Koncert półprywatny
„Na scenie uczucia muszą być prawdziwe” – stwierdza Maria Meyer w recitalu „Jestem w niebie”. I zapewnia te uczucia odbiorcom, prowadząc ich przez historię złożoną muzycznie ze standardów jazzowych lat 30., a tekstowo… przez różne wcielenia kobiet, które kochają lub marzą o miłości i szczęściu. Bo do znanych wszystkim melodii nie trzeba już dopisywać nowych opowieści, liczy się potężny ładunek emocjonalny i proste, uniwersalne prawdy. Inna rzecz, że czasem muzyka pozwala na artystyczne żarty, parodie i mikroscenki o kontaktach damsko-męskich. Artystka znajduje miejsce na zabawę, ale i na stworzenie refleksyjnego nastroju. I tak „Jestem w niebie” układa się w wielowarstwową podróż przez najważniejsze uczucia. Dynamicznie i klimatycznie, buntowniczo i tęsknie – z każdą piosenką słuchacze odkrywają nowy zestaw znaczeń, charakterów i przeżyć. Zagłębiają się w teksty (za sprawą znakomitych tłumaczeń Wojciecha Młynarskiego, Romana Kołakowskiego i Janusza Krucińskiego), ale też dają się oczarować interpretacjom Marii Meyer. „What a wonderful world”, „I got rhythm”, „I can’t give you anything but love”, „Just in time”, “The man I love” to tylko niektóre kompozycje pojawiające się w znakomitym spektaklu-recitalu. Meyer nie boi się wyzwania ani porównań z najlepszymi wykonawcami evergreenów, bo wymyśliła swoją wersję muzycznej podróży.
Głos i pomysł na przekazanie piosenkowych treści – to do zaoferowania ma Maria Meyer. Śpiewa, by podzielić się z publicznością ogromem uczuć. Jest w tym i fascynacja, i chęć zabawy, i poszukiwanie szczerości w relacjach z płcią przeciwną. Dla Meyer tekst, chociaż istotny, jest jednak drugorzędny wobec ładunku emocjonalnego. I chociaż „Jestem w niebie” to interpretacyjno-wokalny popis, to właśnie prawdziwe uczucia najbardziej zostają w pamięci po całym koncercie. Może dlatego, że melodie zna każdy, a przedstawiane w tekstach doświadczenia i dramaty przybierają postać uniwersalnych i nie jednostkowych zjawisk – tym, co je wyróżnia, okazuje się intensywność przekazu. Maria Meyer potrafi dotrzeć do słuchaczy i odwołać się do ich refleksji oraz tęsknot, nie szczędząc też uśmiechu. Stawia na prawdziwe odczucia na scenie i na widowni.
W podkreślaniu szczerości pomaga artystce półprywatna atmosfera koncertu. Nie ma tu mowy o oddalaniu się od odbiorców, Meyer cały czas utrzymuje kontakt z publicznością. Uzyskuje to i drobnymi konferansjerskimi zapowiedziami kolejnych utworów, i scenicznymi wcieleniami, które wymagają dystansu czy przymrużenia oka. Widzowie są tu niemal świadkami tworzenia się artystycznego przedsięwzięcia, zostają wciągnięci w kameralną przestrzeń i zaangażowani do przeżywania razem z aktorką. Ta nie udaje, że publiczności nie ma, ale traktuje odbiorców jak dobrych znajomych, rozumiejących kolejne przesłania i z łatwością wychwytujących intencje czy artystyczne decyzje. W tym kontekście wychodzenie do publiczności jest już naturalną konsekwencją kontaktu, widownia współtworzy całe wydarzenie. Kolejnym motywem sugerującym familiarność koncertu stają się rozmowy z muzykami – i ich wzajemne porozumienie. Adam Snopek, Jerzy Główczewski i Ronald Tuczykont bawią się muzyką, doskonale się rozumieją i znajdują prawdziwą przyjemność we wspólnym graniu. Czerpią radość z jazzowych popisów i sami w sobie są gwarancją wysokiej jakości koncertu. Do tego dodać należy sceniczne, znów niby prywatne dyskusje. „Panowie, halo, piosenka się skończyła!” – powstrzymuje żartobliwie Maria Meyer muzyków, którzy właśnie rozkręcają się w improwizacjach. Innym razem zgadza się (na błaganie Snopka) na rozbudowane intro, zaznaczając jedynie, że potrzebuje wskazania momentu rozpoczęcia śpiewu. Publiczność nie będzie wiedziała, czy to zaplanowane dialogi, czy wykorzystanie możliwości, jakie zapewnia niepowtarzalna atmosfera kameralnej sceny. Wszystko wypada tu bardzo naturalnie.
I w takim klimacie czyste okazują się gry z konwencją. Maria Meyer do kolejnych standardów wybiera różne role, potrafi być stęsknioną kochanką, kokietką, tygrysicą ze stażem, damą… Wcieleń ma mnóstwo, każdy utwór staje się sceniczną miniaturką, etiudą aktorską – mimo bardzo oszczędnych środków wyrazu. To nie dodawane elementy garderoby (czerwona marynarka i kapelusz) decydują o zmianach postaci, a głos. Meyer może być, kim tylko zechce. Nie dość, że śpiewa, nie dość, że aktorsko interpretuje tekst tak, by każdorazowo przywołać nową historię i nową bohaterkę, to jeszcze operuje tembrem głosu – dzięki czemu błyskawicznie sugeruje odbiorcom klimat opowieści. Sugeruje odbiorcom bardzo wiarygodne metamorfozy bez uciekania się do rekwizytów czy wymyślnych kostiumów i min. Na scenie nic się nie zmienia – a przecież do każdej piosenki wychodzi inna postać. Te metamorfozy dynamizują koncert, ale też sprawiają, że utwory z niego lepiej mogą przemówić do odbiorców. W głosie Marii Meyer mieści się cały zestaw szczerych uczuć. Głos jest na scenie najważniejszym instrumentem – prowadzi wszystkich przez opowieść, sprawia, że pojedyncze zwierzenia zaczynają się w tę opowieść układać. Maria Meyer potrafi hipnotyzować słuchaczy. Jej sceniczne przeobrażenia długo przypominają o wzruszeniach zawartych w tekście i melodiach.
Być może w tym tkwi tajemnica siły „Jestem w niebie”. Meyer gra tu śpiewem różne kobiety i wykorzystuje niejeden schemat przy świadomości widzów co do takich umownych gestów – ale nigdy nie zapomina o prawdziwości uczuć. To jej płaszczyzna porozumienia z odbiorcami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz