Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Maszyna do pisania
W końcu musiało do tego dojść. Andy i Terry rozbudowali swój 26-piętrowy domek na drzewie o kolejnych 13 pięter i mają teraz 39-piętrowy domek na drzewie. Spędzają w nim każdą chwilę – i nic dziwnego, bo w takim miejscu każdy siedziałby całymi dniami. Od czasu do czasu bohaterowie muszą pracować nad kolejną książką, ale na najniższym piętrze domku pojawia się maszyna, która przejmie obowiązki autorów i w krótkim czasie dostarczy wydawcy, panu Nochalowi, upragnioną pozycję (ze ściśle określoną liczbą stron). Tylko że we wszystkich bajkach wynalazki umożliwiające lenistwo w pewnym momencie psują się, co ma opłakane skutki. Andy i Terry też przekonują się, że maszyna do pisania książek nie była zbyt dobrym pomysłem. Trzeba by odmyślacza, żeby pokonał tak potężny twór. A kiedy odmyślacz wpadnie w szał odmyślania…
Andy Griffiths i Terry Denton wciąż się bawią. Wiedzą przy tym, że nie wszyscy dorośli rozumieją takie nieskrępowane korzystanie z wyobraźni – i próbują się trochę wytłumaczyć. W przewrotny i satyryczny sposób komentują historie z morałem, przekonują też, że piszą i rysują najlepsze historyjki na świecie. Przy programowaniu maszyny sprawdzają, jakie proporcje (i jakie składniki) powinna mieć idealna historia. I nigdy, przenigdy nie odwołują się do normalności. Bo o normalności piszą wszyscy. Andy i Terry mają tę przewagę, że stale rozbudowywany domek na drzewie uzasadnia ich dowolne szaleństwa. Utrzymują, że naprawdę przydarzyły im się najbardziej niemożliwe przygody – i właśnie po to sięga się po ich historie. Dla absurdu pozbawionego naleciałości pedagogicznych – i dla kreatywnych pomysłów.
Kiedy Andy i Terry są głodni, jedzą pianki. Kiedy rozmawiają, jednocześnie latają na odrzutowych krzesłach. Kiedy potrzebują rakiety, żeby dostać się na ciemną stronę Księżyca – rysują ją dzięki grze połącz kropki. Dzielnie stawiają czoła przeciwnościom losu i kryzysom, na które sami zapracowali. Wszystkich ich katastrof można by uniknąć, gdyby tylko bohaterowie nie działali impulsywnie. Oni jednak są jak dzieci – i bardzo chętnie wykorzystują każdą okazję do psot czy wygłupów. Każdy, kto ma w domu czynny niewybuchający wulkan, gmach opery i oczko wodne z żarłocznymi rekinami, od czasu do czasu pozwala sobie na niefrasobliwość.
Andy i Terry tworzą dla rozrywki (także – swojej własnej). Ich relacja to krótkie akapity przerywane rysunkami dzięki takiej nieco inspirowanej komiksem formie mogą dowolnie wydłużać dyskusje (składające się z powielanego fragmentu tekstu) czy wyliczenia. Słowa dopełniane są ilustracjami, te rozdmuchuje jeszcze wyobraźnia. Najważniejszy jest beztroski śmiech. A ponieważ to w dużym stopniu humor sytuacyjny oraz niski fizjologiczny i uwielbiany przez dzieci – nie obejdzie się bez zniesmaczających dorosłych żartów. Andy i Terry rozbawiają mimo to inteligentnie: dobrze wiedzą, czego oczekują dzieci – i tylko z tego układają swoją historię. To sprawia, że chociaż nie dałoby się przenieść ich doświadczeń na zwyczajność, maluchy będą śledzić akcję z zapałem i wiarą w kolejne doznania. Ta seria pokazuje, jak historia bajkowa może prześcignąć grę komputerową w oczach dzieci. Nie ma w niej dorosłej powagi ani patosu, nie ma cennych lekcji ani prawdy. Griffiths i Denton to duet, który przywraca dzieciom lektury niepoważne, tworzone dla czystej rozrywki. Udowadniają ci autorzy, że tylko fantazja pozwala kreować upragnione światy – i że nie ma żadnych przeszkód w tworzeniu własnych wielopiętrowych domków na drzewie. Tu czytelnicy bawią się tak samo dobrze jak twórcy – bo miejsca w domku wystarczy dla wszystkich.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
wtorek, 31 maja 2016
poniedziałek, 30 maja 2016
Beata Krupska: Opowieść o Agatce
Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.
Ogród
Na Tarsjusza nie trzeba czekać: zawsze przychodzi o siódmej. To znaczy: nieważne, która jest godzina, kiedy pojawia się Tarsjusz – jest siódma. Bo ten dziwny stworek o wielkich uszach (przez Zbigniewa Larwę na ilustracjach kompletnie usuniętych) przybywa, kiedy wyczuje nudę u dziecka. Tarsjusz to mały, dziwny mędrzec, stworek, który zapłacze tylko wtedy, gdy przypomni mu się, jak go nazywają uczeni. Odwiedza Agatkę, bo ta czasami ma dosyć towarzystwa tylko Mamy i Babci. Agatka zresztą chciałaby mieć pełną rodzinę – musi jednak zadowolić się obecnością istoty wyobraźniowej i pewnej siebie na tyle, by narzucać innym reguły. Oprócz Tarsjusza jest jeszcze ożywiona Mysz, maskotka Agatki, która myśli na niebiesko. Beata Krupska – jak zwykle – czerpie z bogatej wyobraźni i przypomina maluchom, by też korzystały z fantazji. Tarsjusz przychodzi i opowiada bajki (czasami smutne, żeby wszystkie następne mogły być wesołe). Sam nie pochodzi z rzeczywistości ludzkiej, może więc uwiarygodnić bajkę.
Agatka, chociaż się nudzi, jest nad wiek inteligentna i bystra. Kiedy poznaje nowe słowo (najczęściej od Tarsjusza), zastanawia się, czy może wykorzystać je jako imię. Jest ciekawa świata, między innymi próbuje się dowiedzieć, o co chodzi z opalaniem (i dlaczego zwierzęta czy maskotki nie mogą się opalić) – a to tylko jedno z zagadnień poruszanych na terenie Ogrodu. Beacie Krupskiej zależy na tym, żeby Ogród zamienić w przestrzeń do bajkowych działań i odkryć. W dodatku Ogród jest pełen zwierząt – autorka na początku książki wprowadza cały zestaw zwierzęcych bohaterów z krótkimi charakterystykami, żeby dzieciom łatwiej było orientować się w historii. Zwierzęta bez problemu dogadują się z Agatką, co nieodmiennie dziwi dorosłych. A przecież z każdym można się porozumieć, trzeba do tego jednak chęci i wiary w powodzenie. Dzieci przyjmują to za pewnik. Beata Krupska może zatem ubarwiać otoczenie Agatki – zwierzęta mają bardzo wyraziste charaktery.
Tym razem Krupska rezygnuje z ciągłego rozśmieszania na rzecz filozofii. Kształtuje swoją historię trochę na wzór dawnych angielskich opowiastek, trochę też czerpie z absurdów, ale zakorzenionych w zwyczajności na tyle, na ile to możliwe. Prawda miesza się tu z wyobraźnią i dlatego na przykład pluszowa wypchana trocinami mysz nie może zjeść poziomek. Liście u Krupskiej myślą o nadchodzącej jesieni, a nadzieja nie szczeka i nie ma futra – i to odróżnia ją od psa. W tych opowiadaniach skrywa się wiele celnych obserwacji, które w sumie składają się na baśniowość w codziennych zabawach Agatki. Bohaterka nie szuka towarzystwa rówieśników, bo stale zaskakują ją postacie z najbliższego otoczenia. Przy takim podejściu również da się opowiadać o interpersonalnych kontaktach – ale autorka może bardziej akcentować urok fantazji. W końcu Agatka wcale nie idzie daleko – najważniejsze i najdziwniejsze rzeczy dzieją się w ogrodzie. To odskocznia od zbyt poważnych dla dziecka zmartwień i przykrości. W związku z tym nawet jeśli Tarsjusz przynosi ze sobą melancholię i smutek, dziewczynka nie stanie się poszkodowana: wciąż przebywa w wymarzonej bajce.
Beata Krupska imponuje fantazją i nie boi się budowania na niej całych pokładów historii. Ucieszy dzieci, dostarczając im oryginalnych treści – nie infantylizuje bajki, a wyposaża ją w głębokie sensy. Przygody Agatki i Tarsjusza ilustruje Zbigniew Larwa, stały w tym wydawnictwie ilustrator Beaty Krupskiej. Larwa zestawia na obrazkach bogatą wyobraźnię (chociaż nie zawsze słucha opowieści Krupskiej dokładnie, co mogą wytknąć mu dzieci!) z kreską rysunków satyrycznych. Tworzy bajkowy realizm, postacie dopracowane tak bardzo, że aż dziwne, że nierzeczywiste. Takie pomysły pasują do rozwiązań Beaty Krupskiej i w efekcie dzieci mogą być zadowolone z publikacji pod każdym względem.
Ogród
Na Tarsjusza nie trzeba czekać: zawsze przychodzi o siódmej. To znaczy: nieważne, która jest godzina, kiedy pojawia się Tarsjusz – jest siódma. Bo ten dziwny stworek o wielkich uszach (przez Zbigniewa Larwę na ilustracjach kompletnie usuniętych) przybywa, kiedy wyczuje nudę u dziecka. Tarsjusz to mały, dziwny mędrzec, stworek, który zapłacze tylko wtedy, gdy przypomni mu się, jak go nazywają uczeni. Odwiedza Agatkę, bo ta czasami ma dosyć towarzystwa tylko Mamy i Babci. Agatka zresztą chciałaby mieć pełną rodzinę – musi jednak zadowolić się obecnością istoty wyobraźniowej i pewnej siebie na tyle, by narzucać innym reguły. Oprócz Tarsjusza jest jeszcze ożywiona Mysz, maskotka Agatki, która myśli na niebiesko. Beata Krupska – jak zwykle – czerpie z bogatej wyobraźni i przypomina maluchom, by też korzystały z fantazji. Tarsjusz przychodzi i opowiada bajki (czasami smutne, żeby wszystkie następne mogły być wesołe). Sam nie pochodzi z rzeczywistości ludzkiej, może więc uwiarygodnić bajkę.
Agatka, chociaż się nudzi, jest nad wiek inteligentna i bystra. Kiedy poznaje nowe słowo (najczęściej od Tarsjusza), zastanawia się, czy może wykorzystać je jako imię. Jest ciekawa świata, między innymi próbuje się dowiedzieć, o co chodzi z opalaniem (i dlaczego zwierzęta czy maskotki nie mogą się opalić) – a to tylko jedno z zagadnień poruszanych na terenie Ogrodu. Beacie Krupskiej zależy na tym, żeby Ogród zamienić w przestrzeń do bajkowych działań i odkryć. W dodatku Ogród jest pełen zwierząt – autorka na początku książki wprowadza cały zestaw zwierzęcych bohaterów z krótkimi charakterystykami, żeby dzieciom łatwiej było orientować się w historii. Zwierzęta bez problemu dogadują się z Agatką, co nieodmiennie dziwi dorosłych. A przecież z każdym można się porozumieć, trzeba do tego jednak chęci i wiary w powodzenie. Dzieci przyjmują to za pewnik. Beata Krupska może zatem ubarwiać otoczenie Agatki – zwierzęta mają bardzo wyraziste charaktery.
Tym razem Krupska rezygnuje z ciągłego rozśmieszania na rzecz filozofii. Kształtuje swoją historię trochę na wzór dawnych angielskich opowiastek, trochę też czerpie z absurdów, ale zakorzenionych w zwyczajności na tyle, na ile to możliwe. Prawda miesza się tu z wyobraźnią i dlatego na przykład pluszowa wypchana trocinami mysz nie może zjeść poziomek. Liście u Krupskiej myślą o nadchodzącej jesieni, a nadzieja nie szczeka i nie ma futra – i to odróżnia ją od psa. W tych opowiadaniach skrywa się wiele celnych obserwacji, które w sumie składają się na baśniowość w codziennych zabawach Agatki. Bohaterka nie szuka towarzystwa rówieśników, bo stale zaskakują ją postacie z najbliższego otoczenia. Przy takim podejściu również da się opowiadać o interpersonalnych kontaktach – ale autorka może bardziej akcentować urok fantazji. W końcu Agatka wcale nie idzie daleko – najważniejsze i najdziwniejsze rzeczy dzieją się w ogrodzie. To odskocznia od zbyt poważnych dla dziecka zmartwień i przykrości. W związku z tym nawet jeśli Tarsjusz przynosi ze sobą melancholię i smutek, dziewczynka nie stanie się poszkodowana: wciąż przebywa w wymarzonej bajce.
Beata Krupska imponuje fantazją i nie boi się budowania na niej całych pokładów historii. Ucieszy dzieci, dostarczając im oryginalnych treści – nie infantylizuje bajki, a wyposaża ją w głębokie sensy. Przygody Agatki i Tarsjusza ilustruje Zbigniew Larwa, stały w tym wydawnictwie ilustrator Beaty Krupskiej. Larwa zestawia na obrazkach bogatą wyobraźnię (chociaż nie zawsze słucha opowieści Krupskiej dokładnie, co mogą wytknąć mu dzieci!) z kreską rysunków satyrycznych. Tworzy bajkowy realizm, postacie dopracowane tak bardzo, że aż dziwne, że nierzeczywiste. Takie pomysły pasują do rozwiązań Beaty Krupskiej i w efekcie dzieci mogą być zadowolone z publikacji pod każdym względem.
niedziela, 29 maja 2016
Agnieszka Tyszka: Zosia z ulicy Kociej w podróży
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Zmiany
Zosia trochę już wyrasta z pisania dziennika. Coraz rzadziej do niego zagląda i nie o wszystkim chce opowiadać. Trudno jej się dziwić, dziewczynka dojrzewa, przeżywa piękne zauroczenie Krisem i nie czuje potrzeby dziecięcego paplania o wszystkim. Przy tomiku „Zosia z ulicy Kociej w podróży” odnosi się wrażenie, że autorka powoli próbuje żegnać się z bohaterką – postacią, która zawładnęła sercami dzieci. Teraz pałeczkę może po niej przejąć rezolutna Mania, bardziej wyrazista i wciąż językowo kreatywna. Kolejny tomik przygód Zosi i Mani wydaje się podsumowaniem wszystkiego, co do tej pory się działo. Rozrasta się zwłaszcza liczba dokarmianych zwierząt, ale bohaterki przypominają też między innymi Polikarpia czy Agmirała Pypka, a nawet kunę ze strychu. Jeśli dodać do tego chaos wprowadzany przez dwoje urodzonych niedawno dzieci… Samo wyliczenie domowników zajęłoby dużo miejsca. Nic dziwnego, że w tym rozgardiaszu trudno skupiać się na pisaniu. Na szczęście z odsieczą przybywa babcia Zelmer i zabiera czwórkę wnuków do Grecji.
Dla Agnieszki Tyszki ten tomik jest próbą pokazania kilku faktów ze świata dorosłych. To, że mama Zosi jest nazywana NIH, wiadomo od dawna. Tym razem więc uwaga koncentruje się na zewnętrznych zjawiskach. Autorka między innymi dość szyderczo przedstawia zachowania Polaków za granicą (potępieniu podlega wieczne narzekanie, zachłanność przy bufecie, klaskanie po lądowaniu w samolocie, ale też utyskiwanie na dzieci). Pisze o kryzysie ekonomicznym w Grecji i o lokalnych przysmakach. Portretuje przedziwną panią przewodnik, która wprost uwielbia przekazywać pesymistyczne, smutne lub dziwne informacje. Do tego dołączyć można krytykę hipermarketów (już w Polsce) – i wychodzi całkiem satyryczna książka. Zosia jako narratorka zaczyna kwestionować to, co się wokół dzieje. Mania tymczasem zamienia się niemal w poetkę: pisze swój pierwszy niby dziennik, notuje w nim to, co zaobserwowała – ale w metaforyczny sposób. Robi co prawda koszmarne błędy ortograficzne i nadal przekręca wyrazy, ale czytelnicy serii już dawno mogli się przekonać, że to jej znak charakterystyczny. Zresztą to dzięki Mani pojawiają się tu między innymi „futszane gatki”, ta bohaterka zapewnia dowcip.
Bo Zosia staje się bardziej refleksyjna. Mniej uczestniczy w wydarzeniach, bardziej je kontempluje, nie rzuca się w oczy. Jednak Agnieszka Tyszka z humoru nie zrezygnuje. Dalej cieszy małych odbiorców azylem u bohaterek – zmienia natomiast powody do śmiechu lub literackiego ciepła. Nie przedstawia też tym razem szeregu zabaw do wykorzystania w zaciszu domowym (chyba że za taką uznać pamiętnikowe wprawki Mani). Próbuje autorka czegoś innego, stara się nie kopiować własnych rozwiązań z poprzednich tomików w serii. I tak Zosia pozostaje magnetyczna, nie wyrzuca ze swojego świata, a pomysłów na akcję autorce nie brakuje.
Seria o Zosi z ulicy Kociej jest jedną z ciekawszych obecnych na dzisiejszym rynku wydawniczym. Książki są mądre i wesołe, pełne rodzinnego ciepła i zrozumienia – oraz miłości do wszystkich zwierząt (w tym tomiku wyjaśnia się kwestia przeobrażenia świnki morskiej w kawię). Do przedstawicielek tomiku koty ciągną całymi gromadami, a Zosia potrafi indywidualizować coraz to nowych futrzanych przyjaciół. Przy tej serii żadne dziecko nie będzie się nudziło. Słowne wygibasy Mani poszerzą lingwistyczne umiejętności odbiorców i rozwiną wyobraźnię. A gdyby przypadkiem do tomiku zajrzeli rodzice (na przykład czytający pociechom), dowiedzą się, co naprawę jest w życiu ważne, a na co można przymknąć oko. Agnieszka Tyszka świat z dziecięcej perspektywy widzi jak mało kto, a ulica Kocia jest dla dzieci tym, czym Jeżyce dla nastolatek.
Zmiany
Zosia trochę już wyrasta z pisania dziennika. Coraz rzadziej do niego zagląda i nie o wszystkim chce opowiadać. Trudno jej się dziwić, dziewczynka dojrzewa, przeżywa piękne zauroczenie Krisem i nie czuje potrzeby dziecięcego paplania o wszystkim. Przy tomiku „Zosia z ulicy Kociej w podróży” odnosi się wrażenie, że autorka powoli próbuje żegnać się z bohaterką – postacią, która zawładnęła sercami dzieci. Teraz pałeczkę może po niej przejąć rezolutna Mania, bardziej wyrazista i wciąż językowo kreatywna. Kolejny tomik przygód Zosi i Mani wydaje się podsumowaniem wszystkiego, co do tej pory się działo. Rozrasta się zwłaszcza liczba dokarmianych zwierząt, ale bohaterki przypominają też między innymi Polikarpia czy Agmirała Pypka, a nawet kunę ze strychu. Jeśli dodać do tego chaos wprowadzany przez dwoje urodzonych niedawno dzieci… Samo wyliczenie domowników zajęłoby dużo miejsca. Nic dziwnego, że w tym rozgardiaszu trudno skupiać się na pisaniu. Na szczęście z odsieczą przybywa babcia Zelmer i zabiera czwórkę wnuków do Grecji.
Dla Agnieszki Tyszki ten tomik jest próbą pokazania kilku faktów ze świata dorosłych. To, że mama Zosi jest nazywana NIH, wiadomo od dawna. Tym razem więc uwaga koncentruje się na zewnętrznych zjawiskach. Autorka między innymi dość szyderczo przedstawia zachowania Polaków za granicą (potępieniu podlega wieczne narzekanie, zachłanność przy bufecie, klaskanie po lądowaniu w samolocie, ale też utyskiwanie na dzieci). Pisze o kryzysie ekonomicznym w Grecji i o lokalnych przysmakach. Portretuje przedziwną panią przewodnik, która wprost uwielbia przekazywać pesymistyczne, smutne lub dziwne informacje. Do tego dołączyć można krytykę hipermarketów (już w Polsce) – i wychodzi całkiem satyryczna książka. Zosia jako narratorka zaczyna kwestionować to, co się wokół dzieje. Mania tymczasem zamienia się niemal w poetkę: pisze swój pierwszy niby dziennik, notuje w nim to, co zaobserwowała – ale w metaforyczny sposób. Robi co prawda koszmarne błędy ortograficzne i nadal przekręca wyrazy, ale czytelnicy serii już dawno mogli się przekonać, że to jej znak charakterystyczny. Zresztą to dzięki Mani pojawiają się tu między innymi „futszane gatki”, ta bohaterka zapewnia dowcip.
Bo Zosia staje się bardziej refleksyjna. Mniej uczestniczy w wydarzeniach, bardziej je kontempluje, nie rzuca się w oczy. Jednak Agnieszka Tyszka z humoru nie zrezygnuje. Dalej cieszy małych odbiorców azylem u bohaterek – zmienia natomiast powody do śmiechu lub literackiego ciepła. Nie przedstawia też tym razem szeregu zabaw do wykorzystania w zaciszu domowym (chyba że za taką uznać pamiętnikowe wprawki Mani). Próbuje autorka czegoś innego, stara się nie kopiować własnych rozwiązań z poprzednich tomików w serii. I tak Zosia pozostaje magnetyczna, nie wyrzuca ze swojego świata, a pomysłów na akcję autorce nie brakuje.
Seria o Zosi z ulicy Kociej jest jedną z ciekawszych obecnych na dzisiejszym rynku wydawniczym. Książki są mądre i wesołe, pełne rodzinnego ciepła i zrozumienia – oraz miłości do wszystkich zwierząt (w tym tomiku wyjaśnia się kwestia przeobrażenia świnki morskiej w kawię). Do przedstawicielek tomiku koty ciągną całymi gromadami, a Zosia potrafi indywidualizować coraz to nowych futrzanych przyjaciół. Przy tej serii żadne dziecko nie będzie się nudziło. Słowne wygibasy Mani poszerzą lingwistyczne umiejętności odbiorców i rozwiną wyobraźnię. A gdyby przypadkiem do tomiku zajrzeli rodzice (na przykład czytający pociechom), dowiedzą się, co naprawę jest w życiu ważne, a na co można przymknąć oko. Agnieszka Tyszka świat z dziecięcej perspektywy widzi jak mało kto, a ulica Kocia jest dla dzieci tym, czym Jeżyce dla nastolatek.
Laura Wall: Wstawaj, Gąsko!
Galaktyka, Łódź 2016.
Pobudka
W zasadzie nie wiadomo, dlaczego Zosia sprzeciwia się, gdy jej mała przyjaciółka Gąska od razu rano jest gotowa do wyjścia, tylko wyskoczy z łóżka. Przecież jest gąską, a gąski nie muszą myć zębów, ubierać się czy czesać. Ale skoro Zosia musi to zrobić, chce mieć przyjaciółkę obok – zwłaszcza że przecież Gąska w celach edukacyjnych robi to samo co najmłodsi, a do tego równie sprawnie (lub lepiej). W związku z tym Gąska nie martwi się opóźnieniem. Spokojnie przygotowuje się razem z Zosią, co z kolei ucieszy maluchy.
„Wstawaj, Gąsko” to kolejna miniksiążeczka kartonowa dla najmłodszych – obrazkowa, z tekstem ograniczanym do minimum i fabułą podporządkowaną wychowawczym celom. Nieprzypadkowo Laura Wall pokazuje poranek Zosi i Gąski: w ten sposób chce przypomnieć dzieciom, co należy zrobić po wyjściu z łóżka, żeby najlepiej przygotować się do zabawy. Gąska zachowuje się naiwnie, nawet najmłodsi odczytają to jako powód do śmiechu. Tylko bowiem głupiutka Gąska nie wie, że trzeba zjeść pyszne śniadanie, umyć się, ubrać i uczesać. Dowiaduje się ta bohaterka czegoś, co dla maluchów powinno być oczywiste – a gdyby przypadkiem nie było, po takiej lekturze już będzie.
Dla Zosi poranne czynności są naturalne, Gąska znów je uśmiesznia, samym przejściem od sfery bajki do realizmu odbiorców. Gąska grzebykiem przeczesuje pióra, nakłada pastę na szczoteczkę i przywdziewa wielkie buty. To wywoła radość najmłodszych i tym samym przyczyni się również do lepszego zapamiętania porannych obowiązków. Nagrodą za samodzielność – postawę, z którą radzi sobie nawet mała Gąska – jest wyjście na plac zabaw, warto się zatem odpowiednio postarać.
Przewodniczką po porannych zadaniach staje się kilkuletnia Zosia, a że tomik – jak wszystkie w serii – utrzymany jest w tonie wyliczanki, maluchy mogą zgadywać następne kroki bohaterek, lub wymyślać, czego jeszcze nie zrobiły – tak da się urozmaicać prostą książeczkę. Każde dziecko będzie chciało wykazać się większą znajomością tematu niż Gąska – a Zosia daje dobry przykład i udowadnia, że to całkiem możliwe. W celach mnemotechnicznych Laura Wall wprowadza też dowcip do rysunków. Gąska ma na głowie szlafmycę, myje się w zlewie jak w wannie, a przy każdej czynności, mimo bardzo oszczędnej mimiki, wydaje się wręcz przesadnie skoncentrowana. Użyte przez autorkę kolory będą się maluchom kojarzyć z konkretnymi scenkami i zadaniami. Ilustracje w całej tej serii mają dyskretny komiksowy urok polegający na humorze – przypadną do gustu również rodzicom, co istotne dla wspólnej lektury.
Laura Wall odnosi się do sytuacji powtarzalnej i znanej dzieciom, przedstawiając ją przy pomocy atrakcyjnych dla kilkulatków postaci. To dla najmłodszych pociech znakomita prezentacja obowiązkowych po obudzeniu zachowań – w przypominaniu o nich lepsze są nawet Zosia i Gąska niż rodzice. Autorka sprawnie wykorzystuje zwyczajność miksowaną z bajką i humorem. Zapewnia odbiorcom historyjkę prostą, ale bardzo ważną – odnoszącą się do codzienności. Wyobraźnia maluchów dopowie resztę. Warto też pamiętać, że seria została dostosowana do małych dzieci: są tu kartonowe kartki i zaokrąglone rogi, przyjemna w dotyku okładka i niewielki format – dzieci mogą również same przyglądać się codzienności ich ulubionej postaci, zanim dorosną do innych lektur.
Pobudka
W zasadzie nie wiadomo, dlaczego Zosia sprzeciwia się, gdy jej mała przyjaciółka Gąska od razu rano jest gotowa do wyjścia, tylko wyskoczy z łóżka. Przecież jest gąską, a gąski nie muszą myć zębów, ubierać się czy czesać. Ale skoro Zosia musi to zrobić, chce mieć przyjaciółkę obok – zwłaszcza że przecież Gąska w celach edukacyjnych robi to samo co najmłodsi, a do tego równie sprawnie (lub lepiej). W związku z tym Gąska nie martwi się opóźnieniem. Spokojnie przygotowuje się razem z Zosią, co z kolei ucieszy maluchy.
„Wstawaj, Gąsko” to kolejna miniksiążeczka kartonowa dla najmłodszych – obrazkowa, z tekstem ograniczanym do minimum i fabułą podporządkowaną wychowawczym celom. Nieprzypadkowo Laura Wall pokazuje poranek Zosi i Gąski: w ten sposób chce przypomnieć dzieciom, co należy zrobić po wyjściu z łóżka, żeby najlepiej przygotować się do zabawy. Gąska zachowuje się naiwnie, nawet najmłodsi odczytają to jako powód do śmiechu. Tylko bowiem głupiutka Gąska nie wie, że trzeba zjeść pyszne śniadanie, umyć się, ubrać i uczesać. Dowiaduje się ta bohaterka czegoś, co dla maluchów powinno być oczywiste – a gdyby przypadkiem nie było, po takiej lekturze już będzie.
Dla Zosi poranne czynności są naturalne, Gąska znów je uśmiesznia, samym przejściem od sfery bajki do realizmu odbiorców. Gąska grzebykiem przeczesuje pióra, nakłada pastę na szczoteczkę i przywdziewa wielkie buty. To wywoła radość najmłodszych i tym samym przyczyni się również do lepszego zapamiętania porannych obowiązków. Nagrodą za samodzielność – postawę, z którą radzi sobie nawet mała Gąska – jest wyjście na plac zabaw, warto się zatem odpowiednio postarać.
Przewodniczką po porannych zadaniach staje się kilkuletnia Zosia, a że tomik – jak wszystkie w serii – utrzymany jest w tonie wyliczanki, maluchy mogą zgadywać następne kroki bohaterek, lub wymyślać, czego jeszcze nie zrobiły – tak da się urozmaicać prostą książeczkę. Każde dziecko będzie chciało wykazać się większą znajomością tematu niż Gąska – a Zosia daje dobry przykład i udowadnia, że to całkiem możliwe. W celach mnemotechnicznych Laura Wall wprowadza też dowcip do rysunków. Gąska ma na głowie szlafmycę, myje się w zlewie jak w wannie, a przy każdej czynności, mimo bardzo oszczędnej mimiki, wydaje się wręcz przesadnie skoncentrowana. Użyte przez autorkę kolory będą się maluchom kojarzyć z konkretnymi scenkami i zadaniami. Ilustracje w całej tej serii mają dyskretny komiksowy urok polegający na humorze – przypadną do gustu również rodzicom, co istotne dla wspólnej lektury.
Laura Wall odnosi się do sytuacji powtarzalnej i znanej dzieciom, przedstawiając ją przy pomocy atrakcyjnych dla kilkulatków postaci. To dla najmłodszych pociech znakomita prezentacja obowiązkowych po obudzeniu zachowań – w przypominaniu o nich lepsze są nawet Zosia i Gąska niż rodzice. Autorka sprawnie wykorzystuje zwyczajność miksowaną z bajką i humorem. Zapewnia odbiorcom historyjkę prostą, ale bardzo ważną – odnoszącą się do codzienności. Wyobraźnia maluchów dopowie resztę. Warto też pamiętać, że seria została dostosowana do małych dzieci: są tu kartonowe kartki i zaokrąglone rogi, przyjemna w dotyku okładka i niewielki format – dzieci mogą również same przyglądać się codzienności ich ulubionej postaci, zanim dorosną do innych lektur.
sobota, 28 maja 2016
Charles M. Schulz: Fistaszki zebrane z gazet codziennych i weekendowych 1977-1978
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Wady Patty
Raz na pół roku odbywa się wielkie święto. Czytelnicy – i to z różnych pokoleń – zawitać mogą do świata Charliego Browna, Snoopy’ego i całej (powiększającej się) gromady dzieciaków. Fistaszki zapewniają przegląd filozoficznych i życiowych problemów, absurdów czy śmiesznostek, charakterów i reakcji. Lata 1977–1978 to paski komiksowe, w których Peppermint Patty wiedzie prym. Peppermint Patty ma kompleks zbyt dużego nosa, zasypia na lekcjach, nie uczy się najlepiej i przekręca imiona kolegów. W sporcie nie ma sobie równych (chociaż agresją na boiskach wygrywa z nią kłótliwa Molly Volley). Przy tych wszystkich wadach Peppermint Patty daje się lubić: jej niedoskonałości raz śmieszą, raz wzruszają. To dziewczynka, która nadaje koloru paskom. Charles M. Schulz teraz pozwala się jej lepiej przyjrzeć, a pomysłów, jak zawsze, mu nie brakuje. Wprowadza też kolejne wątki układające się w serie.
Molly Volley wciąż krzyczy i pokazuje, jak wygląda skarykaturalizowany duch rywalizacji. Snoopy odkrywa w sobie talent do latania: nie jest już asem przestworzy z pierwszej wojny światowej, a dzięki uszom zamienia się w helikopter i patroluje okolice, kiedy to tylko potrzebne. Sally na szkolnym obozie poznaje nową koleżankę – na tyle charakterystyczną, że autor sprowadza ją do Fistaszków. Linus musi walczyć z opinią słodkiego misiaczka i znosi to, co jego starsza siostra funduje wciąż Schroederowi. Przybywa też kolegów Woodstockowi – a ptaki wybierają się na skautowskie obozy i wycieczki prowadzone przez Snoopy’ego. Charles M. Schulz mnogością tematów zapewnia sobie stałą uwagę czytelników. Lubi, co widać w tej części, rozwijać wybrany wątek, wzbogacając go o kolejne puenty. Tu pozwala też zaistnieć kotu z sąsiedztwa, a i przypomina o rolach liter, cyfr czy pojedynczych wyrazów: Sally dobrze wie, po co ćwiczyć pisanie. „Fistaszki zebrane” po raz kolejny uświadamiają odbiorcom, że absurd kryje się w codziennych wydarzeniach, wystarczy tylko odrzeć je z nadanych kulturowo znaczeń.
Zachwyca tu porozumienie ponad gatunkami. Snoopy bez trudu dogaduje się z Woodstockiem, Charlie Brown czy Linus bez trudu odczytują myśli psa (ale te wyjątkowo sarkastyczne autor ukrywa w osobnych puentach). Dorośli nie mają prawa wstępu do kadrów, zawsze znajdują się daleko poza nimi i mogą jedynie katalizować akcję. „Fistaszki zebrane” to drobne przebłyski genialności, maskowane przez rzekomą rutynę. Bohaterowie tych komiksowych stripów znajdują się przeważnie w powtarzalnych sytuacjach, za każdym razem zachowują się niezgodnie z przewidywaniami. Schulz sam sobie tworzy możliwość budzenia śmiechu: wprowadza czytelników do rozpoznawalnych schematów po to tylko, by zaraz je dekonstruować.
W tych komiksach ważny jest śmiech. Ale oprócz śmiechu także relacje międzyludzkie, definiowane na nowo, a właściwie – odzierane z dyplomatycznych zabiegów znanych dorosłym. Tu uczucia są czyste aż do przesady, nikt nie sili się na uprzejmości czy na maskowanie intencji. Być może dlatego „Fistaszki zebrane” tak bardzo przyciągają również starsze pokolenia odbiorców. To świat, jakiego dorośli nie znają – i to nie tylko ze względu na podwórkowo-szkolną tematykę. Dowcip staje się azylem dla wszystkich, co idealnie pokazuje we wstępie Andrzej Poniedzielski. Satyryczne zabawy Schulza zahaczają o filozofię: ten autor nie szuka prostych rozrywek, nie wybiera oczywistości. Co ciekawe, nawet żarty językowe się tu sprawdzają – bo Michał Rusinek to tłumacz niepozbawiony poczucia humoru.
Od „Fistaszków zebranych” bardzo łatwo się uzależnić. Komiksowe paski z gazet codziennych i weekendowych nie tracą na jakości nawet po dekadach od publikacji – to świadczy o wyczuciu autora i wysokiej świadomości mechanizmów śmiechu. „Fistaszki zebrane” to najlepszy sposób poznawania komiksów Schulza – nie dość, że co kilka kadrów otrzymuje się puentę dobrej jakości, to jeszcze – mimo skrótowości historyjek – autor buduje z nich świat o wyraźnie zaznaczonych zasadach, zachęca do zaprzyjaźniania się z dalekimi od ideału postaciami. Bawi, ale też mówi coś ważnego o każdym człowieku z osobna. Każdy pokocha tych bohaterów bez zastrzeżeń – „Fistaszki” od tego właśnie są.
Wady Patty
Raz na pół roku odbywa się wielkie święto. Czytelnicy – i to z różnych pokoleń – zawitać mogą do świata Charliego Browna, Snoopy’ego i całej (powiększającej się) gromady dzieciaków. Fistaszki zapewniają przegląd filozoficznych i życiowych problemów, absurdów czy śmiesznostek, charakterów i reakcji. Lata 1977–1978 to paski komiksowe, w których Peppermint Patty wiedzie prym. Peppermint Patty ma kompleks zbyt dużego nosa, zasypia na lekcjach, nie uczy się najlepiej i przekręca imiona kolegów. W sporcie nie ma sobie równych (chociaż agresją na boiskach wygrywa z nią kłótliwa Molly Volley). Przy tych wszystkich wadach Peppermint Patty daje się lubić: jej niedoskonałości raz śmieszą, raz wzruszają. To dziewczynka, która nadaje koloru paskom. Charles M. Schulz teraz pozwala się jej lepiej przyjrzeć, a pomysłów, jak zawsze, mu nie brakuje. Wprowadza też kolejne wątki układające się w serie.
Molly Volley wciąż krzyczy i pokazuje, jak wygląda skarykaturalizowany duch rywalizacji. Snoopy odkrywa w sobie talent do latania: nie jest już asem przestworzy z pierwszej wojny światowej, a dzięki uszom zamienia się w helikopter i patroluje okolice, kiedy to tylko potrzebne. Sally na szkolnym obozie poznaje nową koleżankę – na tyle charakterystyczną, że autor sprowadza ją do Fistaszków. Linus musi walczyć z opinią słodkiego misiaczka i znosi to, co jego starsza siostra funduje wciąż Schroederowi. Przybywa też kolegów Woodstockowi – a ptaki wybierają się na skautowskie obozy i wycieczki prowadzone przez Snoopy’ego. Charles M. Schulz mnogością tematów zapewnia sobie stałą uwagę czytelników. Lubi, co widać w tej części, rozwijać wybrany wątek, wzbogacając go o kolejne puenty. Tu pozwala też zaistnieć kotu z sąsiedztwa, a i przypomina o rolach liter, cyfr czy pojedynczych wyrazów: Sally dobrze wie, po co ćwiczyć pisanie. „Fistaszki zebrane” po raz kolejny uświadamiają odbiorcom, że absurd kryje się w codziennych wydarzeniach, wystarczy tylko odrzeć je z nadanych kulturowo znaczeń.
Zachwyca tu porozumienie ponad gatunkami. Snoopy bez trudu dogaduje się z Woodstockiem, Charlie Brown czy Linus bez trudu odczytują myśli psa (ale te wyjątkowo sarkastyczne autor ukrywa w osobnych puentach). Dorośli nie mają prawa wstępu do kadrów, zawsze znajdują się daleko poza nimi i mogą jedynie katalizować akcję. „Fistaszki zebrane” to drobne przebłyski genialności, maskowane przez rzekomą rutynę. Bohaterowie tych komiksowych stripów znajdują się przeważnie w powtarzalnych sytuacjach, za każdym razem zachowują się niezgodnie z przewidywaniami. Schulz sam sobie tworzy możliwość budzenia śmiechu: wprowadza czytelników do rozpoznawalnych schematów po to tylko, by zaraz je dekonstruować.
W tych komiksach ważny jest śmiech. Ale oprócz śmiechu także relacje międzyludzkie, definiowane na nowo, a właściwie – odzierane z dyplomatycznych zabiegów znanych dorosłym. Tu uczucia są czyste aż do przesady, nikt nie sili się na uprzejmości czy na maskowanie intencji. Być może dlatego „Fistaszki zebrane” tak bardzo przyciągają również starsze pokolenia odbiorców. To świat, jakiego dorośli nie znają – i to nie tylko ze względu na podwórkowo-szkolną tematykę. Dowcip staje się azylem dla wszystkich, co idealnie pokazuje we wstępie Andrzej Poniedzielski. Satyryczne zabawy Schulza zahaczają o filozofię: ten autor nie szuka prostych rozrywek, nie wybiera oczywistości. Co ciekawe, nawet żarty językowe się tu sprawdzają – bo Michał Rusinek to tłumacz niepozbawiony poczucia humoru.
Od „Fistaszków zebranych” bardzo łatwo się uzależnić. Komiksowe paski z gazet codziennych i weekendowych nie tracą na jakości nawet po dekadach od publikacji – to świadczy o wyczuciu autora i wysokiej świadomości mechanizmów śmiechu. „Fistaszki zebrane” to najlepszy sposób poznawania komiksów Schulza – nie dość, że co kilka kadrów otrzymuje się puentę dobrej jakości, to jeszcze – mimo skrótowości historyjek – autor buduje z nich świat o wyraźnie zaznaczonych zasadach, zachęca do zaprzyjaźniania się z dalekimi od ideału postaciami. Bawi, ale też mówi coś ważnego o każdym człowieku z osobna. Każdy pokocha tych bohaterów bez zastrzeżeń – „Fistaszki” od tego właśnie są.
Peng + Hu: Hirameki
PWN, Warszawa 2016.
Plama
Ta moda musiała nadejść. Najpierw szlak przetarły klasyczne kolorowanki o stale zwiększanym stopniu trudności – kiedy już dorośli przekonali się, że to znakomity odstresowywacz i sposób kreatywnego spędzania wolnego czasu, przychodzi etap innego twórczego zajęcia, hirameki. W temat idealnie wprowadza tom „Hirameki” autorstwa Peng i Hu, książka, która równocześnie jest podręcznikiem i zeszytem ćwiczeń, prezentuje proste zasady tworzenia hirameki i anegdoty, „legendy” budowane wokół tematu, żeby nadać mu większą wagę. Hirameki, najogólniej mówiąc, polega na wprowadzaniu treści do przypadkowych plam lub kleksów. W nieregularnym kształcie wystarczy dojrzeć zalążek jakiegoś tematu, by następnie markerem dorysowywać kilka szczegółów i uzyskać obrazek.
Tom „Hirameki” na wewnętrznych stronach okładek i skrzydełkach pokazuje, skąd wzięła się ta zabawa i prezentuje autorów. Spis treści zamienia się w „7 kroków hirameki” – uszeregowanych pod kątem stopnia trudności. Tak autorzy chcą przedstawić nieskomplikowaną filozofię tworzenia dla tych, którym nie wystarczy informacja o dorysowywaniu szczegółów do kleksów. Krótkie tłumaczenie „zasad” i zestaw rozkładówek z przeróżnymi małymi barwnymi plamami – z tego składa się tom. Od razu można brać się do dzieła, wykorzystując rymowane (dobrze, ale też dość niepotrzebnie) podpowiedzi. Na tych „przykładowych” rozkładówkach znajduje się zawsze kilka plamek już zamienionych w rysunki – to może pobudzić wyobraźnię i zachęcić do samodzielnego tworzenia. Możliwości jest mnóstwo, co więcej, każdy fan hirameki w plamie zobaczy zalążek innej postaci lub przedmiotu. Ten tom, poza tym, że wprowadza nową zabawę, uczy jeszcze patrzenia i kreatywnego myślenia. Zdarzają się plamy „oczywiste”, niemal od pierwszego rzutu okiem wyjaśniające siebie – ale i tu można popisać się wyobraźnią i odrzucić pierwsze skojarzenie, a poszukać innego tematu. Dlatego też dla pasjonujących się tą rozrywką tom „Hirameki” wraz z uzupełnieniami użytkownika będzie nabierać wartości. Peng i Hu zachęcają do satyrycznej zabawy – wiele stworków z plam budzi uśmiech lub sympatię, nie ma tu nudy, a przypadek nadaje ton zabawom. W końcu plamy do hirameki powstawać mogą w każdych okolicznościach. Kto połknie bakcyla – ten już nie uwolni się od wymyślania kolejnych realizacji. „Hirameki” to zabawa dla wszystkich – nie ma tu, w odróżnieniu od kolorowanek, ograniczeń wiekowych, nie trzeba też drogich narzędzi – wystarczą flamastry, cienkopisy lub pióra. Tu każdy może obudzić w sobie artystę i uzyskać olśniewające efekty przy małym nakładzie sił. W hirameki da się bawić z całą rodziną – to wielka przewaga nad tradycyjnymi rozrywkami.
Tom „Hirameki” przygotowany został tak, że trudno byłoby nie przystąpić do działania. Każdy chce spróbować swoich sił, bo dorysowywanie komiksowych kresek nie wydaje się trudne, odpada też rozpaczliwe szukanie tematu – tu temat narzucany jest przez przypadkowy kształt i przez fantazję odbiorcy. W ten sposób nie tylko budzi się kreatywność, ale i poprawia humor – dostrzeżenie w nieregularnej plamie zalążka postaci to atut twórcy, nieudane (czyli plama) zamienia się w małe dziełko. W hirameki nie istnieją złe rozwiązania i twórcze problemy, a przy okazji to wspaniałe ćwiczenie na kreatywność w różnych dziedzinach: otwiera umysł, nie wymaga ani nakładu pracy, ani czasu, ani cierpliwości. Warto tego przynajmniej spróbować – hirameki ma wielką szansę na to, by podbić świat.
Plama
Ta moda musiała nadejść. Najpierw szlak przetarły klasyczne kolorowanki o stale zwiększanym stopniu trudności – kiedy już dorośli przekonali się, że to znakomity odstresowywacz i sposób kreatywnego spędzania wolnego czasu, przychodzi etap innego twórczego zajęcia, hirameki. W temat idealnie wprowadza tom „Hirameki” autorstwa Peng i Hu, książka, która równocześnie jest podręcznikiem i zeszytem ćwiczeń, prezentuje proste zasady tworzenia hirameki i anegdoty, „legendy” budowane wokół tematu, żeby nadać mu większą wagę. Hirameki, najogólniej mówiąc, polega na wprowadzaniu treści do przypadkowych plam lub kleksów. W nieregularnym kształcie wystarczy dojrzeć zalążek jakiegoś tematu, by następnie markerem dorysowywać kilka szczegółów i uzyskać obrazek.
Tom „Hirameki” na wewnętrznych stronach okładek i skrzydełkach pokazuje, skąd wzięła się ta zabawa i prezentuje autorów. Spis treści zamienia się w „7 kroków hirameki” – uszeregowanych pod kątem stopnia trudności. Tak autorzy chcą przedstawić nieskomplikowaną filozofię tworzenia dla tych, którym nie wystarczy informacja o dorysowywaniu szczegółów do kleksów. Krótkie tłumaczenie „zasad” i zestaw rozkładówek z przeróżnymi małymi barwnymi plamami – z tego składa się tom. Od razu można brać się do dzieła, wykorzystując rymowane (dobrze, ale też dość niepotrzebnie) podpowiedzi. Na tych „przykładowych” rozkładówkach znajduje się zawsze kilka plamek już zamienionych w rysunki – to może pobudzić wyobraźnię i zachęcić do samodzielnego tworzenia. Możliwości jest mnóstwo, co więcej, każdy fan hirameki w plamie zobaczy zalążek innej postaci lub przedmiotu. Ten tom, poza tym, że wprowadza nową zabawę, uczy jeszcze patrzenia i kreatywnego myślenia. Zdarzają się plamy „oczywiste”, niemal od pierwszego rzutu okiem wyjaśniające siebie – ale i tu można popisać się wyobraźnią i odrzucić pierwsze skojarzenie, a poszukać innego tematu. Dlatego też dla pasjonujących się tą rozrywką tom „Hirameki” wraz z uzupełnieniami użytkownika będzie nabierać wartości. Peng i Hu zachęcają do satyrycznej zabawy – wiele stworków z plam budzi uśmiech lub sympatię, nie ma tu nudy, a przypadek nadaje ton zabawom. W końcu plamy do hirameki powstawać mogą w każdych okolicznościach. Kto połknie bakcyla – ten już nie uwolni się od wymyślania kolejnych realizacji. „Hirameki” to zabawa dla wszystkich – nie ma tu, w odróżnieniu od kolorowanek, ograniczeń wiekowych, nie trzeba też drogich narzędzi – wystarczą flamastry, cienkopisy lub pióra. Tu każdy może obudzić w sobie artystę i uzyskać olśniewające efekty przy małym nakładzie sił. W hirameki da się bawić z całą rodziną – to wielka przewaga nad tradycyjnymi rozrywkami.
Tom „Hirameki” przygotowany został tak, że trudno byłoby nie przystąpić do działania. Każdy chce spróbować swoich sił, bo dorysowywanie komiksowych kresek nie wydaje się trudne, odpada też rozpaczliwe szukanie tematu – tu temat narzucany jest przez przypadkowy kształt i przez fantazję odbiorcy. W ten sposób nie tylko budzi się kreatywność, ale i poprawia humor – dostrzeżenie w nieregularnej plamie zalążka postaci to atut twórcy, nieudane (czyli plama) zamienia się w małe dziełko. W hirameki nie istnieją złe rozwiązania i twórcze problemy, a przy okazji to wspaniałe ćwiczenie na kreatywność w różnych dziedzinach: otwiera umysł, nie wymaga ani nakładu pracy, ani czasu, ani cierpliwości. Warto tego przynajmniej spróbować – hirameki ma wielką szansę na to, by podbić świat.
piątek, 27 maja 2016
Maria Czubaszek: Nienachalna z urody
Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.
Zwierzenia
„Nienachalną z urody” Maria Czubaszek pożegnała się z czytelnikami – dla wszystkich zbyt wcześnie. A przecież sama autorka wiele razy na kartkach tej książki podkreśla, że żyła wystarczająco długo: temat śmierci powraca tu dość często tak, że siłą rzeczy czytałoby się ten tom jako przygotowanie do rozstania. Maria Czubaszek przypomniała o sobie brawurowo, z satyryka zamieniła się niemal w celebrytkę. Nawet odbiorcy, którzy satyrą się nie interesowali, musieli zetknąć się z fenomenem kontrowersyjnej Marii Czubaszek. Po wywiadach-rzekach (z Arturem Andrusem) i po drukowanej wersji bloga ta autorka powróciła na chłonny rynek z próbą autobiografii, zestawu skojarzeń czy wyznań, którymi ostatecznie może nadać kształt autoportretowi. Pozbawiona dialogowego wsparcia autorka radzi sobie, wbrew własnym obawom, bardzo dobrze. Dzieli wspomnienia na drobne tematyczne fragmenty, odwołuje się do motywów, które i tak fani zdążyli już poznać, a czasami ucieka w formy satyryczne i do świata szalonej wyobraźni. Na początku nawet próbuje podążać za klasycznymi wyznacznikami biografii, ale szybko to odrzuca.
Co znajdzie się w tomie? Motyw Czubaszka (pierwszego męża i dawcy nazwiska, które zna dziś cała Polska), początki pracy w radiu, wspomnienia ze szkół, niezbyt dobre relacje rodzinne, temat życia pod jednym dachem z Wojciechem Karolakiem (i recepta na udane małżeństwo) refleksje na temat kobiet, mężczyzn, seksu i dzieci. Motyw aborcji i operacji plastycznych, zagadnienie feminizmu, palenia papierosów, gotowania i oglądania telewizji. Maria Czubaszek bierze tematy z życia codziennego i przedstawia na nie swoje poglądy. Czasem dokłada coś do własnego portretu. Innym razem charakteryzuje ludzi satyry (również tych, którzy dawno przestali porywać tłumy i ośmieszyli się nie tylko w oczach kolegów po fachu), opowiada o swoich przyjaźniach, mistrzach i… o politykach. Osobne krótkie teksty poświęca między innymi Andrusowi, Zembatemu, Irenie Kwiatkowskiej, Jonaszowi Kofcie, Marcinowi Wolskiemu czy Wojciechowi Cejrowskiemu, a należy pamiętać, że nie wszystkim tworzy laurki. Tyle że nie należy do osób, które ukrywałyby poglądy – więc jej opinie nikogo nie zaskoczą. Bardziej Maria Czubaszek w „Nienachalnej z urody” przypomina, do czego już się publicznie przyznało. Ponadto celne spostrzeżenia przywołuje dość często: tak, że pojedyncze krótkie teksty można czytać osobno, a i tak uzyska się w miarę pełny obraz z ważnymi dla autorki puentami.
„Nienachalna z urody” tym, którzy zdążyli już poznać twórczość Marii Czubaszek, nie przyniesie nowych informacji – ale też nie dostarczy rozczarowań. Czubaszek w radiowych dialogach lubi dowcip abstrakcyjny i absurd – ale w zapiskach bliskich życia stawia na inteligentną ironię mieszaną z satyrą. Obrazu dopełniają często odważne poglądy. Ta autorka nie boi się prezentować własnego zdania, ale w kilku momentach przez notatki przebija gorycz: Czubaszek czuje się momentami, jakby była jedyną w kraju osobą, która zrobiła sobie operację plastyczną, czy – która nie czuła instynktu macierzyńskiego. Widzi, jak działa moda, ale nie ma zamiaru za nią ślepo podążać. To ma swoją cenę, co po lekturze można sobie uświadomić.
W czasach, kiedy mówienie o satyrze rzadko przebija się do mediów, Maria Czubaszek trafiła do świadomości masowej publiki. Pozostała przy tym sobą. „Nienachalna z urody” to skrótowa i precyzyjna opowieść autorki – o sobie samej i o otaczającym ją świecie i ludziach. Książka to zaspokaja ciekawość, to śmieszy, to znów – irytuje lub drażni. Maria Czubaszek nie zamierza podlizywać się czytelnikom – doskonale wie, że tylko szczerością może zdobyć fanów. A przecież nie zabiega o nich: wystarcza jej azyl stworzony przez Wojciecha Karolaka i Artura Andrusa. „Nienachalna z urody” będzie przypominać o Marii Czubaszek – satyryku i osobowości.
Zwierzenia
„Nienachalną z urody” Maria Czubaszek pożegnała się z czytelnikami – dla wszystkich zbyt wcześnie. A przecież sama autorka wiele razy na kartkach tej książki podkreśla, że żyła wystarczająco długo: temat śmierci powraca tu dość często tak, że siłą rzeczy czytałoby się ten tom jako przygotowanie do rozstania. Maria Czubaszek przypomniała o sobie brawurowo, z satyryka zamieniła się niemal w celebrytkę. Nawet odbiorcy, którzy satyrą się nie interesowali, musieli zetknąć się z fenomenem kontrowersyjnej Marii Czubaszek. Po wywiadach-rzekach (z Arturem Andrusem) i po drukowanej wersji bloga ta autorka powróciła na chłonny rynek z próbą autobiografii, zestawu skojarzeń czy wyznań, którymi ostatecznie może nadać kształt autoportretowi. Pozbawiona dialogowego wsparcia autorka radzi sobie, wbrew własnym obawom, bardzo dobrze. Dzieli wspomnienia na drobne tematyczne fragmenty, odwołuje się do motywów, które i tak fani zdążyli już poznać, a czasami ucieka w formy satyryczne i do świata szalonej wyobraźni. Na początku nawet próbuje podążać za klasycznymi wyznacznikami biografii, ale szybko to odrzuca.
Co znajdzie się w tomie? Motyw Czubaszka (pierwszego męża i dawcy nazwiska, które zna dziś cała Polska), początki pracy w radiu, wspomnienia ze szkół, niezbyt dobre relacje rodzinne, temat życia pod jednym dachem z Wojciechem Karolakiem (i recepta na udane małżeństwo) refleksje na temat kobiet, mężczyzn, seksu i dzieci. Motyw aborcji i operacji plastycznych, zagadnienie feminizmu, palenia papierosów, gotowania i oglądania telewizji. Maria Czubaszek bierze tematy z życia codziennego i przedstawia na nie swoje poglądy. Czasem dokłada coś do własnego portretu. Innym razem charakteryzuje ludzi satyry (również tych, którzy dawno przestali porywać tłumy i ośmieszyli się nie tylko w oczach kolegów po fachu), opowiada o swoich przyjaźniach, mistrzach i… o politykach. Osobne krótkie teksty poświęca między innymi Andrusowi, Zembatemu, Irenie Kwiatkowskiej, Jonaszowi Kofcie, Marcinowi Wolskiemu czy Wojciechowi Cejrowskiemu, a należy pamiętać, że nie wszystkim tworzy laurki. Tyle że nie należy do osób, które ukrywałyby poglądy – więc jej opinie nikogo nie zaskoczą. Bardziej Maria Czubaszek w „Nienachalnej z urody” przypomina, do czego już się publicznie przyznało. Ponadto celne spostrzeżenia przywołuje dość często: tak, że pojedyncze krótkie teksty można czytać osobno, a i tak uzyska się w miarę pełny obraz z ważnymi dla autorki puentami.
„Nienachalna z urody” tym, którzy zdążyli już poznać twórczość Marii Czubaszek, nie przyniesie nowych informacji – ale też nie dostarczy rozczarowań. Czubaszek w radiowych dialogach lubi dowcip abstrakcyjny i absurd – ale w zapiskach bliskich życia stawia na inteligentną ironię mieszaną z satyrą. Obrazu dopełniają często odważne poglądy. Ta autorka nie boi się prezentować własnego zdania, ale w kilku momentach przez notatki przebija gorycz: Czubaszek czuje się momentami, jakby była jedyną w kraju osobą, która zrobiła sobie operację plastyczną, czy – która nie czuła instynktu macierzyńskiego. Widzi, jak działa moda, ale nie ma zamiaru za nią ślepo podążać. To ma swoją cenę, co po lekturze można sobie uświadomić.
W czasach, kiedy mówienie o satyrze rzadko przebija się do mediów, Maria Czubaszek trafiła do świadomości masowej publiki. Pozostała przy tym sobą. „Nienachalna z urody” to skrótowa i precyzyjna opowieść autorki – o sobie samej i o otaczającym ją świecie i ludziach. Książka to zaspokaja ciekawość, to śmieszy, to znów – irytuje lub drażni. Maria Czubaszek nie zamierza podlizywać się czytelnikom – doskonale wie, że tylko szczerością może zdobyć fanów. A przecież nie zabiega o nich: wystarcza jej azyl stworzony przez Wojciecha Karolaka i Artura Andrusa. „Nienachalna z urody” będzie przypominać o Marii Czubaszek – satyryku i osobowości.
czwartek, 26 maja 2016
Julian i Irena Tuwim dzieciom
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016 (wznowienie).
Powrót do klasyki
Julian Tuwim i Irena Tuwim to autorzy, o których nie trzeba nikomu przypominać. Na ich bajkach wychowują się kolejne pokolenia maluchów, a wśród pisarzy trudno znaleźć takich, którzy dorównywaliby rodzeństwu jakością pomysłów. „Julian i Irena Tuwim dzieciom” to tomik powracający w drugim wydaniu w nowej serii Naszej Księgarni – nieprzypadkowo wznowiony, bo stanowi obszerny i interesujący wybór utworów Juliana Tuwima i jego siostry – skarb nie tylko dla każdego dziecka, ale i wielki prezent dla rodziców zyskujących w ten sposób powrót do znanych (niejednokrotnie na pamięć…) tekstów. Książka jest pięknie wydana – jakość edytorska dorównuje tekstowej, więc publikacja przetrwa w prywatnych biblioteczkach i długo będzie cieszyć odbiorców – wszystko jedno, czy należą do docelowej grupy, czy już nie. Tomiku „Julian i Irena Tuwim dzieciom” po prostu pominąć nie można.
Rymowane bajki Juliana Tuwima ułożone zostały w „tematyczne” cykle, żeby łatwo było dotrzeć do poszukiwanej akurat historyjki. Bloki wierszy przerywane są bajkami autorstwa Ireny Tuwim – i tu panuje dużo większa różnorodność form – jest bajka rymowana o silnym wydźwięku pedagogicznym, jest historia rozłożona na zbiór opowiadań, jest też obrazkowa wyliczanka dla najmłodszych. Julian Tuwim pisze bajki, które po latach przechodzą do kanonu literatury pięknej i mogą cieszyć zarówno dzieci, jak i dorosłych, stanowią popis w stosowaniu środków stylistycznych i zawierają sposoby na ćwiczenie pamięci. Irena Tuwim stara się bardziej dotrzeć do maluchów – prowadzi opowiastki tak, by kilkulatki wyniosły z nich jak najwięcej. Pomaga rozwijać słownictwo, ćwiczyć wyobraźnię, ale też dostarcza ważnych życiowych lekcji.
Tom „Julia i Irena Tuwim dzieciom” to kwintesencja humoru i ciepła. W tych bajkach, bez względu na przesłania lub absurdalne żarty króluje spokój – nie ma tu przemocy czy zła, nie ma lęków, które mogłyby się przerodzić w senne koszmary. Wprawdzie Adam Pękalski robi – zamiast uroczych – ilustracje charakterystyczne, ale niekoniecznie musi to wpływać na gorszy odbiór książki. Ważne, że dzieciom zapadną w pamięć ponadczasowe bajki, składające się na magiczny świat. Tu fantazja jest bardzo umiejętnie łączona z rzeczywistością – a mimo upływu czasu obserwacje z bajek działają na czytelników. Czasem ważne staje się zaskoczenie, czasem rozbawienie, a czasem po prostu zabawa słowem, którą przecież Tuwim opanował mistrzowsko.
Książka rozpoczyna się zestawem wspomnień Juliana Tuwima i Ireny Tuwim, fragmentów specjalnie wybranych i przeplatanych ze sobą. Wyimki z prywatnych zapisków zostały ułożone tak, aby korespondowały ze sobą i wzajemnie się dopełniały. To sposób na zaintrygowanie czytelników biografiami autorów, ale też szansa na natychmiastowe przeniesienie dzieci do wyobraźniowej rzeczywistości. Rodzeństwo w swoich notatkach kładzie nacisk na sielską atmosferę, na miłe wspomnienia i na tematy wpływające na bajkową kreatywność. Tak daje się też przekonać najmłodszych do tego, że praca pisarza pełna jest atrakcji i czarów.
Tom „Julian i Irena Tuwim dzieciom” to zestaw kultowych lektur, rymowanych i prozatorskich bajek, z których każda silnie zapada w pamięci każda może być zastosowana jako bajka na dobranoc. Nie da się dorastać bez bajek – te klasyczne sprawdziły się już idealnie. Do dzisiaj nie straciły nic ze swojej wartości – łatwo to sprawdzić, zapatrując się w tę pozycję.
Powrót do klasyki
Julian Tuwim i Irena Tuwim to autorzy, o których nie trzeba nikomu przypominać. Na ich bajkach wychowują się kolejne pokolenia maluchów, a wśród pisarzy trudno znaleźć takich, którzy dorównywaliby rodzeństwu jakością pomysłów. „Julian i Irena Tuwim dzieciom” to tomik powracający w drugim wydaniu w nowej serii Naszej Księgarni – nieprzypadkowo wznowiony, bo stanowi obszerny i interesujący wybór utworów Juliana Tuwima i jego siostry – skarb nie tylko dla każdego dziecka, ale i wielki prezent dla rodziców zyskujących w ten sposób powrót do znanych (niejednokrotnie na pamięć…) tekstów. Książka jest pięknie wydana – jakość edytorska dorównuje tekstowej, więc publikacja przetrwa w prywatnych biblioteczkach i długo będzie cieszyć odbiorców – wszystko jedno, czy należą do docelowej grupy, czy już nie. Tomiku „Julian i Irena Tuwim dzieciom” po prostu pominąć nie można.
Rymowane bajki Juliana Tuwima ułożone zostały w „tematyczne” cykle, żeby łatwo było dotrzeć do poszukiwanej akurat historyjki. Bloki wierszy przerywane są bajkami autorstwa Ireny Tuwim – i tu panuje dużo większa różnorodność form – jest bajka rymowana o silnym wydźwięku pedagogicznym, jest historia rozłożona na zbiór opowiadań, jest też obrazkowa wyliczanka dla najmłodszych. Julian Tuwim pisze bajki, które po latach przechodzą do kanonu literatury pięknej i mogą cieszyć zarówno dzieci, jak i dorosłych, stanowią popis w stosowaniu środków stylistycznych i zawierają sposoby na ćwiczenie pamięci. Irena Tuwim stara się bardziej dotrzeć do maluchów – prowadzi opowiastki tak, by kilkulatki wyniosły z nich jak najwięcej. Pomaga rozwijać słownictwo, ćwiczyć wyobraźnię, ale też dostarcza ważnych życiowych lekcji.
Tom „Julia i Irena Tuwim dzieciom” to kwintesencja humoru i ciepła. W tych bajkach, bez względu na przesłania lub absurdalne żarty króluje spokój – nie ma tu przemocy czy zła, nie ma lęków, które mogłyby się przerodzić w senne koszmary. Wprawdzie Adam Pękalski robi – zamiast uroczych – ilustracje charakterystyczne, ale niekoniecznie musi to wpływać na gorszy odbiór książki. Ważne, że dzieciom zapadną w pamięć ponadczasowe bajki, składające się na magiczny świat. Tu fantazja jest bardzo umiejętnie łączona z rzeczywistością – a mimo upływu czasu obserwacje z bajek działają na czytelników. Czasem ważne staje się zaskoczenie, czasem rozbawienie, a czasem po prostu zabawa słowem, którą przecież Tuwim opanował mistrzowsko.
Książka rozpoczyna się zestawem wspomnień Juliana Tuwima i Ireny Tuwim, fragmentów specjalnie wybranych i przeplatanych ze sobą. Wyimki z prywatnych zapisków zostały ułożone tak, aby korespondowały ze sobą i wzajemnie się dopełniały. To sposób na zaintrygowanie czytelników biografiami autorów, ale też szansa na natychmiastowe przeniesienie dzieci do wyobraźniowej rzeczywistości. Rodzeństwo w swoich notatkach kładzie nacisk na sielską atmosferę, na miłe wspomnienia i na tematy wpływające na bajkową kreatywność. Tak daje się też przekonać najmłodszych do tego, że praca pisarza pełna jest atrakcji i czarów.
Tom „Julian i Irena Tuwim dzieciom” to zestaw kultowych lektur, rymowanych i prozatorskich bajek, z których każda silnie zapada w pamięci każda może być zastosowana jako bajka na dobranoc. Nie da się dorastać bez bajek – te klasyczne sprawdziły się już idealnie. Do dzisiaj nie straciły nic ze swojej wartości – łatwo to sprawdzić, zapatrując się w tę pozycję.
środa, 25 maja 2016
Zofia Stanecka: Samo dzielny lepiej wie
Egmont, Warszawa 2016.
Słoń
O samodzielnym Samuelu zwanym Samo można powiedzieć dużo – a każdy ma na jego temat inne zdanie. W tomiku „Samo dzielny lepiej wie” Zofia Stanecka pokazuje siłę dziecięcej wyobraźni oraz jej wpływ na codzienność. Któregoś dnia Samo budzi się i stwierdza, że jest słoniem. W związku z tym cały dzień podporządkowuje naśladowaniu tych zwierząt, najchętniej zresztą nie poszedłby do przedszkola tylko do zoo, ale tata zmusza go do zmiany planu. Od rana Samo chce jeść to samo co słonie (i tak samo, czyli trąbą), a w przedszkolu chce pryskać wodą. Samo ma własne zdanie na różne tematy. I, jak każdego kilkulatka, fascynują go zagadnienia związane z fizjologią. Ciekawi go, czy słonie puszczają bąki (i nie rozumie, dlaczego poruszanie tego wątku przy śniadaniu ma być nieeleganckie). Samo dziwi się, że dorośli nie angażują się w jego zabawy – chociaż z czasem podchwytują temat. Pani w przedszkolu uczy dzieci piosenki o zielonych słoniach, mama pomaga ulepić stado słoni z plasteliny, a tata czyta książkę Kerna (łatwo się domyślić, którą). Akcja – czerpiąca z codzienności – toczy się wokół tematu słoni, ale Zofia Stanecka nie rozpycha książki wiadomościami o tych zwierzętach, za to podpowiada, jak wykorzystać chwilową fascynację do wydawania dziecku odpowiednich poleceń. Samo chętnie pójdzie do przedszkola, kiedy dowie się, że i małe słonie muszą się uczyć. Wytrze ściany w łazience, jeśli pani zwróci się do niego jako do słonia. Stanecka podsuwa pomysł, jak uniknąć awantur o drobiazgi i udowadnia rodzicom, dlaczego warto słuchać pociech i uczestniczyć w ich wyimaginowanym świecie. Samo staje się o wiele bardziej posłuszny, gdy jego zabawy są akceptowane przez dorosłych.
Na końcu tomiku znajduje się kilka wskazówek specjalnie dla rodziców – oraz tłumaczenie postaw kilkulatków. To coś w rodzaju analizy psychologicznej w oparciu o historyjkę z książki. Tak autorzy pomagają dorosłym zrozumieć pociechy i przyczynić się do lepszego ich rozwoju, przypominają też, jak podchodzić do kwestii fantazji malucha. Warto zaznaczyć, że Samo jest w swojej kreacji bajkowej bardzo przekonujący – nie jako słoń, ale jako kilkulatek o jasno sprecyzowanych pomysłach zabaw na najbliższy czas. Stanecka pokazuje dziecko zdecydowane, nie zawsze posłuszne i grzeczne, a do tego – wysławiające się w specyficzny sposób (i to jeden z nielicznych książkowych przypadków, w których dziecięce seplenienie i szczebioty są jak najbardziej uzasadnione i nie rażą). Samo pokazuje, jak działa wyobraźnia.
A Zofia Stanecka zaskarbia sobie uwagę maluchów przez tematy zakazane: bo żadna zabawa nie może się równać z tematem pierdzenia słoni. Wprawdzie mama tłumaczy, że to nieeleganckie słowo, ale nie wiadomo, czy Samo w ogóle wie, co znaczy takie określenie. Za to informacją na temat gazów trawiennych chętnie podzieli się z każdym. Autorka uwiarygodnia przez to swoją postać, ale też zyskuje pewność, że najmłodsi zostaną z jej bohaterem do końca. Jednym prostym chwytem uzmysławia dorosłym, czym fascynują się kilkulatki – i od razu zapewnia sobie potwierdzenie obserwacji, bo na zniesmaczający rodziców fragment maluchy zareagują entuzjastycznie. Samo nie ma być postacią idealną czy podręcznikową – ma być prawdziwy, żeby w swojej prawdziwości dotarł do odbiorców bez większych przeszkód. Tomasz Samojlik proponuje ilustracje, które nie odwracają uwagi od wydarzeń, zabawne, ale drugoplanowe. A Samo jest młodszą wersją Basi – i kolejnym bohaterem, który przypomina, jak dobrze Zofia Stanecka obserwuje rzeczywistość dzieci i jak rozumie codzienne problemy i różnice w opiniach. Seria zapowiada się bardzo dobrze, Zofia Stanecka gwarantuje doskonałą jakość tomiku.
Słoń
O samodzielnym Samuelu zwanym Samo można powiedzieć dużo – a każdy ma na jego temat inne zdanie. W tomiku „Samo dzielny lepiej wie” Zofia Stanecka pokazuje siłę dziecięcej wyobraźni oraz jej wpływ na codzienność. Któregoś dnia Samo budzi się i stwierdza, że jest słoniem. W związku z tym cały dzień podporządkowuje naśladowaniu tych zwierząt, najchętniej zresztą nie poszedłby do przedszkola tylko do zoo, ale tata zmusza go do zmiany planu. Od rana Samo chce jeść to samo co słonie (i tak samo, czyli trąbą), a w przedszkolu chce pryskać wodą. Samo ma własne zdanie na różne tematy. I, jak każdego kilkulatka, fascynują go zagadnienia związane z fizjologią. Ciekawi go, czy słonie puszczają bąki (i nie rozumie, dlaczego poruszanie tego wątku przy śniadaniu ma być nieeleganckie). Samo dziwi się, że dorośli nie angażują się w jego zabawy – chociaż z czasem podchwytują temat. Pani w przedszkolu uczy dzieci piosenki o zielonych słoniach, mama pomaga ulepić stado słoni z plasteliny, a tata czyta książkę Kerna (łatwo się domyślić, którą). Akcja – czerpiąca z codzienności – toczy się wokół tematu słoni, ale Zofia Stanecka nie rozpycha książki wiadomościami o tych zwierzętach, za to podpowiada, jak wykorzystać chwilową fascynację do wydawania dziecku odpowiednich poleceń. Samo chętnie pójdzie do przedszkola, kiedy dowie się, że i małe słonie muszą się uczyć. Wytrze ściany w łazience, jeśli pani zwróci się do niego jako do słonia. Stanecka podsuwa pomysł, jak uniknąć awantur o drobiazgi i udowadnia rodzicom, dlaczego warto słuchać pociech i uczestniczyć w ich wyimaginowanym świecie. Samo staje się o wiele bardziej posłuszny, gdy jego zabawy są akceptowane przez dorosłych.
Na końcu tomiku znajduje się kilka wskazówek specjalnie dla rodziców – oraz tłumaczenie postaw kilkulatków. To coś w rodzaju analizy psychologicznej w oparciu o historyjkę z książki. Tak autorzy pomagają dorosłym zrozumieć pociechy i przyczynić się do lepszego ich rozwoju, przypominają też, jak podchodzić do kwestii fantazji malucha. Warto zaznaczyć, że Samo jest w swojej kreacji bajkowej bardzo przekonujący – nie jako słoń, ale jako kilkulatek o jasno sprecyzowanych pomysłach zabaw na najbliższy czas. Stanecka pokazuje dziecko zdecydowane, nie zawsze posłuszne i grzeczne, a do tego – wysławiające się w specyficzny sposób (i to jeden z nielicznych książkowych przypadków, w których dziecięce seplenienie i szczebioty są jak najbardziej uzasadnione i nie rażą). Samo pokazuje, jak działa wyobraźnia.
A Zofia Stanecka zaskarbia sobie uwagę maluchów przez tematy zakazane: bo żadna zabawa nie może się równać z tematem pierdzenia słoni. Wprawdzie mama tłumaczy, że to nieeleganckie słowo, ale nie wiadomo, czy Samo w ogóle wie, co znaczy takie określenie. Za to informacją na temat gazów trawiennych chętnie podzieli się z każdym. Autorka uwiarygodnia przez to swoją postać, ale też zyskuje pewność, że najmłodsi zostaną z jej bohaterem do końca. Jednym prostym chwytem uzmysławia dorosłym, czym fascynują się kilkulatki – i od razu zapewnia sobie potwierdzenie obserwacji, bo na zniesmaczający rodziców fragment maluchy zareagują entuzjastycznie. Samo nie ma być postacią idealną czy podręcznikową – ma być prawdziwy, żeby w swojej prawdziwości dotarł do odbiorców bez większych przeszkód. Tomasz Samojlik proponuje ilustracje, które nie odwracają uwagi od wydarzeń, zabawne, ale drugoplanowe. A Samo jest młodszą wersją Basi – i kolejnym bohaterem, który przypomina, jak dobrze Zofia Stanecka obserwuje rzeczywistość dzieci i jak rozumie codzienne problemy i różnice w opiniach. Seria zapowiada się bardzo dobrze, Zofia Stanecka gwarantuje doskonałą jakość tomiku.
wtorek, 24 maja 2016
Tara Mohr: Podejmij wyzwanie
Galaktyka, Łódź 2016.
Kobieta sukcesu
„Podejmij wyzwanie” to poradnik motywacyjny kierowany do kobiet. Właściwie mógłby z powodzeniem służyć jako publikacja dla obu płci, ale Tara Mohr chce wykorzystywać obraz uciemiężonej i społecznie niedocenianej kobiety jako jeden z podstawowych argumentów przemawiających za koniecznością zmian. Przez cały czas usiłuje przekonywać, że kobiety mają wdrukowany obraz, zgodnie z którym nie wolno im walczyć o lepszą pracę czy o realizowanie marzeń. Mają to potwierdzać uczestniczki warsztatów prowadzonych przez Mohr – dziwnym trafem autorka przytacza wyłącznie potwierdzenia swojej tezy. Przez tę jednokierunkowość wysiłku słabnie jej siła przekonywania – zamiast stale podkreślać smutny los kobiet i uogólniać go, lepiej było zająć się przydatnymi ćwiczeniami czy wskazówkami.
Tara Mohr opiera swoje porady na obecności dwóch wewnętrznych głosów, wewnętrznego krytyka i wewnętrznego mentora. Pokazuje odbiorczyniom, jak zmniejszać destrukcyjną rolę pierwszego i jak nauczyć się rozmawiać z drugim. Kreatywne wizualizacje to podstawowa metoda pracy nad sobą: autorka nakazuje wybrać się w odwiedziny do siebie z przyszłości, sprawdzić cele i drogę do nich, ale też – już po powrocie – odpowiedzieć na rozmaite pytania konkretyzujące sytuację (co napotkany mentor przyniósł na pożegnanie). To zadanie trudne, bo zamiast autoanaliz prowadzi raczej do zmyślania – jednak według Mohr jest skuteczne. Inne pomysły tej autorki są znacznie bardziej standardowe – i często spotykane w tego typu literaturze.
Rozprasza się Tara Mohr z rolą przykładnej uczennicy i z uzależnieniem od pochwał i krytyki. Ta autorka jest bezlitosna, jeśli chodzi o wytykanie błędów w postępowaniu: wie, dlaczego kobiety nie odnoszą sukcesu – pokazuje strategie odwlekania działań, wygodne ukrywanie się za pozornym nieprzygotowaniem… dość celnie wskazuje rozmaite życiowe pułapki stanowiące nie tyle o niepowodzeniach, co o bierności. A ta nie podlega już żadnym usprawiedliwieniom.
„Podejmij wyzwanie” ma przejrzystą konstrukcję. Autorka w rozdziałach odwołuje się do osobistych doświadczeń i do przypadków kursantek, pokazuje drogę do konkretnych odkryć, ale najbardziej zajmuje się samymi odkryciami. Czasami przygotowuje tabelki, żeby uporządkować spostrzeżenia. Każdy rozdział kończy – rzecz jasna – notatkowymi wyliczeniami oraz zestawem pytań, które powinny pomóc odbiorczyniom w pracy nad sobą i przeprowadzaniu autoanaliz. Blokady przed realizacją celów w większości przypadków nie są zależne od płci, bardziej od charakteru – a Tara Mohr chce nauczyć odbiorczynie odwagi i przebojowości, przydatnych zawsze. Dlatego dba o wyznaczanie kolejnych koniecznych zmian, wytyka błędy w myśleniu i postawach. „Podejmij wyzwanie” pozwala zmierzyć się z lękiem i namawia na „skok”, czyli radykalną zmianę postępowania. Przyspiesza odwlekane decyzje, pokazuje, że nie ma sensu długo się zastanawiać, gdy jest się gotowym do metamorfozy.
„Podejmij wyzwanie” to publikacja typowa w swoim gatunku (jej inność bierze się jedynie z przyjęcia kobiecej perspektywy – i kierowania się problemami kobiet na rynku pracy). Tara Mohr podąża ścieżkami wytyczonymi przez autorów motywacyjnych, chociaż zawsze przypomina, że źródłem inspiracji jest jej życie i opowieści słuchaczek z warsztatów. Pisze prosto i przekonaniem, nie może sobie przecież pozwolić na wątpliwości, jeśli chce się stać autorytetem dla czytelniczek. „Podejmij wyzwanie” przyzwyczaja do myśli, że da się zwyciężać, nawet w najbardziej niesprzyjających warunkach. Wiadomo, że takie lektury są części ludzi planujących starannie kolejne etapy kariery potrzebne – Mohr kieruje się więc do określonej grupy czytelniczek i zapracuje na ich uznanie.
Kobieta sukcesu
„Podejmij wyzwanie” to poradnik motywacyjny kierowany do kobiet. Właściwie mógłby z powodzeniem służyć jako publikacja dla obu płci, ale Tara Mohr chce wykorzystywać obraz uciemiężonej i społecznie niedocenianej kobiety jako jeden z podstawowych argumentów przemawiających za koniecznością zmian. Przez cały czas usiłuje przekonywać, że kobiety mają wdrukowany obraz, zgodnie z którym nie wolno im walczyć o lepszą pracę czy o realizowanie marzeń. Mają to potwierdzać uczestniczki warsztatów prowadzonych przez Mohr – dziwnym trafem autorka przytacza wyłącznie potwierdzenia swojej tezy. Przez tę jednokierunkowość wysiłku słabnie jej siła przekonywania – zamiast stale podkreślać smutny los kobiet i uogólniać go, lepiej było zająć się przydatnymi ćwiczeniami czy wskazówkami.
Tara Mohr opiera swoje porady na obecności dwóch wewnętrznych głosów, wewnętrznego krytyka i wewnętrznego mentora. Pokazuje odbiorczyniom, jak zmniejszać destrukcyjną rolę pierwszego i jak nauczyć się rozmawiać z drugim. Kreatywne wizualizacje to podstawowa metoda pracy nad sobą: autorka nakazuje wybrać się w odwiedziny do siebie z przyszłości, sprawdzić cele i drogę do nich, ale też – już po powrocie – odpowiedzieć na rozmaite pytania konkretyzujące sytuację (co napotkany mentor przyniósł na pożegnanie). To zadanie trudne, bo zamiast autoanaliz prowadzi raczej do zmyślania – jednak według Mohr jest skuteczne. Inne pomysły tej autorki są znacznie bardziej standardowe – i często spotykane w tego typu literaturze.
Rozprasza się Tara Mohr z rolą przykładnej uczennicy i z uzależnieniem od pochwał i krytyki. Ta autorka jest bezlitosna, jeśli chodzi o wytykanie błędów w postępowaniu: wie, dlaczego kobiety nie odnoszą sukcesu – pokazuje strategie odwlekania działań, wygodne ukrywanie się za pozornym nieprzygotowaniem… dość celnie wskazuje rozmaite życiowe pułapki stanowiące nie tyle o niepowodzeniach, co o bierności. A ta nie podlega już żadnym usprawiedliwieniom.
„Podejmij wyzwanie” ma przejrzystą konstrukcję. Autorka w rozdziałach odwołuje się do osobistych doświadczeń i do przypadków kursantek, pokazuje drogę do konkretnych odkryć, ale najbardziej zajmuje się samymi odkryciami. Czasami przygotowuje tabelki, żeby uporządkować spostrzeżenia. Każdy rozdział kończy – rzecz jasna – notatkowymi wyliczeniami oraz zestawem pytań, które powinny pomóc odbiorczyniom w pracy nad sobą i przeprowadzaniu autoanaliz. Blokady przed realizacją celów w większości przypadków nie są zależne od płci, bardziej od charakteru – a Tara Mohr chce nauczyć odbiorczynie odwagi i przebojowości, przydatnych zawsze. Dlatego dba o wyznaczanie kolejnych koniecznych zmian, wytyka błędy w myśleniu i postawach. „Podejmij wyzwanie” pozwala zmierzyć się z lękiem i namawia na „skok”, czyli radykalną zmianę postępowania. Przyspiesza odwlekane decyzje, pokazuje, że nie ma sensu długo się zastanawiać, gdy jest się gotowym do metamorfozy.
„Podejmij wyzwanie” to publikacja typowa w swoim gatunku (jej inność bierze się jedynie z przyjęcia kobiecej perspektywy – i kierowania się problemami kobiet na rynku pracy). Tara Mohr podąża ścieżkami wytyczonymi przez autorów motywacyjnych, chociaż zawsze przypomina, że źródłem inspiracji jest jej życie i opowieści słuchaczek z warsztatów. Pisze prosto i przekonaniem, nie może sobie przecież pozwolić na wątpliwości, jeśli chce się stać autorytetem dla czytelniczek. „Podejmij wyzwanie” przyzwyczaja do myśli, że da się zwyciężać, nawet w najbardziej niesprzyjających warunkach. Wiadomo, że takie lektury są części ludzi planujących starannie kolejne etapy kariery potrzebne – Mohr kieruje się więc do określonej grupy czytelniczek i zapracuje na ich uznanie.
poniedziałek, 23 maja 2016
Pija Lindenbaum: Lubię Leosia
Zakamarki, Poznań 2016.
Sprawiedliwość
Pija Lindenbaum nie zawodzi. Popisywała się do tej pory picture bookami wielkoformatowymi, z przynajmniej trochę rozwijaną warstwą tekstową. „Lubię Leosia” to tomik dla najmłodszych, a nie ma w nim nawet 60 słów. A jednak autorka zamieszcza w nim wielką historię o przyjaźni, zazdrości, sprawiedliwości, radości i gniewie. Dzieci pojmą ją bez trudu, nawet te najmłodsze. Podobnie zresztą jak dorośli. Bo wcale nie trzeba wielu słów, jeśli odwołuje się do znanych uczuć i sytuacji. „Lubię Leosia” sprawia, że drobną scenkę z piaskownicy każdy, bez względu na wiek, przekuje na własne doświadczenia.
Marcel lubi Leosia. Nie musi wyjaśniać tego uczucia, chociaż autorka precyzuje, jak objawia się to u kilkulatków: Leoś ma fajne włosy i robi fajne błocko, nawet złamany patyk w rękach Leosia jest fajny. Ale gdy pojawia się obcy chłopak, może coś zniszczyć. Czy choćby przewrócić wiaderko – a to już zaburza harmonię tak upragnioną przez Marcela. Ale jest za co lubić Leosia, więc Marcel może być spokojny. Zwłaszcza że prześladowcę spotka zasłużona kara. Tomik „Lubię Leosia” świat maluchów przedstawia w kategoriach czarno-białych, a w dodatku – przez pryzmat tego, co Marcel lubi (lub czego nie lubi). W ten sposób chłopiec wyraża aprobatę lub dezaprobatę dla sytuacji w piaskownicy. Nie potrzebuje nic więcej, jego postawy są oczywiste dla wszystkich, a wydarzenie podczas zabawy każdego by zirytowało. Dobrze mieć przyjaciela, który upora się z problemem i przywróci normalność.
W króciuteńkiej i niemal bezsłownej historyjce Pija Lindenbaum popisuje się bardzo dobrym zmysłem obserwacji. Bez trudu wydobywa z dziecięcych pomysłów to, co najważniejsze – i co daje się przełożyć na uniwersalne doświadczenia. Tu nie ma miejsca na dyplomację ani na szukanie odpowiednich słów, Marcel musi sobie poradzić z ograniczonym (jeszcze) słownikiem. A skoro tak – sam zrezygnuje z prób modyfikowania rzeczywistości lub jej reinterpretowania. To, czego nie powie, przedstawione będzie na obrazku. I całkiem słusznie, bo już pierwsza próba opisywania sytuacji z rysunku rozbiłaby się na wartościowaniu zapisanym w języku. Niemal każde słowo zdradzi opinię na temat tego, co się stało. I będzie od razu mniej czysto w sferze emocji. Pija Lindebaum wie doskonale, jak pozostawić tylko to, co najważniejsze.
Historyjkę dopełnia więc ilustracjami (a właściwie – ilustracje uzupełniają tekst). To dzięki nim wiadomo, że Leoś ma ciemną skórę i nie obraża się za burzenie zamków z piasku. Dzięki nim wiadomo, co właściwie w tej historyjce robi pies. Pija Lindenbaum nawet nie musi wyszukiwać relacji interpersonalnych – tu wszystko rozgrywa się samo, mistrzowsko uchwycone przez wprawną autorkę. Do tego, rzecz jasna, dodać należy zabawy perspektywą. Nie ma wątpliwości, jak bohaterowie widzą świat, bo autorka nie boi się przesady i karykatur. Nieprzypadkowo Marcel jest wielkości stopy babci – kilkulatek zupełnie inaczej niż dorosły patrzy na pewne sprawy. Lindenbaum bawi się subtelnościami (porównanie wiaderek) – i chociaż w warstwie mimiki nie bywa zdecydowana, pewnie prowadzi odbiorców przez historię bogatą w doznania.
„Lubię Leosia” to rewelacyjna książeczka obrazkowa – i przypisanie jej tylko do najmłodszych maluchów byłoby krzywdzące. Pija Lindenbaum to autorka, która jak niewielu twórców tomików dla dzieci potrafi dostrzec i uwypuklić najważniejsze odczucia i przeżycia. Chociaż stawia na prostotę w powierzchniowej warstwie tekstu, jest w stanie rozpętać emocjonalną burzę. Tomikiem „Lubię Leosia” pokazuje, czym może być przyjaźń i zazdrość.
Sprawiedliwość
Pija Lindenbaum nie zawodzi. Popisywała się do tej pory picture bookami wielkoformatowymi, z przynajmniej trochę rozwijaną warstwą tekstową. „Lubię Leosia” to tomik dla najmłodszych, a nie ma w nim nawet 60 słów. A jednak autorka zamieszcza w nim wielką historię o przyjaźni, zazdrości, sprawiedliwości, radości i gniewie. Dzieci pojmą ją bez trudu, nawet te najmłodsze. Podobnie zresztą jak dorośli. Bo wcale nie trzeba wielu słów, jeśli odwołuje się do znanych uczuć i sytuacji. „Lubię Leosia” sprawia, że drobną scenkę z piaskownicy każdy, bez względu na wiek, przekuje na własne doświadczenia.
Marcel lubi Leosia. Nie musi wyjaśniać tego uczucia, chociaż autorka precyzuje, jak objawia się to u kilkulatków: Leoś ma fajne włosy i robi fajne błocko, nawet złamany patyk w rękach Leosia jest fajny. Ale gdy pojawia się obcy chłopak, może coś zniszczyć. Czy choćby przewrócić wiaderko – a to już zaburza harmonię tak upragnioną przez Marcela. Ale jest za co lubić Leosia, więc Marcel może być spokojny. Zwłaszcza że prześladowcę spotka zasłużona kara. Tomik „Lubię Leosia” świat maluchów przedstawia w kategoriach czarno-białych, a w dodatku – przez pryzmat tego, co Marcel lubi (lub czego nie lubi). W ten sposób chłopiec wyraża aprobatę lub dezaprobatę dla sytuacji w piaskownicy. Nie potrzebuje nic więcej, jego postawy są oczywiste dla wszystkich, a wydarzenie podczas zabawy każdego by zirytowało. Dobrze mieć przyjaciela, który upora się z problemem i przywróci normalność.
W króciuteńkiej i niemal bezsłownej historyjce Pija Lindenbaum popisuje się bardzo dobrym zmysłem obserwacji. Bez trudu wydobywa z dziecięcych pomysłów to, co najważniejsze – i co daje się przełożyć na uniwersalne doświadczenia. Tu nie ma miejsca na dyplomację ani na szukanie odpowiednich słów, Marcel musi sobie poradzić z ograniczonym (jeszcze) słownikiem. A skoro tak – sam zrezygnuje z prób modyfikowania rzeczywistości lub jej reinterpretowania. To, czego nie powie, przedstawione będzie na obrazku. I całkiem słusznie, bo już pierwsza próba opisywania sytuacji z rysunku rozbiłaby się na wartościowaniu zapisanym w języku. Niemal każde słowo zdradzi opinię na temat tego, co się stało. I będzie od razu mniej czysto w sferze emocji. Pija Lindebaum wie doskonale, jak pozostawić tylko to, co najważniejsze.
Historyjkę dopełnia więc ilustracjami (a właściwie – ilustracje uzupełniają tekst). To dzięki nim wiadomo, że Leoś ma ciemną skórę i nie obraża się za burzenie zamków z piasku. Dzięki nim wiadomo, co właściwie w tej historyjce robi pies. Pija Lindenbaum nawet nie musi wyszukiwać relacji interpersonalnych – tu wszystko rozgrywa się samo, mistrzowsko uchwycone przez wprawną autorkę. Do tego, rzecz jasna, dodać należy zabawy perspektywą. Nie ma wątpliwości, jak bohaterowie widzą świat, bo autorka nie boi się przesady i karykatur. Nieprzypadkowo Marcel jest wielkości stopy babci – kilkulatek zupełnie inaczej niż dorosły patrzy na pewne sprawy. Lindenbaum bawi się subtelnościami (porównanie wiaderek) – i chociaż w warstwie mimiki nie bywa zdecydowana, pewnie prowadzi odbiorców przez historię bogatą w doznania.
„Lubię Leosia” to rewelacyjna książeczka obrazkowa – i przypisanie jej tylko do najmłodszych maluchów byłoby krzywdzące. Pija Lindenbaum to autorka, która jak niewielu twórców tomików dla dzieci potrafi dostrzec i uwypuklić najważniejsze odczucia i przeżycia. Chociaż stawia na prostotę w powierzchniowej warstwie tekstu, jest w stanie rozpętać emocjonalną burzę. Tomikiem „Lubię Leosia” pokazuje, czym może być przyjaźń i zazdrość.
Laura Wall: Dobranoc, Gąsko!
Galaktyka, Łódź 2016.
Czas na sen
Kładzenie się spać wcale nie jest takie proste, jak mogłoby się wydawać. Gąska uważa, że wystarczy wejść do łóżka – ale jej najlepsza przyjaciółka Zosia wszystko wytłumaczy. Poprowadzi Gąskę przez kolejne czynności do zrobienia przed snem. Obejmują one między innymi porządki, kąpiel czy przebranie się w piżamy, a nawet lekturę przed snem. Zapowiedź wieczoru nie oznacza więc nagłego przekreślenia i przerwania przyjemności. Tomik „Dobranoc, Gąsko” to rodzaj przedziwnej książeczki edukacyjnej – może posłużyć jako wyciszająca malucha lektura przed snem lub picture book do zabawy.
Sposób wydania sprawia, że można tę publikację bez obaw wręczyć najmłodszym. Książeczka jest niewielka i lekka, ma kartonowe strony i zaokrąglone rogi. Okładka została usztywniona i wypełniona pianką (zapewnia więc ciekawe doznania zmysłowe). Każda strona oznacza tutaj zmianę koloru tła – barwy są nasycone, ale nie przejaskrawione, intensywne, lecz nie oślepiające. Laura Wall samym kolorem buduje tło „akcji”: nie dodaje już szczegółów z horyzontu, pozwala skupić się na postaciach – Gąsce i Zosi. Różne kolory sygnalizują po prostu zmieniające się sytuacje i „przejścia” tematyczne: automatycznie przenoszą dzieci od jednego pomieszczenia i zadania do drugiego, bez zbędnych tłumaczeń. Dodatkowo kolory tła odnoszą się też do motywów z rysunków. Pora przygotowań do spania zaznaczona jest charakterystycznym żółtym światłem, otoczenie wanny – morskim kolorem. Gdy czas na sen, tło zmienia się na granatowe. Takie operowanie kolorami przydaje się zamiast narracji – nasuwa małym odbiorcom przyjemne skojarzenia i rozbudza ciekawość. Autorka może też dzięki niemu zrezygnować z opisów – każdy naocznie stwierdzi, że zmienia się sceneria, więc i zajęcie Zosi oraz Gąski.
W picture booku opowieść słowna oparta jest na wypowiedziach. Zosia tłumaczy Gąsce, co teraz należy zrobić. Gąska – jak Zosia – posłusznie wykonuje kolejne zadania. Stosuje przy tym szereg onomatopei: w różnych okolicznościach są one różne, co spodoba się dzieciom – maluchy bardzo lubią powtarzać tego typu hasła, dostarczają im one sporo radości. Laura Wall doskonale zna upodobania najmłodszych i dopasowuje do nich historyjkę. W ten sposób opowiastka o przygotowaniach do snu wcale nie jest wyliczanką – odsuwają to wrażenie „odbicia” Gąski, natychmiastowe realizacje zaleceń Zosi. Oczywiście dzieci mogą razem z bohaterkami przygotowywać się do snu.
Proste hasła, jednolite kolory tła, pomysł, który wykorzystywany był już w wielu książeczkach dla maluchów. Laura Wall przekonuje do siebie zabawnymi rysunkami. W płaszczyźnie graficznej zakodowuje dowcipy dla dzieci: Gąska, która myje zęby, ma dziób pełen piany, a piżama Gąski składa się ze szlafmycy. Wall pozwala cieszyć się komiksowymi postaciami: Gąska i Zosia nie są banalizowane, mają ciekawe i niejednorodne kontury. Autorka wie też, jak unaocznić małym odbiorcom dynamikę historyjki – na rysunkach przedstawia postacie w ruchu. Chociaż upraszcza ich rysy, potrafi urozmaicać miny (czasem przez sam ruch głowy). „Dobranoc, Gąsko” to publikacja, która przyda się do przyzwyczajania dzieci do książek, zapewni przyjemnie spędzony czas przed snem. Dobry przykład Gąski i Zosi sprawia, że łatwiej przekonać dzieci do konieczności odpoczynku, pomaga zapamiętać obowiązki przed położeniem się spać. „Dobranoc, Gąsko” to całkiem udana realizacja standardowego tematu z dziecięcych książeczek obrazkowych.
Czas na sen
Kładzenie się spać wcale nie jest takie proste, jak mogłoby się wydawać. Gąska uważa, że wystarczy wejść do łóżka – ale jej najlepsza przyjaciółka Zosia wszystko wytłumaczy. Poprowadzi Gąskę przez kolejne czynności do zrobienia przed snem. Obejmują one między innymi porządki, kąpiel czy przebranie się w piżamy, a nawet lekturę przed snem. Zapowiedź wieczoru nie oznacza więc nagłego przekreślenia i przerwania przyjemności. Tomik „Dobranoc, Gąsko” to rodzaj przedziwnej książeczki edukacyjnej – może posłużyć jako wyciszająca malucha lektura przed snem lub picture book do zabawy.
Sposób wydania sprawia, że można tę publikację bez obaw wręczyć najmłodszym. Książeczka jest niewielka i lekka, ma kartonowe strony i zaokrąglone rogi. Okładka została usztywniona i wypełniona pianką (zapewnia więc ciekawe doznania zmysłowe). Każda strona oznacza tutaj zmianę koloru tła – barwy są nasycone, ale nie przejaskrawione, intensywne, lecz nie oślepiające. Laura Wall samym kolorem buduje tło „akcji”: nie dodaje już szczegółów z horyzontu, pozwala skupić się na postaciach – Gąsce i Zosi. Różne kolory sygnalizują po prostu zmieniające się sytuacje i „przejścia” tematyczne: automatycznie przenoszą dzieci od jednego pomieszczenia i zadania do drugiego, bez zbędnych tłumaczeń. Dodatkowo kolory tła odnoszą się też do motywów z rysunków. Pora przygotowań do spania zaznaczona jest charakterystycznym żółtym światłem, otoczenie wanny – morskim kolorem. Gdy czas na sen, tło zmienia się na granatowe. Takie operowanie kolorami przydaje się zamiast narracji – nasuwa małym odbiorcom przyjemne skojarzenia i rozbudza ciekawość. Autorka może też dzięki niemu zrezygnować z opisów – każdy naocznie stwierdzi, że zmienia się sceneria, więc i zajęcie Zosi oraz Gąski.
W picture booku opowieść słowna oparta jest na wypowiedziach. Zosia tłumaczy Gąsce, co teraz należy zrobić. Gąska – jak Zosia – posłusznie wykonuje kolejne zadania. Stosuje przy tym szereg onomatopei: w różnych okolicznościach są one różne, co spodoba się dzieciom – maluchy bardzo lubią powtarzać tego typu hasła, dostarczają im one sporo radości. Laura Wall doskonale zna upodobania najmłodszych i dopasowuje do nich historyjkę. W ten sposób opowiastka o przygotowaniach do snu wcale nie jest wyliczanką – odsuwają to wrażenie „odbicia” Gąski, natychmiastowe realizacje zaleceń Zosi. Oczywiście dzieci mogą razem z bohaterkami przygotowywać się do snu.
Proste hasła, jednolite kolory tła, pomysł, który wykorzystywany był już w wielu książeczkach dla maluchów. Laura Wall przekonuje do siebie zabawnymi rysunkami. W płaszczyźnie graficznej zakodowuje dowcipy dla dzieci: Gąska, która myje zęby, ma dziób pełen piany, a piżama Gąski składa się ze szlafmycy. Wall pozwala cieszyć się komiksowymi postaciami: Gąska i Zosia nie są banalizowane, mają ciekawe i niejednorodne kontury. Autorka wie też, jak unaocznić małym odbiorcom dynamikę historyjki – na rysunkach przedstawia postacie w ruchu. Chociaż upraszcza ich rysy, potrafi urozmaicać miny (czasem przez sam ruch głowy). „Dobranoc, Gąsko” to publikacja, która przyda się do przyzwyczajania dzieci do książek, zapewni przyjemnie spędzony czas przed snem. Dobry przykład Gąski i Zosi sprawia, że łatwiej przekonać dzieci do konieczności odpoczynku, pomaga zapamiętać obowiązki przed położeniem się spać. „Dobranoc, Gąsko” to całkiem udana realizacja standardowego tematu z dziecięcych książeczek obrazkowych.
niedziela, 22 maja 2016
Martina Badstuber: Znam taki kraj, którego ty nie znasz...
Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.
Wycieczka
Martina Badstruber ma bardzo ciekawą propozycję edukacyjnej zabawy i zarazem lektury dla dzieci. „Znam taki kraj, którego ty nie znasz” to obieżyświatowa książka, która pozwala poznać inne narody i kultury przez pryzmat ciekawostek nie do pomyślenia gdzie indziej. Często to atrakcje związane z postawą mieszkańców wobec egzotycznych (dla nas) zwierząt – ale nie tylko. Każda prezentacja kraju zaczyna się od tytułowego sformułowania. To wystarczy, żeby obudzić zainteresowanie najmłodszych i zachęcić ich do zagłębiania się w przygotowane rewelacje. Zaproszenie do czytania odbywa się za sprawą absurdalnego dla najmłodszych lub niewiarygodnego faktu – będzie więc kraj, gdzie z odchodów słoni robi się papier, gdzie konie jedzą ryby, gdzie można kupić mleko w kawałku… wprost nie da się odłożyć książki bez sprawdzenia szczegółów. Autorka zadbała o to, by wstępna informacja brzmiała dla najmłodszych komicznie (stąd i spore zainteresowanie kwestią fizjologii) lub nienaturalnie. Przez odwrócenie znanego porządku codzienności jawi się jako wprawny kłamca. Tymczasem odwrócenie strony z „przechwałką” prowadzi do rozszerzenia konkretów. Pada teraz nazwa kraju (rzeczywiście istniejącego, co można sprawdzić dzięki podobnej mapce i określonemu położeniu względem mapki świata). Na grafice z mapką przy okazji pojawiają się rysunkowe uzupełnienia: stolica, rekordy, atrakcje turystyczne – oczywiście pojedyncze, by odbiorcy co nieco zapamiętali – natłok danych osłabiłby przecież ich wymowę.
Właściwą część „rozdziału” – czyli prezentacji oryginalnego kraju – zabiera niezbyt długa notka przystosowana do wieku czytelników. Pojawiają się w niej fakty dotyczące zwyczajów ludzi, różnic kulturowych (płynących między innymi z klimatu), ciekawostki humorystyczne i mocno działające na wyobraźnię. Może po takiej lekturze trzeba uzupełniać wiedzę o suche dane z podręcznika do geografii – ale tu najbardziej liczy się zabawa. Nie tylko dzieci będą zachwycone takimi wiadomościami. Wprawdzie „Znam taki kraj, którego ty nie znasz” to lektura edukacyjna – ale dostarcza dużo rozrywki. Zebrane tu pomysły są tak komiczne, nierealistyczne a przez to aż warte zapamiętania, że czytanie przerywać będą często wybuchy śmiechu. Martina Badstuber łatwo zdobędzie wierne i liczne grono odbiorców. Co ważne, dostarcza wiadomości, którymi można błysnąć w gronie rówieśników, nie tylko samotne czytanie pozostaje. Informacje podawane są tonem odkrycia, co także kieruje sposobem odbioru. Rzadko spotyka się tak dobre od strony rozrywkowej publikacje edukacyjne. Tomik nie potrzebuje reklamy, jest idealnie przygotowany do tego, by dzieci same go sobie polecały.
Zapowiedź „Znam taki kraj, którego ty nie znasz” to typowa dziecięca przechwałka. Pojawiają się tu państwa, o których najmłodsi mogli już usłyszeć – ale i takie, które rzadziej trafiają do świadomości kilkuletnich pociech. Autorka zapewnia podróż przez kontynenty, zagląda w różne strony świata i do różnych stref klimatycznych. Za każdym razem taka wizyta wiąże się z wynalezieniem zagadnienia „nienaturalnego”, dziwnego i niemożliwego do powtórzenia w innych warunkach. Dowcipne rysunki jeszcze podsycają ciekawość – a pełnią przecież także funkcję mnemotechniczną dla dzieci. Chciałoby się, żeby ten tomik – starannie wydany – miał kolejne części. Tak najłatwiej byłoby oswajać małych odbiorców z różnymi kulturami, egzotycznymi zwierzętami, geografią czy podróżami. O sile tej publikacji stanowi nie tylko jakość wykonania, ale i znakomity pomysł – od początku uwzględniający potrzeby i zdolności percepcyjne dzieci, a i włączający do nauki sporo humoru.
Wycieczka
Martina Badstruber ma bardzo ciekawą propozycję edukacyjnej zabawy i zarazem lektury dla dzieci. „Znam taki kraj, którego ty nie znasz” to obieżyświatowa książka, która pozwala poznać inne narody i kultury przez pryzmat ciekawostek nie do pomyślenia gdzie indziej. Często to atrakcje związane z postawą mieszkańców wobec egzotycznych (dla nas) zwierząt – ale nie tylko. Każda prezentacja kraju zaczyna się od tytułowego sformułowania. To wystarczy, żeby obudzić zainteresowanie najmłodszych i zachęcić ich do zagłębiania się w przygotowane rewelacje. Zaproszenie do czytania odbywa się za sprawą absurdalnego dla najmłodszych lub niewiarygodnego faktu – będzie więc kraj, gdzie z odchodów słoni robi się papier, gdzie konie jedzą ryby, gdzie można kupić mleko w kawałku… wprost nie da się odłożyć książki bez sprawdzenia szczegółów. Autorka zadbała o to, by wstępna informacja brzmiała dla najmłodszych komicznie (stąd i spore zainteresowanie kwestią fizjologii) lub nienaturalnie. Przez odwrócenie znanego porządku codzienności jawi się jako wprawny kłamca. Tymczasem odwrócenie strony z „przechwałką” prowadzi do rozszerzenia konkretów. Pada teraz nazwa kraju (rzeczywiście istniejącego, co można sprawdzić dzięki podobnej mapce i określonemu położeniu względem mapki świata). Na grafice z mapką przy okazji pojawiają się rysunkowe uzupełnienia: stolica, rekordy, atrakcje turystyczne – oczywiście pojedyncze, by odbiorcy co nieco zapamiętali – natłok danych osłabiłby przecież ich wymowę.
Właściwą część „rozdziału” – czyli prezentacji oryginalnego kraju – zabiera niezbyt długa notka przystosowana do wieku czytelników. Pojawiają się w niej fakty dotyczące zwyczajów ludzi, różnic kulturowych (płynących między innymi z klimatu), ciekawostki humorystyczne i mocno działające na wyobraźnię. Może po takiej lekturze trzeba uzupełniać wiedzę o suche dane z podręcznika do geografii – ale tu najbardziej liczy się zabawa. Nie tylko dzieci będą zachwycone takimi wiadomościami. Wprawdzie „Znam taki kraj, którego ty nie znasz” to lektura edukacyjna – ale dostarcza dużo rozrywki. Zebrane tu pomysły są tak komiczne, nierealistyczne a przez to aż warte zapamiętania, że czytanie przerywać będą często wybuchy śmiechu. Martina Badstuber łatwo zdobędzie wierne i liczne grono odbiorców. Co ważne, dostarcza wiadomości, którymi można błysnąć w gronie rówieśników, nie tylko samotne czytanie pozostaje. Informacje podawane są tonem odkrycia, co także kieruje sposobem odbioru. Rzadko spotyka się tak dobre od strony rozrywkowej publikacje edukacyjne. Tomik nie potrzebuje reklamy, jest idealnie przygotowany do tego, by dzieci same go sobie polecały.
Zapowiedź „Znam taki kraj, którego ty nie znasz” to typowa dziecięca przechwałka. Pojawiają się tu państwa, o których najmłodsi mogli już usłyszeć – ale i takie, które rzadziej trafiają do świadomości kilkuletnich pociech. Autorka zapewnia podróż przez kontynenty, zagląda w różne strony świata i do różnych stref klimatycznych. Za każdym razem taka wizyta wiąże się z wynalezieniem zagadnienia „nienaturalnego”, dziwnego i niemożliwego do powtórzenia w innych warunkach. Dowcipne rysunki jeszcze podsycają ciekawość – a pełnią przecież także funkcję mnemotechniczną dla dzieci. Chciałoby się, żeby ten tomik – starannie wydany – miał kolejne części. Tak najłatwiej byłoby oswajać małych odbiorców z różnymi kulturami, egzotycznymi zwierzętami, geografią czy podróżami. O sile tej publikacji stanowi nie tylko jakość wykonania, ale i znakomity pomysł – od początku uwzględniający potrzeby i zdolności percepcyjne dzieci, a i włączający do nauki sporo humoru.
Hergé: Przygody Tintina. Błękitny lotos
Egmont, Warszawa 2016.
Trucizna
Kiedy fakir usiądzie na poduszce, podskakuje z bólu – identycznie jak zwykły człowiek, który usiadłby na potłuczonym szkle lub gwoździach. Tintin, który aktualnie jest gościem maharadży Rawadżaputalaha, znów podpada przestępcom, ale przy okazji poznaje lokalną kulturę. W „Błękitnym lotosie” komizm polega na dekonstruowaniu stereotypów oraz na rozbijaniu skostniałych zasad gatunkowych. Przygody Tintina zostają doprowadzone do absurdu przez liczne niebezpieczeństwa i fakt, że Tintin zawsze wykiwa gangsterów. Detektyw z dziecięcym loczkiem nad czołem, reporter, który zajmuje się chwytaniem groźnych przestępców, ma u przedstawicieli kryminalnego światka coraz gorszą opinię. Zyskuje też kolejnych wrogów – w efekcie bez przerwy wpada w poważne tarapaty. Nic dziwnego, że „Błękitny lotos” to kolejna część z mrożącymi krew w żyłach doświadczeniami.
Teraz Tintin ma do wykrycia pewną tajemnicę: musi znaleźć antidotum na truciznę szaleństwa. Do tego traci z oczu Milusia. Przekonuje się też, jak bogaci biali traktują tubylców w Chinach. Wstawia się za ubogim miejscowym rikszarzem, ratując go przed zemstą bezwzględnego bogacza. Równie łatwo jak zdobywa wrogów, zjednuje sobie też oddanych przyjaciół, którzy pomogą w trudnych chwilach. W „Błękitnym lotosie” rozmaite wątki zazębiają się z czasem. Tintin cały czas jest w ruchu, pomaga wszystkim i unika pułapek zastawianych przez przestępców. Podróż do Chin obfituje w nie zawsze przyjemne niespodzianki, sporo wydarzeń rozgrywa się nocą. Tintin zwłaszcza na początku nie wie, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem, a gesty, które mają ocalić mu życie, wyglądają niekiedy jak ataki. Pojawia się tu wszystko, co w powieściach sensacyjnych istotne: pościgi, walki, tajne szyfry, przebrania, listy gończe, więzienia, podstępy… Nie ma chyba motywu, który zostałby pominięty. To sprawia, że akcja „Błękitnego lotosu” nabiera tempa i spodoba się dzieciom, a Tintin potwierdzi swój status superbohatera. Radzi sobie przecież z bardzo różnymi wyzwaniami, zawsze w ostatniej chwili.
„Błękitny lotos” poza szeregiem żartów ze stereotypów przynosi również egzotykę. Możliwość wprowadzania napisów w alfabetach Dalekiego Wschodu to kolejna płaszczyzna szyfrowania treści – i dowcipów dla fabuły. Koloryt lokalny nadaje się tomikowi i przez wszechobecne szyldy, reklamy czy ogłoszenia (bardzo rzadko przekładane!), i przez elementy architektury, stroje, a także rysy twarzy miejscowych. Tintin nie ma czasu na zwiedzanie – ale odbiorcy mogą podziwiać piękne wzory, dywany czy lampiony w ramach odpoczynku od śledzenia przestępców. Dla bardziej zorientowanych w różnicach kulturowych będzie tu kilka mniej oczywistych sygnałów przejścia do innej rzeczywistości.
I tym razem podczas lektury nie można narzekać na monotonię. Owszem, scenariusz będzie przewidywalny – przecież Tintin zawsze musi wyjść cało z opresji i przy okazji jeszcze pomóc nowym znajomym – ale kolejne jego działania wzbogacane są o drobne mrugnięcia okiem do czytelników lub o „kotwice” regionalne. W ten sposób „Błękitny lotos” zapewnia obfitującą w oryginalne wydarzenia historię. Warto jeszcze wspomnieć tu o Milusiu, psim towarzyszu Tintina, który tu wykazuje się ironią i mądrością. Tintin to postać w swoim idealizmie bardzo papierowa – a i tak może rozbawiać dzieci i oswajać je z różnymi literackimi konwencjami. To bohater, który dziś już nie mógłby zaistnieć na kartach komiksów czy powieści.
Trucizna
Kiedy fakir usiądzie na poduszce, podskakuje z bólu – identycznie jak zwykły człowiek, który usiadłby na potłuczonym szkle lub gwoździach. Tintin, który aktualnie jest gościem maharadży Rawadżaputalaha, znów podpada przestępcom, ale przy okazji poznaje lokalną kulturę. W „Błękitnym lotosie” komizm polega na dekonstruowaniu stereotypów oraz na rozbijaniu skostniałych zasad gatunkowych. Przygody Tintina zostają doprowadzone do absurdu przez liczne niebezpieczeństwa i fakt, że Tintin zawsze wykiwa gangsterów. Detektyw z dziecięcym loczkiem nad czołem, reporter, który zajmuje się chwytaniem groźnych przestępców, ma u przedstawicieli kryminalnego światka coraz gorszą opinię. Zyskuje też kolejnych wrogów – w efekcie bez przerwy wpada w poważne tarapaty. Nic dziwnego, że „Błękitny lotos” to kolejna część z mrożącymi krew w żyłach doświadczeniami.
Teraz Tintin ma do wykrycia pewną tajemnicę: musi znaleźć antidotum na truciznę szaleństwa. Do tego traci z oczu Milusia. Przekonuje się też, jak bogaci biali traktują tubylców w Chinach. Wstawia się za ubogim miejscowym rikszarzem, ratując go przed zemstą bezwzględnego bogacza. Równie łatwo jak zdobywa wrogów, zjednuje sobie też oddanych przyjaciół, którzy pomogą w trudnych chwilach. W „Błękitnym lotosie” rozmaite wątki zazębiają się z czasem. Tintin cały czas jest w ruchu, pomaga wszystkim i unika pułapek zastawianych przez przestępców. Podróż do Chin obfituje w nie zawsze przyjemne niespodzianki, sporo wydarzeń rozgrywa się nocą. Tintin zwłaszcza na początku nie wie, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem, a gesty, które mają ocalić mu życie, wyglądają niekiedy jak ataki. Pojawia się tu wszystko, co w powieściach sensacyjnych istotne: pościgi, walki, tajne szyfry, przebrania, listy gończe, więzienia, podstępy… Nie ma chyba motywu, który zostałby pominięty. To sprawia, że akcja „Błękitnego lotosu” nabiera tempa i spodoba się dzieciom, a Tintin potwierdzi swój status superbohatera. Radzi sobie przecież z bardzo różnymi wyzwaniami, zawsze w ostatniej chwili.
„Błękitny lotos” poza szeregiem żartów ze stereotypów przynosi również egzotykę. Możliwość wprowadzania napisów w alfabetach Dalekiego Wschodu to kolejna płaszczyzna szyfrowania treści – i dowcipów dla fabuły. Koloryt lokalny nadaje się tomikowi i przez wszechobecne szyldy, reklamy czy ogłoszenia (bardzo rzadko przekładane!), i przez elementy architektury, stroje, a także rysy twarzy miejscowych. Tintin nie ma czasu na zwiedzanie – ale odbiorcy mogą podziwiać piękne wzory, dywany czy lampiony w ramach odpoczynku od śledzenia przestępców. Dla bardziej zorientowanych w różnicach kulturowych będzie tu kilka mniej oczywistych sygnałów przejścia do innej rzeczywistości.
I tym razem podczas lektury nie można narzekać na monotonię. Owszem, scenariusz będzie przewidywalny – przecież Tintin zawsze musi wyjść cało z opresji i przy okazji jeszcze pomóc nowym znajomym – ale kolejne jego działania wzbogacane są o drobne mrugnięcia okiem do czytelników lub o „kotwice” regionalne. W ten sposób „Błękitny lotos” zapewnia obfitującą w oryginalne wydarzenia historię. Warto jeszcze wspomnieć tu o Milusiu, psim towarzyszu Tintina, który tu wykazuje się ironią i mądrością. Tintin to postać w swoim idealizmie bardzo papierowa – a i tak może rozbawiać dzieci i oswajać je z różnymi literackimi konwencjami. To bohater, który dziś już nie mógłby zaistnieć na kartach komiksów czy powieści.
sobota, 21 maja 2016
Udo Pollmer, Monika Niehaus, Jutta Muth, Andrea Fock: Kto nam podkłada świnię?
Znak, Kraków 2016.
Afera na stole
Co pewien czas, ostatnio dosyć regularnie, mediami wstrząsają kolejne szokujące informacje o groźnych dla zdrowia składnikach żywności – lub o wirusach dziesiątkujących całe stada zwierząt hodowlanych. „Kto nam podkłada świnię” to próba przyjrzenia się, kto właściwie zyskuje na tego rodzaju kampaniach i czy konkretne rodzaje żywności są rzeczywiście tak niebezpieczne, jak wmawiają szerzący panikę dziennikarze. Udo Pollmer, Monika Niehaus, Jutta Muth i Andrea Fock przygląda się „skandalom żywnościowym”, aferom dotyczącym biorolnictwa oraz mitom pokutującym w społeczeństwach – i próbują znaleźć wyjaśnienie, co dzisiaj można jeść bezpiecznie.
Rytm tej książki wyznaczają kolejne medialne afery. Będzie tu mowa o akrylamidzie i dioksynach, o ptasiej grypie, świńskiej grypie, BSE i pryszczycy, a także o żywności modyfikowanej genetycznie i o uprawach bio. Autorzy wybierają nie tylko tematy „chorobowe”: walczą też z modami na ekożywność, pokazując, czym ona naprawdę jest. Sprawdzają wyniki badań z niezależnych od siebie źródeł i tłumaczą, czy bardziej szkodliwe będzie poddanie się medialnej panice, czy – ignorowanie doniesień o szkodliwości kolejnych grup żywności. Nie cytują celowo wyolbrzymianych przez dzienniki rewelacji, za to spokojnie przyglądają się genezie problemów. Nagle okazuje się, że ofiar świńskiej czy ptasiej grypy było dużo mniej niż „ofiar” szczepionek, , że nie zawsze należy ufać nowym odkryciom. Za to nie zaszkodzi zachowanie zdrowego rozsądku i umiejętność odróżniania danych laboratoryjnych od trwających czasem całe wieki kulinarnych przyzwyczajeń.
Autorzy przypominają, skąd biorą się różnice w wynikach badań wpływu różnych substancji na zwierzęta doświadczalne i ludzi, wskazują, które – rzekomo kancerogenne – składniki wcale nie są tak groźne, jak się wydawało. Pamiętają o uwzględnieniu wielu czynników przy wydawaniu ocen. Starają się raczej nie zarzucać odbiorców statystycznymi danymi – ale czasami jest to konieczne, by uświadomić sobie istotę problemu lub… brak podstaw do niepokoju. Piszą też, jak da się łatwo manipulować wynikami badań lub samymi badaniami – i to powinno odbiorców zainteresować znacznie bardziej niż sam proces uruchamiania społecznych lęków.
Nie da się czasami zastosować jednoznacznego kryterium oceny do pomysłów z biouprawami czy hodowlami zwierząt i autorzy tomu bardzo dobrze to ilustrują. Cenne będzie u nich również zwrócenie uwagi na nieuczciwe praktyki producentów żywności – sytuacje, w których zdrowy (lub po prostu zdrowszy) produkt jest „podrabiany” – a owa podróbka nie zawiera już żadnych służących zdrowiu składników, za to przekonuje konsumentów ceną. Ten wątek można by jeszcze pociągnąć, ale autorzy zdają sobie sprawę z ograniczeń objętościowych i z obszerności dyskusyjnych tematów. Z tych powodów między innymi skracają dywagacje o szczepionkach. Nie zmienia to faktu, że tom „Kto nam podkłada świnię” pomaga zrozumieć bezlitosne zasady rynku w walce o klienta – i inaczej niż przez nieobiektywne (i żądne sensacji) media spojrzeć na kolejne afery. I tak wiadomo, że wybuchną nowe – ale jeśli społeczeństwa zostaną odpowiednio uświadomione w kwestiach realnych zagrożeń, będą też lepiej przygotowane na manipulację. Nie jest to książka pisana dla skandalu, wręcz przeciwnie – rzetelnie rozmaite skandale rozpracowuje. Dostarcza ciekawej lektury, a chociaż dotyczy przede wszystkim rynku niemieckiego, przedstawia procesy i afery znane w wielu krajach.
Afera na stole
Co pewien czas, ostatnio dosyć regularnie, mediami wstrząsają kolejne szokujące informacje o groźnych dla zdrowia składnikach żywności – lub o wirusach dziesiątkujących całe stada zwierząt hodowlanych. „Kto nam podkłada świnię” to próba przyjrzenia się, kto właściwie zyskuje na tego rodzaju kampaniach i czy konkretne rodzaje żywności są rzeczywiście tak niebezpieczne, jak wmawiają szerzący panikę dziennikarze. Udo Pollmer, Monika Niehaus, Jutta Muth i Andrea Fock przygląda się „skandalom żywnościowym”, aferom dotyczącym biorolnictwa oraz mitom pokutującym w społeczeństwach – i próbują znaleźć wyjaśnienie, co dzisiaj można jeść bezpiecznie.
Rytm tej książki wyznaczają kolejne medialne afery. Będzie tu mowa o akrylamidzie i dioksynach, o ptasiej grypie, świńskiej grypie, BSE i pryszczycy, a także o żywności modyfikowanej genetycznie i o uprawach bio. Autorzy wybierają nie tylko tematy „chorobowe”: walczą też z modami na ekożywność, pokazując, czym ona naprawdę jest. Sprawdzają wyniki badań z niezależnych od siebie źródeł i tłumaczą, czy bardziej szkodliwe będzie poddanie się medialnej panice, czy – ignorowanie doniesień o szkodliwości kolejnych grup żywności. Nie cytują celowo wyolbrzymianych przez dzienniki rewelacji, za to spokojnie przyglądają się genezie problemów. Nagle okazuje się, że ofiar świńskiej czy ptasiej grypy było dużo mniej niż „ofiar” szczepionek, , że nie zawsze należy ufać nowym odkryciom. Za to nie zaszkodzi zachowanie zdrowego rozsądku i umiejętność odróżniania danych laboratoryjnych od trwających czasem całe wieki kulinarnych przyzwyczajeń.
Autorzy przypominają, skąd biorą się różnice w wynikach badań wpływu różnych substancji na zwierzęta doświadczalne i ludzi, wskazują, które – rzekomo kancerogenne – składniki wcale nie są tak groźne, jak się wydawało. Pamiętają o uwzględnieniu wielu czynników przy wydawaniu ocen. Starają się raczej nie zarzucać odbiorców statystycznymi danymi – ale czasami jest to konieczne, by uświadomić sobie istotę problemu lub… brak podstaw do niepokoju. Piszą też, jak da się łatwo manipulować wynikami badań lub samymi badaniami – i to powinno odbiorców zainteresować znacznie bardziej niż sam proces uruchamiania społecznych lęków.
Nie da się czasami zastosować jednoznacznego kryterium oceny do pomysłów z biouprawami czy hodowlami zwierząt i autorzy tomu bardzo dobrze to ilustrują. Cenne będzie u nich również zwrócenie uwagi na nieuczciwe praktyki producentów żywności – sytuacje, w których zdrowy (lub po prostu zdrowszy) produkt jest „podrabiany” – a owa podróbka nie zawiera już żadnych służących zdrowiu składników, za to przekonuje konsumentów ceną. Ten wątek można by jeszcze pociągnąć, ale autorzy zdają sobie sprawę z ograniczeń objętościowych i z obszerności dyskusyjnych tematów. Z tych powodów między innymi skracają dywagacje o szczepionkach. Nie zmienia to faktu, że tom „Kto nam podkłada świnię” pomaga zrozumieć bezlitosne zasady rynku w walce o klienta – i inaczej niż przez nieobiektywne (i żądne sensacji) media spojrzeć na kolejne afery. I tak wiadomo, że wybuchną nowe – ale jeśli społeczeństwa zostaną odpowiednio uświadomione w kwestiach realnych zagrożeń, będą też lepiej przygotowane na manipulację. Nie jest to książka pisana dla skandalu, wręcz przeciwnie – rzetelnie rozmaite skandale rozpracowuje. Dostarcza ciekawej lektury, a chociaż dotyczy przede wszystkim rynku niemieckiego, przedstawia procesy i afery znane w wielu krajach.
Inka Vigh: Książka do bazgrania. Oko w oko z potworami
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Terapia
Inka Vigh bardzo wyraźnie inspiruje się Herve Tulletem – jej :Książka do bazgrania. Oko w oko z potworami” zawiera jednak coś w rodzaju klasycznej osi fabularnej i zbioru zadań przypominających tomiki kreatywne. Autorka do celów publikacji dołącza warstwę edukacyjno-pedagogiczną, bo ćwiczenia tu przywoływane nie tylko usprawniają motorykę dziecka, ale i działają terapeutycznie, likwidując lęk przed potworami – postaciami z dziecięcej wyobraźni. Do tego oczywiście zabija nudę, bo proponuje przeróżne zajęcia twórcze, pozwala do woli fantazjować, a i produkować rozmaite ciekawe przedmioty: lampionik do odstraszania potworów czy maski. Pomysłów nie brakuje, autorka wciąż szuka oryginalnych rozwiązań – na przykład wtedy, gdy rozcięcie kilku kartek pozwoli modyfikować wygląd potwora – lub gry gazetowe kolaże zamienią się w nietypowego „ochroniarza”.
Ta książka ma duży format i dość grube kartki, nadające się nie tylko do kolorowania i wyklejania, ale i do wycinania. Podstawową zasadą, przynajmniej w obrębie fabuły, jest tu walka ze strachem przed potworami – i oswajanie tych potworów. W jednym z zadań dzieci mają dorysować do ukrytych w ciemności oczu wymyślone stwory, by po odwróceniu kartki przekonać się, że „oczy” to naprawdę fragmenty doskonale znanych mebli i przedmiotów z pokoju. Niektóre potwory wystarczy zamalować na żółto, inne nakarmić, a jeszcze inne wyposażyć w zabawki – od razu przestają być groźne. Inka Vigh nie mówi, że potwory nie istnieją. Ona przedstawia cała galerię mniej lub bardziej komicznych dziwaków z ich rozmaitymi wadami i pomyłkami. Takie potwory można nawet… polubić. o wyśmiane przestają być straszne. Autorka wpada też na pomysł, by potwory zaprząc do ochrony – a to już rozwiązanie genialne, bo staje się gwarancją bezpieczeństwa. Dyskretnie Inka Vigh pokazuje, jak działa wyobraźnia, skąd biorą się dziwne lęki maluchów – i dostarcza rozwiązań problemu, który nie tylko nie maleje, ale przez przemoc w kreskówkach i grach intensyfikuje się. „Oko w oko z potworami” pozwala wciąż się bawić – i przy okazji chłonąć antypotworowe rozwiązania. Potwory da się złagodzić kolorami – i tu Inka Vigh proponuje mnóstwo twórczych technik. Palcami można malować kolorowe łuski na jednym potworze, a zalepianie kolorowymi kuleczkami z papieru przekształca ponury las w przyjemne miejsce. Poza zwykłymi kolorowankami pojawią się tu rozmaite gry, wymyślanki, tropienie śladów, odgadywanie stwora po rzucanym przez niego cieniu… Vigh proponuje zaklęcie ochronne i trzy nagrody zdobywane po przejściu kolejnego poziomu – na wszelki wypadek, by zapewnić sobie dziecięcą uwagę. A przecież nie potrzebuje takich sztuczek, bo jej książka jest bardzo atrakcyjna dla każdego malucha. Dzieje się tu bardzo dużo. Inka Vigh wymyśla ciekawe istoty, a ich byt racjonalizuje, bo wie dobrze, jak rodzą się dziecięce strachy. W związku z tym potrafi im zapobiegać. Bez nachalnego tłumaczenia, przy przyjemnej porcji relaksu – zadziała lepiej niż wszechwiedzący dorośli. Przebogata galeria potworów funkcjonuje jak bariera ochronna. Inka Vigh sięgnęła po temat ważny dla dzieci – i połączyła go z ulubionymi sposobami spędzania czasu. Po wypełnieniu tej książki maluchy pojmą, że nie mają się czego bać, bo wszelkie strachy to tylko wytwory wyobraźni – niemal bohaterowie bajek. A skoro tak, warto je polubić.
„Książka do bazgrania. Oko w oko z potworami” to bardzo przyjemna propozycja dla najmłodszych. Inka Vigh pokazuje, jak wykorzystać modę na łamigłówki i kolorowanki oraz książki kreatywne – i powiązać je z motywami ważnymi w procesie wychowawczym. To nie jest zwykła kolorowanka, a tomik o istotnym wydźwięku. Liczy się również to, że rozwija wyobraźnię – uzupełnianie książki nie polega na prostym zapełnianiu kolorami konturów, wymaga kreatywnego podejścia, fantazji i urozmaicenia zwyczajnych zabaw. Podsuwa rozwiązania, którym warto się bliżej przyjrzeć – i wykorzystywać w dalszych artystycznych działaniach.
Terapia
Inka Vigh bardzo wyraźnie inspiruje się Herve Tulletem – jej :Książka do bazgrania. Oko w oko z potworami” zawiera jednak coś w rodzaju klasycznej osi fabularnej i zbioru zadań przypominających tomiki kreatywne. Autorka do celów publikacji dołącza warstwę edukacyjno-pedagogiczną, bo ćwiczenia tu przywoływane nie tylko usprawniają motorykę dziecka, ale i działają terapeutycznie, likwidując lęk przed potworami – postaciami z dziecięcej wyobraźni. Do tego oczywiście zabija nudę, bo proponuje przeróżne zajęcia twórcze, pozwala do woli fantazjować, a i produkować rozmaite ciekawe przedmioty: lampionik do odstraszania potworów czy maski. Pomysłów nie brakuje, autorka wciąż szuka oryginalnych rozwiązań – na przykład wtedy, gdy rozcięcie kilku kartek pozwoli modyfikować wygląd potwora – lub gry gazetowe kolaże zamienią się w nietypowego „ochroniarza”.
Ta książka ma duży format i dość grube kartki, nadające się nie tylko do kolorowania i wyklejania, ale i do wycinania. Podstawową zasadą, przynajmniej w obrębie fabuły, jest tu walka ze strachem przed potworami – i oswajanie tych potworów. W jednym z zadań dzieci mają dorysować do ukrytych w ciemności oczu wymyślone stwory, by po odwróceniu kartki przekonać się, że „oczy” to naprawdę fragmenty doskonale znanych mebli i przedmiotów z pokoju. Niektóre potwory wystarczy zamalować na żółto, inne nakarmić, a jeszcze inne wyposażyć w zabawki – od razu przestają być groźne. Inka Vigh nie mówi, że potwory nie istnieją. Ona przedstawia cała galerię mniej lub bardziej komicznych dziwaków z ich rozmaitymi wadami i pomyłkami. Takie potwory można nawet… polubić. o wyśmiane przestają być straszne. Autorka wpada też na pomysł, by potwory zaprząc do ochrony – a to już rozwiązanie genialne, bo staje się gwarancją bezpieczeństwa. Dyskretnie Inka Vigh pokazuje, jak działa wyobraźnia, skąd biorą się dziwne lęki maluchów – i dostarcza rozwiązań problemu, który nie tylko nie maleje, ale przez przemoc w kreskówkach i grach intensyfikuje się. „Oko w oko z potworami” pozwala wciąż się bawić – i przy okazji chłonąć antypotworowe rozwiązania. Potwory da się złagodzić kolorami – i tu Inka Vigh proponuje mnóstwo twórczych technik. Palcami można malować kolorowe łuski na jednym potworze, a zalepianie kolorowymi kuleczkami z papieru przekształca ponury las w przyjemne miejsce. Poza zwykłymi kolorowankami pojawią się tu rozmaite gry, wymyślanki, tropienie śladów, odgadywanie stwora po rzucanym przez niego cieniu… Vigh proponuje zaklęcie ochronne i trzy nagrody zdobywane po przejściu kolejnego poziomu – na wszelki wypadek, by zapewnić sobie dziecięcą uwagę. A przecież nie potrzebuje takich sztuczek, bo jej książka jest bardzo atrakcyjna dla każdego malucha. Dzieje się tu bardzo dużo. Inka Vigh wymyśla ciekawe istoty, a ich byt racjonalizuje, bo wie dobrze, jak rodzą się dziecięce strachy. W związku z tym potrafi im zapobiegać. Bez nachalnego tłumaczenia, przy przyjemnej porcji relaksu – zadziała lepiej niż wszechwiedzący dorośli. Przebogata galeria potworów funkcjonuje jak bariera ochronna. Inka Vigh sięgnęła po temat ważny dla dzieci – i połączyła go z ulubionymi sposobami spędzania czasu. Po wypełnieniu tej książki maluchy pojmą, że nie mają się czego bać, bo wszelkie strachy to tylko wytwory wyobraźni – niemal bohaterowie bajek. A skoro tak, warto je polubić.
„Książka do bazgrania. Oko w oko z potworami” to bardzo przyjemna propozycja dla najmłodszych. Inka Vigh pokazuje, jak wykorzystać modę na łamigłówki i kolorowanki oraz książki kreatywne – i powiązać je z motywami ważnymi w procesie wychowawczym. To nie jest zwykła kolorowanka, a tomik o istotnym wydźwięku. Liczy się również to, że rozwija wyobraźnię – uzupełnianie książki nie polega na prostym zapełnianiu kolorami konturów, wymaga kreatywnego podejścia, fantazji i urozmaicenia zwyczajnych zabaw. Podsuwa rozwiązania, którym warto się bliżej przyjrzeć – i wykorzystywać w dalszych artystycznych działaniach.
piątek, 20 maja 2016
Wojciech Widłak: Pan Kuleczka. Marzenia
Media Rodzina, Poznań 2016.
Filozoficznie
Pan Kuleczka ze swoimi zwierzętami powraca do maluchów dosyć rzadko, na szczęście regularnie. To bohater uwielbiany przez dzieci i ceniony przez dorosłych – potrafi w prosty sposób uświadamiać najmłodszym trudne i często filozoficzne kwestie, nie tracąc przy tym cierpliwości. Króciutkie historyjki, statyczne i nieskomplikowane, to wstęp do dziecięcych rozważań i przygotowanie do snucia poważnych refleksji. Pan Kuleczka dostarcza wartościowego materiału do przemyśleń – a przecież sam nie robi prawie nic. Często po prostu wtrąca się z drobną uwagą, gdy pozostali bohaterowie, pies Pypeć, kaczka Katastrofa i mucha Bzyk-Bzyk nie mogą wpaść na rozwiązanie problemu, chociaż pozostają dość blisko.
Tomik „Marzenia” przynosi dziesięć historyjek, w których marzenia przeplatają się z dziecięcymi fantazjami. Marzyć można o największej świątecznej choince, która wymagałaby zrobienia dziury w suficie, marzyć można o złapaniu piórka (ale uwaga: piórko w tym samym czasie może marzyć o wolności!), marzyć można i o jesieni – po długim lecie. Kaczka Katastrofa marzy, żeby nauczyć się jeździć na prawdziwym rowerze, bez bocznych kółek i kijka. Nawet zabawa w piracki skarb uruchamia marzenia. Marzenia w tym tomiku są wszechobecne. Ale nie przekreślają też refleksji nad dorastaniem czy przemijaniem – Wojciech Widłak nawet nie musi nazywać tych procesów, wystarcza, że zasygnalizuje ich istnienie, że zaznaczy nietypowe odczucie wkradające się wkradające się między te dawno zdefiniowane.
Opowiadania z tomiku są cenne ze względu na lekcje od bohaterów. Zwierzęta są trochę jak dzieci, Pan Kuleczka – jak cierpliwy i wyrozumiały rodzic. Pozwala swoim podopiecznym samodzielnie wyciągać wnioski z przeróżnych obserwacji. Prowadzi Wojciech Widłak narrację tak, żeby i odbiorcy wpadali na podobne co bohaterowie przemyślenia. Lubi też zamykać opowiastki wyrazistymi puentami. Najbardziej w kolejnych historiach skupia się na ich atmosferze: przygotowuje w ten sposób grunt do odkryć. W domu Pana Kuleczki wszystko wydaje się naturalne – i na swoim miejscu. Nie ma tu nadmiaru zabawek, jeśli bohaterowie zajmują czymś czas, to są to raczej praktyczne codzienne czynności. Do naturalnych należą częste i długie spacery, ale i nuda – na przykład wtedy, gdy pada deszcz. Nikt się nie buntuje, nikt nie tęskni za komputerami, telewizorem czy hipermarketami z mnóstwem konsumpcyjnych pokus. Bohaterowie z przygód Pana Kuleczki okazują się ponadczasowi przez swoje oderwanie od cywilizacyjnego pędu. Zapewniają międzypokoleniowe porozumienie i dostarczą silnych wrażeń, chociaż autor nie wprowadza tu brawurowej akcji ani wstrząsów fabularnych. „Marzenia” nadają się więc i dla najmłodszych dzieci – tych, które jeszcze nie podchwycą sensu poruszanych tu zagadnień – z uwagi na kojący ton, ale i na „atrakcje” z najbliższego otoczenia.
Elżbieta Wasiuczyńska w ilustracjach rezygnuje z konturów, bo kształty wyznacza kolorami (pastelowymi, lecz o wielu odcieniach) i światłocieniami. Wykorzystuje łagodne, dziecięce i zaokrąglone formy, stawia na prostotę, którą przełamuje grą barw. Dobrze wczuwa się w klimat tych historyjek, trudno byłoby wyobrazić sobie Pana Kuleczkę w innym ujęciu. Wasiuczyńska próbuje walczyć z modnymi w literaturze dla dzieci trendami ilustracji kreskówkowych lub „trójwymiarami”: chce kształtować gust najmłodszych przez dobrze przemyślane prace – zapewnia więc dzieciom (oraz ich rodzicom) powody do estetycznych zachwytów. „Pan Kuleczka. Marzenia” to tomik, który stworzony został na przekór rynkowej bylejakości.
Filozoficznie
Pan Kuleczka ze swoimi zwierzętami powraca do maluchów dosyć rzadko, na szczęście regularnie. To bohater uwielbiany przez dzieci i ceniony przez dorosłych – potrafi w prosty sposób uświadamiać najmłodszym trudne i często filozoficzne kwestie, nie tracąc przy tym cierpliwości. Króciutkie historyjki, statyczne i nieskomplikowane, to wstęp do dziecięcych rozważań i przygotowanie do snucia poważnych refleksji. Pan Kuleczka dostarcza wartościowego materiału do przemyśleń – a przecież sam nie robi prawie nic. Często po prostu wtrąca się z drobną uwagą, gdy pozostali bohaterowie, pies Pypeć, kaczka Katastrofa i mucha Bzyk-Bzyk nie mogą wpaść na rozwiązanie problemu, chociaż pozostają dość blisko.
Tomik „Marzenia” przynosi dziesięć historyjek, w których marzenia przeplatają się z dziecięcymi fantazjami. Marzyć można o największej świątecznej choince, która wymagałaby zrobienia dziury w suficie, marzyć można o złapaniu piórka (ale uwaga: piórko w tym samym czasie może marzyć o wolności!), marzyć można i o jesieni – po długim lecie. Kaczka Katastrofa marzy, żeby nauczyć się jeździć na prawdziwym rowerze, bez bocznych kółek i kijka. Nawet zabawa w piracki skarb uruchamia marzenia. Marzenia w tym tomiku są wszechobecne. Ale nie przekreślają też refleksji nad dorastaniem czy przemijaniem – Wojciech Widłak nawet nie musi nazywać tych procesów, wystarcza, że zasygnalizuje ich istnienie, że zaznaczy nietypowe odczucie wkradające się wkradające się między te dawno zdefiniowane.
Opowiadania z tomiku są cenne ze względu na lekcje od bohaterów. Zwierzęta są trochę jak dzieci, Pan Kuleczka – jak cierpliwy i wyrozumiały rodzic. Pozwala swoim podopiecznym samodzielnie wyciągać wnioski z przeróżnych obserwacji. Prowadzi Wojciech Widłak narrację tak, żeby i odbiorcy wpadali na podobne co bohaterowie przemyślenia. Lubi też zamykać opowiastki wyrazistymi puentami. Najbardziej w kolejnych historiach skupia się na ich atmosferze: przygotowuje w ten sposób grunt do odkryć. W domu Pana Kuleczki wszystko wydaje się naturalne – i na swoim miejscu. Nie ma tu nadmiaru zabawek, jeśli bohaterowie zajmują czymś czas, to są to raczej praktyczne codzienne czynności. Do naturalnych należą częste i długie spacery, ale i nuda – na przykład wtedy, gdy pada deszcz. Nikt się nie buntuje, nikt nie tęskni za komputerami, telewizorem czy hipermarketami z mnóstwem konsumpcyjnych pokus. Bohaterowie z przygód Pana Kuleczki okazują się ponadczasowi przez swoje oderwanie od cywilizacyjnego pędu. Zapewniają międzypokoleniowe porozumienie i dostarczą silnych wrażeń, chociaż autor nie wprowadza tu brawurowej akcji ani wstrząsów fabularnych. „Marzenia” nadają się więc i dla najmłodszych dzieci – tych, które jeszcze nie podchwycą sensu poruszanych tu zagadnień – z uwagi na kojący ton, ale i na „atrakcje” z najbliższego otoczenia.
Elżbieta Wasiuczyńska w ilustracjach rezygnuje z konturów, bo kształty wyznacza kolorami (pastelowymi, lecz o wielu odcieniach) i światłocieniami. Wykorzystuje łagodne, dziecięce i zaokrąglone formy, stawia na prostotę, którą przełamuje grą barw. Dobrze wczuwa się w klimat tych historyjek, trudno byłoby wyobrazić sobie Pana Kuleczkę w innym ujęciu. Wasiuczyńska próbuje walczyć z modnymi w literaturze dla dzieci trendami ilustracji kreskówkowych lub „trójwymiarami”: chce kształtować gust najmłodszych przez dobrze przemyślane prace – zapewnia więc dzieciom (oraz ich rodzicom) powody do estetycznych zachwytów. „Pan Kuleczka. Marzenia” to tomik, który stworzony został na przekór rynkowej bylejakości.
czwartek, 19 maja 2016
Humphrey Carpenter: J. R. R. Tolkien. Biografia
W.A.B., Warszawa 2016.
Zwykłe życie
Humphrey Carpenter stoi przed dwoma sporymi wyzwaniami, przystępując do stworzenia biografii J. R. R. Tolkiena. Pierwsze wiąże się z niepochlebną opinią Tolkiena na temat czytania dzieł przez pryzmat życiorysu ich twórcy. Drugie – to fakt, że uczony, który wstrząsnął zbiorową wyobraźnią i na trwałe zapisał się w historii literatury fantastycznej prowadził całkiem nudne życie, z pewnością niewolne od silnych wzruszeń – ale bardzo mało medialne. Ale na rynku pojawiło się właśnie trzecie wydanie biografii Tolkiena – bo czytelnicy i fani i tak chcą poznać szczegóły egzystencji profesora, a sam tom jest całkiem dobrze napisany, mimo braku materiałowych fajerwerków.
Nie o Tolkiena chodzi czytelnikom, a o „Władcę Pierścieni” i „Hobbita”, z czego Carpenter zdaje sobie sprawę. Konstruuje więc książkę z dwóch części, celowo pomijając motywy krytycznoliterackie. W pierwszej właściwie wyczerpuje temat egzystencji Tolkiena, w drugiej skupia się na jego pracy nad powieściami. W obu zachowuje tradycyjny dystans badacza, mimo że pamięta o przyjemnościach czytelników i usiłuje dla nich wydobyć dramaturgię z wątków życiorysowych. Po konwencjonalnym wprowadzeniu dotyczącym dzieciństwa, Carpenter na dłużej zatrzymuje się na czasach młodości Tolkiena. Zwłaszcza nakreśla temat językowych badań i fascynacji, które później znalazły ujście w książkach fantasy. Śledzi filologiczne poszukiwania i sam rytm pracy, co składa się na charakterystykę Tolkiena. Ten przystanek w opowieści rzuca światło na późniejsze rozwiązania i wybory pisarskie, chociaż udowadnia też odbiorcom, jak mało widowiskowe były działania Tolkiena – mimo efektu rozpalającego wyobraźnię masowej publiczności. Jest w tym próba dotknięcia tajemnicy Tolkiena, ale i chęć zamaskowania banału codzienności. W młodych latach pojawia się też wielka miłość – i przyszła żona profesora. Edith może wzbogacić książkę nie tyle sercowymi dylematami, co iście szekspirowskim oddzieleniem zakochanych – w dalszej części opowieści pozostanie równie monochromatyczna jak Tolkien. Sam Humphrey Carpenter nie ma wątpliwości, że taka historia nie może być ciekawa (nawet mimo dobrej narracji). W pewnym momencie dociera do końca życiorysu Tolkiena – próbuje nawet odtworzyć jego dzień z obowiązków rozłożonych na różne dni, żeby uświadomić czytelnikom, że nic więcej z tematu wykrzesać się nie da. I zamiast tu zakończyć (przez co uzyskałby krótką i mało ciekawą książkę, w dodatku boleśnie konwencjonalną), przechodzi do historii książek Tolkiena. Przedstawia jego analizy i prace nad wydaniami, przygląda się decyzjom wydawców i sytuacjom na rynku, sprawdza, co najbardziej pasjonowało lub inspirowało autora. Nie dokonuje krytycznych analiz dzieł ani porównań recenzji czy opracowań, zajmuje się samą pracą nad powieściami – w oderwaniu od tego, co stało się potem, gdy Tolkien zawojował świat. Co pewien czas przywołuje postać C. S. Lewisa, ale na pierwszym miejscu stawia swojego bohatera. Carpenter zachowuje się inaczej niż wielu dzisiejszych autorów biografii. Odrzuca zapychacze: konteksty kulturowe, biografie bliskich, zbędne dane – wybiera konkret, ogniskuje uwagę na Tolkienie i ani na moment nie daje się rozproszyć. Pisze dobrze, tak, by czytelnikom uświadomić codzienność bohatera tomu i aby nie znużyć ich powtarzalnością zjawisk. Oddala też bałwochwalcze postawy. Do zneutralizowania tomu z pewnością przyczynia się również pogląd Tolkiena na biografie. Należy jednak też pamiętać, że czerpał Carpenter jeszcze ze strukturalistycznych wzorców – to one porządkują tekst. A książka może działać tylko jako dopełnienie fenomenu Tolkiena, spokojny i rozsądny głos na temat egzystencji skontrastowanej z wykreowanymi w literaturze światami.
10. urodziny taniaksiazka.pl
Zwykłe życie
Humphrey Carpenter stoi przed dwoma sporymi wyzwaniami, przystępując do stworzenia biografii J. R. R. Tolkiena. Pierwsze wiąże się z niepochlebną opinią Tolkiena na temat czytania dzieł przez pryzmat życiorysu ich twórcy. Drugie – to fakt, że uczony, który wstrząsnął zbiorową wyobraźnią i na trwałe zapisał się w historii literatury fantastycznej prowadził całkiem nudne życie, z pewnością niewolne od silnych wzruszeń – ale bardzo mało medialne. Ale na rynku pojawiło się właśnie trzecie wydanie biografii Tolkiena – bo czytelnicy i fani i tak chcą poznać szczegóły egzystencji profesora, a sam tom jest całkiem dobrze napisany, mimo braku materiałowych fajerwerków.
Nie o Tolkiena chodzi czytelnikom, a o „Władcę Pierścieni” i „Hobbita”, z czego Carpenter zdaje sobie sprawę. Konstruuje więc książkę z dwóch części, celowo pomijając motywy krytycznoliterackie. W pierwszej właściwie wyczerpuje temat egzystencji Tolkiena, w drugiej skupia się na jego pracy nad powieściami. W obu zachowuje tradycyjny dystans badacza, mimo że pamięta o przyjemnościach czytelników i usiłuje dla nich wydobyć dramaturgię z wątków życiorysowych. Po konwencjonalnym wprowadzeniu dotyczącym dzieciństwa, Carpenter na dłużej zatrzymuje się na czasach młodości Tolkiena. Zwłaszcza nakreśla temat językowych badań i fascynacji, które później znalazły ujście w książkach fantasy. Śledzi filologiczne poszukiwania i sam rytm pracy, co składa się na charakterystykę Tolkiena. Ten przystanek w opowieści rzuca światło na późniejsze rozwiązania i wybory pisarskie, chociaż udowadnia też odbiorcom, jak mało widowiskowe były działania Tolkiena – mimo efektu rozpalającego wyobraźnię masowej publiczności. Jest w tym próba dotknięcia tajemnicy Tolkiena, ale i chęć zamaskowania banału codzienności. W młodych latach pojawia się też wielka miłość – i przyszła żona profesora. Edith może wzbogacić książkę nie tyle sercowymi dylematami, co iście szekspirowskim oddzieleniem zakochanych – w dalszej części opowieści pozostanie równie monochromatyczna jak Tolkien. Sam Humphrey Carpenter nie ma wątpliwości, że taka historia nie może być ciekawa (nawet mimo dobrej narracji). W pewnym momencie dociera do końca życiorysu Tolkiena – próbuje nawet odtworzyć jego dzień z obowiązków rozłożonych na różne dni, żeby uświadomić czytelnikom, że nic więcej z tematu wykrzesać się nie da. I zamiast tu zakończyć (przez co uzyskałby krótką i mało ciekawą książkę, w dodatku boleśnie konwencjonalną), przechodzi do historii książek Tolkiena. Przedstawia jego analizy i prace nad wydaniami, przygląda się decyzjom wydawców i sytuacjom na rynku, sprawdza, co najbardziej pasjonowało lub inspirowało autora. Nie dokonuje krytycznych analiz dzieł ani porównań recenzji czy opracowań, zajmuje się samą pracą nad powieściami – w oderwaniu od tego, co stało się potem, gdy Tolkien zawojował świat. Co pewien czas przywołuje postać C. S. Lewisa, ale na pierwszym miejscu stawia swojego bohatera. Carpenter zachowuje się inaczej niż wielu dzisiejszych autorów biografii. Odrzuca zapychacze: konteksty kulturowe, biografie bliskich, zbędne dane – wybiera konkret, ogniskuje uwagę na Tolkienie i ani na moment nie daje się rozproszyć. Pisze dobrze, tak, by czytelnikom uświadomić codzienność bohatera tomu i aby nie znużyć ich powtarzalnością zjawisk. Oddala też bałwochwalcze postawy. Do zneutralizowania tomu z pewnością przyczynia się również pogląd Tolkiena na biografie. Należy jednak też pamiętać, że czerpał Carpenter jeszcze ze strukturalistycznych wzorców – to one porządkują tekst. A książka może działać tylko jako dopełnienie fenomenu Tolkiena, spokojny i rozsądny głos na temat egzystencji skontrastowanej z wykreowanymi w literaturze światami.
10. urodziny taniaksiazka.pl
środa, 18 maja 2016
Krystyna Mirek: Większy kawałek nieba
Znak, Kraków 2016.
Do celu
„Większy kawałek nieba” jest po to, żeby czytelniczki nakarmić marzeniami – i uświadomić im, że należy walczyć o swoje szczęście. Krystyna Mirek przywołuje tu portrety kilku postaci w różny sposób doświadczonych przez życie, ale przypomina też, że nie można do celu dążyć po trupach. Tu szansę mają ci o dobrych intencjach – do nich los w końcu musi się uśmiechnąć. A przecież „Większy kawałek nieba” nie udaje pogodnej obyczajówki.
Pani Maria powinna już być na emeryturze i tylko odpoczywać – tymczasem dorabia, by utrzymać chorego męża oraz synową z dziećmi. Swoje potrzeby odsuwa na dalszy plan, a pracę szanuje tym bardziej, że ciężko było ją znaleźć. Jednak nastoletni syn jej chlebodawcy zamierza wykurzyć z domu kolejną gosposię, a już na pewno zszargać jej nerwy. Oliwier to chłopak okrutny, wychowywany tylko przez ojca – a właściwie nawet nie wychowywany, bo Wiktor nie może się pozbierać po śmierci żony. Zresztą każdą partnerkę porównuje do tego ideału, przez co nie potrafi się z nikim związać. Z kolei Iga jako dorosłe dziecko alkoholika nie pierwszy raz próbuje zacząć wszystko od nowa. Nieważne, ile razy przestawiałaby się na asertywność – nie odmówi pomocy ojcu. Czuje się przy tym okropnie samotna. Krystyna Mirek krąży pomiędzy kilkoma domami i miejscami pracy tak, żeby łatwiej uchwycić cechy swoich bohaterów. Od początku nie ukrywa ich zamiarów, co sprawia, że czytelniczki mogą wyrobić sobie poglądy na rodzące się relacje. Jedni będą tu przerażać, inni budzić litość, jeszcze inni – dodawać sił w życiowych starciach. Chociaż autorka porywa się na przedstawianie codzienności w obliczu życiowych zmian, nie zwalnia akcji, dba o to, by odbiorczynie wciąż na coś czekały. Nie udzieli prostych odpowiedzi, a jeśli już jakieś rady się pojawią, wymagać będą olbrzymiej odwagi. Bo upragnione szczęście skrywa się zwykle za mało życzliwymi obserwatorami. U bohaterów lęk przed ludźmi wywierającymi presję (w otwartych dyskusjach lub choćby pełnych dezaprobaty spojrzeniach) przybiera namacalne kształty – z tą powieścią łatwiej zrozumieć, dlaczego wiele osób trwa w trudnym do zaakceptowania stanie i nie dąży do poprawy swojej sytuacji. Część postaci z „Większego kawałka nieba” robi to samo – i dopiero z czasem te życiowe motywacje staną się jasne.
Krystyna Mirek zajmuje się przede wszystkim uczuciami i to przez nie obserwuje bohaterów. Wybiera odwrotną niż zwykle kolejność – przeważnie działania definiują postawę – tu najpierw pojawiają się konkretne i bardzo wyraziste stany emocjonalne, by dopiero z nich brały się reakcje lub decyzje. Odświeża to powieściowy schemat, autorka trochę oddala się od modnych obyczajówek, bez szkody dla fabuły. Przyjęty przez nią system nie ogranicza szczegółowych obserwacji: Mirek nie chce pomijać najmniejszych detali, jeśli tylko mogłyby przyspieszyć zrozumienie motywacji postaci. Stąd sporo tu czytania min i spojrzeń, rozszyfrowywania drobnych gestów lub zachowań. „Większy kawałek nieba” jest powieścią obyczajową mocno uzasadnioną kwestiami psychologicznymi, nawet jeśli stosowane przez bohaterów sztuczki w prawdziwym świecie okazałyby się nie do zastosowania.
I sposób widzenia książkowego świata przekłada się na sam tekst. Krystyna Mirek pisze dość literacko, dialogi mocno obudowuje opisami, gdzieniegdzie też interpretacjami. W ten świat się wpada – a gdy już każda czytelniczka zdąży się zaangażować w losy i wyczyny bohaterów, autorka pozostawi kilka otwartych pytań i każe czekać na kolejną część historii. Bardzo zgrabnie.
Do celu
„Większy kawałek nieba” jest po to, żeby czytelniczki nakarmić marzeniami – i uświadomić im, że należy walczyć o swoje szczęście. Krystyna Mirek przywołuje tu portrety kilku postaci w różny sposób doświadczonych przez życie, ale przypomina też, że nie można do celu dążyć po trupach. Tu szansę mają ci o dobrych intencjach – do nich los w końcu musi się uśmiechnąć. A przecież „Większy kawałek nieba” nie udaje pogodnej obyczajówki.
Pani Maria powinna już być na emeryturze i tylko odpoczywać – tymczasem dorabia, by utrzymać chorego męża oraz synową z dziećmi. Swoje potrzeby odsuwa na dalszy plan, a pracę szanuje tym bardziej, że ciężko było ją znaleźć. Jednak nastoletni syn jej chlebodawcy zamierza wykurzyć z domu kolejną gosposię, a już na pewno zszargać jej nerwy. Oliwier to chłopak okrutny, wychowywany tylko przez ojca – a właściwie nawet nie wychowywany, bo Wiktor nie może się pozbierać po śmierci żony. Zresztą każdą partnerkę porównuje do tego ideału, przez co nie potrafi się z nikim związać. Z kolei Iga jako dorosłe dziecko alkoholika nie pierwszy raz próbuje zacząć wszystko od nowa. Nieważne, ile razy przestawiałaby się na asertywność – nie odmówi pomocy ojcu. Czuje się przy tym okropnie samotna. Krystyna Mirek krąży pomiędzy kilkoma domami i miejscami pracy tak, żeby łatwiej uchwycić cechy swoich bohaterów. Od początku nie ukrywa ich zamiarów, co sprawia, że czytelniczki mogą wyrobić sobie poglądy na rodzące się relacje. Jedni będą tu przerażać, inni budzić litość, jeszcze inni – dodawać sił w życiowych starciach. Chociaż autorka porywa się na przedstawianie codzienności w obliczu życiowych zmian, nie zwalnia akcji, dba o to, by odbiorczynie wciąż na coś czekały. Nie udzieli prostych odpowiedzi, a jeśli już jakieś rady się pojawią, wymagać będą olbrzymiej odwagi. Bo upragnione szczęście skrywa się zwykle za mało życzliwymi obserwatorami. U bohaterów lęk przed ludźmi wywierającymi presję (w otwartych dyskusjach lub choćby pełnych dezaprobaty spojrzeniach) przybiera namacalne kształty – z tą powieścią łatwiej zrozumieć, dlaczego wiele osób trwa w trudnym do zaakceptowania stanie i nie dąży do poprawy swojej sytuacji. Część postaci z „Większego kawałka nieba” robi to samo – i dopiero z czasem te życiowe motywacje staną się jasne.
Krystyna Mirek zajmuje się przede wszystkim uczuciami i to przez nie obserwuje bohaterów. Wybiera odwrotną niż zwykle kolejność – przeważnie działania definiują postawę – tu najpierw pojawiają się konkretne i bardzo wyraziste stany emocjonalne, by dopiero z nich brały się reakcje lub decyzje. Odświeża to powieściowy schemat, autorka trochę oddala się od modnych obyczajówek, bez szkody dla fabuły. Przyjęty przez nią system nie ogranicza szczegółowych obserwacji: Mirek nie chce pomijać najmniejszych detali, jeśli tylko mogłyby przyspieszyć zrozumienie motywacji postaci. Stąd sporo tu czytania min i spojrzeń, rozszyfrowywania drobnych gestów lub zachowań. „Większy kawałek nieba” jest powieścią obyczajową mocno uzasadnioną kwestiami psychologicznymi, nawet jeśli stosowane przez bohaterów sztuczki w prawdziwym świecie okazałyby się nie do zastosowania.
I sposób widzenia książkowego świata przekłada się na sam tekst. Krystyna Mirek pisze dość literacko, dialogi mocno obudowuje opisami, gdzieniegdzie też interpretacjami. W ten świat się wpada – a gdy już każda czytelniczka zdąży się zaangażować w losy i wyczyny bohaterów, autorka pozostawi kilka otwartych pytań i każe czekać na kolejną część historii. Bardzo zgrabnie.
wtorek, 17 maja 2016
Krystyna Janda w rozmowie z Katarzyną Montgomery: Pani zyskuje przy bliższym poznaniu
Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.
O sobie
Na rynku wydawniczym Krystyna Janda istnieje – i za sprawą zbiorów felietonów, i – rozmów. A jednak „Pani zyskuje przy bliższym poznaniu” to książka wyczekiwana nie tylko przez fanów. Nie ma w Polsce człowieka, który nie kojarzyłby nazwiska Krystyny Jandy, który nie potrafiłby go powiązać z przynajmniej jedną rolą. I między innymi dlatego potężny tom – wywiad prowadzony przez Katarzynę Montgomery – nie jest po prostu kolejnym wywiadem-rzeką, sposobem artysty na pokazanie się czy przypominanie o sobie. To obraz Krystyny Jandy ze sceny i spoza niej, próba dopowiedzeń do biografii. Nic to, że mnóstwo informacji w ten czy inny sposób powtarza – bo najważniejsze jest spotkanie. Tego nie wolno przegapić.
Katarzyna Montgomery próbuje nadać rozmowom biograficzną chronologię, chociaż sama przyznaje, że sporo nagrań powstawało przy okazji, bez założonego planu i wizji całości. To sprawia, że publikacja – na szczęście – oddala się od typowych realizacji gatunku. Janda o wiele lepsza niż w porządkowaniu życiorysowych danych jest w refleksjach, opowieściach i skojarzeniach. Tym chętnie się dzieli, nawet jeśli gdzieś zaznacza, że nie lubi mówić o sobie. Kiedy tylko zapomina o formie wywiadu, kiedy zaczyna zwyczajnie rozmawiać, staje się niezastąpiona. Można więc sobie wyobrazić, jak wpada się w tę lekturę. Dobrze, że tom liczy grubo ponad pół tysiąca stron – tylko tak dostarczy choć pozorów nasycenia.
A przecież Katarzyna Montgomery wcale go do końca nie wypełnia. Ma zadanie utrudnione o tyle, że Krystyna Janda wiele momentów i punktów zwrotnych (lub chociaż ciekawych) ze swojego życia już opisała lub opowiedziała w wywiadach. Dlatego też „aktualne” rozmowy gęsto przetykane są fragmentami felietonów czy dawnych wypowiedzi. Te cytaty najlepiej wypadają w całości, więc tak też są przedstawiane. Być może rozczaruje to trochę fanów Jandy i jej wiernych czytelników – w końcu liczyliby na nowe opowieści. Z drugiej strony, po co omawiać coś, co zostało już z poczuciem humoru i celnie zaprezentowane, jeśli tylko forma miałaby ulec zmianie? Odwołania do starszych tekstów uzupełniają wywód. Niepotrzebnie tylko czasami pojawiają się w rozmowach fragmenty cytatów, które później powrócą raz jeszcze w większej całości. Katarzyna Montgomery oprócz biograficznej kolejności przyjmuje tematyczny układ książki: osobno zajmuje się prywatnością i życiem zawodowym, czytelnikom łatwiej będzie się odnaleźć w życiorysie Krystyny Jandy i sprawdzić, co sądzi o rolach, teatrach, przyjaźniach czy zwierzętach. Nie ma w tej książce powierzchowności, Janda na żadne z pytań nie odpowiada zdawkowo. Można nie lubić jej scenicznych wcieleń, a i tak doceniać szacunek do widzów i czytelników. W tym kontekście tytułowy cytat, „Pani zyskuje przy bliższym poznaniu”, to strzał w dziesiątkę. W tej rozmowie Janda nie próbuje grać na emocjach odbiorców, opowiada o sobie z lekkim dystansem, jakby tym mogła ochronić się przed ciągłym ocenianiem. Zatraca się w opowieściach – co stanowi bardzo miły kontrast do pospiesznie przygotowywanych wywiadów-rzek. Tu nikomu nie zależy na tempie, rozmowy toczą się we własnym rytmie i są dogłębne.
W tomie znalazło się oczywiście mnóstwo zdjęć oraz artykułów przedstawianych jako graficzne ozdobniki. Katarzyna Montgomery nie cytuje recenzji, już wystarczająco dużo cytatów wprowadza felietonami – swojej bohaterki. To rozwiązanie pozwala jej przedstawić przynajmniej część prasówki. A przerzucenie wycinków do grafiki sprawia, że nie rozbijają one toku półprywatnych rozmów. I tu wielkie brawa za opracowanie – prawie wszystkie tak przywoływane fragmenty dają się przeczytać w całości (z bodaj dwoma wyjątkami), co jeszcze powiększa objętość tomu.
Krystyna Janda funkcjonuje jako sceniczny i artystyczny fenomen. Co ciekawe, po tej książce może jeszcze zyskać fanów. Nikt nie powinien po lekturze czuć się zawiedziony, bez względu na to, czy jest stałym bywalcem teatrów, czy skusi go znane nazwisko.
O sobie
Na rynku wydawniczym Krystyna Janda istnieje – i za sprawą zbiorów felietonów, i – rozmów. A jednak „Pani zyskuje przy bliższym poznaniu” to książka wyczekiwana nie tylko przez fanów. Nie ma w Polsce człowieka, który nie kojarzyłby nazwiska Krystyny Jandy, który nie potrafiłby go powiązać z przynajmniej jedną rolą. I między innymi dlatego potężny tom – wywiad prowadzony przez Katarzynę Montgomery – nie jest po prostu kolejnym wywiadem-rzeką, sposobem artysty na pokazanie się czy przypominanie o sobie. To obraz Krystyny Jandy ze sceny i spoza niej, próba dopowiedzeń do biografii. Nic to, że mnóstwo informacji w ten czy inny sposób powtarza – bo najważniejsze jest spotkanie. Tego nie wolno przegapić.
Katarzyna Montgomery próbuje nadać rozmowom biograficzną chronologię, chociaż sama przyznaje, że sporo nagrań powstawało przy okazji, bez założonego planu i wizji całości. To sprawia, że publikacja – na szczęście – oddala się od typowych realizacji gatunku. Janda o wiele lepsza niż w porządkowaniu życiorysowych danych jest w refleksjach, opowieściach i skojarzeniach. Tym chętnie się dzieli, nawet jeśli gdzieś zaznacza, że nie lubi mówić o sobie. Kiedy tylko zapomina o formie wywiadu, kiedy zaczyna zwyczajnie rozmawiać, staje się niezastąpiona. Można więc sobie wyobrazić, jak wpada się w tę lekturę. Dobrze, że tom liczy grubo ponad pół tysiąca stron – tylko tak dostarczy choć pozorów nasycenia.
A przecież Katarzyna Montgomery wcale go do końca nie wypełnia. Ma zadanie utrudnione o tyle, że Krystyna Janda wiele momentów i punktów zwrotnych (lub chociaż ciekawych) ze swojego życia już opisała lub opowiedziała w wywiadach. Dlatego też „aktualne” rozmowy gęsto przetykane są fragmentami felietonów czy dawnych wypowiedzi. Te cytaty najlepiej wypadają w całości, więc tak też są przedstawiane. Być może rozczaruje to trochę fanów Jandy i jej wiernych czytelników – w końcu liczyliby na nowe opowieści. Z drugiej strony, po co omawiać coś, co zostało już z poczuciem humoru i celnie zaprezentowane, jeśli tylko forma miałaby ulec zmianie? Odwołania do starszych tekstów uzupełniają wywód. Niepotrzebnie tylko czasami pojawiają się w rozmowach fragmenty cytatów, które później powrócą raz jeszcze w większej całości. Katarzyna Montgomery oprócz biograficznej kolejności przyjmuje tematyczny układ książki: osobno zajmuje się prywatnością i życiem zawodowym, czytelnikom łatwiej będzie się odnaleźć w życiorysie Krystyny Jandy i sprawdzić, co sądzi o rolach, teatrach, przyjaźniach czy zwierzętach. Nie ma w tej książce powierzchowności, Janda na żadne z pytań nie odpowiada zdawkowo. Można nie lubić jej scenicznych wcieleń, a i tak doceniać szacunek do widzów i czytelników. W tym kontekście tytułowy cytat, „Pani zyskuje przy bliższym poznaniu”, to strzał w dziesiątkę. W tej rozmowie Janda nie próbuje grać na emocjach odbiorców, opowiada o sobie z lekkim dystansem, jakby tym mogła ochronić się przed ciągłym ocenianiem. Zatraca się w opowieściach – co stanowi bardzo miły kontrast do pospiesznie przygotowywanych wywiadów-rzek. Tu nikomu nie zależy na tempie, rozmowy toczą się we własnym rytmie i są dogłębne.
W tomie znalazło się oczywiście mnóstwo zdjęć oraz artykułów przedstawianych jako graficzne ozdobniki. Katarzyna Montgomery nie cytuje recenzji, już wystarczająco dużo cytatów wprowadza felietonami – swojej bohaterki. To rozwiązanie pozwala jej przedstawić przynajmniej część prasówki. A przerzucenie wycinków do grafiki sprawia, że nie rozbijają one toku półprywatnych rozmów. I tu wielkie brawa za opracowanie – prawie wszystkie tak przywoływane fragmenty dają się przeczytać w całości (z bodaj dwoma wyjątkami), co jeszcze powiększa objętość tomu.
Krystyna Janda funkcjonuje jako sceniczny i artystyczny fenomen. Co ciekawe, po tej książce może jeszcze zyskać fanów. Nikt nie powinien po lekturze czuć się zawiedziony, bez względu na to, czy jest stałym bywalcem teatrów, czy skusi go znane nazwisko.
poniedziałek, 16 maja 2016
Wojciech Drewniak: Historia Bez Cenzury
Znak, Kraków 2016.
Kumpel król
„Historia Bez Cenzury”, kolejny tom, który powstał jako konsekwencja internetowych działań, powinien funkcjonować jako surowo zakazany przez nauczycieli i rodziców. Tego tylko brakuje Wojciechowi Drewniakowi, żeby trafił do wszystkich zbuntowanych nastolatków, słabych uczniów i leserów. Ten autor uczy historii w sposób, który pedagogom starej daty zapewne zjeżyłby włosy na głowach… ale jest jednocześnie szalenie skutecznym tłumaczeniem tego, co podręczniki przemilczają. „Historia Bez Cenzury” jest serią historycznych portretów postaci, które zmieniały losy kraju – i które doczekały się teraz dalekich od pomnikowych wizerunków. Wojciech Drewniak nie ma bowiem zamiaru schylać głowy przed majestatem władców. Za to z lubością szuka w ich życiorysach smakowitych ciekawostek i wybryków. Który król uwielbiał seks, który – alkohol, który zasłużył na przydomek „ciota” ze względu na charakter i sposób bycia, który cenił sobie imprezy (tu: balety)… Koronowane głowy rzadko kiedy bywały „święte” – autor z upodobaniem to odnotowuje. Do młodych odbiorców stara się mówić ich językiem, potocznym, łączonym z młodzieżowym slangiem i luzem – w stylu kontrastującym z nauczycielskimi wykładami. Drewniak nie chce być kojarzony ze szkołą, zresztą parę razy pokazuje, że wiedza podręcznikowa nijak się ma do rzeczywistości – i że ważniejsze niż wkuwanie dat jest rozumienie procesów zachodzących w historii. Tego stara się nauczyć w bardzo rozrywkowych i komicznych opowieściach, z pozoru wywrotowych.
Drewniak unika obojętności i obiektywizmu. Zawsze ma określone wobec historii stanowisko, a ponadto lubi wyszukiwać w biografiach władców ciekawostki (pal sześć kochanki – ale dlaczego jeden z królów musiał wpieprzać gruszki po kryjomu, oto jest pytanie!). Traktuje bohaterów swoich opowieści jak zwykłych ludzi, pełnych wad i wstydliwych sekretów. Sukces Drewniaka polega też na dowcipnym komentowaniu odkryć historycznych – dużo łatwiej zapamiętać wiadomości podane w formie plotkarskiego szyderstwa niż te beznamiętne z podręczników. Ale Drewniak nie tylko wygłupia się i bryluje jako dowcipniś: dostrzega rozmaite związki przyczynowo-skutkowe i uczy myślenia. Historia zamienia się u niego w zbiór sensownych (uzasadnionych wcześniejszymi wypadkami) wydarzeń i efektów podejmowanych działań. Autor zastanawia się, jak określony – często nawet naturalny – krok zamienia się w fakt o znaczeniu na międzynarodową skalę. Robi zatem coś odwrotnego niż podręczniki do historii. Szkolne lektury porządkują wiedzę, oczyszczają ją ze zbędnych emocji i sporej części dalszoplanowych wiadomości (zwłaszcza ze sfery charakterystyk). Podają skrótowe wydarzenia, daty i informacje, które trzeba po prostu wykuć na blachę. Drewniak inaczej – z powrotem zamienia nudne notatki w barwne opowieści, wydobywa z nich intrygi i międzyludzkie relacje. Nie zamierza ułatwiać napisania sprawdzianu czy odpowiedzi przy tablicy – za to może zaciekawić przeszłością, a nawet nakłonić młodych odbiorców, żeby samodzielnie próbowali dokonywać odkryć z dawnych wieków. Dla popularyzowania historii robi znacznie więcej niż zwyczajni nauczyciele. A że w kontrowersyjny sposób – bardzo dobrze, to tylko reklama i możliwość dotarcia do młodych zbuntowanych czytelników. Szkoda tylko, że w tomie znalazło się kilka poważnych błędów ortograficznych (nie należy mylić żądzy z rządzeniem, chociaż autokorekta nie poprawi).
Wojciech Drewniak to autor, który co bardziej konserwatywnych czytelników przyprawiłby o ból głowy. A jednak udaje mu się upraszczane wersje historycznych biografii przełożyć na opowieść w sam raz dla młodzieży. Po tej książce jeszcze przybędzie mu fanów.
Kumpel król
„Historia Bez Cenzury”, kolejny tom, który powstał jako konsekwencja internetowych działań, powinien funkcjonować jako surowo zakazany przez nauczycieli i rodziców. Tego tylko brakuje Wojciechowi Drewniakowi, żeby trafił do wszystkich zbuntowanych nastolatków, słabych uczniów i leserów. Ten autor uczy historii w sposób, który pedagogom starej daty zapewne zjeżyłby włosy na głowach… ale jest jednocześnie szalenie skutecznym tłumaczeniem tego, co podręczniki przemilczają. „Historia Bez Cenzury” jest serią historycznych portretów postaci, które zmieniały losy kraju – i które doczekały się teraz dalekich od pomnikowych wizerunków. Wojciech Drewniak nie ma bowiem zamiaru schylać głowy przed majestatem władców. Za to z lubością szuka w ich życiorysach smakowitych ciekawostek i wybryków. Który król uwielbiał seks, który – alkohol, który zasłużył na przydomek „ciota” ze względu na charakter i sposób bycia, który cenił sobie imprezy (tu: balety)… Koronowane głowy rzadko kiedy bywały „święte” – autor z upodobaniem to odnotowuje. Do młodych odbiorców stara się mówić ich językiem, potocznym, łączonym z młodzieżowym slangiem i luzem – w stylu kontrastującym z nauczycielskimi wykładami. Drewniak nie chce być kojarzony ze szkołą, zresztą parę razy pokazuje, że wiedza podręcznikowa nijak się ma do rzeczywistości – i że ważniejsze niż wkuwanie dat jest rozumienie procesów zachodzących w historii. Tego stara się nauczyć w bardzo rozrywkowych i komicznych opowieściach, z pozoru wywrotowych.
Drewniak unika obojętności i obiektywizmu. Zawsze ma określone wobec historii stanowisko, a ponadto lubi wyszukiwać w biografiach władców ciekawostki (pal sześć kochanki – ale dlaczego jeden z królów musiał wpieprzać gruszki po kryjomu, oto jest pytanie!). Traktuje bohaterów swoich opowieści jak zwykłych ludzi, pełnych wad i wstydliwych sekretów. Sukces Drewniaka polega też na dowcipnym komentowaniu odkryć historycznych – dużo łatwiej zapamiętać wiadomości podane w formie plotkarskiego szyderstwa niż te beznamiętne z podręczników. Ale Drewniak nie tylko wygłupia się i bryluje jako dowcipniś: dostrzega rozmaite związki przyczynowo-skutkowe i uczy myślenia. Historia zamienia się u niego w zbiór sensownych (uzasadnionych wcześniejszymi wypadkami) wydarzeń i efektów podejmowanych działań. Autor zastanawia się, jak określony – często nawet naturalny – krok zamienia się w fakt o znaczeniu na międzynarodową skalę. Robi zatem coś odwrotnego niż podręczniki do historii. Szkolne lektury porządkują wiedzę, oczyszczają ją ze zbędnych emocji i sporej części dalszoplanowych wiadomości (zwłaszcza ze sfery charakterystyk). Podają skrótowe wydarzenia, daty i informacje, które trzeba po prostu wykuć na blachę. Drewniak inaczej – z powrotem zamienia nudne notatki w barwne opowieści, wydobywa z nich intrygi i międzyludzkie relacje. Nie zamierza ułatwiać napisania sprawdzianu czy odpowiedzi przy tablicy – za to może zaciekawić przeszłością, a nawet nakłonić młodych odbiorców, żeby samodzielnie próbowali dokonywać odkryć z dawnych wieków. Dla popularyzowania historii robi znacznie więcej niż zwyczajni nauczyciele. A że w kontrowersyjny sposób – bardzo dobrze, to tylko reklama i możliwość dotarcia do młodych zbuntowanych czytelników. Szkoda tylko, że w tomie znalazło się kilka poważnych błędów ortograficznych (nie należy mylić żądzy z rządzeniem, chociaż autokorekta nie poprawi).
Wojciech Drewniak to autor, który co bardziej konserwatywnych czytelników przyprawiłby o ból głowy. A jednak udaje mu się upraszczane wersje historycznych biografii przełożyć na opowieść w sam raz dla młodzieży. Po tej książce jeszcze przybędzie mu fanów.
niedziela, 15 maja 2016
Wiesława Maciejak: A życie się toczy
Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.
Saga
Wiesława Maciejak nie szuka w powieściowych fabułach prób przechytrzenia losu. Godzi się z odwiecznym porządkiem świata i akceptuje życie w całej jego prostocie. Proponuje czytelniczkom potężny sagowy tom (ponad siedemset stron) obyczajowych historii najczęściej z dala od postępu cywilizacyjnego i wielkiej polityki, przynajmniej w pierwszej, większej części. Książka „A życie się toczy” angażuje odbiorczynie w losy Marianny i jej córek – a prowadzi przez cały wiek dwudziesty. Stopniowo można polubić wprowadzone tu postacie, zwłaszcza że autorka stawia na ich wyrazistość. Jednoznacznie też dzieli ludzi na dobrych i złych – ci drudzy tylko dodają smaku historiom, uwaga ogniskuje się na tych pierwszych. Zresztą bycie dobrym także zależy od okoliczności, czasem można bliskich krzywdzić w dobrej wierze, lub kompletnie bez refleksji. Na szczęście zawsze znajdą się i tacy, którzy zechcą naprawiać szkody, dostarczą pociechy lub całkiem zmienią życiowy scenariusz. Nie ma jednej recepty na szczęśliwe istnienie.
Wszystko zaczyna się od Kazimierza Bilskiego, dziedzica, który nie przepuści żadnej dziewczynie. Jego potomkowie rozjeżdżają się po świecie, jedni rodzą się w bogatych domach, inni – w wiejskich chałupach. Ale to nie przesądza o późniejszej jakości życia. Najlepiej wychodzą ci, którzy poddają się rytmowi natury – bo przecież każdy swoje wycierpi. Marianna w tej powieści okazuje się dwudziestowiecznym Hiobem: traci wiele dzieci, umierają jej mężowie, którzy mieli zagwarantować szczęśliwe życie. Kobieta nigdy nie załamuje się w pełni, zawsze znajduje siły na dalszą egzystencję i kolejne próby budowania rodziny. W pierwszej części tomu życie toczy się wokół Marianny, a metamorfozy bohaterki Maciejak podkreśla zmianami (modyfikacjami) jej imienia. Kiedy już Marianny zabraknie, zaczyna się druga część tomu – opowieść o córkach kobiety, które muszą sobie radzić w zmieniającej się sytuacji społeczno-politycznej kraju. Do niedawna to Marianna była centrum wszechświata dla wszystkich, po jej śmierci autorka przerzuca uwagę na rzeczywistość, rezygnuje ze swojskości i scalania rodu, pokazuje jego rozproszenie i szarą codzienność. Chociaż na początku książki nie da się mówić o sielance, spokojna egzystencja na wsi jest na swój sposób wyciszająca – nawet mimo burzliwych rozstań i licznych rozczarowań. Później trudno już znaleźć punkt zaczepienia, który dałby odbiorcom powód powracania do coraz bardziej niegościnnej – bo już niezbyt naturalnej – rzeczywistości. Nic dziwnego, że panuje spora dysproporcja między częściami książki. W drugiej opowieść nie płynie już tak swobodnie i naturalnie.
Wiesława Maciejak delikatnie stylizuje narrację. W pierwszej części posługuje się subtelnymi akcentami, językiem imitującym wiejską egzystencję w literaturze. Nie ucieka się do wulgaryzowania, pozostaje elegancka w sposobach prezentowania wydarzeń. Zaznacza odrębność tego świata i czyni z niego schronienie. Tu wszystko ma być proste i piękne, nawet gdy przynosi ból. Warstwa językowa jednoznacznie wskazuje na czasowy, kulturowy i obyczajowy dystans – ale w stworzonym dla Marianny otoczeniu Wiesława Maciejak czuje się najlepiej.
„A życie się toczy” to powieść dla czytelniczek szukających ucieczki od rutyny i stawiających na fabuły nieprzeładowane intrygami. Wiesława Maciejak po prostu podąża za swoimi bohaterkami, towarzyszy im w chwilach największego szczęścia i największej rozpaczy, umiejętnie też prezentuje strzępki zwyczajności, żeby odbiorczynie nie miały wrażenia poszatkowania historii. Maciejak nie popełnia błędów, bo nie walczy z czasem – pozwala historiom wybrzmieć, a odbiorczyniom przeżyć to, co spotyka postacie (do tej przekonującej stylizacji przydałoby się jeszcze poprawić okładkowy błąd – „dzieci, wnuki i prawnuki” rodziły się, a nie „rodzili”: to niepotrzebny zgrzyt, bo cała powieść przygotowana została bardzo starannie. Wiesława Maciejak funkcjonuje na rynku nie jako seniorka, która odkryła w sobie pasję pisania, a jako niezła autorka wyczulona na wielkie sagowe i obyczajowe tematy.
Saga
Wiesława Maciejak nie szuka w powieściowych fabułach prób przechytrzenia losu. Godzi się z odwiecznym porządkiem świata i akceptuje życie w całej jego prostocie. Proponuje czytelniczkom potężny sagowy tom (ponad siedemset stron) obyczajowych historii najczęściej z dala od postępu cywilizacyjnego i wielkiej polityki, przynajmniej w pierwszej, większej części. Książka „A życie się toczy” angażuje odbiorczynie w losy Marianny i jej córek – a prowadzi przez cały wiek dwudziesty. Stopniowo można polubić wprowadzone tu postacie, zwłaszcza że autorka stawia na ich wyrazistość. Jednoznacznie też dzieli ludzi na dobrych i złych – ci drudzy tylko dodają smaku historiom, uwaga ogniskuje się na tych pierwszych. Zresztą bycie dobrym także zależy od okoliczności, czasem można bliskich krzywdzić w dobrej wierze, lub kompletnie bez refleksji. Na szczęście zawsze znajdą się i tacy, którzy zechcą naprawiać szkody, dostarczą pociechy lub całkiem zmienią życiowy scenariusz. Nie ma jednej recepty na szczęśliwe istnienie.
Wszystko zaczyna się od Kazimierza Bilskiego, dziedzica, który nie przepuści żadnej dziewczynie. Jego potomkowie rozjeżdżają się po świecie, jedni rodzą się w bogatych domach, inni – w wiejskich chałupach. Ale to nie przesądza o późniejszej jakości życia. Najlepiej wychodzą ci, którzy poddają się rytmowi natury – bo przecież każdy swoje wycierpi. Marianna w tej powieści okazuje się dwudziestowiecznym Hiobem: traci wiele dzieci, umierają jej mężowie, którzy mieli zagwarantować szczęśliwe życie. Kobieta nigdy nie załamuje się w pełni, zawsze znajduje siły na dalszą egzystencję i kolejne próby budowania rodziny. W pierwszej części tomu życie toczy się wokół Marianny, a metamorfozy bohaterki Maciejak podkreśla zmianami (modyfikacjami) jej imienia. Kiedy już Marianny zabraknie, zaczyna się druga część tomu – opowieść o córkach kobiety, które muszą sobie radzić w zmieniającej się sytuacji społeczno-politycznej kraju. Do niedawna to Marianna była centrum wszechświata dla wszystkich, po jej śmierci autorka przerzuca uwagę na rzeczywistość, rezygnuje ze swojskości i scalania rodu, pokazuje jego rozproszenie i szarą codzienność. Chociaż na początku książki nie da się mówić o sielance, spokojna egzystencja na wsi jest na swój sposób wyciszająca – nawet mimo burzliwych rozstań i licznych rozczarowań. Później trudno już znaleźć punkt zaczepienia, który dałby odbiorcom powód powracania do coraz bardziej niegościnnej – bo już niezbyt naturalnej – rzeczywistości. Nic dziwnego, że panuje spora dysproporcja między częściami książki. W drugiej opowieść nie płynie już tak swobodnie i naturalnie.
Wiesława Maciejak delikatnie stylizuje narrację. W pierwszej części posługuje się subtelnymi akcentami, językiem imitującym wiejską egzystencję w literaturze. Nie ucieka się do wulgaryzowania, pozostaje elegancka w sposobach prezentowania wydarzeń. Zaznacza odrębność tego świata i czyni z niego schronienie. Tu wszystko ma być proste i piękne, nawet gdy przynosi ból. Warstwa językowa jednoznacznie wskazuje na czasowy, kulturowy i obyczajowy dystans – ale w stworzonym dla Marianny otoczeniu Wiesława Maciejak czuje się najlepiej.
„A życie się toczy” to powieść dla czytelniczek szukających ucieczki od rutyny i stawiających na fabuły nieprzeładowane intrygami. Wiesława Maciejak po prostu podąża za swoimi bohaterkami, towarzyszy im w chwilach największego szczęścia i największej rozpaczy, umiejętnie też prezentuje strzępki zwyczajności, żeby odbiorczynie nie miały wrażenia poszatkowania historii. Maciejak nie popełnia błędów, bo nie walczy z czasem – pozwala historiom wybrzmieć, a odbiorczyniom przeżyć to, co spotyka postacie (do tej przekonującej stylizacji przydałoby się jeszcze poprawić okładkowy błąd – „dzieci, wnuki i prawnuki” rodziły się, a nie „rodzili”: to niepotrzebny zgrzyt, bo cała powieść przygotowana została bardzo starannie. Wiesława Maciejak funkcjonuje na rynku nie jako seniorka, która odkryła w sobie pasję pisania, a jako niezła autorka wyczulona na wielkie sagowe i obyczajowe tematy.
Mo O'Hara: Moja złota rybka zombie 2. W górę płetwy
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016.
Towarzystwo
Rybka zombie to kolejny pomysł na przyciągnięcie dzieci do książek w stylu pop, lekkich, przygodowych i przepełnionych prostym humorem. Frankie, złota rybka przywrócona do życia po nieudanym eksperymencie, teraz jest przedziwnym stworzeniem, które potrafi stosować hipnozę, je tylko zielone rzeczy (im bardziej obrzydliwe tym lepiej) i może czasowo mieszkać w lodówce, co w pewnych okolicznościach bardzo się przydaje. Zwłaszcza że jej właściciel, Tymek, razem z najlepszym przyjacielem, Ravim, trafiają nad Zatokę Węgorzy. Mieszka tu pewien wyjątkowo złośliwy węgorz, który stanowi zagrożenie dla wszystkich przybyłych. Nie pomaga też fakt, że starszy brat Tymka, Tytus, pozuje na szalonego naukowca: jego eksperymenty gwarantują szereg niechcianych przygód. W drugiej historyjce z książki Tymek i Ravi mierzą się z tematem zazdrości oraz lojalności. To Ravi ma zostać gwiazdą szkolnego przedstawienia. Tymek nie zasługuje nawet na najmniejszą rolę – chociaż do pracy zaangażowani są nawet młodsi uczniowie. Dwaj przyjaciele stają przed poważnym kryzysem – w tym opowiadaniu kwestia rybki zombie schodzi na nieco dalszy plan. Mo O’Hara rezygnuje z szaleńczej akcji na rzecz zwiększanej i zrozumiałej dla dzieci przyziemności – odwołuje się do scenek, które spotkać mogą każdego z odbiorców. Jeśli pierwsza część tomiku „W górę płetwy” jest rozrywkowa – w mocno absurdalny sposób – to druga zapewnia motywy wychowawcze i pokazuje odbiorcom realne konflikty. Pierwsza przypomina kreskówkę, druga przenosi do rzeczywistości.
Rybka zombie potrzebna jest autorce przede wszystkim do budzenia śmiechu przez „niskie” skojarzenia – zresztą na początku takich wabików na nielubiące czytać dzieci jest sporo, łącznie z chorobą lokomocyjną Raviego na pierwszych stronach – i maseczkami błotnymi mam, które robią awantury o błoto na butach. Najpierw akcja rozgrywa się błyskawicznie – tym szybciej, że doświadczenia z elektrycznym węgorzem nie angażują, jako zbyt nierealistyczne, podporządkowane tylko humorowi. O’Hara z czasem jednak coraz lepiej wstrzela się w codzienność Tymka. Rybka zombie w charakterze domowego niepowtarzalnego zwierzątka sprawdza się natomiast znakomicie. W wersji graficznej wydaje się niebezpieczna, zła, złośliwa i niegrzeczna. W tekstowej jednak przekształca się w całkiem ciekawą bohaterkę. Wyglądam skusi zbuntowane maluchy – zaprasza do lektury, jakiej nie muzą się obawiać rodzice. Rybka to tylko dodatek do pomysłów Tymka i Raviego, niekoniecznie najważniejszy, ale na pewno urozmaicający historyjki. Dzieciom może się spodobać rodzaj narracji: taką książkę łatwo się czyta – dużo w niej dialogów, mało skomplikowanych zdań czy narracyjnych przestojów.
Mo O’Hara pod pretekstem czerpania z wyobraźni zapewnia małym odbiorcom nie tylko szereg żartów – ale i sporo wartościowych spostrzeżeń. Kładzie nacisk na przyjacielskie relacje, sprawdza też, jak może czuć się dziecko wystawione na próbę przez swoich rówieśników lub rodzinę. Do tego próbuje przemycić jeszcze bardziej skomplikowane rodzaje humoru – na przykład za sprawą umiejętności odczytywania spojrzeń, jaką praktykują Tymek i Ravi – i silnej ironii. Jest tu bardzo kreskówkowo, ale Mo O’Hara szuka rozwiązań z różnych stron i dziedzin, usiłuje wskazać dzieciom płaszczyzny śmiechu i rozrywki – a rybkę zombie traktuje jak sojuszniczkę w walce o to, by kilkulatki wybierały czytanie jako sposób spędzania wolnego czasu. „W górę płetwy” to drugi tomik w popserii dla dzieci.
Towarzystwo
Rybka zombie to kolejny pomysł na przyciągnięcie dzieci do książek w stylu pop, lekkich, przygodowych i przepełnionych prostym humorem. Frankie, złota rybka przywrócona do życia po nieudanym eksperymencie, teraz jest przedziwnym stworzeniem, które potrafi stosować hipnozę, je tylko zielone rzeczy (im bardziej obrzydliwe tym lepiej) i może czasowo mieszkać w lodówce, co w pewnych okolicznościach bardzo się przydaje. Zwłaszcza że jej właściciel, Tymek, razem z najlepszym przyjacielem, Ravim, trafiają nad Zatokę Węgorzy. Mieszka tu pewien wyjątkowo złośliwy węgorz, który stanowi zagrożenie dla wszystkich przybyłych. Nie pomaga też fakt, że starszy brat Tymka, Tytus, pozuje na szalonego naukowca: jego eksperymenty gwarantują szereg niechcianych przygód. W drugiej historyjce z książki Tymek i Ravi mierzą się z tematem zazdrości oraz lojalności. To Ravi ma zostać gwiazdą szkolnego przedstawienia. Tymek nie zasługuje nawet na najmniejszą rolę – chociaż do pracy zaangażowani są nawet młodsi uczniowie. Dwaj przyjaciele stają przed poważnym kryzysem – w tym opowiadaniu kwestia rybki zombie schodzi na nieco dalszy plan. Mo O’Hara rezygnuje z szaleńczej akcji na rzecz zwiększanej i zrozumiałej dla dzieci przyziemności – odwołuje się do scenek, które spotkać mogą każdego z odbiorców. Jeśli pierwsza część tomiku „W górę płetwy” jest rozrywkowa – w mocno absurdalny sposób – to druga zapewnia motywy wychowawcze i pokazuje odbiorcom realne konflikty. Pierwsza przypomina kreskówkę, druga przenosi do rzeczywistości.
Rybka zombie potrzebna jest autorce przede wszystkim do budzenia śmiechu przez „niskie” skojarzenia – zresztą na początku takich wabików na nielubiące czytać dzieci jest sporo, łącznie z chorobą lokomocyjną Raviego na pierwszych stronach – i maseczkami błotnymi mam, które robią awantury o błoto na butach. Najpierw akcja rozgrywa się błyskawicznie – tym szybciej, że doświadczenia z elektrycznym węgorzem nie angażują, jako zbyt nierealistyczne, podporządkowane tylko humorowi. O’Hara z czasem jednak coraz lepiej wstrzela się w codzienność Tymka. Rybka zombie w charakterze domowego niepowtarzalnego zwierzątka sprawdza się natomiast znakomicie. W wersji graficznej wydaje się niebezpieczna, zła, złośliwa i niegrzeczna. W tekstowej jednak przekształca się w całkiem ciekawą bohaterkę. Wyglądam skusi zbuntowane maluchy – zaprasza do lektury, jakiej nie muzą się obawiać rodzice. Rybka to tylko dodatek do pomysłów Tymka i Raviego, niekoniecznie najważniejszy, ale na pewno urozmaicający historyjki. Dzieciom może się spodobać rodzaj narracji: taką książkę łatwo się czyta – dużo w niej dialogów, mało skomplikowanych zdań czy narracyjnych przestojów.
Mo O’Hara pod pretekstem czerpania z wyobraźni zapewnia małym odbiorcom nie tylko szereg żartów – ale i sporo wartościowych spostrzeżeń. Kładzie nacisk na przyjacielskie relacje, sprawdza też, jak może czuć się dziecko wystawione na próbę przez swoich rówieśników lub rodzinę. Do tego próbuje przemycić jeszcze bardziej skomplikowane rodzaje humoru – na przykład za sprawą umiejętności odczytywania spojrzeń, jaką praktykują Tymek i Ravi – i silnej ironii. Jest tu bardzo kreskówkowo, ale Mo O’Hara szuka rozwiązań z różnych stron i dziedzin, usiłuje wskazać dzieciom płaszczyzny śmiechu i rozrywki – a rybkę zombie traktuje jak sojuszniczkę w walce o to, by kilkulatki wybierały czytanie jako sposób spędzania wolnego czasu. „W górę płetwy” to drugi tomik w popserii dla dzieci.
sobota, 14 maja 2016
Naomi Moriyama, William Doyle: Japonki nie tyją i się nie starzeją
Muza SA, Warszawa 2016.
Przepis na życie
Naomi Moriyama zaprasza czytelników na kulinarną podróż i pozwala sprawdzić, dlaczego „Japonki nie tyją i się nie starzeją”. Książka pod tym tytułem staje się prawdziwym przewodnikiem po orientalnych smakach – a i samej kulturze jedzenia. Autorka odwołuje się w tomie do własnych doświadczeń oraz przyzwyczajeń wyniesionych z domu, uwzględnia też możliwości, przed jakimi stają Amerykanki chcące wypróbować japońskie zasady żywieniowe. Przez cały czas też przypomina, że japońska kuchnia jest znacznie zdrowsza niż amerykańska – przywołuje różne statystyki potwierdzające te obserwacje. Do swoich nawyków żywieniowych zamierza autorka przekonać jak najwięcej odbiorczyń – to prosta droga do poprawienia jakości życia. Wszystko wygląda idealnie z perspektywy osoby urodzonej w Japonii lub w jakikolwiek sposób z Japonią powiązanej. Autorka ma punkt odniesienia, wie, jak potrawy powinny wyglądać i smakować – czytelniczkom pozostanie opieranie się na bardzo precyzyjnych wskazówkach. Jednak w takim kontekście drobinę zniechęcają do poszukiwań stwierdzenia, że trzeba czasem poeksperymentować, żeby znaleźć ulubione proporcje (lub potrawy).
Jeśli jednak ktoś lubi jedzenie w japońskich restauracjach i chciałby spróbować wskazówki – zyska całkiem solidne podstawy. Polscy czytelnicy mają trudniej ze względu na brak japońskich marketów, więc i dostępu do części składników. Autorka buduje wręcz przewodnik po jedzeniu w azjatyckim stylu i celnie wskazuje różnice między sytuacją żywieniową znaną czytelnikom a swoją tradycją. Spostrzeżenia ogólnospołeczne miesza z osobistymi wyznaniami lub wspomnieniami: najczęściej pojawia się tu mąż Billy, Amerykanin, który chętnie przyrządza (i zjada) japońskie dania oraz matka – specjalistka od tradycyjnych potraw. Oni stanowią gwarancję jakości i reklamę dań, zresztą Moriyama nie szczędzi pochwał dla gotujących zgodnie z tradycją Japonek.
Japońska kuchnia to jeden z tematów i, wbrew pozorom, wcale nie sushi będzie tu dominować. Autorka zapoznaje odbiorców z różnymi składnikami potraw i gotowymi potrawami, największy nacisk kładąc na ich świeżość. Podaje też liczne przepisy dla tych, którym uda się dotrzeć do składników. Wyznacza dokładne temperatury podczas gotowania, ale podsuwa też „domowe” sposoby sprawdzania takich wartości. Czasem w porównaniach zapędza się w mało apetyczne rejony (gdy porównuje etap prac w kuchni do… prania skarpetek). Dba jednak o to, by nie pozostawiać wątpliwości, przynajmniej w samym gotowaniu.
Drugim elementem tomu są opowieści o sposobach podawania jedzenia, o naczyniach i garnkach potrzebnych do przygotowywania potraw. Tu raz Moriyama zachęca, żeby wypróbować posiadane w domu przedmioty – i nie tracić motywacji do zmian, raz zaprasza do nabycia odpowiednich naczyń. Ważna jest dla niej estetyka podawania jedzenia, a i nakładanie go w małych porcjach do wielu misek i talerzyków (nie mówi za to o tym, kto ma sprzątać po takim posiłku niezliczone ilości pięknych naczyń). Trzeci motyw to aspekty zdrowotne: autorka porównuje nawyki żywieniowe Japonii i Stanów Zjednoczonych i podpowiada, które potrawy sprzyjają długiemu życiu i zdrowiu, utrzymaniu młodego wyglądu i sportowej sylwetki.
„Japonki nie tyją i się nie starzeją” można zatem traktować jako poradnik w kształtowaniu nowych upodobań kulinarnych, ale i jako rodzaj reportażu tematyzowanego, opowieści o Japonii od strony jedzenia oraz zdrowia. Naomi Moriyama wykorzystuje modę na Japonię – a że sama mieszka za granicą, może też zestawiać zdobyte w rodzinnym domu wiadomości z innymi zasadami egzystencji.
Przepis na życie
Naomi Moriyama zaprasza czytelników na kulinarną podróż i pozwala sprawdzić, dlaczego „Japonki nie tyją i się nie starzeją”. Książka pod tym tytułem staje się prawdziwym przewodnikiem po orientalnych smakach – a i samej kulturze jedzenia. Autorka odwołuje się w tomie do własnych doświadczeń oraz przyzwyczajeń wyniesionych z domu, uwzględnia też możliwości, przed jakimi stają Amerykanki chcące wypróbować japońskie zasady żywieniowe. Przez cały czas też przypomina, że japońska kuchnia jest znacznie zdrowsza niż amerykańska – przywołuje różne statystyki potwierdzające te obserwacje. Do swoich nawyków żywieniowych zamierza autorka przekonać jak najwięcej odbiorczyń – to prosta droga do poprawienia jakości życia. Wszystko wygląda idealnie z perspektywy osoby urodzonej w Japonii lub w jakikolwiek sposób z Japonią powiązanej. Autorka ma punkt odniesienia, wie, jak potrawy powinny wyglądać i smakować – czytelniczkom pozostanie opieranie się na bardzo precyzyjnych wskazówkach. Jednak w takim kontekście drobinę zniechęcają do poszukiwań stwierdzenia, że trzeba czasem poeksperymentować, żeby znaleźć ulubione proporcje (lub potrawy).
Jeśli jednak ktoś lubi jedzenie w japońskich restauracjach i chciałby spróbować wskazówki – zyska całkiem solidne podstawy. Polscy czytelnicy mają trudniej ze względu na brak japońskich marketów, więc i dostępu do części składników. Autorka buduje wręcz przewodnik po jedzeniu w azjatyckim stylu i celnie wskazuje różnice między sytuacją żywieniową znaną czytelnikom a swoją tradycją. Spostrzeżenia ogólnospołeczne miesza z osobistymi wyznaniami lub wspomnieniami: najczęściej pojawia się tu mąż Billy, Amerykanin, który chętnie przyrządza (i zjada) japońskie dania oraz matka – specjalistka od tradycyjnych potraw. Oni stanowią gwarancję jakości i reklamę dań, zresztą Moriyama nie szczędzi pochwał dla gotujących zgodnie z tradycją Japonek.
Japońska kuchnia to jeden z tematów i, wbrew pozorom, wcale nie sushi będzie tu dominować. Autorka zapoznaje odbiorców z różnymi składnikami potraw i gotowymi potrawami, największy nacisk kładąc na ich świeżość. Podaje też liczne przepisy dla tych, którym uda się dotrzeć do składników. Wyznacza dokładne temperatury podczas gotowania, ale podsuwa też „domowe” sposoby sprawdzania takich wartości. Czasem w porównaniach zapędza się w mało apetyczne rejony (gdy porównuje etap prac w kuchni do… prania skarpetek). Dba jednak o to, by nie pozostawiać wątpliwości, przynajmniej w samym gotowaniu.
Drugim elementem tomu są opowieści o sposobach podawania jedzenia, o naczyniach i garnkach potrzebnych do przygotowywania potraw. Tu raz Moriyama zachęca, żeby wypróbować posiadane w domu przedmioty – i nie tracić motywacji do zmian, raz zaprasza do nabycia odpowiednich naczyń. Ważna jest dla niej estetyka podawania jedzenia, a i nakładanie go w małych porcjach do wielu misek i talerzyków (nie mówi za to o tym, kto ma sprzątać po takim posiłku niezliczone ilości pięknych naczyń). Trzeci motyw to aspekty zdrowotne: autorka porównuje nawyki żywieniowe Japonii i Stanów Zjednoczonych i podpowiada, które potrawy sprzyjają długiemu życiu i zdrowiu, utrzymaniu młodego wyglądu i sportowej sylwetki.
„Japonki nie tyją i się nie starzeją” można zatem traktować jako poradnik w kształtowaniu nowych upodobań kulinarnych, ale i jako rodzaj reportażu tematyzowanego, opowieści o Japonii od strony jedzenia oraz zdrowia. Naomi Moriyama wykorzystuje modę na Japonię – a że sama mieszka za granicą, może też zestawiać zdobyte w rodzinnym domu wiadomości z innymi zasadami egzystencji.
Laura Wall: 1 2 3 z Gąską
Galaktyka, Łódź 2016.
Liczenie
Laura Wall proponuje serię kartonowych książeczek obrazkowych dla najmłodszych. Tomiki mają rzucające się w oczy (ale nie przejaskrawione) kolory, „gąbkową” (czyli miękką w dotyku) okładkę i zaokrąglone rogi, a do tego – wygodny format. Nie mają za to fabuł, bo polegają na wyliczeniach. Dzięki temu można je oglądać z pociechami i wypracowywać własne narracje oparte przede wszystkim na radości zaskoczeń, a i na przyjemności płynącej z oglądania prostych grafik.
„1 2 3 z Gąską” to, jak łatwo się domyślić, tomik poświęcony nauce liczenia. A nawet nie tyle nauce, co przybliżeniu kolejnych cyfr i skojarzeniu ich z liczbą konkretnych elementów na obrazku. Laura Wall nie wprowadza związków przyczynowo-skutkowych, lecz stara się, żeby kolejne rozkładówki miały części wspólne. Jeśli na jednym rysunku widnieje pięć kaczątek, na drugim, sąsiadującym, znajdzie się sześć kuperków(kaczątka nurkujące z mamą). To drobiazgi, które nawet najmłodszym dzieciom zapewnią rozrywkę. Oczywiście stałym łącznikiem między obrazkami jest też Gąska, która wprowadza niekiedy trochę zamieszania – na przykład z odciskami łapek na rabatkach. Kiedy już wszystkie cyfry zostaną przedstawione, a odpowiednie elementy na obrazkach – przeliczone, przychodzi czas na opowieść. Mała Zosia, przyjaciółka Gąski, upewnia się, czy wszyscy są na to gotowi. Jeśli tak, można wrócić do początku książeczki i przejrzeć ją jeszcze raz, dla odmiany snując ciekawą historyjkę o znanych już bohaterach. To nie powinno dorosłym sprawić problemu, a bardzo ucieszy dzieci.
„1 2 3 z Gąską” to książeczka złożona z prostych ale urokliwych obrazków. Przebija z nich humor Gąska wygląda komicznie, kiedy widziana jest od strony dzioba, lub kiedy w kaloszach (!) rozbryzguje kałuże. Laura Wall podrzuca pomysły na sytuacje i drobne nawiązania do poprzedniego rysunku (to wyjaśnia, dlaczego po trzech wiadrach pojawiają się cztery kałuże). Autorka mogłaby ułatwiać sobie zadanie, wprowadzając dowolne elementy odpowiadające kolejnym cyfrom – ale stara się, by uzasadniały się one choćby przez ostatnią ilustrację – bo to słuchania opowieści przychodzą wszyscy (prawie) wprowadzeni wcześniej bohaterowie. Zosia i Gąska, dwie bajkowe przyjaciółki, sprawiają, że nauka nie będzie nudna. O to tu zresztą chodzi: o wprowadzanie liczenia mimochodem, przez bardzo przyjemne ilustracje i ciekawość dalszego ciągu. Jeżeli Gąska przypadnie dzieciom do gustu (a wszystko na to wskazuje) – maluchy zechcą oglądać tę książeczkę w nieskończoność. Nie muszą skupiać się na liczeniu, wystarczy, że będą przyglądać się obrazkom. Te wprost zachęcają do ciągłego podziwiania: są kolorowe, proste i ciekawe, czasami też dowcipne. Tomik nie zdąży znudzić – zawiera tylko kilka kartek – i doskonale sprawdzi się jako książeczka-zabawka.
„1 2 3 z Gąską” to połączenie picture booka i tomiku edukacyjnego już w pierwszym kontakcie dziecka z książką. Mimo to rysunki w tej publikacji są urokliwe także dla dorosłych: Gąska i Zosia mają komiksowe kształty (odrobinę stylizowane na Fistaszki!), a dobór barw sygnalizuje atmosferę radości. Z Gąską całkiem miło można spędzić czas – to propozycja rozrywki dla rodziców i ich pociech: o przygodach Gąski można dziecku opowiadać, chociaż istnieje też możliwość oddania tomiku maluchowi – i traktowania go jak oryginalnej zabawki. Gąska jest całkiem dobrą towarzyszką dla najmłodszych dzieci – nie trzeba do tego przekonywać, wystarczy sprawdzić, jak jej „przygody” zadziałają na pociechy.
Liczenie
Laura Wall proponuje serię kartonowych książeczek obrazkowych dla najmłodszych. Tomiki mają rzucające się w oczy (ale nie przejaskrawione) kolory, „gąbkową” (czyli miękką w dotyku) okładkę i zaokrąglone rogi, a do tego – wygodny format. Nie mają za to fabuł, bo polegają na wyliczeniach. Dzięki temu można je oglądać z pociechami i wypracowywać własne narracje oparte przede wszystkim na radości zaskoczeń, a i na przyjemności płynącej z oglądania prostych grafik.
„1 2 3 z Gąską” to, jak łatwo się domyślić, tomik poświęcony nauce liczenia. A nawet nie tyle nauce, co przybliżeniu kolejnych cyfr i skojarzeniu ich z liczbą konkretnych elementów na obrazku. Laura Wall nie wprowadza związków przyczynowo-skutkowych, lecz stara się, żeby kolejne rozkładówki miały części wspólne. Jeśli na jednym rysunku widnieje pięć kaczątek, na drugim, sąsiadującym, znajdzie się sześć kuperków(kaczątka nurkujące z mamą). To drobiazgi, które nawet najmłodszym dzieciom zapewnią rozrywkę. Oczywiście stałym łącznikiem między obrazkami jest też Gąska, która wprowadza niekiedy trochę zamieszania – na przykład z odciskami łapek na rabatkach. Kiedy już wszystkie cyfry zostaną przedstawione, a odpowiednie elementy na obrazkach – przeliczone, przychodzi czas na opowieść. Mała Zosia, przyjaciółka Gąski, upewnia się, czy wszyscy są na to gotowi. Jeśli tak, można wrócić do początku książeczki i przejrzeć ją jeszcze raz, dla odmiany snując ciekawą historyjkę o znanych już bohaterach. To nie powinno dorosłym sprawić problemu, a bardzo ucieszy dzieci.
„1 2 3 z Gąską” to książeczka złożona z prostych ale urokliwych obrazków. Przebija z nich humor Gąska wygląda komicznie, kiedy widziana jest od strony dzioba, lub kiedy w kaloszach (!) rozbryzguje kałuże. Laura Wall podrzuca pomysły na sytuacje i drobne nawiązania do poprzedniego rysunku (to wyjaśnia, dlaczego po trzech wiadrach pojawiają się cztery kałuże). Autorka mogłaby ułatwiać sobie zadanie, wprowadzając dowolne elementy odpowiadające kolejnym cyfrom – ale stara się, by uzasadniały się one choćby przez ostatnią ilustrację – bo to słuchania opowieści przychodzą wszyscy (prawie) wprowadzeni wcześniej bohaterowie. Zosia i Gąska, dwie bajkowe przyjaciółki, sprawiają, że nauka nie będzie nudna. O to tu zresztą chodzi: o wprowadzanie liczenia mimochodem, przez bardzo przyjemne ilustracje i ciekawość dalszego ciągu. Jeżeli Gąska przypadnie dzieciom do gustu (a wszystko na to wskazuje) – maluchy zechcą oglądać tę książeczkę w nieskończoność. Nie muszą skupiać się na liczeniu, wystarczy, że będą przyglądać się obrazkom. Te wprost zachęcają do ciągłego podziwiania: są kolorowe, proste i ciekawe, czasami też dowcipne. Tomik nie zdąży znudzić – zawiera tylko kilka kartek – i doskonale sprawdzi się jako książeczka-zabawka.
„1 2 3 z Gąską” to połączenie picture booka i tomiku edukacyjnego już w pierwszym kontakcie dziecka z książką. Mimo to rysunki w tej publikacji są urokliwe także dla dorosłych: Gąska i Zosia mają komiksowe kształty (odrobinę stylizowane na Fistaszki!), a dobór barw sygnalizuje atmosferę radości. Z Gąską całkiem miło można spędzić czas – to propozycja rozrywki dla rodziców i ich pociech: o przygodach Gąski można dziecku opowiadać, chociaż istnieje też możliwość oddania tomiku maluchowi – i traktowania go jak oryginalnej zabawki. Gąska jest całkiem dobrą towarzyszką dla najmłodszych dzieci – nie trzeba do tego przekonywać, wystarczy sprawdzić, jak jej „przygody” zadziałają na pociechy.
piątek, 13 maja 2016
James Buckley Jr.: Kim byli bracia Wright?
Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.
Lot
Bracia Wright strasznie słusznie stali się bohaterami piątej części cyklu Wielcy i sławni, w końcu marzenie o lataniu to również stały element dziecięcych fantazji. Warto zatem, by najmłodsi dowiedzieli się czegoś o pracach konstrukcyjnych i o początkach samolotów, które przecież same w sobie wzbudzają ciekawość każdego. James Buckley Jr. sięga zatem do historii Wilbura i Orville’a, przybliżając maluchom drogę do wynalazku. Zachętą do lektury będzie fakt, że już na pierwszych stronach znajduje się zaproszenie: „Każdy z samolotów zbudowanych od początków XX wieku aż do dzisiaj ma w sobie coś, co wymyślili i jako pierwsi skonstruowali Wilbur i Orville Wright”. Autor przybliża odbiorcom dzieciństwo słynnych braci (włącznie z pomysłami Orville’a na unikanie przedszkola!), nacisk kładzie natomiast na konstruowanie zabawek i sprawdzanie, co jak działa. Traktuje braci osobno: nie zajmuje się ich wzajemnymi relacjami, za to sprawdza, czego który dokonywał. Zanim przyszedł czas na samoloty, bracia zajmowali się drukowaniem gazety, sklepem rowerowym i tworzeniem własnych jednośladów. Przypomina też, jak ludzie próbowali podbić niebo – czyli – do czego Wilbur i Orville mogli się odnosić.
Zanim bracia Wright mogli wznieść się w przestworza, musieli rozwiązać sporo problemów technicznych – autor przytacza wybrane po kolei, wskazując, w jakich okolicznościach bohaterowie doznawali konstruktorskich olśnień. To sposób na przedstawienie niezbyt medialnej pracy tak, by dzieciom wydała się bardziej atrakcyjna. Potem już aktor pozwala małym odbiorcom na kibicowanie postaciom: bracia Wright budują samoloty i próbują utrzymać się w powietrzu jak najdłużej. Tak edukacyjna pozycja bazująca na biografii nabiera rumieńców i nie będzie lekturą banalną dla małych czytelników. James Buckley Jr. ma temat-samograj, atrakcyjny sam w sobie – i, co ważne, nie psuje go realizacją. Przemierza drogę od prostych prezentacji (być może ugrzecznianych, skoro nie ma tu ani słowa o niesnaskach między braćmi – a zdarzają się przecież każdemu rodzeństwu) do rywalizacji i prób pokonania ludzkich ograniczeń. Po prezentacjach umiejętnie nakreśla stan myśli technicznej, nie pozwala bohaterom istnieć w próżni. Skonstruowanie samolotu wymaga ogromnej wyobraźni, ale również znajomości praw fizyki – a dla braci Wright istotne jest też to, że nie można się poddawać po pierwszych nieudanych próbach. Porażki są wpisane w życiorys wynalazców i konstruktorów – autor tego tomiku podkreśla, że trzeba nauczyć się wyciągać z nich wnioski i ulepszać swoje dzieła.
„Kim byli bracia Wright” to nie tylko publikacja edukacyjna, ale i opowieść dla tych, którzy lubią marzyć. James Buckley Jr. ożywia ludzkie pragnienia i pokazuje, jak fantazja może towarzyszyć nauce. Umożliwia nawet spędzenie chwili w pierwszym samolocie – bardzo drobiazgowo opisuje scenki z przygotowań do lotu i sam lot (nie zapomina o fotografii z historycznego momentu). Ilustracje wprowadzane do tomiku również przyczyniają się do zaspokajania ciekawości dzieci: maluchy sprawdzą, jak wyglądały maszyny latające z czasów braci Wright i będą mogły je porównać z dzisiejszymi. Lektura nie skończy się więc na przyswojeniu informacji o braciach, którzy pozwolili ludziom latać.
Niewielka książeczka realizująca założenia serii dostarczy dzieciom wielu tematów do przemyśleń. Nie jest bowiem tylko prezentacją życiorysów: zawiera scenki silnie nasycone emocjami, tym cenniejsze dla dzieci, że wyrastające nawet z rojeń kilkulatków. Pozwala poznać odpowiedzi na pytania małych konstruktorów. Napisana jest prostym językiem, więc dzieci mogą czytać ją samodzielnie – więc i samodzielnie doświadczać radości bohaterów. „Kim byli bracia Wright” to wstęp do prawdziwych publikacji edukacyjno-rozrywkowych, udana próba przeniesienia czytelników w czasie. James Buckley Jr. sam dobrze bawi się, śledząc powstawanie samolotu – co przełoży się i na odczucia dzieci, które po tomik sięgną.
Lot
Bracia Wright strasznie słusznie stali się bohaterami piątej części cyklu Wielcy i sławni, w końcu marzenie o lataniu to również stały element dziecięcych fantazji. Warto zatem, by najmłodsi dowiedzieli się czegoś o pracach konstrukcyjnych i o początkach samolotów, które przecież same w sobie wzbudzają ciekawość każdego. James Buckley Jr. sięga zatem do historii Wilbura i Orville’a, przybliżając maluchom drogę do wynalazku. Zachętą do lektury będzie fakt, że już na pierwszych stronach znajduje się zaproszenie: „Każdy z samolotów zbudowanych od początków XX wieku aż do dzisiaj ma w sobie coś, co wymyślili i jako pierwsi skonstruowali Wilbur i Orville Wright”. Autor przybliża odbiorcom dzieciństwo słynnych braci (włącznie z pomysłami Orville’a na unikanie przedszkola!), nacisk kładzie natomiast na konstruowanie zabawek i sprawdzanie, co jak działa. Traktuje braci osobno: nie zajmuje się ich wzajemnymi relacjami, za to sprawdza, czego który dokonywał. Zanim przyszedł czas na samoloty, bracia zajmowali się drukowaniem gazety, sklepem rowerowym i tworzeniem własnych jednośladów. Przypomina też, jak ludzie próbowali podbić niebo – czyli – do czego Wilbur i Orville mogli się odnosić.
Zanim bracia Wright mogli wznieść się w przestworza, musieli rozwiązać sporo problemów technicznych – autor przytacza wybrane po kolei, wskazując, w jakich okolicznościach bohaterowie doznawali konstruktorskich olśnień. To sposób na przedstawienie niezbyt medialnej pracy tak, by dzieciom wydała się bardziej atrakcyjna. Potem już aktor pozwala małym odbiorcom na kibicowanie postaciom: bracia Wright budują samoloty i próbują utrzymać się w powietrzu jak najdłużej. Tak edukacyjna pozycja bazująca na biografii nabiera rumieńców i nie będzie lekturą banalną dla małych czytelników. James Buckley Jr. ma temat-samograj, atrakcyjny sam w sobie – i, co ważne, nie psuje go realizacją. Przemierza drogę od prostych prezentacji (być może ugrzecznianych, skoro nie ma tu ani słowa o niesnaskach między braćmi – a zdarzają się przecież każdemu rodzeństwu) do rywalizacji i prób pokonania ludzkich ograniczeń. Po prezentacjach umiejętnie nakreśla stan myśli technicznej, nie pozwala bohaterom istnieć w próżni. Skonstruowanie samolotu wymaga ogromnej wyobraźni, ale również znajomości praw fizyki – a dla braci Wright istotne jest też to, że nie można się poddawać po pierwszych nieudanych próbach. Porażki są wpisane w życiorys wynalazców i konstruktorów – autor tego tomiku podkreśla, że trzeba nauczyć się wyciągać z nich wnioski i ulepszać swoje dzieła.
„Kim byli bracia Wright” to nie tylko publikacja edukacyjna, ale i opowieść dla tych, którzy lubią marzyć. James Buckley Jr. ożywia ludzkie pragnienia i pokazuje, jak fantazja może towarzyszyć nauce. Umożliwia nawet spędzenie chwili w pierwszym samolocie – bardzo drobiazgowo opisuje scenki z przygotowań do lotu i sam lot (nie zapomina o fotografii z historycznego momentu). Ilustracje wprowadzane do tomiku również przyczyniają się do zaspokajania ciekawości dzieci: maluchy sprawdzą, jak wyglądały maszyny latające z czasów braci Wright i będą mogły je porównać z dzisiejszymi. Lektura nie skończy się więc na przyswojeniu informacji o braciach, którzy pozwolili ludziom latać.
Niewielka książeczka realizująca założenia serii dostarczy dzieciom wielu tematów do przemyśleń. Nie jest bowiem tylko prezentacją życiorysów: zawiera scenki silnie nasycone emocjami, tym cenniejsze dla dzieci, że wyrastające nawet z rojeń kilkulatków. Pozwala poznać odpowiedzi na pytania małych konstruktorów. Napisana jest prostym językiem, więc dzieci mogą czytać ją samodzielnie – więc i samodzielnie doświadczać radości bohaterów. „Kim byli bracia Wright” to wstęp do prawdziwych publikacji edukacyjno-rozrywkowych, udana próba przeniesienia czytelników w czasie. James Buckley Jr. sam dobrze bawi się, śledząc powstawanie samolotu – co przełoży się i na odczucia dzieci, które po tomik sięgną.
Karolina Macios: Bolek i Lolek z telewizora
Znak, Kraków 2016.
Zuchy
Dzieci, które nie mają jeszcze domowych obowiązków i przyzwyczaiły się do bycia obsługiwanymi przez dorosłych razem z Bolkiem i Lolkiem przeżywać będą zuchową przygodę. Niektóre mogą jednak Karolinie Macios nie uwierzyć – i nie dać sobie wmówić, że sprzątanie lub przygotowywanie posiłków to ciekawy pomysł na spędzanie wakacji. Jednak znani z kreskówki bohaterowie mają tym razem dydaktyczne zajęcia. Chcą zostać zuchami – a do tego muszą zdobywać kolejne odznaki. Wakacje zapowiadają się więc inaczej niż do tej pory – ba, inaczej niż w różnych historiach dla dzieci.
Bolek i Lolek zostają w domu. Ale to dom, który rodzice na całe dni opuszczają. Bracia muszą natomiast mierzyć się z wyzwaniami codziennej egzystencji – a to za sprawą stryjka Mariana. Stryjek przedstawia bowiem chłopcom wakacyjną ofertę, zdobywanie sprawności zucha. Mają oni przygotowywać posiłki i sprzątać po sobie, rozmawiać o własnych lękach i szukać na nie rozwiązania, pomagać innym, gimnastykować się czy ćwiczyć sztukę cierpliwości. A ponieważ chłopcy – jak większość dzieci – marzą o psie, istnieje też szansa, żeby przekonać rodziców do wzięcia ze schroniska jakiegoś sympatycznego czworonoga. Każdy tydzień przynosi nowe zadanie, a bohaterom nie jest łatwo – pozostają przecież dziećmi, które czasem się kłócą, a czasem nie chcą przyznawać do słabości. To z samymi sobą Bolek i Lolek najbardziej będą walczyć: rywalizacja między chłopcami nie ma sensu, bo odznak zuchowych wystarczy dla wszystkich. Trzeba jednak na nie zapracować. Co ciekawe, szanse na zdobywanie odznak wyrównują się zwłaszcza wtedy, gdy któryś z bohaterów odkryje, co nie sprawia mu trudności. Staje się wówczas silniejszy i może pomóc drugiemu, znieczula się też na ewentualne docinki czy złośliwości.
Bolek i Lolek popełniają standardowe błędy dzieci bawiących się w dorosłość – muszą nabałaganić przy gotowaniu (lub coś przypalić) – ale za to odkryją, jak kroić chleb i nie zrobić sobie przy tym krzywdy. Muszą przesadzić z ćwiczeniami lub poważnie się pokłócić. Muszą też samodzielnie wynaleźć sposób na strach (na przykład przed ciemnością lub przed dentystą – a z ich doświadczeń mogą skorzystać odbiorcy). Karolina Macios nie wprowadza do tomiku żadnych bajkowych udziwnień, a przy opisach wydarzeń tonuje nawet narracyjny humor (świetny na początku). Udaje, że nie zauważa wychowawczych aspektów historii Bolka i Lolka – a przecież niewiele tu wystaje ponad warstwę pedagogiczną. Od czasu do czasu przydarza się coś oryginalnego: a to Bolek przebierze się za staruszka, a to tacie ucieknie niewidzialny pies. Bohaterowie wiedzą jedno – nie chcą przerywać „zabawy”, respektują jej zasady bez dyskusji. Spędzają całkiem udane wakacje, nawet jeśli małym czytelnikom te przygody nie wydadzą się atrakcyjne.
Karolina Macios dobrze sobie radzi z prezentowaniem historyjek o bohaterach, którzy przecież nie mówili i nie otaczali się zbyt wieloma przedmiotami jako postacie z kultowej kreskówki. Ale też nie psuje iluzji bajkowości, pozostaje jak najbliżej dziecięcego świata. Proponuje najmłodszym szereg życiowych wyzwań, zachęca do zbierania „dorosłych” doświadczeń. Nie ma problemu z naśladowaniem chłopców z tego prostego tomiku – książka przypadnie do gustu zwłaszcza rodzicom, którzy chcieliby nauczyć swoje pociechy samodzielności. W Bolku i Lolku zyskają oni sprzymierzeńców, dobre wzory do naśladowania – a wszystko to z obietnicą przygody.
Zuchy
Dzieci, które nie mają jeszcze domowych obowiązków i przyzwyczaiły się do bycia obsługiwanymi przez dorosłych razem z Bolkiem i Lolkiem przeżywać będą zuchową przygodę. Niektóre mogą jednak Karolinie Macios nie uwierzyć – i nie dać sobie wmówić, że sprzątanie lub przygotowywanie posiłków to ciekawy pomysł na spędzanie wakacji. Jednak znani z kreskówki bohaterowie mają tym razem dydaktyczne zajęcia. Chcą zostać zuchami – a do tego muszą zdobywać kolejne odznaki. Wakacje zapowiadają się więc inaczej niż do tej pory – ba, inaczej niż w różnych historiach dla dzieci.
Bolek i Lolek zostają w domu. Ale to dom, który rodzice na całe dni opuszczają. Bracia muszą natomiast mierzyć się z wyzwaniami codziennej egzystencji – a to za sprawą stryjka Mariana. Stryjek przedstawia bowiem chłopcom wakacyjną ofertę, zdobywanie sprawności zucha. Mają oni przygotowywać posiłki i sprzątać po sobie, rozmawiać o własnych lękach i szukać na nie rozwiązania, pomagać innym, gimnastykować się czy ćwiczyć sztukę cierpliwości. A ponieważ chłopcy – jak większość dzieci – marzą o psie, istnieje też szansa, żeby przekonać rodziców do wzięcia ze schroniska jakiegoś sympatycznego czworonoga. Każdy tydzień przynosi nowe zadanie, a bohaterom nie jest łatwo – pozostają przecież dziećmi, które czasem się kłócą, a czasem nie chcą przyznawać do słabości. To z samymi sobą Bolek i Lolek najbardziej będą walczyć: rywalizacja między chłopcami nie ma sensu, bo odznak zuchowych wystarczy dla wszystkich. Trzeba jednak na nie zapracować. Co ciekawe, szanse na zdobywanie odznak wyrównują się zwłaszcza wtedy, gdy któryś z bohaterów odkryje, co nie sprawia mu trudności. Staje się wówczas silniejszy i może pomóc drugiemu, znieczula się też na ewentualne docinki czy złośliwości.
Bolek i Lolek popełniają standardowe błędy dzieci bawiących się w dorosłość – muszą nabałaganić przy gotowaniu (lub coś przypalić) – ale za to odkryją, jak kroić chleb i nie zrobić sobie przy tym krzywdy. Muszą przesadzić z ćwiczeniami lub poważnie się pokłócić. Muszą też samodzielnie wynaleźć sposób na strach (na przykład przed ciemnością lub przed dentystą – a z ich doświadczeń mogą skorzystać odbiorcy). Karolina Macios nie wprowadza do tomiku żadnych bajkowych udziwnień, a przy opisach wydarzeń tonuje nawet narracyjny humor (świetny na początku). Udaje, że nie zauważa wychowawczych aspektów historii Bolka i Lolka – a przecież niewiele tu wystaje ponad warstwę pedagogiczną. Od czasu do czasu przydarza się coś oryginalnego: a to Bolek przebierze się za staruszka, a to tacie ucieknie niewidzialny pies. Bohaterowie wiedzą jedno – nie chcą przerywać „zabawy”, respektują jej zasady bez dyskusji. Spędzają całkiem udane wakacje, nawet jeśli małym czytelnikom te przygody nie wydadzą się atrakcyjne.
Karolina Macios dobrze sobie radzi z prezentowaniem historyjek o bohaterach, którzy przecież nie mówili i nie otaczali się zbyt wieloma przedmiotami jako postacie z kultowej kreskówki. Ale też nie psuje iluzji bajkowości, pozostaje jak najbliżej dziecięcego świata. Proponuje najmłodszym szereg życiowych wyzwań, zachęca do zbierania „dorosłych” doświadczeń. Nie ma problemu z naśladowaniem chłopców z tego prostego tomiku – książka przypadnie do gustu zwłaszcza rodzicom, którzy chcieliby nauczyć swoje pociechy samodzielności. W Bolku i Lolku zyskają oni sprzymierzeńców, dobre wzory do naśladowania – a wszystko to z obietnicą przygody.