Iskry, Warszawa 2017.
Dzikość czytania
Tych, którzy kochają książki, zawsze intrygują opowieści innych moli książkowych. Możliwość choćby tylko lekturowego pobuszowania po biblioteczkach innych ludzi – bibliofili, poszukiwaczy literackich kuriozów, stałych klientów antykwariatów – pokazuje, jak wiele czeka tu jeszcze na odkrycie. To szansa na inspirację albo znalezienie wspólnych czytelniczych wspomnień i skojarzeń, przegląd wydawniczych fanaberii i spora dawka ironii – śmiechu w obliczu wybitnie nieudanych publikacji. Czytanie o czytaniu to specyficzny rodzaj przyjemności lekturowej, dostępnej może nie wszystkim odbiorcom – za to jednoczący we wspólnej pasji. Cechą charakterystyczną prywatnych przeglądów książkowych zasobów jest mocne zindywidualizowanie stylu i treści wyznań, a to dla każdego miłośnika książek okazja do porównania doświadczeń, nie tylko do zabawy. Paweł Dunin-Wąsowicz występuje w swojej „Dzikiej bibliotece” z pozycji inteligenta – co dokładnie objaśnia w pierwszym eseju – a poza tym czytelnika i wydawcy, tropiciela wydawniczych nonsensów czy autora rzeczy niezwykłych. Eseje w jego opowieści są silnie tematyzowane. Przy okazji autoprezentacji pojawia się poszukiwanie literackich, fikcyjnych Duninów oraz wykrywanie obecności znajomych czy krewnych w literaturze (to wymaga szczególnego wtajemniczenia, bo nawet wiedza biograficzna nie zawsze pozwoli odkryć ślady inspiracji). Pisze Dunin-Wąsowicz o kolei jako o nietypowym hobby – odskoczni od literatury (ale że przygląda się przy tym tematycznym wydawnictwom, niespecjalnie ucieczka mu się udaje). Wraca pamięcią do dzieciństwa po to, by pokazać fascynujące zabawy w tworzenie własnych państw z rozbudowywanymi we wszystkie strony systemami społeczno-politycznymi. Umawia własne lekturowe odkrycia, śledzi inspiracje tematyką robinsonowską, komentuje pożyczanie ulubionych egzemplarzy i wybitnie cieszy się sprawdzaniem losów niektórych tomów. Zagląda do biblioteczek przyjaciół, kiedy chce podkreślić wspólnotę zainteresowań, czy drogę, jaką przebywają określone tytuły w ramach towarzyskich wymian. Znajduje miejsce na książki nieprzeczytane i na rozczulająco wręcz słabe. Odnosi się z taką samą pasją do literatury dziecięcej i młodzieżowej (uwzględniając lektury z własnego dzieciństwa, a i dzisiejsze propozycje, choćby z Powergraphu), co do dorosłych lektur rozrywkowych. Ale nie sięga raczej po masówkę, o wiele bardziej woli zagłębiać się w tomy zakurzone, zapomniane, pomijane w opracowaniach. Tu dzieje sie przecież znacznie więcej niż w książkach dostrzeganych i szeroko komentowanych. Dunin-Wąsowicz często odwołuje się do relacji towarzyskich, mieszając je z zawodowymi, pokazuje, jak zachowują się pisarze czy przytacza związane z nimi anegdoty powstałe przy okazji tworzenia tekstów dla Lampy. Pisze smakowicie. Osobista perspektywa jest tu stale przełamywana uniwersalną ironią, autor nie zamienia się w satyryka walczącego o puenty, ale potrafi uwypuklać komizm sytuacji czy komentarza. Jest „Dzika biblioteka” relacją czytelnika, ale czytelnika, który uwielbia oryginalność, egzotykę i poszukiwanie tego, co rzadko dostrzegane. Takie książki pisze się z pasji, wydaje się z pasji – i z pasji się czyta, bo przecież Dunin-Wąsowicz nie ma zamiaru wdzierać się do kanonu lektur literaturoznawców, wprowadza bardziej notatki na marginesach książek, dokłada własne świadectwo czytania dzieł (i pozbawionych ambicji dziełek), daje dowód erudycji. Jest w „Dzikiej bibliotece” radość dzielenia się lekturowymi refleksjami oraz skojarzeniami – i to potem się pamięta.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
czwartek, 30 listopada 2017
środa, 29 listopada 2017
Ray Kroc: Prawdziwa historia McDonald's. Wspomnienia założyciela
Rebis, Poznań 2017.
Wizje
Charakterystyczny znak – złote łuki – powraca nie tylko na okładce, ale i refrenowo w całym tomie autobiograficznym Raya Kroca. „Prawdziwa historia McDonald’s” to zwierzenia tego, który doprowadził małą sieć restauracji na sam szczyt i zarobił fortunę. Jest to tom autopromocyjny, a do tego też bardzo osobisty. Powstał w 1977 roku, siedem lat później jego autor zmarł. Ale do dzisiaj Ray Kroc może inspirować lub uczyć podejścia do biznesu i zasad budowania zespołu. Nie da się ukryć, tom bywa momentami mocno tendencyjny, widać, że autor zamiast wybrać bezwzględną szczerość, decyduje się na dyplomację i promowanie własnej działalności, sprawiając przy tym wrażenie mocno przekonanego do swoich racji. Za bardzo się stara, żeby odbiorcy mu uwierzyli, przez co trochę traci na wiarygodności – ale przynajmniej nie na entuzjazmie.
W tej opowieści Ray Kroc próbuje przedstawić całą historię sieci McDonald’s od znalezienia restauracji braci o tym – bardzo chwytliwym marketingowo – nazwisku, a nawet jeszcze wcześniej, od prężnej kariery sprzedawcy. Autor zajmuje się na początku handlem maszynami, które mogą przydać się restauratorom. McDonald’s z kolei może przydać się jemu, jako rynek zbytu – ale jeśli udałoby się doprowadzić do zwiększenia obrotów, zyskaliby na tym nie tylko właściciele. Ray Kroc przechodzi długą drogę handlowca, próbuje wyczuć rynek, sprzedając papierowe kubki i stale szuka nowych rozwiązań na wzbogacenie się. Wreszcie postanawia ostatecznie zająć się hamburgerami. Dżentelmeńska umowa z braćmi McDonald to początek lukratywnej przygody, ale też powód licznych zmartwień i wyzwań. Autor odsłania przed odbiorcami stopniowo kolejne wprowadzane w sieci zasady, zajmuje się każdym drobiazgiem – od planowania przestrzeni przez wybór dostawców składników aż po papier, w który postanawia opakowywać hamburgery. Omawia dyskusje nad zmianami cen, przygląda się kadrowym wyborom i przy okazji przedstawia ludzi, którzy w McDonald’s zajmowali długo ważne stanowiska. Prezentuje zatem spory kawał historii sieci. Skupia się na motywie franczyzy, bardzo często podkreśla, że sukces całej sieci wpłynął znacząco na zarobki wielu ludzi z różnych branż, chce prezentować siebie niemal jako filantropa, który działa dla dobra lokalnych społeczności. Jest ta opowieść również relacją dotyczącą stosunku do pracowników. Ray Kroc dokonuje tutaj wielu rozliczeń, jednych wychwala i pokazuje jako dowody na olśniewające kariery przy sprzyjających cechach charakteru, o innych nie ma nic dobrego do powiedzenia – i wtedy wyraża swoje rozczarowanie. Ale zawsze bardzo stara się przekonywać odbiorców, że sukces sieci McDonald’s nie jest wyłącznie zasługą jednej osoby. Dba o to, by nie pominąć nikogo zasłużonego dla firmy. To nie tylko rodzaj wyróżnienia, ale też wskazówka dla innych budujących własne zespoły: czasami zaangażowanie, chęć działania, kreatywność i determinacja to zalety wystarczające i wynagradzające brak doświadczenia. Ray Kroc bardzo lubi w tej książce podkreślać, jak propozycje współpracowników rozwijały biznes. Oczywiście nie brakuje w tomie i sytuacji odwrotnych, momentów walki o całe przedsięwzięcie. „Prawdziwa historia McDonald’s. Wspomnienia założyciela” to przede wszystkim prezentacja historii firmy, z którą Ray Kroc do końca się utożsamiał. Tu nie chodzi o zwykłą sprzedaż jedzenia typu fast-food, a o całą filozofię życiową przekształcaną w biznesowy projekt. Różnie można się na takie podejście zapatrywać, a autorowi bez wątpienia daleko do obiektywizmu – ale jeśli ktoś jest ciekawy, jak powstają olbrzymie firmy z bogatą historią, zyska baśniową opowieść. Jest to tom dość konwencjonalny, ale trafi na rynek ludzi przyzwyczajonych do takiej promocji i powinien nawet rozbudzić zainteresowanie klientów McDonald’s. Na pewno będzie czytany przez fanów sieci i stosowanych przez McDonald’s rozwiązań.
Wizje
Charakterystyczny znak – złote łuki – powraca nie tylko na okładce, ale i refrenowo w całym tomie autobiograficznym Raya Kroca. „Prawdziwa historia McDonald’s” to zwierzenia tego, który doprowadził małą sieć restauracji na sam szczyt i zarobił fortunę. Jest to tom autopromocyjny, a do tego też bardzo osobisty. Powstał w 1977 roku, siedem lat później jego autor zmarł. Ale do dzisiaj Ray Kroc może inspirować lub uczyć podejścia do biznesu i zasad budowania zespołu. Nie da się ukryć, tom bywa momentami mocno tendencyjny, widać, że autor zamiast wybrać bezwzględną szczerość, decyduje się na dyplomację i promowanie własnej działalności, sprawiając przy tym wrażenie mocno przekonanego do swoich racji. Za bardzo się stara, żeby odbiorcy mu uwierzyli, przez co trochę traci na wiarygodności – ale przynajmniej nie na entuzjazmie.
W tej opowieści Ray Kroc próbuje przedstawić całą historię sieci McDonald’s od znalezienia restauracji braci o tym – bardzo chwytliwym marketingowo – nazwisku, a nawet jeszcze wcześniej, od prężnej kariery sprzedawcy. Autor zajmuje się na początku handlem maszynami, które mogą przydać się restauratorom. McDonald’s z kolei może przydać się jemu, jako rynek zbytu – ale jeśli udałoby się doprowadzić do zwiększenia obrotów, zyskaliby na tym nie tylko właściciele. Ray Kroc przechodzi długą drogę handlowca, próbuje wyczuć rynek, sprzedając papierowe kubki i stale szuka nowych rozwiązań na wzbogacenie się. Wreszcie postanawia ostatecznie zająć się hamburgerami. Dżentelmeńska umowa z braćmi McDonald to początek lukratywnej przygody, ale też powód licznych zmartwień i wyzwań. Autor odsłania przed odbiorcami stopniowo kolejne wprowadzane w sieci zasady, zajmuje się każdym drobiazgiem – od planowania przestrzeni przez wybór dostawców składników aż po papier, w który postanawia opakowywać hamburgery. Omawia dyskusje nad zmianami cen, przygląda się kadrowym wyborom i przy okazji przedstawia ludzi, którzy w McDonald’s zajmowali długo ważne stanowiska. Prezentuje zatem spory kawał historii sieci. Skupia się na motywie franczyzy, bardzo często podkreśla, że sukces całej sieci wpłynął znacząco na zarobki wielu ludzi z różnych branż, chce prezentować siebie niemal jako filantropa, który działa dla dobra lokalnych społeczności. Jest ta opowieść również relacją dotyczącą stosunku do pracowników. Ray Kroc dokonuje tutaj wielu rozliczeń, jednych wychwala i pokazuje jako dowody na olśniewające kariery przy sprzyjających cechach charakteru, o innych nie ma nic dobrego do powiedzenia – i wtedy wyraża swoje rozczarowanie. Ale zawsze bardzo stara się przekonywać odbiorców, że sukces sieci McDonald’s nie jest wyłącznie zasługą jednej osoby. Dba o to, by nie pominąć nikogo zasłużonego dla firmy. To nie tylko rodzaj wyróżnienia, ale też wskazówka dla innych budujących własne zespoły: czasami zaangażowanie, chęć działania, kreatywność i determinacja to zalety wystarczające i wynagradzające brak doświadczenia. Ray Kroc bardzo lubi w tej książce podkreślać, jak propozycje współpracowników rozwijały biznes. Oczywiście nie brakuje w tomie i sytuacji odwrotnych, momentów walki o całe przedsięwzięcie. „Prawdziwa historia McDonald’s. Wspomnienia założyciela” to przede wszystkim prezentacja historii firmy, z którą Ray Kroc do końca się utożsamiał. Tu nie chodzi o zwykłą sprzedaż jedzenia typu fast-food, a o całą filozofię życiową przekształcaną w biznesowy projekt. Różnie można się na takie podejście zapatrywać, a autorowi bez wątpienia daleko do obiektywizmu – ale jeśli ktoś jest ciekawy, jak powstają olbrzymie firmy z bogatą historią, zyska baśniową opowieść. Jest to tom dość konwencjonalny, ale trafi na rynek ludzi przyzwyczajonych do takiej promocji i powinien nawet rozbudzić zainteresowanie klientów McDonald’s. Na pewno będzie czytany przez fanów sieci i stosowanych przez McDonald’s rozwiązań.
wtorek, 28 listopada 2017
Notes artystyczny Agnieszki Osieckiej
Agora, Warszawa 2017.
Do zapisków
Przedziwny to rodzaj publikacji gadżetowej, ale skoro w najlepsze trwa moda na dzienniki kreatywne, to i dla takiego przybliżenia odbiorcom i fanom archiwalnych nieznaczących drobiazgów miejsce na rynku się znajdzie. „Notes artystyczny Agnieszki Osieckiej” to książka umożliwiająca przedruk nieistotnych odręcznych zapisków, przegląd pamiątek czy przytaczanie kilku piosenek – to ostatnie, żeby nadać sensu wydaniu. Notes to podstawa tomu. Notes jak z terminarza – z podziałem na kolejne dni roku (ale bez zaznaczania dni tygodnia, bo pozycja ma mieć charakter uniwersalny i może być wykorzystywana albo w dowolnym roku – albo w ogóle z pominięciem dat). Co pewien czas notes przetykają cytaty z wydanych wcześniej tomów wspomnieniowych Agnieszki Osieckiej, bardzo drobne wypowiedzi na prawach katalizatorów refleksji. Można je traktować jak temat do rozważań, wskazówkę na dany dzień lub zachętę do większej lektury. Tego typu drobiazgi często znajdują się w tematycznych terminarzach – czasami zastępowane przez przysłowia bądź złote myśli. Ale w „Notesie artystycznym” nie ma ich za dużo, bo druk nie pasuje do koncepcji całości. Pełnią funkcję ozdobników, podobnie jak zdjęcia dziwacznych pamiątek. Zachowane tu zostały drobiazgi o wartości sentymentalnej dla autorki, pamiątki, rzeczy, które chce się zatrzymać, choć dla innych byłyby śmieciami – prezenty od przyjaciół, symbole szczęśliwych chwil, notatki, pocztówki, wizytówki, figurki. To jeszcze bardziej ma przybliżać do autorki – a znajduje swoje miejsce, bo w każdej tekstowej publikacji automatycznie straciłoby na wartości.
Ale bardzo trudno byłoby korzystać z „Notesu artystycznego” jak ze zwykłego terminarza, mimo że takie może być jedno z jego przeznaczeń – jest tu nawet miejsce na nazwisko właściciela. A to ze względu na przedruki zwykłych zapisków Agnieszki Osieckiej wrzucane pod rozmaitymi datami. Czasem są to nawiązania do miejsc, wyjazdów i spotkań, zwykłe notatki dla pamięci, bardzo skrótowe, wręcz hasłowe. Czasem odrobinę dłuższe komentarze – jednozdaniowe zachęty do optymizmu, hasła podtrzymujące na duchu lub definiujące stan psychiki czy humor. W zapiskach powracają wyjścia do kina czy teatru, rysuneczki, a czasem też drobne fragmenty tworzonych piosenek i wierszy, zapisywane jak notatki codzienne, z poprawkami i skreśleniami. Są tu różne odcienie długopisów i kolory atramentu, różne – w zależności od aktualnego stanu uczuć lub poziomu zmęczenia – odmiany pisma. Wszystko jednak wypada bardzo realistycznie, więc gdyby chciało się traktować „Notes artystyczny” jak prawdziwy terminarz, wdrukowane notatki mogłyby czasem wprowadzać w błąd. O wiele lepiej zatem potraktować tom jak artystyczne wyzwanie i dawać tu upust własnej kreatywności – inspiracją będą wówczas zastane detale.
Od czasu do czasu pojawiają się w tomie jeszcze piosenki Agnieszki Osieckiej wskazywane przez artystów, przyjaciół czy rodzinę. I one stanowią uzupełnienie mało wpisujące się w konwencję notesu, ale będą dodatkiem dla tych odbiorców, którym nie wystarczą zwykłe codzienne zapiski, jakie każdy na własny użytek czyni. Jest „Notes artystyczny Agnieszki Osieckiej” książką gadżetową tylko dla tych, którzy potrzebują oryginalnego miejsca na własne zapiski – trudno traktować go jako ważne źródło informacji, raczej dodatek do istniejącej wiedzy.
Do zapisków
Przedziwny to rodzaj publikacji gadżetowej, ale skoro w najlepsze trwa moda na dzienniki kreatywne, to i dla takiego przybliżenia odbiorcom i fanom archiwalnych nieznaczących drobiazgów miejsce na rynku się znajdzie. „Notes artystyczny Agnieszki Osieckiej” to książka umożliwiająca przedruk nieistotnych odręcznych zapisków, przegląd pamiątek czy przytaczanie kilku piosenek – to ostatnie, żeby nadać sensu wydaniu. Notes to podstawa tomu. Notes jak z terminarza – z podziałem na kolejne dni roku (ale bez zaznaczania dni tygodnia, bo pozycja ma mieć charakter uniwersalny i może być wykorzystywana albo w dowolnym roku – albo w ogóle z pominięciem dat). Co pewien czas notes przetykają cytaty z wydanych wcześniej tomów wspomnieniowych Agnieszki Osieckiej, bardzo drobne wypowiedzi na prawach katalizatorów refleksji. Można je traktować jak temat do rozważań, wskazówkę na dany dzień lub zachętę do większej lektury. Tego typu drobiazgi często znajdują się w tematycznych terminarzach – czasami zastępowane przez przysłowia bądź złote myśli. Ale w „Notesie artystycznym” nie ma ich za dużo, bo druk nie pasuje do koncepcji całości. Pełnią funkcję ozdobników, podobnie jak zdjęcia dziwacznych pamiątek. Zachowane tu zostały drobiazgi o wartości sentymentalnej dla autorki, pamiątki, rzeczy, które chce się zatrzymać, choć dla innych byłyby śmieciami – prezenty od przyjaciół, symbole szczęśliwych chwil, notatki, pocztówki, wizytówki, figurki. To jeszcze bardziej ma przybliżać do autorki – a znajduje swoje miejsce, bo w każdej tekstowej publikacji automatycznie straciłoby na wartości.
Ale bardzo trudno byłoby korzystać z „Notesu artystycznego” jak ze zwykłego terminarza, mimo że takie może być jedno z jego przeznaczeń – jest tu nawet miejsce na nazwisko właściciela. A to ze względu na przedruki zwykłych zapisków Agnieszki Osieckiej wrzucane pod rozmaitymi datami. Czasem są to nawiązania do miejsc, wyjazdów i spotkań, zwykłe notatki dla pamięci, bardzo skrótowe, wręcz hasłowe. Czasem odrobinę dłuższe komentarze – jednozdaniowe zachęty do optymizmu, hasła podtrzymujące na duchu lub definiujące stan psychiki czy humor. W zapiskach powracają wyjścia do kina czy teatru, rysuneczki, a czasem też drobne fragmenty tworzonych piosenek i wierszy, zapisywane jak notatki codzienne, z poprawkami i skreśleniami. Są tu różne odcienie długopisów i kolory atramentu, różne – w zależności od aktualnego stanu uczuć lub poziomu zmęczenia – odmiany pisma. Wszystko jednak wypada bardzo realistycznie, więc gdyby chciało się traktować „Notes artystyczny” jak prawdziwy terminarz, wdrukowane notatki mogłyby czasem wprowadzać w błąd. O wiele lepiej zatem potraktować tom jak artystyczne wyzwanie i dawać tu upust własnej kreatywności – inspiracją będą wówczas zastane detale.
Od czasu do czasu pojawiają się w tomie jeszcze piosenki Agnieszki Osieckiej wskazywane przez artystów, przyjaciół czy rodzinę. I one stanowią uzupełnienie mało wpisujące się w konwencję notesu, ale będą dodatkiem dla tych odbiorców, którym nie wystarczą zwykłe codzienne zapiski, jakie każdy na własny użytek czyni. Jest „Notes artystyczny Agnieszki Osieckiej” książką gadżetową tylko dla tych, którzy potrzebują oryginalnego miejsca na własne zapiski – trudno traktować go jako ważne źródło informacji, raczej dodatek do istniejącej wiedzy.
poniedziałek, 27 listopada 2017
Józef Hen: Błazen - wielki mąż. Opowieść o Tadeuszu Boyu-Żeleńskim
Sonia Draga, Katowice 2017.
Klasyka
Józef Hen potrafi tworzyć barwne biografie, a jego książki dzisiaj zwłaszcza stanowią idealną przeciwwagę dla pospiesznych poppublikacji. Nic dziwnego, że kolejne wznowienia cieszą się na rynku ogromnym – i w pełni zasłużonym powodzeniem, uwodząc kolejne już pokolenia czytelników. „Błazen – wielki mąż. Opowieść o Tadeuszu Boyu-Żeleńskim” pokazuje, jak konstruować biografie, żeby rozbudzić ciekawość odbiorców i przedstawiać esencję wiadomości w znakomitym opracowaniu. W 1998 roku tom o Boyu ujrzał światło dzienne – i do dzisiaj może być traktowany jako bestseller.
W życiorysie Boya-Żeleńskiego najbardziej pasjonujące okazują się dla autora kwestie literacko-publicystyczne. Józef Hen pochyla się nad „Słówkami” i nad twórczością kabaretową, przypomina o działalności translatorskiej, dzięki której polscy odbiorcy mogli poznać literaturę francuską (proponowane przez Boya frazy do dzisiaj czasami nie doczekały się trafniejszego ujęcia). Wreszcie przygląda się Boyowi jako krytykowi teatralnemu – sprawdza, jak przebiegał proces oceniania spektakli i na co Boy kładł nacisk przy tych tekstach. Nie zapomina Hen i o zaangażowanej publicystyce – tłumaczy, o co Boy-Żeleński walczył, a nawet – jak wyglądały jego słowne potyczki z innymi autorami. Każdy temat rozwija w osobnym rozdziale i bardzo starannie dokumentuje, stylistycznie zbliża się do Kazimierza Wyki – umie wyważyć proporcje między bogatą w fakty narracją i językiem wygodnym w lekturze dla szerokiego grona odbiorców. Imponuje Józef Hen erudycją, ale wie też, jak nakłonić do lektury zwykłych czytelników, nie popisuje się wiedzą, stawia za to na rzetelność i konkrety. Proponuje bardzo gęstą opowieść, tu każde zdanie ma znaczenie – nie spotyka się natomiast chwytów sztucznie rozdmuchujących objętość tekstu. Hen pokazuje, jak posługiwać się cytatami: wprowadza je do wywodu w sposób przemyślany i nigdy wyłącznie w roli ozdobników.
Mniejszą wagę niż dzisiejsi autorzy biografii przykłada Józef Hen do kwestii prywatnych. Prezentuje najpierw Tadeusza Boya-Żeleńskiego w związku z Fusiem, później – z Ireną Krzywicką – ale kiedy tylko na horyzoncie pojawiają się ciekawe tematy literackie, natychmiast na nie się przerzuca. Najmniej charakteryzuje wątki medyczne, ale też to naturalna konsekwencja podejmowanych przez bohatera tomu wyborów. Dla Józefa Hena Boy jest ciekawy przede wszystkim ze względu na manifestowane poglądy wyprzedzające epokę, odwagę i precyzję w formułowaniu myśli, odchodzenie od schematów. Takiego artystę prezentuje w zgrabnych rozdziałach. Buduje pełnowymiarową biografię w starym stylu, a jednak tom z czasem nie traci na jakości. Józef Hen czytelników przekonuje do siebie i doborem tematów, i sposobem przedstawiania bohatera. Jest tu dyskretny humor objawiający się w języku, jest i umiłowanie dla konkretu. Czytelnicy mogą lepiej poznać charakter Boya-Żeleńskiego i przypomnieć sobie jego twórczość. Cieszy fakt, że „Błazen – wielki mąż” pojawia się ponownie na rynku wydawniczym, bo to tom zasługujący na stałe przypominanie – i na trwałą obecność w świadomości czytelników. Józef Hen udowadnia tu pisarski kunszt, jest świadomy, czego oczekują odbiorcy (przynajmniej ci spragnieni wartościowych lektur) i z wielką wprawą realizuje pomysł na zaprezentowanie postaci może odrobinę zapomnianej, ale bez wątpienia nietuzinkowej i inspirującej.
Klasyka
Józef Hen potrafi tworzyć barwne biografie, a jego książki dzisiaj zwłaszcza stanowią idealną przeciwwagę dla pospiesznych poppublikacji. Nic dziwnego, że kolejne wznowienia cieszą się na rynku ogromnym – i w pełni zasłużonym powodzeniem, uwodząc kolejne już pokolenia czytelników. „Błazen – wielki mąż. Opowieść o Tadeuszu Boyu-Żeleńskim” pokazuje, jak konstruować biografie, żeby rozbudzić ciekawość odbiorców i przedstawiać esencję wiadomości w znakomitym opracowaniu. W 1998 roku tom o Boyu ujrzał światło dzienne – i do dzisiaj może być traktowany jako bestseller.
W życiorysie Boya-Żeleńskiego najbardziej pasjonujące okazują się dla autora kwestie literacko-publicystyczne. Józef Hen pochyla się nad „Słówkami” i nad twórczością kabaretową, przypomina o działalności translatorskiej, dzięki której polscy odbiorcy mogli poznać literaturę francuską (proponowane przez Boya frazy do dzisiaj czasami nie doczekały się trafniejszego ujęcia). Wreszcie przygląda się Boyowi jako krytykowi teatralnemu – sprawdza, jak przebiegał proces oceniania spektakli i na co Boy kładł nacisk przy tych tekstach. Nie zapomina Hen i o zaangażowanej publicystyce – tłumaczy, o co Boy-Żeleński walczył, a nawet – jak wyglądały jego słowne potyczki z innymi autorami. Każdy temat rozwija w osobnym rozdziale i bardzo starannie dokumentuje, stylistycznie zbliża się do Kazimierza Wyki – umie wyważyć proporcje między bogatą w fakty narracją i językiem wygodnym w lekturze dla szerokiego grona odbiorców. Imponuje Józef Hen erudycją, ale wie też, jak nakłonić do lektury zwykłych czytelników, nie popisuje się wiedzą, stawia za to na rzetelność i konkrety. Proponuje bardzo gęstą opowieść, tu każde zdanie ma znaczenie – nie spotyka się natomiast chwytów sztucznie rozdmuchujących objętość tekstu. Hen pokazuje, jak posługiwać się cytatami: wprowadza je do wywodu w sposób przemyślany i nigdy wyłącznie w roli ozdobników.
Mniejszą wagę niż dzisiejsi autorzy biografii przykłada Józef Hen do kwestii prywatnych. Prezentuje najpierw Tadeusza Boya-Żeleńskiego w związku z Fusiem, później – z Ireną Krzywicką – ale kiedy tylko na horyzoncie pojawiają się ciekawe tematy literackie, natychmiast na nie się przerzuca. Najmniej charakteryzuje wątki medyczne, ale też to naturalna konsekwencja podejmowanych przez bohatera tomu wyborów. Dla Józefa Hena Boy jest ciekawy przede wszystkim ze względu na manifestowane poglądy wyprzedzające epokę, odwagę i precyzję w formułowaniu myśli, odchodzenie od schematów. Takiego artystę prezentuje w zgrabnych rozdziałach. Buduje pełnowymiarową biografię w starym stylu, a jednak tom z czasem nie traci na jakości. Józef Hen czytelników przekonuje do siebie i doborem tematów, i sposobem przedstawiania bohatera. Jest tu dyskretny humor objawiający się w języku, jest i umiłowanie dla konkretu. Czytelnicy mogą lepiej poznać charakter Boya-Żeleńskiego i przypomnieć sobie jego twórczość. Cieszy fakt, że „Błazen – wielki mąż” pojawia się ponownie na rynku wydawniczym, bo to tom zasługujący na stałe przypominanie – i na trwałą obecność w świadomości czytelników. Józef Hen udowadnia tu pisarski kunszt, jest świadomy, czego oczekują odbiorcy (przynajmniej ci spragnieni wartościowych lektur) i z wielką wprawą realizuje pomysł na zaprezentowanie postaci może odrobinę zapomnianej, ale bez wątpienia nietuzinkowej i inspirującej.
niedziela, 26 listopada 2017
Anne Booth: Dziewczyna z białym psem
Akapit Press, Łódź 2017.
Historia i baśń
Kiedy Jessie pisze baśń o dwóch królewnach, pokazuje w niej to, co skrycie przeżywa. Tata Jessie stracił pracę przez tanią siłę roboczą z innych krajów – Jessie musiała się więc przeprowadzić. Do niedawna wspierała ją babia oraz kuzynka Fran. Babcia jednak zaczyna tracić pamięć i zachowuje się co najmniej dziwnie, nie daje już poczucia bezpieczeństwa, za to przeraża swoim stanem. Natomiast Fran zmienia się diametralnie. Przestaje przyjaźnić się z Jessie, zadaje z podejrzanym towarzystwem i zaczyna być złośliwa. Nieważne, czy ma na to wpływ odejście jej ojca, czy dorastanie – Fran robi się nieznośna. Jessie od dawna marzy o psie i kiedy wszystko wokół zaczyna się walić, tylko to jedno marzenie ma szansę się spełnić. Babcia przygarnia białego szczeniaczka, którym nie da rady się zaopiekować. Biały pies to również klucz do przeszłości.
Na marginesie powieści „Dziewczyna z białym psem” Anne Booth porusza temat emigracji zarobkowej i stosunku do obcych. Ludzie z zewnątrz stanowią niesprecyzowane bliżej zagrożenie: trzymają się razem, rozmawiają w obcym języku, więc niejasne są ich intencje. Zabierają pracę miejscowym, chociaż to nie do końca ich wina. Fran bierze udział w prześladowaniu obcych, Jessie przekonuje się, że są to życzliwi i sympatyczni ludzie. Ale już wkrótce dzisiejsze problemy przykryje kwestia nazizmu – do powieści wkracza wielka historia.
O drugiej wojnie światowej napisano już mnóstwo i wydawałoby się, że nie ma w tym temacie kwestii obcych nawet najmłodszym. Jednak to, co zrozumiałe dla polskich dzieci, angielskim jawi się jako egzotyczne. Na lekcji u bohaterki klasa ogląda film z przemówieniami Hitlera i… wykorzystuje to jako pretekst do żartów oraz wygłupów. Śmiechy z heilowania to znak, że trzeba zareagować błyskawicznie. Nauczycielka niemieckiego próbuje wyjaśnić dzieciom niestosowność ich zachowań. Ale historia dopiero odsłoni przed Jessie swoje oblicze: pojawia się tu kwestia prześladowania Żydów, a wreszcie i motyw białego psa – motyw, który powiąże przeszłość i teraźniejszość. Jessie zacznie dostrzegać pewne prawidłowości w dziwactwach babci. Tak odkryje mroczną przeszłość i zrozumie, dlaczego trzeba uczyć się historii. Autorka wskazuje też młodemu pokoleniu, czym grożą nacjonalistyczne przekonania. Ostrzega przed nazizmem nie jako przeżytkiem z przeszłości – i teraz w traktowaniu obcych zaczyna on dochodzić do głosu – może nie na tak wielką skalę, ale jednak – trzeba jak najszybciej reagować.
„Dziewczyna z białym psem” to powieść, w której brutalność historii ma zostać zrównoważona brutalnością dawnych wersji znanych baśni – i tak jak z baśni trzeba z prawdziwych wydarzeń wyciągać odpowiednie wnioski. Pojawia się w książce Bruno Bettelheim – jakby autorka potrzebowała autorytetu, żeby uzasadnić tematyczne wybory. Nie pogłębia jednak charakterystyk postaci ani prawdopodobieństwa historii. Dba jedynie o wątek detektywistyczny – poza tym skupia się wyłącznie na przesłaniu tomiku. Przez to traci automatycznie na jakości – powieść pop kłóci się z tak poważnymi tematami i nawet kwestia białego psa na wiele się nie przyda do złagodzenia relacji. Autorka bardzo koncentruje się na przekazie, mniej na kształcie opowieści. Jest „Dziewczyna z białym psem” próbą przystosowania ważnego tematu do upraszczanej formy – to rodzaj eksperymentu, niekoniecznie trafionego – zabrakło tu trochę dopracowania całości, myślenia o odbiorcach.
Historia i baśń
Kiedy Jessie pisze baśń o dwóch królewnach, pokazuje w niej to, co skrycie przeżywa. Tata Jessie stracił pracę przez tanią siłę roboczą z innych krajów – Jessie musiała się więc przeprowadzić. Do niedawna wspierała ją babia oraz kuzynka Fran. Babcia jednak zaczyna tracić pamięć i zachowuje się co najmniej dziwnie, nie daje już poczucia bezpieczeństwa, za to przeraża swoim stanem. Natomiast Fran zmienia się diametralnie. Przestaje przyjaźnić się z Jessie, zadaje z podejrzanym towarzystwem i zaczyna być złośliwa. Nieważne, czy ma na to wpływ odejście jej ojca, czy dorastanie – Fran robi się nieznośna. Jessie od dawna marzy o psie i kiedy wszystko wokół zaczyna się walić, tylko to jedno marzenie ma szansę się spełnić. Babcia przygarnia białego szczeniaczka, którym nie da rady się zaopiekować. Biały pies to również klucz do przeszłości.
Na marginesie powieści „Dziewczyna z białym psem” Anne Booth porusza temat emigracji zarobkowej i stosunku do obcych. Ludzie z zewnątrz stanowią niesprecyzowane bliżej zagrożenie: trzymają się razem, rozmawiają w obcym języku, więc niejasne są ich intencje. Zabierają pracę miejscowym, chociaż to nie do końca ich wina. Fran bierze udział w prześladowaniu obcych, Jessie przekonuje się, że są to życzliwi i sympatyczni ludzie. Ale już wkrótce dzisiejsze problemy przykryje kwestia nazizmu – do powieści wkracza wielka historia.
O drugiej wojnie światowej napisano już mnóstwo i wydawałoby się, że nie ma w tym temacie kwestii obcych nawet najmłodszym. Jednak to, co zrozumiałe dla polskich dzieci, angielskim jawi się jako egzotyczne. Na lekcji u bohaterki klasa ogląda film z przemówieniami Hitlera i… wykorzystuje to jako pretekst do żartów oraz wygłupów. Śmiechy z heilowania to znak, że trzeba zareagować błyskawicznie. Nauczycielka niemieckiego próbuje wyjaśnić dzieciom niestosowność ich zachowań. Ale historia dopiero odsłoni przed Jessie swoje oblicze: pojawia się tu kwestia prześladowania Żydów, a wreszcie i motyw białego psa – motyw, który powiąże przeszłość i teraźniejszość. Jessie zacznie dostrzegać pewne prawidłowości w dziwactwach babci. Tak odkryje mroczną przeszłość i zrozumie, dlaczego trzeba uczyć się historii. Autorka wskazuje też młodemu pokoleniu, czym grożą nacjonalistyczne przekonania. Ostrzega przed nazizmem nie jako przeżytkiem z przeszłości – i teraz w traktowaniu obcych zaczyna on dochodzić do głosu – może nie na tak wielką skalę, ale jednak – trzeba jak najszybciej reagować.
„Dziewczyna z białym psem” to powieść, w której brutalność historii ma zostać zrównoważona brutalnością dawnych wersji znanych baśni – i tak jak z baśni trzeba z prawdziwych wydarzeń wyciągać odpowiednie wnioski. Pojawia się w książce Bruno Bettelheim – jakby autorka potrzebowała autorytetu, żeby uzasadnić tematyczne wybory. Nie pogłębia jednak charakterystyk postaci ani prawdopodobieństwa historii. Dba jedynie o wątek detektywistyczny – poza tym skupia się wyłącznie na przesłaniu tomiku. Przez to traci automatycznie na jakości – powieść pop kłóci się z tak poważnymi tematami i nawet kwestia białego psa na wiele się nie przyda do złagodzenia relacji. Autorka bardzo koncentruje się na przekazie, mniej na kształcie opowieści. Jest „Dziewczyna z białym psem” próbą przystosowania ważnego tematu do upraszczanej formy – to rodzaj eksperymentu, niekoniecznie trafionego – zabrakło tu trochę dopracowania całości, myślenia o odbiorcach.
Megan McDonald: Hania Humorek i lista marzeń
Egmont, Warszawa 2017.
Czego sobie życzyć
Listy marzeń lub zadań do zrealizowania to stały motyw z warsztatów kreatywnego pisania – w ostatnich latach całkiem często pojawiają się jako siła napędowa fabuł w czytadłach i książkach obyczajowych dla nastolatek. Teraz wprowadza do serii poppublikacji – rozbudowanych historyjek dla najmłodszych – motywy wanitatywne. Oto bowiem babcia Hani Humorek, zwykle pozostająca na drugim planie (jeśli w ogóle), postać dość stereotypowa i pozbawiona własnego zdania, tworzy swoją listę ostatnich marzeń. Te marzenia są dość odważne i egzotyczne, wymagają albo dużych przygotowań, albo dużych nakładów finansowych, czasami jednak nie da się ich kupić – potrzeba dużego zaangażowania i samozaparcia, by móc je z listy odhaczyć. A ponieważ każdego uszczęśliwia coś innego, propozycje babci Hani Humorek to zaledwie początek wielkiego wyszukiwania własnych marzeń. W końcu pod wpływem bohaterki listę marzeń – niekoniecznie ostatnich – przygotować może każde dziecko. Hania, oczywiście, idzie w ślady babci – spisuje własne pragnienia, na razie może dziecięce, ale – z dużym rozmachem. Są tu marzenia odważne i nieznające ograniczeń, ale i takie całkiem proste, typowe dla maluchów, są ambitne wyzwania, a i absurdy. W końcu Hania chce między innymi uratować świat i coś wynaleźć, ale poza tym – dostać największe wyróżnienie za pracę domową czy przejechać się konno. Niektóre z tych pomysłów są proste do zrealizowania, inne – stałyby się proste przy pomocy rodziców, a jeszcze inne należą do absurdalnych i nierealnych, ale w oczach Hani robią się bardziej konkretne. „Hania Humorek i lista marzeń”, siedemnasty tomik w bestsellerowej serii – to przegląd realizacji planu marzeń. Hania chce przecież wykreślić jak najwięcej pozycji ze swojej listy. A do listy babci musi dopisać parę pozycji – przecież nie może ryzykować, że po spełnieniu wszystkich marzeń babcia straci sens życia i odejdzie.
Tego motywu autorka zbyt mocno nie eksponuje, żeby nie straszyć małych odbiorców – ale przypomina o przemijaniu na marginesie relacji. W końcu dla babci lista marzeń do zrealizowania przed śmiercią. Hania – na sposób każdego malucha – próbuje zaczarować sytuację, przez literacką interwencję: jeśli rozszerzy listę marzeń, to odwlecze w czasie moment rozstania. To naiwne i urocze jednocześnie, a dla dzieci też zrozumiałe w pełni, nie ma obaw, że Hania nie zostanie zrozumiana. Jak zawsze autorka wtrąca humorystyczne obrazki. Zabawne dla grupy docelowej odbiorców są dialogi Hani i Smrodka. Za to humor na wyższym poziomie zapewnia tu autorka przez absurdalne pomysły Hani. To dzięki nim dziewczynka może odhaczać na swojej liście ekstremalne wręcz sytuacje (zjedzenie rekina czy uratowanie świata, a i wynalezienie czegoś). Przygody Hani są, jak zwykle, dynamiczne, tu dzieje się bardzo dużo i dość szybko, nie ma rozbudowanych opisów, więc też i przestojów z punktu widzenia dzieci. Hania portretowana jest w działaniu i tak najbardziej przekonuje.
Hania Humorek to bohaterka skrojona na miarę małych odbiorców. Pozwala im na szalone zabawy i poznawanie świata, wprowadza motywy charakterystyczne dla dorosłej rzeczywistości. Odrobinę edukuje – ale tylko odrobinę, bo dla dzieci najważniejsza ma być tu zabawa. Opowieści o Hani to zestaw przygód i dowcipów, literatura rozrywkowa. Spełnia swoją rolę: przyzwyczaja dzieci do lektur jako sposobu spędzania wolnego czasu.
Czego sobie życzyć
Listy marzeń lub zadań do zrealizowania to stały motyw z warsztatów kreatywnego pisania – w ostatnich latach całkiem często pojawiają się jako siła napędowa fabuł w czytadłach i książkach obyczajowych dla nastolatek. Teraz wprowadza do serii poppublikacji – rozbudowanych historyjek dla najmłodszych – motywy wanitatywne. Oto bowiem babcia Hani Humorek, zwykle pozostająca na drugim planie (jeśli w ogóle), postać dość stereotypowa i pozbawiona własnego zdania, tworzy swoją listę ostatnich marzeń. Te marzenia są dość odważne i egzotyczne, wymagają albo dużych przygotowań, albo dużych nakładów finansowych, czasami jednak nie da się ich kupić – potrzeba dużego zaangażowania i samozaparcia, by móc je z listy odhaczyć. A ponieważ każdego uszczęśliwia coś innego, propozycje babci Hani Humorek to zaledwie początek wielkiego wyszukiwania własnych marzeń. W końcu pod wpływem bohaterki listę marzeń – niekoniecznie ostatnich – przygotować może każde dziecko. Hania, oczywiście, idzie w ślady babci – spisuje własne pragnienia, na razie może dziecięce, ale – z dużym rozmachem. Są tu marzenia odważne i nieznające ograniczeń, ale i takie całkiem proste, typowe dla maluchów, są ambitne wyzwania, a i absurdy. W końcu Hania chce między innymi uratować świat i coś wynaleźć, ale poza tym – dostać największe wyróżnienie za pracę domową czy przejechać się konno. Niektóre z tych pomysłów są proste do zrealizowania, inne – stałyby się proste przy pomocy rodziców, a jeszcze inne należą do absurdalnych i nierealnych, ale w oczach Hani robią się bardziej konkretne. „Hania Humorek i lista marzeń”, siedemnasty tomik w bestsellerowej serii – to przegląd realizacji planu marzeń. Hania chce przecież wykreślić jak najwięcej pozycji ze swojej listy. A do listy babci musi dopisać parę pozycji – przecież nie może ryzykować, że po spełnieniu wszystkich marzeń babcia straci sens życia i odejdzie.
Tego motywu autorka zbyt mocno nie eksponuje, żeby nie straszyć małych odbiorców – ale przypomina o przemijaniu na marginesie relacji. W końcu dla babci lista marzeń do zrealizowania przed śmiercią. Hania – na sposób każdego malucha – próbuje zaczarować sytuację, przez literacką interwencję: jeśli rozszerzy listę marzeń, to odwlecze w czasie moment rozstania. To naiwne i urocze jednocześnie, a dla dzieci też zrozumiałe w pełni, nie ma obaw, że Hania nie zostanie zrozumiana. Jak zawsze autorka wtrąca humorystyczne obrazki. Zabawne dla grupy docelowej odbiorców są dialogi Hani i Smrodka. Za to humor na wyższym poziomie zapewnia tu autorka przez absurdalne pomysły Hani. To dzięki nim dziewczynka może odhaczać na swojej liście ekstremalne wręcz sytuacje (zjedzenie rekina czy uratowanie świata, a i wynalezienie czegoś). Przygody Hani są, jak zwykle, dynamiczne, tu dzieje się bardzo dużo i dość szybko, nie ma rozbudowanych opisów, więc też i przestojów z punktu widzenia dzieci. Hania portretowana jest w działaniu i tak najbardziej przekonuje.
Hania Humorek to bohaterka skrojona na miarę małych odbiorców. Pozwala im na szalone zabawy i poznawanie świata, wprowadza motywy charakterystyczne dla dorosłej rzeczywistości. Odrobinę edukuje – ale tylko odrobinę, bo dla dzieci najważniejsza ma być tu zabawa. Opowieści o Hani to zestaw przygód i dowcipów, literatura rozrywkowa. Spełnia swoją rolę: przyzwyczaja dzieci do lektur jako sposobu spędzania wolnego czasu.
sobota, 25 listopada 2017
Paulina Wilk: Pojutrze. O miastach przyszłości
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017.
Pułapki i szanse
Miasta to tak naprawdę symbol triumfu cywilizacji, wyraz wielkości człowieka, rozwoju myśli technicznej. To możliwość wcielenia w życie najbardziej wizjonerskich koncepcji i futurystycznych pomysłów. Czasami jednak miasta stają się przekleństwem dla innych, co podoba się władzom, niekoniecznie uprzyjemni życie zwykłym obywatelom. Miasta z miejsc przekształcając się w żywe twory, rosną, zmieniają się i mają niebagatelny wpływ na egzystencję tych, którym dają schronienie. Paulina Wilk z ogromnym zainteresowaniem przygląda się co ciekawszym metropoliom, odkrywając, że nie da się znaleźć dla nich wspólnego klucza. Każde miasto funkcjonuje inaczej – dlatego też każde można w inny sposób scharakteryzować, a to autorka robi wyśmienicie. „Pojutrze. O miastach przyszłości” to zestaw literackich i podróżniczych reportaży, intrygujących zarówno głębią jak i trafnością spostrzeżeń. Paulina Wilk pozwala odkrywać to, co nieznane lub zastanowić się nad kierunkiem przemian, nigdy jednak nie pozostawia czytelników obojętnymi na to, co dzieje się na świecie, nawet jeśli oprowadza po terenach i rejonach dla większości egzotycznych. Oddala się od języka przewodników, a i od dzisiejszych turystycznych „dzienników” czy relacji amatorskich z wypraw. Nie zależy jej na przekazywaniu danych (w tym – statystyk), raczej – żeby ująć w tekście literacką wersję podróży, zamienić lekturę w przygodę poznawczą. W tym celu sięga do sugestywnych opisów, zwraca uwagę na to, co jednostkowe. Sprawdza miasta, to jest sama doświadcza kolejnych „atrakcji” bądź udziwnień i zdaje relację z przeżyć niepowtarzalnych (mimo że dostępnych turystom). Poznaje miejscowych, interesuje się zwłaszcza tymi, którzy robią coś niezwyczajnego i samym swoim zawodem oddalają się od rutyny. „Pojutrze” to zestaw reportażowych esejów bardzo malowniczych – nawet wtedy, gdy autorka sugeruje całkowity brak głębszych emocji (również warunkowany atmosferą miasta!), nie pozostawia czytelników bez wrażeń czysto estetycznych. Narrację prowadzi z ogromną wprawą oraz wyczuleniem na piękno detali. Swoimi tekstami nawiązuje do najlepszych tradycji literackich podróży: pozwala bez ruszania się z domu odbyć wielowymiarową i ubogacającą wyprawę. Precyzję stylistyczną wiąże nieodmiennie z treściwymi obrazami – nie pisze dla samych zachwytów, dba o jakość przekazu na wszystkich poziomach.
Eseje poświęcone konkretnym miastom z różnych punktów globu Paulina Wilk przetyka krótkimi notatkami co do wyobrażeń na temat miast przyszłości. Przybliża czytelnikom rozmaite koncepcje zagospodarowania przestrzeni, a i układania życia samym mieszkańcom, bo przecież na urbanizacyjnych planach nigdy się nie kończy. Wilk pokazuje, jak rozwijały się idee miast przyszłości, wizje rzekomo najlepszych rozwiązań. Tych pomysłów nie ocenia, woli, żeby wnioski wyciągali czytelnicy – zwłaszcza po lekturze reportaży.
„Pojutrze. O miastach przyszłości” to książka, która może być uzupełnieniem lektur fantasy – dostarcza materiału do porównań. Budzi również ciekawość świata, autorka sugeruje, że sporo tematów czeka na odkrycie – a żadne przewodniki nie zastąpią bytności na miejscu i samodzielnego dokonywania odpowiednich wyborów. Paulina Wilk zaprasza czytelników do podróżowania i szukania własnych miejsc. Przygląda się wielkim miastom i rejestruje nie tylko ich udogodnienia, ale i pułapki. Wskazuje schematy myślenia czy pomysły, które ewidentnie się nie sprawdzają: „Pojutrze. O miastach przyszłości” to lektura dla wymagających, pełna oryginalnych pejzaży i spostrzeżeń, napisana jak powieść. Odkrywanie świata to w tym wypadku także odkrywanie własnych możliwości i ograniczeń. Miasta przyszłości budzą ciekawość.
Pułapki i szanse
Miasta to tak naprawdę symbol triumfu cywilizacji, wyraz wielkości człowieka, rozwoju myśli technicznej. To możliwość wcielenia w życie najbardziej wizjonerskich koncepcji i futurystycznych pomysłów. Czasami jednak miasta stają się przekleństwem dla innych, co podoba się władzom, niekoniecznie uprzyjemni życie zwykłym obywatelom. Miasta z miejsc przekształcając się w żywe twory, rosną, zmieniają się i mają niebagatelny wpływ na egzystencję tych, którym dają schronienie. Paulina Wilk z ogromnym zainteresowaniem przygląda się co ciekawszym metropoliom, odkrywając, że nie da się znaleźć dla nich wspólnego klucza. Każde miasto funkcjonuje inaczej – dlatego też każde można w inny sposób scharakteryzować, a to autorka robi wyśmienicie. „Pojutrze. O miastach przyszłości” to zestaw literackich i podróżniczych reportaży, intrygujących zarówno głębią jak i trafnością spostrzeżeń. Paulina Wilk pozwala odkrywać to, co nieznane lub zastanowić się nad kierunkiem przemian, nigdy jednak nie pozostawia czytelników obojętnymi na to, co dzieje się na świecie, nawet jeśli oprowadza po terenach i rejonach dla większości egzotycznych. Oddala się od języka przewodników, a i od dzisiejszych turystycznych „dzienników” czy relacji amatorskich z wypraw. Nie zależy jej na przekazywaniu danych (w tym – statystyk), raczej – żeby ująć w tekście literacką wersję podróży, zamienić lekturę w przygodę poznawczą. W tym celu sięga do sugestywnych opisów, zwraca uwagę na to, co jednostkowe. Sprawdza miasta, to jest sama doświadcza kolejnych „atrakcji” bądź udziwnień i zdaje relację z przeżyć niepowtarzalnych (mimo że dostępnych turystom). Poznaje miejscowych, interesuje się zwłaszcza tymi, którzy robią coś niezwyczajnego i samym swoim zawodem oddalają się od rutyny. „Pojutrze” to zestaw reportażowych esejów bardzo malowniczych – nawet wtedy, gdy autorka sugeruje całkowity brak głębszych emocji (również warunkowany atmosferą miasta!), nie pozostawia czytelników bez wrażeń czysto estetycznych. Narrację prowadzi z ogromną wprawą oraz wyczuleniem na piękno detali. Swoimi tekstami nawiązuje do najlepszych tradycji literackich podróży: pozwala bez ruszania się z domu odbyć wielowymiarową i ubogacającą wyprawę. Precyzję stylistyczną wiąże nieodmiennie z treściwymi obrazami – nie pisze dla samych zachwytów, dba o jakość przekazu na wszystkich poziomach.
Eseje poświęcone konkretnym miastom z różnych punktów globu Paulina Wilk przetyka krótkimi notatkami co do wyobrażeń na temat miast przyszłości. Przybliża czytelnikom rozmaite koncepcje zagospodarowania przestrzeni, a i układania życia samym mieszkańcom, bo przecież na urbanizacyjnych planach nigdy się nie kończy. Wilk pokazuje, jak rozwijały się idee miast przyszłości, wizje rzekomo najlepszych rozwiązań. Tych pomysłów nie ocenia, woli, żeby wnioski wyciągali czytelnicy – zwłaszcza po lekturze reportaży.
„Pojutrze. O miastach przyszłości” to książka, która może być uzupełnieniem lektur fantasy – dostarcza materiału do porównań. Budzi również ciekawość świata, autorka sugeruje, że sporo tematów czeka na odkrycie – a żadne przewodniki nie zastąpią bytności na miejscu i samodzielnego dokonywania odpowiednich wyborów. Paulina Wilk zaprasza czytelników do podróżowania i szukania własnych miejsc. Przygląda się wielkim miastom i rejestruje nie tylko ich udogodnienia, ale i pułapki. Wskazuje schematy myślenia czy pomysły, które ewidentnie się nie sprawdzają: „Pojutrze. O miastach przyszłości” to lektura dla wymagających, pełna oryginalnych pejzaży i spostrzeżeń, napisana jak powieść. Odkrywanie świata to w tym wypadku także odkrywanie własnych możliwości i ograniczeń. Miasta przyszłości budzą ciekawość.
piątek, 24 listopada 2017
Jakub Porada: Sztukmistrz w Tczewie, czyli mów, co chcesz. Poradnik skutecznego mówienia
Burda, Warszawa 2017.
Prezencja
Jakub Porada bardzo chce tworzyć poradniki, a że jest dziennikarzem aktywnym także w portalach społecznościowych – i utrzymuje stały kontakt z fanami – nie ma problemu ze znalezieniem tematu kolejnej publikacji przydatnej tym, którzy chcieliby iść w jego ślady i zaistnieć w mediach, albo chociaż przygotować się dobrze do publicznego wystąpienia z dowolnej okazji. „Sztukmistrz w Tczewie, czyli mów, co chcesz” to tom poświęcony autoprezentacji – i to na kilku poziomach. Jakub Porada rzeczywiście sięga do wskazówek i ćwiczeń podsuwanych zwłaszcza przez aktorów starej daty, ale próbuje też połączyć sztukę mówienia z ogólną prezencją, dba o wizerunek, a raczej uczy, jak o własny wizerunek zadbać i na co zwracać uwagę, gdy chce się robić dobre wrażenie na innych. „Sztukmistrz w Tczewie” to książka dla cierpliwych i gotowych na wykonywanie dość żmudnych ćwiczeń. Autor nie zna sposobów na cud – wie, że tylko ciężka praca przygotuje do „skutecznego” mówienia. W odróżnieniu od wielu coachów i ekspertów od pozytywnego myślenia, nie wprowadza systemu afirmacji, za to skupia się na konkretnych zadaniach. Owe zadania trzeba będzie powtarzać do skutku. „Sztukmistrz w Tczewie” to zatem publikacja czasochłonna i wymagająca poświęceń. Autor jest bardziej znany młodszym pokoleniom, tymczasem sięga po metody z zamierzchłej przeszłości. Do działania przekonuje więc najbardziej własnym przykładem i sporą liczbą anegdot z pracy dziennikarskiej.
Uczy od podstaw – to jest – prawidłowej emisji głosu, ćwiczenia dykcji i akcentowania. Pokazuje, jakich błędów (naddykcyjnych) nie popełniać i przywołuje zestaw językowych łamańców. Ale na tym kończy opowieść, jak mówić (szkoda, bo przydałoby się jeszcze zwrócenie uwagi na zmiękczenia czy denazalizację samogłosek nosowych, popularne dzisiaj i męczące „choroby” prezenterów). Przechodzi za to do samej idei wystąpień. Rozważa, kiedy warto korzystać z kartki, a kiedy postawić na naturalność, uczy jak śmiać się z błędów i jak wybrnąć z kompromitujących pomyłek. Tłumaczy reakcje na przejęzyczenia, ale też podpowiada, jak zachować opanowanie przed kamerami. Zajmuje się nawet ułożeniem głowy prezentera. Interesuje go kształt przemówień: wyjaśnia, jak uniknąć nudy, jak rozkładać informacje, żeby zachęcić do słuchania, jak rozpoczynać i kończyć wypowiedź, żeby dać się zauważyć. Wprowadza temat skracania jako metody na ulepszenie tekstu. A ponieważ doskonale zna podstawowe wymówki odbiorców, tłumaczy też między innymi, dlaczego ważne są pasje pozazawodowe – i jak wygospodarować czas na czytanie i poszerzanie horyzontów. Przypomina o szacunku do książki. Czasami w ogóle odbiega od tematu skutecznego mówienia, zatapiając się w anegdotach czy wspomnieniach – ale każdy rozdział kończy się przypomnieniem podstawowych zasad i zestawem ćwiczeń dla chcących lekcji ładnego mówienia. Tom autor wypełnia nie tylko wskazówkami i zwierzeniami o charakterze autobiograficznym, wiele tu zdjęć o funkcji mnemotechnicznej. Porada wie, że odbiorcy potrzebują jasnych wskazówek – zamiast więc skomplikowanie tłumaczyć, jak wykonać ćwiczenie, woli to pokazać zdjęciem lub kilkoma zdjęciami. Tak trafi do społeczeństwa obrazkowego. Stawia się w tej książce w roli autorytetu, ale nie zapomina o tych, od których się czegoś nauczył. Na marginesie wskazówek przedstawia swoją ścieżkę kariery – to też sposób na zapełnienie książki i zaproponowanie czytelnikom czegoś poza typowym poradnikiem z zestawem ćwiczeń do wykonania.
Prezencja
Jakub Porada bardzo chce tworzyć poradniki, a że jest dziennikarzem aktywnym także w portalach społecznościowych – i utrzymuje stały kontakt z fanami – nie ma problemu ze znalezieniem tematu kolejnej publikacji przydatnej tym, którzy chcieliby iść w jego ślady i zaistnieć w mediach, albo chociaż przygotować się dobrze do publicznego wystąpienia z dowolnej okazji. „Sztukmistrz w Tczewie, czyli mów, co chcesz” to tom poświęcony autoprezentacji – i to na kilku poziomach. Jakub Porada rzeczywiście sięga do wskazówek i ćwiczeń podsuwanych zwłaszcza przez aktorów starej daty, ale próbuje też połączyć sztukę mówienia z ogólną prezencją, dba o wizerunek, a raczej uczy, jak o własny wizerunek zadbać i na co zwracać uwagę, gdy chce się robić dobre wrażenie na innych. „Sztukmistrz w Tczewie” to książka dla cierpliwych i gotowych na wykonywanie dość żmudnych ćwiczeń. Autor nie zna sposobów na cud – wie, że tylko ciężka praca przygotuje do „skutecznego” mówienia. W odróżnieniu od wielu coachów i ekspertów od pozytywnego myślenia, nie wprowadza systemu afirmacji, za to skupia się na konkretnych zadaniach. Owe zadania trzeba będzie powtarzać do skutku. „Sztukmistrz w Tczewie” to zatem publikacja czasochłonna i wymagająca poświęceń. Autor jest bardziej znany młodszym pokoleniom, tymczasem sięga po metody z zamierzchłej przeszłości. Do działania przekonuje więc najbardziej własnym przykładem i sporą liczbą anegdot z pracy dziennikarskiej.
Uczy od podstaw – to jest – prawidłowej emisji głosu, ćwiczenia dykcji i akcentowania. Pokazuje, jakich błędów (naddykcyjnych) nie popełniać i przywołuje zestaw językowych łamańców. Ale na tym kończy opowieść, jak mówić (szkoda, bo przydałoby się jeszcze zwrócenie uwagi na zmiękczenia czy denazalizację samogłosek nosowych, popularne dzisiaj i męczące „choroby” prezenterów). Przechodzi za to do samej idei wystąpień. Rozważa, kiedy warto korzystać z kartki, a kiedy postawić na naturalność, uczy jak śmiać się z błędów i jak wybrnąć z kompromitujących pomyłek. Tłumaczy reakcje na przejęzyczenia, ale też podpowiada, jak zachować opanowanie przed kamerami. Zajmuje się nawet ułożeniem głowy prezentera. Interesuje go kształt przemówień: wyjaśnia, jak uniknąć nudy, jak rozkładać informacje, żeby zachęcić do słuchania, jak rozpoczynać i kończyć wypowiedź, żeby dać się zauważyć. Wprowadza temat skracania jako metody na ulepszenie tekstu. A ponieważ doskonale zna podstawowe wymówki odbiorców, tłumaczy też między innymi, dlaczego ważne są pasje pozazawodowe – i jak wygospodarować czas na czytanie i poszerzanie horyzontów. Przypomina o szacunku do książki. Czasami w ogóle odbiega od tematu skutecznego mówienia, zatapiając się w anegdotach czy wspomnieniach – ale każdy rozdział kończy się przypomnieniem podstawowych zasad i zestawem ćwiczeń dla chcących lekcji ładnego mówienia. Tom autor wypełnia nie tylko wskazówkami i zwierzeniami o charakterze autobiograficznym, wiele tu zdjęć o funkcji mnemotechnicznej. Porada wie, że odbiorcy potrzebują jasnych wskazówek – zamiast więc skomplikowanie tłumaczyć, jak wykonać ćwiczenie, woli to pokazać zdjęciem lub kilkoma zdjęciami. Tak trafi do społeczeństwa obrazkowego. Stawia się w tej książce w roli autorytetu, ale nie zapomina o tych, od których się czegoś nauczył. Na marginesie wskazówek przedstawia swoją ścieżkę kariery – to też sposób na zapełnienie książki i zaproponowanie czytelnikom czegoś poza typowym poradnikiem z zestawem ćwiczeń do wykonania.
czwartek, 23 listopada 2017
Izabella Frączyk: Stajnia w Pieńkach. Jedną nogą w niebie
Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Rozstanie
Pierwszy tom był czytelnym sygnałem wejścia w bestsellerowy świat bohaterek czytadeł: rozstanie z mężem, zawalenie się wszelkich planów, nieoczekiwany spadek, schronienie z dala od cywilizacyjnego pośpiechu i szansa na nową miłość – Izabella Frączyk, rozpoczynając cykl Stajnia w Pieńkach, skorzystała z przetartych szlaków i poczytnych scenariuszy, a wygrała walkę o uwagę odbiorczyń dobrym stylem pisania, narracją wyrobioną w kolejnych optymistycznych obyczajówkach. Tom drugi był kwintesencją słodkości i spełniania marzeń – w Pieńkach powstało istne Eldorado dla Magdy, każda jej kolejna decyzja stawała się niemal żyłą złota, wystarczyło tylko zdobyć się na odwagę i działać bez wielkich analiz. Trzeci, i jak się okazuje, ostatni tom serii wydaje się już najbardziej wydumany – jakby autorka zmęczona schematami próbowała zaproponować coś na siłę oryginalnego i odmiennego od dotychczasowych rozwiązań ze stadniny. Musi tu rozwiązać różne problemy, od kwestii niechcianego dziecka Alicji po nowy związek Magdy. Dla odmiany zsyła na Pieńki szereg kataklizmów tak, by Magda, która wcześniej wiele od losu dostała, teraz dużo straciła – to test, czy bohaterka rzeczywiście jest tak silna, jak jej się wydawało i czy zasłużyła na bezinteresowną pomoc innych. „Jedną nogą w niebie” to zbiór pułapek i utrudnień, ale też prób dotarcia do najlepszych możliwych wyborów.
Na otwarcie tej części historii Magda ma wszystko. Były mąż ostatecznie zniknął z horyzontu i prawie się tu o nim nie wspomina. Sąsiad i kochanek ma śmiałe plany rozwijania obu biznesów. Stadnina prosperuje coraz lepiej, tak, że Magda rozgląda się za nowymi pracownikami. Bez przerwy ktoś dostarcza kolejne zwierzęta – co dla właścicielki obiektu jest szansą na zainteresowanie ofertą edukacyjną kolejnych szkół. Magda wszystko dostaje, przez moment to jeszcze kontynuacja fortuny z drugiego tomu. A gdy autorka sama zaczyna dostrzegać baśniową żyłę złota, zmienia front i postanawia bohaterkę ciężko doświadczyć. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to wpadanie ze skrajności w skrajność. I – oczywiście – przewidywalne happy endy dla poszczególnych postaci. Izabella Frączyk chce za wszelką cenę doprowadzić do sytuacji sielanki tak, żeby czytelniczki nie miały wątpliwości co do przyszłego szczęścia postaci, już poza powieściowym cyklem. Kiedy uda się już uporać ze zmartwieniami – to tak, żeby nigdy nie wróciły, ani one, ani ich echa. Fakt, że bierze się to z konwencji – ale jednak tu króluje przesada, zupełnie niepotrzebnie. Może gdyby autorka nie żegnała się już z postaciami, miałaby szansę spokojnie (i bardziej w rytmie tasiemcowego serialu obyczajowego) rozwijać opowieść i nie wpadałaby tak często w fabularne koleiny.
O ile w powieści w ramach akcji jest trochę niedociągnięć czy przypochlebiania się masowej publiczności, o tyle samą narracją Izabella Frączyk sporo wynagradza. Ta autorka pisze dobrze, ma mocną pozycję na rynku obyczajówek dla pań, nie popełnia najczęstszych błędów autorek czytadeł. Wie, jak sterować emocjami czytelniczek, umie też relacjonować zawartość poprzednich tomów tak, by nie zirytować fanek serii. „Jedną nogą w niebie” od strony warsztatowej jest książką dopracowaną – dlatego szkoda tych fabularnych uproszczeń, które przecież mają wpływ na brzmienie całości. Rozstanie ze stajnią w Pieńkach budzi chyba najwięcej wątpliwości z całej serii, ale tak bywa przy opuszczaniu raju.
Rozstanie
Pierwszy tom był czytelnym sygnałem wejścia w bestsellerowy świat bohaterek czytadeł: rozstanie z mężem, zawalenie się wszelkich planów, nieoczekiwany spadek, schronienie z dala od cywilizacyjnego pośpiechu i szansa na nową miłość – Izabella Frączyk, rozpoczynając cykl Stajnia w Pieńkach, skorzystała z przetartych szlaków i poczytnych scenariuszy, a wygrała walkę o uwagę odbiorczyń dobrym stylem pisania, narracją wyrobioną w kolejnych optymistycznych obyczajówkach. Tom drugi był kwintesencją słodkości i spełniania marzeń – w Pieńkach powstało istne Eldorado dla Magdy, każda jej kolejna decyzja stawała się niemal żyłą złota, wystarczyło tylko zdobyć się na odwagę i działać bez wielkich analiz. Trzeci, i jak się okazuje, ostatni tom serii wydaje się już najbardziej wydumany – jakby autorka zmęczona schematami próbowała zaproponować coś na siłę oryginalnego i odmiennego od dotychczasowych rozwiązań ze stadniny. Musi tu rozwiązać różne problemy, od kwestii niechcianego dziecka Alicji po nowy związek Magdy. Dla odmiany zsyła na Pieńki szereg kataklizmów tak, by Magda, która wcześniej wiele od losu dostała, teraz dużo straciła – to test, czy bohaterka rzeczywiście jest tak silna, jak jej się wydawało i czy zasłużyła na bezinteresowną pomoc innych. „Jedną nogą w niebie” to zbiór pułapek i utrudnień, ale też prób dotarcia do najlepszych możliwych wyborów.
Na otwarcie tej części historii Magda ma wszystko. Były mąż ostatecznie zniknął z horyzontu i prawie się tu o nim nie wspomina. Sąsiad i kochanek ma śmiałe plany rozwijania obu biznesów. Stadnina prosperuje coraz lepiej, tak, że Magda rozgląda się za nowymi pracownikami. Bez przerwy ktoś dostarcza kolejne zwierzęta – co dla właścicielki obiektu jest szansą na zainteresowanie ofertą edukacyjną kolejnych szkół. Magda wszystko dostaje, przez moment to jeszcze kontynuacja fortuny z drugiego tomu. A gdy autorka sama zaczyna dostrzegać baśniową żyłę złota, zmienia front i postanawia bohaterkę ciężko doświadczyć. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to wpadanie ze skrajności w skrajność. I – oczywiście – przewidywalne happy endy dla poszczególnych postaci. Izabella Frączyk chce za wszelką cenę doprowadzić do sytuacji sielanki tak, żeby czytelniczki nie miały wątpliwości co do przyszłego szczęścia postaci, już poza powieściowym cyklem. Kiedy uda się już uporać ze zmartwieniami – to tak, żeby nigdy nie wróciły, ani one, ani ich echa. Fakt, że bierze się to z konwencji – ale jednak tu króluje przesada, zupełnie niepotrzebnie. Może gdyby autorka nie żegnała się już z postaciami, miałaby szansę spokojnie (i bardziej w rytmie tasiemcowego serialu obyczajowego) rozwijać opowieść i nie wpadałaby tak często w fabularne koleiny.
O ile w powieści w ramach akcji jest trochę niedociągnięć czy przypochlebiania się masowej publiczności, o tyle samą narracją Izabella Frączyk sporo wynagradza. Ta autorka pisze dobrze, ma mocną pozycję na rynku obyczajówek dla pań, nie popełnia najczęstszych błędów autorek czytadeł. Wie, jak sterować emocjami czytelniczek, umie też relacjonować zawartość poprzednich tomów tak, by nie zirytować fanek serii. „Jedną nogą w niebie” od strony warsztatowej jest książką dopracowaną – dlatego szkoda tych fabularnych uproszczeń, które przecież mają wpływ na brzmienie całości. Rozstanie ze stajnią w Pieńkach budzi chyba najwięcej wątpliwości z całej serii, ale tak bywa przy opuszczaniu raju.
środa, 22 listopada 2017
Karla Kuskin: Filharmonicy się stroją
Muchomor, Warszawa 2017.
Przygotowania
Wśród różnych zawodów, jakie standardowo przedstawia się dzieciom, nie spotyka się „filharmoników”, członków orkiestry jako zbiorowości. Już częściej muzyków grających na konkretnych instrumentach. Ale zwykle zawody artystyczne przegrywają w relacjach dla najmłodszych z tymi „konkretnymi”, zapewniającymi w oczach dzieci szereg przygód. Dla maluchów ciekawa będzie praca policjanta, strażaka czy kierowcy autobusu, niekoniecznie muzyka. A przecież właśnie do tego zajęcia najszybciej mogą się dzieci przybliżyć, za sprawą lekcji gry na instrumentach. To jedno z bardziej popularnych zajęć dodatkowych, na które zapisywane są już kilkulatki – szansa na muzyczną karierę pojawia się więc dużo wcześniej niż możliwość zostania strażakiem. Tomik „Filharmonicy się stroją” jest z różnych względów przewrotny. Nie tylko dlatego, że odnosi się do zbiorowości zazwyczaj przez grupę docelową niedostrzeganej – mało które dziecko myśli o orkiestrze jako o zespole indywidualności. Karla Kuskin i Marc Simont w ogóle nie zajmują się motywem grania jako sedna pracy filharmoników. Sama praca to puenta krótkiej obrazkowej historii. Dwuznaczny tytuł odnosi się do innego aspektu przygotowań do koncertu – aspektu, który będzie wspólny wszystkim odbiorcom, bez względu na wiek i zainteresowania.
Karla Kuskin odwraca zwykły porządek dnia znany najmłodszym. Tutaj dopiero gdy nadchodzi wieczór bohaterowie zaczynają działać. Na wieczór przenosi się zestaw czynności, które dzieci wykonywać muszą – często wbrew chęciom – o poranku. Gdy nadchodzi wieczór, filharmonicy biorą kąpiel (lub prysznic), dokładnie się wycierają, a potem ubierają. Każdy wybiera inny rodzaj bielizny, niektórzy wkładają dodatkowe sztuki odzieży, bo często marzną. Mimo że ubierają się elegancko i na czarno, każdy może zdecydować się na inny strój. Nie koniec na tym nawet gdy wychodzą z domów, filharmonicy są różni – wybierają rozmaite środki transportu, żeby dotrzeć do celu. Te wszystkie różnice podkreślane z każdą rozkładówką przestają mieć znaczenie dopiero wtedy, gdy bohaterowie znajdą się na sali i zajmą swoje miejsca. Od tej pory działać będą jako orkiestra – dzielące ich kwestie, przyzwyczajenia, domy – już się nie liczą. Teraz wszyscy działają razem, by powstała piękna melodia.
„Filharmonicy się stroją” to zabawna i inteligentna miniaturka. Autorka wprowadza niewyobrażalną dla dzieci liczbę bohaterów – jest tu dziewięćdziesięciu dwóch mężczyzn i trzynaście kobiet – nie ma mowy o przedstawianiu każdego z osobna, liczą się ich podzbiory. Kuskin operuje liczebnikami, żeby pokazać skalę zjawiska, podkreślać typowość lub nietypowość zachowań. Urozmaicenia w postawach wybranych grup widać również na rysunkach. „Filharmonicy się stroją” to picture book, w którym narracja pozwala rozbijać rozkładówkowe rysunki na pojedyncze motywy. W tekście dominuje oryginalny pomysł – w ilustracjach natomiast humor wynikający z naturalności. Filharmonicy przybierają najrozmaitsze pozy przy wycieraniu się po kąpieli czy ubieraniu się – to studium rysowania postaci, a i dowcip rzadko spotykany w tomikach dla dzieci. W tych rysunkach nie ma naiwności – chociaż to scenki humorystyczne, to tworzone z zachowanie proporcji, a i z akcentowaniem różnic w wyglądzie (są tu na przykład grubsi i chudsi muzycy). Karla Kuskin i Marc Simont wygrywają oryginalnym pomysłem – tym wzbudzają uznanie także dorosłych odbiorców. Ale tu realizacja zasługuje na największe pochwały. Nie da się nic zarzucić ani tekstowi, ani ilustracjom – nawet tłumaczenie składa się na sukces publikacji. „Filharmonicy się stroją” to żartobliwy drobiazg, książeczka, obok której nie da się przejść obojętnie. Kto wie, czy dorosłym nie przyniesie więcej zabawy niż maluchom.
Przygotowania
Wśród różnych zawodów, jakie standardowo przedstawia się dzieciom, nie spotyka się „filharmoników”, członków orkiestry jako zbiorowości. Już częściej muzyków grających na konkretnych instrumentach. Ale zwykle zawody artystyczne przegrywają w relacjach dla najmłodszych z tymi „konkretnymi”, zapewniającymi w oczach dzieci szereg przygód. Dla maluchów ciekawa będzie praca policjanta, strażaka czy kierowcy autobusu, niekoniecznie muzyka. A przecież właśnie do tego zajęcia najszybciej mogą się dzieci przybliżyć, za sprawą lekcji gry na instrumentach. To jedno z bardziej popularnych zajęć dodatkowych, na które zapisywane są już kilkulatki – szansa na muzyczną karierę pojawia się więc dużo wcześniej niż możliwość zostania strażakiem. Tomik „Filharmonicy się stroją” jest z różnych względów przewrotny. Nie tylko dlatego, że odnosi się do zbiorowości zazwyczaj przez grupę docelową niedostrzeganej – mało które dziecko myśli o orkiestrze jako o zespole indywidualności. Karla Kuskin i Marc Simont w ogóle nie zajmują się motywem grania jako sedna pracy filharmoników. Sama praca to puenta krótkiej obrazkowej historii. Dwuznaczny tytuł odnosi się do innego aspektu przygotowań do koncertu – aspektu, który będzie wspólny wszystkim odbiorcom, bez względu na wiek i zainteresowania.
Karla Kuskin odwraca zwykły porządek dnia znany najmłodszym. Tutaj dopiero gdy nadchodzi wieczór bohaterowie zaczynają działać. Na wieczór przenosi się zestaw czynności, które dzieci wykonywać muszą – często wbrew chęciom – o poranku. Gdy nadchodzi wieczór, filharmonicy biorą kąpiel (lub prysznic), dokładnie się wycierają, a potem ubierają. Każdy wybiera inny rodzaj bielizny, niektórzy wkładają dodatkowe sztuki odzieży, bo często marzną. Mimo że ubierają się elegancko i na czarno, każdy może zdecydować się na inny strój. Nie koniec na tym nawet gdy wychodzą z domów, filharmonicy są różni – wybierają rozmaite środki transportu, żeby dotrzeć do celu. Te wszystkie różnice podkreślane z każdą rozkładówką przestają mieć znaczenie dopiero wtedy, gdy bohaterowie znajdą się na sali i zajmą swoje miejsca. Od tej pory działać będą jako orkiestra – dzielące ich kwestie, przyzwyczajenia, domy – już się nie liczą. Teraz wszyscy działają razem, by powstała piękna melodia.
„Filharmonicy się stroją” to zabawna i inteligentna miniaturka. Autorka wprowadza niewyobrażalną dla dzieci liczbę bohaterów – jest tu dziewięćdziesięciu dwóch mężczyzn i trzynaście kobiet – nie ma mowy o przedstawianiu każdego z osobna, liczą się ich podzbiory. Kuskin operuje liczebnikami, żeby pokazać skalę zjawiska, podkreślać typowość lub nietypowość zachowań. Urozmaicenia w postawach wybranych grup widać również na rysunkach. „Filharmonicy się stroją” to picture book, w którym narracja pozwala rozbijać rozkładówkowe rysunki na pojedyncze motywy. W tekście dominuje oryginalny pomysł – w ilustracjach natomiast humor wynikający z naturalności. Filharmonicy przybierają najrozmaitsze pozy przy wycieraniu się po kąpieli czy ubieraniu się – to studium rysowania postaci, a i dowcip rzadko spotykany w tomikach dla dzieci. W tych rysunkach nie ma naiwności – chociaż to scenki humorystyczne, to tworzone z zachowanie proporcji, a i z akcentowaniem różnic w wyglądzie (są tu na przykład grubsi i chudsi muzycy). Karla Kuskin i Marc Simont wygrywają oryginalnym pomysłem – tym wzbudzają uznanie także dorosłych odbiorców. Ale tu realizacja zasługuje na największe pochwały. Nie da się nic zarzucić ani tekstowi, ani ilustracjom – nawet tłumaczenie składa się na sukces publikacji. „Filharmonicy się stroją” to żartobliwy drobiazg, książeczka, obok której nie da się przejść obojętnie. Kto wie, czy dorosłym nie przyniesie więcej zabawy niż maluchom.
wtorek, 21 listopada 2017
Jan Brzechwa: Brzechwa dzieciom. Dzieła wszystkie. Teatrzyki
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Aktualne i nieaktualne
Ostatnim tomem wielkiego wydawniczego przedsięwzięcia „Brzechwa dzieciom” są „Teatrzyki”, czyli utwory pisane w celach inscenizacyjnych. Część zamieszczonych w potężnym tomie tekstów stanowi dzisiaj jedynie świadectwo czasów – dorośli będą musieli tłumaczyć pociechom historyczne aluzje i nawiązania do rzeczywistości PRL-u, co stanowić może spore czytelnicze wyzwanie. Inne teksty do dzisiaj mogą być najmłodszym znane, choćby przez znakomite radiowe adaptacje z udziałem najlepszych aktorów – w tym wypadku dużą rolę odgrywa również odnoszenie się do uniwersalnych fabuł, znanych wszystkim bohaterów lub chociaż konwencji. Jan Brzechwa przedstawia się w „Teatrzykach” nie tylko z najlepszej strony, nic dziwnego, że część utworów właściwie nie przetrwała w świadomości czytelników. Na przykładzie tego tomu widać dobrze, jak działa czas w przypadku literackich agitek.
Do lektury opasłego tomu dobrze w krótkim wstępie przygotowuje Grzegorz Leszczyński. Przypomina on i o zarobkowym przeznaczeniu utworów, i o założeniach Jana Brzechwy – który przecież nie ukrywał tego, że do dzieci chce dotrzeć przez ich matki. Wie doskonale, że kiedy zaintryguje dorosłych, stanie się popularnym autorem dla dzieci – konstruuje zatem drugie dno pozornie dziecięcych rymowanek, sprawia, że przed dorosłymi czytelnikami towarzyszącymi dzieciom w lekturze (lub po prostu przed rodzicami czytającymi pociechom do snu) odsłania się kolejna płaszczyzna znaczeniowa, zestaw haseł odnoszących bezpośrednio do rzeczywistości, wcale nie bajkowej. Są w „Teatrzykach” kultowe już „Bajki Samograjki” – opowieść o Czerwonym Kapturku, Kocie w butach, Kopciuszku oraz Jasiu i Małgosi – to teksty, które miejscami się w ogóle śpiewa, w wielu dorosłych uruchomią wspomnienia dotyczące nagrań radiowych. Ale i „Księżniczka na ziarnku grochu” poza tym cyklem nie musi być obca w podróży sentymentalnej i to wcale nie za sprawą znanej powszechnie fabuły – fragmenty tej bajki trafiły bowiem po kabaretowej obróbce na estradę i również zaistniały w wersji performatywnej poza grupą docelową odbiorców. Dzisiaj dzieciom spodobają się te wersje bajek – dynamiczne, opowiedziane z humorem i bez męczącego moralizatorstwa. To Brzechwa, jakiego do dzisiaj mali odbiorcy z kolejnych pokoleń cenią, a i powód do sięgnięcia po książkę.
Inaczej rzecz ma się z rozbudowanymi przygodami Pietruszki lub szkolno-zimowymi doświadczeniami różnych dzieci. Jan Brzechwa w tych utworach akcentuje wartości dydaktyczne, zmusza bohaterów do piętnowania wad i do krytykowania bumelanctwa, lenistwa czy nieuctwa. Co i rusz powracają tu prymusi z samymi piątkami w ostatnim kwartale – papierowi i nieznośni. Szkolny światek jest odbiciem dorosłego, to znaczy nie ma tu ochrony dla najmłodszych – kto zasługuje na krytykę, skrytykowany będzie. Z drugiej strony przedstawiciele starszego pokolenia to zestaw ideałów, zwykle w postaci fachowców, reprezentantów konkretnych zawodów. To pochwała milicjantów, piekarzy czy murarzy – stawianych dzieciom za wzór.
Ilustracje Magdaleny Kozieł-Nowak to dobrze przemyślane detale, klasyczne w stylu, nieco prześmiewcze rysunki. Autorka nie chce zdominować tekstu, uzupełnia go natomiast dyskretnie, czasem po prostu deseniami. Wpisuje się tym w założenia serii, nie odrywa od lektury, a nawiązuje do najlepszych tradycji ilustrowania tomików dla dzieci.
Aktualne i nieaktualne
Ostatnim tomem wielkiego wydawniczego przedsięwzięcia „Brzechwa dzieciom” są „Teatrzyki”, czyli utwory pisane w celach inscenizacyjnych. Część zamieszczonych w potężnym tomie tekstów stanowi dzisiaj jedynie świadectwo czasów – dorośli będą musieli tłumaczyć pociechom historyczne aluzje i nawiązania do rzeczywistości PRL-u, co stanowić może spore czytelnicze wyzwanie. Inne teksty do dzisiaj mogą być najmłodszym znane, choćby przez znakomite radiowe adaptacje z udziałem najlepszych aktorów – w tym wypadku dużą rolę odgrywa również odnoszenie się do uniwersalnych fabuł, znanych wszystkim bohaterów lub chociaż konwencji. Jan Brzechwa przedstawia się w „Teatrzykach” nie tylko z najlepszej strony, nic dziwnego, że część utworów właściwie nie przetrwała w świadomości czytelników. Na przykładzie tego tomu widać dobrze, jak działa czas w przypadku literackich agitek.
Do lektury opasłego tomu dobrze w krótkim wstępie przygotowuje Grzegorz Leszczyński. Przypomina on i o zarobkowym przeznaczeniu utworów, i o założeniach Jana Brzechwy – który przecież nie ukrywał tego, że do dzieci chce dotrzeć przez ich matki. Wie doskonale, że kiedy zaintryguje dorosłych, stanie się popularnym autorem dla dzieci – konstruuje zatem drugie dno pozornie dziecięcych rymowanek, sprawia, że przed dorosłymi czytelnikami towarzyszącymi dzieciom w lekturze (lub po prostu przed rodzicami czytającymi pociechom do snu) odsłania się kolejna płaszczyzna znaczeniowa, zestaw haseł odnoszących bezpośrednio do rzeczywistości, wcale nie bajkowej. Są w „Teatrzykach” kultowe już „Bajki Samograjki” – opowieść o Czerwonym Kapturku, Kocie w butach, Kopciuszku oraz Jasiu i Małgosi – to teksty, które miejscami się w ogóle śpiewa, w wielu dorosłych uruchomią wspomnienia dotyczące nagrań radiowych. Ale i „Księżniczka na ziarnku grochu” poza tym cyklem nie musi być obca w podróży sentymentalnej i to wcale nie za sprawą znanej powszechnie fabuły – fragmenty tej bajki trafiły bowiem po kabaretowej obróbce na estradę i również zaistniały w wersji performatywnej poza grupą docelową odbiorców. Dzisiaj dzieciom spodobają się te wersje bajek – dynamiczne, opowiedziane z humorem i bez męczącego moralizatorstwa. To Brzechwa, jakiego do dzisiaj mali odbiorcy z kolejnych pokoleń cenią, a i powód do sięgnięcia po książkę.
Inaczej rzecz ma się z rozbudowanymi przygodami Pietruszki lub szkolno-zimowymi doświadczeniami różnych dzieci. Jan Brzechwa w tych utworach akcentuje wartości dydaktyczne, zmusza bohaterów do piętnowania wad i do krytykowania bumelanctwa, lenistwa czy nieuctwa. Co i rusz powracają tu prymusi z samymi piątkami w ostatnim kwartale – papierowi i nieznośni. Szkolny światek jest odbiciem dorosłego, to znaczy nie ma tu ochrony dla najmłodszych – kto zasługuje na krytykę, skrytykowany będzie. Z drugiej strony przedstawiciele starszego pokolenia to zestaw ideałów, zwykle w postaci fachowców, reprezentantów konkretnych zawodów. To pochwała milicjantów, piekarzy czy murarzy – stawianych dzieciom za wzór.
Ilustracje Magdaleny Kozieł-Nowak to dobrze przemyślane detale, klasyczne w stylu, nieco prześmiewcze rysunki. Autorka nie chce zdominować tekstu, uzupełnia go natomiast dyskretnie, czasem po prostu deseniami. Wpisuje się tym w założenia serii, nie odrywa od lektury, a nawiązuje do najlepszych tradycji ilustrowania tomików dla dzieci.
poniedziałek, 20 listopada 2017
Marius Horn Molaug: Najgorszy dyrektor na świecie
Media Rodzina, Poznań 2017.
Lekcja pływania
Ten dyrektor rzeczywiście za grosz nie ma podejścia do dzieci, jest surowy, a nawet okrutny – wyobraźnia jego wychowanków dopowiada dalsze krwawe szczegóły, bo najmłodsi – o czym dorośli dzisiaj często zapominają – lubią się bać. Dyrektor to potężny straszak, rodzaj baśniowego potwora z pozoru nie do pokonania. Dla Rubena dyrektor jest podwójnie groźny. Wymaga bowiem, żeby wszyscy uczniowie zdobyli odznakę pływacką. W tym celu muszą wykonać kilka zadań, ale najtrudniejsze to ratowanie tonącego dyrektora z zastosowaniem prawidłowego chwytu ratowniczego. Ruben tymczasem boi się wody. Nie cieszą go basenowe rozrywki, najchętniej w ogóle w dzień egzaminu udałby chorego – żeby tylko ominęła go konieczność holowania do brzegu tonącego dyrektora.
Rubena najlepiej rozumie jego przyjaciel, Kent. Kent to wyjątkowy luzak, nie chce się przejmować niczym ponad miarę. Nieobce są mu zatem nawet absurdalne usprawiedliwienia. Kent, jak na dobrego przyjaciela przystało, zamierza pomóc Rubenowi. Chłopcy wspólnie opracowują listę potencjalnych chorób wykluczających Rubena z udziału w dniu pływania – ale trzeba się bardzo napracować, żeby nie zrobić sobie krzywdy, czyli zachorować niezbyt poważnie. Pozostaje więc plan awaryjny, czyli unieszkodliwienie dyrektora, który po prostu musi mieć jakiś słaby punkt.
„Najgorszy dyrektor na świecie” to krótkie opowiadanie wzbogacane licznymi ilustracjami w roli dodatkowych komentarzy. Ruben prowadzi swoją relację opartą na prostej konstrukcji: jest tu wróg niemal nie do pokonania, silniejszy fizycznie, intelektualnie i ze względu na pozycję (to dyrektor szkoły, więc podlegają mu uczniowie, rodzice i nauczyciele – nie ma się do kogo zwrócić z prośbą o ratunek, bo dyrektor jest silniejszy od wszystkich). Jest problem w bohaterze: zwykle dzieci uwielbiają pływać, przychodzi im to bez trudu i sprawia radość, więc postawa Rubena nie spotka się z powszechnym zrozumieniem – a to oznacza, że trudno liczyć na wsparcie. Nie da się też polemizować z argumentem, że każde dziecko powinno sę nauczyć pływać (i przy okazji ratować z wody innych). Cały świat wydaje się być przeciwko Rubenowi. To sytuacja nie do pozazdroszczenia – oznacza jednak, że bohater musi odkryć w sobie olbrzymie siły do przezwyciężania wszelkich trudności. Nie uda mu się to, dopóki nie uwierzy w siebie. W fabule tymczasem autor uwiarygodnił tę postać choćby przez bardzo dziecinną ucieczkę w chorobę. Na dłuższą metę niczego by to nie rozwiązało, ale Ruben oraz Kent liczą na taki właśnie finał, bez myślenia o dalekosiężnych konsekwencjach.
„Najgorszy dyrektor na świecie” to tomik szybki, zbudowany na prostym i czytelnym dla dzieci wątku. Odwołuje się autor do typowych doświadczeń uczniów, przekonując tym samym, że warto czytać książki dla rozrywki. Przygotowuje dla dzieci dość zaskakujący (chociaż oczywisty, jeśli wziąć pod uwagę determinację Rubena i jednokierunkowość jego wysiłków) finał. „Najgorszy dyrektor na świecie” to lektura humorystyczna, trochę nawiązująca do stylu powieści komiksowych. Nie ma tu przesadnie dużo tekstu, autor za to mocno skupia się na rozbawianiu małych odbiorców na różne sposoby. Marius Horn Molaug postawił na absurd i przesadę – te chwyty sprawdziły się na tak ograniczonej przestrzeni.
Lekcja pływania
Ten dyrektor rzeczywiście za grosz nie ma podejścia do dzieci, jest surowy, a nawet okrutny – wyobraźnia jego wychowanków dopowiada dalsze krwawe szczegóły, bo najmłodsi – o czym dorośli dzisiaj często zapominają – lubią się bać. Dyrektor to potężny straszak, rodzaj baśniowego potwora z pozoru nie do pokonania. Dla Rubena dyrektor jest podwójnie groźny. Wymaga bowiem, żeby wszyscy uczniowie zdobyli odznakę pływacką. W tym celu muszą wykonać kilka zadań, ale najtrudniejsze to ratowanie tonącego dyrektora z zastosowaniem prawidłowego chwytu ratowniczego. Ruben tymczasem boi się wody. Nie cieszą go basenowe rozrywki, najchętniej w ogóle w dzień egzaminu udałby chorego – żeby tylko ominęła go konieczność holowania do brzegu tonącego dyrektora.
Rubena najlepiej rozumie jego przyjaciel, Kent. Kent to wyjątkowy luzak, nie chce się przejmować niczym ponad miarę. Nieobce są mu zatem nawet absurdalne usprawiedliwienia. Kent, jak na dobrego przyjaciela przystało, zamierza pomóc Rubenowi. Chłopcy wspólnie opracowują listę potencjalnych chorób wykluczających Rubena z udziału w dniu pływania – ale trzeba się bardzo napracować, żeby nie zrobić sobie krzywdy, czyli zachorować niezbyt poważnie. Pozostaje więc plan awaryjny, czyli unieszkodliwienie dyrektora, który po prostu musi mieć jakiś słaby punkt.
„Najgorszy dyrektor na świecie” to krótkie opowiadanie wzbogacane licznymi ilustracjami w roli dodatkowych komentarzy. Ruben prowadzi swoją relację opartą na prostej konstrukcji: jest tu wróg niemal nie do pokonania, silniejszy fizycznie, intelektualnie i ze względu na pozycję (to dyrektor szkoły, więc podlegają mu uczniowie, rodzice i nauczyciele – nie ma się do kogo zwrócić z prośbą o ratunek, bo dyrektor jest silniejszy od wszystkich). Jest problem w bohaterze: zwykle dzieci uwielbiają pływać, przychodzi im to bez trudu i sprawia radość, więc postawa Rubena nie spotka się z powszechnym zrozumieniem – a to oznacza, że trudno liczyć na wsparcie. Nie da się też polemizować z argumentem, że każde dziecko powinno sę nauczyć pływać (i przy okazji ratować z wody innych). Cały świat wydaje się być przeciwko Rubenowi. To sytuacja nie do pozazdroszczenia – oznacza jednak, że bohater musi odkryć w sobie olbrzymie siły do przezwyciężania wszelkich trudności. Nie uda mu się to, dopóki nie uwierzy w siebie. W fabule tymczasem autor uwiarygodnił tę postać choćby przez bardzo dziecinną ucieczkę w chorobę. Na dłuższą metę niczego by to nie rozwiązało, ale Ruben oraz Kent liczą na taki właśnie finał, bez myślenia o dalekosiężnych konsekwencjach.
„Najgorszy dyrektor na świecie” to tomik szybki, zbudowany na prostym i czytelnym dla dzieci wątku. Odwołuje się autor do typowych doświadczeń uczniów, przekonując tym samym, że warto czytać książki dla rozrywki. Przygotowuje dla dzieci dość zaskakujący (chociaż oczywisty, jeśli wziąć pod uwagę determinację Rubena i jednokierunkowość jego wysiłków) finał. „Najgorszy dyrektor na świecie” to lektura humorystyczna, trochę nawiązująca do stylu powieści komiksowych. Nie ma tu przesadnie dużo tekstu, autor za to mocno skupia się na rozbawianiu małych odbiorców na różne sposoby. Marius Horn Molaug postawił na absurd i przesadę – te chwyty sprawdziły się na tak ograniczonej przestrzeni.
niedziela, 19 listopada 2017
Jennifer Ackerman: Geniusz ptaków
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2017.
Obserwacje
Co pewien czas w programach przyrodniczych powraca ten temat, temat mądrości ptaków. W pewien sposób badacze próbują zrekompensować ptakom całe wieki przekonań, że te stworzenia nie są inteligentne – sami też dają się zaskakiwać nietypowym reakcjom świadczącym o umiejętności logicznego myślenia, uczenia się lub kształtowania nowych reakcji. „Geniusz ptaków” to publikacja obszerna i podsumowująca dzisiejszy stan wiedzy na temat różnych obserwowanych gatunków. Jennifer Ackerman wychodzi od zestawu niepochlebnych dla ptaków związków frazeologicznych, odzwierciedlonych w języku przekonań o umysłowej niższości wszystkiego, co ma skrzydła. To dla odbiorców sygnał tego, co zastaną w lekturze: nie tylko relacje ze stanu badań, ale też iście felietonowe zabawy, gawędziarskie i atrakcyjne dla zwykłych czytelników. W „Geniuszu ptaków” autorka tropi najbardziej interesujące i efektowne badania, zachowuje się jak reporter: odwiedza badaczy i rozmawia z nimi o ich pasji, komentuje popularne w internecie nagrania rozbawiające użytkowników a świadczące o mądrości ptaków. Nawiązuje też do umiejętności właściwych dla różnych gatunków, nie zawsze uogólnia – znajduje przykłady gatunków ptaków, w których różne odmiany zamieszkujące jeden teren, prezentują skrajnie odmienne możliwości uczenia się. Z kolei tematy uniwersalne – śpiew ptaków czy umiejętność budowania gniazd – to dowody na szereg niedocenianych do niedawna talentów. Pokazuje zatem autorka to, co naturalne i to, co ptaki wypracowały sobie za sprawą dorobku cywilizacyjnego ludzi.
„Geniusz ptaków” to książka bardzo szczegółowa i z całą naukową podbudową. Autorka nie poprzestaje na rejestrowaniu co ciekawszych obserwacji bądź eksperymentów. Dokłada do tego wiadomości między innymi z biologii – ale potrafi też zachowania ptaków odczytywać przez kontekst umiejętności społecznych, pokazuje relacje z ludzkimi dokonaniami. Sprawdza, jak ptaki posługują się narzędziami, jak wpływają na innych przedstawicieli swojego gatunku. Omawia system uczenia się (a nie prostego naśladownictwa). Zestawia czasami skrajne tezy, twierdzenia, które czekają na udowodnienie. Pyta o to, czy ptaki potrafią się bawić – i czy da się porównać ich stadne zachowania do zwyczajów człowieka (motyw „pogrzebu”). Zajmuje się stereotypami i mitami – w tym kwestią monogamiczności. Analizuje kolejne etapy życia ptaków, przedstawiając szereg dowodów na ich inteligencję. Pisze przy tym, mimo ogromu wiadomości, lekko, a i z wielkim zaangażowaniem. „Geniusz ptaków” to książka naukowa, napisana tak, by przekonać czytelników co do inteligencji ptaków. Wypełniona ciekawostkami i humorystycznymi scenkami, podróżami autorki i relacjami bezpośrednio ze stacji badawczych. Autorka kocha ptaki i potrafi je obserwować, sprawdza się również przy przekładaniu zdobytych informacji na wartki, wartościowy tekst. Kto jest zainteresowany nietypowymi osiągnięciami ptaków, zaskakującymi odkryciami czy potencjałem różnych gatunków, ten koniecznie powinien po „Geniusz ptaków” sięgnąć. Jennifer Ackerman wie, jak zbudować zajmującą relację bez rezygnowania ze szczegółowości czy dokładności w prezentowaniu stanu badań i obserwacji. Po lekturze każdy zacznie uważniej przyglądać się temu, co wyprawiają ptaki, nawet te uznawane za nieciekawe, wszechobecne i zwyczajne. „Geniusz ptaków” to książka genialna.
Obserwacje
Co pewien czas w programach przyrodniczych powraca ten temat, temat mądrości ptaków. W pewien sposób badacze próbują zrekompensować ptakom całe wieki przekonań, że te stworzenia nie są inteligentne – sami też dają się zaskakiwać nietypowym reakcjom świadczącym o umiejętności logicznego myślenia, uczenia się lub kształtowania nowych reakcji. „Geniusz ptaków” to publikacja obszerna i podsumowująca dzisiejszy stan wiedzy na temat różnych obserwowanych gatunków. Jennifer Ackerman wychodzi od zestawu niepochlebnych dla ptaków związków frazeologicznych, odzwierciedlonych w języku przekonań o umysłowej niższości wszystkiego, co ma skrzydła. To dla odbiorców sygnał tego, co zastaną w lekturze: nie tylko relacje ze stanu badań, ale też iście felietonowe zabawy, gawędziarskie i atrakcyjne dla zwykłych czytelników. W „Geniuszu ptaków” autorka tropi najbardziej interesujące i efektowne badania, zachowuje się jak reporter: odwiedza badaczy i rozmawia z nimi o ich pasji, komentuje popularne w internecie nagrania rozbawiające użytkowników a świadczące o mądrości ptaków. Nawiązuje też do umiejętności właściwych dla różnych gatunków, nie zawsze uogólnia – znajduje przykłady gatunków ptaków, w których różne odmiany zamieszkujące jeden teren, prezentują skrajnie odmienne możliwości uczenia się. Z kolei tematy uniwersalne – śpiew ptaków czy umiejętność budowania gniazd – to dowody na szereg niedocenianych do niedawna talentów. Pokazuje zatem autorka to, co naturalne i to, co ptaki wypracowały sobie za sprawą dorobku cywilizacyjnego ludzi.
„Geniusz ptaków” to książka bardzo szczegółowa i z całą naukową podbudową. Autorka nie poprzestaje na rejestrowaniu co ciekawszych obserwacji bądź eksperymentów. Dokłada do tego wiadomości między innymi z biologii – ale potrafi też zachowania ptaków odczytywać przez kontekst umiejętności społecznych, pokazuje relacje z ludzkimi dokonaniami. Sprawdza, jak ptaki posługują się narzędziami, jak wpływają na innych przedstawicieli swojego gatunku. Omawia system uczenia się (a nie prostego naśladownictwa). Zestawia czasami skrajne tezy, twierdzenia, które czekają na udowodnienie. Pyta o to, czy ptaki potrafią się bawić – i czy da się porównać ich stadne zachowania do zwyczajów człowieka (motyw „pogrzebu”). Zajmuje się stereotypami i mitami – w tym kwestią monogamiczności. Analizuje kolejne etapy życia ptaków, przedstawiając szereg dowodów na ich inteligencję. Pisze przy tym, mimo ogromu wiadomości, lekko, a i z wielkim zaangażowaniem. „Geniusz ptaków” to książka naukowa, napisana tak, by przekonać czytelników co do inteligencji ptaków. Wypełniona ciekawostkami i humorystycznymi scenkami, podróżami autorki i relacjami bezpośrednio ze stacji badawczych. Autorka kocha ptaki i potrafi je obserwować, sprawdza się również przy przekładaniu zdobytych informacji na wartki, wartościowy tekst. Kto jest zainteresowany nietypowymi osiągnięciami ptaków, zaskakującymi odkryciami czy potencjałem różnych gatunków, ten koniecznie powinien po „Geniusz ptaków” sięgnąć. Jennifer Ackerman wie, jak zbudować zajmującą relację bez rezygnowania ze szczegółowości czy dokładności w prezentowaniu stanu badań i obserwacji. Po lekturze każdy zacznie uważniej przyglądać się temu, co wyprawiają ptaki, nawet te uznawane za nieciekawe, wszechobecne i zwyczajne. „Geniusz ptaków” to książka genialna.
sobota, 18 listopada 2017
Jean Ure: Urodzinowe wyzwanie
Jaguar, Warszawa 2017.
Dojrzewanie
Salvatore, ku własnej rozpaczy zwany Sallym, to bohater, który ma kierować się przede wszystkim do młodszych nastolatków i funkcjonować jako prawdziwy przedstawiciel problemów wieku dojrzewania. Trudno powiedzieć, do kogo Jean Ure kieruje „Urodzinowe wyzwanie” Słodka okładka w serduszka i motyw pierwszego pocałunku wskazywałyby na fanki poppowieści. Ale realizacja tematu i narracja z perspektywy chłopaka przekreślają tę możliwość. Jednak Sally ma typowo chłopięce problemy, o których nie może z nikim porozmawiać bez narażania się na śmieszność. Chłopak odkrywa własną seksualność, przynajmniej w pewnym stopniu. Jeszcze nigdy nie pocałował żadnej dziewczyny, nawet w policzek. Nie miał na to okazji i zastanawia się, co jest z nim nie tak. Podoba mu się jedna z koleżanek, ale nie potrafi jej sobą zainteresować. Podejmuje więc wyzwanie: każdego dnia będzie tworzył obrzydliwe fizjologiczne wierszyki, a kiedy dojdzie do końca alfabetu, pocałunek z dziewczyną będzie miał już za sobą. Jean Ure sięga tu po zmodyfikowany temat listy, dzięki której odbiorcy znają finał – cel dążeń bohatera – i mogą skupić się na przebiegu wydarzeń.
Sally bierze się za siebie. Chce zostać pisarzem, ćwiczy więc wcielanie się w różne postacie (w swojej pierwszej powieści – w karalucha). Wymyśla też głupawe rymowanki, żeby dać upust buzującym hormonom. O doświadczenia z dziewczynami pyta najbliższych, ale z reguły uzyskuje skąpe i niezbyt przydatne wskazówki. Żeby zrobić wrażenie na pięknej Lucy zaczyna ćwiczyć mięśnie. Na jedną osobę zawsze może liczyć – w pobliżu kręci się płaska jak deska Harmony, zupełne przeciwieństwo seksownych obiektów uczuć. Harmony to dziewczyna-kumpel. O Harmony nie myśli się w kategoriach partnerki, ani – dziewczyny. Harmony śmieje się ze świńskich żartów i z dwuznaczności w rymowankach, sama zabiera się za tworzenie pieprznych wierszyków. Zachwyca się tym, co wymyśli Sally i nigdy go nie wyśmiewa. Wie o zauroczeniu Lucy, ale nie daje nic po sobie poznać, nie chce przyznać się do własnych uczuć, a może jeszcze ich sobie nie uświadamia.
„Urodzinowe wyzwanie” to powieść szybka i pozbawiona sentymentów. Jean Ure odrzuca tkliwość z dziewczyńskich historii, świat ogląda oczami dorastającego chłopaka – jako taki jest bardziej sprośny. Króluje tu niski i rubaszny, a w wierszykach też często po prostu wulgarny, dowcip – Ure wciela się po prostu w nastolatka, który obserwuje swoje ciało z mieszaniną fascynacji i obrzydzenia. Wierszyki flegmie, glutach czy wyciskaniu pryszczy nie mogą być twórczością na wysokim poziomie już z definicji – są jednak rodzajem okupu, sposobem na przyciągnięcie do tomiku zbuntowanych już dzieci. „Urodzinowe wyzwanie” to krótki przegląd zmartwień charakterystycznych dla pewnego wieku – z tego się wyrasta, ale zanim uda się dziecku poukładać codzienność, przeżywa katusze. Bohater w tej powieści został skonstruowany trochę za szybko, niekoniecznie musi być przekonujący we wrażliwości na zewnątrz i umiłowaniu do sprośności w myślach, za dużo tu obsesji, a za mało normalności – ale Jean Ure porywa się na temat rzadko przenikający do literatury dziecięcej spod znaku pop. „Urodzinowe wyzwanie” to okazja do sprawdzenia, na jakie kreacje postaci jest popyt na rynku. Sally raczej nie trafi do zestawu ulubionych bohaterów dziewczynek – za to ma przyciągnąć do książki chłopców.
Dojrzewanie
Salvatore, ku własnej rozpaczy zwany Sallym, to bohater, który ma kierować się przede wszystkim do młodszych nastolatków i funkcjonować jako prawdziwy przedstawiciel problemów wieku dojrzewania. Trudno powiedzieć, do kogo Jean Ure kieruje „Urodzinowe wyzwanie” Słodka okładka w serduszka i motyw pierwszego pocałunku wskazywałyby na fanki poppowieści. Ale realizacja tematu i narracja z perspektywy chłopaka przekreślają tę możliwość. Jednak Sally ma typowo chłopięce problemy, o których nie może z nikim porozmawiać bez narażania się na śmieszność. Chłopak odkrywa własną seksualność, przynajmniej w pewnym stopniu. Jeszcze nigdy nie pocałował żadnej dziewczyny, nawet w policzek. Nie miał na to okazji i zastanawia się, co jest z nim nie tak. Podoba mu się jedna z koleżanek, ale nie potrafi jej sobą zainteresować. Podejmuje więc wyzwanie: każdego dnia będzie tworzył obrzydliwe fizjologiczne wierszyki, a kiedy dojdzie do końca alfabetu, pocałunek z dziewczyną będzie miał już za sobą. Jean Ure sięga tu po zmodyfikowany temat listy, dzięki której odbiorcy znają finał – cel dążeń bohatera – i mogą skupić się na przebiegu wydarzeń.
Sally bierze się za siebie. Chce zostać pisarzem, ćwiczy więc wcielanie się w różne postacie (w swojej pierwszej powieści – w karalucha). Wymyśla też głupawe rymowanki, żeby dać upust buzującym hormonom. O doświadczenia z dziewczynami pyta najbliższych, ale z reguły uzyskuje skąpe i niezbyt przydatne wskazówki. Żeby zrobić wrażenie na pięknej Lucy zaczyna ćwiczyć mięśnie. Na jedną osobę zawsze może liczyć – w pobliżu kręci się płaska jak deska Harmony, zupełne przeciwieństwo seksownych obiektów uczuć. Harmony to dziewczyna-kumpel. O Harmony nie myśli się w kategoriach partnerki, ani – dziewczyny. Harmony śmieje się ze świńskich żartów i z dwuznaczności w rymowankach, sama zabiera się za tworzenie pieprznych wierszyków. Zachwyca się tym, co wymyśli Sally i nigdy go nie wyśmiewa. Wie o zauroczeniu Lucy, ale nie daje nic po sobie poznać, nie chce przyznać się do własnych uczuć, a może jeszcze ich sobie nie uświadamia.
„Urodzinowe wyzwanie” to powieść szybka i pozbawiona sentymentów. Jean Ure odrzuca tkliwość z dziewczyńskich historii, świat ogląda oczami dorastającego chłopaka – jako taki jest bardziej sprośny. Króluje tu niski i rubaszny, a w wierszykach też często po prostu wulgarny, dowcip – Ure wciela się po prostu w nastolatka, który obserwuje swoje ciało z mieszaniną fascynacji i obrzydzenia. Wierszyki flegmie, glutach czy wyciskaniu pryszczy nie mogą być twórczością na wysokim poziomie już z definicji – są jednak rodzajem okupu, sposobem na przyciągnięcie do tomiku zbuntowanych już dzieci. „Urodzinowe wyzwanie” to krótki przegląd zmartwień charakterystycznych dla pewnego wieku – z tego się wyrasta, ale zanim uda się dziecku poukładać codzienność, przeżywa katusze. Bohater w tej powieści został skonstruowany trochę za szybko, niekoniecznie musi być przekonujący we wrażliwości na zewnątrz i umiłowaniu do sprośności w myślach, za dużo tu obsesji, a za mało normalności – ale Jean Ure porywa się na temat rzadko przenikający do literatury dziecięcej spod znaku pop. „Urodzinowe wyzwanie” to okazja do sprawdzenia, na jakie kreacje postaci jest popyt na rynku. Sally raczej nie trafi do zestawu ulubionych bohaterów dziewczynek – za to ma przyciągnąć do książki chłopców.
piątek, 17 listopada 2017
Oriana Fallaci: Tylko ja mogę napisać swoją historię
Świat Książki, Warszawa 2017.
Życie i twórczość z fragmentów
Oriana Fallaci w tej książce wspominana jest przez autobiograficzne wyznania, wspomnienia wyjmowane z tekstów, wywiadów lub niepublikowanych fragmentów (wyłuskiwanych z notatek czy maszynopisów). To ostatnie uzasadnia potrzebę sięgnięcia po mozaikowy tom, fanom bowiem przecież te motywy i tak będą znane. „Tylko ja mogę napisać swoją historię” to publikacja zwarta, o starannie przemyślanej kompozycji, a tworzona z naprawdę niewielkich cytatów sklejanych w całe tematyczne rozdziały. Jeden trop zajmuje tu życie prywatne autorki. Oriana Fallaci sięga do motywów z dzieciństwa, opowiada o swoim domu, zasadach wychowania, edukacji czy o matce – ta zresztą przewija się w zapiskach długo, jako że była dla autorki szczególnie ważna. Sporo miejsca zajmuje krótka i intensywna miłość do tragicznie zmarłego Alekosa, tu podkreśla się charakter tego związku, siłę przywiązania i wartość relacji międzyludzkich. Przy okazji z tematu płyną kolejne, już bardziej uniwersalizowane zagadnienia – chęć posiadania potomstwa czy stosunek do małżeństwa. I to wydaje się łącznikiem między prywatnymi a ogólnymi sprawami. Drugim tropem stają się tematy ważne społecznie i często kontrowersyjne. Nie zabraknie tu opowieści o terroryzmie czy o losie kobiet w krajach muzułmańskich. Ale powraca i zagadnienie aborcji, feminizmu, wyprawy na Księżyc, wojen, wolności czy patriotyzmu – wachlarz poruszanych tematów jest bardzo szeroki i stanowi swoisty przekrój pisarstwa i dziennikarskich poszukiwań Oriany Fallaci. Pod tym względem zbiorem przedstawia dużą wartość dla tych, którzy chcieliby zyskać błyskawiczne rozeznanie w jakości wywodów. Osobną kwestię w książce zapewniają liczne i ciekawe refleksje autotematyczne – Oriana Fallaci, która od dziecka chciała być pisarką, pokazuje drogę do realizacji tego marzenia, walkę ze stereotypami i wdrukowanymi w podświadomość ograniczeniami, omawia też dziennikarskie doświadczenia czy zadania i wyzwania dla korespondenta wojennego.
„Tylko ja mogę napisać swoją historię” to książka oparta w pierwszej warstwie na chronologii – czas warunkuje rozłożenie poszczególnych rozdziałów. Rozdziały z kolei stanowią tematyczne całostki budowane z pojedynczych akapitów-cytatów. Niemal każdy akapit to sięgnięcie do innego źródła (starannie w przypisach odnotowanego i z zaznaczeniem ewentualnych skrótów, tak, by nie można było zarzucić manipulacji i by czytelnicy bez większego trudu dotarli do potrzebnych tekstów). To rozwiązanie nie wprowadza chaosu, przeciwnie, zapewnia esencjonalność treści i przyczynia się do zwiększenia zainteresowania lekturą. To coś dla czytelników lubiących skrótowe przeglądy tematów oraz stylistyki, może zatem zostać publikacja potraktowana jako próbka pisarskich i publicystycznych talentów Oriany Fallaci oraz zakresu zainteresowań – czyli wręcz reklama twórczości. Umożliwi szybkie zorientowanie się w tematach, zapewni też wartościową lekturę – a czasami i chęć polemiki, bo przecież Oriana Fallaci miejsca na wątpliwości w samej argumentacji nie pozostawiała. Nie da jedynie podglądu konstrukcji argumentacyjnych, budowania systemu przekonań – ale jeśli książka zdobędzie nowych fanów dla nieżyjącej już autorki, spełni swoją rolę. Nie musi być traktowana jak szukanie tego, co jeszcze się sprzeda i żerowanie na nazwisku. Została z pomysłem ułożona i jako taka nie budzi zarzutów.
Życie i twórczość z fragmentów
Oriana Fallaci w tej książce wspominana jest przez autobiograficzne wyznania, wspomnienia wyjmowane z tekstów, wywiadów lub niepublikowanych fragmentów (wyłuskiwanych z notatek czy maszynopisów). To ostatnie uzasadnia potrzebę sięgnięcia po mozaikowy tom, fanom bowiem przecież te motywy i tak będą znane. „Tylko ja mogę napisać swoją historię” to publikacja zwarta, o starannie przemyślanej kompozycji, a tworzona z naprawdę niewielkich cytatów sklejanych w całe tematyczne rozdziały. Jeden trop zajmuje tu życie prywatne autorki. Oriana Fallaci sięga do motywów z dzieciństwa, opowiada o swoim domu, zasadach wychowania, edukacji czy o matce – ta zresztą przewija się w zapiskach długo, jako że była dla autorki szczególnie ważna. Sporo miejsca zajmuje krótka i intensywna miłość do tragicznie zmarłego Alekosa, tu podkreśla się charakter tego związku, siłę przywiązania i wartość relacji międzyludzkich. Przy okazji z tematu płyną kolejne, już bardziej uniwersalizowane zagadnienia – chęć posiadania potomstwa czy stosunek do małżeństwa. I to wydaje się łącznikiem między prywatnymi a ogólnymi sprawami. Drugim tropem stają się tematy ważne społecznie i często kontrowersyjne. Nie zabraknie tu opowieści o terroryzmie czy o losie kobiet w krajach muzułmańskich. Ale powraca i zagadnienie aborcji, feminizmu, wyprawy na Księżyc, wojen, wolności czy patriotyzmu – wachlarz poruszanych tematów jest bardzo szeroki i stanowi swoisty przekrój pisarstwa i dziennikarskich poszukiwań Oriany Fallaci. Pod tym względem zbiorem przedstawia dużą wartość dla tych, którzy chcieliby zyskać błyskawiczne rozeznanie w jakości wywodów. Osobną kwestię w książce zapewniają liczne i ciekawe refleksje autotematyczne – Oriana Fallaci, która od dziecka chciała być pisarką, pokazuje drogę do realizacji tego marzenia, walkę ze stereotypami i wdrukowanymi w podświadomość ograniczeniami, omawia też dziennikarskie doświadczenia czy zadania i wyzwania dla korespondenta wojennego.
„Tylko ja mogę napisać swoją historię” to książka oparta w pierwszej warstwie na chronologii – czas warunkuje rozłożenie poszczególnych rozdziałów. Rozdziały z kolei stanowią tematyczne całostki budowane z pojedynczych akapitów-cytatów. Niemal każdy akapit to sięgnięcie do innego źródła (starannie w przypisach odnotowanego i z zaznaczeniem ewentualnych skrótów, tak, by nie można było zarzucić manipulacji i by czytelnicy bez większego trudu dotarli do potrzebnych tekstów). To rozwiązanie nie wprowadza chaosu, przeciwnie, zapewnia esencjonalność treści i przyczynia się do zwiększenia zainteresowania lekturą. To coś dla czytelników lubiących skrótowe przeglądy tematów oraz stylistyki, może zatem zostać publikacja potraktowana jako próbka pisarskich i publicystycznych talentów Oriany Fallaci oraz zakresu zainteresowań – czyli wręcz reklama twórczości. Umożliwi szybkie zorientowanie się w tematach, zapewni też wartościową lekturę – a czasami i chęć polemiki, bo przecież Oriana Fallaci miejsca na wątpliwości w samej argumentacji nie pozostawiała. Nie da jedynie podglądu konstrukcji argumentacyjnych, budowania systemu przekonań – ale jeśli książka zdobędzie nowych fanów dla nieżyjącej już autorki, spełni swoją rolę. Nie musi być traktowana jak szukanie tego, co jeszcze się sprzeda i żerowanie na nazwisku. Została z pomysłem ułożona i jako taka nie budzi zarzutów.
czwartek, 16 listopada 2017
Jay Asher: Światło
Rebis, Poznań 2017.
Choinka
„Światło” to powieść w bożonarodzeniowym klimacie, chociaż Jay Asher oddala się od religijnych aspektów świąt. Każdy z bohaterów w kwestiach wiary jest inny, znajdzie się więc i miejsce na krótką opowieść o nabożeństwie i zwyczajach podczas Pasterki – jako tło dla romantycznych gestów – ale bardziej liczą się tradycje i prywatne rytuały. Dla nastoletniej Sierry święta to od zawsze czas wytężonej pracy. Jej rodzice zajmują się sprzedażą choinek i na miesiąc co roku przeprowadzają się do przyczepy kempingowej w innym stanie, by wyposażyć wszystkich chętnych w drzewka świąteczne. Dla dorosłych ten zwyczaj ma już dodatkowe znaczenie – poznali się i zakochali w sobie jako nastolatki na stoisku z choinkami. Dlatego teraz ojciec pilnuje Sierry i nie pozwala żadnemu z pracowników na choćby drobny flirt. Sierra też nie szuka miłości. Teraz jednak coś się zmienia: wszystko wskazuje na to, że te święta będą ostatnimi spędzanymi w przyczepie. Sprzedaż choinek przestaje być opłacalna i trzeba pomyśleć o ograniczeniu kosztów. Tyle że Sierra nie zna żadnych innych świąt, a na miejscu ma wierną przyjaciółkę z dzieciństwa. W dodatku poznaje przy choinkach Caleba, przystojnego chłopaka skrywającego straszną tajemnicę. Wbrew deklaracjom o niezależności i rezygnacji z sercowych perypetii, Sierra nie może zapomnieć o Calebie. Ale dopóki nie pozna prawdy o jego przeszłości, nie chce angażować się w związek.
„Światło” przedstawia dwa różne światy, normalność i świąteczność są tu wyraźnie rozgraniczone terytorialnie – na co dzień Sierra może liczyć na dwie przyjaciółki, plotki o chłopakach czy zabawy w teatr. W święta jest stale pod nadzorem rodziców, musi się liczyć z ich zdaniem i nie ma większych szans na realizowanie co śmielszych planów. Ale właściwie to jest najlepszym tłem do rozwijania romansu, choćby i pierwszego. Jeśli to miłość, znajdzie się sposób na wyrażenie uczuć mimo wszystko. Tu przeszkód jest kilka i Jay Asher dba o to, żeby były różnorodne. Przyjaciółki z Oregonu chciałyby, żeby Sierra towarzyszyła im w ważnym momencie, jeden z pracowników farmy liczy na wzajemność dziewczyny. Caleb wciąż nie wyjaśnia, o co chodzi z krążącymi na jego temat groźnymi plotkami, ma też niepoukładane sprawy z przyjacielem z dzieciństwa. Przyjaciółka z Kalifornii planuje rozstanie ze swoim chłopakiem i potrzebuje wsparcia Sierry, bohaterka styka się też z biedą i problemami społecznymi – co kompletnie nie pasuje do obrazu świąt. W tym natłoku wrażeń trudno jest realizować własne marzenia, zawsze jest coś pilniejszego i ważniejszego. Jay Asher wprowadza też i to chyba najsłabszy punkt książki – sekretny język bohaterów. Dla Sierry i Caleba to posługiwanie się „trudnymi” wyrazami. Wiadomo, że w ten sposób realizuje się cele edukacyjne i rozwija słownictwo odbiorców, ale to chwyt trochę naiwny i mało przekonujący w ogólnej charakterystyce postaci, w dodatku autor co jakiś czas na dłużej o nim zapomina, a później przywołuje niemal z pustki.
„Światło” to obyczajowe czytadło dla młodzieży, niezwykłe przez okoliczności spotkania bohaterów. Asher wykorzystuje motyw świątecznej atmosfery, żeby wykazać znaczenie tradycji, pokazuje wagę drobnych gestów. Przekreśla za to znaczenie plotki: zawsze warto dążyć do poznania prawdy. Autor za sprawą przykładu Sierry przypomina też nastolatkom, że nie warto prowadzić wojny z rodzicami, dużo lepiej rzeczowo rozmawiać z nimi o wątpliwościach i zastrzeżeniach. To akurat przesłanie będzie trudne do zrealizowania.
Choinka
„Światło” to powieść w bożonarodzeniowym klimacie, chociaż Jay Asher oddala się od religijnych aspektów świąt. Każdy z bohaterów w kwestiach wiary jest inny, znajdzie się więc i miejsce na krótką opowieść o nabożeństwie i zwyczajach podczas Pasterki – jako tło dla romantycznych gestów – ale bardziej liczą się tradycje i prywatne rytuały. Dla nastoletniej Sierry święta to od zawsze czas wytężonej pracy. Jej rodzice zajmują się sprzedażą choinek i na miesiąc co roku przeprowadzają się do przyczepy kempingowej w innym stanie, by wyposażyć wszystkich chętnych w drzewka świąteczne. Dla dorosłych ten zwyczaj ma już dodatkowe znaczenie – poznali się i zakochali w sobie jako nastolatki na stoisku z choinkami. Dlatego teraz ojciec pilnuje Sierry i nie pozwala żadnemu z pracowników na choćby drobny flirt. Sierra też nie szuka miłości. Teraz jednak coś się zmienia: wszystko wskazuje na to, że te święta będą ostatnimi spędzanymi w przyczepie. Sprzedaż choinek przestaje być opłacalna i trzeba pomyśleć o ograniczeniu kosztów. Tyle że Sierra nie zna żadnych innych świąt, a na miejscu ma wierną przyjaciółkę z dzieciństwa. W dodatku poznaje przy choinkach Caleba, przystojnego chłopaka skrywającego straszną tajemnicę. Wbrew deklaracjom o niezależności i rezygnacji z sercowych perypetii, Sierra nie może zapomnieć o Calebie. Ale dopóki nie pozna prawdy o jego przeszłości, nie chce angażować się w związek.
„Światło” przedstawia dwa różne światy, normalność i świąteczność są tu wyraźnie rozgraniczone terytorialnie – na co dzień Sierra może liczyć na dwie przyjaciółki, plotki o chłopakach czy zabawy w teatr. W święta jest stale pod nadzorem rodziców, musi się liczyć z ich zdaniem i nie ma większych szans na realizowanie co śmielszych planów. Ale właściwie to jest najlepszym tłem do rozwijania romansu, choćby i pierwszego. Jeśli to miłość, znajdzie się sposób na wyrażenie uczuć mimo wszystko. Tu przeszkód jest kilka i Jay Asher dba o to, żeby były różnorodne. Przyjaciółki z Oregonu chciałyby, żeby Sierra towarzyszyła im w ważnym momencie, jeden z pracowników farmy liczy na wzajemność dziewczyny. Caleb wciąż nie wyjaśnia, o co chodzi z krążącymi na jego temat groźnymi plotkami, ma też niepoukładane sprawy z przyjacielem z dzieciństwa. Przyjaciółka z Kalifornii planuje rozstanie ze swoim chłopakiem i potrzebuje wsparcia Sierry, bohaterka styka się też z biedą i problemami społecznymi – co kompletnie nie pasuje do obrazu świąt. W tym natłoku wrażeń trudno jest realizować własne marzenia, zawsze jest coś pilniejszego i ważniejszego. Jay Asher wprowadza też i to chyba najsłabszy punkt książki – sekretny język bohaterów. Dla Sierry i Caleba to posługiwanie się „trudnymi” wyrazami. Wiadomo, że w ten sposób realizuje się cele edukacyjne i rozwija słownictwo odbiorców, ale to chwyt trochę naiwny i mało przekonujący w ogólnej charakterystyce postaci, w dodatku autor co jakiś czas na dłużej o nim zapomina, a później przywołuje niemal z pustki.
„Światło” to obyczajowe czytadło dla młodzieży, niezwykłe przez okoliczności spotkania bohaterów. Asher wykorzystuje motyw świątecznej atmosfery, żeby wykazać znaczenie tradycji, pokazuje wagę drobnych gestów. Przekreśla za to znaczenie plotki: zawsze warto dążyć do poznania prawdy. Autor za sprawą przykładu Sierry przypomina też nastolatkom, że nie warto prowadzić wojny z rodzicami, dużo lepiej rzeczowo rozmawiać z nimi o wątpliwościach i zastrzeżeniach. To akurat przesłanie będzie trudne do zrealizowania.
środa, 15 listopada 2017
Agnieszka Krakowiak-Kondracka: Zostań do rana
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017.
Obietnica
W przebiegu uczucia szkicowanego między bohaterami po przejściach nie ma mowy o nowatorstwie czy przełamywaniu schematów. Wiadomo, że będzie to miłość trudna i najeżona przeszkodami. Ale też od początku wiadomo, że będzie to miłość – w końcu zasługują na nią oboje. A że muszą się nauczyć bycia razem, ułatwia to budowanie fabuły z sensacyjnych składników. Owa sensacja to jedyne zresztą odejście od konwencji czytadła dla pań. Agnieszka Krakowiak-Kondracka zaczyna od przerażającej sceny oto Baśka, kobieta, którą mąż niedawno zdradził z asystentką, łamie sobie nogę i omal nie pada ofiarą najgroźniejszego z przygarniętych przez siebie psów. Trzeba było autorce unieruchomić Baśkę i uzależnić ją od pomocy sąsiadów – inaczej nie zaangażowałaby się w nowe znajomości i nie otworzyła na miłość. W opiece nad psami pomaga Baśce przysłany przez sąsiadkę Kostek, mężczyzna, który niedawno wyszedł z więzienia. Kostek budzi strach swoim wyglądem, jest tajemniczy i nieprzystępny – i przez to też pociągający – jak zauważa z melancholią starający się o serce Baśki miejscowy weterynarz, kobiety zakochują się w łobuzach. Wszystko wskazuje jednak na to, że w porównaniu z innymi postaciami Kostek wyjdzie na ideał. W odróżnieniu choćby od jego ojca, który najpierw sprowadził synów na przestępczą drogę, a potem uwiódł narzeczoną Kostka i zapewnił jej w domu luksusowe więzienie. Niebezpieczeństw i wyzwań jest tu mnóstwo, Agnieszka Krakowiak-Kondracka bardzo chce ożywić standardowy i przewidywalny romans mrocznymi akcentami. Szuka ciągle zagrożeń i pułapek, każe bohaterom walczyć o siebie i wierzyć w kiełkujące uczucie. Autorka kieruje się specyficznym ujęciem romantyczności – to szereg burzliwych wypadków, nieujawnianej troski, nieporozumień, zazdrości czy lęków. Ważna jest tu kwestia zaufania – a to budują do siebie osoby skrzywdzone przez najbliższych.
Na marginesie opowieści toczy się walka o siebie samą – mąż pozbawił ją wiary w siebie, zanegował też spory wkład kobiety w projekty architektoniczne. Baśka może marnować talent, zadowalając się namiastką w postaci projektowania kojców dla psów, może też stawić czoła strachom i nauczyć się realizować marzenia. Nie rezygnuje z samodzielności, chociaż przyda się wsparcie Kostka. „Zostań do rana” ma zachęcać czytelniczki do tego, by nie rezygnowały z własnych pragnień pod żadnym pozorem nie dały się zdominować. Nagroda za to jest bardzo klasyczna i niepasująca do wizji samodzielnych pań – czyli baśniowa miłość. Czytelniczkom taka obietnica przeszkadzać raczej nie będzie, po tom sięgną miłośniczki tradycyjnych romansowych obyczajówek, nastawione na łzawą, ale w ostatecznym rozrachunku krzepiącą historię. Może autorka przesadza w dynamizowaniu historii sensacyjnością, traci w ten sposób na prawdopodobieństwie i szczerości przekazu – ale można to potraktować jako próbę łamania schematu do zaakceptowania przez fanki gatunku. Nieco bardziej przeszkadzają tu uproszczenia w formie, zwłaszcza uporczywe pomijanie roli podmiotu domyślnego – tu kontekst i wiedza czytelniczek decydują o zrozumieniu intencji autorki, gdy brakuje wskazań w tej kwestii. Jest to rozwiązanie dość dzisiaj popularne, ale trudne do zaakceptowania, gdy ktoś zwraca uwagę na dbałość o język.
Obietnica
W przebiegu uczucia szkicowanego między bohaterami po przejściach nie ma mowy o nowatorstwie czy przełamywaniu schematów. Wiadomo, że będzie to miłość trudna i najeżona przeszkodami. Ale też od początku wiadomo, że będzie to miłość – w końcu zasługują na nią oboje. A że muszą się nauczyć bycia razem, ułatwia to budowanie fabuły z sensacyjnych składników. Owa sensacja to jedyne zresztą odejście od konwencji czytadła dla pań. Agnieszka Krakowiak-Kondracka zaczyna od przerażającej sceny oto Baśka, kobieta, którą mąż niedawno zdradził z asystentką, łamie sobie nogę i omal nie pada ofiarą najgroźniejszego z przygarniętych przez siebie psów. Trzeba było autorce unieruchomić Baśkę i uzależnić ją od pomocy sąsiadów – inaczej nie zaangażowałaby się w nowe znajomości i nie otworzyła na miłość. W opiece nad psami pomaga Baśce przysłany przez sąsiadkę Kostek, mężczyzna, który niedawno wyszedł z więzienia. Kostek budzi strach swoim wyglądem, jest tajemniczy i nieprzystępny – i przez to też pociągający – jak zauważa z melancholią starający się o serce Baśki miejscowy weterynarz, kobiety zakochują się w łobuzach. Wszystko wskazuje jednak na to, że w porównaniu z innymi postaciami Kostek wyjdzie na ideał. W odróżnieniu choćby od jego ojca, który najpierw sprowadził synów na przestępczą drogę, a potem uwiódł narzeczoną Kostka i zapewnił jej w domu luksusowe więzienie. Niebezpieczeństw i wyzwań jest tu mnóstwo, Agnieszka Krakowiak-Kondracka bardzo chce ożywić standardowy i przewidywalny romans mrocznymi akcentami. Szuka ciągle zagrożeń i pułapek, każe bohaterom walczyć o siebie i wierzyć w kiełkujące uczucie. Autorka kieruje się specyficznym ujęciem romantyczności – to szereg burzliwych wypadków, nieujawnianej troski, nieporozumień, zazdrości czy lęków. Ważna jest tu kwestia zaufania – a to budują do siebie osoby skrzywdzone przez najbliższych.
Na marginesie opowieści toczy się walka o siebie samą – mąż pozbawił ją wiary w siebie, zanegował też spory wkład kobiety w projekty architektoniczne. Baśka może marnować talent, zadowalając się namiastką w postaci projektowania kojców dla psów, może też stawić czoła strachom i nauczyć się realizować marzenia. Nie rezygnuje z samodzielności, chociaż przyda się wsparcie Kostka. „Zostań do rana” ma zachęcać czytelniczki do tego, by nie rezygnowały z własnych pragnień pod żadnym pozorem nie dały się zdominować. Nagroda za to jest bardzo klasyczna i niepasująca do wizji samodzielnych pań – czyli baśniowa miłość. Czytelniczkom taka obietnica przeszkadzać raczej nie będzie, po tom sięgną miłośniczki tradycyjnych romansowych obyczajówek, nastawione na łzawą, ale w ostatecznym rozrachunku krzepiącą historię. Może autorka przesadza w dynamizowaniu historii sensacyjnością, traci w ten sposób na prawdopodobieństwie i szczerości przekazu – ale można to potraktować jako próbę łamania schematu do zaakceptowania przez fanki gatunku. Nieco bardziej przeszkadzają tu uproszczenia w formie, zwłaszcza uporczywe pomijanie roli podmiotu domyślnego – tu kontekst i wiedza czytelniczek decydują o zrozumieniu intencji autorki, gdy brakuje wskazań w tej kwestii. Jest to rozwiązanie dość dzisiaj popularne, ale trudne do zaakceptowania, gdy ktoś zwraca uwagę na dbałość o język.
wtorek, 14 listopada 2017
Łukasz Grass: Najlepszy. Gdy słabość staje się siłą
Ringier Axel Springer, Warszawa 2017.
Uzależnienia
Testem wytrzymałości dla czytelników tej książki będzie przytoczony na początku fragment, który w okrojonej wersji powraca jeszcze na skrzydełku, scena wstrzykiwania sobie do płuc roztopionej gorącej czekolady. Naturalistyczne opisy, bardzo obrazowe i raczej odpychające, dominują w dwóch trzecich tomu „Najlepszy”. To nie pogodna historyjka o radzeniu sobie z przeciwnościami losu ani sportowa biografia, tylko publikacja o uzależnieniach. Biografia byłego narkomana, człowieka, który po wyjściu z nałogu zaangażował się w bieganie i zawody dla najbardziej wytrzymałych. Gdy Jerzy Górski, bohater tomu „Najlepszy” i mimo że narrator to przez większą część książki bohater negatywny wpada w środowisko narkomanów, oficjalnie dla władz PRL-u ten problem nie istnieje. Nie ma programów leczenia uzależnień, terapii ani sposobów wspierania w wychodzeniu z choroby, mało tego – narkomania w ogóle nie jest traktowana jak choroba, uzależnieni zostają sami z problemem. Nie na długo, najczęściej wcześnie umierają. Jerzy Górski wie, jak kończą jego koledzy, zdaje sobie też sprawę z tego, do jakiego upodlenia prowadzą narkotyki. Na głodzie włamuje się do aptek, na porządku dziennym są też starcia z milicją. Nałóg prowadzi również do więzienia, a tam pojawiają się próby samobójcze – mimo że Jerzy Górski jest przygotowany na życie za kratami i wie, jak wypracować sobie szacunek współwięźniów, pewnych rzeczy znieść nie potrafi. I wtedy dowiaduje się o istnieniu Monaru, słucha wywiadów z Markiem Kotańskim i postanawia poprosić o ratunek.
Standardowo w zachodnich autobiografiach sportowców, którzy wyszli z niszczącego nałogu, motyw złych nawyków i uzależnień – występujących całkiem często i pod różnymi postaciami – sprowadzany jest do krótkich wzmianek. Po metamorfozie i nawróceniu na sport nie liczy się już nic innego – minione przeszkody zostają odnotowane, bo uwidaczniają siłę organizmu oraz woli. Tymczasem w „Najlepszym” doświadczenia Jerzego Górskiego są do przesady szczegółowe. Oczywiście Łukasz Grass scala materiał, pobyty w więzieniu ujmuje w jeden rozdział, narkotykowe poszukiwania w inny, dokonuje przeskoków czasowych, o których czytelnicy nie mają pojęcia – dla nich ważna jest wymowa całości. Autor przedstawia niemal turpistyczne sceny związane z braniem narkotyków, usiłuje kompletnie zohydzić temat. I wreszcie po tym wszystkim przychodzi czas na komentowanie osiągnięć sportowych. Jerzy Górski po Monarze znajduje sobie nowy narkotyk – bieganie. Zaczyna od maratonów, ale wciąga go thriatlon, później szuka szans w Ironmanie czy Ultramanie. Organizuje nawet jednoosobowe zawody z pełną i profesjonalną obsługą, sędziami itp. – tylko po to, żeby wynik z nich stał się przepustką do wyścigu w Ameryce.
Jeśli w zachodnich autobiografiach sportowych czasem powracają też tematy medyczne, próby zrozumienia fenomenu organizmu, tu czegoś takiego nie ma: Jerzy Górski nie wie, dlaczego wcześniej udawało mu się przeżyć aplikowane sobie ekstremalne dawki narkotyku, a później sytuacje podczas wyczerpujących wyzwań sportowych, coraz trudniejszych – nie do wyobrażenia dla zwykłego czytelnika. Przyjmuje wyjaśnienie, że to może zasługa genów, ale motywu nie rozwija. Ma tu ważniejsze sprawy do omówienia. Chociaż Grass stroni od naukowych wyjaśnień (nie prowadzi rozmów z terapeutami czy lekarzami, opiera się tylko na tym, co wie od Górskiego), udaje mu się przedstawić obraz części społeczeństwa spychanej w PRL-u na margines. Dociera też naprawdę głęboko do tego, co czuje człowiek uzależniony. Nie czyta się w efekcie „Najlepszego” jako biografii sportowej, a jako tom o nałogu, historię, w której na szczęście wszystko dobrze się skończyło. To lektura dla wytrzymałych, ale w przewrotny sposób dająca nadzieję. Jest przestrogą, ale też ciekawym portretem.
Uzależnienia
Testem wytrzymałości dla czytelników tej książki będzie przytoczony na początku fragment, który w okrojonej wersji powraca jeszcze na skrzydełku, scena wstrzykiwania sobie do płuc roztopionej gorącej czekolady. Naturalistyczne opisy, bardzo obrazowe i raczej odpychające, dominują w dwóch trzecich tomu „Najlepszy”. To nie pogodna historyjka o radzeniu sobie z przeciwnościami losu ani sportowa biografia, tylko publikacja o uzależnieniach. Biografia byłego narkomana, człowieka, który po wyjściu z nałogu zaangażował się w bieganie i zawody dla najbardziej wytrzymałych. Gdy Jerzy Górski, bohater tomu „Najlepszy” i mimo że narrator to przez większą część książki bohater negatywny wpada w środowisko narkomanów, oficjalnie dla władz PRL-u ten problem nie istnieje. Nie ma programów leczenia uzależnień, terapii ani sposobów wspierania w wychodzeniu z choroby, mało tego – narkomania w ogóle nie jest traktowana jak choroba, uzależnieni zostają sami z problemem. Nie na długo, najczęściej wcześnie umierają. Jerzy Górski wie, jak kończą jego koledzy, zdaje sobie też sprawę z tego, do jakiego upodlenia prowadzą narkotyki. Na głodzie włamuje się do aptek, na porządku dziennym są też starcia z milicją. Nałóg prowadzi również do więzienia, a tam pojawiają się próby samobójcze – mimo że Jerzy Górski jest przygotowany na życie za kratami i wie, jak wypracować sobie szacunek współwięźniów, pewnych rzeczy znieść nie potrafi. I wtedy dowiaduje się o istnieniu Monaru, słucha wywiadów z Markiem Kotańskim i postanawia poprosić o ratunek.
Standardowo w zachodnich autobiografiach sportowców, którzy wyszli z niszczącego nałogu, motyw złych nawyków i uzależnień – występujących całkiem często i pod różnymi postaciami – sprowadzany jest do krótkich wzmianek. Po metamorfozie i nawróceniu na sport nie liczy się już nic innego – minione przeszkody zostają odnotowane, bo uwidaczniają siłę organizmu oraz woli. Tymczasem w „Najlepszym” doświadczenia Jerzego Górskiego są do przesady szczegółowe. Oczywiście Łukasz Grass scala materiał, pobyty w więzieniu ujmuje w jeden rozdział, narkotykowe poszukiwania w inny, dokonuje przeskoków czasowych, o których czytelnicy nie mają pojęcia – dla nich ważna jest wymowa całości. Autor przedstawia niemal turpistyczne sceny związane z braniem narkotyków, usiłuje kompletnie zohydzić temat. I wreszcie po tym wszystkim przychodzi czas na komentowanie osiągnięć sportowych. Jerzy Górski po Monarze znajduje sobie nowy narkotyk – bieganie. Zaczyna od maratonów, ale wciąga go thriatlon, później szuka szans w Ironmanie czy Ultramanie. Organizuje nawet jednoosobowe zawody z pełną i profesjonalną obsługą, sędziami itp. – tylko po to, żeby wynik z nich stał się przepustką do wyścigu w Ameryce.
Jeśli w zachodnich autobiografiach sportowych czasem powracają też tematy medyczne, próby zrozumienia fenomenu organizmu, tu czegoś takiego nie ma: Jerzy Górski nie wie, dlaczego wcześniej udawało mu się przeżyć aplikowane sobie ekstremalne dawki narkotyku, a później sytuacje podczas wyczerpujących wyzwań sportowych, coraz trudniejszych – nie do wyobrażenia dla zwykłego czytelnika. Przyjmuje wyjaśnienie, że to może zasługa genów, ale motywu nie rozwija. Ma tu ważniejsze sprawy do omówienia. Chociaż Grass stroni od naukowych wyjaśnień (nie prowadzi rozmów z terapeutami czy lekarzami, opiera się tylko na tym, co wie od Górskiego), udaje mu się przedstawić obraz części społeczeństwa spychanej w PRL-u na margines. Dociera też naprawdę głęboko do tego, co czuje człowiek uzależniony. Nie czyta się w efekcie „Najlepszego” jako biografii sportowej, a jako tom o nałogu, historię, w której na szczęście wszystko dobrze się skończyło. To lektura dla wytrzymałych, ale w przewrotny sposób dająca nadzieję. Jest przestrogą, ale też ciekawym portretem.
poniedziałek, 13 listopada 2017
Magdalena Samozwaniec: Trzymajmy się! Życiowe rady dla starych i młodych
Iskry, Warszawa 2017.
Śmiech wspomnień
Magdalena Samozwaniec to cięty dowcip i bezkompromisowość. Tomik „Trzymajmy się! Życiowe rady dla starych i młodych” ma być swoistym pożegnaniem z Madzią – Rafał Podraza gromadzi tu felietony, fragmenty niepublikowanych tekstów, zapiski autobiograficzne i opowieści wybitnej przedstawicielki satyry. Wbrew podtytułowi jednak tom (przynajmniej częściowo przez Magdalenę Samozwaniec ułożony i obmyślony) nie jest poradnikiem ani poradnikiem satyrycznym. Autorka skupia się w nim na perypetiach rodzinnych i własnych literackich doświadczeniach. Odwołuje się do wspomnień z domu Wojciecha Kossaka, portretuje rodziców, opowiada też o Lilce – Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Ocenia jej kolejnych mężów, swojego nieco bardziej w opisach oszczędza. W „Trzymajmy się” sporo czasu zabiera też jej pisanie – dopiski na marginesie tworzenia dużych książek, refleksje przy okazji, dodatki do prawdziwych narracji. Magdalena Samozwaniec tworzy świadomie: przy parodiowaniu Mniszkówny odkryła, co najbardziej lubią czytelnicy i bez skrupułów to wykorzystuje, zresztą nie kryje, że świadomość potrzeb odbiorców wytycza szlaki tematyczne. Stąd między innymi rozdział poświęcony kulinariom w domu Kossaków. Niektóre motywy płyną z pomysłów i projektów – jak wstęp do książki o modzie przygotowywanej z Mają Berezowską. Magdalena Samozwaniec uwielbia plotki i skandaliki, żywi się tym, co dzisiejsze media. Przekuwa jednak takie tworzywo na zgrabny tekst: w „Trzymajmy się” cieszy zwłaszcza gawędziarski styl zestawiany z pozornym wspomnieniowym chaosem. Autorka ma jednak satyryczne doświadczenie i nie pozwala sobie na myślowe przeskoki, które zaburzałyby konstrukcję dowcipu. Cieszy się z umiejętności wymyślania ciętych ripost podczas spotkań autorskich i taką samą przyjemność najwyraźniej czerpie też z wyzłośliwiania się w kolejnych quasi-felietonach. Dzięki temu i teraz, prawie pół wieku po śmierci autorki, czyta się te wynurzenia z wielką przyjemnością – i natychmiast nabiera się też ochoty na sięganie po wielkie tomy wspomnieniowe czy (auto)biograficzne, żeby przedłużyć możliwość obcowania z młodszą córką Kossaka. Inna rzecz, że „Trzymajmy się” w pierwszej kolejności trafi do świadomych czytelników, tych, którzy twórczość Samozwaniec znają na wyrywki. Ci nie znajdą tu rewelacji ani tematycznych, ani stylistycznych – znajdą za to przyjemność czytania osobistych opowieści przepełnionych – obok miłości do bliskich – wielkim sarkazmem. Magdalena Samozwaniec potrafi zaangażować czytelników w opowieść, nie pozostawia nikogo obojętnym, a przy okazji pozwala też podejrzeć od kulis wybitnych artystów – ojca i siostrę. Nie ma w „Trzymajmy się” kompleksów ani poczucia niższości, jest dominująca osobowość pisarki, wyprzedzająca czas „publicystyka”. Wspomnienia Madzi tutaj są z konieczności okrojone, a i mocno tematyzowane – to drobna publikacja, dobra i na pierwsze spotkanie z wulkanem satyry. Magdalena Samozwaniec zawsze pozostawała w cieniu siostry – dzisiaj Rafał Podraza próbuje o niej przypomnieć choćby przez pokrewieństwo zawodowe z Marią Czubaszek – może to przekona czytelników do powrotu do tej mięsistej prozy pełnej niespodzianek i będącej dowodem na wysoko rozwinięty zmysł satyryczny autorki.
Śmiech wspomnień
Magdalena Samozwaniec to cięty dowcip i bezkompromisowość. Tomik „Trzymajmy się! Życiowe rady dla starych i młodych” ma być swoistym pożegnaniem z Madzią – Rafał Podraza gromadzi tu felietony, fragmenty niepublikowanych tekstów, zapiski autobiograficzne i opowieści wybitnej przedstawicielki satyry. Wbrew podtytułowi jednak tom (przynajmniej częściowo przez Magdalenę Samozwaniec ułożony i obmyślony) nie jest poradnikiem ani poradnikiem satyrycznym. Autorka skupia się w nim na perypetiach rodzinnych i własnych literackich doświadczeniach. Odwołuje się do wspomnień z domu Wojciecha Kossaka, portretuje rodziców, opowiada też o Lilce – Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Ocenia jej kolejnych mężów, swojego nieco bardziej w opisach oszczędza. W „Trzymajmy się” sporo czasu zabiera też jej pisanie – dopiski na marginesie tworzenia dużych książek, refleksje przy okazji, dodatki do prawdziwych narracji. Magdalena Samozwaniec tworzy świadomie: przy parodiowaniu Mniszkówny odkryła, co najbardziej lubią czytelnicy i bez skrupułów to wykorzystuje, zresztą nie kryje, że świadomość potrzeb odbiorców wytycza szlaki tematyczne. Stąd między innymi rozdział poświęcony kulinariom w domu Kossaków. Niektóre motywy płyną z pomysłów i projektów – jak wstęp do książki o modzie przygotowywanej z Mają Berezowską. Magdalena Samozwaniec uwielbia plotki i skandaliki, żywi się tym, co dzisiejsze media. Przekuwa jednak takie tworzywo na zgrabny tekst: w „Trzymajmy się” cieszy zwłaszcza gawędziarski styl zestawiany z pozornym wspomnieniowym chaosem. Autorka ma jednak satyryczne doświadczenie i nie pozwala sobie na myślowe przeskoki, które zaburzałyby konstrukcję dowcipu. Cieszy się z umiejętności wymyślania ciętych ripost podczas spotkań autorskich i taką samą przyjemność najwyraźniej czerpie też z wyzłośliwiania się w kolejnych quasi-felietonach. Dzięki temu i teraz, prawie pół wieku po śmierci autorki, czyta się te wynurzenia z wielką przyjemnością – i natychmiast nabiera się też ochoty na sięganie po wielkie tomy wspomnieniowe czy (auto)biograficzne, żeby przedłużyć możliwość obcowania z młodszą córką Kossaka. Inna rzecz, że „Trzymajmy się” w pierwszej kolejności trafi do świadomych czytelników, tych, którzy twórczość Samozwaniec znają na wyrywki. Ci nie znajdą tu rewelacji ani tematycznych, ani stylistycznych – znajdą za to przyjemność czytania osobistych opowieści przepełnionych – obok miłości do bliskich – wielkim sarkazmem. Magdalena Samozwaniec potrafi zaangażować czytelników w opowieść, nie pozostawia nikogo obojętnym, a przy okazji pozwala też podejrzeć od kulis wybitnych artystów – ojca i siostrę. Nie ma w „Trzymajmy się” kompleksów ani poczucia niższości, jest dominująca osobowość pisarki, wyprzedzająca czas „publicystyka”. Wspomnienia Madzi tutaj są z konieczności okrojone, a i mocno tematyzowane – to drobna publikacja, dobra i na pierwsze spotkanie z wulkanem satyry. Magdalena Samozwaniec zawsze pozostawała w cieniu siostry – dzisiaj Rafał Podraza próbuje o niej przypomnieć choćby przez pokrewieństwo zawodowe z Marią Czubaszek – może to przekona czytelników do powrotu do tej mięsistej prozy pełnej niespodzianek i będącej dowodem na wysoko rozwinięty zmysł satyryczny autorki.
niedziela, 12 listopada 2017
Poczytaj mi, mamo. Księga ósma
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Przy dziecku
Na książki z tej serii dzieci i dorośli czekają niecierpliwie. Te pierwsze – bo otrzymują zestaw wybitnych lektur, uniwersalnych, tworzonych przez najlepszych autorów i ilustratorów, ciekawe przygody i nietypowe – czy wręcz nieznane dzisiaj ze względu na zmieniające się mody – tematy. Ci drudzy mają szansę powrotu do doskonale pamiętanych z dzieciństwa historyjek. Każdy mały fan serii Poczytaj mi, mamo w pewnym momencie rozstawał się ze zbiorem kwadratowych zeszytów, oddając je młodszemu rodzeństwu. Teraz można odbyć sentymentalną podróż i odkryć, jak dobrze, mimo wieloletniej przerwy, pamięta się tamte opowieści. „Poczytaj mi, mamo. Księga ósma” to zestaw dzieł drobnych lecz sugestywnych, z różnych powodów wartościowych. Po raz pierwszy też pojawia się tu historia pierwotnie w tej serii nie wydana, ale wpasowana w cykl i znana rodzicom – „Kurczak” Małgorzaty Musierowicz. W tej bajce mały i słaby chłopczyk odkrywa, dlaczego niektórzy znęcają się nad słabszymi i dochodzi do ważnego wniosku. Małgorzata Musierowicz zdziała przenikliwą obserwacją więcej niż wychowawcy czy pedagodzy – przypadek Kurczaka mocno zapada w pamięć. Obok „Kurczaka” widnieje tu klasyka absolutna, czyli „Kaczka dziwaczka” Jana Brzechwy oraz odwołanie do legendy o Panu Twardowskim (to z kolei bajka, która pewnie dzisiaj nie mogłaby się ukazać jako pierwodruk ze względu na przywoływanie diabła przez bohatera). Zdarza się tu dowcip absurdalny (kaczki, które chcą dostać ubrania i buty, ale nie wiedzą, że za wszystko trzeba płacić), jest kolejna „arabska” historyjka Zdzisława Nowaka. Scenki wychowawcze to „Bieg z przeszkodami” (zajączek, któremu nie chce się wstawać rano z łóżka, przez swoich przyjaciół codziennie musi ścigać uciekającą pierzynę) oraz „Biuro paszportowe” (to przegląd gatunków ptaków odlatujących na zimę). Baśniowy kształt ma i „Domek zapomnienia” z próbą ucieczki od trosk innych – a i od możliwości niesienia pomocy – i „Księżyc nad Warszawą”, typowa dobranockowa i wyciszająca relacja. Dzisiaj szczególnie aktualny wydaje się „Placek Zgody i Pogody” (chociaż żaden współczesny mały bohater nie dostałby do ręki dużego noża do posiekania masła z mąką). Autorzy tych krótkich historii są bardzo zaangażowani w codzienne problemy dzieci – zarówno te domowe, jak i w gronie rówieśników. Przywołują tradycyjne baśniowe istoty lub antropomorfizują zwierzęta, uciekają do obcych światów i zamieniają perspektywę. Budują relacje szczere i przez to przekonujące. Tom został tak skonstruowany, by znaleźli coś dla siebie fani realizmu i nonsensów, dzieciom pokazuje się nie tylko różne style ilustrowania, ale też różne formy tworzenia tekstów – od rymowanek przez prozę rymowaną po opowiadania z eksponowanymi partiami dialogowymi. Nietrudno zrozumieć, dlaczego każdy kolejny tom z serii Poczytaj mi, mamo traktowany jest przez odbiorców jak prawdziwy skarb i wielki prezent – to nie tylko zestaw wspomnień, które teraz można dzielić z własnymi pociechami, ale zbiór wartych ocalenia utworów, przygotowywanych ze znawstwem psychiki najmłodszych, z czytelnymi przesłaniami i wielką wyobraźnią. Przyjemnie się je czyta, bez względu na wiek. Reprinty umożliwiają też cieszenie się szatą graficzną, a nawet informacjami wydawniczymi. Nasza Księgarnia najlepiej połączyła w lekturze pokolenia.
Przy dziecku
Na książki z tej serii dzieci i dorośli czekają niecierpliwie. Te pierwsze – bo otrzymują zestaw wybitnych lektur, uniwersalnych, tworzonych przez najlepszych autorów i ilustratorów, ciekawe przygody i nietypowe – czy wręcz nieznane dzisiaj ze względu na zmieniające się mody – tematy. Ci drudzy mają szansę powrotu do doskonale pamiętanych z dzieciństwa historyjek. Każdy mały fan serii Poczytaj mi, mamo w pewnym momencie rozstawał się ze zbiorem kwadratowych zeszytów, oddając je młodszemu rodzeństwu. Teraz można odbyć sentymentalną podróż i odkryć, jak dobrze, mimo wieloletniej przerwy, pamięta się tamte opowieści. „Poczytaj mi, mamo. Księga ósma” to zestaw dzieł drobnych lecz sugestywnych, z różnych powodów wartościowych. Po raz pierwszy też pojawia się tu historia pierwotnie w tej serii nie wydana, ale wpasowana w cykl i znana rodzicom – „Kurczak” Małgorzaty Musierowicz. W tej bajce mały i słaby chłopczyk odkrywa, dlaczego niektórzy znęcają się nad słabszymi i dochodzi do ważnego wniosku. Małgorzata Musierowicz zdziała przenikliwą obserwacją więcej niż wychowawcy czy pedagodzy – przypadek Kurczaka mocno zapada w pamięć. Obok „Kurczaka” widnieje tu klasyka absolutna, czyli „Kaczka dziwaczka” Jana Brzechwy oraz odwołanie do legendy o Panu Twardowskim (to z kolei bajka, która pewnie dzisiaj nie mogłaby się ukazać jako pierwodruk ze względu na przywoływanie diabła przez bohatera). Zdarza się tu dowcip absurdalny (kaczki, które chcą dostać ubrania i buty, ale nie wiedzą, że za wszystko trzeba płacić), jest kolejna „arabska” historyjka Zdzisława Nowaka. Scenki wychowawcze to „Bieg z przeszkodami” (zajączek, któremu nie chce się wstawać rano z łóżka, przez swoich przyjaciół codziennie musi ścigać uciekającą pierzynę) oraz „Biuro paszportowe” (to przegląd gatunków ptaków odlatujących na zimę). Baśniowy kształt ma i „Domek zapomnienia” z próbą ucieczki od trosk innych – a i od możliwości niesienia pomocy – i „Księżyc nad Warszawą”, typowa dobranockowa i wyciszająca relacja. Dzisiaj szczególnie aktualny wydaje się „Placek Zgody i Pogody” (chociaż żaden współczesny mały bohater nie dostałby do ręki dużego noża do posiekania masła z mąką). Autorzy tych krótkich historii są bardzo zaangażowani w codzienne problemy dzieci – zarówno te domowe, jak i w gronie rówieśników. Przywołują tradycyjne baśniowe istoty lub antropomorfizują zwierzęta, uciekają do obcych światów i zamieniają perspektywę. Budują relacje szczere i przez to przekonujące. Tom został tak skonstruowany, by znaleźli coś dla siebie fani realizmu i nonsensów, dzieciom pokazuje się nie tylko różne style ilustrowania, ale też różne formy tworzenia tekstów – od rymowanek przez prozę rymowaną po opowiadania z eksponowanymi partiami dialogowymi. Nietrudno zrozumieć, dlaczego każdy kolejny tom z serii Poczytaj mi, mamo traktowany jest przez odbiorców jak prawdziwy skarb i wielki prezent – to nie tylko zestaw wspomnień, które teraz można dzielić z własnymi pociechami, ale zbiór wartych ocalenia utworów, przygotowywanych ze znawstwem psychiki najmłodszych, z czytelnymi przesłaniami i wielką wyobraźnią. Przyjemnie się je czyta, bez względu na wiek. Reprinty umożliwiają też cieszenie się szatą graficzną, a nawet informacjami wydawniczymi. Nasza Księgarnia najlepiej połączyła w lekturze pokolenia.
Isla Fisher: Niania Mania i Piraciątko
Jaguar, Warszawa 2017.
Wyobraźnia
Niania Mania jest bezbłędna, jeśli chodzi o zapobieganie wychowawczym katastrofom, a to dlatego, że zamiast przestrzegać wyznaczonych przez dorosłych reguł, ochoczo je łamie, wymyślając – jak Pippi – własne. Szanuje za to aktualne i wciąż zmieniające się upodobania maluchów: dostosowuje się na przykład do Jasia, który w każdym opowiadaniu ma dwie własne zasady. Trzeba podstępu, żeby zgodził się na coś, na co nie ma ochoty. W drugiej części przygód Niani Mani Jaś nie jest jednak najmłodszym i najbardziej wybrednym członkiem rodziny. Znacznie gorsza pod tym względem jest raczkująca kuzynka, Zula. Jaśmina, narratorka opowiadań, przyznaje, że Zula to dziecko nie do okiełznania. Niania Mania jednak nie boi się wyzwań, chociaż Zuli nie da rady oczarować wyobraźniowymi historyjkami. Tomik „Niania Mania i Piraciątko” to trzy opowiastki, w których Isla Fisher pokazuje, jak codzienność łatwo przerobić na zabawę. Potrzeba do tego tylko Niani Mani, malutkiej staruszki o tęczowych włosach (przed dorosłymi Niania Mania ukrywa fryzurę pod kapeluszem). Kiedy przybywa Niania Mania, robi się ciekawie. I nawet zasady nie są straszne. Niania Mania poradzi sobie ze wszystkim, niekonwencjonalnie, ale bezbłędnie.
Pierwszym nienazwanym problemem jest przełamanie niechęci do Zuli. Jaśmina i Jaś są przekonani, że dziecko robi im na złość celowo i uniemożliwia nawiązanie kontaktu. Gryzie, wymiotuje, płacze lub wrzeszczy, zdecydowanie nie zachęca do wspólnych zabaw. I tylko Niania Mania w zachowaniach Zuli dostrzega efekty upodabniania się do pirata. To zbiega się w czasie z pirackimi fascynacjami Jasia, więc Niania Mania bardzo sprytnie organizuje zabawy w piratów. Oczywiście wykorzystuje w tym celu własne doświadczenia zdobyte wśród piratów. Zachęca dzieci do budowania statku ze stołu i kartonowego pudła, wszyscy przygotowują sobie pirackie ksywki i ubrania. A kiedy każdy w zasięgu wzroku jest piratem, wybryki Zuli mieszczą się w normie i nikomu nie przeszkadzają. W drugiej opowieści Niania Mania opiekuje się dziećmi podczas wyprawy na basen. Jaśminę szczególnie cieszy ta przygoda – lubi pływać. Boi się natomiast pierwszego skoku z trampoliny – chętnie by go wykonała, ale najlepiej bez świadków ewentualnej porażki. Niania Mania ma sposób, jak odwrócić uwagę pływających i umożliwia Jaśminie przetestowanie trampoliny. Ostatnia historia to podpowiedź dla rodziców, jak odwracać uwagę maluchów podczas rodzinnych uroczystości. Ania bierze ślub, a bohaterowie tradycyjnie otrzymują listę zakazów i nakazów. Niewiele brakuje, by ślub przerodził się w katastrofę, ale dzięki dzieciom może też być wydarzeniem niezapomnianym i wyjątkowym.
Isla Fisher pisze krótkie historyjki pop, z których fabuła przypomina powieści komiksowe – ale dużo mniejsza jest rola humorystycznych ilustracji. Autorka przyciąga dzieci przede wszystkim barwną postacią – Niania Mania przełamuje schematy, ma swoje tajemnice, których nie ujawnia dorosłym – tylko dzieciom. Z tego powodu może zdobyć ich zaufanie i posłuch. Niania Mania często i chętnie się bawi, umożliwia podopiecznym wypracowywanie w sobie odpowiedzialności i rozsądku. „Niania Mania i Piraciątko” to drugi zestaw dowcipnych bajek, które odbiorcy mogą czytać samodzielnie – dla postaci niani. W tych bajkach nie ma groźnych problemów ani konsekwencji wydarzeń, pojawiają się za to liczne sposoby na uniknięcie nudy w codzienności. Isla Fisher wie, czym przyciągnąć dzieci.
Wyobraźnia
Niania Mania jest bezbłędna, jeśli chodzi o zapobieganie wychowawczym katastrofom, a to dlatego, że zamiast przestrzegać wyznaczonych przez dorosłych reguł, ochoczo je łamie, wymyślając – jak Pippi – własne. Szanuje za to aktualne i wciąż zmieniające się upodobania maluchów: dostosowuje się na przykład do Jasia, który w każdym opowiadaniu ma dwie własne zasady. Trzeba podstępu, żeby zgodził się na coś, na co nie ma ochoty. W drugiej części przygód Niani Mani Jaś nie jest jednak najmłodszym i najbardziej wybrednym członkiem rodziny. Znacznie gorsza pod tym względem jest raczkująca kuzynka, Zula. Jaśmina, narratorka opowiadań, przyznaje, że Zula to dziecko nie do okiełznania. Niania Mania jednak nie boi się wyzwań, chociaż Zuli nie da rady oczarować wyobraźniowymi historyjkami. Tomik „Niania Mania i Piraciątko” to trzy opowiastki, w których Isla Fisher pokazuje, jak codzienność łatwo przerobić na zabawę. Potrzeba do tego tylko Niani Mani, malutkiej staruszki o tęczowych włosach (przed dorosłymi Niania Mania ukrywa fryzurę pod kapeluszem). Kiedy przybywa Niania Mania, robi się ciekawie. I nawet zasady nie są straszne. Niania Mania poradzi sobie ze wszystkim, niekonwencjonalnie, ale bezbłędnie.
Pierwszym nienazwanym problemem jest przełamanie niechęci do Zuli. Jaśmina i Jaś są przekonani, że dziecko robi im na złość celowo i uniemożliwia nawiązanie kontaktu. Gryzie, wymiotuje, płacze lub wrzeszczy, zdecydowanie nie zachęca do wspólnych zabaw. I tylko Niania Mania w zachowaniach Zuli dostrzega efekty upodabniania się do pirata. To zbiega się w czasie z pirackimi fascynacjami Jasia, więc Niania Mania bardzo sprytnie organizuje zabawy w piratów. Oczywiście wykorzystuje w tym celu własne doświadczenia zdobyte wśród piratów. Zachęca dzieci do budowania statku ze stołu i kartonowego pudła, wszyscy przygotowują sobie pirackie ksywki i ubrania. A kiedy każdy w zasięgu wzroku jest piratem, wybryki Zuli mieszczą się w normie i nikomu nie przeszkadzają. W drugiej opowieści Niania Mania opiekuje się dziećmi podczas wyprawy na basen. Jaśminę szczególnie cieszy ta przygoda – lubi pływać. Boi się natomiast pierwszego skoku z trampoliny – chętnie by go wykonała, ale najlepiej bez świadków ewentualnej porażki. Niania Mania ma sposób, jak odwrócić uwagę pływających i umożliwia Jaśminie przetestowanie trampoliny. Ostatnia historia to podpowiedź dla rodziców, jak odwracać uwagę maluchów podczas rodzinnych uroczystości. Ania bierze ślub, a bohaterowie tradycyjnie otrzymują listę zakazów i nakazów. Niewiele brakuje, by ślub przerodził się w katastrofę, ale dzięki dzieciom może też być wydarzeniem niezapomnianym i wyjątkowym.
Isla Fisher pisze krótkie historyjki pop, z których fabuła przypomina powieści komiksowe – ale dużo mniejsza jest rola humorystycznych ilustracji. Autorka przyciąga dzieci przede wszystkim barwną postacią – Niania Mania przełamuje schematy, ma swoje tajemnice, których nie ujawnia dorosłym – tylko dzieciom. Z tego powodu może zdobyć ich zaufanie i posłuch. Niania Mania często i chętnie się bawi, umożliwia podopiecznym wypracowywanie w sobie odpowiedzialności i rozsądku. „Niania Mania i Piraciątko” to drugi zestaw dowcipnych bajek, które odbiorcy mogą czytać samodzielnie – dla postaci niani. W tych bajkach nie ma groźnych problemów ani konsekwencji wydarzeń, pojawiają się za to liczne sposoby na uniknięcie nudy w codzienności. Isla Fisher wie, czym przyciągnąć dzieci.
sobota, 11 listopada 2017
Anu Partanen: Ameryka po nordycku. W poszukiwaniu lepszego życia
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2017.
Porównanie
Amerykański sen wcale nie spełnia się dzisiaj w Stanach Zjednoczonych, a… w Finlandii i innych krajach północnej Europy. Przekonuje o tym Anu Partanen, Finka, która przeniosła się do USA i porównuje różne dziedziny życia, żeby znaleźć pełnowartościowy przepis na szczęście zwykłych ludzi. Kieruje się trochę modą na hygge walczącą z przekonaniem, że to Ameryka pozwala spełniać marzenia. Sięgając do statystyk, analiz, ale też doświadczeń własnych i znajomych – tworzy wizję państwa idealnego, takiego, które zaspokajałoby podstawowe potrzeby obywateli i dawało szansę na dobry start. Finlandia jawi się jako kraj dobrobytu, mały raj, z którego rządzący innymi państwami mogliby brać przykład.
Książka „Ameryka po nordycku. W poszukiwaniu lepszego życia” ukazuje się w podróżniczo-reportażowej serii Wydawnictwa uniwersytetu Jagiellońskiego, a napisana jest tak, że podsuwa warte przemyślenia rozwiązania politykom, a zwykłym odbiorcom dostarcza lekturowej satysfakcji. Autorka przygląda się kolejnym dziedzinom życia – tematom, które mają znaczenie przy ocenianiu stopnia szczęśliwości mieszkańców. Obala mity dotyczące i Finlandii, i Stanów Zjednoczonych, unika stereotypów, za to rzeczowo i sensownie porównuje jakość codziennej egzystencji. Zajmuje się między innymi systemem opieki zdrowotnej, edukacją, zasadami zaludnienia, pomocą państwa dla rodziców, podatkami czy wartościami rodzinnymi. Tłumaczy, dlaczego przestarzałe są systemy, w których dzieci i rodzice – oraz małżonkowie – zostają od siebie uzależnieni finansowo – i jako przeciwwagę proponuje „nordycką teorię miłości, zapewniającą wszystkim równy start i przejrzyste zasady w dążeniu do samodzielności. Opowiada, jak niezależność faktycznie cementuje rodziny i jak odpowiednio gospodarować pieniędzmi z podatków w perspektywie kraju, żeby wszyscy byli zadowoleni. Nie odnosi się do motywów trudnych do zmierzenia – charakterów czy filozofii życiowej, interesują ją konkrety.
Mimo nastawienia na fakty, dane liczbowe i porównania badań Anu Partanen tworzy książkę bardzo osobistą. Dzieli się z czytelnikami swoimi doświadczeniami, również najtrudniejszymi. Sięga po przykłady obrazowe i wzięte z życia (a jeśli nawet fikcyjne to dobrze wymyślone i umotywowane). Wybiera rzeczowe argumenty, zbija potencjalne ataki. Nie posługuje się przy tym chwytami erystycznymi emocje pozostawia do przytaczanych scenek, z chwilą, gdy próbuje czytelników przekonać do fińskich rozwiązań, sięga po fakty. Umiejętność przechodzenia od zwierzeń do statystyk (i dobrego komentowania wniosków!) sprawia, że ta publikacja staje się naprawdę atrakcyjną lekturą. Sięgnąć po nią powinni w szczególności ci odbiorcy, którzy chcą zrozumieć głębszą warstwę fenomenu hygge – warunki prowadzące do ukształtowania się takiej postawy w społeczeństwie. „Ameryka po nordycku” to książka pełna ciekawostek, pisana nie dla rozrywki, a jednak rozrywkowa w lekturze. Anu Partanen udowadnia, że da się stworzyć warunki niemal idealne do życia – tylko trzeba porzucić skostniałe schematy i otworzyć się na radykalne zmiany. Podaje przepis na sukces w książce, obok której trudno będzie przejść obojętnie. To nie zwykła literatura podróżnicza, a zestaw socjologicznych obserwacji. A przy tym Finlandia wcale nie jest krajem bez wad – jednak dużo łatwiej zaakceptować je ze świadomością, że rząd robi wszystko, żeby zadbać o dobro swoich obywateli.
Porównanie
Amerykański sen wcale nie spełnia się dzisiaj w Stanach Zjednoczonych, a… w Finlandii i innych krajach północnej Europy. Przekonuje o tym Anu Partanen, Finka, która przeniosła się do USA i porównuje różne dziedziny życia, żeby znaleźć pełnowartościowy przepis na szczęście zwykłych ludzi. Kieruje się trochę modą na hygge walczącą z przekonaniem, że to Ameryka pozwala spełniać marzenia. Sięgając do statystyk, analiz, ale też doświadczeń własnych i znajomych – tworzy wizję państwa idealnego, takiego, które zaspokajałoby podstawowe potrzeby obywateli i dawało szansę na dobry start. Finlandia jawi się jako kraj dobrobytu, mały raj, z którego rządzący innymi państwami mogliby brać przykład.
Książka „Ameryka po nordycku. W poszukiwaniu lepszego życia” ukazuje się w podróżniczo-reportażowej serii Wydawnictwa uniwersytetu Jagiellońskiego, a napisana jest tak, że podsuwa warte przemyślenia rozwiązania politykom, a zwykłym odbiorcom dostarcza lekturowej satysfakcji. Autorka przygląda się kolejnym dziedzinom życia – tematom, które mają znaczenie przy ocenianiu stopnia szczęśliwości mieszkańców. Obala mity dotyczące i Finlandii, i Stanów Zjednoczonych, unika stereotypów, za to rzeczowo i sensownie porównuje jakość codziennej egzystencji. Zajmuje się między innymi systemem opieki zdrowotnej, edukacją, zasadami zaludnienia, pomocą państwa dla rodziców, podatkami czy wartościami rodzinnymi. Tłumaczy, dlaczego przestarzałe są systemy, w których dzieci i rodzice – oraz małżonkowie – zostają od siebie uzależnieni finansowo – i jako przeciwwagę proponuje „nordycką teorię miłości, zapewniającą wszystkim równy start i przejrzyste zasady w dążeniu do samodzielności. Opowiada, jak niezależność faktycznie cementuje rodziny i jak odpowiednio gospodarować pieniędzmi z podatków w perspektywie kraju, żeby wszyscy byli zadowoleni. Nie odnosi się do motywów trudnych do zmierzenia – charakterów czy filozofii życiowej, interesują ją konkrety.
Mimo nastawienia na fakty, dane liczbowe i porównania badań Anu Partanen tworzy książkę bardzo osobistą. Dzieli się z czytelnikami swoimi doświadczeniami, również najtrudniejszymi. Sięga po przykłady obrazowe i wzięte z życia (a jeśli nawet fikcyjne to dobrze wymyślone i umotywowane). Wybiera rzeczowe argumenty, zbija potencjalne ataki. Nie posługuje się przy tym chwytami erystycznymi emocje pozostawia do przytaczanych scenek, z chwilą, gdy próbuje czytelników przekonać do fińskich rozwiązań, sięga po fakty. Umiejętność przechodzenia od zwierzeń do statystyk (i dobrego komentowania wniosków!) sprawia, że ta publikacja staje się naprawdę atrakcyjną lekturą. Sięgnąć po nią powinni w szczególności ci odbiorcy, którzy chcą zrozumieć głębszą warstwę fenomenu hygge – warunki prowadzące do ukształtowania się takiej postawy w społeczeństwie. „Ameryka po nordycku” to książka pełna ciekawostek, pisana nie dla rozrywki, a jednak rozrywkowa w lekturze. Anu Partanen udowadnia, że da się stworzyć warunki niemal idealne do życia – tylko trzeba porzucić skostniałe schematy i otworzyć się na radykalne zmiany. Podaje przepis na sukces w książce, obok której trudno będzie przejść obojętnie. To nie zwykła literatura podróżnicza, a zestaw socjologicznych obserwacji. A przy tym Finlandia wcale nie jest krajem bez wad – jednak dużo łatwiej zaakceptować je ze świadomością, że rząd robi wszystko, żeby zadbać o dobro swoich obywateli.
Megan McDonald: Hania Humorek i Smrodek. Apetyt na święta
Egmont, Warszawa 2017.
Wygrana
Hania Humorek i Smrodek z niecierpliwością czekają na kolejne święta, tym razem – Święto Dziękczynienia. Z kilku powodów, bo chociaż ważne jest to, że trafią do ukochanej babci na wielką ucztę, to jeszcze szkoła organizuje ciekawe zawody. Nagrodą dla zwycięzcy ma być indyk, a Hania postanawia, że go zdobędzie. Zabrania babci choćby myśleć o kupieniu awaryjnego indyka, jest pewna wygranej, a robi wszystko, żeby dobrze wypaść. Odstawia nawet słodycze i codziennie trenuje – to już niewyobrażalne poświęcenie. Smrodek chce się przyłączyć do rywalizacji, ale nie ma tyle samozaparcia co Hania, a w dodatku nie wierzy tak mocno w zwycięstwo. Przed świętem dzieci zawierają pakt – przez kilka dni nie będą się kłócić, żeby tylko spełniły się ich marzenia. To też spore wyrzeczenie.
„Hania Humorek i Smrodek. Apetyt na święta” to kolejna propozycja rozbudowanej subserii, w której Megan McDonald czerpie wprost ze świątecznego nastroju i umożliwia odbiorcom przeżywanie go razem z bohaterami. Jak to często w historyjkach o Hani bywa, i tutaj autorka stara się przemycić kilka informacji. Tym razem sięga do historii i przedstawia sylwetkę Sary Józefy Hale, postaci ważnej dla Święta Dziękczynienia. Zafascynowana tą kobietą Hania uwzględnia ją w swojej makiecie na lekcję czy w zabawach. Dzięki temu McDonald może bez trudu przemycić garść wiadomości, które potem poszerza jeszcze dla zainteresowanych w posłowiu. Próbuje zainspirować maluchy najprostszymi skojarzeniami, sięganiem w głąb prawdziwej historii.
Naturalnie największą frajdę sprawi odbiorcom przez szczegółowe omawianie kolejnych zabaw Hani i Smrodka. Po pierwsze – w domu wszystko, co bohaterowie obmyślają, ociera się o bajkę, nawet kontrakt spisywany na poważnie jest dowcipny i ciekawy (może też podsunąć sprawne rozwiązanie domowych kłótni). Pokazuje treningi Hani i Smrodka, ale też rywalizację dzieci – choćby o stoper. Podkradanie sobie potrzebnego przedmiotu ma walor szukania skarbu – tak samo wiąże się z niebezpieczeństwami po drodze i tak samo ma posmak owocu zakazanego – to okazja do wykazywania się sprytem i pomysłowością. Po drugie – w szkole. Gdy dzieci uczestniczą w przygotowanych wyścigach i innych konkurencjach, autorka przedstawia je drobiazgowo, uwzględniając charakter postaci. Oczywiście zawsze ktoś musi zachować się niezgodnie z oczekiwaniami, ale to tylko wzmacnia śmiech. Megan McDonald wprowadza też „żarty” zrozumiałe tylko dla kilkulatków – działające wyłącznie na tę grupę odbiorców. Podkreśla je, pokazując, że bohaterowie zataczają się ze śmiechu (chociaż, obiektywnie rzecz biorąc, nie bardzo mają ku temu powody). Przy Hani pełnej pomysłów nikt nigdy się nie nudzi, bo też i sama bohaterka nudy po prostu nie znosi. A kiedy do tej postaci dołącza Smrodek, wiadomo, że będzie się dużo działo. W cyklu o Hani i Smrodku autorka mniejszy nacisk kładzie na szkolnych kolegów dziewczynki – bardziej za to zajmuje się tym, co w rodzinie Hani. Znajduje miejsce na zaprezentowanie znanych dzieciom bohaterów – ale jako dalszoplanowych sylwetek. W końcu między Hanią i Smrodkiem cały czas iskrzy, a to dobry punkt wyjścia do budowania całych rozrywkowych fabuł. Hania Humorek jest postacią dobrze znaną maluchom, wytworem kultury pop skrojonym na miarę potrzeb najmłodszych czytelników. A jeśli trzeba kogoś przekonać do sięgania po lektury, można podsunąć mu serię o Hani.
Wygrana
Hania Humorek i Smrodek z niecierpliwością czekają na kolejne święta, tym razem – Święto Dziękczynienia. Z kilku powodów, bo chociaż ważne jest to, że trafią do ukochanej babci na wielką ucztę, to jeszcze szkoła organizuje ciekawe zawody. Nagrodą dla zwycięzcy ma być indyk, a Hania postanawia, że go zdobędzie. Zabrania babci choćby myśleć o kupieniu awaryjnego indyka, jest pewna wygranej, a robi wszystko, żeby dobrze wypaść. Odstawia nawet słodycze i codziennie trenuje – to już niewyobrażalne poświęcenie. Smrodek chce się przyłączyć do rywalizacji, ale nie ma tyle samozaparcia co Hania, a w dodatku nie wierzy tak mocno w zwycięstwo. Przed świętem dzieci zawierają pakt – przez kilka dni nie będą się kłócić, żeby tylko spełniły się ich marzenia. To też spore wyrzeczenie.
„Hania Humorek i Smrodek. Apetyt na święta” to kolejna propozycja rozbudowanej subserii, w której Megan McDonald czerpie wprost ze świątecznego nastroju i umożliwia odbiorcom przeżywanie go razem z bohaterami. Jak to często w historyjkach o Hani bywa, i tutaj autorka stara się przemycić kilka informacji. Tym razem sięga do historii i przedstawia sylwetkę Sary Józefy Hale, postaci ważnej dla Święta Dziękczynienia. Zafascynowana tą kobietą Hania uwzględnia ją w swojej makiecie na lekcję czy w zabawach. Dzięki temu McDonald może bez trudu przemycić garść wiadomości, które potem poszerza jeszcze dla zainteresowanych w posłowiu. Próbuje zainspirować maluchy najprostszymi skojarzeniami, sięganiem w głąb prawdziwej historii.
Naturalnie największą frajdę sprawi odbiorcom przez szczegółowe omawianie kolejnych zabaw Hani i Smrodka. Po pierwsze – w domu wszystko, co bohaterowie obmyślają, ociera się o bajkę, nawet kontrakt spisywany na poważnie jest dowcipny i ciekawy (może też podsunąć sprawne rozwiązanie domowych kłótni). Pokazuje treningi Hani i Smrodka, ale też rywalizację dzieci – choćby o stoper. Podkradanie sobie potrzebnego przedmiotu ma walor szukania skarbu – tak samo wiąże się z niebezpieczeństwami po drodze i tak samo ma posmak owocu zakazanego – to okazja do wykazywania się sprytem i pomysłowością. Po drugie – w szkole. Gdy dzieci uczestniczą w przygotowanych wyścigach i innych konkurencjach, autorka przedstawia je drobiazgowo, uwzględniając charakter postaci. Oczywiście zawsze ktoś musi zachować się niezgodnie z oczekiwaniami, ale to tylko wzmacnia śmiech. Megan McDonald wprowadza też „żarty” zrozumiałe tylko dla kilkulatków – działające wyłącznie na tę grupę odbiorców. Podkreśla je, pokazując, że bohaterowie zataczają się ze śmiechu (chociaż, obiektywnie rzecz biorąc, nie bardzo mają ku temu powody). Przy Hani pełnej pomysłów nikt nigdy się nie nudzi, bo też i sama bohaterka nudy po prostu nie znosi. A kiedy do tej postaci dołącza Smrodek, wiadomo, że będzie się dużo działo. W cyklu o Hani i Smrodku autorka mniejszy nacisk kładzie na szkolnych kolegów dziewczynki – bardziej za to zajmuje się tym, co w rodzinie Hani. Znajduje miejsce na zaprezentowanie znanych dzieciom bohaterów – ale jako dalszoplanowych sylwetek. W końcu między Hanią i Smrodkiem cały czas iskrzy, a to dobry punkt wyjścia do budowania całych rozrywkowych fabuł. Hania Humorek jest postacią dobrze znaną maluchom, wytworem kultury pop skrojonym na miarę potrzeb najmłodszych czytelników. A jeśli trzeba kogoś przekonać do sięgania po lektury, można podsunąć mu serię o Hani.
piątek, 10 listopada 2017
Jarosław Sawic: Budka Suflera. Memu miastu na do widzenia. Muzyka/Miasto/Ludzie
Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Historia sukcesu
Jarosław Sawic do Budki Suflera podchodzi z perspektywy fana, który chce się dowiedzieć wszystkiego. Rozmawia z członkami zespołu, szuka wiadomości (mimo że w narracji raczej pomija to, co już opublikowane, bibliografię dość imponującą przytacza, ale nie sugeruje czytelnikom, że tworzy zlepek informacji z artykułów i recenzji, jak to się często dzisiaj zdarza w monografiach różnych zespołów czy w tekstach poświęconych muzyce rozrywkowej), analizuje i sprawdza. Często jednak natrafia na mur: potencjalni rozmówcy odmawiają mu komentarzy, a nawet rezygnują z miejsca w książce. Widać, że mimo zakończenia kariery między członkami zespołu pozostały tarcia, niesnaski, uprzedzenia i pretensje. Szkoda, bo przez to monumentalna (ponad 750 stron) „autoryzowana biografia”, czyli monografia Budki Suflera, okazuje się… niepełna. A przecież Sawic robi co może, żeby ukryć białe plamy, zamaskować brak niektórych zagadnień, a przynajmniej nie dać czytelnikom powodów do narzekania na niekompletność publikacji. Przyznaje się, gdy ktoś odmówi mu komentarza, zaznacza to w tomie – jest wobec czytelników uczciwy – ale i tak pozostaje wrażenie, że do głosu dochodzi tyko jedna strona.
Przeskoki tematyczne i narrację ciekawą z punktu widzenia zwykłego odbiorcy zapewnia Sawicowi kompozycja. Nadrzędną stanowi konstrukcja utworu rockowego – to metafora pozwalająca dokonywać skrótów w czasie lub myślowych przeskoków, zamieniać chronologiczną relację w przegląd dorobku, analizy czy podsumowania. Do tego dochodzą stałe refrenowe metryczki – krótsze rozdziały poświęcone różnym muzykom współpracującym z Budką Suflera. Wreszcie trzy podstawowe zagadnienia, akcentowane już na poziomie podtytułu: „Muzyka/Miasto/Ludzie” – najważniejsze elementy w narracji o zespole.
Jarosław Sawic sugeruje narracją, jakby wszystkie tematy wychodziły od członków zespołu. Niewiele pisze sam, najchętniej posługuje się wypowiedziami muzyków – ich oceną wydarzeń i doświadczeniami. Oddaje im głos, by dotrzeć do sedna wypadków, w nadziei na uzyskanie nieznanych szerzej informacji. Dzięki temu zabiegowi przekona do siebie fanów Budki Suflera, ale też straci na obiektywności tekstu: w końcu część zwaśnionych odmawia wypowiedzi, przewagę zyskują ci obecni przy powstawaniu książki. Ale potężny tom „Memu miastu na do widzenia” to bardziej dodatek do historii zespołu niż pełnowymiarowa o nim opowieść. Sawic sporo porządkuje, ale też stawia na fragmentaryczność, rezygnuje z tematów, które zanudziłyby odbiorców, jedynie sygnalizuje na przykład wyzwania techniczne. W przypadku krążków z przebojami skupia się tylko na historii największych hitów. Ale z drugiej strony pokazuje na przykład pracę z tekściarzem czy szukanie najlepszych brzmień lub aranży, pozwala chętnym na to muzykom omawiać projekty kolejnych okładek płyt (tu szkoda, że drobnym akapitom nie towarzyszy materiał graficzny!). „Memu miastu na do widzenia” to oczywiście książka pełna zdjęć z całej działalności Budki Suflera – można na nich pooglądać nie tylko zmieniającą się modę, ale i wizerunki samych rockmanów, dla młodszego pokolenia fanów część z tych fotografii może być sporym szokiem. Jest tom Sawica starannie przygotowany i z pewnością dobrze uzupełni rynek muzycznych publikacji – nie tylko dla fanów zespołu. Tej książki nie da się zresztą czytać bez nucenia.
Historia sukcesu
Jarosław Sawic do Budki Suflera podchodzi z perspektywy fana, który chce się dowiedzieć wszystkiego. Rozmawia z członkami zespołu, szuka wiadomości (mimo że w narracji raczej pomija to, co już opublikowane, bibliografię dość imponującą przytacza, ale nie sugeruje czytelnikom, że tworzy zlepek informacji z artykułów i recenzji, jak to się często dzisiaj zdarza w monografiach różnych zespołów czy w tekstach poświęconych muzyce rozrywkowej), analizuje i sprawdza. Często jednak natrafia na mur: potencjalni rozmówcy odmawiają mu komentarzy, a nawet rezygnują z miejsca w książce. Widać, że mimo zakończenia kariery między członkami zespołu pozostały tarcia, niesnaski, uprzedzenia i pretensje. Szkoda, bo przez to monumentalna (ponad 750 stron) „autoryzowana biografia”, czyli monografia Budki Suflera, okazuje się… niepełna. A przecież Sawic robi co może, żeby ukryć białe plamy, zamaskować brak niektórych zagadnień, a przynajmniej nie dać czytelnikom powodów do narzekania na niekompletność publikacji. Przyznaje się, gdy ktoś odmówi mu komentarza, zaznacza to w tomie – jest wobec czytelników uczciwy – ale i tak pozostaje wrażenie, że do głosu dochodzi tyko jedna strona.
Przeskoki tematyczne i narrację ciekawą z punktu widzenia zwykłego odbiorcy zapewnia Sawicowi kompozycja. Nadrzędną stanowi konstrukcja utworu rockowego – to metafora pozwalająca dokonywać skrótów w czasie lub myślowych przeskoków, zamieniać chronologiczną relację w przegląd dorobku, analizy czy podsumowania. Do tego dochodzą stałe refrenowe metryczki – krótsze rozdziały poświęcone różnym muzykom współpracującym z Budką Suflera. Wreszcie trzy podstawowe zagadnienia, akcentowane już na poziomie podtytułu: „Muzyka/Miasto/Ludzie” – najważniejsze elementy w narracji o zespole.
Jarosław Sawic sugeruje narracją, jakby wszystkie tematy wychodziły od członków zespołu. Niewiele pisze sam, najchętniej posługuje się wypowiedziami muzyków – ich oceną wydarzeń i doświadczeniami. Oddaje im głos, by dotrzeć do sedna wypadków, w nadziei na uzyskanie nieznanych szerzej informacji. Dzięki temu zabiegowi przekona do siebie fanów Budki Suflera, ale też straci na obiektywności tekstu: w końcu część zwaśnionych odmawia wypowiedzi, przewagę zyskują ci obecni przy powstawaniu książki. Ale potężny tom „Memu miastu na do widzenia” to bardziej dodatek do historii zespołu niż pełnowymiarowa o nim opowieść. Sawic sporo porządkuje, ale też stawia na fragmentaryczność, rezygnuje z tematów, które zanudziłyby odbiorców, jedynie sygnalizuje na przykład wyzwania techniczne. W przypadku krążków z przebojami skupia się tylko na historii największych hitów. Ale z drugiej strony pokazuje na przykład pracę z tekściarzem czy szukanie najlepszych brzmień lub aranży, pozwala chętnym na to muzykom omawiać projekty kolejnych okładek płyt (tu szkoda, że drobnym akapitom nie towarzyszy materiał graficzny!). „Memu miastu na do widzenia” to oczywiście książka pełna zdjęć z całej działalności Budki Suflera – można na nich pooglądać nie tylko zmieniającą się modę, ale i wizerunki samych rockmanów, dla młodszego pokolenia fanów część z tych fotografii może być sporym szokiem. Jest tom Sawica starannie przygotowany i z pewnością dobrze uzupełni rynek muzycznych publikacji – nie tylko dla fanów zespołu. Tej książki nie da się zresztą czytać bez nucenia.
czwartek, 9 listopada 2017
Jean Ure: Sekretne spotkanie
Jaguar, Warszawa 2017.
Zagrożenie
Wreszcie Jean Ure proponuje poppowieść, która niesie dreszcz grozy, a do tego porusza aktualny – i ważny społecznie – temat w sposób, który podkreśla jego wartość dla najmłodszych. Przez długi czas w „Sekretnym spotkaniu” skupia się na relacji dwóch przyjaciółek. Dwunastoletnie dziewczynki, Annie i Megan, muszą jeszcze słuchać starszych. Robią na złość siostrze Annie, Rachel, która czasem się nimi opiekuje – ale starają się nie łamać nakazów rodziców. Mama Megan, samotnie wychowująca dziecko, jest bardzo surowa, jeśli chodzi o korzystanie z komputera. Zabrania córce nie tylko grać w jakiekolwiek gry, ale i wchodzić do internetu. Najlepiej, żeby Megan w ogóle nie włączała komputera. Annie i jej mama wiedzą o tej regule i nie zamierzają jej łamać. Ale zbliżają się urodziny Megan, a z takiej okazji dziewczynka zasługuje przecież na prezent – i to prezent wyjątkowy. Annie postanawia zorganizować coś niezwykłego. Megan jest wielką fanką pisarki Harriet Chance. Książki tej autorki może sobie kupić za talony. Annie na chatroomie kontaktuje się z nastoletnią córką pisarki i aranżuje spotkanie urodzinowe dla Megan. Dziewczynki muszą się na nie udać w tajemnicy – wymknąć niepostrzeżenie Rachel (która i tak ucieka na randkę), nie zdradzić się przed dorosłymi i jeszcze poznać pisarkę. Tyle że kobieta z podniszczonym egzemplarzem rzekomo własnej powieści zachowuje się co najmniej dziwnie. Wywozi dziewczynki do domu na uboczu, zabiera Megan telefon komórkowy. Stara się być miła, ale coraz więcej informacji, jakie podaje na swój temat, mija się z wiadomościami, jakie o pisarce zna Megan. W końcu staje się jasne: bohaterkom grozi niebezpieczeństwo. Równolegle Rachel, która chciałaby pracować w policji, odkrywa zniknięcie siostry i jej przyjaciółki i prowadzi błyskawiczne śledztwo. Zaczyna się walka z czasem. Taka przygoda będzie bardzo pouczająca dla małych czytelników, mimo że nauczkę dostaje też mama Megan. Przekonuje się ona, że nic dobrego nie wyniknie z trzymania dziecka pod kloszem – i że lepiej nauczyć pociechę mądrego korzystania z komputera niż ryzykować, że popełni taki błąd jak bohaterka.
Jean Ure w „Sekretnym spotkaniu” buduje celowo najpierw atmosferę dobrej zabawy. Dzieci są przekonane, że nic im nie grozi, za to mogą poczuć się dojrzale, bo spełniają własne marzenia bez pomocy dorosłych. Niebagatelne znaczenie ma tu też konieczność zachowania tajemnicy i wrażenie niegrzeczności – w końcu bohaterki łamią wiele zasad i muszą nawet okłamywać opiekunów. Potem przychodzi czas na atmosferę zagrożenia, stopniowo uświadamianego, więc też najlepiej działającego. Rzekoma autorka nie zdradza swoich intencji, jedynie zachowuje się dziwnie – i każdy dorosły natychmiast wykryłby nieszczerość jej postaw. Dzieci jednak są na tyle naiwne i łatwowierne, że nie poradzą sobie z analizowaniem oczywistych znaków. Dostają porządną nauczkę: sytuacja robi się bez wyjścia. Młodzi odbiorcy przechwycą emocje postaci i przekonają się niemal na własnej skórze, co to znaczy wpaść w pułapkę. Niewiele pomagają dobre chęci – próba zorganizowania spotkania z autorką obnaża mechanizmy internetu. Jean Ure włącza się w ten sposób w system ostrzegania dzieci (i wyczulania rodziców na pewne kwestie) – zamiast moralizować, pokazuje jednoznacznie, do czego może doprowadzić nadmierna i bezpodstawna ufność. Nie da się dzisiaj całkowicie ominąć internetu – warto zatem nauczyć się mądrego z niego korzystania, by uniknąć podobnych problemów w prawdziwym życiu. Dzięki tematowi i umiejętnie budowanemu klimatowi strachu „Sekretne spotkanie” powinno znaleźć ważne miejsce na rynku literatury rozrywkowej.
Zagrożenie
Wreszcie Jean Ure proponuje poppowieść, która niesie dreszcz grozy, a do tego porusza aktualny – i ważny społecznie – temat w sposób, który podkreśla jego wartość dla najmłodszych. Przez długi czas w „Sekretnym spotkaniu” skupia się na relacji dwóch przyjaciółek. Dwunastoletnie dziewczynki, Annie i Megan, muszą jeszcze słuchać starszych. Robią na złość siostrze Annie, Rachel, która czasem się nimi opiekuje – ale starają się nie łamać nakazów rodziców. Mama Megan, samotnie wychowująca dziecko, jest bardzo surowa, jeśli chodzi o korzystanie z komputera. Zabrania córce nie tylko grać w jakiekolwiek gry, ale i wchodzić do internetu. Najlepiej, żeby Megan w ogóle nie włączała komputera. Annie i jej mama wiedzą o tej regule i nie zamierzają jej łamać. Ale zbliżają się urodziny Megan, a z takiej okazji dziewczynka zasługuje przecież na prezent – i to prezent wyjątkowy. Annie postanawia zorganizować coś niezwykłego. Megan jest wielką fanką pisarki Harriet Chance. Książki tej autorki może sobie kupić za talony. Annie na chatroomie kontaktuje się z nastoletnią córką pisarki i aranżuje spotkanie urodzinowe dla Megan. Dziewczynki muszą się na nie udać w tajemnicy – wymknąć niepostrzeżenie Rachel (która i tak ucieka na randkę), nie zdradzić się przed dorosłymi i jeszcze poznać pisarkę. Tyle że kobieta z podniszczonym egzemplarzem rzekomo własnej powieści zachowuje się co najmniej dziwnie. Wywozi dziewczynki do domu na uboczu, zabiera Megan telefon komórkowy. Stara się być miła, ale coraz więcej informacji, jakie podaje na swój temat, mija się z wiadomościami, jakie o pisarce zna Megan. W końcu staje się jasne: bohaterkom grozi niebezpieczeństwo. Równolegle Rachel, która chciałaby pracować w policji, odkrywa zniknięcie siostry i jej przyjaciółki i prowadzi błyskawiczne śledztwo. Zaczyna się walka z czasem. Taka przygoda będzie bardzo pouczająca dla małych czytelników, mimo że nauczkę dostaje też mama Megan. Przekonuje się ona, że nic dobrego nie wyniknie z trzymania dziecka pod kloszem – i że lepiej nauczyć pociechę mądrego korzystania z komputera niż ryzykować, że popełni taki błąd jak bohaterka.
Jean Ure w „Sekretnym spotkaniu” buduje celowo najpierw atmosferę dobrej zabawy. Dzieci są przekonane, że nic im nie grozi, za to mogą poczuć się dojrzale, bo spełniają własne marzenia bez pomocy dorosłych. Niebagatelne znaczenie ma tu też konieczność zachowania tajemnicy i wrażenie niegrzeczności – w końcu bohaterki łamią wiele zasad i muszą nawet okłamywać opiekunów. Potem przychodzi czas na atmosferę zagrożenia, stopniowo uświadamianego, więc też najlepiej działającego. Rzekoma autorka nie zdradza swoich intencji, jedynie zachowuje się dziwnie – i każdy dorosły natychmiast wykryłby nieszczerość jej postaw. Dzieci jednak są na tyle naiwne i łatwowierne, że nie poradzą sobie z analizowaniem oczywistych znaków. Dostają porządną nauczkę: sytuacja robi się bez wyjścia. Młodzi odbiorcy przechwycą emocje postaci i przekonają się niemal na własnej skórze, co to znaczy wpaść w pułapkę. Niewiele pomagają dobre chęci – próba zorganizowania spotkania z autorką obnaża mechanizmy internetu. Jean Ure włącza się w ten sposób w system ostrzegania dzieci (i wyczulania rodziców na pewne kwestie) – zamiast moralizować, pokazuje jednoznacznie, do czego może doprowadzić nadmierna i bezpodstawna ufność. Nie da się dzisiaj całkowicie ominąć internetu – warto zatem nauczyć się mądrego z niego korzystania, by uniknąć podobnych problemów w prawdziwym życiu. Dzięki tematowi i umiejętnie budowanemu klimatowi strachu „Sekretne spotkanie” powinno znaleźć ważne miejsce na rynku literatury rozrywkowej.
środa, 8 listopada 2017
Krzysztof Orzechowski: Teatr świata - świat teatru. Felietony 2016-2017
Universitas, Kraków 2017.
Lustro teatru
Krzysztof Orzechowski ma całkiem sporo powodów do tego, żeby narzekać na kondycję dzisiejszego teatru, a i na to, co dzieje się wokół przedstawień, a leży już poza zasięgiem dyrektorów czy aktorów. „Teatr świata – świat teatru” to felietony (o genologicznej nazwie jeszcze później) z zaledwie jednego, za to obfitującego w burzliwe wydarzenia sezonu: sprawa świeża, bo dotycząca sezonu 2016/2017 (sam autor nalegał na szybki druk w obawie, że teksty się zdezaktualizują: nie ma strachu, że przestaną mieć znaczenie, ale zapewne nie będą już aż tak rozpalać opinii publicznej, a przynajmniej tej jej części, której dobro teatru leży na sercu: trzeba będzie też pododawać nieco więcej tłumaczeń kontekstów, żeby wszyscy zrozumieli, w czym problem). Na razie jednak zbiorek jest aktualny i pozwala na szybki przegląd rozmaitych zjawisk ze scen polskich i zagranicznych, które dotyczą polonii, przegląd pułapek czy zmartwień. Krzysztof Orzechowski występuje tutaj z pozycji emerytowanego dyrektora teatru, człowieka, który musiał opuścić stanowisko po kilkunastu latach pracy i w atmosferze – jak to często bywa – licznych pretensji, uprzedzeń i nieporozumień. W związku z tym nie dziwi, że często autor przesyca teksty goryczą i wyrzutami. Daje upust żalom – czy to ogólnie zrozumiałym, czy prywatnym – może zatem traktować felietony dość terapeutycznie, przynajmniej niektóre. Wykorzystuje je do polemik i do recenzji, przedstawia bolączki teatru lub jego odbicia w rzeczywistości – może na przykład odnosić się do opublikowanej książki o teatrze PRL-u, do polityki w teatrze czy do Międzynarodowego Dnia Teatru. Dostrzega też zjawiska krzepiące – jak choćby występy ludzi niepełnosprawnych. Inspiracją do napisania tekstu może być święto lub sen. Dawka wiedzy, której zwykli czytelnicy nie mają – lub proste skojarzenie. Motyw wybierania dyrektorów teatrów szczególnie Orzechowskiego męczy, powraca do niego w różnych kontekstach i nie tylko przy okazji zmian w macierzystym teatrze. Autor ma wiele do powiedzenia, nie skupia się na recenzowaniu pojedynczych przedstawień, zajmuje się znacznie chętniej zjawiskami szerszymi, bardziej trafiającymi do mediów – ale zwykle pozbawionymi fachowego komentarza. Prezentuje teatr i to, co wokół niego, w sposób erudycyjny: lubi nawiązania do konkretnych utworów lub sytuacji z przeszłości, ma sporą wiedzę, którą wplata w szkice na prawach ciekawostek. Nie ma tu czytelnych prób budowania autorytetu, zresztą autor sam przyznaje się choćby do goryczy przeszywającej teksty – i do jej powodów.
Nazywa się te rozdziały (datowane i przeznaczone do natychmiastowej publikacji, książka przedłuży trochę ich żywot) felietonami, ale nie są to felietony w dzisiejszym rozumieniu. Autor bardzo je rozbudowuje i wzbogaca danymi, rezygnuje natomiast z rozśmieszania czytelników. Chce ich nakłonić do rozmyślania nad przedstawionymi tematami, nauczyć refleksyjnego podejścia do bolączek teatru. Nie szuka puent ani żartów, jeśli już odwoła się do śmiechu, to do sarkastycznego, podszytego goryczą i rezygnacją. Nie ma tu zatem lekkości ani budowania porozumienia na bazie prywatności. Orzechowski woli zachować dystans, nie wpisuje w teksty czytelników jako powierników czy przyjaciół. Występuje z pozycji znawcy teatru, nie przypochlebia się innym. Rozwija swoje „felietony” w różnych kierunkach – rezygnacja ze stylu, który znają choćby internauci – oznacza również odrzucenie najbardziej popularnych motywów. Krzysztof Orzechowski nie sięga po obiegowe żarty i nie upraszcza swoich wywodów, pisze z pełną powagą. Wybiera zagadnienia najczęściej rzadko rozpracowywane przez innych, więc jego tom staje się dopowiedzeniem do tego, co dzisiaj zaobserwować można w teatrze. A ponieważ tak skonstruowane szkice nie mogą mieć charakteru interwencyjnego – tom rzeczywiście przedłuża ich żywotność i sprawia, że dotrą do większej liczby odbiorców.
Lustro teatru
Krzysztof Orzechowski ma całkiem sporo powodów do tego, żeby narzekać na kondycję dzisiejszego teatru, a i na to, co dzieje się wokół przedstawień, a leży już poza zasięgiem dyrektorów czy aktorów. „Teatr świata – świat teatru” to felietony (o genologicznej nazwie jeszcze później) z zaledwie jednego, za to obfitującego w burzliwe wydarzenia sezonu: sprawa świeża, bo dotycząca sezonu 2016/2017 (sam autor nalegał na szybki druk w obawie, że teksty się zdezaktualizują: nie ma strachu, że przestaną mieć znaczenie, ale zapewne nie będą już aż tak rozpalać opinii publicznej, a przynajmniej tej jej części, której dobro teatru leży na sercu: trzeba będzie też pododawać nieco więcej tłumaczeń kontekstów, żeby wszyscy zrozumieli, w czym problem). Na razie jednak zbiorek jest aktualny i pozwala na szybki przegląd rozmaitych zjawisk ze scen polskich i zagranicznych, które dotyczą polonii, przegląd pułapek czy zmartwień. Krzysztof Orzechowski występuje tutaj z pozycji emerytowanego dyrektora teatru, człowieka, który musiał opuścić stanowisko po kilkunastu latach pracy i w atmosferze – jak to często bywa – licznych pretensji, uprzedzeń i nieporozumień. W związku z tym nie dziwi, że często autor przesyca teksty goryczą i wyrzutami. Daje upust żalom – czy to ogólnie zrozumiałym, czy prywatnym – może zatem traktować felietony dość terapeutycznie, przynajmniej niektóre. Wykorzystuje je do polemik i do recenzji, przedstawia bolączki teatru lub jego odbicia w rzeczywistości – może na przykład odnosić się do opublikowanej książki o teatrze PRL-u, do polityki w teatrze czy do Międzynarodowego Dnia Teatru. Dostrzega też zjawiska krzepiące – jak choćby występy ludzi niepełnosprawnych. Inspiracją do napisania tekstu może być święto lub sen. Dawka wiedzy, której zwykli czytelnicy nie mają – lub proste skojarzenie. Motyw wybierania dyrektorów teatrów szczególnie Orzechowskiego męczy, powraca do niego w różnych kontekstach i nie tylko przy okazji zmian w macierzystym teatrze. Autor ma wiele do powiedzenia, nie skupia się na recenzowaniu pojedynczych przedstawień, zajmuje się znacznie chętniej zjawiskami szerszymi, bardziej trafiającymi do mediów – ale zwykle pozbawionymi fachowego komentarza. Prezentuje teatr i to, co wokół niego, w sposób erudycyjny: lubi nawiązania do konkretnych utworów lub sytuacji z przeszłości, ma sporą wiedzę, którą wplata w szkice na prawach ciekawostek. Nie ma tu czytelnych prób budowania autorytetu, zresztą autor sam przyznaje się choćby do goryczy przeszywającej teksty – i do jej powodów.
Nazywa się te rozdziały (datowane i przeznaczone do natychmiastowej publikacji, książka przedłuży trochę ich żywot) felietonami, ale nie są to felietony w dzisiejszym rozumieniu. Autor bardzo je rozbudowuje i wzbogaca danymi, rezygnuje natomiast z rozśmieszania czytelników. Chce ich nakłonić do rozmyślania nad przedstawionymi tematami, nauczyć refleksyjnego podejścia do bolączek teatru. Nie szuka puent ani żartów, jeśli już odwoła się do śmiechu, to do sarkastycznego, podszytego goryczą i rezygnacją. Nie ma tu zatem lekkości ani budowania porozumienia na bazie prywatności. Orzechowski woli zachować dystans, nie wpisuje w teksty czytelników jako powierników czy przyjaciół. Występuje z pozycji znawcy teatru, nie przypochlebia się innym. Rozwija swoje „felietony” w różnych kierunkach – rezygnacja ze stylu, który znają choćby internauci – oznacza również odrzucenie najbardziej popularnych motywów. Krzysztof Orzechowski nie sięga po obiegowe żarty i nie upraszcza swoich wywodów, pisze z pełną powagą. Wybiera zagadnienia najczęściej rzadko rozpracowywane przez innych, więc jego tom staje się dopowiedzeniem do tego, co dzisiaj zaobserwować można w teatrze. A ponieważ tak skonstruowane szkice nie mogą mieć charakteru interwencyjnego – tom rzeczywiście przedłuża ich żywotność i sprawia, że dotrą do większej liczby odbiorców.
wtorek, 7 listopada 2017
Grzegorz Kubicki, Maciej Drzewicki: Ania
Agora, Warszawa 2017.
Wdzięk i lekkość
Uroda i kontrastujący z nią głos – to znaki szczególne Anny Przybylskiej. I jeszcze talent do zjednywania sobie ludzi, coś, co sprawiło, że opłakiwała aktorkę cała Polska. Nie za rolę w tasiemcowym serialu, raczej za urok i wdzięk. „Ania” to biografia Anny Przybylskiej napisana z reporterskiej perspektywy, bez przesadnego zagłębiania się w role i dokonania przed kamerą. „Ania” to przyglądanie się aktorce od strony rodzinno-towarzyskiej, obyczajowej a nie zawodowej. Grzegorz Kubicki i Maciej Drzewicki rzadko odwołują się do filmowych analiz czy przeglądu ról. Chętniej przyglądają się relacjom z reżyserami lub kolegami z planów. Zresztą tak uzyskują jednorodny i spójny wizerunek aktorki. Wszyscy podkreślają jej otwartość i budzącą sympatię postawę. „Ania” musi zatem zachować familiarny charakter, żeby właściwie nakreślić portret aktorki. Tom składa się z sekwencji bardzo krótkich scenek, pojedynczych obrazków i nieważnych z punktu widzenia encyklopedycznego wspomnień. Nie ma mowy o pełnej i bogatej w szczegóły zawodowe biografii, pojawia się na rynku za to niezłe reportażowe czytadło upamiętniające Annę Przybylską. Książka jest przygotowana tak, że nie zawiedzie serialowych widzów, ale też przypadkowych czytelników.
Na początku autorzy duży nacisk kładą na rozwój kariery Anny Przybylskiej – młoda dziewczyna chce zostać aktorką. Trafia do agencji modelek, ale nie zamierza podporządkowywać się wymaganiom dotyczącym wagi, zresztą – kocha jeść. Modeling to tylko punkt przejściowy w realizacji prawdziwego marzenia. Kiedy Ania trafia do pierwszego filmu, przekonuje się też, że nie musi marnować czasu na szkołę aktorską – nie dość, że wszystkiego dowie się na planie od bardziej doświadczonych kolegów, to jeszcze ma instynkt, który pozwala jej na swobodę przed kamerami. Potrafi błyskawicznie wcielać się w rolę, a także improwizować, kiedy trzeba. Tak rozpoczętą historię zamyka wojna z szukającymi sensacji „dziennikarzami”. Ania próbuje chronić bliskich przed grupą coraz bardziej bezwzględnych paparazzich – autorzy pokazują aktorkę zaszczutą, zmęczoną atakami agresywnych dziennikarzy. Nie pomaga w tym zdiagnozowana choroba. Natomiast środek książki to próby pokazania Anny Przybylskiej w wersji rodzinnej. Tutaj liczą się kolejni partnerzy i związki hamujące karierę aktorską, później – dojrzała relacja, narodziny dzieci oraz rozwój kontaktów z różnymi twórcami.
W tej książce Kubicki i Drzewicki chętnie odwołują się do komentarzy bliskich (zarówno rodziny – zwłaszcza mamy i siostry, jak i aktorów czy scenarzystów). Wykorzystują również wypowiedzi samej bohaterki tomu – z wywiadów czy konferencji prasowych. Wtedy nawet nie silą się na skomplikowane wprowadzenia, poprzedzają cytat tematem refleksji. Takie rozwiązanie dobrze się w tym wypadku sprawdza, bo narracja w książce nie należy do przesadnie rozbudowanych. Tekstowe rozdziały są jak zdjęcia, których również wiele w tomie. Pozwalają szybko i trochę sentymentalnie scharakteryzować Annę Przybylską, pokazać tę jej stronę, która bardziej interesuje fanów. „Ania” to publikacja ciepła i wypełniona anegdotami, czasem zresztą odrobinę modyfikującymi idealny wizerunek aktorki. Nieważne, że biografia przegrywa tutaj z anegdotami – dla czytelników będzie to bardzo przyjemna lektura. Zdobędzie wielu fanów, bo też i wielu fanów doczekała się Przybylska. „Ania” napisana jest lekko i bez faktograficznego zadęcia, przedstawia specyficzny rodzaj humoru. Upamiętnia aktorkę w sposób, z którego ona sama mogłaby być zadowolona.
Wdzięk i lekkość
Uroda i kontrastujący z nią głos – to znaki szczególne Anny Przybylskiej. I jeszcze talent do zjednywania sobie ludzi, coś, co sprawiło, że opłakiwała aktorkę cała Polska. Nie za rolę w tasiemcowym serialu, raczej za urok i wdzięk. „Ania” to biografia Anny Przybylskiej napisana z reporterskiej perspektywy, bez przesadnego zagłębiania się w role i dokonania przed kamerą. „Ania” to przyglądanie się aktorce od strony rodzinno-towarzyskiej, obyczajowej a nie zawodowej. Grzegorz Kubicki i Maciej Drzewicki rzadko odwołują się do filmowych analiz czy przeglądu ról. Chętniej przyglądają się relacjom z reżyserami lub kolegami z planów. Zresztą tak uzyskują jednorodny i spójny wizerunek aktorki. Wszyscy podkreślają jej otwartość i budzącą sympatię postawę. „Ania” musi zatem zachować familiarny charakter, żeby właściwie nakreślić portret aktorki. Tom składa się z sekwencji bardzo krótkich scenek, pojedynczych obrazków i nieważnych z punktu widzenia encyklopedycznego wspomnień. Nie ma mowy o pełnej i bogatej w szczegóły zawodowe biografii, pojawia się na rynku za to niezłe reportażowe czytadło upamiętniające Annę Przybylską. Książka jest przygotowana tak, że nie zawiedzie serialowych widzów, ale też przypadkowych czytelników.
Na początku autorzy duży nacisk kładą na rozwój kariery Anny Przybylskiej – młoda dziewczyna chce zostać aktorką. Trafia do agencji modelek, ale nie zamierza podporządkowywać się wymaganiom dotyczącym wagi, zresztą – kocha jeść. Modeling to tylko punkt przejściowy w realizacji prawdziwego marzenia. Kiedy Ania trafia do pierwszego filmu, przekonuje się też, że nie musi marnować czasu na szkołę aktorską – nie dość, że wszystkiego dowie się na planie od bardziej doświadczonych kolegów, to jeszcze ma instynkt, który pozwala jej na swobodę przed kamerami. Potrafi błyskawicznie wcielać się w rolę, a także improwizować, kiedy trzeba. Tak rozpoczętą historię zamyka wojna z szukającymi sensacji „dziennikarzami”. Ania próbuje chronić bliskich przed grupą coraz bardziej bezwzględnych paparazzich – autorzy pokazują aktorkę zaszczutą, zmęczoną atakami agresywnych dziennikarzy. Nie pomaga w tym zdiagnozowana choroba. Natomiast środek książki to próby pokazania Anny Przybylskiej w wersji rodzinnej. Tutaj liczą się kolejni partnerzy i związki hamujące karierę aktorską, później – dojrzała relacja, narodziny dzieci oraz rozwój kontaktów z różnymi twórcami.
W tej książce Kubicki i Drzewicki chętnie odwołują się do komentarzy bliskich (zarówno rodziny – zwłaszcza mamy i siostry, jak i aktorów czy scenarzystów). Wykorzystują również wypowiedzi samej bohaterki tomu – z wywiadów czy konferencji prasowych. Wtedy nawet nie silą się na skomplikowane wprowadzenia, poprzedzają cytat tematem refleksji. Takie rozwiązanie dobrze się w tym wypadku sprawdza, bo narracja w książce nie należy do przesadnie rozbudowanych. Tekstowe rozdziały są jak zdjęcia, których również wiele w tomie. Pozwalają szybko i trochę sentymentalnie scharakteryzować Annę Przybylską, pokazać tę jej stronę, która bardziej interesuje fanów. „Ania” to publikacja ciepła i wypełniona anegdotami, czasem zresztą odrobinę modyfikującymi idealny wizerunek aktorki. Nieważne, że biografia przegrywa tutaj z anegdotami – dla czytelników będzie to bardzo przyjemna lektura. Zdobędzie wielu fanów, bo też i wielu fanów doczekała się Przybylska. „Ania” napisana jest lekko i bez faktograficznego zadęcia, przedstawia specyficzny rodzaj humoru. Upamiętnia aktorkę w sposób, z którego ona sama mogłaby być zadowolona.
poniedziałek, 6 listopada 2017
Kajetan Kajetanowicz w rozmowie z Krzysztofem Pyzią: Kajto. Jadę po swoje
Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Wyścig
Krzysztof Pyzia dobrze zadaje pytania. Stawia na konkrety, jest rzeczowy i zachowuje się momentami celowo jak wścibski (albo, by nazwać to bardziej dyplomatycznie, dociekliwy) kibic-fan. Interesuje go wszystko, od zachowania kierowcy w razie wypadku aż po… wyjaśnienie, jaki głos w GPS ma ustawiony Kajetan Kajetanowicz. Zajmuje się treningami (co nie mieści się w wyobrażeniach przeciętnego widza), sposobami na przygotowanie organizmu do trudów wyścigu. Pyta o początki fascynacji samochodami, o wspomnienia z tras, emocje i przygotowania. Odwołuje się do pracy z pilotem, angażuje się również w burzliwą dyskusję na temat specjalnej diety. Bywa, że prowokuje Kajetana Kajetanowicza: kiedy chce się dowiedzieć, czy kierowcy rajdowi mogą pić alkohol, czy seks pomaga w zawodach i czy na to zajęcie łatwo podrywać kobiety, czy rywale poza prowadzeniem wojny psychologicznej w mediach i na żywo próbują w niedozwolony i niemoralny sposób wyeliminować się nawzajem z gry. Na te wszystkie pytania Kajetan Kajetanowicz bez problemów odpowiada. Widać, które tematy najbardziej go wciągają – ale stara się zawsze odpowiadać wyczerpująco i rzeczowo. Przy tym potrafi chronić swoją prywatność. Niewiele mówi o byłej żonie, która jeździła z nim jako pilot czy o obecnej partnerce, dość często przewija się przez tę relację ojciec-mechanik. Ale sprawy rodzinne raczej schodzą na dalszy plan, nie są specjalnie akcentowane. I nic dziwnego, bohater tomu potrafi zajmująco przedstawiać „tajniki” swojej pracy. „Tajniki”, bo w końcu nie zdradza tajemnic, które dałyby jego przeciwnikom przewagę – ale prezentuje informacje, do jakich przeciętni odbiorcy, nawet kibice, nie mieliby często dostępu. Nigdy nie odmawia odpowiedzi (co najwyżej udziela wymijających, żeby kogoś nie urazić), za to podejmuje nieco żartobliwy ton Pyzi. Zamienia oficjalny wywiad w przyjacielską pogawędkę, pełną dowcipu, lekkości i wdzięku, czasem nawet niedyskretną. Mówi krótko i nie zajmuje się porządkowaniem wiadomości ze swojej biografii. Skupia się za to na wrażeniach, ulotnych wspomnieniach i ogólnych faktach dotyczących udziału w wyścigach. To Pyzia tematyzuje te relacje, ale też zarzuca układ chronologiczny. Ważniejsze wydają się mu – i słusznie – zestawiania odrębnych motywów. Dzięki temu krótkie rozmowy wypadają bardzo rzeczowo i chociaż tom przygotowany został jak typowa publikacja pop, okazuje się sycący. Zwłaszcza przez swoistą egzotykę zagadnień – ale spory wpływ na to ma i osobowość sportowca. Kajto jawi się niemal jak dusza towarzystwa – daje się polubić. Może dzięki tej książce trafi do świadomości szerokiego grona odbiorców i zyska nowych kibiców – w końcu imponująca jest lista jego sukcesów. O datach i faktach poczytać można w zamykającym tom kalendarium – to kolejny sposób na prezentowanie postaci, a i ważny dodatek do lekkiej rozmowy.
Kajetan Kajetanowicz zyskuje tutaj szansę zaprezentowania siebie jako medialnej „gwiazdy” i tę szansę wykorzystuje. Nie zamęczy czytelników zapatrzeniem w siebie, za to ucieszy ich dystansem i swobodą. Dysponuje bogatym zestawem anegdotek i ciekawostek, wie też dokładnie, czego oczekują odbiorcy – i to im, w pewnym zakresie, zapewnia, umiejętnie przez Pyzię prowadzony. „Kajto. Jadę po swoje” to autoprezentacja, a i możliwość przybliżenia odbiorcom informacji o wyścigach samochodowych. To publikacja z bogatym materiałem zdjęciowym, przyjemna w lekturze – nadająca się dla każdego kibica i amatora rajdowych wyścigów. Przygotowana z myślą o szerokiej publiczności, barwna i ciekawa lektura sportowa.
Wyścig
Krzysztof Pyzia dobrze zadaje pytania. Stawia na konkrety, jest rzeczowy i zachowuje się momentami celowo jak wścibski (albo, by nazwać to bardziej dyplomatycznie, dociekliwy) kibic-fan. Interesuje go wszystko, od zachowania kierowcy w razie wypadku aż po… wyjaśnienie, jaki głos w GPS ma ustawiony Kajetan Kajetanowicz. Zajmuje się treningami (co nie mieści się w wyobrażeniach przeciętnego widza), sposobami na przygotowanie organizmu do trudów wyścigu. Pyta o początki fascynacji samochodami, o wspomnienia z tras, emocje i przygotowania. Odwołuje się do pracy z pilotem, angażuje się również w burzliwą dyskusję na temat specjalnej diety. Bywa, że prowokuje Kajetana Kajetanowicza: kiedy chce się dowiedzieć, czy kierowcy rajdowi mogą pić alkohol, czy seks pomaga w zawodach i czy na to zajęcie łatwo podrywać kobiety, czy rywale poza prowadzeniem wojny psychologicznej w mediach i na żywo próbują w niedozwolony i niemoralny sposób wyeliminować się nawzajem z gry. Na te wszystkie pytania Kajetan Kajetanowicz bez problemów odpowiada. Widać, które tematy najbardziej go wciągają – ale stara się zawsze odpowiadać wyczerpująco i rzeczowo. Przy tym potrafi chronić swoją prywatność. Niewiele mówi o byłej żonie, która jeździła z nim jako pilot czy o obecnej partnerce, dość często przewija się przez tę relację ojciec-mechanik. Ale sprawy rodzinne raczej schodzą na dalszy plan, nie są specjalnie akcentowane. I nic dziwnego, bohater tomu potrafi zajmująco przedstawiać „tajniki” swojej pracy. „Tajniki”, bo w końcu nie zdradza tajemnic, które dałyby jego przeciwnikom przewagę – ale prezentuje informacje, do jakich przeciętni odbiorcy, nawet kibice, nie mieliby często dostępu. Nigdy nie odmawia odpowiedzi (co najwyżej udziela wymijających, żeby kogoś nie urazić), za to podejmuje nieco żartobliwy ton Pyzi. Zamienia oficjalny wywiad w przyjacielską pogawędkę, pełną dowcipu, lekkości i wdzięku, czasem nawet niedyskretną. Mówi krótko i nie zajmuje się porządkowaniem wiadomości ze swojej biografii. Skupia się za to na wrażeniach, ulotnych wspomnieniach i ogólnych faktach dotyczących udziału w wyścigach. To Pyzia tematyzuje te relacje, ale też zarzuca układ chronologiczny. Ważniejsze wydają się mu – i słusznie – zestawiania odrębnych motywów. Dzięki temu krótkie rozmowy wypadają bardzo rzeczowo i chociaż tom przygotowany został jak typowa publikacja pop, okazuje się sycący. Zwłaszcza przez swoistą egzotykę zagadnień – ale spory wpływ na to ma i osobowość sportowca. Kajto jawi się niemal jak dusza towarzystwa – daje się polubić. Może dzięki tej książce trafi do świadomości szerokiego grona odbiorców i zyska nowych kibiców – w końcu imponująca jest lista jego sukcesów. O datach i faktach poczytać można w zamykającym tom kalendarium – to kolejny sposób na prezentowanie postaci, a i ważny dodatek do lekkiej rozmowy.
Kajetan Kajetanowicz zyskuje tutaj szansę zaprezentowania siebie jako medialnej „gwiazdy” i tę szansę wykorzystuje. Nie zamęczy czytelników zapatrzeniem w siebie, za to ucieszy ich dystansem i swobodą. Dysponuje bogatym zestawem anegdotek i ciekawostek, wie też dokładnie, czego oczekują odbiorcy – i to im, w pewnym zakresie, zapewnia, umiejętnie przez Pyzię prowadzony. „Kajto. Jadę po swoje” to autoprezentacja, a i możliwość przybliżenia odbiorcom informacji o wyścigach samochodowych. To publikacja z bogatym materiałem zdjęciowym, przyjemna w lekturze – nadająca się dla każdego kibica i amatora rajdowych wyścigów. Przygotowana z myślą o szerokiej publiczności, barwna i ciekawa lektura sportowa.
niedziela, 5 listopada 2017
Nina Riggs: Jasna godzina. Dziennik życia i umierania
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017.
Przeżycie
Nina Riggs nie zajmuje się analizowaniem szans w leczeniu, odrzuca też narzekanie na los czy szukanie ratunku za wszelką cenę. W zasadzie na wiadomość o raku wydaje się być przygotowana. Nic dziwnego – w jej rodzinie ta choroba zabrała już wiele osób, teraz do odejścia – także za sprawą nowotworu – przygotowuje się matka Niny. Kiedy więc badanie wykazuje plamkę w piersi, autorka nie wpada w histerię. Poddaje się leczeniu, ale stara się też w miarę możliwości żyć normalnie. W końcu ma dla kogo: dwaj kilkuletni synowie i ukochany mąż dadzą jej potrzebne wsparcie, ale też nie chcą widzieć matki i żony zrozpaczonej czy załamującej się. „Jasna godzina. Dziennik życia i umierania” to rejestr czterech olejnych stadiów raka – i sposób na pogodną autoprezentację wbrew wszystkiemu. Bo rak Niny, mimo że wcześnie wykryty, nie poddaje się chemioterapii. Rozrasta się i wkrótce atakuje kolejne narządy. Nikt nie pyta, czy jest wyłącznie wynikiem obciążeń genetycznych, czy może także stylu życia – to nieistotne, teraz trzeba po prostu jak najlepiej wykorzystać pozostały czas. Szkoda marnować go na żale.
Nina Riggs nie rzuca się na realizację życiowych marzeń, nie chce zmieniać wiele w swojej egzystencji, skoro jest w niej spełniona i szczęśliwa. Razem z przyjaciółką, również chorą na raka, posługuje się czarnym humorem i rubasznymi zwrotami – żeby wypracować sobie wentyl bezpieczeństwa i opanować strach. Pokazuje codzienność, wraca do dawnych wspomnień – żeby znaleźć tematy równoważące kwestię nowotworu. Prezentuje siebie i swoją rodzinę jak w powieści obyczajowej, w krótkich, migawkowych rozdziałach – precyzyjnych i pozbawionych sentymentów. Akcentuje tu normalność, a do normalności należy też przygotowanie do rozstania z chorą matką. Raka przedstawia przez pryzmat wizyt w klinikach czy badań albo sposobów leczenia. Skoro traci włosy – opowiada o perukach, kiedy usuwają jej pierś – przedstawia wybieranie odpowiedniej protezy i przysługujących jej biustonoszy. Nie zagłębia się w specjalistyczne badania ani fachowe słownictwo, nie chce nikogo odstręczać trudną prozą. Raczej wybiera refleksję i ciepły humor. Zachowuje optymizm w narracji – nie pisze z pozycji męczennika, mimo że miałaby na to odpowiednie uzasadnienie.
„Jasna godzina” to literatura chorobowa, w której finał znany jest od samego początku, więc jedynym pytaniem czytelników będzie to, jak też autorka poradzi sobie z tematem opisanym już na wszelkie możliwe sposoby zarówno w literaturze faktu, jak i w fabułach. Nina Riggs zachęca do lektury pogodą ducha, rezygnacją z minorowych tonów. Umiera, ale nie daje tego w tekście odczuć, buduje swój autoportret z akcentowaniem siły i dzielności, przedstawia się mimochodem jako wzór do naśladowania dla innych chorych. Stawia na zwyczajność, ale potrafi ową zwyczajność zajmująco opisać. Utrwala swój obraz w świadomości innych – przetrwa dzięki dobremu tekstowi. „Jasna godzina” to książka, którą momentami trudno czytać bez emocji – ale autorka nie chce budzić litości. Wkracza w literaturę chorobową z własnym pomysłem na autoprezentację – realizuje go konsekwentnie i w sposób, który przekona czytelników. Umieranie w tym wypadku przestaje być istotne, liczy się to, jak dobrze wykorzystać pozostały czas.
Przeżycie
Nina Riggs nie zajmuje się analizowaniem szans w leczeniu, odrzuca też narzekanie na los czy szukanie ratunku za wszelką cenę. W zasadzie na wiadomość o raku wydaje się być przygotowana. Nic dziwnego – w jej rodzinie ta choroba zabrała już wiele osób, teraz do odejścia – także za sprawą nowotworu – przygotowuje się matka Niny. Kiedy więc badanie wykazuje plamkę w piersi, autorka nie wpada w histerię. Poddaje się leczeniu, ale stara się też w miarę możliwości żyć normalnie. W końcu ma dla kogo: dwaj kilkuletni synowie i ukochany mąż dadzą jej potrzebne wsparcie, ale też nie chcą widzieć matki i żony zrozpaczonej czy załamującej się. „Jasna godzina. Dziennik życia i umierania” to rejestr czterech olejnych stadiów raka – i sposób na pogodną autoprezentację wbrew wszystkiemu. Bo rak Niny, mimo że wcześnie wykryty, nie poddaje się chemioterapii. Rozrasta się i wkrótce atakuje kolejne narządy. Nikt nie pyta, czy jest wyłącznie wynikiem obciążeń genetycznych, czy może także stylu życia – to nieistotne, teraz trzeba po prostu jak najlepiej wykorzystać pozostały czas. Szkoda marnować go na żale.
Nina Riggs nie rzuca się na realizację życiowych marzeń, nie chce zmieniać wiele w swojej egzystencji, skoro jest w niej spełniona i szczęśliwa. Razem z przyjaciółką, również chorą na raka, posługuje się czarnym humorem i rubasznymi zwrotami – żeby wypracować sobie wentyl bezpieczeństwa i opanować strach. Pokazuje codzienność, wraca do dawnych wspomnień – żeby znaleźć tematy równoważące kwestię nowotworu. Prezentuje siebie i swoją rodzinę jak w powieści obyczajowej, w krótkich, migawkowych rozdziałach – precyzyjnych i pozbawionych sentymentów. Akcentuje tu normalność, a do normalności należy też przygotowanie do rozstania z chorą matką. Raka przedstawia przez pryzmat wizyt w klinikach czy badań albo sposobów leczenia. Skoro traci włosy – opowiada o perukach, kiedy usuwają jej pierś – przedstawia wybieranie odpowiedniej protezy i przysługujących jej biustonoszy. Nie zagłębia się w specjalistyczne badania ani fachowe słownictwo, nie chce nikogo odstręczać trudną prozą. Raczej wybiera refleksję i ciepły humor. Zachowuje optymizm w narracji – nie pisze z pozycji męczennika, mimo że miałaby na to odpowiednie uzasadnienie.
„Jasna godzina” to literatura chorobowa, w której finał znany jest od samego początku, więc jedynym pytaniem czytelników będzie to, jak też autorka poradzi sobie z tematem opisanym już na wszelkie możliwe sposoby zarówno w literaturze faktu, jak i w fabułach. Nina Riggs zachęca do lektury pogodą ducha, rezygnacją z minorowych tonów. Umiera, ale nie daje tego w tekście odczuć, buduje swój autoportret z akcentowaniem siły i dzielności, przedstawia się mimochodem jako wzór do naśladowania dla innych chorych. Stawia na zwyczajność, ale potrafi ową zwyczajność zajmująco opisać. Utrwala swój obraz w świadomości innych – przetrwa dzięki dobremu tekstowi. „Jasna godzina” to książka, którą momentami trudno czytać bez emocji – ale autorka nie chce budzić litości. Wkracza w literaturę chorobową z własnym pomysłem na autoprezentację – realizuje go konsekwentnie i w sposób, który przekona czytelników. Umieranie w tym wypadku przestaje być istotne, liczy się to, jak dobrze wykorzystać pozostały czas.