykra i wobec ciężko chorego psa Paprocha, i dla nieco opóźnionej w rozwoju młodszej siostry, zresztą – uderza w każdego, kto stanie jej na drodze. Zazdrości koleżankom markowych ciuchów, pięknych domów i wypadów na zakupy. Wciąż uświadamia sobie swoją gorszość – musi dopiero nauczyć się, że za pieniądze nie można dostać prawdziwej przyjaźni. W domu wszyscy wiedzą, że Jaśka przechodzi trudny czas i nie należy się z nią spierać, raczej pomagać. Młodsze dziewczynki, Gienia i Teśka, charakteryzowane są pojedynczymi cechami. Gienia potrafi rozmawiać ze zwierzętami i nawiązywać kontakt z bliskimi przedstawicielami zaświatów. Teśka jest roztargniona i męczy otoczenie niezamierzonym (a płynącym z choroby) gapiostwem. Tym czterem bohaterkom Tyszka oddaje w powieści głos. Najwięcej o domu mówi Róża, Jaśka koncentruje się na sobie i koleżankach, a Gienia ucieka w świat krótkich baśni. Ich wywody uzupełnia Paproch, wprowadzając komentarze do psisłów (i nawet jeśli nadaje to książce oryginalnego tonu, nie zostało do końca uzasadnione w akcji).
Przy tym bogactwie charakterów i relacji sama akcja ma zresztą mniejsze znaczenie. Jaśka musi zrozumieć, że pieniądze nie zmienią jej życia w sielankę. Odbiorczynie na przykładzie tej postaci przekonają się, że naturalne dla okresu dojrzewania są huśtawki nastrojów czy gniew rzekomo bez powodu. Agnieszka Tyszka wynaturza to, co Ewa Nowak próbuje tylko zasygnalizować. Przesyca postać agresją i pewnym rodzajem egoizmu, ale nie oskarża, usprawiedliwiając wszystko wiekiem. Obiecuje odbiorczyniom, że wszystko w pewnym momencie się zmieni. Nakreśla też komplikacje w domu: ojciec w dalekomorskim rejsie, więc w akcji nieobecny. Matka – zwariowana na punkcie ochrony środowiska (do tego stopnia, że nie pozwala w domu używać detergentów). Jedna babcia – rozmodlona i stawiająca wiarę nad zwyczajne życie. Druga babcia – wzięta pani mecenas, niezadowolona z życiowych wyborów córki. W takiej sytuacji trzeba jednak wypracować nić porozumienia. W końcu pomocy potrzebuje nie tylko najeżona ze złości Jaśka czy dręczona w podstawówce Teśka. Mama ma swoje problemy, pies choruje na raka i jeśli leki nie pomogą, trzeba go będzie uśpić. Siostry, ciągle skłócone ze sobą, muszą wreszcie odnaleźć drogę do siebie, nauczyć się współdziałania. Tak stanie się dopiero wtedy, gdy połączy je nadrzędny cel, gdy przestaną myśleć o sobie, a zaczną współczuć bliskim i próbować ich wspierać. Agnieszka Tyszka tworzy kolejną prostą i szybką poppowieść, ale unika w niej sielankowych motywów i taniego optymizmu. Pokazuje za to odbiorczyniom, że z każdej sytuacji jest jakieś wyjście – i że czasami błędnie ocenia się osiągnięcia innych. Kto ma piękny i nowocześnie wyposażony dom, może tęsknić za bałaganem i przytulnością. Tyszka podsuwa nietypowe, ale skuteczne sposoby na pokonanie domowych kryzysów. Przypomina tylko, żeby zdobywać się na wyrozumiałość w każdych okolicznościach.
wtorek, 20 lutego 2018
Kiedy się bawimy. Poznaję świat
Egmont, Warszawa 2018.
Inspiracje
W Akademii Mądrego Dziecka i cyklu Poznaję świat twórcy starają się uzupełnić tradycyjne kolorowanki o elementy edukacji przez zabawę – nawet dla dzieci, które dopiero wkraczają w świat tego typu rozrywek atrakcyjną. Tomiki sklejane jak typowe kolorowanki czy bloki rysunkowe, wyposażone w twardą tekturę-podkładkę, dzięki której można tworzyć na każdym podłożu i nie zniszczy się kartek przy zbyt mocnym przyciskaniu kredek do papieru zapoczątkowała Nasza Księgarnia w serii swoich „bloków rysunkowych” i przyjęło się to później, ku zadowoleniu odbiorców. „Kiedy się bawimy” to jedna z propozycji wydawniczych przeznaczonych dla dwu- i trzyletnich maluchów. Dzieci ucieszy między innymi fakt, że od razu otrzymują dwanaście dużych kwadratowych naklejek do dowolnego wykorzystania. Te naklejki to już pierwszy motyw zabawy, przedstawiają bowiem niedźwiadka i mysz – nienazwanych bohaterów tomiku – podczas wykonywania różnych czynności przyjemnych dla każdego dziecka. To rodzaje zabaw, a zatem również podpowiedzi, jak spędzać czas. Naklejki podsuwają antidotum na nudę, stanowią punkt zaczepienia – rodzice mogą opowiadać pociechom, czego dotyczą sytuacje, wciągać do rozmowy czy pokazywać i nazywać konkretne przedmioty lub zachowania, pracując nad rozwojem słownictwa u dzieci. Jest to zadanie ważne – w końcu pomaga w budowaniu świadomości i przynosi zapowiedź przyszłych rozrywek będących w zasięgu możliwości dziecka. A to dopiero początek „Kiedy się bawimy”, jedna strona.
Tomik ma kartki dwustronnie zadrukowane, a faktura papieru nie przypomina tej z bloków rysunkowych (zresztą formatem też publikacja do bloków nie nawiązuje, jest za to bardzo poręczna i nadaje się nawet do zabrania w podróż). Nastawienie na najmłodszych widać w samych rysunkach do pokolorowania. Każda strona to pojedynczy motyw – czasem składający się z kilku części – pozbawiony tła i kontekstu. Wyraźne i grube kontury oraz duże płaszczyzny do pokolorowania to zachęta do artystycznych działań. Dzieci mogą na tym tomiku ćwiczyć rękę, posługując się zwykłymi kredkami – ale co bardziej pomysłowe i odważne wykorzystają farby lub papier kolorowy. Kształty wręcz zachęcają do eksperymentowania z technikami i kolorami. Rysunki do pokolorowania to przedstawianie przedmiotów, które służą do zabawy – albo dodatków niezbędnych w określonych okolicznościach. I tak przy deskorolce pojawi się kask, a przy skakance czy grze w klasy – ławka. Czasami trzeba będzie dodać do rysunków trochę kresek – poprowadzić kontury po przerywanych liniach, żeby uzupełnić obrazek – to pierwsze wprawki przed lekcjami pisania.
Można też z „Kiedy się bawimy” uczyć się czytania lub poznawać litery. Na części stron pojawiają się bowiem napisy – albo nazwy przedmiotów, albo wykrzyknienia lub pytania nakierowujące na polecenie. Przy wspólnym z rodzicami oglądaniu książeczki może się w maluchach wyrobić chęć mówienia albo pokazywania słów, dorośli z kolei mają impuls do poprowadzenia „narracji” związanej z obrazkami. To wzmacnia więź z dzieckiem i uprzyjemnia jeszcze kolorowanie. Niektórym dzieciom spodobają się abstrakcyjne dowcipy w postaci łączenia motywów odległych od siebie (kiedy bańki mydlane albo balony przybierają kształt piłek). Zwykłe rysunki do kolorowania przetykane są niekiedy już pokolorowanymi ilustracjami do oglądania, podziwiania i komentowania – żeby maluchom nie znudziły się jednostajne działania. Widać, że ten tomik ma dostarczać wielu bodźców i sprzyjać rozwojowi najmłodszych – został przygotowany z myślą o najmłodszych i uwzględnia ich potrzeby, a także zainteresowania – i to jeszcze przed wykształceniem się tych rzeczywistych. Jest to zatem kolorowanka, ale wzbogacona o pomysły spoza gatunku, tak, żeby przyciągać uwagę odbiorców i zachęcać do wytężonej pracy.
Inspiracje
W Akademii Mądrego Dziecka i cyklu Poznaję świat twórcy starają się uzupełnić tradycyjne kolorowanki o elementy edukacji przez zabawę – nawet dla dzieci, które dopiero wkraczają w świat tego typu rozrywek atrakcyjną. Tomiki sklejane jak typowe kolorowanki czy bloki rysunkowe, wyposażone w twardą tekturę-podkładkę, dzięki której można tworzyć na każdym podłożu i nie zniszczy się kartek przy zbyt mocnym przyciskaniu kredek do papieru zapoczątkowała Nasza Księgarnia w serii swoich „bloków rysunkowych” i przyjęło się to później, ku zadowoleniu odbiorców. „Kiedy się bawimy” to jedna z propozycji wydawniczych przeznaczonych dla dwu- i trzyletnich maluchów. Dzieci ucieszy między innymi fakt, że od razu otrzymują dwanaście dużych kwadratowych naklejek do dowolnego wykorzystania. Te naklejki to już pierwszy motyw zabawy, przedstawiają bowiem niedźwiadka i mysz – nienazwanych bohaterów tomiku – podczas wykonywania różnych czynności przyjemnych dla każdego dziecka. To rodzaje zabaw, a zatem również podpowiedzi, jak spędzać czas. Naklejki podsuwają antidotum na nudę, stanowią punkt zaczepienia – rodzice mogą opowiadać pociechom, czego dotyczą sytuacje, wciągać do rozmowy czy pokazywać i nazywać konkretne przedmioty lub zachowania, pracując nad rozwojem słownictwa u dzieci. Jest to zadanie ważne – w końcu pomaga w budowaniu świadomości i przynosi zapowiedź przyszłych rozrywek będących w zasięgu możliwości dziecka. A to dopiero początek „Kiedy się bawimy”, jedna strona.
Tomik ma kartki dwustronnie zadrukowane, a faktura papieru nie przypomina tej z bloków rysunkowych (zresztą formatem też publikacja do bloków nie nawiązuje, jest za to bardzo poręczna i nadaje się nawet do zabrania w podróż). Nastawienie na najmłodszych widać w samych rysunkach do pokolorowania. Każda strona to pojedynczy motyw – czasem składający się z kilku części – pozbawiony tła i kontekstu. Wyraźne i grube kontury oraz duże płaszczyzny do pokolorowania to zachęta do artystycznych działań. Dzieci mogą na tym tomiku ćwiczyć rękę, posługując się zwykłymi kredkami – ale co bardziej pomysłowe i odważne wykorzystają farby lub papier kolorowy. Kształty wręcz zachęcają do eksperymentowania z technikami i kolorami. Rysunki do pokolorowania to przedstawianie przedmiotów, które służą do zabawy – albo dodatków niezbędnych w określonych okolicznościach. I tak przy deskorolce pojawi się kask, a przy skakance czy grze w klasy – ławka. Czasami trzeba będzie dodać do rysunków trochę kresek – poprowadzić kontury po przerywanych liniach, żeby uzupełnić obrazek – to pierwsze wprawki przed lekcjami pisania.
Można też z „Kiedy się bawimy” uczyć się czytania lub poznawać litery. Na części stron pojawiają się bowiem napisy – albo nazwy przedmiotów, albo wykrzyknienia lub pytania nakierowujące na polecenie. Przy wspólnym z rodzicami oglądaniu książeczki może się w maluchach wyrobić chęć mówienia albo pokazywania słów, dorośli z kolei mają impuls do poprowadzenia „narracji” związanej z obrazkami. To wzmacnia więź z dzieckiem i uprzyjemnia jeszcze kolorowanie. Niektórym dzieciom spodobają się abstrakcyjne dowcipy w postaci łączenia motywów odległych od siebie (kiedy bańki mydlane albo balony przybierają kształt piłek). Zwykłe rysunki do kolorowania przetykane są niekiedy już pokolorowanymi ilustracjami do oglądania, podziwiania i komentowania – żeby maluchom nie znudziły się jednostajne działania. Widać, że ten tomik ma dostarczać wielu bodźców i sprzyjać rozwojowi najmłodszych – został przygotowany z myślą o najmłodszych i uwzględnia ich potrzeby, a także zainteresowania – i to jeszcze przed wykształceniem się tych rzeczywistych. Jest to zatem kolorowanka, ale wzbogacona o pomysły spoza gatunku, tak, żeby przyciągać uwagę odbiorców i zachęcać do wytężonej pracy.
poniedziałek, 19 lutego 2018
Joachim Petterson: Pszczoły. Opowieść o pasji i miłości do najważniejszych owadów na świecie
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018.
Tworzenie ula
To książka stworzona z pasji, napisana przez człowieka, który kocha pszczoły i stara się jak najwięcej o nich jako pszczelarz dowiedzieć – nie tylko dlatego, żeby uzyskać jak najwięcej miodu czy owoców, ale i dlatego, żeby chronić piękne owady. Opowiada o pszczołach w nadziei, że kogoś zainspiruje, że przekona do zakładania pasiek albo przynajmniej hodowania pojedynczych rojów – zwłaszcza że cztery ule zaspokajają z naddatkiem zapotrzebowanie na miód całej rodziny, a pszczoły w zasadzie nie są groźne. Joachim Petterson mieszka w Szewecji, więc sporo informacji dotyczy tamtejszych warunków i regulacji prawnych, ale wiadomości dla polskich odbiorców zostają jednak od czasu do czasu uzupełniane w przypisach. Większość komentarzy na temat hodowli pszczół dotyczy zresztą spraw spoza kwestii prawnych czy niezbędnych zezwoleń, tom staje się zatem uniwersalnym dziełem bardzo dobrze przygotowującym do opieki nad pszczołami – i pozyskiwania od nich miodu.
Petterson do pszczół podchodzi z miłością i fascynacją, nadrzędnym celem jego opowieści jest to, by zapewnić małym podopiecznym jak najlepsze warunki do życia i pracy. Temat przedstawia zatem kompleksowo – znajdzie się tu rozdział o budowie ula i ułożeniu ramek (łącznie z informacją, jak zabezpieczać wylotek i na ile centymetrów go otwierać, żeby pszczołom nie zagrażały ptaki), podpowiada autor, gdzie ul postawić, żeby pszczołom było wygodnie z niego korzystać, ale i żeby nie zirytować sąsiadów: nawet najbardziej wyrozumiali mogliby nie znieść zamienienia miejsc rekreacji w swoim ogrodzie w pas startowy dla pszczół. Opowiada Petterson całkiem dużo o pozyskiwaniu miodu – doradza, jakie narzędzia i urządzenia wybierać, a nawet – kiedy zdecydować się na używane, żeby się to opłaciło. Przedstawia prace, które majsterkowicze mogą wykonać sami. „Techniczne” strony zakładania pasiek to jednak tylko drobna część opowieści. Petterson bardzo dokładnie przedstawia zwyczaje i upodobania pszczół, zachowania i role w ulu, omawia wyrojenia i problemy z matką-królową. Tłumaczy, co robić w przypadku ataku pasożytów i jak łączyć rodziny bez ryzyka, że pszczoły wzajemnie się pozabijają. Objaśnia zachowania owadów, dzięki czemu może niwelować strach przed nimi – a uwypuklać piękno tańców czy kunszt w zbieraniu pyłku.
Stara się Petterson pisać rzeczowo i rozwiewać na bieżąco ewentualne wątpliwości czytelników – potencjalnych pszczelarzy. Dokładnie przygląda się różnym aspektom założenia ula, przedstawia to wszystko, co pszczelarz, nawet ten początkujący, powinien wiedzieć. Namawia do sąsiedzkiej współpracy i wymiany doświadczeń, ale sam staje się dużym autorytetem w dziedzinie opieki nad pszczołami – znawcom tematu może podsunąć kilka wartościowych rozwiązań, z kolei laików nauczy fachu od podstaw. Co pewien czas wprowadza do rozdziałów drobne scenki z własnych wyjątkowych doświadczeń z pszczołami – po to, by pokazać odbiorcom, jak relacje z tymi owadami wpływają na codzienność. W tych obrazkach pozwala sobie na większą swobodę, również stylistyczną – i humor. Pozostaje jednak rzeczowy: pamięta o krzewieniu wiedzy. Cały tom został przepełniony artystycznymi zdjęciami, grafikami i schematami – z pszczołami, szczegółami konstrukcyjnymi ula czy po prostu wyróżnionymi istotnymi wiadomościami – „Pszczoły” momentami zamieniają się w piękny album nie tylko dla hodowców. Nie może być inaczej, skoro autor tak bardzo kocha swoją pracę i próbuje dzielić się zachwytem na różnych płaszczyznach.
Tworzenie ula
To książka stworzona z pasji, napisana przez człowieka, który kocha pszczoły i stara się jak najwięcej o nich jako pszczelarz dowiedzieć – nie tylko dlatego, żeby uzyskać jak najwięcej miodu czy owoców, ale i dlatego, żeby chronić piękne owady. Opowiada o pszczołach w nadziei, że kogoś zainspiruje, że przekona do zakładania pasiek albo przynajmniej hodowania pojedynczych rojów – zwłaszcza że cztery ule zaspokajają z naddatkiem zapotrzebowanie na miód całej rodziny, a pszczoły w zasadzie nie są groźne. Joachim Petterson mieszka w Szewecji, więc sporo informacji dotyczy tamtejszych warunków i regulacji prawnych, ale wiadomości dla polskich odbiorców zostają jednak od czasu do czasu uzupełniane w przypisach. Większość komentarzy na temat hodowli pszczół dotyczy zresztą spraw spoza kwestii prawnych czy niezbędnych zezwoleń, tom staje się zatem uniwersalnym dziełem bardzo dobrze przygotowującym do opieki nad pszczołami – i pozyskiwania od nich miodu.
Petterson do pszczół podchodzi z miłością i fascynacją, nadrzędnym celem jego opowieści jest to, by zapewnić małym podopiecznym jak najlepsze warunki do życia i pracy. Temat przedstawia zatem kompleksowo – znajdzie się tu rozdział o budowie ula i ułożeniu ramek (łącznie z informacją, jak zabezpieczać wylotek i na ile centymetrów go otwierać, żeby pszczołom nie zagrażały ptaki), podpowiada autor, gdzie ul postawić, żeby pszczołom było wygodnie z niego korzystać, ale i żeby nie zirytować sąsiadów: nawet najbardziej wyrozumiali mogliby nie znieść zamienienia miejsc rekreacji w swoim ogrodzie w pas startowy dla pszczół. Opowiada Petterson całkiem dużo o pozyskiwaniu miodu – doradza, jakie narzędzia i urządzenia wybierać, a nawet – kiedy zdecydować się na używane, żeby się to opłaciło. Przedstawia prace, które majsterkowicze mogą wykonać sami. „Techniczne” strony zakładania pasiek to jednak tylko drobna część opowieści. Petterson bardzo dokładnie przedstawia zwyczaje i upodobania pszczół, zachowania i role w ulu, omawia wyrojenia i problemy z matką-królową. Tłumaczy, co robić w przypadku ataku pasożytów i jak łączyć rodziny bez ryzyka, że pszczoły wzajemnie się pozabijają. Objaśnia zachowania owadów, dzięki czemu może niwelować strach przed nimi – a uwypuklać piękno tańców czy kunszt w zbieraniu pyłku.
Stara się Petterson pisać rzeczowo i rozwiewać na bieżąco ewentualne wątpliwości czytelników – potencjalnych pszczelarzy. Dokładnie przygląda się różnym aspektom założenia ula, przedstawia to wszystko, co pszczelarz, nawet ten początkujący, powinien wiedzieć. Namawia do sąsiedzkiej współpracy i wymiany doświadczeń, ale sam staje się dużym autorytetem w dziedzinie opieki nad pszczołami – znawcom tematu może podsunąć kilka wartościowych rozwiązań, z kolei laików nauczy fachu od podstaw. Co pewien czas wprowadza do rozdziałów drobne scenki z własnych wyjątkowych doświadczeń z pszczołami – po to, by pokazać odbiorcom, jak relacje z tymi owadami wpływają na codzienność. W tych obrazkach pozwala sobie na większą swobodę, również stylistyczną – i humor. Pozostaje jednak rzeczowy: pamięta o krzewieniu wiedzy. Cały tom został przepełniony artystycznymi zdjęciami, grafikami i schematami – z pszczołami, szczegółami konstrukcyjnymi ula czy po prostu wyróżnionymi istotnymi wiadomościami – „Pszczoły” momentami zamieniają się w piękny album nie tylko dla hodowców. Nie może być inaczej, skoro autor tak bardzo kocha swoją pracę i próbuje dzielić się zachwytem na różnych płaszczyznach.
niedziela, 18 lutego 2018
Maurice Herzog: Annapurna
Marginesy, Warszawa 2018.
Droga na szczyt
Literatura górska dawniej była marginalnym odgałęzieniem literatury faktu i nie przedostawała się do świadomości szerokiego grona odbiorców – trafiała wyłącznie do zainteresowanych tematem wspinaczek. Rynek jednak ewoluuje – rozrósł się dział biografii sportowych, w nim coraz częściej do głosu zaczęli dochodzić himalaiści – jako obiekty ekstremalnych wrażeń i doświadczeń niepowtarzalnych i niedostępnych zwykłym odbiorcom. A skoro czytelnicy poznają życiorysy sławnych wspinaczy, można coraz bardziej przybliżać im tematykę alpinizmu, już w różnych ujęciach. I tak na księgarskie lady trafia – ponownie – tom „Annapurna”, w którym Maurice Herzog opowiada o pierwszym wejściu na ośmiotysięcznik w 1950 roku. To kolejne przełamanie tendencji wydawniczych – do niedawna powodzeniem cieszyły się głównie najnowsze osiągnięcia, te, które czytelnicy znają już z mediów – a jeśli autorzy cofali się do przeszłości, to tylko wtedy, gdy analizowali spektakularne katastrofy w wysokich górach. Ale „Annapurna” to relacja ze zwycięstwa, wprawdzie okupionego cierpieniem i kalectwem, ale – niepodważalnego. Odbiorcom autor pokazuje tu przebieg wyprawy ze szczegółami i jeszcze bez wpadania w popularne4 obecnie schematy pisania o przejściach. Nie znajdzie się tu ani specjalistycznych nazw sprzętowych (raki, linki, haki i czekany to wszystko, na co mogą liczyć wspinacze), ani hermetycznego słownictwa związanego z trasami. Tu wszystko jest nowe, a wspinacze nie dysponują nawet dokładnymi mapami masywu górskiego. Wszystko muszą dopiero odkryć.
Sama wyprawa wygląda zupełnie inaczej nie tylko ze względu na ograniczone możliwości w wyposażeniu czy wiedzy na temat góry. Przede wszystkim himalaistom towarzyszą Szerpowie – zespół składa się ze wspinaczy i ich tragarzy. Ci drudzy, nawet jeśli ogromna ich rola w zdobywaniu szczytu, mniej liczą się w ekipie. A przecież bez nich wspinaczom nie mogłoby się udać. Szerpowie to niezbędne wsparcie, zapasowe siły – nawet jeśli zachowują się w górach jak prawdziwi przyjaciele i ratują przed śmiercią, nie mają takiego znaczenia jak „prawdziwi” wspinacze, a autor tego nie dostrzega. Herzog w tomie pokazuje problemy i trudności, z jakimi mierzyła się ekspedycja. Porażki w wybieraniu drogi, konfrontacje map i rzeczywistości, niebezpieczeństwa czy choroby. Odnotowuje rozmaite zaskoczenia, zmiany w samopoczuciu czy fizycznych możliwościach, walkę z górą i z własnym ciałem, techniczne trudności. Przedstawia sytuacje dzisiaj przez alpinistów znacznie bardziej oswojone – stara się dokładnie analizować sytuacje i dzieli się przemyśleniami. Oferuje więc odbiorcom bardzo dużo: daje szansę skonfrontowania pierwszych odkryć z późniejszymi postawami wspinaczy. Jednocześnie niemal beletrystyczną satysfakcję daje odbiorcom opis zdobycia szczytu, radości i poczucia przełomu. Autor potrafi zaakcentować szczęście – ale nie na tym kończy książkę. Wprowadza bowiem do tomu jeszcze szereg przerażająco wręcz naturalistycznych opisów: operacji oraz działań medycznych, które mają przywrócić krążenie w odmrożonych kończynach. Tu podaje wiele szczegółów, jakich może odbiorcy woleliby nawet nie znać – ale dzięki temu może w pełni uświadomić czytelnikom cenę, jaką poniósł za historyczny wyczyn. Herzog nie zastanawia się nad tym, co daje mu wspinaczka – i co ciągnie człowieka w góry. Annapurna jest tu równocześnie drogą i celem, jedynym obiektem analiz i odkryć. Maurice Herzog proponuje czytelnikom książkę mocną i wartościową, przynoszącą sporo ważnych spostrzeżeń. Tom uzupełniają czarno-białe zdjęcia, ale też robocze mapki. „Annapurna” jest publikacją klasyczną i doskonale uzupełnia półkę z literaturą górską.
Droga na szczyt
Literatura górska dawniej była marginalnym odgałęzieniem literatury faktu i nie przedostawała się do świadomości szerokiego grona odbiorców – trafiała wyłącznie do zainteresowanych tematem wspinaczek. Rynek jednak ewoluuje – rozrósł się dział biografii sportowych, w nim coraz częściej do głosu zaczęli dochodzić himalaiści – jako obiekty ekstremalnych wrażeń i doświadczeń niepowtarzalnych i niedostępnych zwykłym odbiorcom. A skoro czytelnicy poznają życiorysy sławnych wspinaczy, można coraz bardziej przybliżać im tematykę alpinizmu, już w różnych ujęciach. I tak na księgarskie lady trafia – ponownie – tom „Annapurna”, w którym Maurice Herzog opowiada o pierwszym wejściu na ośmiotysięcznik w 1950 roku. To kolejne przełamanie tendencji wydawniczych – do niedawna powodzeniem cieszyły się głównie najnowsze osiągnięcia, te, które czytelnicy znają już z mediów – a jeśli autorzy cofali się do przeszłości, to tylko wtedy, gdy analizowali spektakularne katastrofy w wysokich górach. Ale „Annapurna” to relacja ze zwycięstwa, wprawdzie okupionego cierpieniem i kalectwem, ale – niepodważalnego. Odbiorcom autor pokazuje tu przebieg wyprawy ze szczegółami i jeszcze bez wpadania w popularne4 obecnie schematy pisania o przejściach. Nie znajdzie się tu ani specjalistycznych nazw sprzętowych (raki, linki, haki i czekany to wszystko, na co mogą liczyć wspinacze), ani hermetycznego słownictwa związanego z trasami. Tu wszystko jest nowe, a wspinacze nie dysponują nawet dokładnymi mapami masywu górskiego. Wszystko muszą dopiero odkryć.
Sama wyprawa wygląda zupełnie inaczej nie tylko ze względu na ograniczone możliwości w wyposażeniu czy wiedzy na temat góry. Przede wszystkim himalaistom towarzyszą Szerpowie – zespół składa się ze wspinaczy i ich tragarzy. Ci drudzy, nawet jeśli ogromna ich rola w zdobywaniu szczytu, mniej liczą się w ekipie. A przecież bez nich wspinaczom nie mogłoby się udać. Szerpowie to niezbędne wsparcie, zapasowe siły – nawet jeśli zachowują się w górach jak prawdziwi przyjaciele i ratują przed śmiercią, nie mają takiego znaczenia jak „prawdziwi” wspinacze, a autor tego nie dostrzega. Herzog w tomie pokazuje problemy i trudności, z jakimi mierzyła się ekspedycja. Porażki w wybieraniu drogi, konfrontacje map i rzeczywistości, niebezpieczeństwa czy choroby. Odnotowuje rozmaite zaskoczenia, zmiany w samopoczuciu czy fizycznych możliwościach, walkę z górą i z własnym ciałem, techniczne trudności. Przedstawia sytuacje dzisiaj przez alpinistów znacznie bardziej oswojone – stara się dokładnie analizować sytuacje i dzieli się przemyśleniami. Oferuje więc odbiorcom bardzo dużo: daje szansę skonfrontowania pierwszych odkryć z późniejszymi postawami wspinaczy. Jednocześnie niemal beletrystyczną satysfakcję daje odbiorcom opis zdobycia szczytu, radości i poczucia przełomu. Autor potrafi zaakcentować szczęście – ale nie na tym kończy książkę. Wprowadza bowiem do tomu jeszcze szereg przerażająco wręcz naturalistycznych opisów: operacji oraz działań medycznych, które mają przywrócić krążenie w odmrożonych kończynach. Tu podaje wiele szczegółów, jakich może odbiorcy woleliby nawet nie znać – ale dzięki temu może w pełni uświadomić czytelnikom cenę, jaką poniósł za historyczny wyczyn. Herzog nie zastanawia się nad tym, co daje mu wspinaczka – i co ciągnie człowieka w góry. Annapurna jest tu równocześnie drogą i celem, jedynym obiektem analiz i odkryć. Maurice Herzog proponuje czytelnikom książkę mocną i wartościową, przynoszącą sporo ważnych spostrzeżeń. Tom uzupełniają czarno-białe zdjęcia, ale też robocze mapki. „Annapurna” jest publikacją klasyczną i doskonale uzupełnia półkę z literaturą górską.
sobota, 17 lutego 2018
Tomasz Kowalski: Nie pozwolisz żyć czarownicy
MG, Kraków 2018.
Polowanie
Kobiety z Doruchowa – piękne, dobre i wrażliwe, posiadaczki fantastycznych ciał – są pierwszym etapem seksualnego wtajemniczenia. Mały bohater, podglądając je podczas codziennych zajęć, odkrywa rodzącą się świadomość płciową. To jeszcze niewinne – i niemożliwe na razie do nazwania – odczucia, powracające przy różnych okazjach. Te kobiety zginą w straszliwych męczarniach, czego Tomasz Kowalski przed czytelnikami nie ukrywa. „Nie pozwolisz żyć czarownicy” to bowiem powieść zrodzona z fascynacji śmiercią – i stawiająca ją na pierwszym planie, przynajmniej za sprawą książkowych akcentów. Autor przenosi czytelników do XIX wieku, by za chwilę cofnąć się jeszcze o kilka dekad – do 1775 roku. Prowadzi opowieść z punktu widzenia człowieka, który był jako dziecko świadkiem tragicznych wydarzeń: obserwował procesy czarownic. Tyle że „czarownicami” były kobiety z najbliższego otoczenia, serdeczne i piękne. Mężczyzna po latach od dramatu znajduje w przypadkowo poznanej dziewczynie słuchaczkę- i zaczyna snuć wspomnienia prowadzące do katastrofy. Opowiada bardzo szczegółowo codzienność w Doruchowie – prezentuje kolejne przyszłe oskarżone o czary, jeszcze bez widma nieszczęścia. W ich żartach, flirtach i spotkaniach na razie króluje radość i pogoda ducha. Co pewien czas rozbudzają one w chłopcu pierwsze podniecenia – bohater starannie je odnotowuje i przechowuje w pamięci jako wartościowe chwile – cenne z uwagi na siłę przeżyć. Chociaż odległe i niedostępne (dorosłe kobiety wobec ośmiolatka), stają się bliskie przez moc pierwszych wrażeń.
Kobiety z Doruchowa zginą – poniosą śmierć z rąk katów, będą torturowane, dopóki nie zaczną przyznawać się do wyimaginowanych i kompletnie absurdalnych win. Z tej drogi jednak nie ma odwrotu. Tomasz Kowalski ma specyficzną radość z odnotowywania kolejnych cierpień. Bardzo drobiazgowo omawia to, co spotyka kobiety – naturalistyczne sceny stanowią kulminacyjny punkt książki, o tyle trudny do zaakceptowania, że złożony tylko ze znanych składników bez czegokolwiek dla odbiorców zaskakującego. „Nie pozwolisz żyć czarownicy” to zatem długie przyglądanie się codzienności po to tylko, by dotrzeć do wiadomości, które nikogo nie zaszokują – bo są wszystkim znane – chyba że przez sposób opisu.
Bo Tomasz Kowalski nie zajmuje się imitowaniem dawnego języka (zresztą w ten sposób tylko zaciemniłby obraz sytuacji). Owszem, nieco stylizuje narrację, ale bardziej po to, żeby odejść od dzisiejszych kolokwializmów niż żeby faktycznie dopełnić świat przedstawiony. To, co istotne, nie rozgrywa się w formie – ta wypada bardzo infantylnie. Autor w ogóle nie szuka też żadnych oryginalnych stron opowieści – i w ramie kompozycyjnej, i we właściwej relacji. Pisze, żeby przedstawić portrety kobiet, które zostaną uśmiercone – ale do niczego poza znanym finałem to nie doprowadzi, ani nie zaimponuje autor literackością, ani – treścią.
„Nie pozwolisz żyć czarownicy” to jednak bardziej rozbudowane opowiadanie niż powieść – nie wystarczają krwawe sceny, żeby można było mówić o pełnowartościowej historii. Z kolei kiedy autor zajmuje się obyczajowością i portretuje przyszłe „czarownice” w ich naturalnym otoczeniu – także rezygnuje ze splatania ich wątków. Spajać całość ma tylko opowieść, szkatułkowa kompozycja z dość oczywistym przesłaniem.
Polowanie
Kobiety z Doruchowa – piękne, dobre i wrażliwe, posiadaczki fantastycznych ciał – są pierwszym etapem seksualnego wtajemniczenia. Mały bohater, podglądając je podczas codziennych zajęć, odkrywa rodzącą się świadomość płciową. To jeszcze niewinne – i niemożliwe na razie do nazwania – odczucia, powracające przy różnych okazjach. Te kobiety zginą w straszliwych męczarniach, czego Tomasz Kowalski przed czytelnikami nie ukrywa. „Nie pozwolisz żyć czarownicy” to bowiem powieść zrodzona z fascynacji śmiercią – i stawiająca ją na pierwszym planie, przynajmniej za sprawą książkowych akcentów. Autor przenosi czytelników do XIX wieku, by za chwilę cofnąć się jeszcze o kilka dekad – do 1775 roku. Prowadzi opowieść z punktu widzenia człowieka, który był jako dziecko świadkiem tragicznych wydarzeń: obserwował procesy czarownic. Tyle że „czarownicami” były kobiety z najbliższego otoczenia, serdeczne i piękne. Mężczyzna po latach od dramatu znajduje w przypadkowo poznanej dziewczynie słuchaczkę- i zaczyna snuć wspomnienia prowadzące do katastrofy. Opowiada bardzo szczegółowo codzienność w Doruchowie – prezentuje kolejne przyszłe oskarżone o czary, jeszcze bez widma nieszczęścia. W ich żartach, flirtach i spotkaniach na razie króluje radość i pogoda ducha. Co pewien czas rozbudzają one w chłopcu pierwsze podniecenia – bohater starannie je odnotowuje i przechowuje w pamięci jako wartościowe chwile – cenne z uwagi na siłę przeżyć. Chociaż odległe i niedostępne (dorosłe kobiety wobec ośmiolatka), stają się bliskie przez moc pierwszych wrażeń.
Kobiety z Doruchowa zginą – poniosą śmierć z rąk katów, będą torturowane, dopóki nie zaczną przyznawać się do wyimaginowanych i kompletnie absurdalnych win. Z tej drogi jednak nie ma odwrotu. Tomasz Kowalski ma specyficzną radość z odnotowywania kolejnych cierpień. Bardzo drobiazgowo omawia to, co spotyka kobiety – naturalistyczne sceny stanowią kulminacyjny punkt książki, o tyle trudny do zaakceptowania, że złożony tylko ze znanych składników bez czegokolwiek dla odbiorców zaskakującego. „Nie pozwolisz żyć czarownicy” to zatem długie przyglądanie się codzienności po to tylko, by dotrzeć do wiadomości, które nikogo nie zaszokują – bo są wszystkim znane – chyba że przez sposób opisu.
Bo Tomasz Kowalski nie zajmuje się imitowaniem dawnego języka (zresztą w ten sposób tylko zaciemniłby obraz sytuacji). Owszem, nieco stylizuje narrację, ale bardziej po to, żeby odejść od dzisiejszych kolokwializmów niż żeby faktycznie dopełnić świat przedstawiony. To, co istotne, nie rozgrywa się w formie – ta wypada bardzo infantylnie. Autor w ogóle nie szuka też żadnych oryginalnych stron opowieści – i w ramie kompozycyjnej, i we właściwej relacji. Pisze, żeby przedstawić portrety kobiet, które zostaną uśmiercone – ale do niczego poza znanym finałem to nie doprowadzi, ani nie zaimponuje autor literackością, ani – treścią.
„Nie pozwolisz żyć czarownicy” to jednak bardziej rozbudowane opowiadanie niż powieść – nie wystarczają krwawe sceny, żeby można było mówić o pełnowartościowej historii. Z kolei kiedy autor zajmuje się obyczajowością i portretuje przyszłe „czarownice” w ich naturalnym otoczeniu – także rezygnuje ze splatania ich wątków. Spajać całość ma tylko opowieść, szkatułkowa kompozycja z dość oczywistym przesłaniem.
piątek, 16 lutego 2018
Opowieści babci / Opowieści dziadka
Wilga, Warszawa 2018.
Wywiad z dziadkami
Tuż po „Opowiedz mi, Babciu/Dziadku” na rynek wkracza kolejna para okołoalbumowych publikacji, oparta na identycznym pomyśle, w podobnym formacie i kolorystyce – nie da się tu mówić o plagiacie, raczej o reakcjach rynku wydawniczego na nowy kreatywny produkt – chociaż szkoda, że albo przez długi czas temat nie istnieje, albo lady księgarskie są zalewane przez powielany schemat. „Opowieści dziadka” i „Opowieści babci” to znów książki, które najmłodsi wręczyć powinni seniorom rodu, żeby utrwalić domowe rodzinne historie, na których wysłuchiwanie (o wygłaszaniu nie wspominając) we wspólnym gronie coraz rzadziej jest czas. Zamiast prowokować do rozmowy, zachęca się tu do przelewania treści na papier i paradoksalnie może to być łatwiejsze niż jeszcze dwa – trzy pokolenia temu. Dziadkowie nie muszą wykazywać się tu kreatywnością, wystarczy, że skupią się na wykonywaniu poleceń i spisywaniu wspomnień. Jeśli dysponują zdjęciami przechowywanymi w przypadkowych miejscach – mogą użyć ich do uzupełnienia książek.
Jest tu o wiele większa niż w „Opowiedz mi…” chęć porządkowania faktów – autor ma przedstawiać kolejno członków rodziny, starszych dzieci rzadko znają i pamiętają, więc będzie to dla nich oryginalne spotkanie z przeszłością i szansa na zmodyfikowanie opinii o dziadkach, przy młodszych ważniejsze jest nastawienie na zaskoczenia i ciekawostki: twórcy publikacji liczą na to, że uda się wydobyć z seniorów wiadomości skrywane dotąd lub takie, których po prostu nie było kiedy opowiedzieć wnukom.
Kojarzy się przebieg tomów z dziecięcymi „złotymi myślami”, zeszytami z zestawem pytań do wypełnienia. Odbiorcy dostają tu szereg zagadnień, ale i metryczki do uzupełnienia. Pytania są konkretne i dotyczą faktów powtarzalnych niemal w każdym życiorysie – to wspomnienia o szkole czy miejscowości rodzinnej, lekcjach od starszych domowników czy o pracy. Ale znajdują się też zagadnienia o wysokim stopniu ogólności – i to one pozostawiają sporo miejsca na wyobraźnię (enigmatyczne pytania o upodobania – bez wskazówek, czego miałyby dotyczyć). Użytkownicy mogą te tomy potraktować jako nietypowe pamiętniki i próby zaistnienia na stałe w codzienności maluchów – wtedy będą dokładnie zastanawiać się nad każdą odpowiedzią i szukać możliwości przemycania indywidualnych przekazów, mogą też wypełniać książki szybko i pobieżnie, bez angażowania się w treści. Jednak „Opowieści babci” i „Opowieści dziadka” przygotowane zostały z myślą o zainicjowaniu międzypokoleniowej rozmowy, mają wręcz nakłaniać do spotkań w rodzinnym gronie i dzielenia się doświadczeniami. W czasach, gdy komputery przejmują płaszczyzny międzyludzkich relacji, taki powrót do klasyki może spodobać się dziadkom i ich wnukom. Tym pierwszym ze względu na odbudowywanie rodzinnych więzi, tym drugim – jako nietypowa zabawa. Co ciekawe, dopóki tego rodzaju gadżety, zarezerwowane w ogóle do niedawna dla najmłodszych, nie pojawiły się na rynku, niewiele osób chciało jeszcze spędzać czas nad albumami pełnymi starych zdjęć. Teraz da się zaprosić młodszych i starszych do dzielenia się życiowymi doświadczeniami i odkrywania przemian w obyczajowości. Przez tego typu publikacje członkowie różnych pokoleń w rodzinie mają znów ze sobą rozmawiać – jeśli tomy spełnią swoją rolę, niczego więcej nie trzeba.
Wywiad z dziadkami
Tuż po „Opowiedz mi, Babciu/Dziadku” na rynek wkracza kolejna para okołoalbumowych publikacji, oparta na identycznym pomyśle, w podobnym formacie i kolorystyce – nie da się tu mówić o plagiacie, raczej o reakcjach rynku wydawniczego na nowy kreatywny produkt – chociaż szkoda, że albo przez długi czas temat nie istnieje, albo lady księgarskie są zalewane przez powielany schemat. „Opowieści dziadka” i „Opowieści babci” to znów książki, które najmłodsi wręczyć powinni seniorom rodu, żeby utrwalić domowe rodzinne historie, na których wysłuchiwanie (o wygłaszaniu nie wspominając) we wspólnym gronie coraz rzadziej jest czas. Zamiast prowokować do rozmowy, zachęca się tu do przelewania treści na papier i paradoksalnie może to być łatwiejsze niż jeszcze dwa – trzy pokolenia temu. Dziadkowie nie muszą wykazywać się tu kreatywnością, wystarczy, że skupią się na wykonywaniu poleceń i spisywaniu wspomnień. Jeśli dysponują zdjęciami przechowywanymi w przypadkowych miejscach – mogą użyć ich do uzupełnienia książek.
Jest tu o wiele większa niż w „Opowiedz mi…” chęć porządkowania faktów – autor ma przedstawiać kolejno członków rodziny, starszych dzieci rzadko znają i pamiętają, więc będzie to dla nich oryginalne spotkanie z przeszłością i szansa na zmodyfikowanie opinii o dziadkach, przy młodszych ważniejsze jest nastawienie na zaskoczenia i ciekawostki: twórcy publikacji liczą na to, że uda się wydobyć z seniorów wiadomości skrywane dotąd lub takie, których po prostu nie było kiedy opowiedzieć wnukom.
Kojarzy się przebieg tomów z dziecięcymi „złotymi myślami”, zeszytami z zestawem pytań do wypełnienia. Odbiorcy dostają tu szereg zagadnień, ale i metryczki do uzupełnienia. Pytania są konkretne i dotyczą faktów powtarzalnych niemal w każdym życiorysie – to wspomnienia o szkole czy miejscowości rodzinnej, lekcjach od starszych domowników czy o pracy. Ale znajdują się też zagadnienia o wysokim stopniu ogólności – i to one pozostawiają sporo miejsca na wyobraźnię (enigmatyczne pytania o upodobania – bez wskazówek, czego miałyby dotyczyć). Użytkownicy mogą te tomy potraktować jako nietypowe pamiętniki i próby zaistnienia na stałe w codzienności maluchów – wtedy będą dokładnie zastanawiać się nad każdą odpowiedzią i szukać możliwości przemycania indywidualnych przekazów, mogą też wypełniać książki szybko i pobieżnie, bez angażowania się w treści. Jednak „Opowieści babci” i „Opowieści dziadka” przygotowane zostały z myślą o zainicjowaniu międzypokoleniowej rozmowy, mają wręcz nakłaniać do spotkań w rodzinnym gronie i dzielenia się doświadczeniami. W czasach, gdy komputery przejmują płaszczyzny międzyludzkich relacji, taki powrót do klasyki może spodobać się dziadkom i ich wnukom. Tym pierwszym ze względu na odbudowywanie rodzinnych więzi, tym drugim – jako nietypowa zabawa. Co ciekawe, dopóki tego rodzaju gadżety, zarezerwowane w ogóle do niedawna dla najmłodszych, nie pojawiły się na rynku, niewiele osób chciało jeszcze spędzać czas nad albumami pełnymi starych zdjęć. Teraz da się zaprosić młodszych i starszych do dzielenia się życiowymi doświadczeniami i odkrywania przemian w obyczajowości. Przez tego typu publikacje członkowie różnych pokoleń w rodzinie mają znów ze sobą rozmawiać – jeśli tomy spełnią swoją rolę, niczego więcej nie trzeba.
czwartek, 15 lutego 2018
Sy Montgomery: Ptakologia
Marginesy, Warszawa 2018.
Skrzydła
Sy Montgomery napisała już książkę o swojej świni i o różowych delfinach. Po środowisku lądowym i wodnym wzbija się w powietrze, żeby podzielić się z odbiorcami zachwytami nad ptasimi talentami. „Ptakologia” jest tomem złożonym z kilku opowieści – odmiennych w przesłaniach, ale zawsze reportażowych i szalenie atrakcyjnych z punktu widzenia odbiorców. Zachwyt autorki wzbudzają gatunki nie zawsze cieszące się powszechnym uznaniem, między innymi gołębie i wrony. Ale Montgomery znajduje też miejsce dla istot egzotycznych – kazuarów czy kolibrów lub doskonale znanych czytelnikom mądrych papug, które zrobiły internetową karierę lub wstrząsnęły światem nauki. Poznaje też autorka środowisko ptaków drapieżnych.
Każda historia wiąże się z odkrywaniem czegoś nowego. Sy Montgomery dokładnie sprawdza, do czego są zdolne ptaki. Sama bierze udział w akcjach z nimi związanych. Sprawdza między innymi, jak ratuje się maleńkie pisklęta kolibrów, z hodowcami gołębi kibicuje ptakom w wyścigach (martwiąc się, kiedy jakiś ptak nie wróci w spodziewanym czasie do domu), poluje z sokołami czy myszołowcami, obserwuje ogromne stada wron i śledzi postępy w nauce mówienia papug. Całą opowieść zaczyna od swojego stada kur, zwanych Damami. Przedstawia charaktery poszczególnych niosek, przytacza związane z nimi anegdoty i podkreśla mądrość, dzieli się miłością do ptaków, rozśmiesza też odbiorców kolejnymi starannie odnotowywanymi wybrykami podopiecznych. Między kolejnymi dowcipnymi scenkami (opisanymi z wyczuciem) autorka przedstawia raporty ze stanu badań, odkrycia naukowe i wiadomości z biologii. Jednak tym razem kwintesencją tomu stają się żarty sytuacyjne i humorystyczne komentarze do działań ptaków. Sy Montgomery bardzo uważnie je obserwuje, tropi niezwykłości i dowody na inteligencję kolejnych gatunków, niekoniecznie uznawanych za wybitnie mądre. Przedstawia konkretne ptaki i towarzyszy im przez pewien czas, starając się poznać ich charaktery i upodobania czy reakcje – i w ten sposób rozumieć. W ramach tych badań zaczyna bohaterów niemal antropomorfizować, odczytując nawet rzekomo ironiczne intencje i niewygłoszone ale zamanifestowane oceny. Interpretuje zaskakujące zachowania, szuka przyczyn odejścia od „normy”. Rozumienie ptaków to nie tylko ogromna empatia, ale i znajomość zwyczajów. Często autorka przedstawia czytelnikom wyjaśnienia, których ci by się nie spodziewali – czym przyczynia się do budzenia ciekawości i do rosnącego zainteresowania możliwościami ptaków.
„Ptakologia” pełna jest humoru. Fakty i dane przytacza się tu niejako przy okazji kolejnych zachwytów nad ptasią mądrością. Dla Montgomery bardzo ważne jest również tworzenie porozumienia międzygatunkowego – za sprawą śmiechu. Ptaki jako potomkowie dinozaurów stają się bliskie odbiorcom dzięki odruchom, „żartom” i ujawnianym niespodziewanie talentom. Sy Montgomery analizuje bardzo dużo dziwnych z punktu widzenia człowieka sytuacji, w których ptaki postępują całkowicie wbrew oczekiwaniom, ale osiągają swoje cele. „Ptakologię” czyta się dla lekkiego stylu, wiadomości, ale i ciągłych zaskoczeń. Sy Montgomery bierze pod uwagę schematy myślowe i przez opisywanie wyjątkowych przedstawicieli różnych gatunków ptaków udowadnia, jak często ludzie mylą się w sądach o zwierzętach. Jest to jednocześnie książka bardzo osobista, przepełniona wyznaniami autorki – nie tylko refleksjami z gromadzenia materiałów, ale i licznymi wspomnieniami. Sy Montgomery buduje tu kilka bardzo różnych opowieści o jednej cesze wspólnej: niezwykle angażujących w ptasi świat.
Skrzydła
Sy Montgomery napisała już książkę o swojej świni i o różowych delfinach. Po środowisku lądowym i wodnym wzbija się w powietrze, żeby podzielić się z odbiorcami zachwytami nad ptasimi talentami. „Ptakologia” jest tomem złożonym z kilku opowieści – odmiennych w przesłaniach, ale zawsze reportażowych i szalenie atrakcyjnych z punktu widzenia odbiorców. Zachwyt autorki wzbudzają gatunki nie zawsze cieszące się powszechnym uznaniem, między innymi gołębie i wrony. Ale Montgomery znajduje też miejsce dla istot egzotycznych – kazuarów czy kolibrów lub doskonale znanych czytelnikom mądrych papug, które zrobiły internetową karierę lub wstrząsnęły światem nauki. Poznaje też autorka środowisko ptaków drapieżnych.
Każda historia wiąże się z odkrywaniem czegoś nowego. Sy Montgomery dokładnie sprawdza, do czego są zdolne ptaki. Sama bierze udział w akcjach z nimi związanych. Sprawdza między innymi, jak ratuje się maleńkie pisklęta kolibrów, z hodowcami gołębi kibicuje ptakom w wyścigach (martwiąc się, kiedy jakiś ptak nie wróci w spodziewanym czasie do domu), poluje z sokołami czy myszołowcami, obserwuje ogromne stada wron i śledzi postępy w nauce mówienia papug. Całą opowieść zaczyna od swojego stada kur, zwanych Damami. Przedstawia charaktery poszczególnych niosek, przytacza związane z nimi anegdoty i podkreśla mądrość, dzieli się miłością do ptaków, rozśmiesza też odbiorców kolejnymi starannie odnotowywanymi wybrykami podopiecznych. Między kolejnymi dowcipnymi scenkami (opisanymi z wyczuciem) autorka przedstawia raporty ze stanu badań, odkrycia naukowe i wiadomości z biologii. Jednak tym razem kwintesencją tomu stają się żarty sytuacyjne i humorystyczne komentarze do działań ptaków. Sy Montgomery bardzo uważnie je obserwuje, tropi niezwykłości i dowody na inteligencję kolejnych gatunków, niekoniecznie uznawanych za wybitnie mądre. Przedstawia konkretne ptaki i towarzyszy im przez pewien czas, starając się poznać ich charaktery i upodobania czy reakcje – i w ten sposób rozumieć. W ramach tych badań zaczyna bohaterów niemal antropomorfizować, odczytując nawet rzekomo ironiczne intencje i niewygłoszone ale zamanifestowane oceny. Interpretuje zaskakujące zachowania, szuka przyczyn odejścia od „normy”. Rozumienie ptaków to nie tylko ogromna empatia, ale i znajomość zwyczajów. Często autorka przedstawia czytelnikom wyjaśnienia, których ci by się nie spodziewali – czym przyczynia się do budzenia ciekawości i do rosnącego zainteresowania możliwościami ptaków.
„Ptakologia” pełna jest humoru. Fakty i dane przytacza się tu niejako przy okazji kolejnych zachwytów nad ptasią mądrością. Dla Montgomery bardzo ważne jest również tworzenie porozumienia międzygatunkowego – za sprawą śmiechu. Ptaki jako potomkowie dinozaurów stają się bliskie odbiorcom dzięki odruchom, „żartom” i ujawnianym niespodziewanie talentom. Sy Montgomery analizuje bardzo dużo dziwnych z punktu widzenia człowieka sytuacji, w których ptaki postępują całkowicie wbrew oczekiwaniom, ale osiągają swoje cele. „Ptakologię” czyta się dla lekkiego stylu, wiadomości, ale i ciągłych zaskoczeń. Sy Montgomery bierze pod uwagę schematy myślowe i przez opisywanie wyjątkowych przedstawicieli różnych gatunków ptaków udowadnia, jak często ludzie mylą się w sądach o zwierzętach. Jest to jednocześnie książka bardzo osobista, przepełniona wyznaniami autorki – nie tylko refleksjami z gromadzenia materiałów, ale i licznymi wspomnieniami. Sy Montgomery buduje tu kilka bardzo różnych opowieści o jednej cesze wspólnej: niezwykle angażujących w ptasi świat.
środa, 14 lutego 2018
R. J. Palacio: Cudowny chłopak. Wszyscy jesteśmy wyjątkowi
Albatros, Warszawa 2018.
Zrozumieć
Ta historia w wersji powieści dla dorosłych i młodzieży szybko stała się bestsellerem, bo bez względu na skłonność do odrzucania tego, co inne, społeczeństwa uwielbiają „wrażliwe” narracje o ludzkiej krzywdzie i odrzuceniu. Nie znaczy to wprawdzie, że zmieniają schematy myślenia i rezygnują z ostracyzmu jako formy wyrażania poglądów – ale w lekturze zyskują nadzieję na poprawę losu. „Cudowny chłopak” jest inny – ma zniekształconą twarz, co wystarcza, żeby pozostałe dzieci od niego stroniły. W powieści R. J. Palacio pokazuje, jak maluch o nietypowym i budzącym grozę wyglądzie znajduje mimo wszystko przyjaciół – i jakie znaczenie ma to dla niego. Historyjka obrazkowa kierowana do ostatniej grupy odbiorców to uproszczenie do maksimum przekazu. Właściwie stworzona jest od nowa, bo chodzi o to, by wyeksponować przesłanie, a nie budować całą fabułę. Na akcję klasyczną nie ma tu miejsca – w picture booku na strony trafiają tylko pojedyncze zdania, bez szans na rozwinięcie. Wszystko rozgrywać się musi w warstwie emocji – i tu dopiero widać związek z bestsellerową powieścią. Palacio wywołuje maksymalnie silne uczucia odbiorców, porusza ich wrażliwość i zmusza do zastanowienia się nad sytuacją „innego” – małego chłopca, który przecież czuje, myśli i słyszy okrutne uwagi wygłaszane pod swoim adresem. Sytuacja bohatera byłaby niełatwa dla wielu dorosłych, a przecież „cudowny chłopak” ma na razie kilka lat. Niezależnie od tego, jak bardzo chroniliby go rodzice, chłopiec musi wyjść do ludzi i stawić czoła problemom.
Kiedy drwiny stają się nie do zniesienia, mały bohater zakłada kask astronauty, by choć trochę osłonić się przed nienawistnymi spojrzeniami. Taki sam kask ma dla swojego psa, jedynego powiernika zmartwień. W kasku ucieka w świat wyobraźni – na inną planetę. Tu wszyscy są „inni”, więc odmienność nikogo nie dziwi ani nie prowokuje. Z daleka od Ziemi łatwiej pojąć to, co dziecku powtarzają rodzice: że każdy jest cudem. Cudowny chłopak próbuje nauczyć akceptacji i wzajemnego szacunku: co z tego, że nie wygląda jak inne dzieci, skoro i te „inne dzieci” zawsze czymś się wyróżniają: kolorem skóry, włosów, okularami… Palacio pokazuje to na prostych ilustracjach. Przekaz jest tu oczywisty, mali odbiorcy nie będą długo się zastanawiać nad przesłaniami dla siebie. Za to po takiej lekturze powinni długo pamiętać, jak łatwo skrzywdzić rugą osobę. Na pewno jedna książka nie wyeliminuje problemu – za to przyda się jako wsparcie w procesie wychowawczym. „Cudowny chłopak. Wszyscy jesteśmy wyjątkowi” to tomik opierający się na symbolach (bohater na rysunkach nie ma twarzy, tylko jedno oko – ale nie budzi tym odrazy i nie straszy odbiorców podczas lektury), uczący empatii i wrażliwości. Warto podsunąć go dzieciom – zwłaszcza że to kilkulatki bywają najbardziej okrutne w stosunku do swoich kolegów wyróżniających się z tłumu. Taki tomik może też pomóc w zainicjowaniu rozmowy z pociechą. Uczy otwartości i pokazuje, że fizyczna odmienność nie chroni przed krzywdą. „Cudowny chłopak: jako dodatek do dorosłej wersji książki sprawdza się idealnie. I w tej formie R. J. Palacio będzie wzruszać.
Zrozumieć
Ta historia w wersji powieści dla dorosłych i młodzieży szybko stała się bestsellerem, bo bez względu na skłonność do odrzucania tego, co inne, społeczeństwa uwielbiają „wrażliwe” narracje o ludzkiej krzywdzie i odrzuceniu. Nie znaczy to wprawdzie, że zmieniają schematy myślenia i rezygnują z ostracyzmu jako formy wyrażania poglądów – ale w lekturze zyskują nadzieję na poprawę losu. „Cudowny chłopak” jest inny – ma zniekształconą twarz, co wystarcza, żeby pozostałe dzieci od niego stroniły. W powieści R. J. Palacio pokazuje, jak maluch o nietypowym i budzącym grozę wyglądzie znajduje mimo wszystko przyjaciół – i jakie znaczenie ma to dla niego. Historyjka obrazkowa kierowana do ostatniej grupy odbiorców to uproszczenie do maksimum przekazu. Właściwie stworzona jest od nowa, bo chodzi o to, by wyeksponować przesłanie, a nie budować całą fabułę. Na akcję klasyczną nie ma tu miejsca – w picture booku na strony trafiają tylko pojedyncze zdania, bez szans na rozwinięcie. Wszystko rozgrywać się musi w warstwie emocji – i tu dopiero widać związek z bestsellerową powieścią. Palacio wywołuje maksymalnie silne uczucia odbiorców, porusza ich wrażliwość i zmusza do zastanowienia się nad sytuacją „innego” – małego chłopca, który przecież czuje, myśli i słyszy okrutne uwagi wygłaszane pod swoim adresem. Sytuacja bohatera byłaby niełatwa dla wielu dorosłych, a przecież „cudowny chłopak” ma na razie kilka lat. Niezależnie od tego, jak bardzo chroniliby go rodzice, chłopiec musi wyjść do ludzi i stawić czoła problemom.
Kiedy drwiny stają się nie do zniesienia, mały bohater zakłada kask astronauty, by choć trochę osłonić się przed nienawistnymi spojrzeniami. Taki sam kask ma dla swojego psa, jedynego powiernika zmartwień. W kasku ucieka w świat wyobraźni – na inną planetę. Tu wszyscy są „inni”, więc odmienność nikogo nie dziwi ani nie prowokuje. Z daleka od Ziemi łatwiej pojąć to, co dziecku powtarzają rodzice: że każdy jest cudem. Cudowny chłopak próbuje nauczyć akceptacji i wzajemnego szacunku: co z tego, że nie wygląda jak inne dzieci, skoro i te „inne dzieci” zawsze czymś się wyróżniają: kolorem skóry, włosów, okularami… Palacio pokazuje to na prostych ilustracjach. Przekaz jest tu oczywisty, mali odbiorcy nie będą długo się zastanawiać nad przesłaniami dla siebie. Za to po takiej lekturze powinni długo pamiętać, jak łatwo skrzywdzić rugą osobę. Na pewno jedna książka nie wyeliminuje problemu – za to przyda się jako wsparcie w procesie wychowawczym. „Cudowny chłopak. Wszyscy jesteśmy wyjątkowi” to tomik opierający się na symbolach (bohater na rysunkach nie ma twarzy, tylko jedno oko – ale nie budzi tym odrazy i nie straszy odbiorców podczas lektury), uczący empatii i wrażliwości. Warto podsunąć go dzieciom – zwłaszcza że to kilkulatki bywają najbardziej okrutne w stosunku do swoich kolegów wyróżniających się z tłumu. Taki tomik może też pomóc w zainicjowaniu rozmowy z pociechą. Uczy otwartości i pokazuje, że fizyczna odmienność nie chroni przed krzywdą. „Cudowny chłopak: jako dodatek do dorosłej wersji książki sprawdza się idealnie. I w tej formie R. J. Palacio będzie wzruszać.
wtorek, 13 lutego 2018
Holly Robinson: Hotel nad zatoką
Marginesy, Warszawa 2017.
Azyl siostrzany
„Hotel nad zatoką” Holly Robinson jest dokładnie tym, na co wygląda: obyczajówką o szukaniu własnego miejsca w świecie i o pokonywaniu nieoczekiwanych trudności. Autorka wybiera motyw rodzinnego wsparcia. Nad Zatokę Szaleńców sprowadza trzy siostry, trzy dorosłe córki Sarah Bradford. Najstarsza pracowała dotąd w hotelu matki, ale pozostałe próbowały ułożyć sobie życie gdzie indziej. Oficjalnie wracają, żeby przygotować wielkie przyjęcie z okazji sześćdziesiątych piątych urodzin Sarah. Podświadomie każda z nich chce przynajmniej azylu, jeśli nie wsparcia ze strony najbliższych. Anne wraca z malutką nieślubną córeczką, co w oczach jej matki uchodzić będzie za skandal dla lokalnej społeczności – aby nie narażać się na konieczność kłamstw, kobieta wprowadza się do nadmorskiego domku szwagierki Sarah, Flossie. Ta krewna cechuje się swobodą, oryginalnym sposobem bycia i otwartością na wszystko, co nowe, egzotyczne lub modne. Elly przez powrót w rodzinne strony ma szansę przemyśleć swoje wybory: przespała się z przyjacielem i nie wie, na jakiej płaszczyźnie powinna tę relację dalej budować. Ale i pozostająca na miejscu Laura boryka się z kłopotami. Mąż, z którym wychowuje nastoletnią córkę, ma jakąś tajemnicę – po pracy znika na całe wieczory, kłamiąc w kwestii miejsca pobytu.
Trzy kobiety przypominają sobie, czego nie znosiły w apodyktycznej matce, ale dla dobra uroczystości muszą zapomnieć o niesnaskach. Krytykowane przez rodzicielkę, przynajmniej same dla siebie chcą być wsparciem – zaczynają na nowo sobie pomagać i wspierać w trudnych chwilach. Odkrywają sens rodzinnych więzi i piękno przyjaźni, której nie osłabił czas ani nieporozumienia. Stopniowo otwierają się przed sobą i przekonują się, że w pojedynkę niewiele by zdziałały, a już na pewno nie przewalczyłyby wielu osobistych problemów. Holly Robinson przeskakuje w narracji między bohaterkami: każda z nich prowadzi inne życie i dokonuje innych wyborów. Autorka rejestruje ich odczucia i lęki, prześwietla błędy, jakie popełniają w swoich związkach. Siostry nie tylko czują się odpowiedzialne za siebie nawzajem – mobilizują się, gdy trzeba zawalczyć o szczęście jednej z nich i podejmują się działań, na które nie zdecydowałaby się ta najbardziej zaangażowana. Są więc ciągle katalizatorami wydarzeń, zwłaszcza damsko-męskich relacji. Zyskują coś, czego brakowało im wcześniej.
Ale i starsze pokolenie ma w tej powieści swoje przygody. Bohaterką drugiego planu jest bez wątpienia Flossie – ona jedna wie, jak sprawić, żeby życie było szczęśliwe i tą zasadą się kieruje na co dzień, nie narzucając niczego innym. W odróżnieniu od wścibskich starszych pań, Flossie jest dyskretna i pomocna, dużo rozumie i zawsze wie, jak zareagować w trudnej chwili. Sarah w tomie przechodzi zrozumiałą i potrzebną metamorfozę – z kostycznym sposobem bycia nie mogłaby odzyskać córek. Autorka przygotowuje dla czytelniczek szereg tajemnic z przeszłości, w odpowiednim momencie wydobywanych na światło dzienne i wpływających na postawy bohaterek. W powieściowej teraźniejszości proponuje za to szereg romansów lub historii miłosnych – odbiorczynie będą czekać na baśniowe rozwiązania jako rekompensatę za trudne przeżycia bohaterek. O miłość zawsze warto walczyć, przekonuje Robinson i udowadnia, że ta walka wiąże się czasem z koniecznością zrezygnowania z dumy lub pozorów. Przywiązuje zatem do powieści – i do hotelu nad Zatoką Szaleńców – przez międzyludzkie uczucia. Jest tu tęsknota i rozpacz po stracie bliskich, ale mocno akcentowane stają się miłość, przyjaźń i rodzinne wsparcie. Kobiece bohaterki z „Hotelu nad zatoką” to indywidualistki – ale razem zyskują niewyobrażalną wręcz siłę i mogą poradzić sobie z każdym wyzwaniem, bez względu na to, co akurat przechodzą. Jest to czytadło dla kobiet, o gęstym splocie wydarzeń – porusza uniwersalne problemy i dostarcza nadziei.
Azyl siostrzany
„Hotel nad zatoką” Holly Robinson jest dokładnie tym, na co wygląda: obyczajówką o szukaniu własnego miejsca w świecie i o pokonywaniu nieoczekiwanych trudności. Autorka wybiera motyw rodzinnego wsparcia. Nad Zatokę Szaleńców sprowadza trzy siostry, trzy dorosłe córki Sarah Bradford. Najstarsza pracowała dotąd w hotelu matki, ale pozostałe próbowały ułożyć sobie życie gdzie indziej. Oficjalnie wracają, żeby przygotować wielkie przyjęcie z okazji sześćdziesiątych piątych urodzin Sarah. Podświadomie każda z nich chce przynajmniej azylu, jeśli nie wsparcia ze strony najbliższych. Anne wraca z malutką nieślubną córeczką, co w oczach jej matki uchodzić będzie za skandal dla lokalnej społeczności – aby nie narażać się na konieczność kłamstw, kobieta wprowadza się do nadmorskiego domku szwagierki Sarah, Flossie. Ta krewna cechuje się swobodą, oryginalnym sposobem bycia i otwartością na wszystko, co nowe, egzotyczne lub modne. Elly przez powrót w rodzinne strony ma szansę przemyśleć swoje wybory: przespała się z przyjacielem i nie wie, na jakiej płaszczyźnie powinna tę relację dalej budować. Ale i pozostająca na miejscu Laura boryka się z kłopotami. Mąż, z którym wychowuje nastoletnią córkę, ma jakąś tajemnicę – po pracy znika na całe wieczory, kłamiąc w kwestii miejsca pobytu.
Trzy kobiety przypominają sobie, czego nie znosiły w apodyktycznej matce, ale dla dobra uroczystości muszą zapomnieć o niesnaskach. Krytykowane przez rodzicielkę, przynajmniej same dla siebie chcą być wsparciem – zaczynają na nowo sobie pomagać i wspierać w trudnych chwilach. Odkrywają sens rodzinnych więzi i piękno przyjaźni, której nie osłabił czas ani nieporozumienia. Stopniowo otwierają się przed sobą i przekonują się, że w pojedynkę niewiele by zdziałały, a już na pewno nie przewalczyłyby wielu osobistych problemów. Holly Robinson przeskakuje w narracji między bohaterkami: każda z nich prowadzi inne życie i dokonuje innych wyborów. Autorka rejestruje ich odczucia i lęki, prześwietla błędy, jakie popełniają w swoich związkach. Siostry nie tylko czują się odpowiedzialne za siebie nawzajem – mobilizują się, gdy trzeba zawalczyć o szczęście jednej z nich i podejmują się działań, na które nie zdecydowałaby się ta najbardziej zaangażowana. Są więc ciągle katalizatorami wydarzeń, zwłaszcza damsko-męskich relacji. Zyskują coś, czego brakowało im wcześniej.
Ale i starsze pokolenie ma w tej powieści swoje przygody. Bohaterką drugiego planu jest bez wątpienia Flossie – ona jedna wie, jak sprawić, żeby życie było szczęśliwe i tą zasadą się kieruje na co dzień, nie narzucając niczego innym. W odróżnieniu od wścibskich starszych pań, Flossie jest dyskretna i pomocna, dużo rozumie i zawsze wie, jak zareagować w trudnej chwili. Sarah w tomie przechodzi zrozumiałą i potrzebną metamorfozę – z kostycznym sposobem bycia nie mogłaby odzyskać córek. Autorka przygotowuje dla czytelniczek szereg tajemnic z przeszłości, w odpowiednim momencie wydobywanych na światło dzienne i wpływających na postawy bohaterek. W powieściowej teraźniejszości proponuje za to szereg romansów lub historii miłosnych – odbiorczynie będą czekać na baśniowe rozwiązania jako rekompensatę za trudne przeżycia bohaterek. O miłość zawsze warto walczyć, przekonuje Robinson i udowadnia, że ta walka wiąże się czasem z koniecznością zrezygnowania z dumy lub pozorów. Przywiązuje zatem do powieści – i do hotelu nad Zatoką Szaleńców – przez międzyludzkie uczucia. Jest tu tęsknota i rozpacz po stracie bliskich, ale mocno akcentowane stają się miłość, przyjaźń i rodzinne wsparcie. Kobiece bohaterki z „Hotelu nad zatoką” to indywidualistki – ale razem zyskują niewyobrażalną wręcz siłę i mogą poradzić sobie z każdym wyzwaniem, bez względu na to, co akurat przechodzą. Jest to czytadło dla kobiet, o gęstym splocie wydarzeń – porusza uniwersalne problemy i dostarcza nadziei.
poniedziałek, 12 lutego 2018
Iwona Majewska-Opiełka: Szczęście dla każdego. Rozmyślania z psychologią w tle
Edipresse, Warszawa 2018.
Zmiana nastawienia
„Rozmyślania”, jak chce je nazywać Iwona Majewska-Opiełka, wpasowują się w tendencje rynkowe związane z poradnikami samorozwoju. Wielką karierę robią w ostatnim czasie tom poświęcone szczęściu – przepisy na udane, wartościowe życie. Zupełnie jakby istniała jedna recepta, schemat działania dobry dla wszystkich i uwarunkowany kulturowo. „Szczęście dla każdego” jest kolejną obietnicą życia bez trosk i zmartwień – i, jak większość publikacji tego typu – z łatwością znajdzie odbiorców. Inna rzecz z wcielaniem w codzienność wskazówek przez autorkę wprowadzanych, tu może być gorzej.
„Szczęście dla każdego” składa się ze stu gładkich i krótkich tekstów o charakterze felietonowym – to typowe okołopsychologiczne artykuły z prasy kobiecej rodem, pogłębiane o elementy samorozwoju. Iwona Majewska-Opiełka pokazuje czytelnikom, że sami powinni kreować własne szczęście i że wszystko zależy od ich podejścia, nastawienia oraz praktyki w przekuwaniu złych doświadczeń na spokój i wyciszenie. Każdy tekst jest tu samodzielną całostką, chociaż niektóre układają się w tematyczne cykle i uzupełniają. Autorka wybiera prosty język i zabiegi perswazyjne, którymi bez trudu dotrze do masowej publiczności. Widać to już w samych krótkich tytułach rozdziałów –w formie poleceń czy wręcz wskazówek dla użytkowników. Tak, by nie pozostawiać im wątpliwości co do strategii działania, nie wprowadzać choćby śladu zwątpienia w skuteczność metod. Krótkie tytuły wspiera Majewska-Opiełka kilkuwersowym mottem-mantrą, bardziej rozbudowanym hasłem do przemyślenia. Tu ucieka się do aforystycznych konstrukcji, żeby znaleźć sposób na dotarcie do co bardziej refleksyjnie nastawionych czytelników. Ci, którzy chcą porozważać słuszność wskazywanej strategii, teraz mają na to czas. Podobnie jak motta wyróżnia się w tekście drobne podsumowania, czy co bardziej wartościowe spostrzeżenia – autorka wybiera, co ma zapaść odbiorcom w pamięć, zmusza też do skupienia się na konkretnych punktach wywodu. Sam tekst jest połączeniem felietonu i psychologicznego poradnika dla mas. Iwona Majewska-Opiełka przytacza obserwacje z praktyki terapeutycznej, komentuje sytuacje z życia wzięte i pokazuje odbiorcom, co najbardziej zaburzać może poczucie szczęścia. Od czasu do czasu stara się zasugerować, że warto zmienić nastawienie, że szczęście nie jest czymś, co przychodzi z zewnątrz, a stanem, jaki każdy człowiek, niezależnie od okoliczności, może sobie wypracować. Nie przekona sceptyków i nawet nie ma takiego zamiaru, trafi książką raczej do ludzi gotowych na zmiany, szukających przewodnika. „Szczęście dla każdego” ukrywa swój poradnikowy charakter w braku skryptowości, wyliczeń, notatek czy ćwiczeń dla odbiorców – co może stać się zaletą w oczach zmęczonych takim krzykliwym stylem. Autorka nie wprowadza zbyt głęboko w meandry psychologii albo tajników psychiki, grupę docelową zarysowuje w tytule i tego się konsekwentnie trzyma. Proponuje książkę, która zbiera popularne przekonania – te „nieszkodliwe”, charakterystyczne dla optymistów – i ujmuje je jako zestaw podpowiedzi dla tych, którzy chcą osiągnąć spokój lub opanować stres. Szczęście nie jest tu zjawiskiem niedostępnym i pozostawionym przypadkowi – istnieje szereg rozwiązań, które pozwalają je przywołać. Iwona Majewska-Opiełka chce, żeby odbiorcy przeglądali się w jej książce i scenkach prowadzących do naprawiania siebie.
Zmiana nastawienia
„Rozmyślania”, jak chce je nazywać Iwona Majewska-Opiełka, wpasowują się w tendencje rynkowe związane z poradnikami samorozwoju. Wielką karierę robią w ostatnim czasie tom poświęcone szczęściu – przepisy na udane, wartościowe życie. Zupełnie jakby istniała jedna recepta, schemat działania dobry dla wszystkich i uwarunkowany kulturowo. „Szczęście dla każdego” jest kolejną obietnicą życia bez trosk i zmartwień – i, jak większość publikacji tego typu – z łatwością znajdzie odbiorców. Inna rzecz z wcielaniem w codzienność wskazówek przez autorkę wprowadzanych, tu może być gorzej.
„Szczęście dla każdego” składa się ze stu gładkich i krótkich tekstów o charakterze felietonowym – to typowe okołopsychologiczne artykuły z prasy kobiecej rodem, pogłębiane o elementy samorozwoju. Iwona Majewska-Opiełka pokazuje czytelnikom, że sami powinni kreować własne szczęście i że wszystko zależy od ich podejścia, nastawienia oraz praktyki w przekuwaniu złych doświadczeń na spokój i wyciszenie. Każdy tekst jest tu samodzielną całostką, chociaż niektóre układają się w tematyczne cykle i uzupełniają. Autorka wybiera prosty język i zabiegi perswazyjne, którymi bez trudu dotrze do masowej publiczności. Widać to już w samych krótkich tytułach rozdziałów –w formie poleceń czy wręcz wskazówek dla użytkowników. Tak, by nie pozostawiać im wątpliwości co do strategii działania, nie wprowadzać choćby śladu zwątpienia w skuteczność metod. Krótkie tytuły wspiera Majewska-Opiełka kilkuwersowym mottem-mantrą, bardziej rozbudowanym hasłem do przemyślenia. Tu ucieka się do aforystycznych konstrukcji, żeby znaleźć sposób na dotarcie do co bardziej refleksyjnie nastawionych czytelników. Ci, którzy chcą porozważać słuszność wskazywanej strategii, teraz mają na to czas. Podobnie jak motta wyróżnia się w tekście drobne podsumowania, czy co bardziej wartościowe spostrzeżenia – autorka wybiera, co ma zapaść odbiorcom w pamięć, zmusza też do skupienia się na konkretnych punktach wywodu. Sam tekst jest połączeniem felietonu i psychologicznego poradnika dla mas. Iwona Majewska-Opiełka przytacza obserwacje z praktyki terapeutycznej, komentuje sytuacje z życia wzięte i pokazuje odbiorcom, co najbardziej zaburzać może poczucie szczęścia. Od czasu do czasu stara się zasugerować, że warto zmienić nastawienie, że szczęście nie jest czymś, co przychodzi z zewnątrz, a stanem, jaki każdy człowiek, niezależnie od okoliczności, może sobie wypracować. Nie przekona sceptyków i nawet nie ma takiego zamiaru, trafi książką raczej do ludzi gotowych na zmiany, szukających przewodnika. „Szczęście dla każdego” ukrywa swój poradnikowy charakter w braku skryptowości, wyliczeń, notatek czy ćwiczeń dla odbiorców – co może stać się zaletą w oczach zmęczonych takim krzykliwym stylem. Autorka nie wprowadza zbyt głęboko w meandry psychologii albo tajników psychiki, grupę docelową zarysowuje w tytule i tego się konsekwentnie trzyma. Proponuje książkę, która zbiera popularne przekonania – te „nieszkodliwe”, charakterystyczne dla optymistów – i ujmuje je jako zestaw podpowiedzi dla tych, którzy chcą osiągnąć spokój lub opanować stres. Szczęście nie jest tu zjawiskiem niedostępnym i pozostawionym przypadkowi – istnieje szereg rozwiązań, które pozwalają je przywołać. Iwona Majewska-Opiełka chce, żeby odbiorcy przeglądali się w jej książce i scenkach prowadzących do naprawiania siebie.
niedziela, 11 lutego 2018
Andy Griffiths: 78-piętrowy domek na drzewie
Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.
Akcja!
Wydawać by się mogło, że to koniec wielkiej przyjaźni. Andy i Terry, którzy dotąd mieszkali razem w domku na drzewie – konsekwentnie rozbudowywanym, za każdym razem o kolejne trzynaście pięter – teraz stają się rywalami w drodze do sławy. Wszystko za sprawą filmu na podstawie ich przygód. Autor książek i ich ilustrator mają zagrać samych siebie. Tyle że Andy jako narrator nie jest zbyt ciekawym obiektem do filmowania, nawet jeśli sam ma genialne (we własnym mniemaniu) pomysły. Nawet jeśli uczestniczył w odtwarzanych wydarzeniach, a czasami je generował. To Terry okazuje się śmieszniejszy, bardziej skłonny do błazenady i odważny. Andy da się łatwo zastąpić, i to Melem Gibonem, małpą, która przynajmniej rozbawi widzów. Reżyser jest bezwzględny i postanawia rozdzielić przyjaciół. Andy zachowuje się jak dziecko, któremu ktoś odebrał zabawki. Obraża się, kwestionuje jakość produkcji i zamyka się w sobie. Każdy mały odbiorca z łatwością dostrzeże w jego postawie echa własnych doświadczeń – każdy pojmie rozgoryczenie i żal. Ale w 78-piętrowym domku na drzewie nie sposób się nudzić.
Andy Griffiths i Terry Denton tym razem postanowili odrobinę zmodyfikować schemat, który już się odrobinę mógł przejeść odbiorcom. Zamiast pisania nowej książki opartej na kolejnych fantastycznych i absurdalnych wydarzeniach, wzięli się do kręcenia filmu. Bohaterowie – Andy i Terry – znów korzystają z wynalazków wielkiego domku na drzewie, ale zamiast walczyć z zewnętrznymi niebezpieczeństwami, mierzą się ze zjawiskiem znacznie poważniejszym: z kryzysem przyjaźni. Teraz może zdarzyć się wszystko, zwłaszcza że nikt nie chce pojąć, co naprawdę czuje odrzucony Andy. Film to okazja do przypomnienia co bardziej komicznych scenek z poprzednich powieści komiksowych: pojawiają się na marginesie narracji slapstickowe gagi obliczone na śmiech dzieci – równocześnie to dyskretna zachęta do czytania pozostałych książek z cyklu. Dzieci dowiedzą się też, dlaczego Andy i Terry potrzebują się wzajemnie: kiedy autor książek próbuje je zilustrować, działa bardzo nieporadnie (to wielka sztuka, jeśli weźmie się pod uwagę bazgrołowaty charakter rysunków Terry’ego). Wszystko służy rozbudzaniu ciekawości i chęci sprawdzenia, jak też bohaterowie poradzą sobie z nietypowym wyzwaniem. „78-piętrowy domek na drzewie” to opowieść o przyjaźni akcentowanej bardziej niż do tej pory.
Jak zwykle jest tu wiele wydarzeń nonsensownych, czerpiących z wyobraźni i z tego, co zwyczajnie w lekturach dla dzieci było zakazane. Autorzy stawiają na dynamiczną akcję, szereg następujących po sobie błyskawicznie wydarzeń wolnych od realiów, a jednak mimo wszystko połączonych ze sobą w logiczny ciąg wypadków. Humor kryje się w tempie, ale i w pomysłach – możliwych do zrodzenia w dziecięcej wyobraźni. Nieskrępowana zabawa to wyznacznik całego cyklu. Do tego lektura upływa szybko za sprawą przesycenia tomu ilustracjami. Terry Denton, który stawia na komiksowe bazgroły, tym razem ukrywa w wielkoformatowych obrazkach wiele niespodzianek dla czytelników – pozafabularne wstawki dalszoplanowych postaci czekają na odkrycie i docenienie.
„78-piętrowy domek na drzewie” to kolejna opowieść z bestsellerowego cyklu. Widać w niej, że autorzy nie zamierzają poprzestać na sprawdzonym schemacie i szukają rozwiązań, które pasowałyby do założeń serii, a przy tym umożliwiały dalsze literacko-komiksowe szaleństwa. To książka, która ma bawić – ale przez wprowadzenie wątku rywalizacji może wyjątkowo również pouczać maluchy, pokazywać im wartość przyjaźni i negatywne strony zazdrości.
Akcja!
Wydawać by się mogło, że to koniec wielkiej przyjaźni. Andy i Terry, którzy dotąd mieszkali razem w domku na drzewie – konsekwentnie rozbudowywanym, za każdym razem o kolejne trzynaście pięter – teraz stają się rywalami w drodze do sławy. Wszystko za sprawą filmu na podstawie ich przygód. Autor książek i ich ilustrator mają zagrać samych siebie. Tyle że Andy jako narrator nie jest zbyt ciekawym obiektem do filmowania, nawet jeśli sam ma genialne (we własnym mniemaniu) pomysły. Nawet jeśli uczestniczył w odtwarzanych wydarzeniach, a czasami je generował. To Terry okazuje się śmieszniejszy, bardziej skłonny do błazenady i odważny. Andy da się łatwo zastąpić, i to Melem Gibonem, małpą, która przynajmniej rozbawi widzów. Reżyser jest bezwzględny i postanawia rozdzielić przyjaciół. Andy zachowuje się jak dziecko, któremu ktoś odebrał zabawki. Obraża się, kwestionuje jakość produkcji i zamyka się w sobie. Każdy mały odbiorca z łatwością dostrzeże w jego postawie echa własnych doświadczeń – każdy pojmie rozgoryczenie i żal. Ale w 78-piętrowym domku na drzewie nie sposób się nudzić.
Andy Griffiths i Terry Denton tym razem postanowili odrobinę zmodyfikować schemat, który już się odrobinę mógł przejeść odbiorcom. Zamiast pisania nowej książki opartej na kolejnych fantastycznych i absurdalnych wydarzeniach, wzięli się do kręcenia filmu. Bohaterowie – Andy i Terry – znów korzystają z wynalazków wielkiego domku na drzewie, ale zamiast walczyć z zewnętrznymi niebezpieczeństwami, mierzą się ze zjawiskiem znacznie poważniejszym: z kryzysem przyjaźni. Teraz może zdarzyć się wszystko, zwłaszcza że nikt nie chce pojąć, co naprawdę czuje odrzucony Andy. Film to okazja do przypomnienia co bardziej komicznych scenek z poprzednich powieści komiksowych: pojawiają się na marginesie narracji slapstickowe gagi obliczone na śmiech dzieci – równocześnie to dyskretna zachęta do czytania pozostałych książek z cyklu. Dzieci dowiedzą się też, dlaczego Andy i Terry potrzebują się wzajemnie: kiedy autor książek próbuje je zilustrować, działa bardzo nieporadnie (to wielka sztuka, jeśli weźmie się pod uwagę bazgrołowaty charakter rysunków Terry’ego). Wszystko służy rozbudzaniu ciekawości i chęci sprawdzenia, jak też bohaterowie poradzą sobie z nietypowym wyzwaniem. „78-piętrowy domek na drzewie” to opowieść o przyjaźni akcentowanej bardziej niż do tej pory.
Jak zwykle jest tu wiele wydarzeń nonsensownych, czerpiących z wyobraźni i z tego, co zwyczajnie w lekturach dla dzieci było zakazane. Autorzy stawiają na dynamiczną akcję, szereg następujących po sobie błyskawicznie wydarzeń wolnych od realiów, a jednak mimo wszystko połączonych ze sobą w logiczny ciąg wypadków. Humor kryje się w tempie, ale i w pomysłach – możliwych do zrodzenia w dziecięcej wyobraźni. Nieskrępowana zabawa to wyznacznik całego cyklu. Do tego lektura upływa szybko za sprawą przesycenia tomu ilustracjami. Terry Denton, który stawia na komiksowe bazgroły, tym razem ukrywa w wielkoformatowych obrazkach wiele niespodzianek dla czytelników – pozafabularne wstawki dalszoplanowych postaci czekają na odkrycie i docenienie.
„78-piętrowy domek na drzewie” to kolejna opowieść z bestsellerowego cyklu. Widać w niej, że autorzy nie zamierzają poprzestać na sprawdzonym schemacie i szukają rozwiązań, które pasowałyby do założeń serii, a przy tym umożliwiały dalsze literacko-komiksowe szaleństwa. To książka, która ma bawić – ale przez wprowadzenie wątku rywalizacji może wyjątkowo również pouczać maluchy, pokazywać im wartość przyjaźni i negatywne strony zazdrości.
sobota, 10 lutego 2018
Julia Popkiewicz: Casting. Pierwsze spotkanie aktor - reżyser
Wydawnictwo Wojciech Marzec, Warszawa 2017.
Przed rolą
Julia Popkiewicz zna temat castingów od strony praktycznej. I gdyby poprzestała na prowadzeniu warsztatów czy wykładach dla zainteresowanych, prawdopodobnie robiłaby furorę wśród słuchaczy. Ale wzięła się za spisanie swojej wiedzy, a tu już doświadczenie nie wystarczy. Trzeba jeszcze warsztatu pisarskiego albo chociaż bezwzględnego redaktora. Mimo że „Casting” wiele cennych informacji zawiera i może stanowić skrypt dla adeptów aktorstwa (a nawet naturszczyków marzących o pracy przed kamerami), napisany jest bardzo źle. I to na wielu etapach, począwszy od naiwności w narracji aż po rażące błędy stylistyczne i gramatyczne (o fatalnej ortografii i interpunkcji nie wspominając). Autorka wychodzi z założenia, że może pisać tak, jakby mówiła – nie dostrzega różnic między stylem pisanym a mówionym, dokładnie widać to, kiedy spisuje wypowiedź z filmiku. W efekcie czytelników poszukujących konkretów razić będą fatyczne wstawki, wszelkiego rodzaju wypełniacze ciszy, którymi Popkiewicz przesyca tekst. Ich usunięcie w procesie redakcji skróciłoby tom o co najmniej połowę i wymagałoby przejścia na fachowy, bezemocjonalny styl. Na to jednak nikt się nie zdecydował i w efekcie Julia Popkiewicz autorytetu sobie książką nie zbuduje, nawet jeśli sprawdza się jako reżyser obsady.
Wielka szkoda, że niedbała forma przysłania treść, bo taka książka była na rynku potrzebna – to zestaw praktycznych porad dla aktorów przygotowujących się do udziału w castingu. Autorka pokazuje, jakich błędów unikać, jakie zachowania przekreślają szansę na angaż, a na co można sobie pozwolić w kontakcie z ekipą filmową. Uczy przygotowywania portfolio, ale i wpaja podstawowe zasady zachowania się przed kamerą. Tłumaczy, jak dobiera się aktorów do wizji reżysera i co może pierwsze decyzje zmienić. Nakreśla zasady współpracy z agentami. Podpowiada, gdzie zdobywać doświadczenie i jak kierować swoją karierą, żeby nie wpaść w pułapki. Ze znawstwem porusza się po świecie szołbiznesu (chociaż czasami rażą manieryczne sformułowania typu „w reż. Małgośki Szumowskiej”) i wprowadza do niego odbiorców. Przygotowuje poglądowe zdjęcia oraz wyciągi wiadomości w formie wypunktowanych notatek. Nie zapomina i o drugiej stronie – o osobach przeprowadzających casting i pośredniczących między aktorem a reżyserem. Objaśnia role na planie filmowym i znaczenie poszczególnych jego elementów (wielką wagę przywiązuje do podziału zadań i formy, widać w tym echa akademickiego podejścia, jakby w ten sposób uogólnianie stało się prawomocne). Nie ulega wątpliwości, że od strony praktycznej tom może się przydać – przygotować, dodać otuchy i zredukować stres przed ubieganiem się o wymarzoną rolę.
Swojej wiedzy i doświadczenia Julia Popkiewicz nie umie jednak sprzedać. Fatalna jakość tekstu odbiera chęć śledzenia go. Nie można przytaczać konkretnych sytuacji z własnej pracy, jeśli nie umie się ich spuentować. Autorka zwyczajnie męczy stylem pisania, wiarą w to, że wystarczy zanotować wygłaszane opowieści, by powstała pełnowymiarowa książka. Aż dziwne, że doskonałe wydawnictwo wypuszcza na rynek tak niedopracowany produkt. Korektę za notoryczne przecinki między podmiotem i orzeczeniem w zdaniu trzeba by przenieść do podstawówki, i to na kilka lat. Chyba że tej korekty w ogóle nie było…
Przed rolą
Julia Popkiewicz zna temat castingów od strony praktycznej. I gdyby poprzestała na prowadzeniu warsztatów czy wykładach dla zainteresowanych, prawdopodobnie robiłaby furorę wśród słuchaczy. Ale wzięła się za spisanie swojej wiedzy, a tu już doświadczenie nie wystarczy. Trzeba jeszcze warsztatu pisarskiego albo chociaż bezwzględnego redaktora. Mimo że „Casting” wiele cennych informacji zawiera i może stanowić skrypt dla adeptów aktorstwa (a nawet naturszczyków marzących o pracy przed kamerami), napisany jest bardzo źle. I to na wielu etapach, począwszy od naiwności w narracji aż po rażące błędy stylistyczne i gramatyczne (o fatalnej ortografii i interpunkcji nie wspominając). Autorka wychodzi z założenia, że może pisać tak, jakby mówiła – nie dostrzega różnic między stylem pisanym a mówionym, dokładnie widać to, kiedy spisuje wypowiedź z filmiku. W efekcie czytelników poszukujących konkretów razić będą fatyczne wstawki, wszelkiego rodzaju wypełniacze ciszy, którymi Popkiewicz przesyca tekst. Ich usunięcie w procesie redakcji skróciłoby tom o co najmniej połowę i wymagałoby przejścia na fachowy, bezemocjonalny styl. Na to jednak nikt się nie zdecydował i w efekcie Julia Popkiewicz autorytetu sobie książką nie zbuduje, nawet jeśli sprawdza się jako reżyser obsady.
Wielka szkoda, że niedbała forma przysłania treść, bo taka książka była na rynku potrzebna – to zestaw praktycznych porad dla aktorów przygotowujących się do udziału w castingu. Autorka pokazuje, jakich błędów unikać, jakie zachowania przekreślają szansę na angaż, a na co można sobie pozwolić w kontakcie z ekipą filmową. Uczy przygotowywania portfolio, ale i wpaja podstawowe zasady zachowania się przed kamerą. Tłumaczy, jak dobiera się aktorów do wizji reżysera i co może pierwsze decyzje zmienić. Nakreśla zasady współpracy z agentami. Podpowiada, gdzie zdobywać doświadczenie i jak kierować swoją karierą, żeby nie wpaść w pułapki. Ze znawstwem porusza się po świecie szołbiznesu (chociaż czasami rażą manieryczne sformułowania typu „w reż. Małgośki Szumowskiej”) i wprowadza do niego odbiorców. Przygotowuje poglądowe zdjęcia oraz wyciągi wiadomości w formie wypunktowanych notatek. Nie zapomina i o drugiej stronie – o osobach przeprowadzających casting i pośredniczących między aktorem a reżyserem. Objaśnia role na planie filmowym i znaczenie poszczególnych jego elementów (wielką wagę przywiązuje do podziału zadań i formy, widać w tym echa akademickiego podejścia, jakby w ten sposób uogólnianie stało się prawomocne). Nie ulega wątpliwości, że od strony praktycznej tom może się przydać – przygotować, dodać otuchy i zredukować stres przed ubieganiem się o wymarzoną rolę.
Swojej wiedzy i doświadczenia Julia Popkiewicz nie umie jednak sprzedać. Fatalna jakość tekstu odbiera chęć śledzenia go. Nie można przytaczać konkretnych sytuacji z własnej pracy, jeśli nie umie się ich spuentować. Autorka zwyczajnie męczy stylem pisania, wiarą w to, że wystarczy zanotować wygłaszane opowieści, by powstała pełnowymiarowa książka. Aż dziwne, że doskonałe wydawnictwo wypuszcza na rynek tak niedopracowany produkt. Korektę za notoryczne przecinki między podmiotem i orzeczeniem w zdaniu trzeba by przenieść do podstawówki, i to na kilka lat. Chyba że tej korekty w ogóle nie było…
piątek, 9 lutego 2018
Bernadette McDonald: Kurtyka. Sztuka wolności
Agora, Warszawa 2018.
Oczyszczenie
Na początku tej książki Bernadette McDonald próbuje wyżywać się literacko. Bez przerwy mnoży przymiotniki w opisach krajobrazów, zwraca uwagę na to, co w zasięgu wzroku migotliwe lub faliste. Estetyczne zachwyty łączyć ją będą z bohaterem tomu, co stanie się jasne dopiero za pewien czas, gdy znaczenia w lekturze nabiorą górskie wyzwania, a głos zabierać będzie Wojciech Kurtyka – przede wszystkim dzięki dziennikowym zapiskom pomagającym odtworzyć minione przeżycia.
Rozrasta się półka z książkami poświęconymi wspinaczom – to odrębny dziś nurt literatury górskiej, na styku z biografiami sportowymi. Nic dziwnego: chociaż zdobywanie szczytów uważane jest za sport dla samotników i indywidualistów, za sprawą mediów społeczeństwa mogą się coraz bardziej angażować w niebezpieczne wyprawy – kibicować tym, którzy realizują się w wysokich górach. Do opowieści silnie tematyzowanych (co może trochę zawęzić krąg odbiorców) Bernadette McDonald dołącza kolejny zawodowy portret. Wojtka (bo tak konsekwentnie pisze o swoim bohaterze) charakteryzuje przez pryzmat osiągnięć oraz filozofii wspinaczki – bo Kurtyka w pewnym momencie rezygnuje z bicia rekordów i kolekcjonowania szczytów na rzecz samej drogi. Tworzy własny kodeks wartości i podąża na przekór schematom. Zresztą autorka zaczyna historię od niechęci Kurtyki do nagród i wyróżnień, a motyw pozostawania poza regułami powraca w całym życiorysie. W górach to wspinanie się bez zezwolenia, omijanie przepisów. W relacjach z urzędnikami – wyniesione z PRL-u sposoby na załatwianie trudnych spraw. Nawet w finale tomu znajdują się sceny podkreślające tę cechę Wojciecha Kurtyki. McDonald dość pobieżnie przedstawia natomiast jego życie rodzinne. Opowie o ojcu-pisarzu i raz wspomni o konflikcie domowym. Pierwszą i drugą żonę wprowadzi niemal wyłącznie po to, by zasygnalizować pewne etapy w życiu wspinacza. Ale o ile przy Ewie pojawią się jeszcze dwie sytuacje ilustrujące związek, o tyle przy Halinie widnieją tylko niezbędne – związane z narodzinami dzieci. Więcej niż kilka zdań o życiu osobistym Wojtka się tu nie znajdzie.
Inaczej rzecz ma się z górami. McDonald sięga i po fachowe słownictwo, i po oznaczenia stopnia trudności tras. Skrupulatnie odnotowuje każdy zdobyty szczyt i każdą wytyczoną drogę. Wypytuje o doświadczenia, relacje w ekipie i o ekwipunek. To autorka z zewnątrz, więc realia z II połowy XX wieku dla Polaków naturalne i oswojone są dla niej na tyle dziwne, że tłumaczy je czytelnikom. W ten sposób opowieść o Kurtyce momentami będzie wskazywać zwłaszcza młodszym pokoleniom wspinaczy nieznane dzisiaj trudności i wyzwania. McDonald zbiera materiały uczestników wypraw, porównuje relacje, stara się odkrywać niezwykłości każdej wspinaczki z osobna, nawet jeśli dotarcie do puenty jest akurat niemożliwe, bo dziwne zjawisko nie doczekało się wyjaśnienia. Pokazuje pasję Kurtyki do wspinania się z minimalną ilością sprzętu („nocą i nago”), by potem opowiedzieć o przejściu od zdobywania gór do wspinaczki skałkowej. „Kurtyka. Sztuka wolności” to książka, którą definiuje miłość do gór – i do katharsis, uczucia, jakie zapewnia adrenalina. Autorka przedstawia postać nietuzinkową i już legendarną, uzupełnia biblioteczkę fanów literatury górskiej o kolejne ciekawe spojrzenie. Wojciech Kurtyka przeprowadza odbiorców przez największe górskie wyzwania – daje się poznać niemal wyłącznie od strony miłości do gór, ale trudno mieć mu to za złe.
Oczyszczenie
Na początku tej książki Bernadette McDonald próbuje wyżywać się literacko. Bez przerwy mnoży przymiotniki w opisach krajobrazów, zwraca uwagę na to, co w zasięgu wzroku migotliwe lub faliste. Estetyczne zachwyty łączyć ją będą z bohaterem tomu, co stanie się jasne dopiero za pewien czas, gdy znaczenia w lekturze nabiorą górskie wyzwania, a głos zabierać będzie Wojciech Kurtyka – przede wszystkim dzięki dziennikowym zapiskom pomagającym odtworzyć minione przeżycia.
Rozrasta się półka z książkami poświęconymi wspinaczom – to odrębny dziś nurt literatury górskiej, na styku z biografiami sportowymi. Nic dziwnego: chociaż zdobywanie szczytów uważane jest za sport dla samotników i indywidualistów, za sprawą mediów społeczeństwa mogą się coraz bardziej angażować w niebezpieczne wyprawy – kibicować tym, którzy realizują się w wysokich górach. Do opowieści silnie tematyzowanych (co może trochę zawęzić krąg odbiorców) Bernadette McDonald dołącza kolejny zawodowy portret. Wojtka (bo tak konsekwentnie pisze o swoim bohaterze) charakteryzuje przez pryzmat osiągnięć oraz filozofii wspinaczki – bo Kurtyka w pewnym momencie rezygnuje z bicia rekordów i kolekcjonowania szczytów na rzecz samej drogi. Tworzy własny kodeks wartości i podąża na przekór schematom. Zresztą autorka zaczyna historię od niechęci Kurtyki do nagród i wyróżnień, a motyw pozostawania poza regułami powraca w całym życiorysie. W górach to wspinanie się bez zezwolenia, omijanie przepisów. W relacjach z urzędnikami – wyniesione z PRL-u sposoby na załatwianie trudnych spraw. Nawet w finale tomu znajdują się sceny podkreślające tę cechę Wojciecha Kurtyki. McDonald dość pobieżnie przedstawia natomiast jego życie rodzinne. Opowie o ojcu-pisarzu i raz wspomni o konflikcie domowym. Pierwszą i drugą żonę wprowadzi niemal wyłącznie po to, by zasygnalizować pewne etapy w życiu wspinacza. Ale o ile przy Ewie pojawią się jeszcze dwie sytuacje ilustrujące związek, o tyle przy Halinie widnieją tylko niezbędne – związane z narodzinami dzieci. Więcej niż kilka zdań o życiu osobistym Wojtka się tu nie znajdzie.
Inaczej rzecz ma się z górami. McDonald sięga i po fachowe słownictwo, i po oznaczenia stopnia trudności tras. Skrupulatnie odnotowuje każdy zdobyty szczyt i każdą wytyczoną drogę. Wypytuje o doświadczenia, relacje w ekipie i o ekwipunek. To autorka z zewnątrz, więc realia z II połowy XX wieku dla Polaków naturalne i oswojone są dla niej na tyle dziwne, że tłumaczy je czytelnikom. W ten sposób opowieść o Kurtyce momentami będzie wskazywać zwłaszcza młodszym pokoleniom wspinaczy nieznane dzisiaj trudności i wyzwania. McDonald zbiera materiały uczestników wypraw, porównuje relacje, stara się odkrywać niezwykłości każdej wspinaczki z osobna, nawet jeśli dotarcie do puenty jest akurat niemożliwe, bo dziwne zjawisko nie doczekało się wyjaśnienia. Pokazuje pasję Kurtyki do wspinania się z minimalną ilością sprzętu („nocą i nago”), by potem opowiedzieć o przejściu od zdobywania gór do wspinaczki skałkowej. „Kurtyka. Sztuka wolności” to książka, którą definiuje miłość do gór – i do katharsis, uczucia, jakie zapewnia adrenalina. Autorka przedstawia postać nietuzinkową i już legendarną, uzupełnia biblioteczkę fanów literatury górskiej o kolejne ciekawe spojrzenie. Wojciech Kurtyka przeprowadza odbiorców przez największe górskie wyzwania – daje się poznać niemal wyłącznie od strony miłości do gór, ale trudno mieć mu to za złe.
czwartek, 8 lutego 2018
Odzyskiwanie obecności. Niepełnosprawność w teatrze i performansie. Wybór i opracowanie Ewelina Godlewska-Byliniak, Justyna Lipko-Konieczna
Fundacja Teatr 21, Warszawa 2017.
Niepełnosprawni na scenie - to zagadnienie, które ciągle jeszcze wydaje się być tabuizowane, mimo że osoby z ograniczoną (Urbacki mówi o "alternatywnej") motoryką lub psychiką coraz śmielej podbijają teatry offowe. Szukają dla siebie miejsca na marginesie sztuk performatywnych - albo w ramach nietypowego tańca, albo w performansach, albo w stand-upach, gdzie mogą otwarcie śmiać się z własnej sytuacji. Łączy ich jedno - kiedy znajdą się w świetle reflektorów, bez względu na to, czy mówią własnymi słowami, czy realizują wizje choreografów lub animatorów - tematem ich działań staje się niepełnosprawność. W ten sposób występy zamieniają się w rodzaj terapii, a treści przesycają wątkami autobiograficznymi, kosztem innych przesłań. Skoro jednak padają raz po raz pytania, dlaczego zdrowy aktor może grać niepełnosprawnego i zdobywać za to nagrody (co bardziej odważni zastanawiają się, czy to w ogóle etyczna postawa), to dziwne aż, że nie ma refleksji w drugą stronę - to znaczy - dlaczego niepełnosprawny nie może grać roli tradycyjnie dla pełnosprawnych, albo przynajmniej nie podkreślać swojego stanu. Niepełnosprawny na scenie to automatyczne manifestowanie niepełnosprawności - albo przez formy typu striptiz i zaznaczanie różnic między ciałem zdrowym i tym "wynaturzonym" i przez to przerażającym czy robiącym wrażenie na publiczności, albo przez ukazanie walki z ograniczeniami, albo po prostu w warstwie słownej - za sprawą opowiadanych żartów czy prywatnych historii. Częstym motywem są potrzeby seksualne lub niemożność nawiązywania intymnych relacji, kwestie seksualności przy ciele dalekim od ideału i wręcz społecznie wykluczanym - stale się tu pojawiają. Autorzy przytaczanych w tomie esejów zajmują się różnymi aspektami działalności teatralnej i tak samo różnymi narzędziami badają niepełnosprawność jako tekst kulturowy. Jednych interesują kategorie gender, innych odmienność i wykluczenie, jeszcze inni sięgają po poetykę wstrętu lub tworzą własne ramki i wyznaczniki (kategoria gapienia się). W "Odzyskiwaniu obecności" nie chodzi tak naprawdę o walkę o równą uwagę dla pełnosprawnych i niepełnosprawnych artystów - a o sprawdzenie manifestacji tych drugich w przestrzeni teatralnej. Zamiast równości pojawia się krzyk. Wiadomo, że nie da się przykładać tych samych miar do sztuki tworzonej przez ludzi, którzy nie słyszą, nie mogą się poruszać lub cierpią na czasowe kalectwo, do tych, którzy nie są w stanie zapamiętać tekstu lub jednocześnie walczą z rolą i psychiką do występów tych, którzy teoretycznie przynajmniej mogą wszystko - ale w ramach politycznej poprawności autorzy momentami tracą punkty odniesienia, nie dostrzegają faktów lub oczywistości. Piszą o niepełnosprawnościach, stawiając je na piedestale: tu nie ma miejsca na żadną krytykę. Co tworzą niepełnosprawni - jakby z definicji zasługuje na podziw. Takie podejście wręcz zamyka jakąkolwiek dyskusję, nawet hamuje możliwość rozwoju samej teorii. Rzeczy wartościowe spychane są na dalszy plan przez samo nawoływanie do zwrócenia uwagi na sztukę niepełnosprawnych. A przecież pominięty został w tomie cały wątek kabaretu niepełnosprawnych (Absurdalni czy Drzewo a Gada, niektóre propozycje Łowców.B) - widać zatem, że nie udało się wyczerpać tematu, mimo że opracowania przynoszą sporo wiadomości.
"Odzyskiwanie obecności" to tom znakomicie zbudowany. Ewelina Godlewska-Byliniak i Justyna Lipko-Konieczna wybrały wartościowe, gęste od faktów i starannie przygotowane teksty. Ułożyły je w samoopowiadającą się historię z różnymi zakresami tematycznymi, tak, żeby każdy zainteresowany inspiracjami i możliwościami tego odgałęzienia teatru mógł szybko zorientować się w stosowanych rozwiązaniach. Osobom, które nie są związane z teatrem, autorki pokazują natomiast, jak wiele przestrzeni czeka na odkrycie i uprawomocnienie w "zwykłym" nurcie sztuk.
Niepełnosprawni na scenie - to zagadnienie, które ciągle jeszcze wydaje się być tabuizowane, mimo że osoby z ograniczoną (Urbacki mówi o "alternatywnej") motoryką lub psychiką coraz śmielej podbijają teatry offowe. Szukają dla siebie miejsca na marginesie sztuk performatywnych - albo w ramach nietypowego tańca, albo w performansach, albo w stand-upach, gdzie mogą otwarcie śmiać się z własnej sytuacji. Łączy ich jedno - kiedy znajdą się w świetle reflektorów, bez względu na to, czy mówią własnymi słowami, czy realizują wizje choreografów lub animatorów - tematem ich działań staje się niepełnosprawność. W ten sposób występy zamieniają się w rodzaj terapii, a treści przesycają wątkami autobiograficznymi, kosztem innych przesłań. Skoro jednak padają raz po raz pytania, dlaczego zdrowy aktor może grać niepełnosprawnego i zdobywać za to nagrody (co bardziej odważni zastanawiają się, czy to w ogóle etyczna postawa), to dziwne aż, że nie ma refleksji w drugą stronę - to znaczy - dlaczego niepełnosprawny nie może grać roli tradycyjnie dla pełnosprawnych, albo przynajmniej nie podkreślać swojego stanu. Niepełnosprawny na scenie to automatyczne manifestowanie niepełnosprawności - albo przez formy typu striptiz i zaznaczanie różnic między ciałem zdrowym i tym "wynaturzonym" i przez to przerażającym czy robiącym wrażenie na publiczności, albo przez ukazanie walki z ograniczeniami, albo po prostu w warstwie słownej - za sprawą opowiadanych żartów czy prywatnych historii. Częstym motywem są potrzeby seksualne lub niemożność nawiązywania intymnych relacji, kwestie seksualności przy ciele dalekim od ideału i wręcz społecznie wykluczanym - stale się tu pojawiają. Autorzy przytaczanych w tomie esejów zajmują się różnymi aspektami działalności teatralnej i tak samo różnymi narzędziami badają niepełnosprawność jako tekst kulturowy. Jednych interesują kategorie gender, innych odmienność i wykluczenie, jeszcze inni sięgają po poetykę wstrętu lub tworzą własne ramki i wyznaczniki (kategoria gapienia się). W "Odzyskiwaniu obecności" nie chodzi tak naprawdę o walkę o równą uwagę dla pełnosprawnych i niepełnosprawnych artystów - a o sprawdzenie manifestacji tych drugich w przestrzeni teatralnej. Zamiast równości pojawia się krzyk. Wiadomo, że nie da się przykładać tych samych miar do sztuki tworzonej przez ludzi, którzy nie słyszą, nie mogą się poruszać lub cierpią na czasowe kalectwo, do tych, którzy nie są w stanie zapamiętać tekstu lub jednocześnie walczą z rolą i psychiką do występów tych, którzy teoretycznie przynajmniej mogą wszystko - ale w ramach politycznej poprawności autorzy momentami tracą punkty odniesienia, nie dostrzegają faktów lub oczywistości. Piszą o niepełnosprawnościach, stawiając je na piedestale: tu nie ma miejsca na żadną krytykę. Co tworzą niepełnosprawni - jakby z definicji zasługuje na podziw. Takie podejście wręcz zamyka jakąkolwiek dyskusję, nawet hamuje możliwość rozwoju samej teorii. Rzeczy wartościowe spychane są na dalszy plan przez samo nawoływanie do zwrócenia uwagi na sztukę niepełnosprawnych. A przecież pominięty został w tomie cały wątek kabaretu niepełnosprawnych (Absurdalni czy Drzewo a Gada, niektóre propozycje Łowców.B) - widać zatem, że nie udało się wyczerpać tematu, mimo że opracowania przynoszą sporo wiadomości.
"Odzyskiwanie obecności" to tom znakomicie zbudowany. Ewelina Godlewska-Byliniak i Justyna Lipko-Konieczna wybrały wartościowe, gęste od faktów i starannie przygotowane teksty. Ułożyły je w samoopowiadającą się historię z różnymi zakresami tematycznymi, tak, żeby każdy zainteresowany inspiracjami i możliwościami tego odgałęzienia teatru mógł szybko zorientować się w stosowanych rozwiązaniach. Osobom, które nie są związane z teatrem, autorki pokazują natomiast, jak wiele przestrzeni czeka na odkrycie i uprawomocnienie w "zwykłym" nurcie sztuk.
środa, 7 lutego 2018
Stanisław Grzesiuk: Pięć lat kacetu
Prószyński i S-ka, Warszawa 2018.
Zaradność
Obszerny tom napisany przez człowieka, który utrzymywał, że książek nie pisze. Spójny, bez zarzutu od strony konstrukcyjnej, wpisujący się w nurt literatury obozowej - ale indywidualizowany językiem, niemal niespotykanym w memuarach końca lat 50. XX wieku. "Pięć lat kacetu: Stanisława Grzesiuka powraca na rynek literacki, rynek, który mimo wszystko nie przywykł do pisania o prawdziwej śmierci ze śmiechem. Tymczasem Grzesiuk całkowicie odrzuca martyrologiczne tony, daleki jest od narzekania na los i podkreślania grozy. Pokazuje w tej książce, jak dostosowywał się do warunków - i jak udało mu się przetrwać pięć lat w obozach koncentracyjnych.
Jednym z niespodziewanych składników tomu jest humor - autor zachowuje postawę sympatycznego ulicznego cwaniaczka, który niczego się nie boi (na ulicy doskonale nauczył się i bić, i kombinować), ale kieruje się swoistym kodeksem honorowym, nie szuka zaczepki, ale nie zamierza też być potulnym, gdy inni próbują mu wejść na głowę. W obozach najpierw uczy się, jak zobojętnieć na śmierć, by potem otwarcie śmiać się z zagrożeń - czasami oznacza to nawet jawne kpiny z wroga, czyli igranie ze śmiercią. Grzesiuk jest więźniem niepokornym, zawsze gotowym do wygłupów i hec. Żart pozwala mu przetrwać, mimo że często prowokuje. Buntownicza natura to drugi czynnik ratujący w ekstremalnych warunkach, bo Stanisław Grzesiuk szybko przekonuje się, że lepiej zbytnio się nie przemęczać. Znajduje zajęcia, w których ma szansę markować pracę, błyskawicznie uczy się unikania zbędnego wysiłku i zagrożeń z zewnątrz. Nie tylko chroni siebie - pomaga też towarzyszom niedoli, czasem zdradzając odkryte przez siebie prawa rządzące obozem, czasem - dzieląc się doświadczeniem i zdobytymi dobrami. Kolejnym krokiem w sztuce przetrwania jest tu organizowanie jedzenia - ten temat zajmuje w tomie bardzo dużo miejsca, powraca refrenowo i pozwala odkrywać kolejne wyzwania. Stanisław Grzesiuk nie użala się nad losem. Na marginesie wspomina o zasadach czy o różnych podejściach do gromadzenia resztek chleba - zestawia je z własną filozofią. Zamiast wyliczać porcje (choć i to się zdarzy) - woli wskazywać kolejne możliwości zdobywania jedzenia, świadczące o sprycie i brawurze. Obozowe życie w tym ujęciu jest również przeglądem kar (i prób ratowania zdrowia oraz sił po takich wyrokach). Grzesiuk nakreśla relacje okołotowarzyskie, przyjaźnie, ale też konflikty. Przedstawia zarówno tych, którzy nie zawiedli w trudnej chwili, jak i zasługujących wyłącznie na krytykę. W pewnych momentach relacji wpada na określone tematy, które rozwija i wyczerpuje w jednym miejscu, żeby nie wprowadzać chaosu do relacji. Nie zabraknie tu także mowy o obozowym muzykowaniu - dla fanów Grzesiuka-barda to mogą być najciekawsze partie tomu.
"Pięć lat kacetu" z przywróconymi fragmentami usuniętymi w pierwodruku przez cenzurę (są tu wyróżnione pogrubioną czcionką) to książka od strony treści przewidywalna - ze względu na znany i już wielokrotnie omawiany temat. Grzesiuk zaskakuje natomiast samą formą, podejściem do relacji. Nie skarży się i nie rozczula, zdarzają się tu fragmenty przerażające w swoim naturalizmie. Proponuje jednak czytelnikom książkę szczerą, mocną i wyrazistą. Pokazuje, jak przetrwać w obliczu ciągłego zagrożenia i jak opanować strach przed śmiercią, która może przyjść w każdej chwili. Grzesiuk w obozie nie rezygnuje ze swoich zasad, może ocaleć dzięki nieszablonowemu myśleniu i treningowi "z ulicy". Przy tym okazuje się bardzo sprawnym narratorem, świadomym wagi słów i wydarzeń.
Zaradność
Obszerny tom napisany przez człowieka, który utrzymywał, że książek nie pisze. Spójny, bez zarzutu od strony konstrukcyjnej, wpisujący się w nurt literatury obozowej - ale indywidualizowany językiem, niemal niespotykanym w memuarach końca lat 50. XX wieku. "Pięć lat kacetu: Stanisława Grzesiuka powraca na rynek literacki, rynek, który mimo wszystko nie przywykł do pisania o prawdziwej śmierci ze śmiechem. Tymczasem Grzesiuk całkowicie odrzuca martyrologiczne tony, daleki jest od narzekania na los i podkreślania grozy. Pokazuje w tej książce, jak dostosowywał się do warunków - i jak udało mu się przetrwać pięć lat w obozach koncentracyjnych.
Jednym z niespodziewanych składników tomu jest humor - autor zachowuje postawę sympatycznego ulicznego cwaniaczka, który niczego się nie boi (na ulicy doskonale nauczył się i bić, i kombinować), ale kieruje się swoistym kodeksem honorowym, nie szuka zaczepki, ale nie zamierza też być potulnym, gdy inni próbują mu wejść na głowę. W obozach najpierw uczy się, jak zobojętnieć na śmierć, by potem otwarcie śmiać się z zagrożeń - czasami oznacza to nawet jawne kpiny z wroga, czyli igranie ze śmiercią. Grzesiuk jest więźniem niepokornym, zawsze gotowym do wygłupów i hec. Żart pozwala mu przetrwać, mimo że często prowokuje. Buntownicza natura to drugi czynnik ratujący w ekstremalnych warunkach, bo Stanisław Grzesiuk szybko przekonuje się, że lepiej zbytnio się nie przemęczać. Znajduje zajęcia, w których ma szansę markować pracę, błyskawicznie uczy się unikania zbędnego wysiłku i zagrożeń z zewnątrz. Nie tylko chroni siebie - pomaga też towarzyszom niedoli, czasem zdradzając odkryte przez siebie prawa rządzące obozem, czasem - dzieląc się doświadczeniem i zdobytymi dobrami. Kolejnym krokiem w sztuce przetrwania jest tu organizowanie jedzenia - ten temat zajmuje w tomie bardzo dużo miejsca, powraca refrenowo i pozwala odkrywać kolejne wyzwania. Stanisław Grzesiuk nie użala się nad losem. Na marginesie wspomina o zasadach czy o różnych podejściach do gromadzenia resztek chleba - zestawia je z własną filozofią. Zamiast wyliczać porcje (choć i to się zdarzy) - woli wskazywać kolejne możliwości zdobywania jedzenia, świadczące o sprycie i brawurze. Obozowe życie w tym ujęciu jest również przeglądem kar (i prób ratowania zdrowia oraz sił po takich wyrokach). Grzesiuk nakreśla relacje okołotowarzyskie, przyjaźnie, ale też konflikty. Przedstawia zarówno tych, którzy nie zawiedli w trudnej chwili, jak i zasługujących wyłącznie na krytykę. W pewnych momentach relacji wpada na określone tematy, które rozwija i wyczerpuje w jednym miejscu, żeby nie wprowadzać chaosu do relacji. Nie zabraknie tu także mowy o obozowym muzykowaniu - dla fanów Grzesiuka-barda to mogą być najciekawsze partie tomu.
"Pięć lat kacetu" z przywróconymi fragmentami usuniętymi w pierwodruku przez cenzurę (są tu wyróżnione pogrubioną czcionką) to książka od strony treści przewidywalna - ze względu na znany i już wielokrotnie omawiany temat. Grzesiuk zaskakuje natomiast samą formą, podejściem do relacji. Nie skarży się i nie rozczula, zdarzają się tu fragmenty przerażające w swoim naturalizmie. Proponuje jednak czytelnikom książkę szczerą, mocną i wyrazistą. Pokazuje, jak przetrwać w obliczu ciągłego zagrożenia i jak opanować strach przed śmiercią, która może przyjść w każdej chwili. Grzesiuk w obozie nie rezygnuje ze swoich zasad, może ocaleć dzięki nieszablonowemu myśleniu i treningowi "z ulicy". Przy tym okazuje się bardzo sprawnym narratorem, świadomym wagi słów i wydarzeń.
wtorek, 6 lutego 2018
Andrzej Gryżewski, Przemysław Pilarski: Sztuka obsługi penisa
Agora, Warszawa 2018.
Instrukcja
Z jednej strony - chwytliwy tytuł. Marketingowo bez zarzutu, rzucający się w oczy, niemal prowokacyjny. Z drugiej - treść o wysokim stopniu fachowości. Target - to i mężczyźni, i kobiety, ale każda płeć będzie tę książkę czytać inaczej - i na inne tematy zwracać uwagę. "Sztuka obsługi penisa" jest wywiadem-rzeką i dzięki takiej formie trafi do większego grona odbiorców. Przyniesie też sporo dobrego w relacjach interpersonalnych, pozwoli zrozumieć popełniane w związkach błędy i wskaże źródła stereotypów, które często przeradzają się w konflikty na płaszczyźnie damsko-męskiej. Andrzej Gryżewski łączy seksuologię z psychoterapią i naświetla czytelnikom mechanizmy, które w dzisiejszym świecie osłabiają radość płynącą z seksu. Przemysław Pilarski zamienia się w dociekliwego dziennikarza niepozbawionego zgryźliwego poczucia humoru. Razem autorzy wprowadzają kolejne tematy lekko, a przy tym rzeczowo, obalając kolejne mity i fałszywe przekonania dotyczące seksu i seksualności.
W tej publikacji najważniejszy jest mężczyzna. To w pewnym stopniu przełamanie tendencji rynkowych, ale też wyjście naprzeciw tym, którzy boją się szukać pomocy u specjalistów lub nie potrafią odczytywać sygnałów wysyłanych przez organizm. Penis wyodrębniony w tytule nie stanowi oddzielnego bytu, chociaż wielu mężczyzn tak właśnie próbuje go traktować. Gryżewski przekonuje czytelników, że to podejście nie pomaga w rozwiązaniu rozmaitych problemów: kłopoty z erekcją są często następstwem uwarunkowań psychicznych lub sygnałem innych zdrowotnych komplikacji. Temat ujmuje całościowo, starając się przekonać odbiorców do dbania o siebie. Koncentruje się na sprawach związanych ze zdrowiem, tłumaczy budowę penisa, zmiany w gotowości seksualnej uwarunkowane wiekiem. Skupia się na wspomagaczach erekcji, obala tezy na temat rozmiaru penisa i zatrzymuje się na moment nad snem tuż po wytrysku. Analizuje wpływ powszechnie dostępnej pornografii na sprawność seksualną. Ale przygląda się również toksycznym zachowaniom kobiet, postawom i komentarzom zabójczym dla wzwodu. Omawia motywy antykoncepcji i chorób wenerycznych (wprawdzie w skrócie, za to dość obrazowo). Nie zamierza zachęcać do wstrzemięźliwości, ale chce, by czytelnicy swoim życiem seksualnym kierowali świadomie. Im dalej w rozmowie, tym częściej odwołuje się do przykładów z własnej praktyki terapeutycznej - w tych obrazkach wielu odbiorców może się odnaleźć, specjalnie tak zostały dobrane.
Również wiele kobiet będzie mogło inaczej spojrzeć na swoje związki. Gryżewski tłumaczy sporo mechanizmów, które swoje przyczyny mają poza łóżkiem. Jego opowieści czasem traktować można jak porady albo przestrogi, da się wysnuć z rozmów wskazówki co do postępowania z partnerem. Pod względem porad jest to tom bardzo obszerny i nic dziwnego, że autor cieszy się sporą popularnością. "Sztuka obsługi penisa" stać się może bestsellerem błyskawicznie nie za sprawą chwytliwego tytułu a przez rzeczową zawartość. Nie jest to typowy wywiad-rzeka, niekonkretny i powierzchowny, a dobrze przygotowany z myślą o różnych grupach odbiorców tom. Zrozumienie penisa to w tym wypadku rozumienie zasad w kontaktach międzyludzkich. Ta książka powinna być lekturą obowiązkową dla panów - to nie ulega wątpliwości. Paniom przyda się natomiast, żeby pojąć partnerów - ich potrzeby i zachowania. I całość psuje jedynie finałowe zestawienie "monologów penisów" - kiedy już udało się przekonać czytelników, że penis nie jest odrębnym bytem (zwierzątkiem bądź przyjacielem), do głosu dochodzą penisy, które mają pokazać, że każdy człowiek kieruje się innymi fantazjami, potrzebami czy upodobaniami. Strasznie to łopatologiczne. A cała książka - świetna.
Instrukcja
Z jednej strony - chwytliwy tytuł. Marketingowo bez zarzutu, rzucający się w oczy, niemal prowokacyjny. Z drugiej - treść o wysokim stopniu fachowości. Target - to i mężczyźni, i kobiety, ale każda płeć będzie tę książkę czytać inaczej - i na inne tematy zwracać uwagę. "Sztuka obsługi penisa" jest wywiadem-rzeką i dzięki takiej formie trafi do większego grona odbiorców. Przyniesie też sporo dobrego w relacjach interpersonalnych, pozwoli zrozumieć popełniane w związkach błędy i wskaże źródła stereotypów, które często przeradzają się w konflikty na płaszczyźnie damsko-męskiej. Andrzej Gryżewski łączy seksuologię z psychoterapią i naświetla czytelnikom mechanizmy, które w dzisiejszym świecie osłabiają radość płynącą z seksu. Przemysław Pilarski zamienia się w dociekliwego dziennikarza niepozbawionego zgryźliwego poczucia humoru. Razem autorzy wprowadzają kolejne tematy lekko, a przy tym rzeczowo, obalając kolejne mity i fałszywe przekonania dotyczące seksu i seksualności.
W tej publikacji najważniejszy jest mężczyzna. To w pewnym stopniu przełamanie tendencji rynkowych, ale też wyjście naprzeciw tym, którzy boją się szukać pomocy u specjalistów lub nie potrafią odczytywać sygnałów wysyłanych przez organizm. Penis wyodrębniony w tytule nie stanowi oddzielnego bytu, chociaż wielu mężczyzn tak właśnie próbuje go traktować. Gryżewski przekonuje czytelników, że to podejście nie pomaga w rozwiązaniu rozmaitych problemów: kłopoty z erekcją są często następstwem uwarunkowań psychicznych lub sygnałem innych zdrowotnych komplikacji. Temat ujmuje całościowo, starając się przekonać odbiorców do dbania o siebie. Koncentruje się na sprawach związanych ze zdrowiem, tłumaczy budowę penisa, zmiany w gotowości seksualnej uwarunkowane wiekiem. Skupia się na wspomagaczach erekcji, obala tezy na temat rozmiaru penisa i zatrzymuje się na moment nad snem tuż po wytrysku. Analizuje wpływ powszechnie dostępnej pornografii na sprawność seksualną. Ale przygląda się również toksycznym zachowaniom kobiet, postawom i komentarzom zabójczym dla wzwodu. Omawia motywy antykoncepcji i chorób wenerycznych (wprawdzie w skrócie, za to dość obrazowo). Nie zamierza zachęcać do wstrzemięźliwości, ale chce, by czytelnicy swoim życiem seksualnym kierowali świadomie. Im dalej w rozmowie, tym częściej odwołuje się do przykładów z własnej praktyki terapeutycznej - w tych obrazkach wielu odbiorców może się odnaleźć, specjalnie tak zostały dobrane.
Również wiele kobiet będzie mogło inaczej spojrzeć na swoje związki. Gryżewski tłumaczy sporo mechanizmów, które swoje przyczyny mają poza łóżkiem. Jego opowieści czasem traktować można jak porady albo przestrogi, da się wysnuć z rozmów wskazówki co do postępowania z partnerem. Pod względem porad jest to tom bardzo obszerny i nic dziwnego, że autor cieszy się sporą popularnością. "Sztuka obsługi penisa" stać się może bestsellerem błyskawicznie nie za sprawą chwytliwego tytułu a przez rzeczową zawartość. Nie jest to typowy wywiad-rzeka, niekonkretny i powierzchowny, a dobrze przygotowany z myślą o różnych grupach odbiorców tom. Zrozumienie penisa to w tym wypadku rozumienie zasad w kontaktach międzyludzkich. Ta książka powinna być lekturą obowiązkową dla panów - to nie ulega wątpliwości. Paniom przyda się natomiast, żeby pojąć partnerów - ich potrzeby i zachowania. I całość psuje jedynie finałowe zestawienie "monologów penisów" - kiedy już udało się przekonać czytelników, że penis nie jest odrębnym bytem (zwierzątkiem bądź przyjacielem), do głosu dochodzą penisy, które mają pokazać, że każdy człowiek kieruje się innymi fantazjami, potrzebami czy upodobaniami. Strasznie to łopatologiczne. A cała książka - świetna.
poniedziałek, 5 lutego 2018
Agnieszka Surma: Pikapidula. Wszyscy na pokład!
Egmont, Warszawa 2017.
Zabawy domowe
Pikapidula jest kolejną bohaterką komiksu dla dzieci – nagrodzonego w trzeciej już edycji Konkursu im. Janusza Christy – i prawdopodobnie postacią z następnego cyklu, ma bowiem ogromny potencjał i w odróżnieniu od wielu wydumanych bohaterów może zaintrygować maluchy przez podobieństwo pomysłów. Pikapidula, czyli mała Ada, to zwyczajna dziewczynka, kierująca się w życiu wyobraźnią. W zabawach wspierają ją rodzice – to dzięki nim rzeczywistość może zbliżyć się do marzeń w najzwyklejszych momentach. „Wszyscy na pokład” to opowieść piracka i możliwość zaproszenia do lektury i dziewczynek, i chłopców. Ada bowiem gardzi dziewczyńskimi rozrywkami (na balu przebierańców w stroju pirata wyróżnia się z tłumu identycznych księżniczek), za to bez przerwy łobuzuje, wciela w życie nowe pomysły i nawet wpada w małe tarapaty, kiedy do zdjęcia klasowego przebiera się za pirata z tatuażami za to bez kilku zębów. Ada likwiduje nudę przez łączenie zabawy i codzienności. Agnieszka Surma w stereotypie pirackich rozrywek szuka puent dla drobnych opowieści: prace w ogródku nie będą męczyć, jeśli użyje się zestawu pirackich narzędzi, życzenia świąteczne wysyła się w butelkach. Ada ma psa i świnkę morską – one też należą do załogi, a kiedy Ciapkowi śni się, że tonie – wystarczy uszyć mu legowisko w kształcie koła ratunkowego. Tatuaże na tacie namalować można długopisem, mama będzie kukiem (trochę krzywdzące to, że kiedy mama odkurza, tata z Adą ukrywają się na pirackiej wyspie, feministki będą miały powód do narzekania).
„Wszyscy na pokład” to zbiór krótkich historyjek z życia wziętych, a niewyodrębnianych tytułami – puenta, obecność śmiesznego wyjaśnienia, pokazuje, że nastąpi przejście do nowego wątku. Autorka przedstawia bohaterkę w trakcie codziennych zajęć, czasem – wypadów na plażę czy innych rozrywek. Ada robi zakupy, je obiad albo… szykuje się do abordażu na łóżko rodziców. Miesza fakty z wyobraźnią, w fantazji znajduje sensowne wyjaśnienie zachowań, które u kilkulatków często irytują rodziców. Drobne domowe scenki to esencje rodzinnego ciepła i wyrozumiałości. Rodzice wiedzą, kiedy stawiać granice, a kiedy przyłączyć się do gry. Fundują tym samym bohaterce źródło cennych wspomnień w przyszłości. Autorka wyraźnie odwołuje się do czasów, w których wspólne spędzanie czasu było czymś zrozumiałym. Unika wprowadzania do komiksu elektronicznych gadżetów, zabawa musi być tradycyjna.
Przygody Ady ozdabiane są humorem (nie zawsze dla kilkulatków czytelnym, jak w przypadku marzenia i mazania, a czasami właśnie do nich kierowanym – gdy zwierzęta wyobrażają sobie bycie majtkami). Autorka stawia na dowcipy: po to buduje kolejne krótkie historyjki, by na końcu rozśmieszać. To nastroi do niej pozytywnie wszystkich odbiorców. Tomik wyróżnia się pod względem graficznym rezygnacją z typowych ramek kadrów: granice wyznacza kolorowe owalne tło, na którym pojawiają się sylwetki postaci. Bohaterowie są tu kreskówkowi, stroją zawadiackie miny i nie rezygnują z zabawy nawet wtedy, gdy oznacza ona większe zaangażowanie. Dlatego też Pikapidula da się lubić – wciąga ona do swojego światka i uprzyjemnia zwykłe obowiązki. Zabawa w piratów może być bardzo inspirująca, co sprawi, że dzieci zechcą do komiksu wracać i kształtować własne rozrywki na wzór bohaterki.
Zabawy domowe
Pikapidula jest kolejną bohaterką komiksu dla dzieci – nagrodzonego w trzeciej już edycji Konkursu im. Janusza Christy – i prawdopodobnie postacią z następnego cyklu, ma bowiem ogromny potencjał i w odróżnieniu od wielu wydumanych bohaterów może zaintrygować maluchy przez podobieństwo pomysłów. Pikapidula, czyli mała Ada, to zwyczajna dziewczynka, kierująca się w życiu wyobraźnią. W zabawach wspierają ją rodzice – to dzięki nim rzeczywistość może zbliżyć się do marzeń w najzwyklejszych momentach. „Wszyscy na pokład” to opowieść piracka i możliwość zaproszenia do lektury i dziewczynek, i chłopców. Ada bowiem gardzi dziewczyńskimi rozrywkami (na balu przebierańców w stroju pirata wyróżnia się z tłumu identycznych księżniczek), za to bez przerwy łobuzuje, wciela w życie nowe pomysły i nawet wpada w małe tarapaty, kiedy do zdjęcia klasowego przebiera się za pirata z tatuażami za to bez kilku zębów. Ada likwiduje nudę przez łączenie zabawy i codzienności. Agnieszka Surma w stereotypie pirackich rozrywek szuka puent dla drobnych opowieści: prace w ogródku nie będą męczyć, jeśli użyje się zestawu pirackich narzędzi, życzenia świąteczne wysyła się w butelkach. Ada ma psa i świnkę morską – one też należą do załogi, a kiedy Ciapkowi śni się, że tonie – wystarczy uszyć mu legowisko w kształcie koła ratunkowego. Tatuaże na tacie namalować można długopisem, mama będzie kukiem (trochę krzywdzące to, że kiedy mama odkurza, tata z Adą ukrywają się na pirackiej wyspie, feministki będą miały powód do narzekania).
„Wszyscy na pokład” to zbiór krótkich historyjek z życia wziętych, a niewyodrębnianych tytułami – puenta, obecność śmiesznego wyjaśnienia, pokazuje, że nastąpi przejście do nowego wątku. Autorka przedstawia bohaterkę w trakcie codziennych zajęć, czasem – wypadów na plażę czy innych rozrywek. Ada robi zakupy, je obiad albo… szykuje się do abordażu na łóżko rodziców. Miesza fakty z wyobraźnią, w fantazji znajduje sensowne wyjaśnienie zachowań, które u kilkulatków często irytują rodziców. Drobne domowe scenki to esencje rodzinnego ciepła i wyrozumiałości. Rodzice wiedzą, kiedy stawiać granice, a kiedy przyłączyć się do gry. Fundują tym samym bohaterce źródło cennych wspomnień w przyszłości. Autorka wyraźnie odwołuje się do czasów, w których wspólne spędzanie czasu było czymś zrozumiałym. Unika wprowadzania do komiksu elektronicznych gadżetów, zabawa musi być tradycyjna.
Przygody Ady ozdabiane są humorem (nie zawsze dla kilkulatków czytelnym, jak w przypadku marzenia i mazania, a czasami właśnie do nich kierowanym – gdy zwierzęta wyobrażają sobie bycie majtkami). Autorka stawia na dowcipy: po to buduje kolejne krótkie historyjki, by na końcu rozśmieszać. To nastroi do niej pozytywnie wszystkich odbiorców. Tomik wyróżnia się pod względem graficznym rezygnacją z typowych ramek kadrów: granice wyznacza kolorowe owalne tło, na którym pojawiają się sylwetki postaci. Bohaterowie są tu kreskówkowi, stroją zawadiackie miny i nie rezygnują z zabawy nawet wtedy, gdy oznacza ona większe zaangażowanie. Dlatego też Pikapidula da się lubić – wciąga ona do swojego światka i uprzyjemnia zwykłe obowiązki. Zabawa w piratów może być bardzo inspirująca, co sprawi, że dzieci zechcą do komiksu wracać i kształtować własne rozrywki na wzór bohaterki.
niedziela, 4 lutego 2018
Jennifer L. Holm: Czternasta złota rybka
Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.
Lek na starość
Trzynaście złotych rybek kupowanych przez matkę tylko p to, by dziecko – na przekór pomysłom nauczycielki – nie było zaszokowane śmiercią i nieuchronnym cyklem natury właściwie nie ma tu znaczenia. Liczy się nauka – poświęcenie w imię odkryć. I kilka społecznych akcentów, które Jennifer L. Holm wprowadza dla ubarwienia tła. Autorka sięga po motyw fantasy, ale nie zależy jej na konstruowaniu świata równoległego – potrzebuje sensacyjnego odkrycia dla nadania sensu fabule. Gdyby bowiem dziadek Ellie nie odwrócił procesu starzenia się i nie stał kapryśnym nastolatkiem, nie mógłby zarazić wnuczki swoją pasją. Jako badacz o wyjątkowo trudnym charakterze właściwie nie utrzymywał kontaktu z rodziną. Jako nastolatek musi wrócić pod opiekę dorosłych – w tym wypadku – swojej córki, którą bez przerwy krytykuje. Oficjalnie jest zbuntowanym kuzynem Ellie i tylko ona wie, że Melvin ma siedemdziesiąt sześć lat.
Melvin jako nastolatek dalej bezustannie wyraża dezaprobatę dla swojej córki. Wypomina jej dawne życiowe błędy, nie akceptuje zawodowych wyborów (mimo że mama Ellie jest szczęśliwa dzięki pracy artystycznej). Ma dwa doktoraty i nie dopuszcza do siebie myśli, że ktoś mógłby nie pasjonować się nauką. Wnuczce przedstawia elementy życiorysów sławnych uczonych nie wspominając jednak, że nie wszystkie wynalazki służyły dobru ludzkości. Melvin dogaduje się z Ellie, bo potrzebuje sojusznika – wyrzucony z pracy, musi zakraść się do laboratorium i odzyskać efekty swoich badań. Jeśli to się powiedzie – może nawet zdobyć Nobla. Autorka nie zapomina jednak, że bohaterowie nie żyją w próżni i pozwala Ellie oraz jej matce prowadzić życie uczuciowe. Przy dziewczynie pojawia się Raj, nastolatek, na którym można polegać, nawet jeśli jego powierzchowność budzi zastrzeżenia, matka spotyka się za to z Benem – znów surowo oceniana przez rodzica. Ellie przeżywa też mocno koniec przyjaźni. Dziadek raczej nikogo nie wspiera: zawsze apodyktyczny, tera bogatszy jeszcze o humory nastolatka, głośno wyraża swoje zdanie. Jennifer L. Holm pokazuje, jak ważne jest wsparcie w rodzinie – i jak przeciwstawiać się toksycznym zachowaniom. Niby prowadzi prostą historię z bardzo krótkimi rozdziałami – a udaje jej się przemycić parę ważnych wskazówek. Pokazuje, że każdy może wybrać własną drogę i nie musi kierować się w tym opiniami innych – chociaż wolność może być ograniczana… dla dobra całej ludzkości.
Jest „Czternasta złota rybka” powieścią dość nietypową, lekko prześmiewczą. Nastolatki Holm traktuje trochę stereotypowo, nie pogłębia dalszoplanowych relacji, a jedynie naświetla dostrzeżone problemy. Podsuwa czytelnikom kilka motywujących do działania haseł, zachęca do dokonywania autoanaliz, a do tego zapewnia zwyczajnie przyjemne czytadło, lekturę rozrywkową. Mimo nastawienia na pedagogiczne przesłania, autorka chce jeszcze wzbogacać tom od strony edukacyjnej – nie dość zatem, że wplata do samej opowieści drobne motywy dotyczące uczonych, to jeszcze ich sylwetki przybliża w notatkach na końcu książki – za wszelką cenę próbuje zainteresować odbiorców pozaszkolnym programem i przekonać, że zasługuje na uwagę nie tylko jako autorka czytadła.
Lek na starość
Trzynaście złotych rybek kupowanych przez matkę tylko p to, by dziecko – na przekór pomysłom nauczycielki – nie było zaszokowane śmiercią i nieuchronnym cyklem natury właściwie nie ma tu znaczenia. Liczy się nauka – poświęcenie w imię odkryć. I kilka społecznych akcentów, które Jennifer L. Holm wprowadza dla ubarwienia tła. Autorka sięga po motyw fantasy, ale nie zależy jej na konstruowaniu świata równoległego – potrzebuje sensacyjnego odkrycia dla nadania sensu fabule. Gdyby bowiem dziadek Ellie nie odwrócił procesu starzenia się i nie stał kapryśnym nastolatkiem, nie mógłby zarazić wnuczki swoją pasją. Jako badacz o wyjątkowo trudnym charakterze właściwie nie utrzymywał kontaktu z rodziną. Jako nastolatek musi wrócić pod opiekę dorosłych – w tym wypadku – swojej córki, którą bez przerwy krytykuje. Oficjalnie jest zbuntowanym kuzynem Ellie i tylko ona wie, że Melvin ma siedemdziesiąt sześć lat.
Melvin jako nastolatek dalej bezustannie wyraża dezaprobatę dla swojej córki. Wypomina jej dawne życiowe błędy, nie akceptuje zawodowych wyborów (mimo że mama Ellie jest szczęśliwa dzięki pracy artystycznej). Ma dwa doktoraty i nie dopuszcza do siebie myśli, że ktoś mógłby nie pasjonować się nauką. Wnuczce przedstawia elementy życiorysów sławnych uczonych nie wspominając jednak, że nie wszystkie wynalazki służyły dobru ludzkości. Melvin dogaduje się z Ellie, bo potrzebuje sojusznika – wyrzucony z pracy, musi zakraść się do laboratorium i odzyskać efekty swoich badań. Jeśli to się powiedzie – może nawet zdobyć Nobla. Autorka nie zapomina jednak, że bohaterowie nie żyją w próżni i pozwala Ellie oraz jej matce prowadzić życie uczuciowe. Przy dziewczynie pojawia się Raj, nastolatek, na którym można polegać, nawet jeśli jego powierzchowność budzi zastrzeżenia, matka spotyka się za to z Benem – znów surowo oceniana przez rodzica. Ellie przeżywa też mocno koniec przyjaźni. Dziadek raczej nikogo nie wspiera: zawsze apodyktyczny, tera bogatszy jeszcze o humory nastolatka, głośno wyraża swoje zdanie. Jennifer L. Holm pokazuje, jak ważne jest wsparcie w rodzinie – i jak przeciwstawiać się toksycznym zachowaniom. Niby prowadzi prostą historię z bardzo krótkimi rozdziałami – a udaje jej się przemycić parę ważnych wskazówek. Pokazuje, że każdy może wybrać własną drogę i nie musi kierować się w tym opiniami innych – chociaż wolność może być ograniczana… dla dobra całej ludzkości.
Jest „Czternasta złota rybka” powieścią dość nietypową, lekko prześmiewczą. Nastolatki Holm traktuje trochę stereotypowo, nie pogłębia dalszoplanowych relacji, a jedynie naświetla dostrzeżone problemy. Podsuwa czytelnikom kilka motywujących do działania haseł, zachęca do dokonywania autoanaliz, a do tego zapewnia zwyczajnie przyjemne czytadło, lekturę rozrywkową. Mimo nastawienia na pedagogiczne przesłania, autorka chce jeszcze wzbogacać tom od strony edukacyjnej – nie dość zatem, że wplata do samej opowieści drobne motywy dotyczące uczonych, to jeszcze ich sylwetki przybliża w notatkach na końcu książki – za wszelką cenę próbuje zainteresować odbiorców pozaszkolnym programem i przekonać, że zasługuje na uwagę nie tylko jako autorka czytadła.
sobota, 3 lutego 2018
Zbigniew Dmitroca: Czyj to nocnik?
Egmont, Warszawa 2018.
Zagadka z morałem
Owszem, pisani dla dzieci kusi łatwymi i banalnymi rymami, owszem, maluchy nie ocenią jakości choćby i najbardziej trywializowanych współbrzmień. Oczywiście powtarzanie „nocniku-siku” rozbawi najmłodszych i w dodatku stanowi rodzaj owocu zakazanego (jeszcze nie tak dawno) w książkach. I fakt, że Zbigniew Dmitroca nie miał łatwego zadania, jeśli musiał dopisać rymowanki do gotowych obrazków. Ale dzieci nie należy karmić byle czym – i dotyczy to również literatury. Rzecz jasna na rynku wielką karierę robią tomiki o odchodach, korzystaniu z nocników i całej zakazanej niegdyś w tym nurcie fizjologii – teraz uznaje się, że tematy skatologiczne pomagają uczyć maluchy choćby rezygnowania z pieluch. Jest w tym dużo prawdy. Ale jeśli naiwne historyjki o wypróżnianiu się są dodatkowo zepsute infantylną (lub nieudolnie wypełnianą) formą – lektura zaczyna być problematyczna.
„Czyj to nocnik” to publikacja licencyjna, której wyróżnikiem ma być „trójwymiarowość”. Kolejne kartonowe strony mają w sobie dziurę – coraz mniejszą – która wyznacza za każdym razem miejsce nocnika na ilustracjach. Pomysł sam w sobie nie byłby najgorszy – a na pewno absorbujący dzieci – gdyby ta dziura miała jakieś znaczenie w tekście. Tak się jednak nie dzieje, powielany na grafikach nocnik staje się po prostu wizualnie coraz płytszy – na rysunkach nie zmienia rozmiarów. Pojawia się po to, by przekonać małych odbiorców, że powinni korzystać z nocnika, bo, jak głosi finał, „małe zuchy / nie siusiają do pieluchy”. Wychowawczo – w porządku, przekaz dla odbiorców jest jasny, wzmocniony autorytetem literatury. Pokrywa się z tym, czego uczą rodzice, wymaga od dziecka zaangażowania. Ale droga do tego oczywistego finału jest po prostu nudna. Fabuła polega na znalezieniu nocnika, który nie wiadomo do kogo należy. Zwierzęta – najróżniejsze, łącznie z tymi egzotycznymi – sprawdzają, czy mogłyby ze znaleziska skorzystać i dochodzą do wniosku, że dla nich nocnik się nie nadaje. W zasadzie trzeba by sporego wysiłku, żeby wymyślić oryginalny rozwój akcji. Zbigniew Dmitroca nie tylko poprzestaje na powielaniu prostego schematu. Upraszcza sobie też zadanie w ramach formy. „Nocniku – siku” czy „Woła – dokoła” to pary rymowe, które powtarza, zamiast poszukać jakichkolwiek zamienników. Lenistwo w szukaniu współbrzmień objawia się też w przypadku zwierząt, których nazwy gatunkowe trudniej (dla autora) się rymują. Jest więc Świnka czy Kotka, ale już Żyrafa Ziuta czy Słonica Rita. Mnóstwo tu rymów gramatycznych, ale i grafomanii, jakby Dmitroca lekceważył małych odbiorców. Tak jednak nie jest: ten autor po prostu nie potrafi rymować, dlatego spod jego ręki wychodzą rymowanki-koszmarki. Żeby uratować ten tomik, trzeba by go napisać od nowa i kompletnie bez oglądania się na rozwiązania Dmitrocy. Trudno zaakceptować ukazanie się tak słabego tekstu pod szyldem Akademia Mądrego Malucha – teksty Dmitrocy, mimo że nie da się odmówić im przesłań, nie brzmią dobrze – ktoś, kto próbuje improwizować dziecku rymowaną bajkę, a nie jest zbyt biegły w szukaniu współbrzmień, coś takiego mógłby stworzyć. Ale nie powinien podobnej produkcji firmować swoim nazwiskiem autor wielu tomików dla dzieci. Komputerowe grafiki w „Czyj to nocnik” nie skrywają w sobie zbyt wielu niespodzianek: na nocnik leżący na łące patrzą kolejne antropomorfizowane zwierzęta przybierające rozmaite pozy (część bohaterów na przykład wyraźnie się garbi, żeby z bliska przyjrzeć się przedmiotowi). Nie dzieje się zatem więcej niż w tekście – z tego wszystkiego maluchy najbardziej zainteresuje dziura, w którą można wkładać palce – a to trochę za mało, nawet jak na lekturę dal tych maluchów, które dopiero uczą się korzystać z nocnika.
Zagadka z morałem
Owszem, pisani dla dzieci kusi łatwymi i banalnymi rymami, owszem, maluchy nie ocenią jakości choćby i najbardziej trywializowanych współbrzmień. Oczywiście powtarzanie „nocniku-siku” rozbawi najmłodszych i w dodatku stanowi rodzaj owocu zakazanego (jeszcze nie tak dawno) w książkach. I fakt, że Zbigniew Dmitroca nie miał łatwego zadania, jeśli musiał dopisać rymowanki do gotowych obrazków. Ale dzieci nie należy karmić byle czym – i dotyczy to również literatury. Rzecz jasna na rynku wielką karierę robią tomiki o odchodach, korzystaniu z nocników i całej zakazanej niegdyś w tym nurcie fizjologii – teraz uznaje się, że tematy skatologiczne pomagają uczyć maluchy choćby rezygnowania z pieluch. Jest w tym dużo prawdy. Ale jeśli naiwne historyjki o wypróżnianiu się są dodatkowo zepsute infantylną (lub nieudolnie wypełnianą) formą – lektura zaczyna być problematyczna.
„Czyj to nocnik” to publikacja licencyjna, której wyróżnikiem ma być „trójwymiarowość”. Kolejne kartonowe strony mają w sobie dziurę – coraz mniejszą – która wyznacza za każdym razem miejsce nocnika na ilustracjach. Pomysł sam w sobie nie byłby najgorszy – a na pewno absorbujący dzieci – gdyby ta dziura miała jakieś znaczenie w tekście. Tak się jednak nie dzieje, powielany na grafikach nocnik staje się po prostu wizualnie coraz płytszy – na rysunkach nie zmienia rozmiarów. Pojawia się po to, by przekonać małych odbiorców, że powinni korzystać z nocnika, bo, jak głosi finał, „małe zuchy / nie siusiają do pieluchy”. Wychowawczo – w porządku, przekaz dla odbiorców jest jasny, wzmocniony autorytetem literatury. Pokrywa się z tym, czego uczą rodzice, wymaga od dziecka zaangażowania. Ale droga do tego oczywistego finału jest po prostu nudna. Fabuła polega na znalezieniu nocnika, który nie wiadomo do kogo należy. Zwierzęta – najróżniejsze, łącznie z tymi egzotycznymi – sprawdzają, czy mogłyby ze znaleziska skorzystać i dochodzą do wniosku, że dla nich nocnik się nie nadaje. W zasadzie trzeba by sporego wysiłku, żeby wymyślić oryginalny rozwój akcji. Zbigniew Dmitroca nie tylko poprzestaje na powielaniu prostego schematu. Upraszcza sobie też zadanie w ramach formy. „Nocniku – siku” czy „Woła – dokoła” to pary rymowe, które powtarza, zamiast poszukać jakichkolwiek zamienników. Lenistwo w szukaniu współbrzmień objawia się też w przypadku zwierząt, których nazwy gatunkowe trudniej (dla autora) się rymują. Jest więc Świnka czy Kotka, ale już Żyrafa Ziuta czy Słonica Rita. Mnóstwo tu rymów gramatycznych, ale i grafomanii, jakby Dmitroca lekceważył małych odbiorców. Tak jednak nie jest: ten autor po prostu nie potrafi rymować, dlatego spod jego ręki wychodzą rymowanki-koszmarki. Żeby uratować ten tomik, trzeba by go napisać od nowa i kompletnie bez oglądania się na rozwiązania Dmitrocy. Trudno zaakceptować ukazanie się tak słabego tekstu pod szyldem Akademia Mądrego Malucha – teksty Dmitrocy, mimo że nie da się odmówić im przesłań, nie brzmią dobrze – ktoś, kto próbuje improwizować dziecku rymowaną bajkę, a nie jest zbyt biegły w szukaniu współbrzmień, coś takiego mógłby stworzyć. Ale nie powinien podobnej produkcji firmować swoim nazwiskiem autor wielu tomików dla dzieci. Komputerowe grafiki w „Czyj to nocnik” nie skrywają w sobie zbyt wielu niespodzianek: na nocnik leżący na łące patrzą kolejne antropomorfizowane zwierzęta przybierające rozmaite pozy (część bohaterów na przykład wyraźnie się garbi, żeby z bliska przyjrzeć się przedmiotowi). Nie dzieje się zatem więcej niż w tekście – z tego wszystkiego maluchy najbardziej zainteresuje dziura, w którą można wkładać palce – a to trochę za mało, nawet jak na lekturę dal tych maluchów, które dopiero uczą się korzystać z nocnika.
piątek, 2 lutego 2018
Pan Poeta: Kruk, co kracze pokrakanie
Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Muzyka
Pan Poeta dostarcza dzieciom rozrywki i w zasadzie szkoda, że ukrywa nazwisko – proponuje bowiem bajki bardzo dobrze pod kątem warsztatowym. Tomik „Kruk, co kracze pokrakanie” to tylko jedna przygoda, jedna – bardzo drobna – historyjka, za to dowcipna i zgrabna. A przy okazji jeszcze umożliwia maluchom ćwiczenie wymowy „r”, bo wiele w niej „trudnych” brzmień. Ale nie ma to przy lekturze znaczenia, jeśli odbiorcy będą się znakomicie bawić – czy to z powtarzaniem haseł z czytanki, czy też bez nich.
Skoro przygoda kruka jest niewielka, trzeba ją objętościowo odrobinę przynajmniej rozdmuchać – to zaledwie kilka zwrotek. W dodatku nie można tu mówić o fabule w klasycznym rozumieniu: oto budzi się kruk – bohater bajki. Budzi się i kracze zamiast śpiewać. Kracze, gdy rozmawia z innymi i kracze, gdy uczy owych innych krakania. Gdze lata – tam kracze, pozornie bez celu. A chodzi o to, że celu nie pojmie nikt, kto nie rozumie krakania. Maluchom spodoba się budowanie napięcia, sugerowanie pewnego sekretu, który w końcu może doczekać się rozwiązania. Rodziców z kolei ucieszy przewrotna edukacyjna puenta dla ich pociech. Wszystkich usatysfakcjonować powinien absurd stale obecny w bajce, czy to w pomyśle na całość, czy w zderzaniu treści i ilustracji. Pan Poeta absurd lubi i zna też dziecięce uwielbienie dla rozmaitych wyrazowych przekształceń i przekręceń (dlatego w tytule kruk kracze „pokrakanie”, chociaż nie do końca wiadomo, jak to interpretować, poradzą sobie z takim wyzwaniem tylko językoznawcy i kilkulatki, ci pierwsi za sprawą dostępnych narzędzi badawczych, te drugie znacznie lepiej, bo przez wyobraźnię). Dynamizacja tekstu ma paradoksalnie związek z jego rozdmuchiwaniem. Autor stosuje tu zmodyfikowaną strofę mickiewiczowską, wprowadzając dodatkowy rym męski. Unika w ten sposób tak charakterystycznej w twórczości dla dzieci katarynkowości, a przy tym sugeruje większą objętość tekstu (rym zamyka wers, nawet jeśli ów wers liczy tylko cztery sylaby). Za tak nietypowym wyborem formy – można wybaczyć drobne potknięcia akcentowe i rytmiczne – idą dobre rymy. Widać, że Pan Poeta czuje, jak pisać dla dzieci, nie boi się podobieństw brzmieniowych. Unika też rymów banalnych, a to już przez sięganie do motywu kruka – kra ma wiele par rymowych, wszystko będzie zatem zależało od wyobraźni i talentu. W efekcie historyjka śmieszy już na etapie formy, bez dokładnego rozumienia treści. Jej muzyczność sprawi, że przypadnie do gustu i najmłodszym. Do zabiegów autora dochodzi – jako wspomagacz w przedłużaniu czasu lektury – jeszcze sposób rozplanowania graficznego. Joanna Młynarczyk zabawnymi rysunkami odwraca uwagę od wierszyka lub dopowiada nieistniejące w nim treści, choćby przez interpretowanie wydarzeń – sugeruje w ten sposób dzieciom możliwość odkrywania fraz. Sam tekst jednak przedstawiany jest w różne strony – prosto lub bokiem, trzeba zatem stale przekręcać tomik, żeby poznać jego treść. To również skojarzy się dzieciom z zabawą. Bardzo udana jest ta publikacja, z pewnością trafi do maluchów i przekona je do czytania. Kruk okazuje się bohaterem skrojonym na miarę dziecięcych potrzeb, a że dodatkowo przynosi jeszcze inne ważne przesłania, to tylko świadczy o pomysłowości autora.
Muzyka
Pan Poeta dostarcza dzieciom rozrywki i w zasadzie szkoda, że ukrywa nazwisko – proponuje bowiem bajki bardzo dobrze pod kątem warsztatowym. Tomik „Kruk, co kracze pokrakanie” to tylko jedna przygoda, jedna – bardzo drobna – historyjka, za to dowcipna i zgrabna. A przy okazji jeszcze umożliwia maluchom ćwiczenie wymowy „r”, bo wiele w niej „trudnych” brzmień. Ale nie ma to przy lekturze znaczenia, jeśli odbiorcy będą się znakomicie bawić – czy to z powtarzaniem haseł z czytanki, czy też bez nich.
Skoro przygoda kruka jest niewielka, trzeba ją objętościowo odrobinę przynajmniej rozdmuchać – to zaledwie kilka zwrotek. W dodatku nie można tu mówić o fabule w klasycznym rozumieniu: oto budzi się kruk – bohater bajki. Budzi się i kracze zamiast śpiewać. Kracze, gdy rozmawia z innymi i kracze, gdy uczy owych innych krakania. Gdze lata – tam kracze, pozornie bez celu. A chodzi o to, że celu nie pojmie nikt, kto nie rozumie krakania. Maluchom spodoba się budowanie napięcia, sugerowanie pewnego sekretu, który w końcu może doczekać się rozwiązania. Rodziców z kolei ucieszy przewrotna edukacyjna puenta dla ich pociech. Wszystkich usatysfakcjonować powinien absurd stale obecny w bajce, czy to w pomyśle na całość, czy w zderzaniu treści i ilustracji. Pan Poeta absurd lubi i zna też dziecięce uwielbienie dla rozmaitych wyrazowych przekształceń i przekręceń (dlatego w tytule kruk kracze „pokrakanie”, chociaż nie do końca wiadomo, jak to interpretować, poradzą sobie z takim wyzwaniem tylko językoznawcy i kilkulatki, ci pierwsi za sprawą dostępnych narzędzi badawczych, te drugie znacznie lepiej, bo przez wyobraźnię). Dynamizacja tekstu ma paradoksalnie związek z jego rozdmuchiwaniem. Autor stosuje tu zmodyfikowaną strofę mickiewiczowską, wprowadzając dodatkowy rym męski. Unika w ten sposób tak charakterystycznej w twórczości dla dzieci katarynkowości, a przy tym sugeruje większą objętość tekstu (rym zamyka wers, nawet jeśli ów wers liczy tylko cztery sylaby). Za tak nietypowym wyborem formy – można wybaczyć drobne potknięcia akcentowe i rytmiczne – idą dobre rymy. Widać, że Pan Poeta czuje, jak pisać dla dzieci, nie boi się podobieństw brzmieniowych. Unika też rymów banalnych, a to już przez sięganie do motywu kruka – kra ma wiele par rymowych, wszystko będzie zatem zależało od wyobraźni i talentu. W efekcie historyjka śmieszy już na etapie formy, bez dokładnego rozumienia treści. Jej muzyczność sprawi, że przypadnie do gustu i najmłodszym. Do zabiegów autora dochodzi – jako wspomagacz w przedłużaniu czasu lektury – jeszcze sposób rozplanowania graficznego. Joanna Młynarczyk zabawnymi rysunkami odwraca uwagę od wierszyka lub dopowiada nieistniejące w nim treści, choćby przez interpretowanie wydarzeń – sugeruje w ten sposób dzieciom możliwość odkrywania fraz. Sam tekst jednak przedstawiany jest w różne strony – prosto lub bokiem, trzeba zatem stale przekręcać tomik, żeby poznać jego treść. To również skojarzy się dzieciom z zabawą. Bardzo udana jest ta publikacja, z pewnością trafi do maluchów i przekona je do czytania. Kruk okazuje się bohaterem skrojonym na miarę dziecięcych potrzeb, a że dodatkowo przynosi jeszcze inne ważne przesłania, to tylko świadczy o pomysłowości autora.
czwartek, 1 lutego 2018
Brendan Kearney: Gdzie się chowa śnieżna sowa? Znajduj zwierzęta na wszystkich kontynentach
Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.
Podróż po świecie zwierząt
„Gdzie się chowa śnieżna sowa? Znajduj zwierzęta na wszystkich kontynentach” to ogromny picture book, którego tytuł może być odrobinę mylący ze względu na rymy. W środku wierszyków nie ma (i całe szczęście, bo w mowie wiązanej, mimo sprawności Joanny Wajs, tłumaczki, w tej dziedzinie – nie udałoby się przekazać tak wielu ciekawostek). Tom został wymyślony jako publikacja wyszukiwankowo-edukacyjna, ma zatem zapewniać dzieciom i trochę rozrywki, i trochę wiadomości. A że dotyczy tematu chętnie przez maluchy przyswajanego – to jest zwierząt – będzie się cieszyć sporym powodzeniem wśród kilkulatków.
Na początek krótki zestaw wyjaśnień, zwłaszcza dotyczących różnorodności środowisk, w jakich żyją zwierzęta – to sensowne wprowadzenie, bo uświadamia maluchom dalsze podziały. Kolejne rozkładówki są bowiem w książce poświęcone wybranym terenom: pojawi się tu tundra grenlandzka, lasy deszczowe Amazonii czy pustynia Namib. Większą część rozkładówki zajmuje wielkoformatowy komiksowy rysunek – wycinek przestrzeni, której cechy przedstawia również jeden krótki akapit. W tej przestrzeni rozmieszczone są dość gęsto typowe dla regionu zwierzęta. Żeby odbiorcy wiedzieli, z kim mają do czynienia, pod ilustracją znajduje się obrazkowa legenda. Widnieje tu miniaturka stworzenia i bardzo krótki opis oparty na jakiejś ciekawostce (renifer tundrowy „w grudniu zmienia kolor oczu na złoty”). Nie dość zatem, że mali odbiorcy będą chcieli sprawdzić, co za zwierzę przedstawione zostało na ilustracji – bo większości gatunków na pewno nie znają – to jeszcze odkryją, że warto śledzić tekst dla podobnych detali. Tak przygotowane wiadomości nie kojarzą się ze żmudną nauką, pozwalają za to rozbudzać ciekawość świata. Sensacyjne dane dzieci zechcą powtarzać dalej, a wtedy będą ćwiczyć i umiejętność prowadzenia narracji, i pamięć. W „legendzie” widnieje też liczba osobników do znalezienia – nie zawsze będzie to trudne zadanie, chociaż 78 robaków rurkowych robi wrażenie. Gdyby ktoś miał problem z odszukaniem zwierzęcia – lub jakiekolwiek wątpliwości – może skorzystać z klucza. Poza podstawową zabawą znajdują się jeszcze na stronach pojedyncze ciekawostki, również do znalezienia na obrazkach.
Brendan Kearney rysuje zwierzęta z komiksowymi okrągłymi oczami i zawsze stara się uniknąć pstrokacizn czy męczącego oczy chaosu. Woli, by dzieci skupiały się na szukaniu zwierząt niż na frustracjach, że pewni bohaterowie pozostają w ukryciu (nie rezygnuje za to z drobnych żartów: jeden wół piżmowy chowa się za stadem). Utrzymuje spójną kolorystykę w obrębie jednej rozkładówki – wystarczającą zmienność zapewnia mu już przechodzenie między kontynentami i strefami klimatycznymi. To dzięki grafikom (i rozmiarowi) tom zwraca uwagę. Anna Claybourne uzupełnia książkę o teksty – i warto zaznaczyć, że wybiera rzeczywiście wartościowe z punktu widzenia małych odbiorców dane. Nie próbuje na siłę nikogo uczyć, a pokazuje, jak interesujące tajemnice skrywa świat zwierząt.
Moda na picture booki trwa w najlepsze i łączy się w wyszukiwankami jako sposobem na rozrywkę i edukację najmłodszych. „Gdzie się chowa śnieżna sowa” to publikacja starannie przygotowana – maluchy będą usatysfakcjonowane nie tylko zadaniami, ale i zestawem prezentowanych zwierząt. Ta pozycja oznaczać będzie świetną zabawę.
Podróż po świecie zwierząt
„Gdzie się chowa śnieżna sowa? Znajduj zwierzęta na wszystkich kontynentach” to ogromny picture book, którego tytuł może być odrobinę mylący ze względu na rymy. W środku wierszyków nie ma (i całe szczęście, bo w mowie wiązanej, mimo sprawności Joanny Wajs, tłumaczki, w tej dziedzinie – nie udałoby się przekazać tak wielu ciekawostek). Tom został wymyślony jako publikacja wyszukiwankowo-edukacyjna, ma zatem zapewniać dzieciom i trochę rozrywki, i trochę wiadomości. A że dotyczy tematu chętnie przez maluchy przyswajanego – to jest zwierząt – będzie się cieszyć sporym powodzeniem wśród kilkulatków.
Na początek krótki zestaw wyjaśnień, zwłaszcza dotyczących różnorodności środowisk, w jakich żyją zwierzęta – to sensowne wprowadzenie, bo uświadamia maluchom dalsze podziały. Kolejne rozkładówki są bowiem w książce poświęcone wybranym terenom: pojawi się tu tundra grenlandzka, lasy deszczowe Amazonii czy pustynia Namib. Większą część rozkładówki zajmuje wielkoformatowy komiksowy rysunek – wycinek przestrzeni, której cechy przedstawia również jeden krótki akapit. W tej przestrzeni rozmieszczone są dość gęsto typowe dla regionu zwierzęta. Żeby odbiorcy wiedzieli, z kim mają do czynienia, pod ilustracją znajduje się obrazkowa legenda. Widnieje tu miniaturka stworzenia i bardzo krótki opis oparty na jakiejś ciekawostce (renifer tundrowy „w grudniu zmienia kolor oczu na złoty”). Nie dość zatem, że mali odbiorcy będą chcieli sprawdzić, co za zwierzę przedstawione zostało na ilustracji – bo większości gatunków na pewno nie znają – to jeszcze odkryją, że warto śledzić tekst dla podobnych detali. Tak przygotowane wiadomości nie kojarzą się ze żmudną nauką, pozwalają za to rozbudzać ciekawość świata. Sensacyjne dane dzieci zechcą powtarzać dalej, a wtedy będą ćwiczyć i umiejętność prowadzenia narracji, i pamięć. W „legendzie” widnieje też liczba osobników do znalezienia – nie zawsze będzie to trudne zadanie, chociaż 78 robaków rurkowych robi wrażenie. Gdyby ktoś miał problem z odszukaniem zwierzęcia – lub jakiekolwiek wątpliwości – może skorzystać z klucza. Poza podstawową zabawą znajdują się jeszcze na stronach pojedyncze ciekawostki, również do znalezienia na obrazkach.
Brendan Kearney rysuje zwierzęta z komiksowymi okrągłymi oczami i zawsze stara się uniknąć pstrokacizn czy męczącego oczy chaosu. Woli, by dzieci skupiały się na szukaniu zwierząt niż na frustracjach, że pewni bohaterowie pozostają w ukryciu (nie rezygnuje za to z drobnych żartów: jeden wół piżmowy chowa się za stadem). Utrzymuje spójną kolorystykę w obrębie jednej rozkładówki – wystarczającą zmienność zapewnia mu już przechodzenie między kontynentami i strefami klimatycznymi. To dzięki grafikom (i rozmiarowi) tom zwraca uwagę. Anna Claybourne uzupełnia książkę o teksty – i warto zaznaczyć, że wybiera rzeczywiście wartościowe z punktu widzenia małych odbiorców dane. Nie próbuje na siłę nikogo uczyć, a pokazuje, jak interesujące tajemnice skrywa świat zwierząt.
Moda na picture booki trwa w najlepsze i łączy się w wyszukiwankami jako sposobem na rozrywkę i edukację najmłodszych. „Gdzie się chowa śnieżna sowa” to publikacja starannie przygotowana – maluchy będą usatysfakcjonowane nie tylko zadaniami, ale i zestawem prezentowanych zwierząt. Ta pozycja oznaczać będzie świetną zabawę.