wtorek, 31 grudnia 2013

Krystyna Kofta: Lewa, wspomnienie prawej. Z dziennika. Dziesięć lat później

Świat Książki, Warszawa 2013.

Pomoc

Jeszcze zanim literackie zwierzanie się ze swoich zmagań z chorobą stało się powszechnie stosowane, Krystyna Kofta opublikowała „Lewą, wspomnienie prawej” – zapiski z dziennika prowadzonego w 2002 roku, a obejmującego między innymi diagnozę raka piersi, mastektomię i chemioterapię. Teraz, po dekadzie od tamtych wydarzeń, „Lewa, wspomnienie prawej” powraca na rynek wzbogacona o refleksje autorki i opowieści dotyczące życia po raku, zwierzenia, które stanowią odpowiedź na wątpliwości wielu czytelniczek, a i kolejny etap uświadamiania społeczeństwa.

Dziennik Krystyny Kofty nie jest przerywany rozbudowanymi przypisami: nie funkcjonuje właściwie jako autobiograficzno-towarzyski dokument i nie wszystkich znajomych autorki można w nim rozszyfrować. Tymczasem Kofta w sztuce diarystyki bije na głowę niejednego „wielkiego” pisarza – rzeczywiście przykłada się do codziennych zapisków, unika skrótowości i nadmiernego filozofowania. Ćwiczy styl i koncentruje się na ważnych dla siebie kwestiach, dzięki czemu czytelnicy mogą dość szybko zaangażować się w egzystencję pisarki. Nie każdy potrafi zwyczajność zamienić w anegdotę, więc śledzenie starannych zapisków Krystyny Kofty sprawia dużą przyjemność. Książka nie jest, wbrew pozorom, dziennikiem choroby. Walka z rakiem toczy się tu bardzo szybko i niemal pozbawiona została najbardziej stereotypowych lęków, pytań czy oznak buntu. Do dwumiesięcznych podejrzeń autorka przyznaje się, gdy zna już diagnozę (a poznaje ją natychmiast po błyskawicznym badaniu), na operację przychodzi czas od razu, a wspomnienia o chemioterapii mieszają się ze zwykłym towarzyskim i zawodowym życiem. Kofta nie dopuszcza do siebie na kartach dziennika czarnych myśli, rezygnuje z sentymentów i nie waha się przy podejmowaniu ważnych decyzji (na przykład o tym, by usunąć od razu całą pierś i w ten sposób uniknąć kolejnej prawdopodobnej operacji). Wsparcia szuka w obficie prowadzonej korespondencji, a o swojej walce opowiada również w felietonach prasowych, dodając otuchy odbiorczyniom i bliskim osób w podobnej sytuacji. W rocznych zapiskach rak jest tylko cząstką – nie odbiera intensywności życia, nawet mimo nieprzyjemnych dolegliwości związanych z chemią. Kofta nie straszy i nie narzeka, zdaje relację z własnej zwyczajności – tyle że z rakiem.

Znana odbiorcom część teraz zamknięta została dodatkową opowieścią. Tym razem autorka porzuca formę dziennika i koncentruje się na tym, co może pomóc kobietom. Opowiada o wadze badań profilaktycznych i stara się obalać mity związane z rakiem piersi, pomaga rozważać decyzje o rekonstrukcji piersi i wyjaśnia, jak radzić sobie z brakiem piersi podczas seksu. Opowiada o reakcjach mężczyzn, nastawia na walkę z chorobą. Pokazuje, jak oswoić strach – i jak się zachowywać. Staje się przewodniczką, bo tego chcą od niej kobiety potrzebujące wzoru. W dodatku do dziennika jest Krystyna Kofta szczera i często odwołuje się do własnych obserwacji, ale też wskazuje różne drogi wyboru, nie zamierza zastępować czytelniczek w ocenianiu ich potrzeb. Pomaga, bo funkcjonuje jako autorytet.

„Lewa, wspomnienie prawej” to dzisiaj książka, która nie potrzebuje reklamy, wciąż ważna i potrzebna – nie tylko ze względu na zapis przeżyć, doświadczeń i emocji związanych z budzącą społeczny lęk chorobą. Dziś ten tom funkcjonuje również jako drogowskaz, zbiór nakazów dla kobiet. Poza funkcją terapeutyczną istnieje również jako arcyciekawy diariusz wzbogacany grafikami autorki. To książka optymistyczna – ale bez tanich wzruszeń, krzepiąca i cenna. Tekst wcale się nie zestarzał i wciąż dostarcza wrażeń. Udało się Krystynie Kofcie znaleźć najlepszy pomysł na przedstawienie zmagań z rakiem – i zawrzeć w tomie, wznowionym po dziesięciu latach, odpowiedzi na wiele pytań nurtujących odbiorczynie. „Lewa, wspomnienie prawej” funkcjonuje jako wskazówka – ale jest to wskazówka atrakcyjna również od strony literackiej, co nie będzie bez znaczenia dla kolejnych grup odbiorców.

Maria Meyer: Jestem w niebie, czyli Maria Meyer śpiewa

Koncert półprywatny

„Na scenie uczucia muszą być prawdziwe” – stwierdza Maria Meyer w recitalu „Jestem w niebie”. I zapewnia te uczucia odbiorcom, prowadząc ich przez historię złożoną muzycznie ze standardów jazzowych lat 30., a tekstowo… przez różne wcielenia kobiet, które kochają lub marzą o miłości i szczęściu. Bo do znanych wszystkim melodii nie trzeba już dopisywać nowych opowieści, liczy się potężny ładunek emocjonalny i proste, uniwersalne prawdy. Inna rzecz, że czasem muzyka pozwala na artystyczne żarty, parodie i mikroscenki o kontaktach damsko-męskich. Artystka znajduje miejsce na zabawę, ale i na stworzenie refleksyjnego nastroju. I tak „Jestem w niebie” układa się w wielowarstwową podróż przez najważniejsze uczucia. Dynamicznie i klimatycznie, buntowniczo i tęsknie – z każdą piosenką słuchacze odkrywają nowy zestaw znaczeń, charakterów i przeżyć. Zagłębiają się w teksty (za sprawą znakomitych tłumaczeń Wojciecha Młynarskiego, Romana Kołakowskiego i Janusza Krucińskiego), ale też dają się oczarować interpretacjom Marii Meyer. „What a wonderful world”, „I got rhythm”, „I can’t give you anything but love”, „Just in time”, “The man I love” to tylko niektóre kompozycje pojawiające się w znakomitym spektaklu-recitalu. Meyer nie boi się wyzwania ani porównań z najlepszymi wykonawcami evergreenów, bo wymyśliła swoją wersję muzycznej podróży.

Głos i pomysł na przekazanie piosenkowych treści – to do zaoferowania ma Maria Meyer. Śpiewa, by podzielić się z publicznością ogromem uczuć. Jest w tym i fascynacja, i chęć zabawy, i poszukiwanie szczerości w relacjach z płcią przeciwną. Dla Meyer tekst, chociaż istotny, jest jednak drugorzędny wobec ładunku emocjonalnego. I chociaż „Jestem w niebie” to interpretacyjno-wokalny popis, to właśnie prawdziwe uczucia najbardziej zostają w pamięci po całym koncercie. Może dlatego, że melodie zna każdy, a przedstawiane w tekstach doświadczenia i dramaty przybierają postać uniwersalnych i nie jednostkowych zjawisk – tym, co je wyróżnia, okazuje się intensywność przekazu. Maria Meyer potrafi dotrzeć do słuchaczy i odwołać się do ich refleksji oraz tęsknot, nie szczędząc też uśmiechu. Stawia na prawdziwe odczucia na scenie i na widowni.

W podkreślaniu szczerości pomaga artystce półprywatna atmosfera koncertu. Nie ma tu mowy o oddalaniu się od odbiorców, Meyer cały czas utrzymuje kontakt z publicznością. Uzyskuje to i drobnymi konferansjerskimi zapowiedziami kolejnych utworów, i scenicznymi wcieleniami, które wymagają dystansu czy przymrużenia oka. Widzowie są tu niemal świadkami tworzenia się artystycznego przedsięwzięcia, zostają wciągnięci w kameralną przestrzeń i zaangażowani do przeżywania razem z aktorką. Ta nie udaje, że publiczności nie ma, ale traktuje odbiorców jak dobrych znajomych, rozumiejących kolejne przesłania i z łatwością wychwytujących intencje czy artystyczne decyzje. W tym kontekście wychodzenie do publiczności jest już naturalną konsekwencją kontaktu, widownia współtworzy całe wydarzenie. Kolejnym motywem sugerującym familiarność koncertu stają się rozmowy z muzykami – i ich wzajemne porozumienie. Adam Snopek, Jerzy Główczewski i Ronald Tuczykont bawią się muzyką, doskonale się rozumieją i znajdują prawdziwą przyjemność we wspólnym graniu. Czerpią radość z jazzowych popisów i sami w sobie są gwarancją wysokiej jakości koncertu. Do tego dodać należy sceniczne, znów niby prywatne dyskusje. „Panowie, halo, piosenka się skończyła!” – powstrzymuje żartobliwie Maria Meyer muzyków, którzy właśnie rozkręcają się w improwizacjach. Innym razem zgadza się (na błaganie Snopka) na rozbudowane intro, zaznaczając jedynie, że potrzebuje wskazania momentu rozpoczęcia śpiewu. Publiczność nie będzie wiedziała, czy to zaplanowane dialogi, czy wykorzystanie możliwości, jakie zapewnia niepowtarzalna atmosfera kameralnej sceny. Wszystko wypada tu bardzo naturalnie.

I w takim klimacie czyste okazują się gry z konwencją. Maria Meyer do kolejnych standardów wybiera różne role, potrafi być stęsknioną kochanką, kokietką, tygrysicą ze stażem, damą… Wcieleń ma mnóstwo, każdy utwór staje się sceniczną miniaturką, etiudą aktorską – mimo bardzo oszczędnych środków wyrazu. To nie dodawane elementy garderoby (czerwona marynarka i kapelusz) decydują o zmianach postaci, a głos. Meyer może być, kim tylko zechce. Nie dość, że śpiewa, nie dość, że aktorsko interpretuje tekst tak, by każdorazowo przywołać nową historię i nową bohaterkę, to jeszcze operuje tembrem głosu – dzięki czemu błyskawicznie sugeruje odbiorcom klimat opowieści. Sugeruje odbiorcom bardzo wiarygodne metamorfozy bez uciekania się do rekwizytów czy wymyślnych kostiumów i min. Na scenie nic się nie zmienia – a przecież do każdej piosenki wychodzi inna postać. Te metamorfozy dynamizują koncert, ale też sprawiają, że utwory z niego lepiej mogą przemówić do odbiorców. W głosie Marii Meyer mieści się cały zestaw szczerych uczuć. Głos jest na scenie najważniejszym instrumentem – prowadzi wszystkich przez opowieść, sprawia, że pojedyncze zwierzenia zaczynają się w tę opowieść układać. Maria Meyer potrafi hipnotyzować słuchaczy. Jej sceniczne przeobrażenia długo przypominają o wzruszeniach zawartych w tekście i melodiach.

Być może w tym tkwi tajemnica siły „Jestem w niebie”. Meyer gra tu śpiewem różne kobiety i wykorzystuje niejeden schemat przy świadomości widzów co do takich umownych gestów – ale nigdy nie zapomina o prawdziwości uczuć. To jej płaszczyzna porozumienia z odbiorcami.

poniedziałek, 30 grudnia 2013

Zdzisław Skrok: Czy wikingowie stworzyli Polskę?

Iskry, Warszawa 2013.

Przygoda historyczna

Zdzisław Skrok opowiada zawsze z pasją – nic więc dziwnego, że jego publikacje trafiać mogą do dość szerokiego grona odbiorców – nawet kiedy dotyczą niezbyt popularnych gałęzi wiedzy. Tom „Czy wikingowie stworzyli Polskę?” pozwala zestawić historię i odczytania źródeł z archeologią – a wszystko razem spotyka się w zadumie nad człowiekiem. Autor jest znakomitym gawędziarzem, który całkiem świadomie zrezygnować może z prób przypochlebiania się publiczności. Budzi zaufanie i lekkością pióra, i rezygnacją z zaciętości czy walki w obronie własnego stanowiska. Zaprasza czytelników do wspólnego przyglądania się strzępkom przeszłości – i pokazuje, jak z odnajdywanych śladów można odczytywać minione wydarzenia.

Najnowszy tom przenosi odbiorców do czasów powstania państwa polskiego. Zdzisław Skrok zajmuje się tematem, który umyka w szkołach i niespecjalnie frapuje na co dzień dorosłych – chce sprawdzić, skąd wzięli się nasi przodkowie. Od samego początku intryguje, wysuwając hipotezę o czynnym udziale Skandynawów w budowaniu późniejszych narodów słowiańskich. Odwołuje się do silnie działających na wyobraźnię, niemal stereotypowych postaci i wskazuje cechy oraz zachowania, które zachowały się w migawkach z dawnych wieków.

Takie podejście wymaga skrupulatnych analiz i drobiazgowych śledztw – ale Zdzisław Skrok przede wszystkim bawi się tematem. Zabawa nie oznacza tu narracyjnej nonszalancji ani lekceważenia zagadnień. Autor zachowuje elegancki styl opowiadania i rozbudza ciekawość odbiorców przez własne zaangażowanie w temat. Może tu funkcjonować jak odkrywca, pokazuje, że badacz ma duszę dziecka – każde ważne spostrzeżenie przynosi radość, która udziela się również czytelnikom. Tom „Czy wikingowie stworzyli Polskę?” jest gęsty od dowodów na potwierdzenie wyjściowych założeń, ale w tomie nie ma agresji czy zalążków polemiki – a czyste poczucie szczęścia i satysfakcji z dopasowania do siebie fragmentów puzzli przeszłości.

Książka składa się z serii esejów o początkach państwa polskiego i dostrzegalnych skandynawskich wpływach. Pomaga zrozumieć zwyczaje Waregów i łączy je ze znanymi Polakom dziejami. Przygląda się wydarzeniom w Europie X wieku, przecina je własnymi doświadczeniami i olśnieniami z pracy badawczej, a poza tym często odnosi się do osiągnięć archeologicznych, nie pomija przy tym również samego przebiegu tych badań. Tym samym dostarcza czytelnikom z jednej strony ciekawostek na temat prac archeologów i historyków, z drugiej natomiast – sporej dawki wiedzy. Nie bez znaczenia jest w lekturze fakt, że autor nie ukrywa się za bezosobowym narratorem, a nawet zdarza mu się ujawniać własny stosunek do tematu. To bardzo ożywia książkę i przychylnie nastawia do całej opowieści. Skrok wie, jak zadbać o odbiorców – proponuje im publikację bardzo przyjemną, niby mimochodem nasączając ją sporą dozą wiedzy. Potrafi specjalistyczne informacje przekazywać w przystępny sposób, cały czas pamięta o komforcie czytelników, ale też traktuje ich jako partnerów do dyskusji, tłumaczy, co trzeba, ale i wysoko stawia poprzeczkę – tak, by nie zawieść co bardziej wymagających. Trudno jest uchwycić fenomen popularyzatorskich prac Zdzisława Skroka: każdy, kto choć raz przeniesie się dzięki temu autorowi w przeszłość, z pewnością doceni jego sposób opowiadania o historii. „Czy wikingowie stworzyli Polskę?” to udana próba zainteresowania odbiorców zamierzchłą przeszłością.

Angelika Kuźniak: Marlene

Czarne, Wołowiec 2013.

Życie przez detal

Dla fanów Marleny Dietrich i dla łowców ciekawostek jest dobry reportaż Angeliki Kuźniak „Marlene”. To historia budowana z detali, a właściwie wycinek biografii wielkiej artystki opierający się na polskich tropach. Notes, w którym znalazło się kilka polskich nazwisk, dokumenty oraz wspomnienia ludzi, którzy pracowali z Marleną Dietrich to nie tyle próba odtworzenia przygotowań do występów, ale chęć pokazania sławy z innej strony. Tu Marlena Dietrich widziana od kulis staje się zwykłym człowiekiem. A mimo to wciąż uwodzi odbiorców i zachwyca ich tajemniczością. Angelika Kuźniak poszukuje, jakby kierowana ciekawością, najmniej oczywistych spostrzeżeń, spotkań, które mogłyby uzupełnić obraz bohaterki – i przy okazji rozbudzić wyobraźnię czytelników. A że przy okazji pisze z autentycznym zainteresowaniem, może na nowo trafiać do publiczności.

O czym pisze Kuźniak? Między innymi o organizowaniu koncertów, o przyjęciu Dietrich przez niemieckich odbiorców, o bliskich współpracownikach. Odnotowuje zwyczaje i wymagania artystki – co ciekawszym szuka uzasadnienia. Nie zapomina o reakcjach mediów i fanów: przytacza fragmenty audycji radiowych i korespondencję. Stara się koncertową codzienność przedstawiać bardzo szczegółowo – na podstawie zdjęć buduje całe opisy wystroju pokojów hotelowych. Chętnie stosuje czas teraźniejszy, jakby w ten sposób chciała jeszcze bardziej przybliżyć Dietrich czytelnikom: dzięki temu zabiegowi bohaterka tomu ożywa, jej rozterki i małe troski zaczynają się liczyć. To podejście Kuźniak zgadza się z perfekcjonizmem Dietrich. Autorka decyduje się na raportowy styl, posługuje się krótkimi i konkretnymi zdaniami. W „Marlene” nie ma miejsca na poetyzowanie czy analizy występów, fragmenty recenzji i opinie krytyków. To, co dzieje się na scenie, zupełnie się nie liczy – przegrywa z fascynującym dla zwykłego odbiorcy zamieszaniem wokół organizacji samych koncertów. Są za to zapiski z dzienników bohaterki, jej listy i wypowiedzi osób, które z Marleną Dietrich zetknęły się przy okazji tras koncertowych. Kuźniak szuka tych, dla których nie ma przeważnie miejsca w wielkich biografiach i na afiszach, nie koncentruje się tylko na oddanych fanach: chętnie słucha zwykłych współpracowników, a nawet tych, którzy do Dietrich odnosili się z niechęcią. „Marlene” jest zestawem ocen z różnych perspektyw.

Budowanie tego zwięzłego reportażu polegało nie tylko na zbieraniu drobnostek, ale i na selekcji dostępnych materiałów. Angelika Kuźniak stworzyła opowieść-dopełnienie biografii, bez konieczności dopowiadania życiorysu. Część anegdot i informacji pomysłowo przerzuciła do kalendarium, które stało się dzięki temu miłym dodatkiem do lektury. Autorce udała się trudna sztuka: jednoczesne sugerowanie przerażającej dokładności i skrupulatności w opisywaniu zaplecza wydarzeń oraz – skrótowość, przeskakiwanie między tematami i pomijanie powszechnie dostępnych faktów. Właśnie swoimi wyborami i autorskimi decyzjami zyska przychylność czytelników – bo „Marlene” zmienia się dzięki tym zabiegom z dokumentu w literaturę. Zwłaszcza dziś dla części odbiorców przestaną się liczyć fakty z życia dawnej gwiazdy, a zacznie – portret psychologiczny bohaterki, odtwarzany wiernie z jej zachowań, gestów i decyzji. Angelika Kuźniak daje czytelnikom satysfakcjonującą publikację – która doczekała się już drugiego wydania. „Marlene” stanowi próbę poznania artystki przez przegląd odrzucanych przeważnie wiadomości z jej archiwum. Udowadnia, że odpowiednio zestawione dane, choćby marginalne, też mogą złożyć się na frapującą całość.

niedziela, 29 grudnia 2013

Stefan Kisielewski: Felietony. Tom 3. Wołanie na puszczy

Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.

Gorycz i polityka

Trudno o trafniejszy tytuł trzeciego tomu felietonów Kisiela niż „Wołanie na puszczy”. Autor, wyraźnie zmęczony bezowocnymi wysiłkami, przestaje wierzyć w swój wpływ na odbiorców – decyduje się zatem na rezygnację z retorycznych ozdobników, prób przekonywania do własnych spostrzeżeń. Opisuje to, na co się nie zgadza, lub też to, co trzeba czytelnikom wytłumaczyć, ale już bez poprzedniej zaciętości i z o wiele chłodniejszą głową. Wie, że dotarcie do możliwości rozmowy utrudnia mu maska prześmiewcy i dlatego też w „Wołaniu na puszczy” niemal całkowicie odrzuca dowcipne tony i literackie wygłupy. Śmiertelnie poważny Stefan Kisielewski może się już zająć zgłębianiem tajników polityki – bo tematy polityczne (zwłaszcza w ujęciu polityki międzynarodowej) wymagają skupienia, precyzji i raczej uroczystych tonów. Kisielewski czuje, że żart nie sprawdzi się tu jako nośnik argumentów – dopasowuje zatem język artykułów i felietonów do tematyki – i odwrotnie. Oddala tym razem motywy społeczne, nie interesuje się zbytnio zwykłym życiem, a próbuje wprowadzić do świadomości czytelników fakty (i ich interpretacje) niemieszczące się w peerelowskiej codzienności. Kisiel w „Wołaniu na puszczy” jest już stańczykiem zrezygnowanym i pozbawionym nadziei. Nie chce dostarczać rozrywki, woli zmusić do refleksji – a te dwa cele wzajemnie by się wykluczały.

Trzeci tom felietonów Stefana Kisielewskiego przepełniony jest goryczą. Znalazło się tu kilka dłuższych artykułów, teksty publikowane w kraju oraz felietony z paryskiej „Kultury”, co pewien czas zwarte wywody przetykane są seriami spostrzeżeń o zacięciu aforystycznym. Kisiel zajmuje się teraz przede wszystkim przypominaniem o tym, co już kiedyś opublikował (i co przeważnie się sprawdzało), popada w kasandryczne tony, świadomy, że i tak jego głos niewiele znaczy. W „Wołaniu na puszczy” ujawnia się jego samotność – płynąca nie tyle z głoszenia radykalnych sądów, co z braku oczekiwanego odzewu. W swojej walce Kisiel jest sam, robi się więc coraz bardziej zmęczony i nieco rozżalony. Nie rezygnuje z komentowania rzeczywistości – ale o słabościach i nierównym rozkładzie szans w tej walce nie może już zapomnieć. W tej książce bardzo wyraźnie pojawia się także oskarżenie słane w kierunku cenzury. Do tematu przekształcania tekstów i myśli w nich zawartych Kisiel wraca wielokrotnie, ubolewając nad przeinaczaniem wyjściowych założeń – i nad odpowiedzialnością za słowa.

W „Wołaniu na puszczy” widać wielkie zaangażowanie autora w sprawy kraju, ale też i stale rosnącą niechęć do systemu. Felietony zaczynają zamieniać się w wyliczenia bezsensów, surowe oceny sytuacji na scenie politycznej i notowanie utrudnień stawianych przed ludźmi. Znacznie rzadziej Kisiel zatrzymuje się nad kwestiami kultury, stara się w ogóle unikać lekkich tematów – by nie okazać się znów „tylko” prześmiewcą. Żart jako metoda na przekonanie społeczeństwa nie sprawdził się w tej walce, uniemożliwił poważne traktowanie autora, wić Kisielewski wycofuje się ze stylu, który przyniósł mu wielką popularność. Nie oznacza to, że całkowicie odrzuca złośliwą ironię – zdarza mu się jeszcze ozdabiać felietony anegdotami czy obiegowymi żartami, ale już tylko dla utrzymania czytelników. Trzeci tom felietonów ukazuje kierunek publicystyki Stefana Kisielewskiego i jest ściśle powiązany z wiadomościami dziś już historycznymi – często teksty dotyczą aktualiów i wyjaśniają mechanizmy lub kulisy istotnych dawniej spraw. A jednak mięsistość tego stylu i sposób formułowania opinii to elementy, które nie pozwolą odłożyć lektury do końca.

sobota, 28 grudnia 2013

Marina Rowan: Mam na imię Marina i jestem alkoholiczką

Media Rodzina, Poznań 2013.

Literacka spowiedź

Alkoholizm jest chorobą coraz częściej przedstawianą w autobiograficznych i terapeutycznych zarazem książkach. Mimo indywidualizacji wspomnień ma przeważnie jeden scenariusz o dwóch możliwych zakończeniach. Ale nie ulega wątpliwości, że każda literacka spowiedź jest inna – jeśli nie pod kątem fabuły, to ze względu na przyjętą stylistykę i pomysł na całość. Marina Rowan wybrała przejście w literaturę ze wszystkimi jej zabiegami. Tom „Mam na imię Marina i jestem alkoholiczką” to po prostu opowieść o dwóch etapach życia – nałogowym piciu i trudnym procesie powracania do normalności. Dla zaakcentowania tego podziału autorka wprowadza dwa imiona bohaterki: Marina to ta, która wpadnie w alkoholowy wir, Kaśka – to kobieta po przejściach, świadoma własnej choroby i ucząca się szukać pomocy. W narracji będą się zmieniać – bo achronologia została przez Rowan przyjęta dla lepszego zaprezentowania postaci i jej problemów.

Marina to kobieta wykształcona i odnosząca sukcesy w życiu prywatnym – mimo ustabilizowanego życia nie potrafi powstrzymać się przed zaglądaniem do kieliszka, aż w końcu trafia na odwyk. Przyczyn alkoholizmu Marina Rowan szuka aż w dzieciństwie, przedstawiając złe wspomnienia małej dziewczynki. Nie ma w tym banalnych psychologizmów, cofanie się do przeszłości wiąże się raczej z próbą autokreacji niż z chęcią zwalniania się od odpowiedzialności. Jednocześnie Marina – bohaterka tomu – zamierza stworzyć swój wielowymiarowy portret, świadoma, że całym jej życiem będzie już rządzić myśl o alkoholizmie. Migawki z pełnego traum dzieciństwa przeplatają się z dziwną normalnością, jaką chce uzyskać kobieta po przejściach. Kaśka, która wychodzi ze szpitala, trafia na plebanię. Tam znajduje przyjaciół, a nawet zauroczenie, do jakiego nie wolno jej się przyznać. Teraz już Kaśka musi uważać na każdy swój krok, a nie może też zapominać o tym, że wokół znajdują się też ludzie nieżyczliwi. Kobieta uczy się czerpać radość z drobiazgów, cieszy się każdym dniem, boryka z rozmaitymi smutkami i wie, jak prosić o pomoc, kiedy tylko będzie jej potrzebować.

Standardowy scenariusz Marina Rowan przesącza przez świat trudnych do zrozumienia uczuć. Intensywnie odbiera otoczenie, nie zawsze potrafi się przed nim bronić. Proste i potrzebne prace porządkowe uświadamiają jej, jak skomplikowane są emocje i międzyludzkie relacje. Poza ośrodkiem odwykowym niełatwo znaleźć schronienie, każdy azyl ma swoje wady, o czym Marina musi się przekonać.

Autorka tworzy książkę niemal poetycką, mimo bardzo prozaicznego tematu. Nie tylko wykorzystuje w niej powieściowe schematy konstrukcyjne i narracyjne chwyty, w samej stylistyce często sięga po rozbudowane i wręcz przefrazowane opisy, lubi zwracać uwagę na intensywne zmysłowe doznania, jakby chciała nieuchwytnym pięknem zrekompensować odbiorcom mało optymistyczny temat. Nie ma tu prostych przedstawień zachowań, każde wydarzenie autorka opatruje lirycznymi w duchu porównaniami i bardzo rozbudowanymi komentarzami, jakby akcja miała dziać się na oczach czytelników w zwolnionym przez kwiecisty styl tempie. To sposób Rowan na zagadanie trudnych momentów, ale też rodzaj umowy z czytelnikami, rekompensata za prowadzenie autoterapii na kartach książki. „Mam na imię Marina” to bardzo specyficzna spowiedź, zrealizowana literacko i ze świadomością odbiorców o różnych życiowych doświadczeniach i różnych poglądach. Dlatego obok alkoholu, od którego przecież nie da się w opowieści zbyt daleko odejść, pojawia się motyw miłości – innej niż w romantycznych powieściach i nieszablonowo prowadzonej. Marina Rowan stara się poza zwierzeniem zaproponować czytelnikom też literacką podróż.

piątek, 27 grudnia 2013

Stephen Clarke: Merde faktor

W.A.B., Warszawa 2013.

Seks i przepisy

Paul West powraca i z tego faktu ucieszą się wszyscy czytelnicy serii Stephena Clarke’a – bo razem z Paulem powracają też prześmiewcze spojrzenia na angielsko-francuskie różnice kulturowe, wyliczenia absurdów i styl powieści zbliżony do felietonowego, przesycony kąśliwą i inteligentną ironią. Perypetie Paula ogniskują się w temacie angielskiej herbaciarni w Paryżu i problemów sercowych – dzięki temu autor może wyliczać nonsensy na dwóch płaszczyznach – urzędniczej i obyczajowej. Kolejne kochanki Paula uświadamiają mu inne spojrzenie na damsko-męskie relacje, a zdobywanie niezbędnych dokumentów pomaga cudzoziemcowi dokładnie poznać pułapki biurokracji. Paul West robi wszystko, by dobrze poczuć się w Paryżu. Nie może jednak przymykać oczu na wszelkie niespodzianki.

W „Merde faktor” bohaterowi od początku towarzyszy Jake, przyjaciel, który wybiera sobie kolejne partnerki ze względu na ich oryginalne narodowości. Jake bezlitośnie kaleczy język i tworzy grafomańskie pornograficzne wiersze – a w „Merde faktor” zajmuje całkiem sporo miejsca. Paul tymczasem, po następnym rozstaniu z Aleksą, musi stawić czoła swojemu wspólnikowi, który zamierza przekształcić herbaciarnię w diner. Poznaje między innymi ekstrawagancką urzędniczkę, która po godzinach pracy przebiera się w skórzane stroje dominy, szaloną Australijkę i cichą stażystkę zaangażowaną w jego problemy. Na nieszczęście Paula, w jego otoczeniu znów pojawi się też Aleksa. Od merde nie da się uciec.

Pod względem fabularnym „Merde faktor” nie jest książką rozbudowaną – w sensie akcji dzieje się tutaj niewiele: perypetie towarzyskie i próba zrozumienia mechanizmów we francuskich urzędach to tło dla pytania, czy Paulowi uda się uratować herbaciarnię. Żeby ożywić tom, Clarke zwraca uwagę na Jake’a, który wreszcie zamierza się ustatkować i snuje mało realne do spełnienia, odważne plany. Ale akcja w serii nigdy nie była najważniejsza – bo Stephen Clarke występuje tu jako prześmiewca i rozbawiacz. Jest bezlitosny we wskazywaniu punktów francusko-angielskiej wojny obyczajowej. Paul dziwi się lokalnym zwyczajom i sprawdza, jak się im podporządkować, by osiągnąć swoje cele, a jego dziewczyny uświadamiają mu, które postawy brytyjskie wypadają śmiesznie w Paryżu. Obie skłócone strony mogą tu zatem odnaleźć pole do walki – w ośmieszaniu przeciwnika nie chodzi jednak o złośliwość, a o rozrywkę – dlatego też Clarke angażuje emocjonalnie bohatera w sprawy pootwierane w Paryżu. Nigdy nie zdarza się wytykanie dziwności i śmiesznostek w formie agresywnego ataku – śmiech jest tu najlepszą bronią, a i czynnikiem, który przyciąga odbiorców do całego cyklu.

Stephen Clarke zachowuje się tak, jakby pisał bardziej rozbudowany felieton. Serwuje bohaterowi intensywne przeżycia w wersji skarykaturalizowanej, wyostrzonej na potrzeby tekstu. Nie interesuje go planowanie Paulowi życia, liczy się tylko powieściowe tu i teraz, bez refleksji o przyszłości. Tym sposobem Paul West może rozbawiać – to postać powołana do istnienia po to, by testować wszelkie niedogodności, jakie we Francji spotykają Brytyjczyków, dla dobra tomu połączone w jedną historię. „Merde faktor” to królestwo ironii, tu wyśmianiu może podlegać wszystko – od narodowych przywar po indywidualne wady. Stephen Clarke wie, jakiej rozrywki oczekują od niego czytelnicy i swoich fanów nie zawiedzie. A że przy okazji śmieje się z mód i póz wśród przedstawicieli artystycznego świata, z seksu i prób zdobywania kolejnych dziewczyn, z bezdusznych przepisów i porywczych francuskich sąsiadów – tym lepiej, bo oznacza to, że „Merde faktor” zyska grono wiernych czytelników, spragnionych beztroskiej zabawy.

czwartek, 26 grudnia 2013

Grażyna Jeromin-Gałuszka: Gdybyś mnie kochała

Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.

Akcja poza czasem

Od początku Grażyna Jeromin-Gałuszka najlepiej czuje się w lekko onirycznej prozie, w klimatach tworzonych przez mieszkańców małych miejscowości. Ich życie wplata w rytm przyrody, a wielkie tragedie przysłania odrobinę spokojniejszą narracją, chociaż u wielu innych autorów brzmiałoby to jak stylistyczny zgrzyt. Jeromin-Gałuszka pisze trochę w duchu Fannie Flagg, ale nie ogląda się na literackie mody, ucieka od wygodnych schematów i rozwiązań, które podpowiada wyobraźnia odbiorców. Niby przywiązana do swoich bohaterów, nie zawsze chce ich chronić przed przykrościami różnego kalibru – co zapewnia jej książkom atrakcyjną fabułę.

I w „Gdybyś mnie kochała” autorka wykorzystuje senno-wiejską rzeczywistość, wyostrzając wady i dziwności ludzi – tu nie ma się za czym ukryć, każde odstępstwo od zwyczajności odbije się głośnym echem wśród sąsiadów. Miejsce, w którym wszyscy o wszystkich wiedzą, staje się jednak areną ogromnych dramatów, a do zagadek przeszłości można wrócić i po piętnastu latach. Grażyna Jeromin-Gałuszka tym razem rozpoczyna jak autorka kryminałów: Maksym Bromski budzi się pewnego dnia w obcym hotelowym pokoju, obok zwłok kobiety – i natychmiast zostaje z tego miejsca zabrany przez antyterrorystów. Nie ma pojęcia, co się stało. Od najmłodszych lat każde wakacje spędzał na wsi, w towarzystwie starszego kuzyna. Kuzyn zaginął tuż po swoim weselu. Ta sprawa powraca w toku śledztwa i ma związek z aktualnym położeniem Maksyma.

Migawki z myśli niewiele rozumiejącego bohatera Jeromin-Gałuszka przeplata znacznie dłuższymi retrospekcjami. Maksym jest towarzyszem zabaw nieco dziwnej Dzidzi, rówieśniczki. Jego kuzyn zdobywa serce starszej siostry Dzidzi. W wiejskim życiu nie ma miejsca na sielankę, wszyscy za to uczą się nieustannie, jak radzić sobie z tym, co przynosi los. Tu problemy z alkoholem i rozpady związków wyglądają zupełnie inaczej, a ludziom, zwłaszcza średniemu pokoleniu, nie zależy na spełnianiu marzeń, a na tym, żeby było jak trzeba. W ten rytm dają się wciągać i młodzi, dopóki coś nie zaburzy zwykłej kolei rzeczy.

Autorka, by urozmaicić opowieść, wplata nie tylko sensacyjne wątki do fabuły. Chętnie zmienia też narratorów (i ocenę zjawisk), nadaje kolorów kolejnym postaciom – sprawia, że stereotypowe ujęcia zaczynają ujawniać nowe treści. Sagowy niemal styl miesza z konwencją filmu akcji, niespodziewanego w tak przygotowanej historii. Nie obiecuje czytelnikom ani łatwych wzruszeń, ani satysfakcjonujących rozwiązań, zatraca się w wydarzeniach odległych od zabieganej codzienności – i znajduje w nich ukojenie nawet wtedy, gdy bohaterowie takiego uczucia zaznać nie mogą. Prowadzi równolegle kilka relacji, a achronologizacja zdarzeń nie przeszkadza w cieszeniu się rozkładem akcentów. Grażyna Jeromin-Gałuszka swoich odbiorców kusi pewnym rodzajem nostalgii, odejściem od tego, co znane, w stronę tego, co powoli zapominane. Akcję tworzą u niej ludzie – to z ich charakterów trafnie naszkicowanych, biorą się wszystkie działania i kłopoty. „Gdybyś mnie kochała” to jedna z lepszych powieści tej autorki – nie różni się od poprzednich tematyką czy rytmem prozy, ale sposób uzasadniania prostoty czy naiwności tu najbardziej przekonuje. Jeromin-Gałuszka konsekwentnie zatrzymuje się w przestrzeni ponad czasem, wolnej od techniki, za to przesyconej bardzo silnymi uczuciami – w nich upatruje źródeł opowieści.


Marcin Mortka: Ostatni rycerz

Wilga, Warszawa 2013.

Eksperyment prześmiewcy

Marcin Mortka w „Ostatnim rycerzu” testuje przydatność motywów z powieści fantasy w karykaturalnej formie. Proponuje młodym czytelnikom powieść prześmiewczą i czerpiącą z wyeksploatowanych schematów – w nadziei, że dowcip ożywi akcję. Nie ma tu mowy o idealizowaniu bohaterów czy o rzeczywistych zagrożeniach – Mortka pokazuje, jak bardzo wyczerpał się stereotyp drogi jako czynnika napędzającego fabułę. Swoją książkę konstruuje z gotowych części i tylko obecnością niemaskowanych szwów przypomina o własnej ingerencji w tradycje literackie.

W „Ostatnim rycerzu” wszystko podporządkowane zostało zabawie odbiorców – począwszy od imion (tytułowy bohater to Valdemar) przez nieudolne działania postaci aż po dobór charakterów przedstawicieli jednej drużyny. Kiedy trzeba przyjść z pomocą królowi Krystianowi Dobrodusznemu, do Valdemara dołącza jeden bardzo złośliwy skrzat, jeden bardzo marudny krasnolud, który wszystko przelicza na zysk własny, jeden leniwy gnom, jeden trochę irytujący centaur i jedna piękna akrobatka. Każdy członek zespołu ma sporo wad, eksponowanych znacznie chętniej i częściej niż zalety – w tak kłótliwym towarzystwie nie ma mowy o klasycznych wzruszeniach, więzach przyjaźni, o radości z bycia razem czy niecierpliwym oczekiwaniu na wypełnienie misji. Ba, nawet powodzenie wyprawy wydaje się sprawą wątpliwą, a wewnętrzne niesnaski o wiele bardziej angażują czytelników niż cel wędrówki – od początku jasny i zgodny z konwencją.

Magiczne istoty nie zawsze mogą posługiwać się czarami w pełnym wymiarze, spory i kłótnie utrudniają walkę. Do tego jeszcze dochodzą zajęcia mało pasujące do powszechnych wyobrażeń o godności wojaków, rozterki i brak porozumienia – nigdy nie wiadomo, czy swój nie okaże się bardziej denerwujący niż wróg, zwłaszcza że ten drugi nie towarzyszy bohaterom w codziennych czynnościach. Marcin Mortka zgromadził w tomie wielobarwne towarzystwo, a różnorodność w charakterach, zapalczywości i poczuciu dumy prowadzić będzie do kolejnych konfliktów. Tymczasem trzeba zjednoczyć siły, by móc pokonać Valgerda i jego żelazne wilki. A ponieważ autor sięga do literackich stereotypów w konstruowaniu swojej powieści, musi wymyślić coś, czym urozmaici historię. Stawia zatem na dowcip.

Bohaterowie bez przerwy stawiani są w sytuacjach, na jakie nie mogli być przygotowani. Nawet sami dla siebie bywają zaskoczeniem lub utrudnieniem w akcji. Ich nieudolność to czynnik wyzwalający śmiech, podobnie zresztą jak brak porozumienia w ekipie. Jednocześnie dla autora to szansa na nadanie rysu indywidualności fabule. W końcu nie chodzi tutaj o zachęcanie czytelników oryginalnością, a o intertekstualną zabawę – podejrzewam jednak, że mniej oczytanej młodzieży pomysły fabularne z tomu mogą wydać się atrakcyjne. Marcin Mortka tworzy powieść zgodną z oczekiwaniami czytelników i nie bardziej wymyślną niż dotychczasowe całostki. Nie musi wytężać wyobraźni, skoro wybiera mozaikową konstrukcję – ale to staje się też ograniczeniem tomu. Takiego zabiegu nie można powtórzyć i na długo nie wystarczy on co bardziej wymagającym. Być może Marcin Mortka traktuje „Ostatniego rycerza” jako warsztatową wprawkę, lub jako szansę na ukazanie wyeksploatowania pewnych pomysłów z powieści fantasy. Dla młodzieży będzie to prosta i śmieszna historyjka, ale jeśli ktoś nie odczyta zabiegów karykaturzysty, może też poczuć się rozczarowany tą propozycją autora.

środa, 25 grudnia 2013

Andrzej Mleczko: Jako w niebie tak i na ziemi

Iskry, Warszawa 2013.

Żarty o niebie

Andrzej Mleczko uwielbia prowokować i udowadniać, że w satyrze rysunkowej nie ma miejsca na tematy tabu czy przemilczenia. Stara się tworzyć prace o wymowie uniwersalnej, zrozumiałe bez względu na społeczny lub polityczny kontekst, odnoszące się do czysto ludzkich emocji, pragnień i wad. W łączeniu uniwersalności i kontrowersji odwołuje się z upodobaniem do tematów quasi-sakralnych, wyobrażeń zaświatów i Boga obdarzonego nie tylko poczuciem humoru, ale też potężnym zmysłem ironii. Tom „Jako w niebie tak i na ziemi” jest naturalną konsekwencją stałej obecności motywów nieba i piekła w rysunkach satyrycznych. Andrzej Mleczko jawi się tu jednak nie jako bluźnierca lub ten, który zamierza szokować czy drwić ze świętości – w jego ujęciu dowcip jest naturalnym pozaziemskim zjawiskiem. W niebie na porządku dziennym są złośliwostki i żarty, których autorem bardzo często bywa Bóg – niby dobroduszny starzec z białą brodą. Tu nie można się nudzić. Wizyty w niebie urozmaicane są o ziemskie (albo po prostu stereotypowo polskie) utrudnienia, biurokrację czy zmieniające się przepisy. Bohaterowie robią wszystko, żeby przełamać pozaegzystencjalną monotonię. Niebo podlega ciągłym przemianom i uzależnione jest od postępu cywilizacyjnego – mimo że na pierwszy rzut oka przypomina zwykłe wyobrażenie o pośmiertnej nagrodzie. Anioły i święci zachowują się tu bardzo po ludzku, a to oznacza, że przybytek dobra będzie pełen nieprzewidzianych utrudnień.

Andrzej Mleczko sporą grupę rysunków poświęca księżom i biskupom. Tu obrazki są odpowiedzią na niepokoje społeczne i doniesienia o nadużyciach wśród kleru. Prace Mleczki daje się osadzić w pozawyobraźniowym kontekście, połączyć z aferami i skandalami – co nie znaczy, że autor rezygnuje z ponadczasowego tonu. Wytyka księżom wtrącanie się do polityki, pedofilię, obłudę czy przekupność, zdarza się też, że operuje prostymi skojarzeniami słownymi. Sporo rysunków nie wymaga tekstowego komentarza: już sama sytuacja na obrazku tłumaczy się bez przeszkód. Co ciekawe, w tym albumie mniej jest rysunków o piekle – te o niebie mają ponadto silniejszą wymowę i mogą bardziej śmieszyć. Rysunki satyryczne Mleczki stają się swoistym wentylem bezpieczeństwa, nie mają obrażać i znieważać, a budzić refleksję. Zło w świętym miejscu tworzy lepszy kontrast komiczny niż zło w miejscu kojarzonym z nagannym postępowaniem. W tomie „Jako w niebie tak i na ziemi” znajduje się również rozdział odnoszący się do symboliki świąt – i tu autor sięga po standardowe motywy, które może ukazać w nowym świetle, na przykład przepuszczając je przez aktualne problemy, jak choćby wszechobecność wścibskich dziennikarzy.

Jest Mleczko w tej książce nieco mniej napastliwy, szuka humoru a nie satyry i komizmu a nie agresji – jeśli piętnuje, to nie sugeruje, że problem dotyczy wszystkich przedstawicieli danej grupy społecznej, wyśmiewa jedynie patologie. Chce rozbawiać i zmuszać do zastanowienia, a nie ma zamiaru oburzać. Oczywiście nie rezygnuje i z charakterystycznych dla siebie tonów, bywa złośliwy, odnosi się do seksu i kontrowersyjnych postaw, jednak tym razem łagodzi wulgarne skojarzenia.

To tematyczny przegląd prac z różnych czasów – ale mimo zawężenia obszaru poszukiwań do sfery okołosakralnej, nie ma tu mowy o powtarzalności czy przewidywalności. Mleczko za każdym razem przedstawia nowe ujęcie motywu, testując w tomie różne chwyty satyryczne i operując rozmaitymi rodzajami śmiechu – od satyry agitacyjnej po czysty absurd i lekkie skojarzenia. Pokazuje, jak uporać się z zagadnieniem niełatwym i dość rzadko pojawiającym się w pracach rysowników satyrycznych. Jest rozśmieszaczem, a do tego każe swoim odbiorcom uważnie obserwować najbliższe otoczenie. Przynosi, obok przemyśleń, bardzo dużo rozrywki.

Anna Karwińska: Puszek, Druciak, Zakładka i inne isty

Narodowe Centrum Kultury, Warszawa 2013.

Zagadki społeczeństwa

Są na rynku bajki, które wyjaśniają dzieciom prawa fizyki czy zjawiska przyrodnicze, są takie, które odpowiadają na pytania dotyczące konkretów. Z reguły jednak, gdy problem dotyczy etyki, sztuk pięknych czy zasad funkcjonowania w społeczności, uznaje się, że maluchy na rozstrzygnięcie mogą poczekać do momentu, aż same będą w stanie poznać rozwiązania. Tymczasem Anna Karwińska nie zamierza bagatelizować co trudniejszych „humanistycznych” wątpliwości najmłodszych i proponuje im zestaw quasi-opowiadań o bajkowo-edukacyjnym wydźwięku.

„Puszek, Druciak, Zakładka i inne isty” to tomik wywodzący się z niewygodnych pytań o dzisiejsze codzienne życie w społeczeństwie. Autorka sięga po tematy związane z zasadami egzystowania wśród innych ludzi, mówi o uczciwości (brawo za arcyważny temat praw autorskich w internecie, bo nieświadomość dzisiejszych nastolatków w tej dziedzinie dobitnie świadczy o konieczności edukowania młodych ludzi). Mówi o interpretacji sztuki, o kreatywności jako sposobie na nudę, o reklamach, biedzie, kulturze i wspólnocie kulturowej czy o tożsamości narodowej – kończy całość opowieścią o cechach przywódczych. Łatwo się zorientować, że szeroki jest wachlarz poruszanych zagadnień, a autorka nie omija też kwestii mało wygodnych do tłumaczenia – poza wątkami, które mogłyby pojawić się w pytaniach najmłodszych, sięga też do pojęć, o których dzieci nie wiedzą. Z zadania wywiązuje się jednak bardzo dobrze, w prostych słowach i na prostych przykładach wyjaśniając zawiłości socjologiczno-etyczne.

Karwińska idzie śladem Wojciecha Widłaka i jego Pana Kuleczki – tyle że Pan Kuleczka mówi przede wszystkim o uczuciach i ma bardziej skonkretyzowanych przyjaciół. Tutaj maskotki małej Ani są raczej nietypowe i stworzone przez bohaterów, a dodatkowo jeszcze – nie do końca precyzowane w opisie i warstwie graficznej. Taki zabieg zresztą Karwińska w tomie jeszcze powtórzy, zależy jej na tym, żeby pobudzić wyobraźnię kilkulatków, a właściwie – żeby zmusić dzieci do działania i odzwyczaić je od podsuwania gotowych rozwiązań. Do tego każdy rozdział kończy się kilkoma pytaniami do odbiorców (troszkę męcząca jest w nich polityczna poprawność, to objawia się czasownikami w rodzaju męskim i żeńskim), co zmusza do przedłużenia zabawy i myślenia nad tematem opowiadania. Autorka podsuwa tu propozycje atrakcyjnych ćwiczeń lub motywów do przedyskutowania, tworzy też kompozycyjną klamrę dla historyjek otwieranych przecież również pytaniem.

Nie ma tu przeważnie typowych fabułek. Zdarza się, że punktem wyjścia dla wyjaśnień staje się określona sytuacja (dziewczynka, która ukradła koleżance pomysł na pracę domową), ale konstrukcja opowiadań zakłada zarysowanie problemu i wyjaśnienia od doświadczonej sąsiadki. Bajkowy ton nadają maskotki, które także próbują zrozumieć idee życia w społeczeństwie, dopytują i umożliwiają lepsze pojmowanie całości. Autorka dba o to, by zaintrygować dzieci problemem, na który nie znają odpowiedzi – w ten sposób zapewnia sobie ich uwagę i obiecuje ciekawą lekturę. A że tłumaczy również wprowadzane trudniejsze pojęcia – maluchy mogą nawet samodzielnie śledzić tę historię.

Jan Bajtlik stosuje tu proste grafiki, ilustracje pozbawione konturów, ruchu i perspektywy. Kształty przypominają tu wycinanki i zachęcają dzieci do zabawy, nie powielają natomiast tematów z opowiadań. Dzięki uproszczeniom są dosyć naiwne i nadają tomowi lekkości. Cała publikacja pełni więc nie tylko edukacyjną, ale i rozrywkową funkcję – jako taka zasługuje na uwagę rodziców i wychowawców.

wtorek, 24 grudnia 2013

Pasja, nadzieje i trufle - rozmowa z Andrzejem Dopierałą

Pasja, nadzieje i... trufle

rozmowa z Andrzejem Dopierałą, twórcą Teatru Bez Sceny, reżyserem i aktorem


Izabela Mikrut: Teatr Bez Sceny doczekał się swojej stałej siedziby. Jakie masz plany, nadzieje, marzenia związane z salą na 3 Maja 11?
Andrzej Dopierała: Siedziby doczekało się Stowarzyszenie FAMI.LOCK, które założyliśmy z żoną między innymi po to, żeby zajmowało się sprawami mojego TEATRU BEZ SCENY. Zadaniem Stowarzyszenia jest teraz stworzenie sali teatralnej – „Siedziby 3-go Maja 11”, w której Teatr będzie miał salę prób i miejsce na prezentację spektakli.
Jeżeli się uda, to planów i marzeń jest mnóstwo.
Oprócz stałego miejsca prezentacji naszych spektakli planuję stworzenie Sceny Poezji, Sceny Czytań Teatralnych, Sceny Dla Performerów i Tancerzy, Sceny Gości, Sceny dla Najmłodszych i sceny, którą roboczo nazywam „Sceną Hyde Park”, a na której właściwie występować będą mogli prawie wszyscy. Powstanie również Mała Galeria Artystów Plastyków. I klubokawiarnia teatralna.
Osobną sprawą będą statutowe działania Stowarzyszenia FAMI.LOCK ukierunkowane na działania prozdrowotne, aktywizujące osoby starsze i wspierające rodziny dzieci chorych na choroby genetyczne ze szczególnym uwzględnieniem fenyloketonurii.
Na razie wszystko jest jeszcze w sferze planów i projektów. Zadanie polega na zamienieniu dawnego sklepu z butami w miejsce użyteczności publicznej – kameralny teatr, miejsce spotkań i integracji środowisk artystycznych z różnych dziedzin.
Zakres prac i wydatków jest ogromny. Przepisy wymagają od nas zamontowania wentylacji, całej infrastruktury sanitarnej (toalety dla personelu, kobiet, mężczyzn, dla osób niepełnosprawnych) do tego nowa instalacja elektryczna, przeciwpożarowa… jeżeli dodać do tego niezbędne przeróbki konstrukcyjne i wyposażenie, to całość będzie kosztować kilkaset tysięcy złotych.
Te fundusze musimy sami zorganizować. Tak stanowi umowa najmu z Miastem. Czynsz to ponad trzy tysiące złotych miesięcznie plus koszt energii elektrycznej. Nie jest i nie będzie łatwo.
Będziemy oczywiście próbować zainteresować Radę Miasta i Urząd Marszałkowski partycypacją w tym projekcie, ale co z tego wyniknie, to dopiero zobaczymy. Te informacje podaję dla tych, którym wydaje się, że Teatr, na piękne oczy Pani Prezes, dostał od Miasta jakiś kosztowny prezent.

Co w przygotowywaniu siedziby sprawia Ci największą trudność?
Na razie przedzieranie się przez gąszcz przepisów. Urzędnicy, wydaje się, są po naszej stronie, ale powstrzymują (ich i nas) PRZEPISY oraz PROCEDURY - iście kafkowska sytuacja – skutkuje to tym, że od czerwca nie udało nam się jeszcze nawet uzyskać zgody na zmianę sposobu użytkowania lokalu, nie mówiąc o pozwoleniu na remont. To bardzo frustrujące.
Póki co, idąc tropem poety, który budowę domu zaczynał od dymu z komina, skupiłem się na stworzeniu w tym miejscu dość realistycznej makiety przyszłego teatru W SKALI 1:1, rodzaju teatralnej scenografii, która imituje przyszłe Miejsce.
Zamierzam je pokazywać ludziom w trakcie comiesięcznych DNI OTWARTYCH i powoli zarażać ich ideą zbudowania prawdziwej Siedziby. Miejsce ma bardzo dobrą energię, odwiedzający dobrze się tam czują…
Coraz więcej osób jest zaangażowanych i chcą pomagać. Już teraz pomaga nam Alfa-Elektro, pszczyński Kometal, PBO Śląsk i BNS PROJEKT, którego właściciele, Ania i Andrzej Nigborowie, przygotowują wyliczenia konstrukcyjne i projekty.
Działają wolontariusze: Adam Ender, Wojtek Boruszka, Michał Rolnicki i Monika Szomko.
Następna sprawa, pewnie ważniejsza i trudniejsza, to finanse. Czeka nas trudna droga do pozyskiwania Mecenasów, Sponsorów i Opiekunów. Tak mały teatr (50 teraz i 80 miejsc po remoncie) nie ma właściwie szans na samofinansowanie - pomoc będzie konieczna. Jak mówiłem, na początek potrzeba kilkaset tysięcy, a potem, pewnie 4 tysiące miesięcznie na utrzymanie.

Czy w związku z („geograficznym") pojawieniem się nowej sceny na kulturalnej mapie Katowic przewidujesz nowe spektakle, przygotowywane specjalnie do tej kameralnej przestrzeni?
Rozumiem, że mówiąc o „geograficznym” pojawieniu się, nawiązujesz do repliki z „Diabelskiego młyna” Assousa; - „(…)geograficznie jestem sam, ale matrymonialnie nie!” Miło, że zapamiętałaś. :). A mówiąc serio... Planuję wznowienie dawnych spektakli, które zeszły z afisza z powodu braku miejsca do grania. Zależy mi na stworzeniu kameralnej wersji „Noży w kurach” Dawida Harrowera, których premiera miała miejsce w chorzowskim Planetarium w tym roku, w reżyserii Joanny Zdrady. Na pewno wrócimy do mojej sztuki „Ciemno.Jasno.Cień” , myślę o „Dla Julii” Margarety Garpe i „Przy drzwiach zamkniętych” Sartre’a. To na początek. Oczywiście grać będziemy poetycką komedię Ingmara Villqista „Oskar i Ruth” (od lat w stałym repertuarze) i „Diabelski młyn” Erica Assousa w mojej reżyserii– nasz komediowy przebój. Do stałego repertuaru zamierzam włączyć „Nikolaitę”, monodram wyprodukowany przez Mikołowski Dom Kultury a napisany przez Mariana Sworznia. Planujemy też oczywiście nowe rzeczy, ale to jak zakończymy budowę.

Jak w Teatrze Bez Sceny można spędzić Sylwestra 2013?
W Sylwestra zagramy „Oskara i Ruth” Ingmara Villqista.
Razem z Anią Kadulską czekamy na widzów 31 grudnia o 22.30.
W programie oprócz spektaklu, wino, szampan, tańce , zwiedzanie Siedziby, loteria… specjalne czekoladowe Trufle Pani Prezes. :) Wcześniej, 27 grudnia o 20.00 (dzień po Świętach) będzie rozgrzewka i pierwszy spektakl teatralny w tej przestrzeni. Również „Oskar i Ruth”.
Odwiedzając nas w te dni, można włączyć się w budowę Siedziby na 3-go Maja 11.
Cegiełki wstępu na oba wydarzenia sprzedaje zaprzyjaźniony Teatr Korez, który w ten sposób wspiera nasze przedsięwzięcie.
Wszystkie konieczne informacje można znaleźć na WWW.teatrbezsceny.pl i na stronie Teatru Korez w zakładce WIEŚCI.

Dla kogo właściwie jest Teatr Bez Sceny? O jakiej publiczności marzysz?
Przedstawienia w moim teatrze skierowane są do widza dorosłego, ale i też do starszej młodzieży. TEATR BEZ SCENY jest dla tych wszystkich, którzy cenią sobie na scenie pasję i zawodowstwo, którzy lubią słuchać historii opowiadanych z zaangażowaniem, nie boją się trudnych i bolesnych tematów podanych w atrakcyjnej, profesjonalnej formie. Wystarczy przyjrzeć się nazwiskom wystawianych autorów: Strindberg, Kafka, Schulz, Garpe, Villqist, Fosse, Sartre, Assous, Harrower. To repertuar oparty na dobrych tekstach.
O jakiej publiczności marzę? O licznej i zadowolonej. Takiej która poleci nas swoim znajomym i wróci znowu.

Jak wygląda funkcjonowanie małego, prywatnego teatru w mieście, które aspirowało do miana Europejskiej Stolicy Kultury?
Gramy najczęściej w Teatrze Korez (któremu chwała za to), czasem w Teatrze Śląskim. No cóż… uprawiamy nasz teatralny ogródek trochę dla honoru domu. Nasze ambitne przedstawienia nie zawsze przynoszą zysk. Są za to zawsze źródłem artystycznej satysfakcji, dają możliwość rozwoju, zaspOkajania ambicji. Zrobiliśmy przez 17 lat trzynaście spektakli. Dziewięciokrotnie byliśmy nominowani do Nagrody Złota Maska i otrzymaliśmy ją 5 razy.
To chyba nieźle.
Dwukrotnie byliśmy zapraszani na Festiwal „Rzeczywistość przedstawiona” w Zabrzu. Byliśmy w Essen na Festiwalu Światła, graliśmy w Warszawie, Wrocławiu, Szczecinie na „Kontrapunkcie”.
Wiem też, że ci, którzy widzieli nasze przedstawienia, bardzo często głęboko je przeżyli i cenią to co im dajemy.
Nasze przedstawienia powstały i są prezentowane w Katowicach, zatem są jakąś małą częścią tej Europejskiej Stolicy Kultury, choć nie wiem, czy ESK o tym wiedziało. (śmiech z taśmy) [wprowadzony przez Andrzeja – IM]
W tym roku Instytucja Kultury Miasto Ogrodów Katowice (która jest, jak mi się wydaje, przedłużeniem działalności Biura ESK), zadeklarowała swoją pomoc przy organizacji Dni Otwartych w I kwartale 2014 roku.

W jaki sposób Teatr Bez Sceny może przyciągać widzów?
Tylko robiąc dobre przedstawienia! Jesteśmy formacją tak niewielką, że prawdziwa, wielkogabarytowa reklama jest poza zasięgiem naszych możliwości finansowych. Pozostaje zatem szeptana propaganda zadowolonych widzów. Oczywiście działa strona internetowa www.teatrbezsceny.pl, mamy profil na Facebooku, jest Radio Katowice, które zaprasza nas na antenę i Katowicki Ośrodek Telewizji.
Swoich kanałów informacyjnych użycza nam też Teatr Korez i Teatr Śląski w którym pracuję na co dzień od 32 lat.
Przed nami długa i żmudna droga do przyzwyczajania widzów, aby przychodzili na 3-go Maja 11, bo tam dzieją się interesujące rzeczy.
Kiedy powstanie Siedziba, łatwiej będzie nas znaleźć.

Jaki rodzaj teatru najbardziej lubi Andrzej Dopierała?
Kontakt ze sztuką teatru jest mi potrzebny. W ogóle lubię teatr. Nie lubię tylko tandety i galanterii – chały robionej pod publiczkę. Wszędzie tam, gdzie spotykam człowieka z jego problemami i pasjami, potrzebą piękna, jestem otwartym, chłonnym i życzliwym widzem. Lubię odczytywać zamysły twórców. Śledzić tok ich myślenia. Cieszy mnie na równi teatr dramatyczny jak i ruchowy czy plastyczny. Nudzi mnie za to teatr zbyt doskonały. Czasem wolę energetyczny spektakl dyplomowy studentów PWST od mistrzowskiego pokazu warsztatu, za którym kryje się tylko samouwielbienie. Aha, i nie lubię teatru, który musi wrzeszczeć, żeby coś powiedzieć. Mnie to męczy.
Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku … z nami ! :)

Informacje na temat spektakli 27 grudnia 2013 i 31 grudnia 2013 na stronie http://www.teatrbezsceny.pl/

Henryk Derwich: A propos PRL-u

Media Rodzina, Poznań 2013.

Życie w kadrach

Henryk Derwich to dzisiaj rysownik satyryczny niemal zapomniany. Autor, który ze względu na kreskę kojarzyć się może z Gwidonem Miklaszewskim i Julianem Bohdanowiczem, a ze względu na typ humoru – także ze Zbigniewem Lengrenem – odwoływał się do humoru bardziej niż do agitacyjnych pokładów satyry. Z tego też względu jego rysunki zebrane w tomie „A propos PRL-u” do dzisiaj mogą śmieszyć odbiorców. Publikacja wpisuje się także w modę na dowcip peerelowski – ale Derwich bardzo często tworzył rysunki ponadczasowe, aktualne do dzisiaj – trzydzieści lat po jego śmierci.

Album „A propos PRL-u” jest rodzajem przypomnienia pomysłów tego satyryka i próby scharakteryzowania jego twórczości. Tematykę rysunków wyznacza rytm kalendarza, co pewien czas pojawiają się też krótkie opowieści i wspomnienia córki autora, Małgorzaty Derwich-Paweli. Derwich specjalizuje się w jednokadrowych obrazkach, czasem opatrywanych krótkimi podpisami (lub wypowiedziami bohaterów) – wszystkie podpisy z książki zostały przetłumaczone na angielski, podobnie zresztą jak wyznania córki, co czyni z tomu album dwujęzyczny i przygotowany do odbioru poza granicami kraju.

U Derwicha pojawia się kilka charakterystycznych postaci – przez obrazki przewija się między innymi przedstawiciel klasy średniej w kapeluszu oraz gruba dama – zresztą autor specjalizuje się w postaciach odbiegających od kanonów piękna, trochę karykaturalnych, a przez to zwyczajnych. Dzięki temu może budzić uśmiech. Wybiera prosty sposób opowiadania rysunkiem o problemach codzienności. Upraszczane postacie są zawsze dopracowane i „estetycznie” przedstawiane, wszelkie emocje bez trudu wyrażają mimiką. Derwich portretuje przedstawicieli różnych środowisk – lub wtrąca zwykłych obywateli w niezwykłe okoliczności (bale, wypadki czy randki), śmieje się z aspiracji przeciętnych ludzi, pozwala im sprawdzać niebanalne zachowania w codziennych dla nich sytuacjach, jest przy tym jednak dobroduszny, a nie złośliwy. Lubi absurd i skojarzenia płynące z prostych rysunkowych rozwiązań. Śmieje się z dzieci i dorosłych, którzy nie boją się zachowywać jak dzieci. Część rysunków dopasowuje do artykułów prasowych, dzisiaj same nagłówki wystarczają do zrozumienia intencji autora i potencjału komicznego.

Derwich bez trudu posługuje się skrótem i symbolem. Na rysunkach przedstawia puenty, które natychmiast pozwalają odtworzyć cały humorystyczny kontekst. Autor wykorzystuje pomysły, które rzeczywiście do dzisiaj mogą funkcjonować wśród rysunków satyrycznych – ale nie tylko na tym polega urok jego prac. Rysunki są zawsze bardzo staranne, mimo precyzyjnej kreski dynamiczne i niemal komiksowe. Derwich lubi rozwiązywać problemy bohaterów w niekonwencjonalny sposób, radość przynosi mu operowanie nonsensem, który da się dostrzec w najbliższym otoczeniu. Do zwyczajności dodaje garść zabawnych skojarzeń oraz stereotypów. Jego humor jest dobroduszny, w satyrze rymowanej byłby odpowiednikiem humoru i filozofii Mariana Załuckiego. Jest w tym tomie posmak humoru PRL, ale znacznie ważniejsza okazuje się indywidualizacja stylu, charakterystyczny filtr, przez który autor spoglądał na rzeczywistość. Album Derwicha to książka dla koneserów satyry rysowanej i dla zwykłych odbiorców, którzy lubią wprowadzanie śmiechu do rzeczywistości. Derwich wciąż zaskakuje trafnością obserwacji, a i odkrywczością pomysłów – trudno opisać komizm poszczególnych obrazków, a jednak odbiorcy tomu nie zawiodą się na poczuciu humoru autora. Satyryk proponuje rysunki staranne i dobrze wymyślone, od strony żartu i samej jego realizacji – miło ogląda się te prace do dzisiaj. Dobrze, że wydawnictwo Media Rodzina przywraca Derwicha zbiorowej świadomości – to autor, o którym warto pamiętać. A w tomie „A propos PRL-u” znajdą się przecież rysunki na wiele różnych okazji.

Rafał Kosik: Felix, Net i Nika oraz Sekret Czerwonej Hańczy

Powergraph, Warszawa 2013.

Poszukiwania skarbów

Rafał Kosik nie chce wpadać w koleiny literackie i schematy powieści dla młodzieży – i z tego też powodu testuje wpływy rozmaitych gatunków na fabuły „Felixa, Neta i Niki” Sięgał już po s-f i horror, po powieść drogi, a w najnowszym tomie „Felix, Net i Nika oraz Sekret Czerwonej Hańczy” powraca do klasyki powieści przygodowej i nieco rozbudowuje wątki sercowo-psychologiczne, urozmaicając wszystko domieszką kryminału.

Zupełnie nietradycyjny jest tu natomiast rozkład akcentów. W pierwszej części tomu autor proponuje satyryczne spojrzenie na polską szkołę z jej rozmaitymi wadami i poziomem niedorównującym europejskim standardom. Powtarza to, co od dawna nie jest tajemnicą dla kolejnych pokoleń uczniów, zżyma się na postawy złych nauczycieli, krytykuje zacofane wymagania. Zestawia ten obrazek z wizytą zagranicznych gości – co pomaga mu w odmalowaniu różnic kulturowych. Kiedy goście wyjeżdżają, zupełnie zmienia się tematyka i klimat. Felix, Net i Nika chcą szukać skarbu w Czerwonej Hańczy – przygotowują w tym celu specjalnego robota i zamierzają użyć go podczas klasowej wycieczki. Ich wyobraźnię podsyca legenda jeziora. Nie ma tym razem zewnętrznego wroga, którego trzeba pokonać: trudność pojawia się po przekształceniu wycieczki w szkołę przetrwania. Żeby nie infantylizować historii, Rafał Kosik proponuje jeszcze kryminalną tajemnicę: znika Zosia, koleżanka bohaterów – a w mediach głośno jest o porwaniu gimnazjalistki. Wszystko opiera się na niejasnych domysłach i fałszywych tropach, zatem czytelnicy nie będą mogli prowadzić własnego śledztwa.

Kosik powraca do tematów z klasyki literatury przygodowej i… wiedzy harcerskiej. Tym razem talenty Felixa przydają się w prymitywnych warunkach, a gimnazjaliści uzmysłowią sobie, jak bardzo dostęp do internetu ogranicza ich umiejętności działania w kontakcie z przyrodą. Autor, jak zwykle, nie stroni od ostrych ocen rzeczywistości. Są tu przebiegli dziennikarze, którzy prowokują medialne tragedie i manipulują ludźmi, są chciwi politycy, a także krytyka pracowników szkoły. Ale obok satyry rozwija Kosik dość mocno wątki obyczajowe: po raz pierwszy rozdziela superpaczkę i sugeruje jej członkom nowe towarzyskie pokusy. Pokazuje czytelnikom, jak działa mechanizm zauroczenia, wprowadzając odrobinę niepewności do tematu, który wydawał się pewnikiem.

Nie zabraknie w tej książce humoru. ą tu i błyskotliwe oraz dowcipne dialogi, i komiczne sytuacje, autor pozwala postaciom na cięte riposty, lub podbija komizm odbiegającymi od normy zachowaniami: dowcip wzbogaca całą narrację, ale jest też ważnym składnikiem w konstrukcji charakterów. Kosik dba o to, żeby nie zrobiło się nudno: poza zabawą proponuje odrobinę grozy, maleńkie fragmenty rodem z zapowiedzi horroru, wrażenia płynące z niedookreślonych a złowieszczych przeczuć czy z niespodziewanego odejścia od cywilizacji. Nie ma tu zbyt wielu „technicznych” opisów, autor wybiera raczej strategie survivalowe, dając odbiorcom odpocząć od szczegółów konstrukcji robotów czy – od praw fizyki. Uczy ich za to, jak poradzić sobie bez elektronicznych ułatwiaczy życia i przedstawia rzeczywistość, która jeszcze dwie dekady temu nikogo by nie zdziwiła. W ten sposób wypracowuje sobie dystans do logiki współczesnego świata, a odbiorcom zapewnia chwilowe od niego wytchnienie. Po wędrówkach przez światy alternatywne pojawia się powieść, która jest prawie pozbawiona fantastyki (co nie znaczy, że uboższa w przygody). Autor nie musi wciąż poszukiwać futurystycznych rozwiązań, powrót do normalności także może obfitować w atrakcje. „Felix, Net i Nika oraz Sekret Czerwonej Hańczy” to mimo wszystko tom spokojniejszy niż poprzednie części cyklu.

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Katarzyna Michalak: Ogród Kamili

Znak, Kraków 2013.

Romans i róże

Zaczyna się „Ogród Kamili” bardzo egzaltowanie, ale Katarzyna Michalak szybko przypomina, że nieprzypadkowo jest autorką bestsellerową – i rzuca wyzwanie Annie Ficner-Ogonowskiej swoją romansową historią. Odwołuje się też, niby mimochodem, do zagadnień modnych w powieściach obyczajowych. Nie zapomina i o intrygach nadających tonu całości.

Kamila miała szesnaście lat, gdy poznała miłość swojego życia, Jakuba. Teraz, po ośmiu latach od dramatycznego i skrywanego w tajemnicy rozstania, dalej kocha mężczyznę i śle do niego pełne emocji maile, nie zwracając uwagi na brak odpowiedzi. Jakub czyta wiadomości, ale na interwencję decyduje się dopiero wtedy, gdy Kamila w dążeniu do dorosłości i samodzielności może wpaść w poważne tarapaty. Sprowadza dziewczynę do starego domu, daje jej pracę i „puchate” konto, z którego ma wyremontować urokliwą willę. Sam nie może pokazać się bohaterce, wysyła do niej zatem swojego przyjaciela i najbardziej zaufanego współpracownika. Kamila po raz pierwszy ma szansę zacząć żyć własnym życiem.

Katarzyna Michalak miesza w książce motywy romantyczne i kryminalne. Kamila uwielbia róże i marzy o prawdziwej miłości – a właściwie o wskrzeszeniu uczucia sprzed lat. Stary dom z kolei daje dziewczynie azyl, o jakim marzy wiele postaci z obyczajówek. Kamila postawiona w nowej sytuacji może wykazać się cechami, których wcześniej u siebie nie dostrzegała, między innymi przebojowością i zdecydowaniem – w końcu teraz wiele od niej zależy, nie wolno jej więc przybierać postawy wymagającej opieki księżniczki. Przez życie Kamili wciąż przewija się obraz dawnej miłości – ale na horyzoncie majaczy całkiem nowy związek, który musi pokonać wiele problemów, by zaistnieć w świecie romantyczki. Michalak pozwala losowi na sporo ingerencji w życie nie-do-końca zakochanych – szczęście, chociaż wpisane w konwencję, wydaje się wciąż dość odległe, a niewyjaśniane intencje Jakuba komplikują całość.

W „Ogrodzie Kamili” Katarzyna Michalak pokazuje, jak operować fabułą, żeby nie zniechęcić do siebie czytelniczek. Długo odkłada w czasie wyjaśnienie, co naprawdę doprowadziło do rozstania Kamili i Jakuba – a dopiero rozliczenie z przeszłością umożliwi budowanie nowych relacji z mężczyznami Kamili – wciąż naiwnej i romantycznie nastawionej do codzienności. Niepokój wzbudzają niejasne zamiary Jakuba, który decyduje się na grę wobec swoich najbliższych. Wielkie pieniądze i wielkie gesty sprawiają, że kolejne decyzje nie należą do łatwych. Dodatkowo Katarzyna Michalak pamięta jeszcze o kruchości szczęścia i potrafi dawać i odbierać nadzieję. To wszystko procentuje w lekturze.

Ważne, że autorka nie popełnia błędów w narracji. Opisuje przeżycia Kamili bez romantycznych zrywów i egzaltowanych sformułowań, obdarza bohaterkę autoironią, która dość skutecznie wyklucza podobne pułapki. Owszem, ośmioletnia wiara w szczenięcą miłość brzmi dość infantylnie, ale jest zgrabnie wytłumaczona psychiką postaci. Katarzyna Michalak proponuje romans, nad którym nie zgrzyta się zębami. „Ogród Kamili” jest natomiast powieścią, jaką odbiorczynie-idealistki chciałyby przeczytać. Niby wiadomo od początku, co i jak się ułoży, a jednak miło spędza się czas z bohaterami. Autorka znajduje własny pomysł na zbanalizowane wątki, tworzy dość pomysłowe zwroty akcji i nie zapomina o dalszoplanowych postaciach, których charakterystyki bardzo ożywiają całość. Sporo tu indywidualności, ludzi, którym warto dokładniej się przyjrzeć – niepozbawionym skaz. Katarzyna Michalak poza zgrabnie skonstruowaną historią proponuje romantyczkom ciekawą lekturową przygodę i bez wahania tworzy powieść-romans w starym stylu. „Ogród Kamili” będzie dla odbiorczyń pomysłem na relaks, a i miłą odskocznią od problemów codzienności. Michalak jak zwykle nie zawodzi.

niedziela, 22 grudnia 2013

Donata Subbotko: W rozmowie

Agora, Warszawa 2013.

Dyskusje o wszystkim

Donata Subbotko sprawdza się w formie wywiadu prasowego, szybkiej wymiany opinii, tematyzowanej, tworzonej „z okazji” i w celu podsycania komentarzy do publicystycznych zagadnień – udowadnia to tomem „W rozmowie”, zestawem szesnastu wywiadów z różnymi artystami (i nie tylko). Nie są to wywiadu poświęcone najnowszym twórczym dokonaniom, zawierają za to często próby dyskutowania na tematy bardziej uniwersalne. Subbotko pyta między innymi o sposób rozumienia patriotyzmu i prosi o komentarze do wydarzeń dziejących się w kraju, pyta o młodość i o poszukiwanie sensu życia, o zgodę z samym sobą i o oceny społeczeństwa. Bardzo często niby mimochodem odwołuje się do polityki – pyta swoich rozmówców, dlaczego popierali określonych polityków, czym dla nich były konkretne sytuacje i jak zmieniała się ich praca w zależności od przemian w rządzie. To motywy, które zwykłemu czytelnikowi książki nie byłyby do niczego potrzebne, za to dobrze sprawdzają się w gazetach. Donata Subbotko nie mogła jednak na potrzeby tomu przekonfigurować rozmów, bo w niektórych przypadkach straciłaby większą część wywiadu (tak jest między innymi w przypadku rozmowy z Wojciechem Młynarskim). Kiedy zachęca rozmówców do zwierzeń, wykazuje się dość dobrą znajomością ich prac czy ról, ale nie zamierza skupiać się na artystycznych rozważaniach. Interesuje ją to, co ma wymowę społeczną. W artystach poszukuje zatem tego, co ma mniejsze znaczenie w ich pracy twórczej. Dla równowagi wyłuskuje też anegdoty z biografii i przywołuje je, ku radości odbiorców. Pozwala swoim bohaterom na drobne opowieści dotyczące pracy lub życia prywatnego, ale nie ma zamiaru dążyć do tworzenia wywiadów biograficznych. „W rozmowie” to raczej zestaw skojarzeń, szczątkowo przywoływanych zagadnień.

Zachętą dla czytelników będzie lista nazwisk. Subbotko rozmawia z Juliuszem Machulskim, Andrzejem Sewerynem, Janem Englertem, Januszem Gajosem, Andrzejem Grabowskim, Markiem Piekarczykiem, Zbigniewem Wodeckim czy Markiem Niedźwieckim. Bardzo często zaprasza do rozmowy satyryków, ludzi, którzy powinni reagować na tematy społeczne najsilniej z racji uprawianego zawodu. Budzi ciekawość doborem rozmówców i przestaje dziwić polityczną wymową tomu. U Donaty Subbotko może się natomiast podobać zdolność do interesowania się różnymi dziedzinami sztuki. Tutaj dziennikarka bywa żywo zaangażowana w świat filmu, gdy rozmawia z reżyserami czy aktorami, a sportem, gdy na zwierzenia namawia sportowca. Przez cały czas także próbuje nawiązywać do przyzwyczajeń i upodobań swoich rozmówców, przekonuje ich do opowiadania o sobie drobnymi informacjami znalezionymi w rozmaitych materiałach źródłowych. Subbotko lubi podrzucić temat do rozwinięcia: sygnalizuje w ten sposób i dobre przygotowanie do wywiadu, i pewną więź z rozmówcą, może uzyskiwać bardziej szczere wypowiedzi i zahaczać o tematy, których zwykle nie ma w wywiadach promocyjnych.

Donata Subbotko nie proponuje odbiorcom książki tematycznej, to tom stworzony przy okazji z wywiadów prasowych. To sprawia, że niewiele w nim płaszczyzn do porównywania rozmówców, ale też i nie ma monotonnej kompozycji. Książka jawi się jako ciekawostka po pierwsze dla tych, którzy chcą poznać oceny rzeczywistości społeczno-politycznej wygłaszane przez sławy (ale nie celebrytów), a po drugie – jako uzupełnienie dla fanów rozmówców autorki. „W rozmowie” ma zachęcać do dyskusji i jednocześnie dostarczać namiastki tej dyskusji, Donata Subbotko dba o to, żeby z każdego wywiadu płynęła nie tylko opinia na temat polskiej codzienności, ale i materiał do przemyśleń filozoficznych – związanych z miłością do ojczyzny, poczuciem humoru rodaków, wspomnieniami, ważnymi lekturami, samotnością i wieloma innymi kwestiami. „W rozmowie” to książka-worek, w której obok zagadnień ważnych i cennych znajdą się też wypełniacze czasu lub w ogóle nieatrakcyjne dla odbiorców kwestie. Ale zawsze będzie to spotkanie z szesnastoma interesującymi rozmówcami.

sobota, 21 grudnia 2013

Andrzej Mleczko: Kto pieprzy ten lepszy

Iskry, Warszawa 2013.

Seks i cała reszta

Andrzej Mleczko wydaje w Iskrach kolejne zbiory rysunków, ku radości fanów (którzy część prac już znają) i odbiorców czekających na zabawę i prowokacyjne prace. Album „Kto pieprzy ten lepszy” dobrze oddaje specyfikę satyry Mleczki – autora bezpruderyjnego i chętnie czerpiącego z ludycznych pokładów humoru. Mleczko z seksu śmieje się często i nie stosuje wobec bohaterów rysunków żadnej cenzury, nie maskuje rubaszności ani nie ucieka przed wulgaryzowaniem tematu. To w rysunkach satyrycznych oznaczać będzie także dokładne odwzorowywanie różnic anatomicznych między przedstawicielami obu płci. W tematyce erotycznej Mleczko właściwie nie ma rysownika-konkurenta; przyzwyczaił czytelników do braku tabuizowanych motywów i może w sferze obyczajowej zapuszczać się w rejony innym niedostępne bez obaw, a i bez skandalizowania. Bo komu nie odpowiada otwarte przedstawianie seksu, ten do Mleczki i tak nie zajrzy.

Tom „Kto pieprzy ten lepszy” kusi rozbudowaną częścią o kontaktach damsko-męskich. Tu pożądanie staje się podstawowym zagadnieniem w relacjach między bohaterami. Mleczko odrzuca wszelkie zabiegi dyplomatyczne, bawi się nagością i fantazjami erotycznymi. Pozwala postaciom bez skrępowania mówić o swoich potrzebach, kontrast między nimi a rzeczywistością czyniąc najważniejszym czynnikiem śmiechotwórczym. U Mleczki to brak wstydu i płynących z niego zahamowań buduje szereg pomysłów na obrazki. Poza erotyką znalazły się tu żarty z zaświatów, komentarze dotyczące postępu technologicznego (i jego wpływu na społeczeństwo) czy dowcipy związane z Krakowem. U tego autora powracają charakterystyczne typy bohaterów – nie brakuje istot bajkowych lub przybyszy z legend wtrącanych w dorosły świat, są politycy, dziennikarze czy menele – każdy z nich wyposażony został w specyficzny ogląd codzienności. Mleczko odnosi się również do tematów poruszających opinię publiczną – ale nie przekuwa ich w rysunkową publicystykę, a przerabia na uniwersalny obyczajowy motyw o dłuższej żywotności.

Zwykle Andrzej Mleczko prezentuje jednokadrowe rysunki, a dowcip zamieszcza w wypowiedzi lub ripoście jednej z postaci, tak, że rysunkowy kontekst uzupełnia i wyjaśnia tekst. Każdy obrazek został wzbogacony o napisy w języku angielskim, więc Mleczko może swoimi tomami podbijać świat – rzecz jasna, w Polsce odbiór jego prac będzie zawsze bogatszy o zrozumienie społeczno-obyczajowego kontekstu – ale nie wyklucza to zabawy poza granicami kraju. Pamiętać przy tym należy, że Andrzej Mleczko nie uznaje kompromisów i stawia często na szokowanie odbiorców. Taka postawa zresztą przynosi mu rzesze fanów.

„Kto pieprzy ten lepszy” to tom, w którym rzadko znajduje się odwołania do medialnych wydarzeń – autor skupia się tutaj bardziej na prezentowaniu psychiki bohaterów umieszczonych w z góry określonym kontekście. Rysunki mogą stanowić komentarz do zwyczajności, ale równie dobrze mogą też funkcjonować bez konkretyzujących odczytań. Mleczko powodów do oczyszczającego śmiechu szuka tam, gdzie inni dyskretnie przymykają oczy. Do ostrej tematycznie satyry dodaje też kąśliwą ironię, stawiając swoich bohaterów w sytuacjach, na które normalnie nie pozwala dyplomacja i kultura. Mleczko chce widzieć ludzi nie podporządkowanych zasadom grzeczności, ludzi, którzy mogą bez przeszkód mówić o swoich pragnieniach. Dorosłym daje szczerość dzieci – i tak powstają najciekawsze rysunki. Andrzej Mleczko trzyma się kilku zaledwie tematów – ale wciąż tworzy nowe opowiastki i scenki, bawiąc swoich odbiorców.

piątek, 20 grudnia 2013

Andrzej Klim: Seks, sztuka i alkohol. Życie towarzyskie lat 60.

PWN, Warszawa 2013.

Zestaw anegdot

Andrzej Klim proponuje czytelnikom książkę, która pełni rolę przewodnika po plotkarskim i anegdotowym świecie gwiazd z czasów PRL-u. Tych, którzy chętnie sięgają po pamiętniki, wspomnienia i opracowania dotyczące artystów (przede wszystkim aktorów, piosenkarzy, satyryków – czy szerzej, estradowców, rzadziej też literatów), niczym Klim nie zaskoczy: większość opowieści albo jest powszechnie znana i buduje legendę postaci, albo funkcjonuje jego tom na prawach towarzyskiej anegdoty i ilustracji życia towarzyskiego. Andrzej Klim swoją książką próbuje zaproponować dopełnienie dla fachowych i popularnonaukowych opracowań dotyczących na przykład kawiarni jako instytucji literackich – czy biografii sław. Z wyraźną przyjemnością przytacza kolejne barwne opowieści i na tym poprzestaje, bo wystarcza mu samo zobrazowanie kolorowej strony życia w PRL.

Chce Andrzej Klim anegdoty posegregować tematycznie, przynajmniej stara się taki efekt uzyskać, pisząc to o charakterach kolejnych lokali, to o alkoholu, to o fantazyjnych ślubach – ale do takich ram nie podchodzi zbyt rygorystycznie, zwłaszcza że przez cały czas interesują go ludzie – i to ludzie nie byle jacy. Chociaż tytuł tomu „Seks, sztuka i alkohol. Życie towarzyskie lat 60.” wskazywałby na dość szeroki zakres badań, Klim skupia się wyłącznie na tych, których znali wszyscy. Będzie tu Jeremi Przybora, Bohdan Łazuka, Zbyszek Cybulski, Maryla Rodowicz, Agnieszka Osiecka czy Marek Hłasko. Z jednej strony w ten sposób autor może zaspokoić ciekawość odbiorców (zwłaszcza pamiętających lata 60.), z drugiej jednak bardzo ułatwia sobie zadanie: bohaterowie kultury masowej przywoływani przez niego zdążyli już sami opowiedzieć o swoich przygodach. Ci natomiast, którzy mieliby do powiedzenia coś nowego i oryginalnego, nie zgodzili się na publikację zwierzeń, bo przygotowują własne książki. W ten sposób Klim przegra u czytelników, którzy są poszukiwaczami anegdot: to, co przytacza, jest od dawna znane powszechnie i przerabiane zarówno w biografiach jak i w tomach wspomnień, a szczątki dawnych skandalików funkcjonują jeszcze jako wiedza obiegowa i lekko pikantne dopełnienie oficjalnych życiorysów. Klim oferuje tylko to, co było, tyle że szybciej i bardziej pobieżnie. Może przydać się młodszym odbiorcom, którym nie chce się przedzierać przez zapiski dawnych gwiazd – oraz tym, którzy szukają rozrywki na wyciągnięcie ręki i nie interesują się biograficznymi perypetiami a samym uśmiechem. „Seks, sztuka i alkohol” to książka składająca się z serii drobnych anegdot – te autor wykorzystuje do sportretowania artystycznego środowiska. Jednak nie chodzi mu specjalnie o prawdę i wykrywanie prawideł życia towarzyskiego, bardziej – o zestawienie małych sensacyjek o komicznym wydźwięku.

Czyta się tę publikację bardzo dobrze mimo ogromu cytatów. Nie może być inaczej, skoro tom w całości złożony został z ciekawostek i wydarzeń barwnych. A jednak szkoda, że Klim zatrzymuje się na powierzchniowej warstwie zjawisk, zadowala się prostymi opisami, a nie próbuje dociekać istoty poszczególnych miejsc lub zachowań. Owszem, wydobywa to, czego zwykle skąpią badacze – ale za to zapomina o pozaanegdotycznych możliwościach prezentowania obyczajowej strony życia. W związku z tym zawsze może funkcjonować jedynie jako uzupełnienie opracowań, wtórne wobec biografii i memuarów, za to kondensujące ciekawostki i zabawy artystów w czasach PRL. Mówiąc w skrócie: jest ciekawie, ale za mało, za płytko i bez myśli przewodniej innej niż chęć gromadzenia sytuacyjnych żartów z życia znanych.

Girish Karnad: Album ślubny

ADiT, Warszawa 2012.

Bez zgody

"Album ślubny" to dramat, w którym Girish Karnad przedstawia sytuację obyczajową, odrobinę podbarwioną dowcipem, chociaż czytelnikom z innych kręgów kulturowych trudniej będzie ocenić zabiegi ironiczne i próby rozśmieszania. Zresztą kaskad humoru tu nie ma, nie o to chodzi. Autor prezentuje nadchodzącą uroczystość: ma dojść do ślubu młodej dziewczyny. Niby typowa scena może przyciągnąć odbiorców na dwa sposoby. Po pierwsze - sama w sobie jest egzotyczna i będzie kusić elementami hinduskiej tradycji. Po drugie - zawiera liczne przełamania, odstępstwa od przyjętych zasad. Skostniałe obyczaje zderzają się z postępowością, a także zdobyczami dzisiejszej cywilizacji. Oznacza to, że autor będzie ciągle zaskakiwać nietypowymi rozwiązaniami i pytać, co by było, gdyby jego bohaterowie faktycznie odważyli się przeciwstawiać tradycji. W "Albumie ślubnym" Girish Karnad skupia się na konsekwencjach działań dalekich od odwiecznych ustaleń. Pyta autor o decyzje młodych ludzi i ich wpasowywanie się w rodzinne przekonania. Proponuje scenki rodzajowe, najczęściej statyczne, chociaż o dużym ładunku emocjonalnym. Zdarza mu się budzić zainteresowanie odbiorców przez niewygodne postawy bohaterów. Tu nic nie toczy się zgodnie z planem, nie wiadomo nawet, czyj plan miałby zostać uznany za normę. Jednak miłośnicy hinduskich produkcji i tak będą zafascynowani pomysłem na prezentowanie kultury. Ten dramat nie wymaga wywrotowych interpretacji czy decyzji reżyserskich, musi wybrzmieć na kontrastach w samej treści.

Autor proponuje temat angażujący całą społeczność - tym silniej wybrzmią zatem działania spoza kanonu. Postacie wymieniają się nie tylko ważnymi informacjami, co sprawia, że niejako przy okazji naświetlać mogą mało istotne detale z codzienności. To sprawia, że czytelnikom łatwiej będzie zaakceptować eksperymenty w ramach obyczajowości: potrzebne jest tło, żeby jasne stało się później przełamywanie zwyczajów. Sporo miejsca zajmują kwestie z perspektywy czytelników zachodnich nieistotne, jednak składające się na świat bohaterów. Łatwiej dzięki temu zrozumieć prezentowaną przestrzeń. Zależy autorowi nie na robieniu wrażenia w małych scenkach - nie dba o puentki w poszczególnych dialogach, posługuje się obrazkami rodzajowymi jako budulcem, nie są pojedyncze rozmowy jego celem. W "Albumie ślubnym" wyraźnie widać, że autor szuka dużych zaskoczeń. Rozmach w relacjach międzyludzkich, zwłaszcza tam, gdzie oczekiwania postaci rozmijają się z działaniami innych, to podstawowa metoda jego tworzenia. Przy takim podejściu to właśnie odmienność kulturowa będzie stanowiła wypełniacz, przyciągała uwagę czytelników i zastępowała małe sensy - znaczenia w kolejnych scenkach. Girish Karnad ma do zaoferowania połączenie starego z nowym.

czwartek, 19 grudnia 2013

Marcin Szczygielski: Arka czasu

Stentor, Warszawa 2013.

Holokaust w bajce

Kiedy temat drugiej wojny światowej trafia do literatury czwartej dzisiaj jest w tym zawsze zakłamanie. Nagle wiadomości przyswajane na lekcjach historii stają się tworzywem literackim, a że dzisiejsze książki dla dzieci nie lubią zła i smutku zapożyczonego z rzeczywistości, temat ulega niebezpiecznym modyfikacjom. I „Arka czasu” Marcina Szczygielskiego pokazuje niebezpieczeństwa podobnych przetworzeń. Wojna zmienia się tu w przygodę dla małych chłopców, a w obietnicę szczęśliwego zakończenia wpisana jest zwykła adrenalina. Może Szczygielski w ten sposób zwrócić uwagę na temat getta – ale jednocześnie fantastyką oddala grozę tematu.

Dziewięcioletni Rafał mieszka z dziadkiem w Dzielnicy – i zdaje się nie do końca rozumieć, że trwa wojna, a on jako Żyd trafił do getta. Dziadek chce uratować dziecko i wysyła je na aryjską stronę, do rodziny, która zgodziła się zająć chłopcem. Jednak plan nie do końca się udaje i Rafał bez opieki dorosłych trafia na teren zoo. Tu musi radzić sobie sam – przy wsparciu bardziej zaradnych kolegów. Jeden z nich konstruuje „arkę”, na której zamierza uciec. Rafał z kolei od trudnej codzienności ucieka w świat lektur – a na dobre zmienia jego życie „Wehikuł czasu” Wellsa. Pewnego razu ma okazję wsiąść do fantastycznego pojazdu i przekonać się, jak będzie wyglądała przyszłość.

Szczygielski stawia na baśniową narrację i rozbudowane opisy. Mówi wiele, ale koncentruje się na przeżyciach chłopca i jego nieświadomości – nie decyduje się natomiast na ukazywanie całej grozy wojny: kieruje „Arkę czasu” do dzisiejszych maluchów i nie chce nadmiernie ich straszyć, stąd reinterpretacje przeszłości. Stara się unikać tematów budzących lęk, uczucie zagrożenia niweluje przez ucieczkę w świat literatury, a także w oddalanie dorosłości. Bohaterów z „Arki czasu” kłopoty starszego pokolenia dotykają szczątkowo, jakby autor stosował tu specjalne (a nieumotywowane) parasole ochronne. Nierzeczywistość rozwija się jeszcze bardziej poza murami getta i najpierw płynie z choroby chłopca, a potem – z prób przystosowania się do nowych warunków. Bo dzieci w zoo nie cierpią głodu, żywiąc się tym, co znajdą na okolicznych działkach, a towarzystwa dotrzymują im szop pracz czy szakal. Tu po prostu nie ma czasu na tęsknotę, świat to wyzwanie, a naiwność młodego wieku pozwala wierzyć w pozytywne zakończenie. Dużo lepiej zrobiłby Marcin Szczygielski, gdyby całkiem oderwał się od historycznych realiów i wykorzystał w książce wyłącznie wyobraźnię, bo narracyjnie spisuje się bez zarzutu. W „Arce czasu” odnosi się raz do faktów (osłabianych przez filtr spojrzenia nierozumiejącego dziecka), raz do fantastyki (dla której nie szuka prawdopodobnego uzasadnienia) – w efekcie wszystko brzmi jak sensacyjna bajka i nie pomogą nawet zapewnienia o prawdziwości losów bohatera.

Autor wpada tu w pułapkę przedstawiania uczuć. Najpierw chce posługiwać się symbolicznymi gestami (podział kolacji i sprzedaż skrzypiec), potem jednak nie potrafi odnaleźć się w psychice małego bohatera. Czyni z niego na zmianę małego herosa wolnego od strachu i tęsknot lub słabe dziecko potrzebujące wsparcia. Nie przedstawia już za to emocji znanych z lektur o tematyce wojennej, jakby przygodowość i awanturniczość historii wykluczała szczerość. To może przypaść do gustu dzisiejszym małym czytelnikom – ale niekoniecznie przekona ich rodziców. Wojna jako przygoda lub baśń wiele razy pojawiała się w fabularnych historiach – tu przez fikcję zostaje przykryta i przerobiona tak, że rzeczywistość zaczyna funkcjonować jak bajka o dobrym zakończeniu. Szczygielski neguje strach, zastępując go podekscytowaniem i wiedzą, że wszystko będzie dobrze. Wpisuje się w ten sposób w tendencję niestraszenia młodych odbiorców, ale pozostawia literacki niedosyt – zwłaszcza gdy konkuruje z autorami, którym udało się wojenną codzienność opisać w literaturze czwartej bez chowania się za fantastyką.

środa, 18 grudnia 2013

Bryan Peterson: Ekspresowe porady fotograficzne

Galaktyka, Łódź 2013.

Szybki poradnik

Po raz kolejny tematem książki Bryana Petersona jest światło w fotografii i po raz kolejny autor odwołuje się do swoich doświadczeń z warsztatów fotograficznych. Tom „Ekspresowe porady fotograficzne” buduje z często zadawanych pytań oraz prób rozwiewania wątpliwości odbiorców. Pytania grupuje tematycznie i za każdym razem odwołuje się do zdjęciowego przykładu, dzięki czemu szybciej czytelnicy znajdą intrygujące ich kwestie, a przy okazji też będą mogli rozwinąć swoją kreatywność, podpatrując ciekawe ujęcia.

Peterson skupia się na pracy z aparatem. Wie, że kluczem do fotograficznego sukcesu jest dzisiaj bardzo często po prostu znajomość funkcji w aparatach cyfrowych i programach graficznych, nikogo zatem nie zdziwi, że opowiada autor między innymi o kolażowych i fotomontażowych sztuczkach, łączeniu różnych zdjęć i podrasowywaniu kolorów. Tłumaczy, w jaki sposób głębia ostrości wpłynie na prezentowane zdjęcie, jak wykorzystywać tła w fotografiach portretowych, jak fotografować pod światło czy – jak uzyskać intrygujące kolory zależne od pory dnia. Tym razem w „Ekspresowych poradach fotograficznych” nie tematy zdjęć, a sposoby komponowania kadru uzależnione od funkcjo aparatu stają się najważniejsze. Bryan Peterson celowo przywołuje rozmaite tematy zdjęć i rejestrowane sytuacje, by pokazać odbiorcom uniwersalność porad. Nie ma dla niego pytań naiwnych czy niewartych uwagi – i kiedy przegląda się książkę, tematy poruszane w kolejnych rozdziałach czasem wydają się wręcz infantylne. Ale Peterson wie, że najprostsze zadania przynoszą często najwięcej trudności, więc z powagą zatrzymuje się i nad kwestią fotografowania pod słońce, i łapania błyskawic, i zamrażania ruchu i celowego rozmywania świateł lub sylwetek ludzi.

Każdy temat składa się tu z opisu problemu (tu autor uwzględnia również do niedawna obowiązujące w fotografii zasady, które warto przełamać dla dobra kompozycji kadru, lub tylko z ciekawości), z rozwiązania oraz z „prywatnej” opowieści o wybranym zdjęciu. Peterson dzieli się z czytelnikami anegdotami i własnymi artystycznymi poszukiwaniami, lubi ten nieformalny styl, przełamujący relację mistrz – uczeń. Opowiada o zdobywaniu doświadczeń i zachęca do pracy. Nie zapomina przy tym również o warsztatowej stronie robienia zdjęć (chociaż techniczne szczegóły zepchnięte zostały do podpisów pod kolejnymi fotografiami.

„Ekspresowe porady fotograficzne” to tom, który ma za zadanie w dużym skrócie i bez odwoływania się do nużącej teorii przybliżyć czytelnikom najważniejsze zasady podczas robienia zdjęć. Uczy pracy z lampą błyskową i światłem zastanym oraz rozpracowuje „tajemnicze” dla laików pojęcia, prowadzi do świadomego komponowania kadrów. Przypomina warsztatowy tryb pracy – autor jawi się tutaj jako nauczyciel, któremu zależy na szybkich i przynoszących zadowolenie efektach, nie ma natomiast na celu nauczenia czytelników całego fachu fotografa. Z „Ekspresowych porad fotograficznych” skorzystają przede wszystkim zwykli odbiorcy, którzy chcieliby poprawić jakość swoich zdęć. Tom jest bogato ilustrowany, więc dodatkową jego zaletą będzie możliwość czerpania inspiracji z prezentowanych na fotografiach pomysłów (chociaż nie zawsze uda się powtórzyć dokonania autora). „Ekspresowe porady fotograficzne” to publikacja dla oczekujących natychmiastowych i skutecznych wskazówek oraz garści osobistych zwierzeń autora.

wtorek, 17 grudnia 2013

Władysław Bartoszewski w rozmowie z Michałem Komarem: Mimo wszystko

PWN, Warszawa 2013.

Historia we wspomnieniach

Władysław Bartoszewski przy każdej okazji powtarza, że musi dawać świadectwo, opowiadać o tym, co przeżył. W tomie „Mimo wszystko” znajduje się obszerna rozmowa – z dwóch wywiadów-rzek, które ukazały się w formie książkowej w 2006 i 2008 roku. Michał Komar prowadzi odbiorców przez uporządkowane wspomnienia Władysława Bartoszewskiego, a zdarza się też, że rozbudowanymi pytaniami nawiązuje do jego zapisków lub zgromadzonych dokumentów. Komar w tym wywiadzie nie jest dociekliwym dziennikarzem, który dąży do wyłuskiwania najbardziej osobistych zwierzeń. Staje się za to pomocnikiem w procesie przywoływania wspomnień, czasem katalizatorem opowieści, a czasem też ciekawym przeszłości słuchaczem. Nie szuka powodów do dyskusji, ani konieczności dopowiadania wypowiedzi, stara się jedynie utrzymywać relację w ryzach, nadawać jej kolejność i przypominać o tym, co powinno się w tekście pojawić. Michał Komar próbuje nie zdradzać się ze stosunkiem do autora wspomnień, za to nie ukrywa fascynacji przeszłością i polityką. W Bartoszewskim widzi świadka historycznych już wydarzeń, zależy mu na ocalaniu subiektywnych przeżyć. W „Mimo wszystko” istotne staje się ocalenie zwykłych drobnych wydarzeń składających się na wielką historię, ale przeważnie szczegółowo nieprezentowanych szerokiemu gronu odbiorców. Bartoszewski pojawia się tu, żeby skomentować z własnej perspektywy i doświadczenia wojenne, i powojenne. Jest traktowany jak skarbnica wiedzy (nie narzeka zresztą na pamięć), ale też jak postać nietuzinkowa – Michał Komar próbuje tu ocalić nawet najdrobniejsze i z pozoru nieistotne skojarzenia.

„Mimo wszystko” jest triumfem pamięci. Tom nie ma charakteru biograficznego, chociaż początek na takie rozwiązanie by wskazywał. Rytm lektury wyznaczają kolejne ważne tematy, hasła, wokół których rozwija się opowieść. Rozmowa jest szansą na wzbogacenie wiadomości, ale też na ożywienie dawnych emocji – Bartoszewski nie funkcjonuje tu wyłącznie jako źródło wiedzy, może wzbogacić relację o własne refleksje czy doznania. Jednak na zadawane pytania odpowiada ze wszystkimi detalami: tu historia nie jest beletryzowana, autor z kronikarską dokładnością odnotowuje miniony świat. Wiele razy powraca do kwestii moralnych wyborów oraz do ocen ludzi, których na swojej drodze spotkał. Stałym motywem wypowiedzi (a i pytań) okazuje się również życie polityczne. Bartoszewski jest rzeczowy i skrupulatny – więc po tom „Mimo wszystko” sięgać powinni przede wszystkim zainteresowani historycznymi detalami. Tematyczna organizacja tekstu pozwoli odnaleźć się w ogromie wspomnień.

Władysław Bartoszewski nie traktuje rozmowy jak okazji do czynienia podsumowań lub kreowania własnego wizerunku w oczach odbiorców. Chce przedstawiać fakty tak, jak je zapamiętał, usiłuje nie wpaść w pułapkę interpretowania przeszłości. Ze względu na przyglądanie się szczególikom, jak i na objętość tomu, może się wydawać, że jest to lektura ciężka. Jednak Bartoszewski potrafi zajmująco opowiadać, ani na chwilę nie traci zainteresowania przedmiotem rozmowy, co przychylnie nastroi do niego czytelników. W tomie pojawia się również mnóstwo zdjęć z archiwum Władysława Bartoszewskiego – one sygnalizują podróż autobiograficzną, mimo że dla autora najważniejsza wydaje się być praca i działalność polityczna, przynajmniej w tej rozmowie. Wywiad-rzeka z Władysławem Bartoszewskim to dopełnienie kart historii oraz możliwość utrwalenia zapamiętanej przeszłości.

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Katarzyna Marciniak: Moja pierwsza mitologia

Nasza Księgarnia, Warszawa 2013.

Powrót do wierzeń

Mitologie pełne są namiętności i zbrodni, wynaturzeń, jakie stworzyć może ludzka wyobraźnia i sensacyjnych fabuł. I chociaż nie wszyscy rodzice chcą dzisiaj, by ich pociechy wkraczały w lekturowy świat przemocy, mity greckie i rzymskie poznaje się w szkole dość wcześnie. Teraz można je prezentować jeszcze młodszym dzieciom za sprawą Katarzyny Marciniak, która przygotowała tom „Moja pierwsza mitologia”. Przedstawia w nim wybrane historie z greckich dawnych wierzeń, wzbogacając opowieści o językowe tropy w dzisiejszym świecie. Nie pomija ani nie cenzuruje wydarzeń, ale ujmuje je w taki sposób, by nie wywoływać niezdrowej sensacji, czasem jeszcze dopowiada wybrane kwestie.

W pierwszej części tomu znajdują się mity dotyczące greckich bogów, zwłaszcza te najbardziej znane. Czasem Katarzyna Marciniak omawia całe fabuły, innym razem skupia się na sylwetkach postaci. Żeby zainteresować dzieci mitami, odwołuje się autorka nierzadko do świata zwierząt i im każe opowiadać o przygodach bogów. To rozwiązanie ma uatrakcyjnić tom w oczach najmłodszych. Zwłaszcza że bajkowe zwierzęta albo same są dziećmi (jak pisklęta orła czy łabędzia), albo są naiwne jak dzieci (na przykład mała mrówka). To pozwoli odbiorcom bardziej zaangażować się w lekturę. W drugiej części książki pojawia się aojda, który ma za zadanie opowiadać o herosach. Katarzyna Marciniak nie poprzestaje na dodaniu do mitu własnej i zrozumiałej dla dzieci, prostej i fabularyzowanej narracji. Do samego tekstu dynamizowanego dialogami z ramy włącza jeszcze drobne pouczenia dla czytelników. Mówi o tym, że dziecko kochane jest szczęśliwe, zwraca uwagę na postawy bohaterów i na ich nastroje, znajduje miejsce na te wszystkie uwagi, które w zwykłych opowiadaniach wydają się przeważnie zbyt oczywiste, by rozbijać nimi opowieść. Dodatkowo Katarzyna Marciniak chce jeszcze zasugerować małym odbiorcom, że i dzisiejszą rzeczywistość da się powiązać z mitami – zachęca do szukania połączonych drzew, obserwacji wzburzonego morza lub wulkanu, wskazując źródło przyrodniczych niespodzianek w pomysłach bogów. Część krótszych historyjek poświęcona jest związkom frazeologicznym powiązanym z mitami – najpierw pojawia się scenka z codzienności bogów, a potem, po znaczku „dziś”, bardzo prosta i bardzo krótka scenka ze świata znanego i bliskiego odbiorcom. W tej scence autorka może zilustrować użycie związku frazeologicznego, by dzieci nie miały wątpliwości co do jego zastosowania. Tak Katarzyna Marciniak oswaja czytelników i z mitologią, i z jej językowymi i kulturowymi konsekwencjami. Maluchom łatwiej będzie pojąć sens frazeologizmów, gdy poznają je w drobnych a atrakcyjnych obrazkach rodzajowych, a dodatkowo – skojarzą je z postaciami z mitów.

Marta Kurczewska swoimi ilustracjami stara się ocieplać wizerunki mieszkańców Olimpu. Większość postaci na jej „trójwymiarowych” rysunkach jest młoda, niemal wszyscy mają sympatyczne miny i dają się lubić. Ani autorce, ani ilustratorce nie zależy na tym, by straszyć dzieci czy wprowadzać je do mrocznych zakamarków mitologii – na razie wszystko brzmi i wygląda jak bajka, tak, że nawet nie trzeba specjalnie wysilać wyobraźni, by pojąć intencje postaci. Wszelkie konflikty i tragedie okazują się bardzo odległe. „Moja pierwsza mitologia” to znakomity pomysł i metoda na oswojenie dzieci z dawnymi wierzeniami i rozbudzenie zainteresowania kulturą starożytnych Greków i Rzymian. Przy okazji książka pogłębia wiedzę dzieci i poszerza ich słownictwo, a dorośli nie muszą się martwić, że najmłodsi nie dojrzeli jeszcze do takiej lektury. Warto przy tym wspomnieć, że tom ukazał się w pięknej serii „Z Biblioteki Wydawnictwa Nasza Księgarnia” – co gwarantuje najwyższą jakość wydania.


niedziela, 15 grudnia 2013

Jan Brzechwa: Panieneczka z pudełeczka

Muza SA, Warszawa 2013.

Lalka, kot i klasyka

W bajkach może się zdarzyć wszystko – i nikogo nie zdziwi, że kot zakochał się w pięknej lali i zabiera ją na spacer. Bo przecież wyobraźnia tworzy rozmaite nietypowe scenki i racjonalizm nie ma do niej prawa wstępu. Jan Brzechwa tworzył „Panieneczkę z pudełeczka” z wiarą w moc dziecięcej fantazji, ale trochę też na przekór rymującym byle jak autorkom podrzędnych wierszydeł dla dzieci. „Ple ple rymiątka” i „psi psi rymeczki” wyśmiewał w satyrach dla dorosłych. Tymczasem „Panieneczka z pudełeczka” skonstruowana jest z tych właśnie postponowanych słownych zabaw. Brzechwa doskonale zdaje sobie sprawę z warsztatowych nadużyć – i przez to może dowolnie modyfikować swoją historię, kota i lalę przeciwstawiając na przykład Lisowi Witalisowi.

„Panieneczka z pudełeczka” przypominana po latach przez Muzę to prosta historyjka o „dziewczyńskim” wydźwięku. Mowa tu o wielkiej miłości kota do porcelanowej lalki, o balach, sukniach i ucztach, piętrzą się opisy urody bohaterki oraz wyliczenia rozmaitych upiększaczy. Brzechwa, gdy tylko wpadnie na trop warty rozbudowania, wykorzystuje go, rozszerzając rymowankę do rozmiarów książki. Tekstu jest tu – jak na rymowaną bajkę – dość dużo, a jednocześnie autor nie przytłacza akcją ani wielością wątków. Zdarza mu się także skręcać w humorystyczne skróty – jak choćby przy okazji przedstawiania fryzjera ślimaków oraz twórcy min, które pozwolą lali wyrażać uczucia. Również obecność kota czarodzieja zdradza zamiłowanie Brzechwy do przygodowych tonów – nie ulega jednak wątpliwości, że „Panieneczka z pudełeczka” to książka dla dziewczynek. Przez koncentrowanie się na detalach dotyczących strojów czy piękna lalki Brzechwa uzyskuje wymowę uniwersalną – do dzisiaj może bawić najmłodszych.

Humorystyczny jest również sam wątek kota czarodzieja, który chce poderwać piękną zabawkę. Oboje – i kot, i lala – funkcjonują w wyobraźni dziecka jako istoty potrafiące przejmować cechy ludzkie. W tym wypadku uczłowieczenie bohaterów zapewnia też efekt komiczny. Nie ma za to mowy o komplikacjach sercowych: jedynym problemem jest to, że lala nie potrafi robić min i szybko się nudzi – ale dla pomysłowego kota nie istnieją rzeczy niemożliwe. Jan Brzechwa z pełną swobodą wkracza w świat zabawek i zwierząt. Wykorzystuje w dodatku modny kiedyś motyw wyjścia od naturalnej sytuacji – tu historia zaczyna się, gdy lalka i kot siedzą razem na kanapie. Dopiero pozbawieni towarzystwa ludzi (i dla zabawek, i dla zwierząt, mocno krępującego), mogą przystąpić do działania. „Panieneczka z pudełeczka” jest literacką zabawą, igraszką autora, któremu zależy na udowodnieniu czytelnikom, że nawet najprostsze rymy nie muszą oznaczać banalizowanej fabułki.

O warstwie graficznej tomu można mówić równie wiele. Elżbieta Śmietanka-Combik proponuje maluchom duże i bajkowe sylwetki bohaterów w starannie dopracowanym otoczeniu. Nie boi się kolaży i łączenia różnych technik ilustrowania, nie boi się bałaganu ani bajkowości. Bywa też, że dopowiada intencje autora, jak w przypadku sceny z minami. „Panieneczka z pudełeczka” to publikacja, którą maluchy chętnie będą oglądać – zwłaszcza dziewczynkom spodobają się słodkie buzie bohaterów i ciekawe detale wokół nich. W ten sposób można najmłodszym prezentować klasykę bez obaw – z pewnością książka wytrzyma konkurencję z dziś powstającymi publikacjami.

sobota, 14 grudnia 2013

Joanna Nadin: Penny z Piekła Rodem. Katalog katastrof

Akapit Press, Łódź 2013.

Problemowe pomysły

Penny z Piekła Rodem przyciąga nieszczęścia jak magnes, tak przynajmniej sama o sobie mówi. Nauczyciele już wiedzą, kto przysporzy im najwięcej kłopotów, więc przez Penny rezygnują z opuszczania z dziećmi murów szkoły. Rodzice są przekonani, że Penny wkrótce wpadnie na kolejny, w jej mniemaniu genialny, pomysł i zdemoluje dom lub przynajmniej coś zniszczy. Starsza siostra Penny mówi, że Penny jest kompletnym matołem. I tylko rówieśnicy nie widzą w Penny nic dziwnego, bo sami nie stronią od szalonych zabaw i wcielania w życie nieprzemyślanych pomysłów. Penny dostarcza więc wszystkim rozrywki.

W „Katalogu katastrof” mała bohaterka po raz kolejny ładuje się w kłopoty. Najpierw bierze ze szkoły szczurka (by uczyć się odpowiedzialności) i gubi go, ale nie chce przyznać się do tego nauczycielce. Potem zostaje archeologiem – w ogródku sąsiada wykopuje tajemnicze kości, by przedstawić je w szkole jako ciekawy przedmiot. Wreszcie chce pomóc leżącej w szpitalu babci i przemyca do niej kota, Bratka. Oczywiście swoich zamiarów nigdy nie konsultuje z dorosłymi, bo ci nie wyraziliby zgody na żadne działania zrodzone w wyobraźni dziecka, więc Penny radzi sobie sama i śmiało wychodzi poza fazę planowania czynności. Realizuje każdy pomysł – a musi być twórcza ze względu na ograniczanie dziecięcych możliwości. Wymyśla rozwiązania, które nie przyszłyby do głowy dorosłym – co gwarantuje dobrą zabawę młodych czytelników. Penny pokaże im, jak wyglądałby świat, w którym dzieci wcielają w życie każdy swój pomysł, bez względu na zwykle dobre intencje. Penny zawsze chce jak najlepiej, ale nigdy jej to nie wychodzi, czego dowodem są trzy opowiadania zamieszczone w „Katalogu katastrof”. Brak nadzoru ze strony dorosłych owocuje natychmiast przekraczaniem granic zdrowego rozsądku. Przy Penny nie ma mowy o spokoju i analizowaniu sensowności pomysłów – to, co wykiełkuje w wyobraźni dziewczynki, trzeba natychmiast wprowadzić w czyn.

Joanna Nadin w historyjkach o Penny posługuje się przesadnią w ramach realizmu. Nie odwołuje się do fabułek z dziedziny fantasy, wszystkie przygody Penny wykluwają się w codzienności i powodowane są zwyczajną egzystencją kilkulatka: raz Penny szuka przedmiotu, który przyniósłby jej uznanie klasy, raz opiekuje się szkolnym zwierzątkiem – nie są to motywy nierzeczywiste, a najzupełniej realne, dzieci zatem nie potrzebują specjalnego wprowadzania w świat bohaterki. Penny niektóre pomysły bierze z telewizji (akcentowany jest jedynie jeden program, oglądany namiętnie przez babcię), inne z przypuszczeń, jak być powinno.

Dynamiczna akcja opisywana jest językiem pop, z wyróżnianiem (przez czcionkę) charakterystycznych dla danego opowiadania wyrażeń i zwrotów. To metoda na przyspieszenie lektury – podobnie jak komiksowe i zabawne rysunki wewnątrz tomu. Penny z Piekła Rodem to bohaterka, która szybko trafi do przekonania dzieciom. Nadin sięga po niesforną bohaterkę, by zachęcić do czytania maluchy spragnione zabawy i śmiechu, przyzwyczajone do tempa kreskówek i niechętne edukacyjnym lub moralizatorskim tonom. Penny w „Katalogu katastrof” pokaże, co potrafi – dla najmłodszych to możliwość przeżywania codziennych przygód bez podpadania rodzicom. „Katalog katastrof” jest lekturą rozrywkową i dzieci będą czytać tę publikację (i całą serię) dla przyjemności.