poniedziałek, 23 maja 2016

Pija Lindenbaum: Lubię Leosia

Zakamarki, Poznań 2016.

Sprawiedliwość

Pija Lindenbaum nie zawodzi. Popisywała się do tej pory picture bookami wielkoformatowymi, z przynajmniej trochę rozwijaną warstwą tekstową. „Lubię Leosia” to tomik dla najmłodszych, a nie ma w nim nawet 60 słów. A jednak autorka zamieszcza w nim wielką historię o przyjaźni, zazdrości, sprawiedliwości, radości i gniewie. Dzieci pojmą ją bez trudu, nawet te najmłodsze. Podobnie zresztą jak dorośli. Bo wcale nie trzeba wielu słów, jeśli odwołuje się do znanych uczuć i sytuacji. „Lubię Leosia” sprawia, że drobną scenkę z piaskownicy każdy, bez względu na wiek, przekuje na własne doświadczenia.

Marcel lubi Leosia. Nie musi wyjaśniać tego uczucia, chociaż autorka precyzuje, jak objawia się to u kilkulatków: Leoś ma fajne włosy i robi fajne błocko, nawet złamany patyk w rękach Leosia jest fajny. Ale gdy pojawia się obcy chłopak, może coś zniszczyć. Czy choćby przewrócić wiaderko – a to już zaburza harmonię tak upragnioną przez Marcela. Ale jest za co lubić Leosia, więc Marcel może być spokojny. Zwłaszcza że prześladowcę spotka zasłużona kara. Tomik „Lubię Leosia” świat maluchów przedstawia w kategoriach czarno-białych, a w dodatku – przez pryzmat tego, co Marcel lubi (lub czego nie lubi). W ten sposób chłopiec wyraża aprobatę lub dezaprobatę dla sytuacji w piaskownicy. Nie potrzebuje nic więcej, jego postawy są oczywiste dla wszystkich, a wydarzenie podczas zabawy każdego by zirytowało. Dobrze mieć przyjaciela, który upora się z problemem i przywróci normalność.

W króciuteńkiej i niemal bezsłownej historyjce Pija Lindenbaum popisuje się bardzo dobrym zmysłem obserwacji. Bez trudu wydobywa z dziecięcych pomysłów to, co najważniejsze – i co daje się przełożyć na uniwersalne doświadczenia. Tu nie ma miejsca na dyplomację ani na szukanie odpowiednich słów, Marcel musi sobie poradzić z ograniczonym (jeszcze) słownikiem. A skoro tak – sam zrezygnuje z prób modyfikowania rzeczywistości lub jej reinterpretowania. To, czego nie powie, przedstawione będzie na obrazku. I całkiem słusznie, bo już pierwsza próba opisywania sytuacji z rysunku rozbiłaby się na wartościowaniu zapisanym w języku. Niemal każde słowo zdradzi opinię na temat tego, co się stało. I będzie od razu mniej czysto w sferze emocji. Pija Lindebaum wie doskonale, jak pozostawić tylko to, co najważniejsze.

Historyjkę dopełnia więc ilustracjami (a właściwie – ilustracje uzupełniają tekst). To dzięki nim wiadomo, że Leoś ma ciemną skórę i nie obraża się za burzenie zamków z piasku. Dzięki nim wiadomo, co właściwie w tej historyjce robi pies. Pija Lindenbaum nawet nie musi wyszukiwać relacji interpersonalnych – tu wszystko rozgrywa się samo, mistrzowsko uchwycone przez wprawną autorkę. Do tego, rzecz jasna, dodać należy zabawy perspektywą. Nie ma wątpliwości, jak bohaterowie widzą świat, bo autorka nie boi się przesady i karykatur. Nieprzypadkowo Marcel jest wielkości stopy babci – kilkulatek zupełnie inaczej niż dorosły patrzy na pewne sprawy. Lindenbaum bawi się subtelnościami (porównanie wiaderek) – i chociaż w warstwie mimiki nie bywa zdecydowana, pewnie prowadzi odbiorców przez historię bogatą w doznania.

„Lubię Leosia” to rewelacyjna książeczka obrazkowa – i przypisanie jej tylko do najmłodszych maluchów byłoby krzywdzące. Pija Lindenbaum to autorka, która jak niewielu twórców tomików dla dzieci potrafi dostrzec i uwypuklić najważniejsze odczucia i przeżycia. Chociaż stawia na prostotę w powierzchniowej warstwie tekstu, jest w stanie rozpętać emocjonalną burzę. Tomikiem „Lubię Leosia” pokazuje, czym może być przyjaźń i zazdrość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz