Egmont, Warszawa 2018.
Zagadka z morałem
Owszem, pisani dla dzieci kusi łatwymi i banalnymi rymami, owszem, maluchy nie ocenią jakości choćby i najbardziej trywializowanych współbrzmień. Oczywiście powtarzanie „nocniku-siku” rozbawi najmłodszych i w dodatku stanowi rodzaj owocu zakazanego (jeszcze nie tak dawno) w książkach. I fakt, że Zbigniew Dmitroca nie miał łatwego zadania, jeśli musiał dopisać rymowanki do gotowych obrazków. Ale dzieci nie należy karmić byle czym – i dotyczy to również literatury. Rzecz jasna na rynku wielką karierę robią tomiki o odchodach, korzystaniu z nocników i całej zakazanej niegdyś w tym nurcie fizjologii – teraz uznaje się, że tematy skatologiczne pomagają uczyć maluchy choćby rezygnowania z pieluch. Jest w tym dużo prawdy. Ale jeśli naiwne historyjki o wypróżnianiu się są dodatkowo zepsute infantylną (lub nieudolnie wypełnianą) formą – lektura zaczyna być problematyczna.
„Czyj to nocnik” to publikacja licencyjna, której wyróżnikiem ma być „trójwymiarowość”. Kolejne kartonowe strony mają w sobie dziurę – coraz mniejszą – która wyznacza za każdym razem miejsce nocnika na ilustracjach. Pomysł sam w sobie nie byłby najgorszy – a na pewno absorbujący dzieci – gdyby ta dziura miała jakieś znaczenie w tekście. Tak się jednak nie dzieje, powielany na grafikach nocnik staje się po prostu wizualnie coraz płytszy – na rysunkach nie zmienia rozmiarów. Pojawia się po to, by przekonać małych odbiorców, że powinni korzystać z nocnika, bo, jak głosi finał, „małe zuchy / nie siusiają do pieluchy”. Wychowawczo – w porządku, przekaz dla odbiorców jest jasny, wzmocniony autorytetem literatury. Pokrywa się z tym, czego uczą rodzice, wymaga od dziecka zaangażowania. Ale droga do tego oczywistego finału jest po prostu nudna. Fabuła polega na znalezieniu nocnika, który nie wiadomo do kogo należy. Zwierzęta – najróżniejsze, łącznie z tymi egzotycznymi – sprawdzają, czy mogłyby ze znaleziska skorzystać i dochodzą do wniosku, że dla nich nocnik się nie nadaje. W zasadzie trzeba by sporego wysiłku, żeby wymyślić oryginalny rozwój akcji. Zbigniew Dmitroca nie tylko poprzestaje na powielaniu prostego schematu. Upraszcza sobie też zadanie w ramach formy. „Nocniku – siku” czy „Woła – dokoła” to pary rymowe, które powtarza, zamiast poszukać jakichkolwiek zamienników. Lenistwo w szukaniu współbrzmień objawia się też w przypadku zwierząt, których nazwy gatunkowe trudniej (dla autora) się rymują. Jest więc Świnka czy Kotka, ale już Żyrafa Ziuta czy Słonica Rita. Mnóstwo tu rymów gramatycznych, ale i grafomanii, jakby Dmitroca lekceważył małych odbiorców. Tak jednak nie jest: ten autor po prostu nie potrafi rymować, dlatego spod jego ręki wychodzą rymowanki-koszmarki. Żeby uratować ten tomik, trzeba by go napisać od nowa i kompletnie bez oglądania się na rozwiązania Dmitrocy. Trudno zaakceptować ukazanie się tak słabego tekstu pod szyldem Akademia Mądrego Malucha – teksty Dmitrocy, mimo że nie da się odmówić im przesłań, nie brzmią dobrze – ktoś, kto próbuje improwizować dziecku rymowaną bajkę, a nie jest zbyt biegły w szukaniu współbrzmień, coś takiego mógłby stworzyć. Ale nie powinien podobnej produkcji firmować swoim nazwiskiem autor wielu tomików dla dzieci. Komputerowe grafiki w „Czyj to nocnik” nie skrywają w sobie zbyt wielu niespodzianek: na nocnik leżący na łące patrzą kolejne antropomorfizowane zwierzęta przybierające rozmaite pozy (część bohaterów na przykład wyraźnie się garbi, żeby z bliska przyjrzeć się przedmiotowi). Nie dzieje się zatem więcej niż w tekście – z tego wszystkiego maluchy najbardziej zainteresuje dziura, w którą można wkładać palce – a to trochę za mało, nawet jak na lekturę dal tych maluchów, które dopiero uczą się korzystać z nocnika.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz