Akapit Press, Łódź 2012.
Wybór
Bohaterki młodzieżowych powieści Marty Fox mają ciekawe z punktu widzenia nastoletnich odbiorczyń problemy i dylematy, a także oryginalne osobowości. Niestety mają też jedną wadę: wszystkie posługują się jednym i tym samym stylem prezentowania świata, przez co zlewają się z czasem w jedną mało wyrazistą postać. W szukaniu emocji i dziewczęcych fabuł jest autorka bardzo dobra, w prowadzeniu narracji po pewnym czasie staje się monotonna – jeden głos do opiewania kolejnych rozterek (nie tylko sercowych) młodych dam to trochę za mało. Zwłaszcza że i w dialogach specyficzny styl oddala naturalność i zaburza prawdopodobieństwo fabuły.
„Café Plotka” rozpoczyna się wyznaniem dziś wśród nastolatek raczej niemodnym: „Nie przespałam się z nim, ale mało brakowało” – zwierza się Ola, która niedługo skończy osiemnaście lat, lecz nie ma zamiaru, wzorem koleżanek, przypieczętować tego faktu utratą cnoty. Co dalej dzieje się w związku, łatwo się domyślić. Co w życiu bohaterki – już nie i tu Marta Fox po raz kolejny ucieszy odbiorczynie nietuzinkowymi pomysłami (także na kulinarne przepisy). Ola kocha teatr i swoje osiemnaste urodziny zamierza świętować w katowickim teatrze Korez (spektakl, o którym w tomie mowa, był już przecież w rzeczywistości tłem dla romantycznych zaręczyn, i to niejednokrotnie). Najpierw jednak musi znaleźć sobie partnera do uroczystego wyjścia. Tymczasem okazuje się, że ktoś bardzo jej nie lubi i zaczyna na różne sposoby nękać.
Jak większość nastolatek u Fox, Ola jest mądrą, wrażliwą i myślącą osobą. Czasem daje się ponieść emocjom, ale ostatecznie zawsze zwycięża inteligencja oraz autoironia: bohaterka więc nie przepada za wybieraniem rozwiązań, na które zdecydowałyby się zwyczajne młode dziewczyny. Przez tę swoją postawę Ola dystansuje się od rówieśników i ocenia ich nieco z góry, nie ma wsparcia w gronie przyjaciół, ale też psychicznie tego wsparcia wcale nie potrzebuje, nie obawia się ostracyzmu i niewiele w niej typowej przedstawicielki swojego pokolenia. Jej kolejne decyzje pobrzmiewają trochę sztucznie, jakby teatralnie – starannie wyreżyserowane przez autorkę bogatszą o doświadczenie życiowe i zbrojną w zestaw psychologicznych porad. To dlatego kompromitujące wpadki Ola chce tuszować kłamstwami, to dlatego decyduje się na konfrontację z rywalką. Płyną stąd ważne lekcje dla odbiorczyń, ale nie są to lekcje łatwe do zrealizowania w praktyce.
Dużo w tej powieści Katowic – z książką można bez przeszkód poruszać się po centrum, ba, można nawet poznać ludzi i sytuacje, o których Fox pisze – ale chociaż scena z tortem wciąż w pamięci widzów Letniego Ogrodu Teatralnego funkcjonuje, to dyrektor Korezu jawić się będzie zupełnie inaczej niż na kartach tej powieści, a to z uwagi na fakt, że Fox nie przeniosła na karty książki bezpośrednio niepowtarzalnej atmosfery prywatnego teatru, a przefiltrowała ją przez swój stały sposób prowadzenia narracji. Tak czy inaczej pomysł na oryginalne świętowanie urodzin mogą sobie od bohaterki wierne czytelniczki pożyczyć – a przy okazji i poznać trochę Katowic.
Zaczyna się od sceny niedoszłego seksu, lecz to zagadnienie szybko się w książce rozmywa i ustępuje miejsca kwestii nękania rówieśników oraz krzywdom, jakie wyrządzić może plotka. Marta Fox zwraca uwagę na zjawisko ważne, a przy tym nie porusza się po literackich schematach, zamiast koncentrować się na nieszczęśliwych miłościach czy wadach młodzieży, woli pokazywać intrygujące zjawiska oraz niestereotypowe podpowiedzi na wyjście obronną ręką z kryzysowych sytuacji. Całość rozgrywa się u niej na płaszczyźnie emocji, wzbogaconej o koloryt lokalny Katowic tętniących życiem i kipiących od możliwości kulturalnego spędzania wolnego czasu. A że Ola do złudzenia przypomina w sposobie wysławiania się swoje poprzedniczki z wcześniejszych powieści Marty Fox dla części odbiorczyń na pewno stanie się dużym atutem.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
sobota, 30 czerwca 2012
piątek, 29 czerwca 2012
Janet Foxley: Mały olbrzym
Bukowy Las, Wrocław 2012.
Życie w kraterze
Wiadomo, że nie ma łatwego życia bohater, który wyróżnia się w całej społeczności. Zwykle też, w tradycyjnych scenariuszach, taki bohater zyska szansę na udowodnienie innym swojej wartości – w jego rękach znajdą się losy tych, którzy wcześniej go odrzucali. Albo przynajmniej będzie mógł kogoś ocalić. Janet Foxley w „Małym olbrzymie” poszła tym tropem i stworzyła stosunkowo prostą historię, która spodoba się dzieciom, zwłaszcza chłopcom, przede wszystkim tym, którzy niespecjalnie chętnie decydują się na spędzanie wolnego czasu z książką. Krótko mówiąc, to powieść, która udaje niegrzeczną, by przyciągnąć odbiorców.
„Mały olbrzym” to także historia z pogranicza fantasy i bajki. Czytelnicy przeniosą się w niej do świata stworów ponadnaturalnej wielkości. Olbrzymy mieszkają w wielkim kraterze, razem ze swoimi smokami. To oznacza, że mogą przez przypadek spotkać i ludzi – jeśli tylko oddalą się na odpowiednią odległość od swojej siedziby. Ale olbrzymy, zwłaszcza niedorosłe, mają swoje bardzo ważne sprawy. Zbliża się bowiem gigantura, egzamin dojrzałości. Tymczasem Mikrus Troglodycki niezbyt często pojawiał się na lekcjach i nie zdobył wiadomości potrzebnych do uzyskania świadectwa. Zresztą został już spisany na straty – nie znajdzie pracy i nie będzie mógł się usamodzielnić. Nie zdobył też akceptacji innych olbrzymów, z racji małego wzrostu. W świecie gigantów to powód do drwin, chociaż wśród ludzi Mikrus nie wyróżniałby się w gronie rówieśników.
To punkt wyjścia dla bajki o małym olbrzymie. Zbliżają się urodziny króla i wszyscy przygotowują się do uświetnienia uroczystości. Nikt jednak nie przewidzi, jakie będą konsekwencje rozmaitych pomysłów. W „Małym olbrzymie” nie zabraknie emocji – będą tu i porwania, i brawurowe ucieczki, i poważne zagrożenia, i loty na smoku… Dla niegrzecznych dzieci, do których tom jest kierowany, pojawi się (na szczęście tylko w zapowiedzi) pewien fizjologiczny konkurs, a smok, także dla wywołania prostego rozbawienia, ma na imię Smark. Olbrzymy zresztą nie są zbyt okrzesane, nieprzypadkowo to o przygodach Troglodyckich opowiada się w tej książce. Dzieciom spodoba się takie przełamywanie tematów tabu, zakazany brak kultury, stale powracający na kartach. To stanie się magnesem dla odbiorców. A przecież w „Małym olbrzymie” istnieje jeszcze warstwa najzupełniej klasyczna, scenariusz znany z wielu fabuł i baśni, zestaw wydarzeń kipiących od brawury. W „Małym olbrzymie” cały autorski nacisk kładzie się na akcję i jej klimat – sposób prowadzenia narracji nie może zatem przyciągać uwagi. Foxley wybiera więc opisy maksymalnie uproszczone i też mocno kolokwialne, olbrzymy nie mogą w końcu żyć w świecie finezyjnym, delikatnym i kruchym. Jest w tej opowieści sporo humoru, przede wszystkim rubasznego i ludycznego, ale nie ma też obaw, że Foxley przekroczy granice dobrego smaku. Styl zatem przyciągnie do lektury zwłaszcza krnąbrne maluchy, a nie powinien im zaszkodzić, przyda się jako zachęta do czytania.
Opracowana jest ta książka jak poppowieść – ma duży druk, krótkie rozdziały i rysunki. Steve Wells zadbał o to, by ilustracje przypominały dziecięce bazgroły na marginesach zeszytów, wzbogaca je też o zgryźliwe czasem dopiski. Zgodnie z duchem powieści, rysunki przedstawiają brzydotę, podobnie jak tekstowe charakterystyki bohaterów, będzie się zatem z czego pośmiać. W konstrukcji świata z „Małego olbrzyma” pobrzmiewają dalekie echa portretu ze „Shreka”. Maluchy otrzymają sprawnie napisaną i mocno kolokwialną historyjkę, która łączy w sobie mocne dziś pomysły i fabułę nawiązującą do klasyki.
Życie w kraterze
Wiadomo, że nie ma łatwego życia bohater, który wyróżnia się w całej społeczności. Zwykle też, w tradycyjnych scenariuszach, taki bohater zyska szansę na udowodnienie innym swojej wartości – w jego rękach znajdą się losy tych, którzy wcześniej go odrzucali. Albo przynajmniej będzie mógł kogoś ocalić. Janet Foxley w „Małym olbrzymie” poszła tym tropem i stworzyła stosunkowo prostą historię, która spodoba się dzieciom, zwłaszcza chłopcom, przede wszystkim tym, którzy niespecjalnie chętnie decydują się na spędzanie wolnego czasu z książką. Krótko mówiąc, to powieść, która udaje niegrzeczną, by przyciągnąć odbiorców.
„Mały olbrzym” to także historia z pogranicza fantasy i bajki. Czytelnicy przeniosą się w niej do świata stworów ponadnaturalnej wielkości. Olbrzymy mieszkają w wielkim kraterze, razem ze swoimi smokami. To oznacza, że mogą przez przypadek spotkać i ludzi – jeśli tylko oddalą się na odpowiednią odległość od swojej siedziby. Ale olbrzymy, zwłaszcza niedorosłe, mają swoje bardzo ważne sprawy. Zbliża się bowiem gigantura, egzamin dojrzałości. Tymczasem Mikrus Troglodycki niezbyt często pojawiał się na lekcjach i nie zdobył wiadomości potrzebnych do uzyskania świadectwa. Zresztą został już spisany na straty – nie znajdzie pracy i nie będzie mógł się usamodzielnić. Nie zdobył też akceptacji innych olbrzymów, z racji małego wzrostu. W świecie gigantów to powód do drwin, chociaż wśród ludzi Mikrus nie wyróżniałby się w gronie rówieśników.
To punkt wyjścia dla bajki o małym olbrzymie. Zbliżają się urodziny króla i wszyscy przygotowują się do uświetnienia uroczystości. Nikt jednak nie przewidzi, jakie będą konsekwencje rozmaitych pomysłów. W „Małym olbrzymie” nie zabraknie emocji – będą tu i porwania, i brawurowe ucieczki, i poważne zagrożenia, i loty na smoku… Dla niegrzecznych dzieci, do których tom jest kierowany, pojawi się (na szczęście tylko w zapowiedzi) pewien fizjologiczny konkurs, a smok, także dla wywołania prostego rozbawienia, ma na imię Smark. Olbrzymy zresztą nie są zbyt okrzesane, nieprzypadkowo to o przygodach Troglodyckich opowiada się w tej książce. Dzieciom spodoba się takie przełamywanie tematów tabu, zakazany brak kultury, stale powracający na kartach. To stanie się magnesem dla odbiorców. A przecież w „Małym olbrzymie” istnieje jeszcze warstwa najzupełniej klasyczna, scenariusz znany z wielu fabuł i baśni, zestaw wydarzeń kipiących od brawury. W „Małym olbrzymie” cały autorski nacisk kładzie się na akcję i jej klimat – sposób prowadzenia narracji nie może zatem przyciągać uwagi. Foxley wybiera więc opisy maksymalnie uproszczone i też mocno kolokwialne, olbrzymy nie mogą w końcu żyć w świecie finezyjnym, delikatnym i kruchym. Jest w tej opowieści sporo humoru, przede wszystkim rubasznego i ludycznego, ale nie ma też obaw, że Foxley przekroczy granice dobrego smaku. Styl zatem przyciągnie do lektury zwłaszcza krnąbrne maluchy, a nie powinien im zaszkodzić, przyda się jako zachęta do czytania.
Opracowana jest ta książka jak poppowieść – ma duży druk, krótkie rozdziały i rysunki. Steve Wells zadbał o to, by ilustracje przypominały dziecięce bazgroły na marginesach zeszytów, wzbogaca je też o zgryźliwe czasem dopiski. Zgodnie z duchem powieści, rysunki przedstawiają brzydotę, podobnie jak tekstowe charakterystyki bohaterów, będzie się zatem z czego pośmiać. W konstrukcji świata z „Małego olbrzyma” pobrzmiewają dalekie echa portretu ze „Shreka”. Maluchy otrzymają sprawnie napisaną i mocno kolokwialną historyjkę, która łączy w sobie mocne dziś pomysły i fabułę nawiązującą do klasyki.
czwartek, 28 czerwca 2012
Adam Burakowski, Marius Stan: Kraj smutny, pełen humoru. Dzieje Rumunii po 1989 roku
Trio, Warszawa 2012.
Polityka Rumunii
„Kraj smutny, pełen humoru” to publikacja poświęcona najnowszym dziejom Rumunii. Dotyczy jednak niemal wyłącznie sytuacji i zjawisk w rumuńskiej polityce wewnętrznej oraz międzynarodowej – z rzadka i tylko na marginesie wykracza poza zagadnienia związane ze sferą rządów. Takie ograniczenie tematyczne sprawia, że autorzy mogą zdobyć się na dużą dokładność, a obok precyzyjnego przedstawiania sceny politycznej pokusić się i o obraz kraju płynący z medialnych doniesień.
W książce, która obejmuje 22 lata dziejów najnowszych, wydarzenia o znaczeniu politycznym rozpisane są z niebywałą wprost dbałością o szczegóły – czytelnicy znajdą tu nie tylko przybliżone godziny poszczególnych decyzji, ale też nazwy dokumentów. Autorzy unikają natomiast wprowadzania ocen. Tym, co ich wyróżnia we współczesnym dziejopisarstwie, okazuje się całkowite odejście od publicystyki czy rezygnacja ze stylu innego niż naukowy i akademicki (przy tak rygorystycznym podejściu dziwić może, gdy podpis pod obrazem brzmi „fot. Wikipedia” – ale to już chyba znak i przekleństwo czasów). Autorzy nie traktują Rumunii kompleksowo, nie obchodzi ich sytuacja społeczna czy gospodarcza, zajmują się tylko polityką i to polityką wypreparowaną z codzienności kraju. Jedynym przełamaniem tematycznym staje się przenoszenie uwagi ze spraw wewnątrzkrajowych na stosunki międzynarodowe – lecz poza tym przełącznikiem nie uzyska się innego obrazu kraju, a już tym bardziej jego mieszkańców. Autorów interesują postawy i założenia partii w okresie postkomunistycznym – ale już wpływ podejmowanych decyzji na losy mieszkańców traci na znaczeniu i znika z oczu odbiorcom. Momentami sprawia to wrażenie zupełnie abstrakcyjnej gry, oddalonej od losów zwykłych obywateli tak bardzo, jak to tylko możliwe. Polityka staje się tu odrębną płaszczyzną, atrakcyjną samą w sobie, ale i pozbawioną związków z codziennym życiem. Takie ujęcie pozwala skupić się na tym, co autorów pasjonuje, bez odwoływania się do mniej im znanych rejonów, pozwala uniknąć rozproszenia uwagi czy konieczności analizowania danych mieszczących się w sferze pozapolitologicznej. Ale zakłada i pewną hermetyczność, której nikt nie rozproszy.
Autorzy – Adam Burakowski i Marius Stan – wykorzystują podwójne, polsko-rumuńskie spojrzenie na politykę rumuńską, jednak koncentrują się przede wszystkim na faktach, odsuwając na bok oceny, wnioski i komentarze. Tworzą przegląd wydarzeń ujętych w pewne ramy czasowe, ale dostarczają raczej rzetelnej relacji niż ocen. Tytuł zupełnie nie koresponduje z zawartością tomu, zostaje wyjaśniony dopiero w zakończeniu – i dopiero tu autorzy próbują nawiązać do postaw narodu, o którym na długi czas zapomnieli. To jednak trochę za mało.
W tomie znalazły się także drobne komentarze dotyczące kultury czy wizerunku Rumunii w stereotypach. Wyróżnione graficznie, funkcjonują tu raczej jako ciekawostki, dodatki poza podstawowym wywodem. Napisane są lżejszym stylem i rozbudzą ciekawość także odbiorców spoza grupy docelowej – jest ich jednak bardzo mało i tylko zaostrzą apetyt. Do książki trafiło natomiast całe mnóstwo sporych fotografii i to one przejmują rolę publicystycznego motywu. Nie tylko ilustrują wywody autorów, ale też przynoszą bardziej „ludzkie” oblicze Rumunii, obraz, którego próżno by szukać w naukowym tekście.
„Kraj smutny, pełen humoru” jest specjalistycznym podręcznikiem, który gromadzi wiadomości na temat kształtowania się polityki Rumunii po 1989 roku. Z racji niewielkiego dystansu czasowego musi być potraktowany jako faktografia a nie interpretacja – na tę ostatnią przyjdzie jeszcze czas.
Polityka Rumunii
„Kraj smutny, pełen humoru” to publikacja poświęcona najnowszym dziejom Rumunii. Dotyczy jednak niemal wyłącznie sytuacji i zjawisk w rumuńskiej polityce wewnętrznej oraz międzynarodowej – z rzadka i tylko na marginesie wykracza poza zagadnienia związane ze sferą rządów. Takie ograniczenie tematyczne sprawia, że autorzy mogą zdobyć się na dużą dokładność, a obok precyzyjnego przedstawiania sceny politycznej pokusić się i o obraz kraju płynący z medialnych doniesień.
W książce, która obejmuje 22 lata dziejów najnowszych, wydarzenia o znaczeniu politycznym rozpisane są z niebywałą wprost dbałością o szczegóły – czytelnicy znajdą tu nie tylko przybliżone godziny poszczególnych decyzji, ale też nazwy dokumentów. Autorzy unikają natomiast wprowadzania ocen. Tym, co ich wyróżnia we współczesnym dziejopisarstwie, okazuje się całkowite odejście od publicystyki czy rezygnacja ze stylu innego niż naukowy i akademicki (przy tak rygorystycznym podejściu dziwić może, gdy podpis pod obrazem brzmi „fot. Wikipedia” – ale to już chyba znak i przekleństwo czasów). Autorzy nie traktują Rumunii kompleksowo, nie obchodzi ich sytuacja społeczna czy gospodarcza, zajmują się tylko polityką i to polityką wypreparowaną z codzienności kraju. Jedynym przełamaniem tematycznym staje się przenoszenie uwagi ze spraw wewnątrzkrajowych na stosunki międzynarodowe – lecz poza tym przełącznikiem nie uzyska się innego obrazu kraju, a już tym bardziej jego mieszkańców. Autorów interesują postawy i założenia partii w okresie postkomunistycznym – ale już wpływ podejmowanych decyzji na losy mieszkańców traci na znaczeniu i znika z oczu odbiorcom. Momentami sprawia to wrażenie zupełnie abstrakcyjnej gry, oddalonej od losów zwykłych obywateli tak bardzo, jak to tylko możliwe. Polityka staje się tu odrębną płaszczyzną, atrakcyjną samą w sobie, ale i pozbawioną związków z codziennym życiem. Takie ujęcie pozwala skupić się na tym, co autorów pasjonuje, bez odwoływania się do mniej im znanych rejonów, pozwala uniknąć rozproszenia uwagi czy konieczności analizowania danych mieszczących się w sferze pozapolitologicznej. Ale zakłada i pewną hermetyczność, której nikt nie rozproszy.
Autorzy – Adam Burakowski i Marius Stan – wykorzystują podwójne, polsko-rumuńskie spojrzenie na politykę rumuńską, jednak koncentrują się przede wszystkim na faktach, odsuwając na bok oceny, wnioski i komentarze. Tworzą przegląd wydarzeń ujętych w pewne ramy czasowe, ale dostarczają raczej rzetelnej relacji niż ocen. Tytuł zupełnie nie koresponduje z zawartością tomu, zostaje wyjaśniony dopiero w zakończeniu – i dopiero tu autorzy próbują nawiązać do postaw narodu, o którym na długi czas zapomnieli. To jednak trochę za mało.
W tomie znalazły się także drobne komentarze dotyczące kultury czy wizerunku Rumunii w stereotypach. Wyróżnione graficznie, funkcjonują tu raczej jako ciekawostki, dodatki poza podstawowym wywodem. Napisane są lżejszym stylem i rozbudzą ciekawość także odbiorców spoza grupy docelowej – jest ich jednak bardzo mało i tylko zaostrzą apetyt. Do książki trafiło natomiast całe mnóstwo sporych fotografii i to one przejmują rolę publicystycznego motywu. Nie tylko ilustrują wywody autorów, ale też przynoszą bardziej „ludzkie” oblicze Rumunii, obraz, którego próżno by szukać w naukowym tekście.
„Kraj smutny, pełen humoru” jest specjalistycznym podręcznikiem, który gromadzi wiadomości na temat kształtowania się polityki Rumunii po 1989 roku. Z racji niewielkiego dystansu czasowego musi być potraktowany jako faktografia a nie interpretacja – na tę ostatnią przyjdzie jeszcze czas.
środa, 27 czerwca 2012
Liane Schneider: Zuzia jedzie pod namiot
Media Rodzina, Poznań 2012.
Wakacje Zuzi
Świat maluchów pełen jest spraw, które dopiero trzeba poznać. Aby zminimalizować naturalny przy odkrywaniu nieznanego lęk oraz podsycić zainteresowanie, wzmóc oczekiwanie czy radość, dla dzieci tworzy się z pozoru zwyczajne i bardzo życiowe książeczki edukacyjne, w których quasi-fabułka ma mniejsze znaczenie niż kolejne objaśnienia. W Mądrej Myszy, jednej z ciekawszych niemieckich serii edukacyjnych, przyszła pora na lekturę wakacyjną. „Zuzia jedzie pod namiot” to próba oswojenia kilkulatków z taką formą spędzania wolnego czasu, a i zapowiedź znakomitej przygody.
Kilkuletnia Zuzia razem z rodzicami i kuzynem jedzie nad morze, na kemping. Dziwić ją będzie wiele, począwszy od tego, że woda sięga aż do nieba. Ale sam wypoczynek nie wydaje się zbyt atrakcyjny, przynajmniej na początku dzieci mają sporo innych atrakcji. Nowe i ciekawe jest rozbijanie namiotu i pierwsza noc niemal pod gołym niebem: na takiej wycieczce nawet załatwianie potrzeb fizjologicznych urasta do rangi dużego przeżycia. Dopiero gry bohaterka dowie się wszystkiego, co związane ze swoistą egzotyką wyprawy, będzie mogła zacząć cieszyć się beztroską zabawą na plaży.
Zuzia doświadczyła już naprawdę wiele. Za każdym razem jej entuzjazm i odwaga w odkrywaniu nowego udzielają się małym odbiorcom, którzy pragną potem wykazać się co najmniej podobną dzielnością jak rezolutna dziewczynka. Odkrywanie świata według Zuzi to nie tylko poznawanie jego mechanizmów, ale przede wszystkim znajdowanie źródeł ujścia dla rozpierającej dziewczynkę energii, a także dla jej zapału. To dlatego kolejnym sytuacjom opisanym w tomiku towarzyszą stale eksplozje radości czy zachwytu rzeczywistością, która dla dorosłych nie skrywa już nic atrakcyjnego. Zuzia wszystko przeżywa po raz pierwszy, wszystko jest dla niej nowe i nic nie kojarzy się z nudą, a z nieznanymi dotąd zabawami. Jej doznania rozwijają zatem świadomość maluchów, które w dodatku – z pomocą rodziców – mogą same przeżyć to, co stało się udziałem Zuzi.
Tomik „Zuzia jedzie pod namiot” wykracza nieco poza zakres codziennych spraw kilkulatków, ma więc tym większą wartość poznawczą. Przemyca wiadomości, które mogą wprawić odbiorców w zdumienie (do snu dzieci wkładają dresy, bo noc może być chłodna), mieści też w sobie szereg atrakcji płynących z pomysłu na spędzanie czasu pod namiotem i nad morzem. Liane Schneider, która przedstawia przygody małej Zuzi, wybiera szereg obrazów (niekoniecznie całkiem statycznych) i z nich splata swoje edukacyjne opowieści tak, że każda strona w książeczce przynosi zmianę tematu oraz rozbudza ciekawość dzieci. Zuzia da się bez trudu lubić, chociaż jako bohaterka nie pasuje do typowych historyjek z fabułą. Rzadko popełnia błędy, nie wpada w tarapaty, praktycznie całe jej dziecięce zachowanie podporządkowane jest celom edukacyjnym, stąd też brak bajki czy rozbudowanej warstwy przygodowej.
Zuzia sporo dowiaduje się o świecie. Zawsze może też liczyć na pomoc ze strony swoich rodziców – ci bowiem dbają o to, by nie pozostawić dziewczynki sam na sam z rozmaitymi domysłami. Zuzia ciągle się uczy, lecz tego dzieci już nie zauważą, choć będą razem z nią pobierać lekcję życia. Kilkulatkom spodobają się i wesołe rysunki, i pogodne brzmienie książeczki, i sama próba prezentowania zwyczajnych rzeczy przez pryzmat spojrzenia dziecka. Wśród serii edukacyjnych dla najmłodszych „Zuzie” zajmują wysoką pozycję. Dla dorosłych to znak wysokiej jakości przewodnika po zwykłym życiu, dla maluchów – ciekawe opowiastki.
Wakacje Zuzi
Świat maluchów pełen jest spraw, które dopiero trzeba poznać. Aby zminimalizować naturalny przy odkrywaniu nieznanego lęk oraz podsycić zainteresowanie, wzmóc oczekiwanie czy radość, dla dzieci tworzy się z pozoru zwyczajne i bardzo życiowe książeczki edukacyjne, w których quasi-fabułka ma mniejsze znaczenie niż kolejne objaśnienia. W Mądrej Myszy, jednej z ciekawszych niemieckich serii edukacyjnych, przyszła pora na lekturę wakacyjną. „Zuzia jedzie pod namiot” to próba oswojenia kilkulatków z taką formą spędzania wolnego czasu, a i zapowiedź znakomitej przygody.
Kilkuletnia Zuzia razem z rodzicami i kuzynem jedzie nad morze, na kemping. Dziwić ją będzie wiele, począwszy od tego, że woda sięga aż do nieba. Ale sam wypoczynek nie wydaje się zbyt atrakcyjny, przynajmniej na początku dzieci mają sporo innych atrakcji. Nowe i ciekawe jest rozbijanie namiotu i pierwsza noc niemal pod gołym niebem: na takiej wycieczce nawet załatwianie potrzeb fizjologicznych urasta do rangi dużego przeżycia. Dopiero gry bohaterka dowie się wszystkiego, co związane ze swoistą egzotyką wyprawy, będzie mogła zacząć cieszyć się beztroską zabawą na plaży.
Zuzia doświadczyła już naprawdę wiele. Za każdym razem jej entuzjazm i odwaga w odkrywaniu nowego udzielają się małym odbiorcom, którzy pragną potem wykazać się co najmniej podobną dzielnością jak rezolutna dziewczynka. Odkrywanie świata według Zuzi to nie tylko poznawanie jego mechanizmów, ale przede wszystkim znajdowanie źródeł ujścia dla rozpierającej dziewczynkę energii, a także dla jej zapału. To dlatego kolejnym sytuacjom opisanym w tomiku towarzyszą stale eksplozje radości czy zachwytu rzeczywistością, która dla dorosłych nie skrywa już nic atrakcyjnego. Zuzia wszystko przeżywa po raz pierwszy, wszystko jest dla niej nowe i nic nie kojarzy się z nudą, a z nieznanymi dotąd zabawami. Jej doznania rozwijają zatem świadomość maluchów, które w dodatku – z pomocą rodziców – mogą same przeżyć to, co stało się udziałem Zuzi.
Tomik „Zuzia jedzie pod namiot” wykracza nieco poza zakres codziennych spraw kilkulatków, ma więc tym większą wartość poznawczą. Przemyca wiadomości, które mogą wprawić odbiorców w zdumienie (do snu dzieci wkładają dresy, bo noc może być chłodna), mieści też w sobie szereg atrakcji płynących z pomysłu na spędzanie czasu pod namiotem i nad morzem. Liane Schneider, która przedstawia przygody małej Zuzi, wybiera szereg obrazów (niekoniecznie całkiem statycznych) i z nich splata swoje edukacyjne opowieści tak, że każda strona w książeczce przynosi zmianę tematu oraz rozbudza ciekawość dzieci. Zuzia da się bez trudu lubić, chociaż jako bohaterka nie pasuje do typowych historyjek z fabułą. Rzadko popełnia błędy, nie wpada w tarapaty, praktycznie całe jej dziecięce zachowanie podporządkowane jest celom edukacyjnym, stąd też brak bajki czy rozbudowanej warstwy przygodowej.
Zuzia sporo dowiaduje się o świecie. Zawsze może też liczyć na pomoc ze strony swoich rodziców – ci bowiem dbają o to, by nie pozostawić dziewczynki sam na sam z rozmaitymi domysłami. Zuzia ciągle się uczy, lecz tego dzieci już nie zauważą, choć będą razem z nią pobierać lekcję życia. Kilkulatkom spodobają się i wesołe rysunki, i pogodne brzmienie książeczki, i sama próba prezentowania zwyczajnych rzeczy przez pryzmat spojrzenia dziecka. Wśród serii edukacyjnych dla najmłodszych „Zuzie” zajmują wysoką pozycję. Dla dorosłych to znak wysokiej jakości przewodnika po zwykłym życiu, dla maluchów – ciekawe opowiastki.
wtorek, 26 czerwca 2012
Hilary Freeman: Kompleks Pinokia
Akapit Press
Nochal?
Nastolatki mają zwykle kompleksy spowodowane wyglądem – i nie przyjmują do wiadomości racjonalnych argumentów otoczenia. Sky nie należy więc do wyjątków. Dziewczyna nie cierpi kształtu własnego nosa i zadręcza otoczenie ciągłym narzekaniem. Mało tego: rozważa nawet możliwość poddania się operacji plastycznej, nie chce natomiast wierzyć, że bardziej przydałaby jej się pomoc psychologa. Na szczęście Sky ma mądre przyjaciółki, Rosie i Vix (Rosie przeżywała swoje przygody w pierwszym tomie serii, „Mój sąsiad celebryta”), które mogą pospieszyć z pomocą. Sky ma jeszcze inny problem: nie zna swojego ojca, a bardzo by chciała dowiedzieć się o nim wszystkiego. Rozpoczyna więc poszukiwania.
Po raz drugi młode odbiorczynie spotkać się mogą z przyjaciółkami przedstawionymi w cyklu „Opowieści z Camden Town”. Jednak Hilary Freeman w „Kompleksie Pinokia” tym razem odchodzi od świata celebrytów i gwiazd w stronę bliższą normalnemu życiu. Jedynie od czasu do czasu przypomina o gwiazdach, ale w poppowieści poświęconej przeżyciom Sky nie ma właściwie miejsca na postacie z pierwszych stron gazet, co nie znaczy, że zabraknie tu wielkich emocji. Dziewczyna zaślepiona własnymi wyimaginowanymi problemami nie zauważa destrukcyjnej siły malkontenctwa. Sky dowiaduje się też, jak bardzo marzenia mogą się różnić od rzeczywistości: mimo starań nie może realizować upragnionych scenariuszy, co zresztą wychodzi jej na dobre.
Hilary Freeman ma do dyspozycji kilka schematów charakterystycznych w poppowieściach dla młodych dziewczyn i realizuje je z wprawą (zagęszcza też akcję dzięki opowieściom o przemyśleniach bohaterki-narratorki Sky). Do punktów obowiązkowych w tego typu historiach należą kwestie dotyczące związków (ich rozpoczynania lub kończenia, praktycznie nie istnieje nic pomiędzy), konflikt z rodzicami (którzy coraz częściej stają się zaprzeczeniem stereotypów, tworząc nowy stereotyp) i przyjaźń pozbawiona akcentów fałszywości czy błędów nie do wybaczenia. Do tego doliczyć trzeba jeszcze charakterystyczne dla wieku dojrzewania lęki i problemy. Z takiej też mieszanki Hilary Freeman ułożyła swoją powieść.
Da się w książce wskazać kolejne punkty realizowanego konsekwentnie scenariusza, co nie znaczy, że Freeman pisze schematycznie czy przewidywalnie. Przeciwnie: dostarczy odbiorczyniom lekturowej rozrywki, bo wie dobrze, czego się od niej oczekuje. Zapewnia wytchnienie i dawkę silnych emocji, a jednocześnie – dzięki lekkiemu przerysowaniu charakterów i sytuacji – nie wprowadzi do tomu nudy. W „Kompleksie Pinokia” liczyć się będzie między innymi bardzo trafne odwzorowywanie zachowań nastolatek. Z kłopotami i kompleksami Sky mierzy się zapewne wiele czytelniczek – zarówno brak akceptacji własnego wyglądu, jak i rozbite rodziny to tematy jak najbardziej aktualne, a i potrzebne odbiorczyniom. Freeman, pokazując zachowanie Sky, może prowokować do zastanowienia się nad własnymi postawami. To jednocześnie przestroga i historia niosąca nadzieję. Ponieważ autorka oddaje głos samej Sky, zwalnia się z obowiązku prawienia morałów czy choćby podpowiadania ocen z zewnątrz. Analizy i przemyślenia pozostawi czytelniczkom, jako materiał do refleksji podsuwając im całkiem udane zwierzenia nastolatki. W postawie Sky trudno zresztą dopatrywać się nieszczerości.
„Opowieści z Camden Town” mają kusić historiami rodem z kolorowych magazynów i seriali, ale autorka przemyca w nich też sporo ważnych dla nastoletnich odbiorczyń sformułowań i opinii. Nie zapomina nigdy o tym, kim jest jej bohaterka, a przy tym zdaje sobie sprawę z ograniczeń i wyzwań nastoletniej egzystencji. Połączenie akcji i wewnętrznych monologów Sky sprawia, że ta poppowieść nie rozbrzmiewa banalnie czy płasko, ale nakłania do zastanowienia. A przy tym oczywiście bawi.
Nochal?
Nastolatki mają zwykle kompleksy spowodowane wyglądem – i nie przyjmują do wiadomości racjonalnych argumentów otoczenia. Sky nie należy więc do wyjątków. Dziewczyna nie cierpi kształtu własnego nosa i zadręcza otoczenie ciągłym narzekaniem. Mało tego: rozważa nawet możliwość poddania się operacji plastycznej, nie chce natomiast wierzyć, że bardziej przydałaby jej się pomoc psychologa. Na szczęście Sky ma mądre przyjaciółki, Rosie i Vix (Rosie przeżywała swoje przygody w pierwszym tomie serii, „Mój sąsiad celebryta”), które mogą pospieszyć z pomocą. Sky ma jeszcze inny problem: nie zna swojego ojca, a bardzo by chciała dowiedzieć się o nim wszystkiego. Rozpoczyna więc poszukiwania.
Po raz drugi młode odbiorczynie spotkać się mogą z przyjaciółkami przedstawionymi w cyklu „Opowieści z Camden Town”. Jednak Hilary Freeman w „Kompleksie Pinokia” tym razem odchodzi od świata celebrytów i gwiazd w stronę bliższą normalnemu życiu. Jedynie od czasu do czasu przypomina o gwiazdach, ale w poppowieści poświęconej przeżyciom Sky nie ma właściwie miejsca na postacie z pierwszych stron gazet, co nie znaczy, że zabraknie tu wielkich emocji. Dziewczyna zaślepiona własnymi wyimaginowanymi problemami nie zauważa destrukcyjnej siły malkontenctwa. Sky dowiaduje się też, jak bardzo marzenia mogą się różnić od rzeczywistości: mimo starań nie może realizować upragnionych scenariuszy, co zresztą wychodzi jej na dobre.
Hilary Freeman ma do dyspozycji kilka schematów charakterystycznych w poppowieściach dla młodych dziewczyn i realizuje je z wprawą (zagęszcza też akcję dzięki opowieściom o przemyśleniach bohaterki-narratorki Sky). Do punktów obowiązkowych w tego typu historiach należą kwestie dotyczące związków (ich rozpoczynania lub kończenia, praktycznie nie istnieje nic pomiędzy), konflikt z rodzicami (którzy coraz częściej stają się zaprzeczeniem stereotypów, tworząc nowy stereotyp) i przyjaźń pozbawiona akcentów fałszywości czy błędów nie do wybaczenia. Do tego doliczyć trzeba jeszcze charakterystyczne dla wieku dojrzewania lęki i problemy. Z takiej też mieszanki Hilary Freeman ułożyła swoją powieść.
Da się w książce wskazać kolejne punkty realizowanego konsekwentnie scenariusza, co nie znaczy, że Freeman pisze schematycznie czy przewidywalnie. Przeciwnie: dostarczy odbiorczyniom lekturowej rozrywki, bo wie dobrze, czego się od niej oczekuje. Zapewnia wytchnienie i dawkę silnych emocji, a jednocześnie – dzięki lekkiemu przerysowaniu charakterów i sytuacji – nie wprowadzi do tomu nudy. W „Kompleksie Pinokia” liczyć się będzie między innymi bardzo trafne odwzorowywanie zachowań nastolatek. Z kłopotami i kompleksami Sky mierzy się zapewne wiele czytelniczek – zarówno brak akceptacji własnego wyglądu, jak i rozbite rodziny to tematy jak najbardziej aktualne, a i potrzebne odbiorczyniom. Freeman, pokazując zachowanie Sky, może prowokować do zastanowienia się nad własnymi postawami. To jednocześnie przestroga i historia niosąca nadzieję. Ponieważ autorka oddaje głos samej Sky, zwalnia się z obowiązku prawienia morałów czy choćby podpowiadania ocen z zewnątrz. Analizy i przemyślenia pozostawi czytelniczkom, jako materiał do refleksji podsuwając im całkiem udane zwierzenia nastolatki. W postawie Sky trudno zresztą dopatrywać się nieszczerości.
„Opowieści z Camden Town” mają kusić historiami rodem z kolorowych magazynów i seriali, ale autorka przemyca w nich też sporo ważnych dla nastoletnich odbiorczyń sformułowań i opinii. Nie zapomina nigdy o tym, kim jest jej bohaterka, a przy tym zdaje sobie sprawę z ograniczeń i wyzwań nastoletniej egzystencji. Połączenie akcji i wewnętrznych monologów Sky sprawia, że ta poppowieść nie rozbrzmiewa banalnie czy płasko, ale nakłania do zastanowienia. A przy tym oczywiście bawi.
poniedziałek, 25 czerwca 2012
Alexander Steffensmeier: Krowa Matylda na czatach
Media Rodzina, Poznań 2012.
Pomysłowa krowa
Lubię takie bajki przepełnione absurdem i od początku aż do finału rozwijające się zgodnie z absurdalną, bliską dzieciom logiką. Nie ma w tej historii zbyt wiele tekstu. Nie ma też zbyt wiele treści. Nie ma precyzyjnego dookreślania sylwetek bohaterów, analizowania ich postaw i wyjaśniania motywacji. Liczy się tu tylko śmiech. Alexander Steffensmeier skupia się na jednym motywie, wątku krótkim i o burzliwym przebiegu – siła jego bajki tkwi po pierwsze w niespodziewanym kierunku rozwoju fabułki, więc i w zaskoczeniu, a po drugie – w beztroskiej zabawie i przebijającej przez tekst i rysunki radości.
Steffensmeier nie chce pouczać, rezygnuje z sensownej – to jest życiowej i naturalnej – akcji, żeby wywołać śmiech dzieci. Od początku wprowadza maluchy w atmosferę tajemniczości: bo tak właściwie nie wiadomo, co zamierza zrobić krowa Matylda. zwłaszcza że to bohaterka bardzo nietypowa: codziennie od rana wyczekująco patrzy na podwórze. Resztę sekretu sugerują ogromne ilustracje, na których z pozoru zwyczajna krowa szuka na podwórku jak najlepszego miejsca do ukrycia się. Dlaczego to robi? Autor wszystko wyjaśni w dość ekspresyjnym stylu, pełnym dowcipów, krzyków i nowych niespodzianek. Krowa Matylda na dość krótko pojawia się w egzystencji i świadomości odbiorców – będzie to jednak obecność na tyle intensywna i wyrazista, że wiele maluchów tę właśnie, pełną emocji bajkę wybierze na swoją ulubioną historyjkę…
„Krowa Matylda na czatach” ma wszystko, czego potrzebuje lektura dla najmłodszych. Po pierwsze – znaną i swojską bohaterkę, która jednak nie zachowa się zgodnie z przewidywaniami. Krowa ma charakterek i bujną wyobraźnię – i widać to już po jednej anegdotycznej opowiastce. Po drugie, Matylda rozbawi każdego do łez – a to wartość, którą pogardzić nie wolno. W odróżnieniu od postaci, które uczą lub dają dobry przykład, przez co mogą stać się nie do zniesienia, Matylda wie, co chciałaby osiągnąć – choć nie jest to powszechne czy popularne marzenie. Po trzecie, Steffensmeier włącza do tekstu całą paletę emocji. Jest tu radość, oczekiwanie, ciekawość, lekki strach, zdziwienie, złość i rozczarowanie, szczęście i radosna niepewność. Z każdą stroną pojawiają się nowe uczucia, zaakcentowane w konkretnej akcji.
Ta opowieść jest niemal pozbawiona słów. Steffensmeier jedynie zarysowuje wydarzenia słowem (jedyne, czego nie skraca, to wypowiedzi bohaterów), resztę pozostawia swoim bardzo dowcipnym rysunkom. Z nich dopiero dzieci dowiedzą się czegoś o krowie Matyldzie: jej niesforność poznają po minie, pomysłowość – dzięki poszukiwanym na podwórzu kryjówkom. To obrazy przejmują tu faktyczną narrację, autor przemawia do maluchów językiem rysunków, ale porozumienie znajdzie i z dorosłymi, którym poświęcenie kilku minut na zapoznanie się z całością tomu zaowocuje szybką poprawą humoru. Satyryczne ilustracje mają dodatkowo wszelkie atuty grafik dla najmłodszych – rzucające się w oczy i nasycone kolory nadają opowieści ciepła, kreska – charakteru.
„Krowa Matylda na czatach” śmieszy do łez za sprawą pomysłu oraz wykonania – zarówno w sferze tekstu jak i ilustracji. To bajka, o której trudno będzie zapomnieć, ciekawa i błyskawiczna, a przy tym komiczna, kolorowa, bogata w różnorodne a nieschematyczne emocje. Autor udowadnia, że można stworzyć bajkę opartą na absurdzie i wolną od dydaktycznych naleciałości, a przy tym wartą polecenia. Krowa Matylda przebojem wkracza na rynek literatury dziecięcej – i mam nadzieję, że na tym tomie nie skończą się jej przygody.
Pomysłowa krowa
Lubię takie bajki przepełnione absurdem i od początku aż do finału rozwijające się zgodnie z absurdalną, bliską dzieciom logiką. Nie ma w tej historii zbyt wiele tekstu. Nie ma też zbyt wiele treści. Nie ma precyzyjnego dookreślania sylwetek bohaterów, analizowania ich postaw i wyjaśniania motywacji. Liczy się tu tylko śmiech. Alexander Steffensmeier skupia się na jednym motywie, wątku krótkim i o burzliwym przebiegu – siła jego bajki tkwi po pierwsze w niespodziewanym kierunku rozwoju fabułki, więc i w zaskoczeniu, a po drugie – w beztroskiej zabawie i przebijającej przez tekst i rysunki radości.
Steffensmeier nie chce pouczać, rezygnuje z sensownej – to jest życiowej i naturalnej – akcji, żeby wywołać śmiech dzieci. Od początku wprowadza maluchy w atmosferę tajemniczości: bo tak właściwie nie wiadomo, co zamierza zrobić krowa Matylda. zwłaszcza że to bohaterka bardzo nietypowa: codziennie od rana wyczekująco patrzy na podwórze. Resztę sekretu sugerują ogromne ilustracje, na których z pozoru zwyczajna krowa szuka na podwórku jak najlepszego miejsca do ukrycia się. Dlaczego to robi? Autor wszystko wyjaśni w dość ekspresyjnym stylu, pełnym dowcipów, krzyków i nowych niespodzianek. Krowa Matylda na dość krótko pojawia się w egzystencji i świadomości odbiorców – będzie to jednak obecność na tyle intensywna i wyrazista, że wiele maluchów tę właśnie, pełną emocji bajkę wybierze na swoją ulubioną historyjkę…
„Krowa Matylda na czatach” ma wszystko, czego potrzebuje lektura dla najmłodszych. Po pierwsze – znaną i swojską bohaterkę, która jednak nie zachowa się zgodnie z przewidywaniami. Krowa ma charakterek i bujną wyobraźnię – i widać to już po jednej anegdotycznej opowiastce. Po drugie, Matylda rozbawi każdego do łez – a to wartość, którą pogardzić nie wolno. W odróżnieniu od postaci, które uczą lub dają dobry przykład, przez co mogą stać się nie do zniesienia, Matylda wie, co chciałaby osiągnąć – choć nie jest to powszechne czy popularne marzenie. Po trzecie, Steffensmeier włącza do tekstu całą paletę emocji. Jest tu radość, oczekiwanie, ciekawość, lekki strach, zdziwienie, złość i rozczarowanie, szczęście i radosna niepewność. Z każdą stroną pojawiają się nowe uczucia, zaakcentowane w konkretnej akcji.
Ta opowieść jest niemal pozbawiona słów. Steffensmeier jedynie zarysowuje wydarzenia słowem (jedyne, czego nie skraca, to wypowiedzi bohaterów), resztę pozostawia swoim bardzo dowcipnym rysunkom. Z nich dopiero dzieci dowiedzą się czegoś o krowie Matyldzie: jej niesforność poznają po minie, pomysłowość – dzięki poszukiwanym na podwórzu kryjówkom. To obrazy przejmują tu faktyczną narrację, autor przemawia do maluchów językiem rysunków, ale porozumienie znajdzie i z dorosłymi, którym poświęcenie kilku minut na zapoznanie się z całością tomu zaowocuje szybką poprawą humoru. Satyryczne ilustracje mają dodatkowo wszelkie atuty grafik dla najmłodszych – rzucające się w oczy i nasycone kolory nadają opowieści ciepła, kreska – charakteru.
„Krowa Matylda na czatach” śmieszy do łez za sprawą pomysłu oraz wykonania – zarówno w sferze tekstu jak i ilustracji. To bajka, o której trudno będzie zapomnieć, ciekawa i błyskawiczna, a przy tym komiczna, kolorowa, bogata w różnorodne a nieschematyczne emocje. Autor udowadnia, że można stworzyć bajkę opartą na absurdzie i wolną od dydaktycznych naleciałości, a przy tym wartą polecenia. Krowa Matylda przebojem wkracza na rynek literatury dziecięcej – i mam nadzieję, że na tym tomie nie skończą się jej przygody.
niedziela, 24 czerwca 2012
Grzegorz Kasdepke: Drużyna pani Miłki, czyli o szacunku, odwadze i innych wartościach
Nasza Księgarnia, Warszawa 2012.
Szkoła wartości
Pani Miłka nie przypomina typowej przedszkolanki. Nawet nie dlatego, że jest w ciąży, a dzieci lubią się bawić z jej ukochanym, Kubą. I nie ze względu na charakter, dzięki któremu pani Miłka nie boi się nawet swojej zwierzchniczki. Pani Miłka potrafi bowiem opowiadać dzieciom o uczuciach i wartościach, przekładając świat emocji oraz postaw na obrazy zrozumiałe dla maluchów, czym zresztą zaskarbia sobie wdzięczność rodziców. Dzieci nie tylko otrzymują sensowną lekcję, która przyda im się w życiu, ale jeszcze bardzo dobrze się przy tym bawią. Nie muszą wysilać umysłów, by pojąć przesłania pani Miłki, która czasem zachowuje się zupełnie niepoważnie (na przykład chętnie kręci się na karuzeli). Wszystkiego uczą się przez własne doświadczenia, mądrze przez nauczycielkę objaśniane.
Pretekstem do rozmów stała się… piłka nożna. Pani Miłka postanowiła przełożyć wartości na język sportu, zapewne po to, by dotrzeć do bardziej zamkniętych w dziedzinie uczuć chłopców. Tyle że sport ten w wykonaniu przedszkolaków wygląda dość dziwnie: w grze udział biorą także przedmioty (które mają nogi), a pani Miłka w roli sędziego pokazuje uczniom także kartki w kwiatki, w nagrodę za dobre zachowanie. Chociaż gra w piłkę przełożona na dziecięcą zabawę polega zwykle na tym, by strzelić gola przeciwnikowi, dzieci naśladują tu dorosłe mecze, ćwiczą rzuty rożne i karne – Grzegorz Kasdepke próbuje w ten sposób przyciągnąć do lektury chłopców. Na to zresztą wskazuje już rozwinięcie tytułu – akcentowane są w nim wartości znane z tradycyjnych lektur dla małych bohaterów.
Pani Miłka analizuje zachowania dzieci i mówi im, jak inaczej mogłyby postąpić, żeby kierować się określonymi zasadami. Uczy dzieci współczucia, sprawiedliwości, szacunku, wytrwałości, odwagi i uczciwości. Za każdym razem analiza konkretnego zjawiska wypływa w niewymuszony sposób z nietypowej zabawy – lub też z zachowania przedszkolaków (czasem jest to sięganie po stereotypy, na przykład Rozalka chce bez przerwy całować Grzesia, a ten nie ma pojęcia jak uwolnić się od natrętnej koleżanki – trochę trudno uwierzyć autorowi w takie postawy w wieku, kiedy druga płeć nie jest jeszcze zbyt atrakcyjna w „pocałunkowej” sferze).
Poza wyjaśnieniami mieszczącymi się bezpośrednio w opowiadaniach, Grzegorz Kasdepke po każdej historii przeprowadza minipogadankę na temat konkretnego uczucia lub wartości. Czyni to sprawnie i nie przynudza – ale przedstawia całość zupełnie inaczej niż pani Miłka w bajce. Kolejnym punktem powtarzanym po każdym opowiadaniu są rady – najpierw dla dzieci (te obejmują wskazówki, jak zachować się w określonych sytuacjach i na co zwracać uwagę w relacjach z kolegami), potem dla dorosłych (tu pojawiają się tematy do wspólnych rozmów, podpowiedzi związane z edukacyjnymi zabawami i wzajemnymi zwierzeniami) – Grzegorz Kasdepke zatem temat wartości traktuje z pełną uwagą, starając się ułatwić niezbyt prosty dział edukowania maluchów dzięki odwołaniu do zabawy, szczerości i odpowiednio dobranych przykładów.
Jak zwykle w książkach tego autora ważny jest humor: Kasdepke tym razem lekko drwi sobie ze swoich bohaterów, sprawiedliwie – i z młodych, i ze starszych. Nie ma tu mowy o wyrazistych żartach, humor kryje się raczej w drobiazgach, dopowiedzeniach narratora, uwagach rzucanych mimochodem – jest jednak i nie da się go przeoczyć. W ten sposób autor ubarwia książkę. Wstrzela się z nią w rynek edukacyjny, a jednocześnie dostarcza rozrywki.
W „Drużynie pani Miłki” ważne są też ilustracje: Marcin Piwowarski sprawił, że tom będzie się rzucał w oczy także dorosłym – i także im się spodoba ze względu na szatę graficzną. Dzieciom i rodzicom zapewni sporo wrażeń natury estetycznej – a przy okazji i celnie przedstawi najważniejsze punkty opowiadań.
Szkoła wartości
Pani Miłka nie przypomina typowej przedszkolanki. Nawet nie dlatego, że jest w ciąży, a dzieci lubią się bawić z jej ukochanym, Kubą. I nie ze względu na charakter, dzięki któremu pani Miłka nie boi się nawet swojej zwierzchniczki. Pani Miłka potrafi bowiem opowiadać dzieciom o uczuciach i wartościach, przekładając świat emocji oraz postaw na obrazy zrozumiałe dla maluchów, czym zresztą zaskarbia sobie wdzięczność rodziców. Dzieci nie tylko otrzymują sensowną lekcję, która przyda im się w życiu, ale jeszcze bardzo dobrze się przy tym bawią. Nie muszą wysilać umysłów, by pojąć przesłania pani Miłki, która czasem zachowuje się zupełnie niepoważnie (na przykład chętnie kręci się na karuzeli). Wszystkiego uczą się przez własne doświadczenia, mądrze przez nauczycielkę objaśniane.
Pretekstem do rozmów stała się… piłka nożna. Pani Miłka postanowiła przełożyć wartości na język sportu, zapewne po to, by dotrzeć do bardziej zamkniętych w dziedzinie uczuć chłopców. Tyle że sport ten w wykonaniu przedszkolaków wygląda dość dziwnie: w grze udział biorą także przedmioty (które mają nogi), a pani Miłka w roli sędziego pokazuje uczniom także kartki w kwiatki, w nagrodę za dobre zachowanie. Chociaż gra w piłkę przełożona na dziecięcą zabawę polega zwykle na tym, by strzelić gola przeciwnikowi, dzieci naśladują tu dorosłe mecze, ćwiczą rzuty rożne i karne – Grzegorz Kasdepke próbuje w ten sposób przyciągnąć do lektury chłopców. Na to zresztą wskazuje już rozwinięcie tytułu – akcentowane są w nim wartości znane z tradycyjnych lektur dla małych bohaterów.
Pani Miłka analizuje zachowania dzieci i mówi im, jak inaczej mogłyby postąpić, żeby kierować się określonymi zasadami. Uczy dzieci współczucia, sprawiedliwości, szacunku, wytrwałości, odwagi i uczciwości. Za każdym razem analiza konkretnego zjawiska wypływa w niewymuszony sposób z nietypowej zabawy – lub też z zachowania przedszkolaków (czasem jest to sięganie po stereotypy, na przykład Rozalka chce bez przerwy całować Grzesia, a ten nie ma pojęcia jak uwolnić się od natrętnej koleżanki – trochę trudno uwierzyć autorowi w takie postawy w wieku, kiedy druga płeć nie jest jeszcze zbyt atrakcyjna w „pocałunkowej” sferze).
Poza wyjaśnieniami mieszczącymi się bezpośrednio w opowiadaniach, Grzegorz Kasdepke po każdej historii przeprowadza minipogadankę na temat konkretnego uczucia lub wartości. Czyni to sprawnie i nie przynudza – ale przedstawia całość zupełnie inaczej niż pani Miłka w bajce. Kolejnym punktem powtarzanym po każdym opowiadaniu są rady – najpierw dla dzieci (te obejmują wskazówki, jak zachować się w określonych sytuacjach i na co zwracać uwagę w relacjach z kolegami), potem dla dorosłych (tu pojawiają się tematy do wspólnych rozmów, podpowiedzi związane z edukacyjnymi zabawami i wzajemnymi zwierzeniami) – Grzegorz Kasdepke zatem temat wartości traktuje z pełną uwagą, starając się ułatwić niezbyt prosty dział edukowania maluchów dzięki odwołaniu do zabawy, szczerości i odpowiednio dobranych przykładów.
Jak zwykle w książkach tego autora ważny jest humor: Kasdepke tym razem lekko drwi sobie ze swoich bohaterów, sprawiedliwie – i z młodych, i ze starszych. Nie ma tu mowy o wyrazistych żartach, humor kryje się raczej w drobiazgach, dopowiedzeniach narratora, uwagach rzucanych mimochodem – jest jednak i nie da się go przeoczyć. W ten sposób autor ubarwia książkę. Wstrzela się z nią w rynek edukacyjny, a jednocześnie dostarcza rozrywki.
W „Drużynie pani Miłki” ważne są też ilustracje: Marcin Piwowarski sprawił, że tom będzie się rzucał w oczy także dorosłym – i także im się spodoba ze względu na szatę graficzną. Dzieciom i rodzicom zapewni sporo wrażeń natury estetycznej – a przy okazji i celnie przedstawi najważniejsze punkty opowiadań.
sobota, 23 czerwca 2012
Anna Katarzyna Bartuszek: Z widokiem na Mont Blanc
Tolknicko 2012.
Obyczajowo inaczej
W „BeStii ujarzMionej” Anna Bartuszek przedstawiała czytelnikom siebie i swoją chorobę, ale z całego tomu najbardziej zapadały w pamięć nietknięte przez redakcję fragmenty bloga, zapiski dziewczyny, która chce cieszyć się każdą chwilą. Z czasem autorka wzięła się za tworzenie powieści obyczajowej – czytadła dla tych, którzy lubią uśmiech, witalność i energię. Tak powstał tom „Z widokiem na Mont Blanc” – historia niepokornej Black, która z uporem szuka swojego miejsca na ziemi. Anna Katarzyna Bartuszek postawiła na self-publishing, choć tak naprawdę mogłaby poczekać na przychylną opinię któregoś z wydawców i zawojować rynek literatury rozrywkowej dla młodych ludzi – zyskałaby wtedy po pierwsze lepszą promocję, po drugie – lepszą redakcję (chociaż zaledwie kilka jest miejsc, w których trzeba by wygładzić stylistykę czy usunąć powtórzenia). Bo „Zwidok”, jak określa go na swoim blogu autorka, mocno różni się od mainstreamowych propozycji wśród obyczajówek.
Bohaterką książki jest prawie trzydziestoletnia Black, Anna, dziewczyna, która cierpi na SM, ale której choroba nie przeszkadza w zwykłej egzystencji. Czytelnicy poznać mogą wycinek z życia dziewczyny, która spontanicznie podejmuje decyzje, nie boi się podejmowania odważnych kroków, dziewczyny, która zawsze reaguje bardzo emocjonalnie i która lęka się zaangażowania. Black w niczym nie przypomina typowych bohaterek popularnych czytadeł, nie ucieka od zgiełku wielkich miast, nie szuka spokoju, nie przeżywa bajkowej miłości o kopciuszkowym scenariuszu. W zamian za to bierze sprawy w swoje ręce, nie zastanawia się nad trudnymi decyzjami, a co najważniejsze – nigdy nie rezygnuje z pozytywnego myślenia. Nie zarzuca innych tanim optymizmem, ale jej wewnętrzna radość na przekór trudnościom udziela się i odbiorcom. Dziś autorki obyczajówek wolą raczej bliskie czytelniczkom stany emocjonalne i zachowania bohaterek, lubią też karmić odbiorczynie marzeniami – Bartuszek natomiast stawia na akcję i na wyraziste charaktery. Jej Black przeżywa wszystko bardzo intensywnie, ale też sama inicjuje kolejne wydarzenia. Prowadzona przez Annę Bartuszek Black nie może nigdy zrezygnować z gwałtowności i lekko szalonego trybu życia, ale dzięki temu tak łatwo ją polubić.
Ciekawa jest konstrukcja książki i przypuszczam, że nie wszyscy odbiorcy będą sobie umieli z nią poradzić. „Podejście I” poprzedza bowiem „właściwą” opowieść. To rodzaj rozbudowanego (ponad 50 stron) prologu, w którym Black w skrócie przedstawia swoje sercowe i życiowe komplikacje, dokładając do nich i wątek autotematyczny: wplata do relacji i fragmenty pisanej książki. Anna Bartuszek znajduje w ten sposób miejsce na dookreślenie bohaterki i naszkicowanie, bez psychologicznych analiz, jej portretu. W „Podejściu I” mieści się też przyczyna późniejszych działań. Kolejne rozdziały przynoszą znaczne zwolnienie narracji (nie – akcji). Odtąd mniej będzie skrótów w relacjonowaniu historii, na dłużej natomiast zatrzyma się autorka nad kolejnymi faktami z życia Black. W tej formie powieści Anna Bartuszek daje się określić jako autorka niepokorna, lubiąca zabawy tekstem i książkowe eksperymenty. Prawdopodobnie klasyczny proces wydawniczy doprowadziłby do usunięcia tych smaczków, które w „Zwidoku” spodobają się czytelnikom.
Mimo drobnych potknięć stylistycznych książkę czyta się dobrze, a nawet więcej niż dobrze – przede wszystkim ze względu na fakt, że Anna Bartuszek jest w niej naturalna. Nie ma tu sztuczności czy niezręczności w rozbudowanych dialogach, postacie zostały stworzone konsekwentnie, autorka nie ma wątpliwości, do czego dążą i na co pozwolą ich charaktery. To pomaga: skoro fabuła nie przypomina znanych i powszechnych doświadczeń odbiorców, umiejętność wykreowania wiarygodnych postaci staje się bardzo przydatna.
Obyczajowo inaczej
W „BeStii ujarzMionej” Anna Bartuszek przedstawiała czytelnikom siebie i swoją chorobę, ale z całego tomu najbardziej zapadały w pamięć nietknięte przez redakcję fragmenty bloga, zapiski dziewczyny, która chce cieszyć się każdą chwilą. Z czasem autorka wzięła się za tworzenie powieści obyczajowej – czytadła dla tych, którzy lubią uśmiech, witalność i energię. Tak powstał tom „Z widokiem na Mont Blanc” – historia niepokornej Black, która z uporem szuka swojego miejsca na ziemi. Anna Katarzyna Bartuszek postawiła na self-publishing, choć tak naprawdę mogłaby poczekać na przychylną opinię któregoś z wydawców i zawojować rynek literatury rozrywkowej dla młodych ludzi – zyskałaby wtedy po pierwsze lepszą promocję, po drugie – lepszą redakcję (chociaż zaledwie kilka jest miejsc, w których trzeba by wygładzić stylistykę czy usunąć powtórzenia). Bo „Zwidok”, jak określa go na swoim blogu autorka, mocno różni się od mainstreamowych propozycji wśród obyczajówek.
Bohaterką książki jest prawie trzydziestoletnia Black, Anna, dziewczyna, która cierpi na SM, ale której choroba nie przeszkadza w zwykłej egzystencji. Czytelnicy poznać mogą wycinek z życia dziewczyny, która spontanicznie podejmuje decyzje, nie boi się podejmowania odważnych kroków, dziewczyny, która zawsze reaguje bardzo emocjonalnie i która lęka się zaangażowania. Black w niczym nie przypomina typowych bohaterek popularnych czytadeł, nie ucieka od zgiełku wielkich miast, nie szuka spokoju, nie przeżywa bajkowej miłości o kopciuszkowym scenariuszu. W zamian za to bierze sprawy w swoje ręce, nie zastanawia się nad trudnymi decyzjami, a co najważniejsze – nigdy nie rezygnuje z pozytywnego myślenia. Nie zarzuca innych tanim optymizmem, ale jej wewnętrzna radość na przekór trudnościom udziela się i odbiorcom. Dziś autorki obyczajówek wolą raczej bliskie czytelniczkom stany emocjonalne i zachowania bohaterek, lubią też karmić odbiorczynie marzeniami – Bartuszek natomiast stawia na akcję i na wyraziste charaktery. Jej Black przeżywa wszystko bardzo intensywnie, ale też sama inicjuje kolejne wydarzenia. Prowadzona przez Annę Bartuszek Black nie może nigdy zrezygnować z gwałtowności i lekko szalonego trybu życia, ale dzięki temu tak łatwo ją polubić.
Ciekawa jest konstrukcja książki i przypuszczam, że nie wszyscy odbiorcy będą sobie umieli z nią poradzić. „Podejście I” poprzedza bowiem „właściwą” opowieść. To rodzaj rozbudowanego (ponad 50 stron) prologu, w którym Black w skrócie przedstawia swoje sercowe i życiowe komplikacje, dokładając do nich i wątek autotematyczny: wplata do relacji i fragmenty pisanej książki. Anna Bartuszek znajduje w ten sposób miejsce na dookreślenie bohaterki i naszkicowanie, bez psychologicznych analiz, jej portretu. W „Podejściu I” mieści się też przyczyna późniejszych działań. Kolejne rozdziały przynoszą znaczne zwolnienie narracji (nie – akcji). Odtąd mniej będzie skrótów w relacjonowaniu historii, na dłużej natomiast zatrzyma się autorka nad kolejnymi faktami z życia Black. W tej formie powieści Anna Bartuszek daje się określić jako autorka niepokorna, lubiąca zabawy tekstem i książkowe eksperymenty. Prawdopodobnie klasyczny proces wydawniczy doprowadziłby do usunięcia tych smaczków, które w „Zwidoku” spodobają się czytelnikom.
Mimo drobnych potknięć stylistycznych książkę czyta się dobrze, a nawet więcej niż dobrze – przede wszystkim ze względu na fakt, że Anna Bartuszek jest w niej naturalna. Nie ma tu sztuczności czy niezręczności w rozbudowanych dialogach, postacie zostały stworzone konsekwentnie, autorka nie ma wątpliwości, do czego dążą i na co pozwolą ich charaktery. To pomaga: skoro fabuła nie przypomina znanych i powszechnych doświadczeń odbiorców, umiejętność wykreowania wiarygodnych postaci staje się bardzo przydatna.
piątek, 22 czerwca 2012
Małgorzata Gutowska-Adamczyk: Opowieści pana Rożka
Nasza Księgarnia, Warszawa 2012.
Emocje
Małgorzata Gutowska-Adamczyk wybrała prosty sposób, by zyskać możliwość zaprezentowania kilku niepowiązanych ze sobą historii. Szkatułkowa kompozycja tomu „Opowieści pana Rożka” pozwala na przemycenie trzech baśniowych fabuł, zamkniętych w realistycznej oprawie. Dzieciom powinno się spodobać przechodzenie od zwykłego świata do przestrzeni znanej z fantazji, magicznej i pięknej, rodzice natomiast w tej publikacji znajdą pretekst do mówienia o uczuciach i emocjach – bo bajki, które serwuje maluchom sympatyczny lodziarz są dobrym punktem wyjścia do takiej rozmowy. Autorka wybrała tym razem historyjki z różnych sfer, w pierwszej opowieści chętnie operuje metaforą i uosobieniami, symbolom próbuje nadać określony kształt. Szuka najlepszych definicji i charakterystyk ulotnych wrażeń, przedstawia w ten sposób dzieciom stany emocjonalne i pokazuje konkretne reakcje. W ten sposób nieco objaśnia świat, uczy emocji – i mówienia o nich jednocześnie. W drugiej historii także dochodzą do głosu uczucia – a dodatkowo jeszcze zabawa w szukanie synonimów. Nocne kłopoty zabawek przekuwane są w podskórnej warstwie na dyskusje o samotności i odrzuceniu. Środkowa bajka wydaje mi się też najbardziej uniwersalna: powinna trafić do dzieci z uwagi na bliskość ich świata. Pierwsza opowieść jest bardzo poetycka, ale przez to także i bardziej wydumana, trudniej przełożyć ją na zwykłe sprawy. Wreszcie trzecia bajka pana Rożka to niemal klasyczna baśń o wielkiej miłości – i w niej jedynie rozwój fabuły świadczy o chęci odejścia od powielanych wielokrotnie schematów, chociaż sama historia brzmi dość znajomo. Są więc trzy osobne historie, każda wprowadza inny nastrój i prowokuje do zadawania innych pytań. Jak zwykle w tego typu kompozycji, najsłabiej wybrzmiewa rama. Bo chociaż Małgorzata Gutowska-Adamczyk ma ogromną wprawę w tworzeniu realistycznych opowieści i naprawdę dobrze kreśli postacie i sceny, w końcu musi zrezygnować z prowadzenia historii i z towarzyszenia swoim bohaterom, przyspieszyć czas, uciąć sporą część z życia postaci. A to już nie jawi się jako naturalny rytm narracji, a zlepek wydarzeń (choćby i bardzo ważnych), przeskoki w opowieści wywołują uczucie żalu za straconymi fragmentami historii. To jednak konsekwencja świadomego wyboru, myślę, że małym odbiorcom nie będzie to przeszkadzać, wiem natomiast, jak sprawnie Gutowska-Adamczyk prowadzi rozbudowane relacje, gdy decyduje się na akcję – i tego w tomie trochę brakuje.
Jako że „Opowieści pana Rożka” poświęcone są nie tyle bajkom samym w sobie, co emocjom, wszystko prowadzi do pokazywania nastrojów dzieci. Tu bohaterowie nie zawsze są szczęśliwi, więcej – ciągle przeżywają rozmaite niepokoje, doświadczają niewygód z różnych powodów. Autorka próbuje tym samym przekonać odbiorców do mówienia o tym, co ich boli, drażni czy martwi, a że czyni to nienachalnie, w udanych bajkach o specyficznej atmosferze, nie ma problemu z natrętnym dydaktyzmem.
Rzuca się w oczy także piękny, literacki styl pisania. Małgorzata Gutowska-Adamczyk chce najwyraźniej rozwijać w dzieciach dobry smak i kulturę języka. Nie ma tu potocyzmów, bohaterowie wyrażają się starannie, co – owszem – nadaje opowieściom rysu nienaturalności, ale przy tym nawiązuje do tradycji literatury czwartej. Dla samej autorki jest to zapewne również rodzaj wytchnienia po powieściach młodzieżowych oraz obyczajówkach dla pań – a to zawsze cenne doświadczenie.
„Opowieści pana Rożka” łączą zatem w sobie klasyczny sposób prowadzenia narracji (powiedziałabym nawet, że przez ugrzecznienie lekko archaiczny), a do tego bajki, w których nie fabuła liczy się najbardziej. To książka spokojna, mimo dużej ilości wrażeń. Dodatkowo stymuluje wyobraźnię – nie pierwszy raz w literaturze pojawia się postać, która zna wiele ciekawych opowieści, zawsze jednak podobny bohater przynosi radość oczekiwania i nadzieję na wiele nieodkrytych jeszcze bajek.
Emocje
Małgorzata Gutowska-Adamczyk wybrała prosty sposób, by zyskać możliwość zaprezentowania kilku niepowiązanych ze sobą historii. Szkatułkowa kompozycja tomu „Opowieści pana Rożka” pozwala na przemycenie trzech baśniowych fabuł, zamkniętych w realistycznej oprawie. Dzieciom powinno się spodobać przechodzenie od zwykłego świata do przestrzeni znanej z fantazji, magicznej i pięknej, rodzice natomiast w tej publikacji znajdą pretekst do mówienia o uczuciach i emocjach – bo bajki, które serwuje maluchom sympatyczny lodziarz są dobrym punktem wyjścia do takiej rozmowy. Autorka wybrała tym razem historyjki z różnych sfer, w pierwszej opowieści chętnie operuje metaforą i uosobieniami, symbolom próbuje nadać określony kształt. Szuka najlepszych definicji i charakterystyk ulotnych wrażeń, przedstawia w ten sposób dzieciom stany emocjonalne i pokazuje konkretne reakcje. W ten sposób nieco objaśnia świat, uczy emocji – i mówienia o nich jednocześnie. W drugiej historii także dochodzą do głosu uczucia – a dodatkowo jeszcze zabawa w szukanie synonimów. Nocne kłopoty zabawek przekuwane są w podskórnej warstwie na dyskusje o samotności i odrzuceniu. Środkowa bajka wydaje mi się też najbardziej uniwersalna: powinna trafić do dzieci z uwagi na bliskość ich świata. Pierwsza opowieść jest bardzo poetycka, ale przez to także i bardziej wydumana, trudniej przełożyć ją na zwykłe sprawy. Wreszcie trzecia bajka pana Rożka to niemal klasyczna baśń o wielkiej miłości – i w niej jedynie rozwój fabuły świadczy o chęci odejścia od powielanych wielokrotnie schematów, chociaż sama historia brzmi dość znajomo. Są więc trzy osobne historie, każda wprowadza inny nastrój i prowokuje do zadawania innych pytań. Jak zwykle w tego typu kompozycji, najsłabiej wybrzmiewa rama. Bo chociaż Małgorzata Gutowska-Adamczyk ma ogromną wprawę w tworzeniu realistycznych opowieści i naprawdę dobrze kreśli postacie i sceny, w końcu musi zrezygnować z prowadzenia historii i z towarzyszenia swoim bohaterom, przyspieszyć czas, uciąć sporą część z życia postaci. A to już nie jawi się jako naturalny rytm narracji, a zlepek wydarzeń (choćby i bardzo ważnych), przeskoki w opowieści wywołują uczucie żalu za straconymi fragmentami historii. To jednak konsekwencja świadomego wyboru, myślę, że małym odbiorcom nie będzie to przeszkadzać, wiem natomiast, jak sprawnie Gutowska-Adamczyk prowadzi rozbudowane relacje, gdy decyduje się na akcję – i tego w tomie trochę brakuje.
Jako że „Opowieści pana Rożka” poświęcone są nie tyle bajkom samym w sobie, co emocjom, wszystko prowadzi do pokazywania nastrojów dzieci. Tu bohaterowie nie zawsze są szczęśliwi, więcej – ciągle przeżywają rozmaite niepokoje, doświadczają niewygód z różnych powodów. Autorka próbuje tym samym przekonać odbiorców do mówienia o tym, co ich boli, drażni czy martwi, a że czyni to nienachalnie, w udanych bajkach o specyficznej atmosferze, nie ma problemu z natrętnym dydaktyzmem.
Rzuca się w oczy także piękny, literacki styl pisania. Małgorzata Gutowska-Adamczyk chce najwyraźniej rozwijać w dzieciach dobry smak i kulturę języka. Nie ma tu potocyzmów, bohaterowie wyrażają się starannie, co – owszem – nadaje opowieściom rysu nienaturalności, ale przy tym nawiązuje do tradycji literatury czwartej. Dla samej autorki jest to zapewne również rodzaj wytchnienia po powieściach młodzieżowych oraz obyczajówkach dla pań – a to zawsze cenne doświadczenie.
„Opowieści pana Rożka” łączą zatem w sobie klasyczny sposób prowadzenia narracji (powiedziałabym nawet, że przez ugrzecznienie lekko archaiczny), a do tego bajki, w których nie fabuła liczy się najbardziej. To książka spokojna, mimo dużej ilości wrażeń. Dodatkowo stymuluje wyobraźnię – nie pierwszy raz w literaturze pojawia się postać, która zna wiele ciekawych opowieści, zawsze jednak podobny bohater przynosi radość oczekiwania i nadzieję na wiele nieodkrytych jeszcze bajek.
czwartek, 21 czerwca 2012
Ida Pierelotkin: Ala Betka
Akapit Press Łódź 2012.
Święto absurdu
Nareszcie pojawiła się publikacja na miarę „35 maja” Ericha Kästnera – i to w polskiej literaturze czwartej. Wzniesienie się na wyżyny bajkowego absurdu przy delikatnym sugerowaniu normalności udało się Idzie Pierelotkin, autorce słynącej już z nieschematycznego myślenia i rozmachu w narracji. W „Ali Betce” autorka powstrzymuje trochę chęć do popisywania się (widoczną wyraźnie w „Pepie” dla starszych czytelniczek), by urzec dzieci możliwościami wyobraźni. Tworzy bohaterkę niby zwyczajną (chociaż już motyw jabłek w domu mógłby odbiorcom dać trochę do myślenia) i wtrąca ją w świat, w którym wszystko jest możliwe. Prawie wszystko: przecież dzieci muszą chodzić do szkoły.
I Ala Betka chodzi do szkoły, chociaż podpadła kiedyś panu od plastyki i bywa, że dawne nieporozumienie decyduje o interpretacji wydarzeń na niekorzyść dziewczynki. Ala ma dwie oddane przyjaciółki i kolegów o konkretnych charakterach czy osobowościach. Ma też nauczycieli będących wypadkową nauczycielskich stereotypów oraz określonych wad. Mimo to czuje się w tym dziwacznym czasem środowisku bardzo dobrze, zwłaszcza że codzienność dostarcza jej przeżyć niezapomnianych. Kto by pomyślał, że przykry dla większości uczniów obowiązek szkolny oznaczać będzie tyle przygód? Idzie Pierelotkin wyobraźni nie brakuje – rozdmuchuje zatem do rozmiarów szkolnej demonstracji konflikt dotyczący jabłek z martwej natury (a jedyny „dziwny” czynnik w galerii dziwnych wydarzeń łączy się z istnieniem magicznego eliksiru – zabawne, że ten właśnie baśniowy rekwizyt wytrąca opowiadanie ze zwyczajności, skoro zwyczajność polega tu na karykaturalizacji, przerysowaniu i włączaniu elementów dorosłego świata w normalną egzystencję pomysłowych dzieci. Pierelotkin zresztą swobodnie operuje motywami z zaczarowanych fabuł – gra symbolami i wynalazkami urozmaicając szkolną rzeczywistość, absurdu dostarcza na przykład niezwykła wichura. Punktem wyjścia jest jednak zawsze przestrzeń szkoły, Ala funkcjonuje wyłącznie wśród kolegów i nauczycieli – ci ostatni nie pełnią zbyt dobrze swoich obowiązków, więc dzieci mogą wykazywać się odwagą i pomysłowością w działaniu. Ponieważ jednocześnie nic tutaj nie dzieje się naprawdę i prawdziwe w tym rządzącym się własnymi regułami świecie jest wszystko, autorka wciąga odbiorców w szaloną zabawę i historię, w którą można uwierzyć – bez względu na fakt, że jest zupełnie niewiarygodna. Ida Pierelotkin karmi wyobraźnię sytuacjami niemożliwymi do uchwycenia w rzeczywistości, ale Ala Betka czuje się w wykreowanej przestrzeni tak swobodnie, że nie ma wątpliwości: szkoła Ali istnieje, tak samo jak koledzy i koleżanki bohaterki – oraz nietypowi nauczyciele.
Książka składa się z rozbudowanych opowiadań, można ją też spokojnie potraktować jako powieść z tematycznymi rozdziałami. Ala czasem skrywa się w cieniu, czasem przeżywa najważniejsze przygody, nie ma natomiast czasu, żeby znudzić odbiorców. Czytelnicy nie muszą się też obawiać charakterystycznego nieprzezroczystego stylu Idy Pierelotkin: autorka opowiada z dużą swobodą, lekko a przy tym nie infantylnie, tworzy książkę, która rozwinie językowy potencjał odbiorców, poszerzy zakres ich słownictwa i stanowić będzie miłą alternatywę dla popprodukcji.
Stałym elementem powieści Idy Pierelotkin jest humor. W „Ali Betce” znajdzie się całkiem sporo dowcipnych komentarzy na marginesie relacji. Autorka lubi wplatać w opisy absurdalnych sytuacji delikatną satyrę, wprawnie posługuje się też ironią i właściwie śmiech będzie towarzyszył lekturze przez cały czas, mimo że tytułowej bohaterce nie zawsze dopisuje humor. Ta pogodna i abstrakcyjna (oraz atrakcyjna) powieść w komizmie okazuje się całkiem swojska. Ale autorka nie podpiera się banalnymi skojarzeniami, płaszczyznę żartu buduje dopiero po fabule, tak, by wszystko do siebie idealnie pasowało.
Ida Pierelotkin nie powiela schematów, pisze w swoim stylu i proponuje książki, których na rynku brakuje. Udało jej się stworzyć historię cenną i potrzebną, a przy tym rozrywkową, więc jej powieść powinna trafić do kanonu lektur literatury czwartej.
Święto absurdu
Nareszcie pojawiła się publikacja na miarę „35 maja” Ericha Kästnera – i to w polskiej literaturze czwartej. Wzniesienie się na wyżyny bajkowego absurdu przy delikatnym sugerowaniu normalności udało się Idzie Pierelotkin, autorce słynącej już z nieschematycznego myślenia i rozmachu w narracji. W „Ali Betce” autorka powstrzymuje trochę chęć do popisywania się (widoczną wyraźnie w „Pepie” dla starszych czytelniczek), by urzec dzieci możliwościami wyobraźni. Tworzy bohaterkę niby zwyczajną (chociaż już motyw jabłek w domu mógłby odbiorcom dać trochę do myślenia) i wtrąca ją w świat, w którym wszystko jest możliwe. Prawie wszystko: przecież dzieci muszą chodzić do szkoły.
I Ala Betka chodzi do szkoły, chociaż podpadła kiedyś panu od plastyki i bywa, że dawne nieporozumienie decyduje o interpretacji wydarzeń na niekorzyść dziewczynki. Ala ma dwie oddane przyjaciółki i kolegów o konkretnych charakterach czy osobowościach. Ma też nauczycieli będących wypadkową nauczycielskich stereotypów oraz określonych wad. Mimo to czuje się w tym dziwacznym czasem środowisku bardzo dobrze, zwłaszcza że codzienność dostarcza jej przeżyć niezapomnianych. Kto by pomyślał, że przykry dla większości uczniów obowiązek szkolny oznaczać będzie tyle przygód? Idzie Pierelotkin wyobraźni nie brakuje – rozdmuchuje zatem do rozmiarów szkolnej demonstracji konflikt dotyczący jabłek z martwej natury (a jedyny „dziwny” czynnik w galerii dziwnych wydarzeń łączy się z istnieniem magicznego eliksiru – zabawne, że ten właśnie baśniowy rekwizyt wytrąca opowiadanie ze zwyczajności, skoro zwyczajność polega tu na karykaturalizacji, przerysowaniu i włączaniu elementów dorosłego świata w normalną egzystencję pomysłowych dzieci. Pierelotkin zresztą swobodnie operuje motywami z zaczarowanych fabuł – gra symbolami i wynalazkami urozmaicając szkolną rzeczywistość, absurdu dostarcza na przykład niezwykła wichura. Punktem wyjścia jest jednak zawsze przestrzeń szkoły, Ala funkcjonuje wyłącznie wśród kolegów i nauczycieli – ci ostatni nie pełnią zbyt dobrze swoich obowiązków, więc dzieci mogą wykazywać się odwagą i pomysłowością w działaniu. Ponieważ jednocześnie nic tutaj nie dzieje się naprawdę i prawdziwe w tym rządzącym się własnymi regułami świecie jest wszystko, autorka wciąga odbiorców w szaloną zabawę i historię, w którą można uwierzyć – bez względu na fakt, że jest zupełnie niewiarygodna. Ida Pierelotkin karmi wyobraźnię sytuacjami niemożliwymi do uchwycenia w rzeczywistości, ale Ala Betka czuje się w wykreowanej przestrzeni tak swobodnie, że nie ma wątpliwości: szkoła Ali istnieje, tak samo jak koledzy i koleżanki bohaterki – oraz nietypowi nauczyciele.
Książka składa się z rozbudowanych opowiadań, można ją też spokojnie potraktować jako powieść z tematycznymi rozdziałami. Ala czasem skrywa się w cieniu, czasem przeżywa najważniejsze przygody, nie ma natomiast czasu, żeby znudzić odbiorców. Czytelnicy nie muszą się też obawiać charakterystycznego nieprzezroczystego stylu Idy Pierelotkin: autorka opowiada z dużą swobodą, lekko a przy tym nie infantylnie, tworzy książkę, która rozwinie językowy potencjał odbiorców, poszerzy zakres ich słownictwa i stanowić będzie miłą alternatywę dla popprodukcji.
Stałym elementem powieści Idy Pierelotkin jest humor. W „Ali Betce” znajdzie się całkiem sporo dowcipnych komentarzy na marginesie relacji. Autorka lubi wplatać w opisy absurdalnych sytuacji delikatną satyrę, wprawnie posługuje się też ironią i właściwie śmiech będzie towarzyszył lekturze przez cały czas, mimo że tytułowej bohaterce nie zawsze dopisuje humor. Ta pogodna i abstrakcyjna (oraz atrakcyjna) powieść w komizmie okazuje się całkiem swojska. Ale autorka nie podpiera się banalnymi skojarzeniami, płaszczyznę żartu buduje dopiero po fabule, tak, by wszystko do siebie idealnie pasowało.
Ida Pierelotkin nie powiela schematów, pisze w swoim stylu i proponuje książki, których na rynku brakuje. Udało jej się stworzyć historię cenną i potrzebną, a przy tym rozrywkową, więc jej powieść powinna trafić do kanonu lektur literatury czwartej.
środa, 20 czerwca 2012
Drzewo a Gada - CD
Kuszący Owoc Drzewa
Coraz częściej mówi się o upadku literackiej piosenki kabaretowej nie tylko jako gatunku, ale i scenicznego zjawiska, sposobu na zawładnięcie uwagą odbiorców. Coraz częściej masowa widownia odwraca się od tego typu twórczości, traktując ją jako zbędny przerywnik w natłoku dowcipów, gagów i dżingli. Piosenka kabaretowa na scenach offowych ma się jednak – na szczęście – całkiem nieźle i przywraca wiarę w istnienie ciekawych tekściarzy, intrygujących wykonawców oraz złaknionej muzyczno-literackich wrażeń publiki. Piszę to po raz kolejny odsłuchując płytę – właściwie wyrób płytowy, a dokładniej: owoc muzycznych działań grupy Drzewo a Gada. Owoc dojrzały, rewelacyjny w smaku, kiedy trzeba słodki (ale nie przesłodzony), kiedy trzeba – cierpki, nigdy mdły. Dobrze, że nie zakazany, chociaż silnie uzależnia, więc… kto wie.
W jednym z wywiadów Michał Laksa określa z przymrużeniem oka zespół Drzewa jako grupę złożoną z profesjonalnych muzyków i nieprofesjonalnego wokalisty – ale to także za sprawą chropowatego głosu Kuby Nowrotka piosenki tak wpadają w ucho. Już można zauważyć, że wyrasta Nowrotek na charyzmatycznego wokalistę – na scenie sprawia jeszcze wrażenie zdystansowanego czy lekko wycofanego, jakby nie do końca wierzył, że może zyskać uznanie; na krążku – bawi się śpiewaniem, podejmując się nawet – praktycznie bezbłędnej – interpretacji przedstawianych historii (nie zawsze jest to łatwe z racji wyrazistych akcentów w muzyce). Kuba Nowrotek nie śpiewa od niechcenia, „nieprofesjonalizm” (który pozostać może jedynie w sferze żartów, nie w produkcjach Drzewa) nadrabia starannym przygotowaniem, które objawia się między innymi w udanym omijaniu pułapek dykcyjnych. Charakterystyczne i niepowtarzalne brzmienie głosu Nowrotka sprawia, że odbiorcy najpierw będą się skupiać na samych pomysłach kompozycyjnych i wykonaniu utworów. Więcej: ten głos staje się podstawowym ozdobnikiem piosenek, nie trzeba im już żadnych efektów specjalnych, nierzadkich w kabaretowych muzycznych próbach. Przy Nowrotku wokaliści z wyszkolonymi głosami wydają się nudni (a kontrast ten można zaobserwować choćby tam, gdzie dochodzą chórki i wokale innych muzyków). A można usłyszeć jeszcze Patryka Laksę – Drewnianego Chłopca (który coraz śmielej zaczyna brać udział w muzycznej części projektu), Anitę Sajnóg, Bartosza Bialika – multiinstrumentalistę i porządkowego, Michała Kurowskiego – skrzypka. Grono muzyków uzupełniają Michał Laksa, Ludwik Konopko, Przemysław Borowiecki i Marek Sajnóg. Zespół zadbał o to, by młodzi kabareciarze mieli akompaniament na najwyższym poziomie. Utwory z płyty skomponowali Bialik, Laksa (Michał), Sajnóg (Marek) oraz ksiądz Marek Wójcicki – jest to więc w pełni autorska produkcja. Najlepsze jest to, że słychać na krążku i satysfakcję pomieszaną z radością wspólnego tworzenia, i energię zespołu, i profesjonalne, chłodne podejście. Jednocześnie. Funduje więc Drzewo a Gada muzyczną ucztę o wielu smakach. Są tu rozmaite inspiracje, rock i ślady popu, klimatyczne ballady, muzyczne żarty i poszukiwania rytmów czy wpadających w ucho fraz – zakończone sukcesami. Płyta ma swój wewnętrzny porządek, kolejność piosenek została dobrze przemyślana: wszystkie utwory składają się w nadopowieść, nadbudowaną na poszczególnych kawałkach historię o ważnym przesłaniu. Nie zawsze zresztą wygrywa tu muzyka kabaretowa i uśmiech.
Wszystkie teksty stworzył ksiądz Marek Wójcicki, autor legendarnego już (i reaktywowanego właśnie) Absurdalnego Kabaretu. Nie brakuje zatem w piosenkach żartów celnych i niespodziewanych puent, dialogów ze schematami, a czasem i filozoficznych westchnień. Ponieważ Drzewo a Gada to „z założenia zespół integracyjny” (o czym przy słuchaniu płyty łatwo zapomnieć), przemyca autor niekiedy przemyślenia związane z bólem, cierpieniem czy odchodzeniem. Bywa nostalgiczny, bywa i przekorny. Dostrzega niesprawiedliwości („Co Bogu nie wyszło”). Podejmuje dyskusję ze Stwórcą, ale i ze stereotypami obecnymi w popowych przebojach. W ujęciu księdza Wójcickiego (który też śpiewa na płycie) miłość i kłótnie zyskują nietypowy wymiar, a witalność i radość przekuwa się na głód życia. Nie brakuje tu i czarnego humoru (jedna z bardziej dynamicznych piosenek to „Zawał”, inna przekonuje, że „Straszyć każdy może”). Cieszę się, że do płyty dołączona została „mapa” z tekstami – wiele literackich godnych podziwu drobiazgów mogłoby umknąć przy słuchaniu energetycznej całości. Są tu zabawy służące wzbudzaniu śmiechu i uśmiechu, ale też i sformułowania, które zwracają uwagę aforystyczną konstrukcją i głębokim przesłaniem, daleko wykraczającym poza granice kabaretowej piosenki literackiej (finał „Adresu”!), innym razem pomysł skrywa się już w konstrukcji („Kobieda”). Aż nie chce się wierzyć, że wszystkie te różnorodne opowieści zostały stworzone przez jednego człowieka. Tu nie ma nudnych powtórzeń ani powielanych – ze sceny rozrywki czy z poprzednich tekstów – rozwiązań. I w tym też wielka wartość krążka.
Sporo można by też powiedzieć o samym sposobie wydania płyty, stronie graficznej okładki (niezawodny Bartosz Bialik, który najwyraźniej nie może się zdecydować na jeden rodzaj artystycznych popisów), o dowcipach w tekstach ze „stopki” – również lekkich i niewymuszonych. Ale wolę, słuchając po raz kolejny Drzewa, cieszyć się przede wszystkim tym, że grupa udowadnia, jak wiele można zdziałać razem. Mało (jeszcze) znany kabaret ma już w swoim dorobku płytę, której zazdrościć mu mogą zespoły doświadczone i od lat będące na szczycie kabaretowych upodobań publiki. Drzewo a Gada pokazuje, jak ogromny potencjał muzyczny w nim tkwi.
Drzewo a Gada
Coraz częściej mówi się o upadku literackiej piosenki kabaretowej nie tylko jako gatunku, ale i scenicznego zjawiska, sposobu na zawładnięcie uwagą odbiorców. Coraz częściej masowa widownia odwraca się od tego typu twórczości, traktując ją jako zbędny przerywnik w natłoku dowcipów, gagów i dżingli. Piosenka kabaretowa na scenach offowych ma się jednak – na szczęście – całkiem nieźle i przywraca wiarę w istnienie ciekawych tekściarzy, intrygujących wykonawców oraz złaknionej muzyczno-literackich wrażeń publiki. Piszę to po raz kolejny odsłuchując płytę – właściwie wyrób płytowy, a dokładniej: owoc muzycznych działań grupy Drzewo a Gada. Owoc dojrzały, rewelacyjny w smaku, kiedy trzeba słodki (ale nie przesłodzony), kiedy trzeba – cierpki, nigdy mdły. Dobrze, że nie zakazany, chociaż silnie uzależnia, więc… kto wie.
W jednym z wywiadów Michał Laksa określa z przymrużeniem oka zespół Drzewa jako grupę złożoną z profesjonalnych muzyków i nieprofesjonalnego wokalisty – ale to także za sprawą chropowatego głosu Kuby Nowrotka piosenki tak wpadają w ucho. Już można zauważyć, że wyrasta Nowrotek na charyzmatycznego wokalistę – na scenie sprawia jeszcze wrażenie zdystansowanego czy lekko wycofanego, jakby nie do końca wierzył, że może zyskać uznanie; na krążku – bawi się śpiewaniem, podejmując się nawet – praktycznie bezbłędnej – interpretacji przedstawianych historii (nie zawsze jest to łatwe z racji wyrazistych akcentów w muzyce). Kuba Nowrotek nie śpiewa od niechcenia, „nieprofesjonalizm” (który pozostać może jedynie w sferze żartów, nie w produkcjach Drzewa) nadrabia starannym przygotowaniem, które objawia się między innymi w udanym omijaniu pułapek dykcyjnych. Charakterystyczne i niepowtarzalne brzmienie głosu Nowrotka sprawia, że odbiorcy najpierw będą się skupiać na samych pomysłach kompozycyjnych i wykonaniu utworów. Więcej: ten głos staje się podstawowym ozdobnikiem piosenek, nie trzeba im już żadnych efektów specjalnych, nierzadkich w kabaretowych muzycznych próbach. Przy Nowrotku wokaliści z wyszkolonymi głosami wydają się nudni (a kontrast ten można zaobserwować choćby tam, gdzie dochodzą chórki i wokale innych muzyków). A można usłyszeć jeszcze Patryka Laksę – Drewnianego Chłopca (który coraz śmielej zaczyna brać udział w muzycznej części projektu), Anitę Sajnóg, Bartosza Bialika – multiinstrumentalistę i porządkowego, Michała Kurowskiego – skrzypka. Grono muzyków uzupełniają Michał Laksa, Ludwik Konopko, Przemysław Borowiecki i Marek Sajnóg. Zespół zadbał o to, by młodzi kabareciarze mieli akompaniament na najwyższym poziomie. Utwory z płyty skomponowali Bialik, Laksa (Michał), Sajnóg (Marek) oraz ksiądz Marek Wójcicki – jest to więc w pełni autorska produkcja. Najlepsze jest to, że słychać na krążku i satysfakcję pomieszaną z radością wspólnego tworzenia, i energię zespołu, i profesjonalne, chłodne podejście. Jednocześnie. Funduje więc Drzewo a Gada muzyczną ucztę o wielu smakach. Są tu rozmaite inspiracje, rock i ślady popu, klimatyczne ballady, muzyczne żarty i poszukiwania rytmów czy wpadających w ucho fraz – zakończone sukcesami. Płyta ma swój wewnętrzny porządek, kolejność piosenek została dobrze przemyślana: wszystkie utwory składają się w nadopowieść, nadbudowaną na poszczególnych kawałkach historię o ważnym przesłaniu. Nie zawsze zresztą wygrywa tu muzyka kabaretowa i uśmiech.
Wszystkie teksty stworzył ksiądz Marek Wójcicki, autor legendarnego już (i reaktywowanego właśnie) Absurdalnego Kabaretu. Nie brakuje zatem w piosenkach żartów celnych i niespodziewanych puent, dialogów ze schematami, a czasem i filozoficznych westchnień. Ponieważ Drzewo a Gada to „z założenia zespół integracyjny” (o czym przy słuchaniu płyty łatwo zapomnieć), przemyca autor niekiedy przemyślenia związane z bólem, cierpieniem czy odchodzeniem. Bywa nostalgiczny, bywa i przekorny. Dostrzega niesprawiedliwości („Co Bogu nie wyszło”). Podejmuje dyskusję ze Stwórcą, ale i ze stereotypami obecnymi w popowych przebojach. W ujęciu księdza Wójcickiego (który też śpiewa na płycie) miłość i kłótnie zyskują nietypowy wymiar, a witalność i radość przekuwa się na głód życia. Nie brakuje tu i czarnego humoru (jedna z bardziej dynamicznych piosenek to „Zawał”, inna przekonuje, że „Straszyć każdy może”). Cieszę się, że do płyty dołączona została „mapa” z tekstami – wiele literackich godnych podziwu drobiazgów mogłoby umknąć przy słuchaniu energetycznej całości. Są tu zabawy służące wzbudzaniu śmiechu i uśmiechu, ale też i sformułowania, które zwracają uwagę aforystyczną konstrukcją i głębokim przesłaniem, daleko wykraczającym poza granice kabaretowej piosenki literackiej (finał „Adresu”!), innym razem pomysł skrywa się już w konstrukcji („Kobieda”). Aż nie chce się wierzyć, że wszystkie te różnorodne opowieści zostały stworzone przez jednego człowieka. Tu nie ma nudnych powtórzeń ani powielanych – ze sceny rozrywki czy z poprzednich tekstów – rozwiązań. I w tym też wielka wartość krążka.
Sporo można by też powiedzieć o samym sposobie wydania płyty, stronie graficznej okładki (niezawodny Bartosz Bialik, który najwyraźniej nie może się zdecydować na jeden rodzaj artystycznych popisów), o dowcipach w tekstach ze „stopki” – również lekkich i niewymuszonych. Ale wolę, słuchając po raz kolejny Drzewa, cieszyć się przede wszystkim tym, że grupa udowadnia, jak wiele można zdziałać razem. Mało (jeszcze) znany kabaret ma już w swoim dorobku płytę, której zazdrościć mu mogą zespoły doświadczone i od lat będące na szczycie kabaretowych upodobań publiki. Drzewo a Gada pokazuje, jak ogromny potencjał muzyczny w nim tkwi.
Drzewo a Gada
wtorek, 19 czerwca 2012
Katarzyna Terechowicz, Wojciech Cesarz: Czego pragnie Maryla
Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.
Marzenie w schemacie
Proste czytadło w sam raz na wakacyjną chwilę wytchnienia. Lektura nieskomplikowana, zabawna, ale i ukształtowana według stypizowanych już wzorców literatury rozrywkowej. Coś znanego i coś nowego. Niczym nie zaskoczy, wywoła czasem lekki uśmiech, a czasem odrobinę silniejszych emocji. Przyniesie odpoczynek – czegóż chcieć więcej? „Czego pragnie Maryla” to niezbyt skomplikowana fabularnie historia trzydziestoparoletniej zwyczajnej kobiety, która ma swoje marzenia, tęskni za piękną miłością (na szczęście nie rozpaczliwie) i boryka się z codziennymi problemami: w pracy męczy ją despotyczny szef (a rodzaj pracy cieszy odejściem od banału), w domu – matka-psychiatra i dość wyzwolona babcia. Nie będzie tu zaskoczeń, a odpowiedź na tytułowe pytanie zawiera przewidywalne akcenty. To jednak nikomu nie przeszkadza, bo czasem tęskni się do takich zupełnie zwyczajnych opowieści podbarwionych nierealnymi marzeniami – więc autorzy wstrzelili się w zapotrzebowanie na lekką, łatwą i przyjemną historię.
Maryla zauważa sporo rozbieżności między swoim życiem a ideałami. Pracuje jako suflerka w teatrze, chociaż marzyła o zawodzie aktorki. Nie ma męża ani faceta – kolejni mężczyźni nie sprawdzają się, więc Maryla raczej wysłuchuje skarg i problemów przyjaciółek. Nie może sobie poradzić z toksyczną matką oraz babcią – obie kobiety mają klucze do domu Maryli i nie chcą jej pozwolić na decydowanie o własnym losie, co jeszcze komplikuje sytuację bohaterki. Na horyzoncie pojawia się natomiast pewien przystojniak, ale Maryla nie wie, czy to jej przyszły partner, czy tylko przelotna znajomość. Wszystko przebiega tu zgodnie ze schematami czytadeł obyczajowych, ale zamknięte jest w przyjemnej formie.
Katarzyna Terechowicz oraz Wojciech Cesarz doskonale wiedzą, dla kogo tworzą swoją powieść. Mają jasno określone grono odbiorczyń, którym nie będzie przeszkadzała ani wtórność historii, ani pewien infantylizm fabuły. Proponują w zasadzie baśniową historię, jakich na rynku literatury rozrywkowej wiele, pozwalają sobie na rozwój akcji zgodny w pełni z oczekiwaniami czytelniczek – bo przecież nikt nie będzie tu rozliczał autorów z prawdopodobieństwa czy pisarskiej szczerości. Ma być miło i ciekawie, ma się lekko czytać. Oryginalności można poszukać gdzie indziej, bo tom „Czego pragnie Maryla” ma dostarczać rozrywki. To wakacyjna lektura, nie ma obaw, że zakłóci wypoczynek.
Maryla prowadzi całą narrację sama. Jest autoironiczna (kilka żartów udało się autorom wpleść do opowieści), nie boi się humoru ani drwin (przynajmniej w monologach wewnętrznych), zdradza dystans do siebie i do trudnej czasami rzeczywistości. Lubuje się w wyliczeniach – to cecha charakterystyczna jej stylu i pewna nienaturalność w opowieści – ale jednocześnie i wyróżnik historii. Maryla jest bowiem od początku przeciętna i niezrealizowana. Jej broń stanowi niemal wyłącznie uśmiech i umiejętność żartowania sobie z wszelkich przykrości. Dlatego też egzystencja tej bohaterki nie może przygnębiać, a zestaw niepowodzeń, jakie ją spotykają – przyczyni się tylko do poprawy humoru odbiorczyń.
„Czego pragnie Maryla” to nie powieść wymagająca wysiłku – i nie zmieni tego nawet fakt, że bohaterka świadomie zrezygnowała z wyścigu szczurów, skończyła teatrologię i pracuje w miejscu, które jest poniżej jej kwalifikacji i ambicji. Trafne diagnozy współczesnego bezlitosnego świata, nieprzyjaznego idealistom, mieszają się tu z satyrycznym spojrzeniem na środowisko teatralne. Maryla burzy jedne schematy, wpadając dla urozmaicenia w inne koleiny, znane już i w literaturze obyczajowej i w życiu. Przy okazji budzi sympatię, więc czytelniczki będą śledzić jej losy z zaangażowaniem. Ta powieść nie zrewolucjonizuje kanonu lektur – ale też nie ma takich ambicji, sprawdzi się jako czytadło dla pań, które lubią sobie bezkarnie pomarzyć o życiu, w którym wszystko się w końcu ułoży.
Marzenie w schemacie
Proste czytadło w sam raz na wakacyjną chwilę wytchnienia. Lektura nieskomplikowana, zabawna, ale i ukształtowana według stypizowanych już wzorców literatury rozrywkowej. Coś znanego i coś nowego. Niczym nie zaskoczy, wywoła czasem lekki uśmiech, a czasem odrobinę silniejszych emocji. Przyniesie odpoczynek – czegóż chcieć więcej? „Czego pragnie Maryla” to niezbyt skomplikowana fabularnie historia trzydziestoparoletniej zwyczajnej kobiety, która ma swoje marzenia, tęskni za piękną miłością (na szczęście nie rozpaczliwie) i boryka się z codziennymi problemami: w pracy męczy ją despotyczny szef (a rodzaj pracy cieszy odejściem od banału), w domu – matka-psychiatra i dość wyzwolona babcia. Nie będzie tu zaskoczeń, a odpowiedź na tytułowe pytanie zawiera przewidywalne akcenty. To jednak nikomu nie przeszkadza, bo czasem tęskni się do takich zupełnie zwyczajnych opowieści podbarwionych nierealnymi marzeniami – więc autorzy wstrzelili się w zapotrzebowanie na lekką, łatwą i przyjemną historię.
Maryla zauważa sporo rozbieżności między swoim życiem a ideałami. Pracuje jako suflerka w teatrze, chociaż marzyła o zawodzie aktorki. Nie ma męża ani faceta – kolejni mężczyźni nie sprawdzają się, więc Maryla raczej wysłuchuje skarg i problemów przyjaciółek. Nie może sobie poradzić z toksyczną matką oraz babcią – obie kobiety mają klucze do domu Maryli i nie chcą jej pozwolić na decydowanie o własnym losie, co jeszcze komplikuje sytuację bohaterki. Na horyzoncie pojawia się natomiast pewien przystojniak, ale Maryla nie wie, czy to jej przyszły partner, czy tylko przelotna znajomość. Wszystko przebiega tu zgodnie ze schematami czytadeł obyczajowych, ale zamknięte jest w przyjemnej formie.
Katarzyna Terechowicz oraz Wojciech Cesarz doskonale wiedzą, dla kogo tworzą swoją powieść. Mają jasno określone grono odbiorczyń, którym nie będzie przeszkadzała ani wtórność historii, ani pewien infantylizm fabuły. Proponują w zasadzie baśniową historię, jakich na rynku literatury rozrywkowej wiele, pozwalają sobie na rozwój akcji zgodny w pełni z oczekiwaniami czytelniczek – bo przecież nikt nie będzie tu rozliczał autorów z prawdopodobieństwa czy pisarskiej szczerości. Ma być miło i ciekawie, ma się lekko czytać. Oryginalności można poszukać gdzie indziej, bo tom „Czego pragnie Maryla” ma dostarczać rozrywki. To wakacyjna lektura, nie ma obaw, że zakłóci wypoczynek.
Maryla prowadzi całą narrację sama. Jest autoironiczna (kilka żartów udało się autorom wpleść do opowieści), nie boi się humoru ani drwin (przynajmniej w monologach wewnętrznych), zdradza dystans do siebie i do trudnej czasami rzeczywistości. Lubuje się w wyliczeniach – to cecha charakterystyczna jej stylu i pewna nienaturalność w opowieści – ale jednocześnie i wyróżnik historii. Maryla jest bowiem od początku przeciętna i niezrealizowana. Jej broń stanowi niemal wyłącznie uśmiech i umiejętność żartowania sobie z wszelkich przykrości. Dlatego też egzystencja tej bohaterki nie może przygnębiać, a zestaw niepowodzeń, jakie ją spotykają – przyczyni się tylko do poprawy humoru odbiorczyń.
„Czego pragnie Maryla” to nie powieść wymagająca wysiłku – i nie zmieni tego nawet fakt, że bohaterka świadomie zrezygnowała z wyścigu szczurów, skończyła teatrologię i pracuje w miejscu, które jest poniżej jej kwalifikacji i ambicji. Trafne diagnozy współczesnego bezlitosnego świata, nieprzyjaznego idealistom, mieszają się tu z satyrycznym spojrzeniem na środowisko teatralne. Maryla burzy jedne schematy, wpadając dla urozmaicenia w inne koleiny, znane już i w literaturze obyczajowej i w życiu. Przy okazji budzi sympatię, więc czytelniczki będą śledzić jej losy z zaangażowaniem. Ta powieść nie zrewolucjonizuje kanonu lektur – ale też nie ma takich ambicji, sprawdzi się jako czytadło dla pań, które lubią sobie bezkarnie pomarzyć o życiu, w którym wszystko się w końcu ułoży.
poniedziałek, 18 czerwca 2012
Aleksandra Marinina: Za wszystko trzeba płacić
W.A.B., Warszawa 2012.
Siła detali
Aleksandra Marinina stanowi poważną konkurencję dla modnych wciąż skandynawskich autorów kryminałów, ale i dla rodzimych, po dokonującej się już detronizacji Joanny Chmielewskiej, będzie ogromnym wyzwaniem. Jej kolejna powieść o śledczej Anastazji Kamieńskiej „Za wszystko trzeba płacić”, od pierwszych stron wprowadza w świat bezwzględny i starannie dopracowany, świat okrutny, w którym ludzkie życie nie stanowi żadnej wartości. I od tej przestrzeni rządzącej się własnymi prawami trudno się oderwać, przede wszystkim ze względu na pisarską pewność siebie autorki.
Nastia Kamieńska dała się poznać jako bohaterka niezwykle skrupulatna i drobiazgowa: swoje sprawy zwykle rozwiązuje dzięki analizie mikrotropów, śladów tak z pozoru nieistotnych, że mieszczących się w granicach błędu. Jednocześnie przy tej nieludzkiej wręcz dokładności budzi sympatię czytelników dzięki zwyczajnym emocjom. W tomie „Za wszystko trzeba płacić” odzywają się echa dawnych niebezpiecznych kontaktów, bohaterka może czuć się zagrożona. Ale pojawia się tu inny intrygujący wątek, dobrze dopasowany do rzeczywistości, jaką tworzy Aleksandra Marinina: eksperyment dotyczący przesuwania granic ludzkiej wytrzymałości w kontekście pracy umysłowej. Wszystko jest tu w najdrobniejszych szczegółach dopracowane, plany kryminalistów nie mają słabych punktów, a to oznacza ostrą walkę, mnóstwo emocji i świetnie zaprezentowaną intrygę.
Bo Marinina umiłowaniem detalu nie będzie nużyć. Wręcz przeciwnie, udowadnia czytelnikom, że potrafi doskonale opracować fabułę, bez zdawania się na przypadek i treściową pustkę. Odbiorcy otrzymują ponad pięćset stron konkretnego, rzeczowego kryminału i akcji zaplanowanej z zegarmistrzowską precyzją. Marinina przedstawia kolejnych bohaterów przestępczego świata jako wybitnych strategów, którzy potrafią bez wysiłku przewidzieć konsekwencje swoich postaw, zaprogramować całe życie lub zareagować bezbłędnie, włączając do przypadkowej improwizacji staranie wykreowany plan. Mężczyźni i kobiety charakteryzują się niezłomnością, dużą pewnością siebie i brakiem skrupułów. Wśród przestępców nie istnieją uczucia, które przesłaniałyby racjonalne podejście, nie ma też mowy o bezradności w miejsce precyzji działania. Marinina tworzy dla Anastazji Kamieńskiej bardzo wymagających przeciwników.
Cała powieściowa rzeczywistość podporządkowana jest intrydze, nic nie może zakłócić bezbłędnie i na kilku torach prowadzonej akcji. Element „ludzkiego” podejścia pojawia się dopiero przy okazji prezentowania służb śledczych: mundurowi nie są tak idealnie zorganizowani, w ich szeregi wkraczają nieporozumienia, a błędy i osobiste niesnaski stanowią dodatkowy czynnik zakłócający pracę. Marinina nie dba o bliskość kryminału i prawdziwego życia, decyduje się na pełne odejście od tego, co znane i wykreowanie potrzebnej przestrzeni bez ograniczeń płynących z zasad prawdopodobieństwa. Nie obiecuje czytelnikom imitacji codzienności, w zamian za to przynosi jednak rozrywkę w dobrym stylu. Tu satysfakcji lekturowej dostarcza śledzenie misternie plecionych historii, raz po raz zaskakujących kierunkiem akcji. Przy takim podejściu autorki do tworzenia kryminałów pojawia się odświeżenie schematu „dobrego” śledczego. Nastia Kamieńska właściwie nie wyróżnia się z szeregu mniej lub bardziej utalentowanych przedstawicieli służb mundurowych w powieściach z różnych krajów. Nic nie przychodzi jej łatwo (chociaż imponuje talentem do dedukcji), ma własne problemy, z którymi nie zawsze umie sobie poradzić, nieobcy jej strach, zmęczenie czy złość. Jednak w zestawieniu z idealną organizacją w świecie przestępców rzeczywiście wydaje się ta bohaterka bardziej sympatyczna – i zasługująca na życzliwość. Aleksandra Marinina wie, jak przedstawiać kryminalne historie – i mimo odległości w czasie i przestrzeni, wzbudza zainteresowanie wydarzeniami. To niekwestionowana mistrzyni kryminału, która uwypukla w gatunku to, co w nim najlepsze i najtrudniejsze do wymyślenia zarazem. Powieścią „Za wszystko trzeba płacić” nie tylko nie zawiedzie czytelników, ale jeszcze rozbudzi ich apetyty na kryminalne historie w dobrym gatunku.
Siła detali
Aleksandra Marinina stanowi poważną konkurencję dla modnych wciąż skandynawskich autorów kryminałów, ale i dla rodzimych, po dokonującej się już detronizacji Joanny Chmielewskiej, będzie ogromnym wyzwaniem. Jej kolejna powieść o śledczej Anastazji Kamieńskiej „Za wszystko trzeba płacić”, od pierwszych stron wprowadza w świat bezwzględny i starannie dopracowany, świat okrutny, w którym ludzkie życie nie stanowi żadnej wartości. I od tej przestrzeni rządzącej się własnymi prawami trudno się oderwać, przede wszystkim ze względu na pisarską pewność siebie autorki.
Nastia Kamieńska dała się poznać jako bohaterka niezwykle skrupulatna i drobiazgowa: swoje sprawy zwykle rozwiązuje dzięki analizie mikrotropów, śladów tak z pozoru nieistotnych, że mieszczących się w granicach błędu. Jednocześnie przy tej nieludzkiej wręcz dokładności budzi sympatię czytelników dzięki zwyczajnym emocjom. W tomie „Za wszystko trzeba płacić” odzywają się echa dawnych niebezpiecznych kontaktów, bohaterka może czuć się zagrożona. Ale pojawia się tu inny intrygujący wątek, dobrze dopasowany do rzeczywistości, jaką tworzy Aleksandra Marinina: eksperyment dotyczący przesuwania granic ludzkiej wytrzymałości w kontekście pracy umysłowej. Wszystko jest tu w najdrobniejszych szczegółach dopracowane, plany kryminalistów nie mają słabych punktów, a to oznacza ostrą walkę, mnóstwo emocji i świetnie zaprezentowaną intrygę.
Bo Marinina umiłowaniem detalu nie będzie nużyć. Wręcz przeciwnie, udowadnia czytelnikom, że potrafi doskonale opracować fabułę, bez zdawania się na przypadek i treściową pustkę. Odbiorcy otrzymują ponad pięćset stron konkretnego, rzeczowego kryminału i akcji zaplanowanej z zegarmistrzowską precyzją. Marinina przedstawia kolejnych bohaterów przestępczego świata jako wybitnych strategów, którzy potrafią bez wysiłku przewidzieć konsekwencje swoich postaw, zaprogramować całe życie lub zareagować bezbłędnie, włączając do przypadkowej improwizacji staranie wykreowany plan. Mężczyźni i kobiety charakteryzują się niezłomnością, dużą pewnością siebie i brakiem skrupułów. Wśród przestępców nie istnieją uczucia, które przesłaniałyby racjonalne podejście, nie ma też mowy o bezradności w miejsce precyzji działania. Marinina tworzy dla Anastazji Kamieńskiej bardzo wymagających przeciwników.
Cała powieściowa rzeczywistość podporządkowana jest intrydze, nic nie może zakłócić bezbłędnie i na kilku torach prowadzonej akcji. Element „ludzkiego” podejścia pojawia się dopiero przy okazji prezentowania służb śledczych: mundurowi nie są tak idealnie zorganizowani, w ich szeregi wkraczają nieporozumienia, a błędy i osobiste niesnaski stanowią dodatkowy czynnik zakłócający pracę. Marinina nie dba o bliskość kryminału i prawdziwego życia, decyduje się na pełne odejście od tego, co znane i wykreowanie potrzebnej przestrzeni bez ograniczeń płynących z zasad prawdopodobieństwa. Nie obiecuje czytelnikom imitacji codzienności, w zamian za to przynosi jednak rozrywkę w dobrym stylu. Tu satysfakcji lekturowej dostarcza śledzenie misternie plecionych historii, raz po raz zaskakujących kierunkiem akcji. Przy takim podejściu autorki do tworzenia kryminałów pojawia się odświeżenie schematu „dobrego” śledczego. Nastia Kamieńska właściwie nie wyróżnia się z szeregu mniej lub bardziej utalentowanych przedstawicieli służb mundurowych w powieściach z różnych krajów. Nic nie przychodzi jej łatwo (chociaż imponuje talentem do dedukcji), ma własne problemy, z którymi nie zawsze umie sobie poradzić, nieobcy jej strach, zmęczenie czy złość. Jednak w zestawieniu z idealną organizacją w świecie przestępców rzeczywiście wydaje się ta bohaterka bardziej sympatyczna – i zasługująca na życzliwość. Aleksandra Marinina wie, jak przedstawiać kryminalne historie – i mimo odległości w czasie i przestrzeni, wzbudza zainteresowanie wydarzeniami. To niekwestionowana mistrzyni kryminału, która uwypukla w gatunku to, co w nim najlepsze i najtrudniejsze do wymyślenia zarazem. Powieścią „Za wszystko trzeba płacić” nie tylko nie zawiedzie czytelników, ale jeszcze rozbudzi ich apetyty na kryminalne historie w dobrym gatunku.
niedziela, 17 czerwca 2012
Richard Winter: Nuda w kulturze rozrywki
WAM, Kraków 2012.
Ciekawa nuda
Książka Richarda Wintera „Nuda w kulturze rozrywki” składa się z dwóch odrębnych części. Do połowy to studium kulturoznawcze i próba scharakteryzowania istotnego dzisiaj zjawiska. Od połowy natomiast wkracza w eseje o nudzie motyw chrześcijaństwa, zmienia się metodologia – i to zagadnienie dominuje w wywodach na temat zagrożeń, które niesie ze sobą współczesna rozrywka. Do tej części najprawdopodobniej odnosi się zawarte w podtytule określenie „poradnik”, bo tak naprawdę tom z poradnikiem wiele wspólnego nie ma, jedynie katechetyczne wstawki i przypomnienia o powinnościach dobrego chrześcijanina dają się w ten sposób odczytywać. Na pewno natomiast nie jest „Nuda” poradnikiem według dzisiejszych genologicznych kryteriów.
Autor w pracy sporo czerpie z własnych doświadczeń, zresztą zalążkiem tekstu były wykłady – i widać w książce dokładnie nawiązywanie do modnych w amerykańskim stylu akademickich spotkań akcentów autobiograficznych. Trzeba przyznać, że Winter wskazuje na bardzo istotny problem w dzisiejszej rozrywce masowej i specyfice jej odbioru – nudę jako reakcję na nadmiar bodźców. Stara się zrozumieć zjawisko nudy, przynajmniej to pojawiające się za sprawą środków masowego przekazu, bo, rzecz ciekawa, nie potrafi zrozumieć nudy na wykładach (przyjmuje za pewnik ogólniki, nie wnikając w motywy zachowań odbiorców, przez co staje się nie tylko mniej przekonujący, ale i trudniej mu dotrzeć do sedna zjawiska). Próbuje dokonać klasyfikacji nudy, pokazuje, jak funkcjonuje głód rozrywki i jak nudę rozpoznawać. Zestawia kulturę rozrywki z rozrywką sprzed ekspansji mediów, uczy też, jak oceniać stopień podatności na nudę. Pyta, co daje nuda, chce odkryć jej psychologiczną stronę. Proponuje interesujące spostrzeżenia i zadaje sporo ważnych pytań, pozwala wzbudzić refleksję na temat mało komentowanego zjawiska.
Po tym następuje przejście do spojrzenia diachronicznego, Winter sprawdza, jak nuda prezentowała się w historii, a właściwie zawęża swoje poszukiwania do historii chrześcijaństwa, pism pozostawionych przez teologów i – refleksji świętych. Tu powoli z badacza zmienia się w kaznodzieję i coraz silniej akcentuje zadania dla chrześcijan. Nuda z intrygującego socjologicznego zjawiska zamienia się w zestaw pokus sprowadzających na złą drogę – chociaż bliżej przygląda się autor tylko pornografii i agresji, tej pierwszej poświęcając znacznie więcej miejsca, ale też niestety – sięgając po większą ilość truizmów. Po drodze czasem traci się związek zagrożeń z nudą. Punktem dojścia ma być u Wintera kwestia znudzenia Bogiem – zakończenie całej książki to już kilka refleksji o charakterze religijnego upomnienia, nawiązywanie do roli Boga i wskazanie drogi ratunku przed niszczącą psychikę siłą nudy. Zabrakło natomiast wniosków ogólnych czy powrotu do pierwszej części tomu. To przejście od naprawdę ciekawej analizy medioznawczej do zorientowanego wyłącznie na doktrynę chrześcijańską przeglądu zagrożeń nudy nie okazało się dobrym pomysłem: pierwsza część pozostawia niedosyt po bardzo atrakcyjnym i bogatym w ciekawostki wprowadzeniu, druga jest zbyt nastawiona na gromienie i pouczanie, by nieść wartość poznawczą i akcentować niedostrzegane dotąd powszechnie zjawiska.
Udało się Winterowi nakreślenie obszarów czekających wciąż na konkretne analizy, nie wyszło na dobre za to niedookreślenie rzeczywistych celów i przeznaczenia książki. Obie części zainteresują różne grupy odbiorców, jednak o ile zwolennicy drugiej znajdą i w pierwszej ciekawe tematy, o tyle w odwrotną stronę to niestety nie zadziała. „Nuda w kulturze rozrywki” to zatem publikacja niekiedy drażniąca, proponująca wstęp do rozważań, bez ich dalszego rozpracowywania, jednak przynosi sporo zagadnień, na które warto zwrócić uwagę.
Ciekawa nuda
Książka Richarda Wintera „Nuda w kulturze rozrywki” składa się z dwóch odrębnych części. Do połowy to studium kulturoznawcze i próba scharakteryzowania istotnego dzisiaj zjawiska. Od połowy natomiast wkracza w eseje o nudzie motyw chrześcijaństwa, zmienia się metodologia – i to zagadnienie dominuje w wywodach na temat zagrożeń, które niesie ze sobą współczesna rozrywka. Do tej części najprawdopodobniej odnosi się zawarte w podtytule określenie „poradnik”, bo tak naprawdę tom z poradnikiem wiele wspólnego nie ma, jedynie katechetyczne wstawki i przypomnienia o powinnościach dobrego chrześcijanina dają się w ten sposób odczytywać. Na pewno natomiast nie jest „Nuda” poradnikiem według dzisiejszych genologicznych kryteriów.
Autor w pracy sporo czerpie z własnych doświadczeń, zresztą zalążkiem tekstu były wykłady – i widać w książce dokładnie nawiązywanie do modnych w amerykańskim stylu akademickich spotkań akcentów autobiograficznych. Trzeba przyznać, że Winter wskazuje na bardzo istotny problem w dzisiejszej rozrywce masowej i specyfice jej odbioru – nudę jako reakcję na nadmiar bodźców. Stara się zrozumieć zjawisko nudy, przynajmniej to pojawiające się za sprawą środków masowego przekazu, bo, rzecz ciekawa, nie potrafi zrozumieć nudy na wykładach (przyjmuje za pewnik ogólniki, nie wnikając w motywy zachowań odbiorców, przez co staje się nie tylko mniej przekonujący, ale i trudniej mu dotrzeć do sedna zjawiska). Próbuje dokonać klasyfikacji nudy, pokazuje, jak funkcjonuje głód rozrywki i jak nudę rozpoznawać. Zestawia kulturę rozrywki z rozrywką sprzed ekspansji mediów, uczy też, jak oceniać stopień podatności na nudę. Pyta, co daje nuda, chce odkryć jej psychologiczną stronę. Proponuje interesujące spostrzeżenia i zadaje sporo ważnych pytań, pozwala wzbudzić refleksję na temat mało komentowanego zjawiska.
Po tym następuje przejście do spojrzenia diachronicznego, Winter sprawdza, jak nuda prezentowała się w historii, a właściwie zawęża swoje poszukiwania do historii chrześcijaństwa, pism pozostawionych przez teologów i – refleksji świętych. Tu powoli z badacza zmienia się w kaznodzieję i coraz silniej akcentuje zadania dla chrześcijan. Nuda z intrygującego socjologicznego zjawiska zamienia się w zestaw pokus sprowadzających na złą drogę – chociaż bliżej przygląda się autor tylko pornografii i agresji, tej pierwszej poświęcając znacznie więcej miejsca, ale też niestety – sięgając po większą ilość truizmów. Po drodze czasem traci się związek zagrożeń z nudą. Punktem dojścia ma być u Wintera kwestia znudzenia Bogiem – zakończenie całej książki to już kilka refleksji o charakterze religijnego upomnienia, nawiązywanie do roli Boga i wskazanie drogi ratunku przed niszczącą psychikę siłą nudy. Zabrakło natomiast wniosków ogólnych czy powrotu do pierwszej części tomu. To przejście od naprawdę ciekawej analizy medioznawczej do zorientowanego wyłącznie na doktrynę chrześcijańską przeglądu zagrożeń nudy nie okazało się dobrym pomysłem: pierwsza część pozostawia niedosyt po bardzo atrakcyjnym i bogatym w ciekawostki wprowadzeniu, druga jest zbyt nastawiona na gromienie i pouczanie, by nieść wartość poznawczą i akcentować niedostrzegane dotąd powszechnie zjawiska.
Udało się Winterowi nakreślenie obszarów czekających wciąż na konkretne analizy, nie wyszło na dobre za to niedookreślenie rzeczywistych celów i przeznaczenia książki. Obie części zainteresują różne grupy odbiorców, jednak o ile zwolennicy drugiej znajdą i w pierwszej ciekawe tematy, o tyle w odwrotną stronę to niestety nie zadziała. „Nuda w kulturze rozrywki” to zatem publikacja niekiedy drażniąca, proponująca wstęp do rozważań, bez ich dalszego rozpracowywania, jednak przynosi sporo zagadnień, na które warto zwrócić uwagę.
sobota, 16 czerwca 2012
Leszek K. Talko: Pitu i Kudłata idą na całość
Nasza Księgarnia, Warszawa 2012.
Bezradność rodziców
Pitu i Kudłata to rodzeństwo, które do literatury wchodzi przebojem. Jest niewyobrażalnie zabawne, a przy tym bardzo prawdziwe: Leszek K. Talko przedstawia bowiem całkiem zwyczajne życie przeciętnej rodziny. Koncentruje się jednak na postrzeganiu tego życia przez rezolutne maluchy, które za nic mają reguły rządzące dorosłym światem, kierują się za to nieubłaganą logiką. Niezrozumiałe dla siebie sprawy Pitu i Kudłata interpretują po swojemu, czym bez ustanku zadziwiają bliskiego załamania ojca. Codzienność w oczach kilkulatków wypada naprawdę niezwykle. Książka kusi tym bardziej, że w doświadczeniach Pitu i Kudłatej wielu odbiorców – młodszych i starszych – odkryje echa własnych pomysłów.
W drugim tomie opowieści o inteligentnych i dowcipnych dzieciach pojawia się nieco więcej relacji i obserwacji, w których obiektem bezlitosnej ironii padają dorośli. Widać, że autora bardzo irytują charakterystyczne dla wielu niedojrzałych rodziców potrzeby rywalizowania i prześcigania się w „lepszości” własnych pociech. Tata Frania próbuje za wszelką cenę pochwalić się zdolnościami syna, rodzice Paulinki odrabiają za nią lekcje. Obrywa się zresztą i nauczycielom, którzy nie chcą lub nie potrafią w przynoszonych przez dzieci wierszach rozpoznać klasyki literatury, nie wiedzą też, jak wyegzekwować czytanie lektur i odróżnić wiedzę z bryków od rzetelnie wykonanej pracy. To jednak bardziej gorzka sfera książki, Leszek K. Talko dał tu upust swojej bezradności wobec tych powszechnych praktyk, wykorzystał zatem i satyryczny aspekt opowieści.
W większości historii jednak dominuje czysty śmiech zrodzony z różnic między postrzeganiem rzeczywistości przez dzieci i ich rodziców. Maluchy nie znają wartości pieniądza i drogie zabawki potrafią „korzystnie” zamienić na słodycze, stale domagają się nowych bodźców. Nie lubią się uczyć, ale do szkoły chodzą chętnie, ze względu na rozmaite pozalekcyjne zobowiązania wobec rówieśników. Klasyczne są tu konflikty między rodzeństwem (nie pomaga nawet wprowadzenie systemu motywacyjnego w postaci zaczarowanych niebieskich kuleczek: pomysłowe dzieci szybko rozczaruje rozwiązanie rodem z modnych psychologicznych poradników i jasno pokazują, że takie sztuczki nie mają racji bytu). Tata niejeden raz będzie łapać się za głowę, bezradny w obliczu rozumowania pociech.
W tej opowieści dorośli nie mają głosu. Swoimi historiami dzielą się na przemian Pitu i Kudłata. Reakcje rodziców na wyczyny dzieci są dokładnie przytaczane – jednak ponieważ mali narratorzy nie rozumieją sarkazmu i podwójnego dna ironii, doprowadzają często do zabawnych nieporozumień. Pozbawieni broni w postaci przenośni i zgryźliwości rodzice zaczynają być odbierani jako dziwni. W łagodnej i dodatkowo oswajanej śmiechem formie rysuje się tu konflikt pokoleń. Pitu i Kudłata nigdy nie wynurzają się z dziecięcego świata – to dzieci bystre, ale nie nad wiek rozwinięte, naiwne, ale nie głupie czy irytujące. Mają swoje sprawy, dziecinne pomysły i wyobrażenia na temat egzystencji.
Leszek K. Talko znalazł idealny sposób mówienia o dzieciach tak, by przekonać do siebie różne pokolenia odbiorców. Maluchy znajdą tu proste życiowe historyjki, które z łatwością przełożą na własne życie. Dorośli – ogromne pokłady ironii i inteligentnego humoru z podwójnym dnem. Nieprzypadkowo tom ukazuje się w serii „Dla fanów Mikołajka”, co więcej, nieprzypadkowo ilustracje do tej książki proponuje Julian Bohdanowicz. Całość jest satyrycznym majstersztykiem, skrzy się dowcipem oryginalnym (a przecież przez pryzmat doświadczeń odbiorców – swojskim), przynosi rozrywkę, a i uznanie dla spostrzegawczości autora.
„Pitu i Kudłata idą na całość” to opowieść o zwykłym życiu zwykłej rodziny. Jednak sposób prowadzenia narracji zasługuje tu na najwyższe uznanie i pochwały. Talko operuje żartem mistrzowsko, w jego ujęciu nawet niechęć do odrabiania lekcji zyskuje komiczny aspekt. Bez względu na to, czy lubi się dzieci, czy się ich żywiołowo nie cierpi, tom nie zawiedzie: dostarczy rozrywki na najwyższym poziomie i nie pozwoli na nudę.
Bezradność rodziców
Pitu i Kudłata to rodzeństwo, które do literatury wchodzi przebojem. Jest niewyobrażalnie zabawne, a przy tym bardzo prawdziwe: Leszek K. Talko przedstawia bowiem całkiem zwyczajne życie przeciętnej rodziny. Koncentruje się jednak na postrzeganiu tego życia przez rezolutne maluchy, które za nic mają reguły rządzące dorosłym światem, kierują się za to nieubłaganą logiką. Niezrozumiałe dla siebie sprawy Pitu i Kudłata interpretują po swojemu, czym bez ustanku zadziwiają bliskiego załamania ojca. Codzienność w oczach kilkulatków wypada naprawdę niezwykle. Książka kusi tym bardziej, że w doświadczeniach Pitu i Kudłatej wielu odbiorców – młodszych i starszych – odkryje echa własnych pomysłów.
W drugim tomie opowieści o inteligentnych i dowcipnych dzieciach pojawia się nieco więcej relacji i obserwacji, w których obiektem bezlitosnej ironii padają dorośli. Widać, że autora bardzo irytują charakterystyczne dla wielu niedojrzałych rodziców potrzeby rywalizowania i prześcigania się w „lepszości” własnych pociech. Tata Frania próbuje za wszelką cenę pochwalić się zdolnościami syna, rodzice Paulinki odrabiają za nią lekcje. Obrywa się zresztą i nauczycielom, którzy nie chcą lub nie potrafią w przynoszonych przez dzieci wierszach rozpoznać klasyki literatury, nie wiedzą też, jak wyegzekwować czytanie lektur i odróżnić wiedzę z bryków od rzetelnie wykonanej pracy. To jednak bardziej gorzka sfera książki, Leszek K. Talko dał tu upust swojej bezradności wobec tych powszechnych praktyk, wykorzystał zatem i satyryczny aspekt opowieści.
W większości historii jednak dominuje czysty śmiech zrodzony z różnic między postrzeganiem rzeczywistości przez dzieci i ich rodziców. Maluchy nie znają wartości pieniądza i drogie zabawki potrafią „korzystnie” zamienić na słodycze, stale domagają się nowych bodźców. Nie lubią się uczyć, ale do szkoły chodzą chętnie, ze względu na rozmaite pozalekcyjne zobowiązania wobec rówieśników. Klasyczne są tu konflikty między rodzeństwem (nie pomaga nawet wprowadzenie systemu motywacyjnego w postaci zaczarowanych niebieskich kuleczek: pomysłowe dzieci szybko rozczaruje rozwiązanie rodem z modnych psychologicznych poradników i jasno pokazują, że takie sztuczki nie mają racji bytu). Tata niejeden raz będzie łapać się za głowę, bezradny w obliczu rozumowania pociech.
W tej opowieści dorośli nie mają głosu. Swoimi historiami dzielą się na przemian Pitu i Kudłata. Reakcje rodziców na wyczyny dzieci są dokładnie przytaczane – jednak ponieważ mali narratorzy nie rozumieją sarkazmu i podwójnego dna ironii, doprowadzają często do zabawnych nieporozumień. Pozbawieni broni w postaci przenośni i zgryźliwości rodzice zaczynają być odbierani jako dziwni. W łagodnej i dodatkowo oswajanej śmiechem formie rysuje się tu konflikt pokoleń. Pitu i Kudłata nigdy nie wynurzają się z dziecięcego świata – to dzieci bystre, ale nie nad wiek rozwinięte, naiwne, ale nie głupie czy irytujące. Mają swoje sprawy, dziecinne pomysły i wyobrażenia na temat egzystencji.
Leszek K. Talko znalazł idealny sposób mówienia o dzieciach tak, by przekonać do siebie różne pokolenia odbiorców. Maluchy znajdą tu proste życiowe historyjki, które z łatwością przełożą na własne życie. Dorośli – ogromne pokłady ironii i inteligentnego humoru z podwójnym dnem. Nieprzypadkowo tom ukazuje się w serii „Dla fanów Mikołajka”, co więcej, nieprzypadkowo ilustracje do tej książki proponuje Julian Bohdanowicz. Całość jest satyrycznym majstersztykiem, skrzy się dowcipem oryginalnym (a przecież przez pryzmat doświadczeń odbiorców – swojskim), przynosi rozrywkę, a i uznanie dla spostrzegawczości autora.
„Pitu i Kudłata idą na całość” to opowieść o zwykłym życiu zwykłej rodziny. Jednak sposób prowadzenia narracji zasługuje tu na najwyższe uznanie i pochwały. Talko operuje żartem mistrzowsko, w jego ujęciu nawet niechęć do odrabiania lekcji zyskuje komiczny aspekt. Bez względu na to, czy lubi się dzieci, czy się ich żywiołowo nie cierpi, tom nie zawiedzie: dostarczy rozrywki na najwyższym poziomie i nie pozwoli na nudę.
piątek, 15 czerwca 2012
Zofia Kucówna: Szara godzina
Zysk i S-ka, Poznań 2012.
Bez melancholii
Chociaż „Szara godzina” ma być, według słów autorki, rodzajem pożegnania się z publicznością, nie ma w niej przygnębiającej melancholii, rezygnacji czy żalu. Zofia Kucówna pisze lekko, a przy tym w sposób niepozbawiony elegancji. Zna wagę słów i dobiera je tak, że czytelnicy odczuwać będą niemal poetycką aurę wydarzeń z życia wziętych, drobnych skojarzeń i refleksji na każdy temat.
„Szara godzina” jest książką-zwierzeniem, opowieścią spisywaną o zmierzchu, po długim dniu. Jednocześnie sprawia wrażenie przypadkowej wędrówki po życiowych doświadczeniach oraz zestawu dopracowanych przemyśleń, jakby chaos i porządek mogły tu współistnieć na równych prawach. Tym, co wspomnienia Kucówny organizuje, staje się klasa i elegancja. Autorka zwraca ogromną uwagę na słowa, posługuje się pięknym, starannym językiem. Zresztą całe akapity poświęcone umiejętności ładnego mówienia dają się odczytywać nie tylko jako utyskiwanie na dzisiejszy pośpiech i warsztatową niedbałość młodych aktorów, ale i próbę walki o styl. W książce Kucówna daje świadectwo własnych językowych przekonań: rzadko, zwłaszcza w autobiografiach, odbiorcy mogą mieć do czynienia z tak wysoką kulturą wysławiania się. Wrażenie poetyckości (czy też obcowania z dziełem dalekim od potocyzmów) potęguje jeszcze podział tekstu na krótkie tematyczne akapity. Nie ma tu chronologii, dowolne podróże w czasie zapewniają czytelnikom miłe niespodzianki.
Kucówna odnosi się do naprawdę różnych spraw. Nieco miejsca poświęca pracy ze swoimi studentami, wiele stron – pracy w Skolimowie i działalności na rzecz słynnego ośrodka. Powraca także myślami do dzieciństwa i do Komorowa. Opowiada o teatrach i o patriotyzmie, zastanawia się nad miejscem swojego pokolenia we współczesnym świecie. Chociaż we wspomnieniach czasem pojawia się gorycz, nie ma mowy o pikantnych plotkach czy ostrzejszych w wymowie anegdotach. Autorka nie zawsze pisze o sprawach przyjemnych i pozostawiających dobre wrażenie, jednak unika oskarżania czy wyrzutów, zachowuje pogodę ducha i optymizm mimo wszystko – tak, że „Szara godzina” nie dostarczy czytelnikom zmartwień.
Wspomnienia są silnym bodźcem dla zmysłów. Kucówna potrafi uchwycić je tak, by nie straciły nic ze swojej plastyczności. Jednocześnie nie próbuje nawet nakreślać kontekstu dla konkretnych sytuacji, po prostu wpuszcza czytelników do własnych wspomnień i przemyśleń, wprowadza ich do samego centrum utrwalonych w pamięci zjawisk. Do krótkich scenek komentarze dodawane są rzadziej niż delikatne refleksje. Zamiast ocen proponuje autorka oprawę z ukształtowanych przez czas przemyśleń. „Szarą godzinę” rytmizują zatem nietypowe dla autobiograficznych pozycji wstawki, pozwalające równie dobrze jak rejestr wydarzeń poznać ich uczestniczkę i obserwatorkę. Kucówna sprawia wrażenie, jakby dopuszczała odbiorców do najbardziej intymnych sfer swojej działalności artystycznej i codziennego życia, a przecież nie częstuje ich skandalami czy tematami modnymi. Doskonale panuje nad tym, co chce przekazać, a co zamierza ukryć, przy jednoczesnym stwarzaniu pozorów otwartości i całkowitej szczerości.
Nie jest „Szara godzina” książką pustą, lektura nie będzie uboga, a obfita w przemyślenia. Tej pozycji nie czyta się szybko, ale też nie ma takiej potrzeby. Kucówna porusza sporo ważnych w dalszym ciągu kwestii – i to nie tylko w sferze teatralnej. Trafne obserwacje ubrane są tutaj w atrakcyjne frazy – książka dostarczy sporo przyjemności, a i trochę wzruszeń. Zofia Kucówna nie próbuje grać na emocjach odbiorców, ale jej opowieść nie przejdzie bez echa i nie przeminie bez śladu. To coś nie tylko dla wielbicieli aktorskiego talentu autorki.
Bez melancholii
Chociaż „Szara godzina” ma być, według słów autorki, rodzajem pożegnania się z publicznością, nie ma w niej przygnębiającej melancholii, rezygnacji czy żalu. Zofia Kucówna pisze lekko, a przy tym w sposób niepozbawiony elegancji. Zna wagę słów i dobiera je tak, że czytelnicy odczuwać będą niemal poetycką aurę wydarzeń z życia wziętych, drobnych skojarzeń i refleksji na każdy temat.
„Szara godzina” jest książką-zwierzeniem, opowieścią spisywaną o zmierzchu, po długim dniu. Jednocześnie sprawia wrażenie przypadkowej wędrówki po życiowych doświadczeniach oraz zestawu dopracowanych przemyśleń, jakby chaos i porządek mogły tu współistnieć na równych prawach. Tym, co wspomnienia Kucówny organizuje, staje się klasa i elegancja. Autorka zwraca ogromną uwagę na słowa, posługuje się pięknym, starannym językiem. Zresztą całe akapity poświęcone umiejętności ładnego mówienia dają się odczytywać nie tylko jako utyskiwanie na dzisiejszy pośpiech i warsztatową niedbałość młodych aktorów, ale i próbę walki o styl. W książce Kucówna daje świadectwo własnych językowych przekonań: rzadko, zwłaszcza w autobiografiach, odbiorcy mogą mieć do czynienia z tak wysoką kulturą wysławiania się. Wrażenie poetyckości (czy też obcowania z dziełem dalekim od potocyzmów) potęguje jeszcze podział tekstu na krótkie tematyczne akapity. Nie ma tu chronologii, dowolne podróże w czasie zapewniają czytelnikom miłe niespodzianki.
Kucówna odnosi się do naprawdę różnych spraw. Nieco miejsca poświęca pracy ze swoimi studentami, wiele stron – pracy w Skolimowie i działalności na rzecz słynnego ośrodka. Powraca także myślami do dzieciństwa i do Komorowa. Opowiada o teatrach i o patriotyzmie, zastanawia się nad miejscem swojego pokolenia we współczesnym świecie. Chociaż we wspomnieniach czasem pojawia się gorycz, nie ma mowy o pikantnych plotkach czy ostrzejszych w wymowie anegdotach. Autorka nie zawsze pisze o sprawach przyjemnych i pozostawiających dobre wrażenie, jednak unika oskarżania czy wyrzutów, zachowuje pogodę ducha i optymizm mimo wszystko – tak, że „Szara godzina” nie dostarczy czytelnikom zmartwień.
Wspomnienia są silnym bodźcem dla zmysłów. Kucówna potrafi uchwycić je tak, by nie straciły nic ze swojej plastyczności. Jednocześnie nie próbuje nawet nakreślać kontekstu dla konkretnych sytuacji, po prostu wpuszcza czytelników do własnych wspomnień i przemyśleń, wprowadza ich do samego centrum utrwalonych w pamięci zjawisk. Do krótkich scenek komentarze dodawane są rzadziej niż delikatne refleksje. Zamiast ocen proponuje autorka oprawę z ukształtowanych przez czas przemyśleń. „Szarą godzinę” rytmizują zatem nietypowe dla autobiograficznych pozycji wstawki, pozwalające równie dobrze jak rejestr wydarzeń poznać ich uczestniczkę i obserwatorkę. Kucówna sprawia wrażenie, jakby dopuszczała odbiorców do najbardziej intymnych sfer swojej działalności artystycznej i codziennego życia, a przecież nie częstuje ich skandalami czy tematami modnymi. Doskonale panuje nad tym, co chce przekazać, a co zamierza ukryć, przy jednoczesnym stwarzaniu pozorów otwartości i całkowitej szczerości.
Nie jest „Szara godzina” książką pustą, lektura nie będzie uboga, a obfita w przemyślenia. Tej pozycji nie czyta się szybko, ale też nie ma takiej potrzeby. Kucówna porusza sporo ważnych w dalszym ciągu kwestii – i to nie tylko w sferze teatralnej. Trafne obserwacje ubrane są tutaj w atrakcyjne frazy – książka dostarczy sporo przyjemności, a i trochę wzruszeń. Zofia Kucówna nie próbuje grać na emocjach odbiorców, ale jej opowieść nie przejdzie bez echa i nie przeminie bez śladu. To coś nie tylko dla wielbicieli aktorskiego talentu autorki.
czwartek, 14 czerwca 2012
Joanna Kuciel-Frydryszak: Słonimski. Heretyk na ambonie
W.A.B., Warszawa 2012.
Życiorys z przeszkodami
Z biografiami jest najczęściej tak, że jako publikacje przygotowywane dla określonego grona odbiorców, koncentrują się na treści, nie na atrakcyjnej formie. Zainteresowani życiorysem znanej postaci i tak po taką pozycję sięgną, niezainteresowanych nic nie przekona. A jednak w tym specyficznym gatunku literatury użytkowej znajduje się też miejsce na ciekawostki i dane, które przyciągną także zwykłych odbiorców. Taką biografią dla wszystkich okazuje się książka Joanny Kuciel-Frydryszak „Słonimski. Heretyk na ambonie” wydana w prestiżowej serii „Fortuna i Fatum” wydawnictwa W.A.B. Autorka postanowiła przyjąć postawę reportera-archiwisty, przedstawić życie (i trochę twórczości) Antoniego Słonimskiego, a przy okazji wzbogacić obiegową wiedzę na temat twórcy, zweryfikować dotyczące go poglądy i… zarzucić czytelników mnóstwem do dziś atrakcyjnych anegdot.
Już pierwsze zdanie wprowadzenia świadczy o tym, że Kuciel-Frydryszak wie doskonale, jak zawalczyć o uwagę zwykłych odbiorców. Zjedna ich sobie nie tylko talentem do wyszukiwania ciekawostek ubarwiających egzystencję poety, ale również sposobem ich przedstawiania: zachowuje się jak wprawny gawędziarz, nie tracąc przy tym walorów naukowości i w rzetelnym, opartym na wielu źródłach opracowaniu, z wyczuciem łączy dwa style: plotkarsko-satyryczny oraz uczony. Sama autorka we wstępie tłumaczy, że chciała uzyskać opowieść bezstronną, wolną od politycznych ocen i komentarzy – co w przypadku Słonimskiego ma ogromne przecież znaczenie. Udała jej się ta sztuka, przynajmniej jeśli chodzi o wymiar prezentowania politycznych wyborów. Bo trudno mówić o bezstronności, kiedy autorka wyraźnie zaprzyjaźnia się z bohaterem swojej historii, traktuje go jako dobrego znajomego (nie chodzi tu przecież o rzeczywistą znajomość, a o czysto ludzką sympatię w stosunku do obiektu badań): to właśnie takie podejście pozwala na mnożenie anegdot i lekkich historyjek, które niby nikłe mają znaczenie w obliczu całej historii literatury, a jednak ubarwiają portret artysty.
Przy opisywaniu Antoniego Słonimskiego nie da się oderwać od społeczno-politycznych tematów, chociaż w narracji Kuciel-Frydryszak czuje się właśnie (i trudno się dziwić) na neutralnym gruncie związków egzystencji i czystej sztuki. Szybko musi autorka porzucić pisarską sielankę, najpierw prezentując kwestie związane z postawą anty.semicką, po wojnie natomiast próbu Słonimskiego podejmowane w celu znalezienia swojego miejsca w nowej rzeczywistości. I chociaż ciekawsza wydaje się relacja powiązana z literaturą, nie ta uwikłana siłą rzeczy w politykę, trzeba przyznać, że Kuciel-Frydryszak z obydwiema radzi sobie w dobrym stylu. Okrasza historię humorystycznymi drobiazgami, a gdy tych w przekazach zabrakło – dba o to, by zawsze móc przedstawić dodatkowo Słonimskiego jako zwykłego człowieka, niewolnego od słabostek czy mniej chlubnych cech charakteru. Zamiast książkowego pomnika otrzymujemy zatem lekturę wartką, bogatą w atrakcyjne szczegóły, a przede wszystkim wolną od uciążliwych dla odbiorców biograficznych schematów. Autorka oswaja czytelników ze Słonimskim, sięgając do rozmów z jego bliskimi i do archiwów, nie szuka usprawiedliwień dla zachowań poety, ale relacjonuje jego egzystencję błyskotliwie i z pomysłem. Widać, że przygotowanie tej pracy sprawiało jej przyjemność. Ale przecież książka o człowieku, który zasłynął z ciętego dowcipu i ironii, nie mogła być bladą i schematyczną publikacją skazaną na (nie)byt na bibliotecznych półkach. Kuciel-Frydryszak sprostała wyzwaniu i w jej ujęciu Słonimski powraca jako artysta warty uwagi, a przy tym próbujący odnaleźć się wśród zmienianych politycznych reguł. „Słonimski” staje się więc biografią wartą zainteresowania nie tylko ze względu na przedstawianego autorka, ale i pomysł na realizację gatunku.
Życiorys z przeszkodami
Z biografiami jest najczęściej tak, że jako publikacje przygotowywane dla określonego grona odbiorców, koncentrują się na treści, nie na atrakcyjnej formie. Zainteresowani życiorysem znanej postaci i tak po taką pozycję sięgną, niezainteresowanych nic nie przekona. A jednak w tym specyficznym gatunku literatury użytkowej znajduje się też miejsce na ciekawostki i dane, które przyciągną także zwykłych odbiorców. Taką biografią dla wszystkich okazuje się książka Joanny Kuciel-Frydryszak „Słonimski. Heretyk na ambonie” wydana w prestiżowej serii „Fortuna i Fatum” wydawnictwa W.A.B. Autorka postanowiła przyjąć postawę reportera-archiwisty, przedstawić życie (i trochę twórczości) Antoniego Słonimskiego, a przy okazji wzbogacić obiegową wiedzę na temat twórcy, zweryfikować dotyczące go poglądy i… zarzucić czytelników mnóstwem do dziś atrakcyjnych anegdot.
Już pierwsze zdanie wprowadzenia świadczy o tym, że Kuciel-Frydryszak wie doskonale, jak zawalczyć o uwagę zwykłych odbiorców. Zjedna ich sobie nie tylko talentem do wyszukiwania ciekawostek ubarwiających egzystencję poety, ale również sposobem ich przedstawiania: zachowuje się jak wprawny gawędziarz, nie tracąc przy tym walorów naukowości i w rzetelnym, opartym na wielu źródłach opracowaniu, z wyczuciem łączy dwa style: plotkarsko-satyryczny oraz uczony. Sama autorka we wstępie tłumaczy, że chciała uzyskać opowieść bezstronną, wolną od politycznych ocen i komentarzy – co w przypadku Słonimskiego ma ogromne przecież znaczenie. Udała jej się ta sztuka, przynajmniej jeśli chodzi o wymiar prezentowania politycznych wyborów. Bo trudno mówić o bezstronności, kiedy autorka wyraźnie zaprzyjaźnia się z bohaterem swojej historii, traktuje go jako dobrego znajomego (nie chodzi tu przecież o rzeczywistą znajomość, a o czysto ludzką sympatię w stosunku do obiektu badań): to właśnie takie podejście pozwala na mnożenie anegdot i lekkich historyjek, które niby nikłe mają znaczenie w obliczu całej historii literatury, a jednak ubarwiają portret artysty.
Przy opisywaniu Antoniego Słonimskiego nie da się oderwać od społeczno-politycznych tematów, chociaż w narracji Kuciel-Frydryszak czuje się właśnie (i trudno się dziwić) na neutralnym gruncie związków egzystencji i czystej sztuki. Szybko musi autorka porzucić pisarską sielankę, najpierw prezentując kwestie związane z postawą anty.semicką, po wojnie natomiast próbu Słonimskiego podejmowane w celu znalezienia swojego miejsca w nowej rzeczywistości. I chociaż ciekawsza wydaje się relacja powiązana z literaturą, nie ta uwikłana siłą rzeczy w politykę, trzeba przyznać, że Kuciel-Frydryszak z obydwiema radzi sobie w dobrym stylu. Okrasza historię humorystycznymi drobiazgami, a gdy tych w przekazach zabrakło – dba o to, by zawsze móc przedstawić dodatkowo Słonimskiego jako zwykłego człowieka, niewolnego od słabostek czy mniej chlubnych cech charakteru. Zamiast książkowego pomnika otrzymujemy zatem lekturę wartką, bogatą w atrakcyjne szczegóły, a przede wszystkim wolną od uciążliwych dla odbiorców biograficznych schematów. Autorka oswaja czytelników ze Słonimskim, sięgając do rozmów z jego bliskimi i do archiwów, nie szuka usprawiedliwień dla zachowań poety, ale relacjonuje jego egzystencję błyskotliwie i z pomysłem. Widać, że przygotowanie tej pracy sprawiało jej przyjemność. Ale przecież książka o człowieku, który zasłynął z ciętego dowcipu i ironii, nie mogła być bladą i schematyczną publikacją skazaną na (nie)byt na bibliotecznych półkach. Kuciel-Frydryszak sprostała wyzwaniu i w jej ujęciu Słonimski powraca jako artysta warty uwagi, a przy tym próbujący odnaleźć się wśród zmienianych politycznych reguł. „Słonimski” staje się więc biografią wartą zainteresowania nie tylko ze względu na przedstawianego autorka, ale i pomysł na realizację gatunku.
środa, 13 czerwca 2012
Zbigniew Rojek: Grzechy młodości i pokuty dojrzałości
Katowice 2012.
Zbyszek nieznany
Zaskoczył mnie ten tomik, mimo zapowiedzi Roberta Kowalskiego z czwartej strony okładki. Bo „Grzechy młodości i pokuty dojrzałości” to zestaw utworów, które nie mają wiele wspólnego z satyrą estradową, uprawianą przez obchodzący swoje trzydziestolecie zespół Kaczki z Nowej Paczki. Zbigniew Rojek daje się tu poznać nie jako satyryk, ale wrażliwy poeta o ciekawym spojrzeniu na rzeczywistość. Czasem próbuje swoich sił w formach piosenkowych, częściej jednak dąży do lapidarności, puentującego skrótu i miniaturyzowania prywatnych zdziwień. Bywa, że pobrzmiewają w jego tekstach echa Norwida, ale zdarza się też, że tworzywem staje się język ulicy – ta niepewność kierunku kolejnego utworu nadaje „Grzechom młodości” intrygujący ton: bo nie wiadomo do końca, czy Zbyszek Rojek chciałby zaprezentować się bardziej jako kreatywny estradowiec, czy lirycysta o przenikliwym spojrzeniu. A jest w tym drobnym zbiorku jeszcze trzeci obraz Zbyszka obdarzonego talentem plastycznym: jego prace oddzielają kolejne części tomiku i budzą zainteresowanie tym obszarem działalności muzyka.
Podział „tematyczny” a nie chronologiczny umożliwia lepsze wczuwanie się w przedstawiane obrazy – a trzeba przyznać, że jest w nich autor niezwykle sugestywny. Nie chce podporządkowywać się formie i rytmowi, rymy są u niego jedynie środkiem do budowania określonych treści, nigdy celem – dzięki temu kompletnie niesatyrycznemu podejściu może sobie autor pozwolić na przykład na rymy niedokładne czy delikatne zaznaczanie współbrzmień (nawet gramatyczne dają się wytłumaczyć). Rojek panuje nad słowem i wie doskonale, jaki efekt chce uzyskać. Tym lepsze rezultaty osiąga, że pisanie było u niego dodatkiem do działalności muzyczno-satyryczno-scenicznej. Pomysły Zbyszka są zatem oryginalne i w pozytywnym znaczeniu tego słowa surowe. Pozbawiony presji czy przymusu pisania autor mógł bez problemów testować możliwości, jakie daje słowo. Nie ma tu zamykania się w jednej stylistyce, bazowania na raz wypracowanych schematach czy próby odkrywania własnego języka twórczej ekspresji. Nie ma, bo to Rojkowi niepotrzebne – on może sobie pozwolić na wiersze pisane wrażliwością. Jednocześnie proponuje teksty, które po wydobyciu z szuflady – mimo że tomiki poezji nie docierają przeważnie do szerokich kręgów odbiorców – nie przyniosą ich twórcy wstydu. Jasne, że zdarzają się i tu produkcje słabsze, jakby wymuszane przez pomysł, któremu zabrakło oszlifowania (lub pisarskiej praktyki) – ale i w nich górę biorą emocjonalne obrazy.
„Grzechy młodości” pokazują nieznane oblicze Zbyszka Rojka. Wrażliwość, na którą miejsce pozostawiłaby ewentualnie kameralna scena offu, nie estrada, oryginalność przy wykorzystywaniu ogranych motywów, wzruszenie wolne od powtarzalności i banału – a to wszystko zostało zestawione z naleciałościami ze sceny. Są w tym zbiorku wątpliwości i pytania, na które trudno znaleźć odpowiedź. Czasem jest trochę buntu, czasem próba stworzenia kabaretowej historii, podejście do zdefiniowania siebie czy reakcja na obserwowane zjawiska. Wyraźnie najlepiej czuje się jednak ten autor w lirycznych obrazkach i filozoficznych refleksjach zatrzymanych w wierszach białych. Sprzyja mu aura niedookreślenia, lekkie rozmycie konkretu i poszukiwanie sensu istnienia w lirycznych miniaturach. Ten tomik nie składa się z wydarzeń, a z pytań, chwilowych wzruszeń i niepewności – w lirykach daje się odnaleźć jedno z ciekawszych artystycznych oblicz Zbyszka Rojka.
Ten szczupły tomik zwiększa swoją objętość za sprawą poszukiwań rytmicznych: autor wiąże tu, nawet podświadomie, tekst z możliwościami kompozytora i muzyczną wyobraźnią, szuka melodyjności, powtórzeń i charakterystycznego akcentowania. „Grzechy młodości i pokuty dojrzałości” prezentują więc znane-nieznane obszary twórczości i artystycznych fascynacji Zbigniewa Rojka.
Zbyszek nieznany
Zaskoczył mnie ten tomik, mimo zapowiedzi Roberta Kowalskiego z czwartej strony okładki. Bo „Grzechy młodości i pokuty dojrzałości” to zestaw utworów, które nie mają wiele wspólnego z satyrą estradową, uprawianą przez obchodzący swoje trzydziestolecie zespół Kaczki z Nowej Paczki. Zbigniew Rojek daje się tu poznać nie jako satyryk, ale wrażliwy poeta o ciekawym spojrzeniu na rzeczywistość. Czasem próbuje swoich sił w formach piosenkowych, częściej jednak dąży do lapidarności, puentującego skrótu i miniaturyzowania prywatnych zdziwień. Bywa, że pobrzmiewają w jego tekstach echa Norwida, ale zdarza się też, że tworzywem staje się język ulicy – ta niepewność kierunku kolejnego utworu nadaje „Grzechom młodości” intrygujący ton: bo nie wiadomo do końca, czy Zbyszek Rojek chciałby zaprezentować się bardziej jako kreatywny estradowiec, czy lirycysta o przenikliwym spojrzeniu. A jest w tym drobnym zbiorku jeszcze trzeci obraz Zbyszka obdarzonego talentem plastycznym: jego prace oddzielają kolejne części tomiku i budzą zainteresowanie tym obszarem działalności muzyka.
Podział „tematyczny” a nie chronologiczny umożliwia lepsze wczuwanie się w przedstawiane obrazy – a trzeba przyznać, że jest w nich autor niezwykle sugestywny. Nie chce podporządkowywać się formie i rytmowi, rymy są u niego jedynie środkiem do budowania określonych treści, nigdy celem – dzięki temu kompletnie niesatyrycznemu podejściu może sobie autor pozwolić na przykład na rymy niedokładne czy delikatne zaznaczanie współbrzmień (nawet gramatyczne dają się wytłumaczyć). Rojek panuje nad słowem i wie doskonale, jaki efekt chce uzyskać. Tym lepsze rezultaty osiąga, że pisanie było u niego dodatkiem do działalności muzyczno-satyryczno-scenicznej. Pomysły Zbyszka są zatem oryginalne i w pozytywnym znaczeniu tego słowa surowe. Pozbawiony presji czy przymusu pisania autor mógł bez problemów testować możliwości, jakie daje słowo. Nie ma tu zamykania się w jednej stylistyce, bazowania na raz wypracowanych schematach czy próby odkrywania własnego języka twórczej ekspresji. Nie ma, bo to Rojkowi niepotrzebne – on może sobie pozwolić na wiersze pisane wrażliwością. Jednocześnie proponuje teksty, które po wydobyciu z szuflady – mimo że tomiki poezji nie docierają przeważnie do szerokich kręgów odbiorców – nie przyniosą ich twórcy wstydu. Jasne, że zdarzają się i tu produkcje słabsze, jakby wymuszane przez pomysł, któremu zabrakło oszlifowania (lub pisarskiej praktyki) – ale i w nich górę biorą emocjonalne obrazy.
„Grzechy młodości” pokazują nieznane oblicze Zbyszka Rojka. Wrażliwość, na którą miejsce pozostawiłaby ewentualnie kameralna scena offu, nie estrada, oryginalność przy wykorzystywaniu ogranych motywów, wzruszenie wolne od powtarzalności i banału – a to wszystko zostało zestawione z naleciałościami ze sceny. Są w tym zbiorku wątpliwości i pytania, na które trudno znaleźć odpowiedź. Czasem jest trochę buntu, czasem próba stworzenia kabaretowej historii, podejście do zdefiniowania siebie czy reakcja na obserwowane zjawiska. Wyraźnie najlepiej czuje się jednak ten autor w lirycznych obrazkach i filozoficznych refleksjach zatrzymanych w wierszach białych. Sprzyja mu aura niedookreślenia, lekkie rozmycie konkretu i poszukiwanie sensu istnienia w lirycznych miniaturach. Ten tomik nie składa się z wydarzeń, a z pytań, chwilowych wzruszeń i niepewności – w lirykach daje się odnaleźć jedno z ciekawszych artystycznych oblicz Zbyszka Rojka.
Ten szczupły tomik zwiększa swoją objętość za sprawą poszukiwań rytmicznych: autor wiąże tu, nawet podświadomie, tekst z możliwościami kompozytora i muzyczną wyobraźnią, szuka melodyjności, powtórzeń i charakterystycznego akcentowania. „Grzechy młodości i pokuty dojrzałości” prezentują więc znane-nieznane obszary twórczości i artystycznych fascynacji Zbigniewa Rojka.
wtorek, 12 czerwca 2012
Christopher Buckley: Sądne konkury
Noir sur Blanc, Warszawa 2012.
Walka o władzę
„Sądne konkury” to książka całkiem trafnie określana jako powieść satyryczna. Jest w niej bowiem i inteligentna drapieżność, i próba wniknięcia w rozbudzające społeczną wyobraźnię, a pilnie strzeżone rejony, jest wreszcie komizmotwórczy potencjał, który nie wywoła prostego rechotu, raczej lekką zadumę nad kondycją człowieka. Jednocześnie „Sądne konkury” to cały rejestr grzechów popełnianych w czterech płaszczyznach: w świecie władzy, sądów, w świecie mediów oraz w życiu prywatnym przez bohaterów o moralności nadwątlonej działaniami na świeczniku. Christopher Buckley teoretycznie ułatwia sobie zadanie, mieszając ze sobą przedstawicieli różnych środowisk – ale nie wyzwala śmiechu prostym prawem kontrastu, niedopasowanie ról do dotychczasowych doświadczeń bohaterów okazuje się zaledwie punktem wyjścia do kształtowania całego szeregu skomplikowanych interpersonalnych relacji. Mamy tu więc do czynienia z satyrą prześmiewczą, ale i ogromnie inteligentną, wolną od schlebiania masowym gustom i kopiowania mdłych dowcipów. Z czasem też klarują się obozy dobra i zła, a wymowa historii zostaje złagodzona przyjemnym humorem podczas gdy w tle toczy się ostra i bezwzględna walka. W tej wielowymiarowości nawet na płaszczyźnie śmiechu jest Buckley autorem niezwykle interesującym. Nie tylko radzi sobie z wyrazistymi charakterami: gra wieloma odcieniami sporów o władzę i ukazuje swoje postacie z różnych perspektyw. Satyryczne spojrzenie nie zawęża mu horyzontów twórczych, a i nie spłyca fabuły.
Opowieść rozpoczyna się w momencie, gdy trzeba wybrać nowego sędziego do Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych. Kandydat na to miejsce musi zyskać aprobatę przewodniczącego Senackiej Komisji Sprawiedliwości – który to przewodniczący bez problemu potrafi pozbyć się konkurentów. Nie będzie mógł jednak zakwestionować decyzji samego prezydenta, Donalda P. Vanderdampa. Ten z całą niefrasobliwością, na jaką pozwolić sobie mogą tylko pełniący najważniejsze stanowiska, wybiera własne, dość oryginalne rozwiązanie. Wydawać by się mogło, że odrzucenie kontrowersyjnej decyzji jest tylko kwestią czasu – a jednak mimo skandalu zaproponowana przez prezydenta postać wypada w nowej dla siebie roli nie najgorzej.
Opowieść rozgrywa się w sejmowych i sądowych kuluarach, trafia też za kulisy głośnych telewizyjnych programów – Buckley odnosi się zatem do spraw, które zawsze rozpalają opinię publiczną i ciekawość odbiorców. Wykorzystuje absurd (jakby był uważnym uczniem Hellera) i chociaż wyostrza sytuacje i sceny, nie daje się przyłapać na przesadzie. Jego bohaterowie popełniają zwyczajne ludzkie błędy, pomaga im w działaniu przypadek, ale zawsze pozostający w granicach prawdopodobieństwa. Karykatura środowisk i urzędów nie razi nadmiernym wyolbrzymianiem. Całość tonuje jeszcze obecność zrozumiałych także w ekstremalnych sytuacjach emocji – zrozumiałe dla czytelników będą reakcje postaci, a to nada fabule znamion normalności mimo wszystko.
Christopher Buckley częstuje odbiorców przypuszczeniami, co by było, gdyby. Pozwala sobie przy tym na częściowo bajkowe rozwiązania, które traktuje jak kotwicę w wymykającym się zwykłemu odbiorcy świecie bezwzględnej walki o władzę oraz o stanowiska. Sięga po tematy uniwersalne i na ich podstawie tworzy całą intrygę: do żądzy władzy i chęci wzbogacenia się dochodzą tu jeszcze gwałtowne namiętności, zauroczenia i rozstania, ale też współczucie czy bezinteresowna pomoc – elementy, na które nie ma miejsca w wyobrażeniach o bezwzględnych politykach i przywódcach. Jest to powieść, która przynosi interesujące spojrzenie na stereotypy dotyczące rządzących.
Walka o władzę
„Sądne konkury” to książka całkiem trafnie określana jako powieść satyryczna. Jest w niej bowiem i inteligentna drapieżność, i próba wniknięcia w rozbudzające społeczną wyobraźnię, a pilnie strzeżone rejony, jest wreszcie komizmotwórczy potencjał, który nie wywoła prostego rechotu, raczej lekką zadumę nad kondycją człowieka. Jednocześnie „Sądne konkury” to cały rejestr grzechów popełnianych w czterech płaszczyznach: w świecie władzy, sądów, w świecie mediów oraz w życiu prywatnym przez bohaterów o moralności nadwątlonej działaniami na świeczniku. Christopher Buckley teoretycznie ułatwia sobie zadanie, mieszając ze sobą przedstawicieli różnych środowisk – ale nie wyzwala śmiechu prostym prawem kontrastu, niedopasowanie ról do dotychczasowych doświadczeń bohaterów okazuje się zaledwie punktem wyjścia do kształtowania całego szeregu skomplikowanych interpersonalnych relacji. Mamy tu więc do czynienia z satyrą prześmiewczą, ale i ogromnie inteligentną, wolną od schlebiania masowym gustom i kopiowania mdłych dowcipów. Z czasem też klarują się obozy dobra i zła, a wymowa historii zostaje złagodzona przyjemnym humorem podczas gdy w tle toczy się ostra i bezwzględna walka. W tej wielowymiarowości nawet na płaszczyźnie śmiechu jest Buckley autorem niezwykle interesującym. Nie tylko radzi sobie z wyrazistymi charakterami: gra wieloma odcieniami sporów o władzę i ukazuje swoje postacie z różnych perspektyw. Satyryczne spojrzenie nie zawęża mu horyzontów twórczych, a i nie spłyca fabuły.
Opowieść rozpoczyna się w momencie, gdy trzeba wybrać nowego sędziego do Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych. Kandydat na to miejsce musi zyskać aprobatę przewodniczącego Senackiej Komisji Sprawiedliwości – który to przewodniczący bez problemu potrafi pozbyć się konkurentów. Nie będzie mógł jednak zakwestionować decyzji samego prezydenta, Donalda P. Vanderdampa. Ten z całą niefrasobliwością, na jaką pozwolić sobie mogą tylko pełniący najważniejsze stanowiska, wybiera własne, dość oryginalne rozwiązanie. Wydawać by się mogło, że odrzucenie kontrowersyjnej decyzji jest tylko kwestią czasu – a jednak mimo skandalu zaproponowana przez prezydenta postać wypada w nowej dla siebie roli nie najgorzej.
Opowieść rozgrywa się w sejmowych i sądowych kuluarach, trafia też za kulisy głośnych telewizyjnych programów – Buckley odnosi się zatem do spraw, które zawsze rozpalają opinię publiczną i ciekawość odbiorców. Wykorzystuje absurd (jakby był uważnym uczniem Hellera) i chociaż wyostrza sytuacje i sceny, nie daje się przyłapać na przesadzie. Jego bohaterowie popełniają zwyczajne ludzkie błędy, pomaga im w działaniu przypadek, ale zawsze pozostający w granicach prawdopodobieństwa. Karykatura środowisk i urzędów nie razi nadmiernym wyolbrzymianiem. Całość tonuje jeszcze obecność zrozumiałych także w ekstremalnych sytuacjach emocji – zrozumiałe dla czytelników będą reakcje postaci, a to nada fabule znamion normalności mimo wszystko.
Christopher Buckley częstuje odbiorców przypuszczeniami, co by było, gdyby. Pozwala sobie przy tym na częściowo bajkowe rozwiązania, które traktuje jak kotwicę w wymykającym się zwykłemu odbiorcy świecie bezwzględnej walki o władzę oraz o stanowiska. Sięga po tematy uniwersalne i na ich podstawie tworzy całą intrygę: do żądzy władzy i chęci wzbogacenia się dochodzą tu jeszcze gwałtowne namiętności, zauroczenia i rozstania, ale też współczucie czy bezinteresowna pomoc – elementy, na które nie ma miejsca w wyobrażeniach o bezwzględnych politykach i przywódcach. Jest to powieść, która przynosi interesujące spojrzenie na stereotypy dotyczące rządzących.
poniedziałek, 11 czerwca 2012
Katarzyna Olszaniecka: Oddam serce w dobre ręce
Zysk i S-ka, Poznań 2012.
Pomysł na życie
Zaczyna się rozkręcać sezon na miłe wakacyjne lektury z sympatyczną miłością w tle i optymistycznymi fabułami. Dlaczego nie cieszyć się tym, powtarzanym przecież cyklicznie, trendem na rynku wydawniczym? Czasem przecież każda czytelniczka, choćby na co dzień sięgała wyłącznie po pozycje ambitne, ma ochotę na beztroską lekturę z serii baśniowych obyczajówek podbarwionych romansem. Tymczasem Katarzyna Olszaniecka w swojej książce „Oddam serce w dobre ręce” próbuje nieco zmieniać schematy literatury rozrywkowej modnej w ostatnich latach, stawiając na oryginalność w kształtowaniu życiorysu swojej bohaterki. To więc jednocześnie obietnica zrealizowania „wakacyjnego” scenariusza i odświeżenie struktur powieści tego typu – w efekcie odbiorczynie dostaną historię z posmakiem tajemnicy.
Rina ma prawie czterdzieści lat i od kilku lat jest wdową. Mieszka z ukochanymi zwierzętami, przeważnie ocalonymi od śmierci, ma wierne przyjaciółki, a pomocą służy jej Karol, sąsiad i szwagier. Pewnego dnia w życiu tej bohaterki pojawia się Igr – mężczyzna przystojny (choć przesadnie ozdobiony tatuażami), były żołnierz Legii Cudzoziemskiej, inteligentny, ale i tajemniczy. Wychodzą na jaw sekrety z przeszłości, a kilka osób wie o egzystencji Riny więcej niż ona sama. Autorka zadbała o to, by odbiorczynie miały szansę na dreszczyk emocji – bo chociaż już sama kreacja bohaterki pobrzmiewa nie do końca prawdopodobnie (a może inaczej: zbyt odbiega od schematów w literaturze rozrywkowej i spotykanych w życiu scenariuszy, by łatwo było w nią uwierzyć), dlaczego by nie dać się ponieść intrydze? Olszaniecka proponuje rozrywkę, która pozwoli oderwać się od zwykłego życia i przypomina, jak ważni są prawdziwi przyjaciele. Zmienia scenerię, wysyłając Rinę z przyjaciółką na wakacje, porusza temat związków w kilku wersjach, a od czasu do czasu buduje bardzo komiczne scenki. By dopełnić wachlarza emocji, sięga i po odrobinę grozy w postaci niewyjaśnionych dawnych spraw (w warstwie narracji podpiera się tu krótkotrwałą zmianą narratora, co daje zadziwiająco dobry efekt).
Sporo się w tej powieści wydarza, obok najważniejszego nurtu fabuły istnieje cała masa spraw – od przykuwających uwagę po całkowicie nieważne. Bohaterka żyje chwilą, a jej egzystencja znajduje odzwierciedlenie w setkach nieznaczących zajęć. Na szczęście Olszaniecka panuje nad nimi i nie wprowadza zbędnego chaosu w życie Riny, a tym samym oszczędza zamętu odbiorczyniom – chociaż i tak za sprawą tych licznych drobiazgów wydaje się, że powieść mknie bardzo szybko. Narrację prowadzi autorka dość zgrabnie, jedynym mankamentem na samym początku jest próba upychania w dialogach niezbędnych wiadomości. Brzmi to nienaturalnie, jakby postacie cierpiały na zaniki pamięci i musiały sobie nagle, mimo długiej przyjaźni, przedstawiać szczegóły z życia. Ale problem znika, kiedy wszyscy są już przedstawieni i stają się bliscy czytelnikom – można już czytać bez obaw.
Olszaniecka nie skupia się na życiu emocjonalnym bohaterki, a przynajmniej – nie tylko. Pozwala jej uczestniczyć w wielu rozmaitych wydarzeniach i obserwować absurdy codzienności – tak, że akcja staje się tu naprawdę urozmaicona i bogata w detale. Jakby na przekór tytułowi, nie ma w tej książce klasycznie kreślonego romansu, jest natomiast humor i pomysłowość. Niedociągnięcia rekompensuje odejście od wielokrotnie powtarzanych rozwiązań i poszukiwanie dla nietuzinkowej bohaterki odrębnego miejsca na ziemi.
Pomysł na życie
Zaczyna się rozkręcać sezon na miłe wakacyjne lektury z sympatyczną miłością w tle i optymistycznymi fabułami. Dlaczego nie cieszyć się tym, powtarzanym przecież cyklicznie, trendem na rynku wydawniczym? Czasem przecież każda czytelniczka, choćby na co dzień sięgała wyłącznie po pozycje ambitne, ma ochotę na beztroską lekturę z serii baśniowych obyczajówek podbarwionych romansem. Tymczasem Katarzyna Olszaniecka w swojej książce „Oddam serce w dobre ręce” próbuje nieco zmieniać schematy literatury rozrywkowej modnej w ostatnich latach, stawiając na oryginalność w kształtowaniu życiorysu swojej bohaterki. To więc jednocześnie obietnica zrealizowania „wakacyjnego” scenariusza i odświeżenie struktur powieści tego typu – w efekcie odbiorczynie dostaną historię z posmakiem tajemnicy.
Rina ma prawie czterdzieści lat i od kilku lat jest wdową. Mieszka z ukochanymi zwierzętami, przeważnie ocalonymi od śmierci, ma wierne przyjaciółki, a pomocą służy jej Karol, sąsiad i szwagier. Pewnego dnia w życiu tej bohaterki pojawia się Igr – mężczyzna przystojny (choć przesadnie ozdobiony tatuażami), były żołnierz Legii Cudzoziemskiej, inteligentny, ale i tajemniczy. Wychodzą na jaw sekrety z przeszłości, a kilka osób wie o egzystencji Riny więcej niż ona sama. Autorka zadbała o to, by odbiorczynie miały szansę na dreszczyk emocji – bo chociaż już sama kreacja bohaterki pobrzmiewa nie do końca prawdopodobnie (a może inaczej: zbyt odbiega od schematów w literaturze rozrywkowej i spotykanych w życiu scenariuszy, by łatwo było w nią uwierzyć), dlaczego by nie dać się ponieść intrydze? Olszaniecka proponuje rozrywkę, która pozwoli oderwać się od zwykłego życia i przypomina, jak ważni są prawdziwi przyjaciele. Zmienia scenerię, wysyłając Rinę z przyjaciółką na wakacje, porusza temat związków w kilku wersjach, a od czasu do czasu buduje bardzo komiczne scenki. By dopełnić wachlarza emocji, sięga i po odrobinę grozy w postaci niewyjaśnionych dawnych spraw (w warstwie narracji podpiera się tu krótkotrwałą zmianą narratora, co daje zadziwiająco dobry efekt).
Sporo się w tej powieści wydarza, obok najważniejszego nurtu fabuły istnieje cała masa spraw – od przykuwających uwagę po całkowicie nieważne. Bohaterka żyje chwilą, a jej egzystencja znajduje odzwierciedlenie w setkach nieznaczących zajęć. Na szczęście Olszaniecka panuje nad nimi i nie wprowadza zbędnego chaosu w życie Riny, a tym samym oszczędza zamętu odbiorczyniom – chociaż i tak za sprawą tych licznych drobiazgów wydaje się, że powieść mknie bardzo szybko. Narrację prowadzi autorka dość zgrabnie, jedynym mankamentem na samym początku jest próba upychania w dialogach niezbędnych wiadomości. Brzmi to nienaturalnie, jakby postacie cierpiały na zaniki pamięci i musiały sobie nagle, mimo długiej przyjaźni, przedstawiać szczegóły z życia. Ale problem znika, kiedy wszyscy są już przedstawieni i stają się bliscy czytelnikom – można już czytać bez obaw.
Olszaniecka nie skupia się na życiu emocjonalnym bohaterki, a przynajmniej – nie tylko. Pozwala jej uczestniczyć w wielu rozmaitych wydarzeniach i obserwować absurdy codzienności – tak, że akcja staje się tu naprawdę urozmaicona i bogata w detale. Jakby na przekór tytułowi, nie ma w tej książce klasycznie kreślonego romansu, jest natomiast humor i pomysłowość. Niedociągnięcia rekompensuje odejście od wielokrotnie powtarzanych rozwiązań i poszukiwanie dla nietuzinkowej bohaterki odrębnego miejsca na ziemi.
niedziela, 10 czerwca 2012
Andrzej Bubrowiecki: Ucz się i myśl
Muza SA, Warszawa 2012.
Praca nad sobą
Coraz bardziej modne stają się „nowe” techniki zdobywania wiedzy. Od kilkunastu lat mocno forsowane w pismach edukacyjnych dla młodzieży były kwestie związane z szybkim czytaniem, mnemotechniką czy mapami myśli. Dziś te tematy zdobywają rynek wydawniczy i doczekują się coraz lepszych opracowań. Książka Andrzeja Bubrowieckiego „Ucz się i myśl” wyróżnia się spośród szeregu prostych poradników i jest naprawdę godna polecenia jako kompleksowy podręcznik samokształcenia i pracy nad własnym umysłem. To publikacja, która przygotowuje na kolejne strategie rozwoju umysłu, a przy okazji jeszcze pozwala sprawdzić – dzięki serii testów - najlepsze rozwiązania dla odbiorców. Bubrowiecki zatem nie tylko porządkuje wiedzę, ale też tłumaczy, jak najlepiej z tomu korzystać.
„Ucz się i myśl” różni się od typowych książek o podobnej tematyce. Widać wyraźnie, że Bubrowieckiemu zależy na szerokim i jednocześnie bardzo konkretnym ujmowaniu kolejnych zagadnień. Wyjaśnia na początku zasady rządzące uczeniem się, by szybko przejść do – wydawałoby się – mało istotnych motywów. Nieco uwagi poświęca pracy nad sobą, pracy związanej z pozytywnym myśleniem: uczy afirmacji, twórczych wizualizacji, odrzucania blokad psychicznych czy czynników rozpraszających i oddalających zaplanowane cele. Skupia się też na medytacji, uczy, jak się odprężyć i wprowadzić w nastrój, który najbardziej sprzyja przyswajaniu wiedzy. Jak się jednak okazuje, pierwsze sto stron stanowi jedynie mniej istotne wprowadzenie w temat, Bubrowieckiemu zależy na tym, by czytelnicy skorzystali z jego porad i upewnia się tym samym, że zostaną właściwie przygotowani do dalszej i efektywnej pracy. Co ciekawe, nawet zagadnienia budzące zwykle kontrowersje, Bubrowiecki jest w stanie zaprezentować przekonująco, a bez typowego amerykańskiego podejścia, tak częstego w poradnikach o bliźniaczej tematyce. Nie zirytuje zatem nadmiernym optymizmem i zaangażowaniem, a zaproponuje profesjonalizm i pewność siebie, a tym samym i komfort dla odbiorców.
W drugiej części książki autor przechodzi już do właściwego tematu – metod uczenia się. Bubrowiecki dzięki przyjętej strategii może zastąpić naprawdę wiele „jednorazowych” publikacji. Sięga po zasady szybkiego czytania, sporządzania map myśli, metody fiszek, opracowywania notatek, po techniki pamięciowe (nieograniczane do opanowywania tekstu, ale przydatne w wielu momentach – chociażby przy poznawaniu nowych ludzi). W kompleksowym przygotowaniu do rozwoju umysłu nie zabrakło i monitorowania sytuacji ważnych dla odbiorców. Znajdą się zatem zasady zdawania egzaminów, przemówienia, prezentacje i wystąpienia publiczne, rozwijanie kreatywności, zasady podejmowania decyzji, opowiada też o zarządzaniu czasem. W ten sposób odnosi się do ważnych zagadnień z zakresu coachingu, uczy czytelników pracy nad sobą, organizacji czasu i precyzji w realizowaniu celów. Doprowadza do punktu, w którym chce się sprawdzać wszystkie wskazówki, zamienia się w trenera, któremu można zaufać.
Dobrym pomysłem okazało się zamieszczenie w książce testów, które pozwolą określić, jakie podpowiedzi przydadzą się odbiorcy najbardziej. Równie przydatne staje się łączenie wskazówek z życiem codziennym i pracą – Bubrowiecki kieruje swoją publikację nie tylko do kształcących się młodych, ale do wszystkich, którzy chcą popracować nad własnym umysłem. Atutem tej książki jest również spokojny, stosowany język, ilość zgromadzonych informacji i ich przejrzyste uporządkowanie. Bubrowiecki rzadko sięga po rozbudowane przykłady, nie narzuca też odbiorcom wyboru metod kształcenia. Wskazuje możliwości, ale nie zastępuje samodzielnego myślenia. Z takim przewodnikiem można naprawdę wiele osiągnąć – zwłaszcza że Bubrowiecki na szczęście nie kopiuje rozwiązań z głośnych publikacji, za to mądrze przywołuje mistrzów kolejnych tematów. Publikacja „Ucz się i myśl” liczy prawie pięćset stron – i nie ma tu mowy o sztucznym rozdmuchiwaniu treści czy o wrzucaniu nieistotnych ozdobników. Kto ma wystarczająco silną motywację do pracy nad sobą, ten skorzysta na publikacji Bubrowieckiego i nauczy się z niej naprawdę wiele. Przekonuje mnie tu sposób uporządkowania ogromnej ilości materiału, ale też sam styl pisania.
Praca nad sobą
Coraz bardziej modne stają się „nowe” techniki zdobywania wiedzy. Od kilkunastu lat mocno forsowane w pismach edukacyjnych dla młodzieży były kwestie związane z szybkim czytaniem, mnemotechniką czy mapami myśli. Dziś te tematy zdobywają rynek wydawniczy i doczekują się coraz lepszych opracowań. Książka Andrzeja Bubrowieckiego „Ucz się i myśl” wyróżnia się spośród szeregu prostych poradników i jest naprawdę godna polecenia jako kompleksowy podręcznik samokształcenia i pracy nad własnym umysłem. To publikacja, która przygotowuje na kolejne strategie rozwoju umysłu, a przy okazji jeszcze pozwala sprawdzić – dzięki serii testów - najlepsze rozwiązania dla odbiorców. Bubrowiecki zatem nie tylko porządkuje wiedzę, ale też tłumaczy, jak najlepiej z tomu korzystać.
„Ucz się i myśl” różni się od typowych książek o podobnej tematyce. Widać wyraźnie, że Bubrowieckiemu zależy na szerokim i jednocześnie bardzo konkretnym ujmowaniu kolejnych zagadnień. Wyjaśnia na początku zasady rządzące uczeniem się, by szybko przejść do – wydawałoby się – mało istotnych motywów. Nieco uwagi poświęca pracy nad sobą, pracy związanej z pozytywnym myśleniem: uczy afirmacji, twórczych wizualizacji, odrzucania blokad psychicznych czy czynników rozpraszających i oddalających zaplanowane cele. Skupia się też na medytacji, uczy, jak się odprężyć i wprowadzić w nastrój, który najbardziej sprzyja przyswajaniu wiedzy. Jak się jednak okazuje, pierwsze sto stron stanowi jedynie mniej istotne wprowadzenie w temat, Bubrowieckiemu zależy na tym, by czytelnicy skorzystali z jego porad i upewnia się tym samym, że zostaną właściwie przygotowani do dalszej i efektywnej pracy. Co ciekawe, nawet zagadnienia budzące zwykle kontrowersje, Bubrowiecki jest w stanie zaprezentować przekonująco, a bez typowego amerykańskiego podejścia, tak częstego w poradnikach o bliźniaczej tematyce. Nie zirytuje zatem nadmiernym optymizmem i zaangażowaniem, a zaproponuje profesjonalizm i pewność siebie, a tym samym i komfort dla odbiorców.
W drugiej części książki autor przechodzi już do właściwego tematu – metod uczenia się. Bubrowiecki dzięki przyjętej strategii może zastąpić naprawdę wiele „jednorazowych” publikacji. Sięga po zasady szybkiego czytania, sporządzania map myśli, metody fiszek, opracowywania notatek, po techniki pamięciowe (nieograniczane do opanowywania tekstu, ale przydatne w wielu momentach – chociażby przy poznawaniu nowych ludzi). W kompleksowym przygotowaniu do rozwoju umysłu nie zabrakło i monitorowania sytuacji ważnych dla odbiorców. Znajdą się zatem zasady zdawania egzaminów, przemówienia, prezentacje i wystąpienia publiczne, rozwijanie kreatywności, zasady podejmowania decyzji, opowiada też o zarządzaniu czasem. W ten sposób odnosi się do ważnych zagadnień z zakresu coachingu, uczy czytelników pracy nad sobą, organizacji czasu i precyzji w realizowaniu celów. Doprowadza do punktu, w którym chce się sprawdzać wszystkie wskazówki, zamienia się w trenera, któremu można zaufać.
Dobrym pomysłem okazało się zamieszczenie w książce testów, które pozwolą określić, jakie podpowiedzi przydadzą się odbiorcy najbardziej. Równie przydatne staje się łączenie wskazówek z życiem codziennym i pracą – Bubrowiecki kieruje swoją publikację nie tylko do kształcących się młodych, ale do wszystkich, którzy chcą popracować nad własnym umysłem. Atutem tej książki jest również spokojny, stosowany język, ilość zgromadzonych informacji i ich przejrzyste uporządkowanie. Bubrowiecki rzadko sięga po rozbudowane przykłady, nie narzuca też odbiorcom wyboru metod kształcenia. Wskazuje możliwości, ale nie zastępuje samodzielnego myślenia. Z takim przewodnikiem można naprawdę wiele osiągnąć – zwłaszcza że Bubrowiecki na szczęście nie kopiuje rozwiązań z głośnych publikacji, za to mądrze przywołuje mistrzów kolejnych tematów. Publikacja „Ucz się i myśl” liczy prawie pięćset stron – i nie ma tu mowy o sztucznym rozdmuchiwaniu treści czy o wrzucaniu nieistotnych ozdobników. Kto ma wystarczająco silną motywację do pracy nad sobą, ten skorzysta na publikacji Bubrowieckiego i nauczy się z niej naprawdę wiele. Przekonuje mnie tu sposób uporządkowania ogromnej ilości materiału, ale też sam styl pisania.
sobota, 9 czerwca 2012
Anna Ficner-Ogonowska: Alibi na szczęście
Znak, Kraków 2012.
Scenariusz z marzeń
Dlaczego wszystkie polonistki w czytadłach dla pań muszą być w kwestiach językowych hiperpoprawne, w sferze charakteru superwrażliwe i delikatne, a w kwestii czytelnictwa – kochać jedną z lektur szkolnych – to pozostanie bez odpowiedzi. Hania z „Alibi na szczęście” to typowa polonistka z powieści. Ciągle zadręcza otoczenie poprawianiem wypowiedzi, nosi ze sobą „Romea i Julię” i została przez los bardzo skrzywdzona. Zwraca na nią uwagę przystojny architekt, Mikołaj – i ze wszystkich sił walczy o względy kobiety. Sprzymierzeńca ma w Dominice, najlepszej przyjaciółce Hanki – żywiołowej, bezpośredniej i pomysłowej: a że Dominika właśnie przeżywa chwile szczęścia u boku przyjaciela Mikołaja, ma nadzieję, że połączy dwoje przeznaczonych sobie ludzi.
Zdziwię się, jeśli Anna Ficner-Ogonowska nie zyska popularności na miarę choćby Kalicińskiej. Sprzedaje bowiem milionom czytelniczek ich własne marzenia o pięknej, idealnej romansowej historii. Ona i on od początku mają się ku sobie, ale muszą przezwyciężyć niezliczoną ilość drobnych i wielkich przeszkód na drodze do szczęścia. Ona może zachowywać bierną postawę, a nawet przeszkadzać, bo inni (a zwłaszcza on) będą walczyć do upadłego. Nic go nie zniechęci, w końcu to fabuła z marzeń i nawet kiedy bezcelowość jego wysiłków zacznie już męczyć, Ficner-Ogonowska nie przestanie panować nad odbiorczyniami. Opowiada im przecież historię jak z bajki, przedstawia miłość cudowną i wytęsknioną, w dodatku bardzo umiejętnie spowalnia akcję, oddala przyjemność w czasie i pozwala rozkoszować się obiecującym oczekiwaniem. Poza relacją między Hanką i Mikołajem przywołuje też cały szereg różnych zwyczajnych spraw. Problemy sprawia przeszłość bohaterki, długo tajemnicza i odkrywana fragmentami. Ciekawie rysuje się relacja z Dominiką, przeszłość i przyszłość tej kobiety. Są i banalne zauroczenia, i prawdziwe przyjaźnie, niewłaściwe oceny, rodzinne sprzeczki, ale i wsparcie ze strony najbliższych. Są flirty, nieporozumienia, cierpliwość i niecierpliwość, żarty i praca. Krótko mówiąc, zwyczajne życie w wyostrzonej lekko wersji.
W „Alibi na szczęście” autorka towarzyszy raz Hance, raz Mikołajowi – by pokazać ich emocje i najskrytsze pragnienia. Bliskość postaci akcentuje w narracji ukrywaniem podmiotu, co mogłoby prowadzić do nieporozumień, gdyby nie fakt, że konsekwentny styl ma swoją logikę i nie zakłóca odbioru. Gorzej ze zdrobnieniami – zdarzyło się autorce parę momentów (zwykle gdy bohaterka rozczula się z powodu dzieci lub dobroci zaprzyjaźnionej gospodyni), w których dziubdzia niemiłosiernie, a przez nóżki, brzuszki i główki aniołków zaczyna się zgrzytać ząbeczkami. Na szczęście nie jest to stała maniera, a niekiedy powracające roztkliwienie – do wybaczenia, chociaż niepotrzebne (dalej uważam, że rozczulanie się w narracji, na poziomie tekstu, przyniesie odwrotny do zamierzonego efekt, rozdrażni zamiast wzruszyć). Za to osiągnęła Ficner-Ogonowska mistrzostwo w budowaniu sugestywnych obrazów psychologicznych i w szerokich analizach stanów postaci. Te spowalniacze, chociaż czasami dość przewidywalne, i tak cieszą: pozwalają dłużej bawić się czekaniem na jedyne możliwe baśniowe rozwiązanie. W „Alibi na szczęście” wiadomo, co się stanie. Wiadomo też, czemu mają służyć kolejne przeszkody. Mało tego, wiadomo nawet, że owe przeszkody będą się mnożyć na drodze do szczęścia. Chodzi tu o przyjemność poznawania opowieści ułożonej według przewidywalnego schematu.
Wielkie emocje, ładnie opisane – to „Alibi na szczęście” w skrócie. Książkę tę da się też określić jako udaną realizację scenariuszy z wyobraźni romantyczek: planów idealnych i niemożliwych do zrealizowania. Olbrzymie znaczenie ma tu kojący rytm szczegółowej narracji, a i nastawienie autorki na otaczający bohaterów świat. To typowa powieść wakacyjna, czytana dla rozrywki i wytchnienia od codziennych zmartwień. Jeśli wierzyć w informację blurbową, Ficner-Ogonowska pisała tę książkę dla siebie samej – faktycznie to historia, którą niemal każda wrażliwa dusza chciałaby przeczytać i przeżyć przynajmniej w wyobraźni. W dodatku najlepiej smakować tę opowieść powoli, to niemal gotowy scenariusz serialu obyczajowego o wyrazistych sylwetkach czwórki bohaterów. Kto szuka romantycznej powieści o niespiesznym rytmie i kojąco znanym schemacie, „Alibi na szczęście” powinien wziąć pod uwagę w doborze lektur.
Scenariusz z marzeń
Dlaczego wszystkie polonistki w czytadłach dla pań muszą być w kwestiach językowych hiperpoprawne, w sferze charakteru superwrażliwe i delikatne, a w kwestii czytelnictwa – kochać jedną z lektur szkolnych – to pozostanie bez odpowiedzi. Hania z „Alibi na szczęście” to typowa polonistka z powieści. Ciągle zadręcza otoczenie poprawianiem wypowiedzi, nosi ze sobą „Romea i Julię” i została przez los bardzo skrzywdzona. Zwraca na nią uwagę przystojny architekt, Mikołaj – i ze wszystkich sił walczy o względy kobiety. Sprzymierzeńca ma w Dominice, najlepszej przyjaciółce Hanki – żywiołowej, bezpośredniej i pomysłowej: a że Dominika właśnie przeżywa chwile szczęścia u boku przyjaciela Mikołaja, ma nadzieję, że połączy dwoje przeznaczonych sobie ludzi.
Zdziwię się, jeśli Anna Ficner-Ogonowska nie zyska popularności na miarę choćby Kalicińskiej. Sprzedaje bowiem milionom czytelniczek ich własne marzenia o pięknej, idealnej romansowej historii. Ona i on od początku mają się ku sobie, ale muszą przezwyciężyć niezliczoną ilość drobnych i wielkich przeszkód na drodze do szczęścia. Ona może zachowywać bierną postawę, a nawet przeszkadzać, bo inni (a zwłaszcza on) będą walczyć do upadłego. Nic go nie zniechęci, w końcu to fabuła z marzeń i nawet kiedy bezcelowość jego wysiłków zacznie już męczyć, Ficner-Ogonowska nie przestanie panować nad odbiorczyniami. Opowiada im przecież historię jak z bajki, przedstawia miłość cudowną i wytęsknioną, w dodatku bardzo umiejętnie spowalnia akcję, oddala przyjemność w czasie i pozwala rozkoszować się obiecującym oczekiwaniem. Poza relacją między Hanką i Mikołajem przywołuje też cały szereg różnych zwyczajnych spraw. Problemy sprawia przeszłość bohaterki, długo tajemnicza i odkrywana fragmentami. Ciekawie rysuje się relacja z Dominiką, przeszłość i przyszłość tej kobiety. Są i banalne zauroczenia, i prawdziwe przyjaźnie, niewłaściwe oceny, rodzinne sprzeczki, ale i wsparcie ze strony najbliższych. Są flirty, nieporozumienia, cierpliwość i niecierpliwość, żarty i praca. Krótko mówiąc, zwyczajne życie w wyostrzonej lekko wersji.
W „Alibi na szczęście” autorka towarzyszy raz Hance, raz Mikołajowi – by pokazać ich emocje i najskrytsze pragnienia. Bliskość postaci akcentuje w narracji ukrywaniem podmiotu, co mogłoby prowadzić do nieporozumień, gdyby nie fakt, że konsekwentny styl ma swoją logikę i nie zakłóca odbioru. Gorzej ze zdrobnieniami – zdarzyło się autorce parę momentów (zwykle gdy bohaterka rozczula się z powodu dzieci lub dobroci zaprzyjaźnionej gospodyni), w których dziubdzia niemiłosiernie, a przez nóżki, brzuszki i główki aniołków zaczyna się zgrzytać ząbeczkami. Na szczęście nie jest to stała maniera, a niekiedy powracające roztkliwienie – do wybaczenia, chociaż niepotrzebne (dalej uważam, że rozczulanie się w narracji, na poziomie tekstu, przyniesie odwrotny do zamierzonego efekt, rozdrażni zamiast wzruszyć). Za to osiągnęła Ficner-Ogonowska mistrzostwo w budowaniu sugestywnych obrazów psychologicznych i w szerokich analizach stanów postaci. Te spowalniacze, chociaż czasami dość przewidywalne, i tak cieszą: pozwalają dłużej bawić się czekaniem na jedyne możliwe baśniowe rozwiązanie. W „Alibi na szczęście” wiadomo, co się stanie. Wiadomo też, czemu mają służyć kolejne przeszkody. Mało tego, wiadomo nawet, że owe przeszkody będą się mnożyć na drodze do szczęścia. Chodzi tu o przyjemność poznawania opowieści ułożonej według przewidywalnego schematu.
Wielkie emocje, ładnie opisane – to „Alibi na szczęście” w skrócie. Książkę tę da się też określić jako udaną realizację scenariuszy z wyobraźni romantyczek: planów idealnych i niemożliwych do zrealizowania. Olbrzymie znaczenie ma tu kojący rytm szczegółowej narracji, a i nastawienie autorki na otaczający bohaterów świat. To typowa powieść wakacyjna, czytana dla rozrywki i wytchnienia od codziennych zmartwień. Jeśli wierzyć w informację blurbową, Ficner-Ogonowska pisała tę książkę dla siebie samej – faktycznie to historia, którą niemal każda wrażliwa dusza chciałaby przeczytać i przeżyć przynajmniej w wyobraźni. W dodatku najlepiej smakować tę opowieść powoli, to niemal gotowy scenariusz serialu obyczajowego o wyrazistych sylwetkach czwórki bohaterów. Kto szuka romantycznej powieści o niespiesznym rytmie i kojąco znanym schemacie, „Alibi na szczęście” powinien wziąć pod uwagę w doborze lektur.
piątek, 8 czerwca 2012
Marcin Ryczan - fotografie
Hipnotyzer albo próba zrozumienia
Znajomość reguł rządzących fotografią, doskonałe opanowanie sprzętu i programów graficznych czy doświadczenie w robieniu zdjęć to czynniki, które nie wystarczą do zdobycia uznania odbiorców. Dobry fotograf musi być nie tylko rzemieślnikiem, ale i artystą, by móc przekonać innych do własnego sposobu widzenia świata. Fotografia jak mało która dziedzina sztuki narażona jest na spłycenie – za sprawą amatorskich popisów posiadaczy aparatów cyfrowych i zwykłych pstrykaczy. W zalewie zdjęć bezmyślnych trudno znaleźć prawdziwe dzieła, kadry, które na długo zatrzymują wzrok i wywołają zachwyt, refleksję czy podziw dla ukrytego za aparatem autora.
Marcin Ryczan to jeden z tych fotografów-profesjonalistów, którzy rezygnują z komputerowych poprawek i przekształcania już utrwalonej rzeczywistości. Pracę nad kadrem rozpoczyna przed naciśnięciem spustu migawki. Do pomysłu na ujęcie dodaje odpowiednio ustawione światło, za sprawą układu linii i kolorów prowadzi odbiorców przez zamkniętą w fotografii historię. Świadomy kompozycyjnych reguł i sztuczek, każde zdjęcie wzbogaca o trudny do uchwycenia (a tym bardziej do opisania) temat niedokończonej opowieści. Chciałoby się wniknąć w kadr i stać się częścią tej przedziwnej interdyscyplinarnej narracji. Ta chęć łączy się z powracaniem do prac Ryczana: jest w jego fotografiach coś hipnotyzującego, a jednocześnie wymykającego się analizom.
Trudno powiedzieć, czy Marcin Ryczan dostrzega piękno fotografowanych obiektów, czy też je tworzy za pomocą sobie tylko znanych chwytów. Jego spojrzenie przez obiektyw nie zniekształca rzeczywistości, ale uzupełnia ją o nowe, niewidoczne przedtem interpretacje. Odbiorcy uzyskują zatem subiektywną wizję wycinka świata, lecz skłonni są bez oporów uwierzyć w słuszność pomysłów Ryczana. Dla wielu ogromnym atutem będzie również ograniczanie postprodukcji, wzmagające szczerość i czystość przekazu. Próba zrozumienia myśli twórczej tego fotografa musi zakończyć się fiaskiem – Ryczan nie proponuje bowiem po prostu poprawnych od strony technicznej prac; dzieli się z odbiorcami swoją wrażliwością i artystycznymi fascynacjami.
Nie zamyka się ten fotograf w jednej tematyce – owszem, da się wyznaczyć motywy szczególnie go inspirujące – architektura, reportaż muzyczny, samochody (daje o sobie znać asystowanie podczas sesji Bobowi Komarowi), portrety, moda – ale Ryczan wciąż stawia sobie nowe wyzwania i wykorzystuje każdą możliwość do szlifowania fotograficznego warsztatu. Fotografia produktowa staje się dla niego pretekstem do ćwiczenia w budowaniu atmosfery, reportaż – odkrywaniem nieznanych opowieści, zwierzęta szansą na wywoływanie estetycznych zachwytów. Wszystko jednak najpierw przybiera określony kształt w wyobraźni artysty, dopiero potem powtórzone zostaje przez specyficzne „widzenie” obiektywu.
Istotną rolę w pracach Marcina Ryczana odgrywa kolor. Autor nie przepada za ograniczeniami czarno-białej tonacji, nie jest też zwolennikiem komputerowego podrasowywania barw. Stara się rzetelnie odzwierciedlać odcienie widziane w naturze, co wymaga od niego więcej pracy i wysiłku, ale też zapewnia olśniewające efekty. Kolor, który nigdy nie jest tu podstawowym czy jedynym tematem, w języku fotografii Ryczana staje się wstępem do przedstawianej historii. Nie oznacza nigdy wyłącznie prostego popisu, za to idealnie wprowadza w opowieść zatrzymaną w kadrze.
Światłem fotograf buduje nastrój zdjęcia. Śledząc prace Marcina Ryczana, można odkryć, jak wiele relacji jest w stanie ten autor zasugerować, gdy decyduje się na określony, nie zawsze oczywisty dla odbiorcy sposób skierowania strumienia światła. Ryczan budzi zaufanie dzięki opanowaniu rozmaitych technik oświetleniowych i umiejętności twórczego wykorzystywania światła zastanego. Potrafi światłem malować – co wyklucza przypadkowość w uzyskiwaniu konkretnych obrazów.
Składnikiem, którego pominąć nie można, jest kadrowanie. Ryczan nie musi korzystać z kompozycyjnych podpowiedzi czy żmudnie sprawdzać układu linii i kształtów na zdjęciu. Odruchowo nadaje kadrom najwłaściwsze dla nich formy, wizja ostatecznego kształtu fotografii rodzi się razem z pomysłem i nie musi być modyfikowana – bezbłędnie wpasowuje się do całości. Ryczan wie, jaki sposób kadrowania będzie najbardziej odpowiedni, nie musi eksperymentować z formą i tracić czasu na bezproduktywne rozważania.
Wreszcie zamrażanie w kadrze opowieści służy kształtowaniu reakcji odbiorców. Do tych zdjęć chce się wracać – nie tylko dla przyjemności oglądania dobrych ujęć. Za każdym razem bowiem, nawet w najprostszych kompozycjach, można odkrywać nowe ślady pomysłów i artystycznych wizji autora. Co więcej – prace Marcina Ryczana wciąż prowokują do zadawania jednego jedynego pytania: jak on to robi, że w pozornie nieskomplikowanych obrazach skrywa tak wiele treści i estetycznych wzruszeń. W pracy jest chłodnym profesjonalistą (sam zainteresowany dopowiada, nie bez racji, że o ciepłym usposobieniu), pewnym siebie i efektów, jakie chce uzyskać. Nie stracił przy tym umiejętności zachwycania się dostrzeżonymi kadrami i fotograficznym potencjałem otoczenia. Wypadkowa tych wszystkich składników wytłumaczy może hipnotyzującą siłę zdjęć Marcina Ryczana: zarówno plenerowych, jak i tych powstających w klimatycznym katowickim studiu na Staromiejskiej (siedziba firmy Marcina Ryczana, Artfactory).
strona fotografa: http://marcinryczan.com/
fb: http://www.facebook.com/marcinryczanphotography
Znajomość reguł rządzących fotografią, doskonałe opanowanie sprzętu i programów graficznych czy doświadczenie w robieniu zdjęć to czynniki, które nie wystarczą do zdobycia uznania odbiorców. Dobry fotograf musi być nie tylko rzemieślnikiem, ale i artystą, by móc przekonać innych do własnego sposobu widzenia świata. Fotografia jak mało która dziedzina sztuki narażona jest na spłycenie – za sprawą amatorskich popisów posiadaczy aparatów cyfrowych i zwykłych pstrykaczy. W zalewie zdjęć bezmyślnych trudno znaleźć prawdziwe dzieła, kadry, które na długo zatrzymują wzrok i wywołają zachwyt, refleksję czy podziw dla ukrytego za aparatem autora.
Marcin Ryczan to jeden z tych fotografów-profesjonalistów, którzy rezygnują z komputerowych poprawek i przekształcania już utrwalonej rzeczywistości. Pracę nad kadrem rozpoczyna przed naciśnięciem spustu migawki. Do pomysłu na ujęcie dodaje odpowiednio ustawione światło, za sprawą układu linii i kolorów prowadzi odbiorców przez zamkniętą w fotografii historię. Świadomy kompozycyjnych reguł i sztuczek, każde zdjęcie wzbogaca o trudny do uchwycenia (a tym bardziej do opisania) temat niedokończonej opowieści. Chciałoby się wniknąć w kadr i stać się częścią tej przedziwnej interdyscyplinarnej narracji. Ta chęć łączy się z powracaniem do prac Ryczana: jest w jego fotografiach coś hipnotyzującego, a jednocześnie wymykającego się analizom.
Trudno powiedzieć, czy Marcin Ryczan dostrzega piękno fotografowanych obiektów, czy też je tworzy za pomocą sobie tylko znanych chwytów. Jego spojrzenie przez obiektyw nie zniekształca rzeczywistości, ale uzupełnia ją o nowe, niewidoczne przedtem interpretacje. Odbiorcy uzyskują zatem subiektywną wizję wycinka świata, lecz skłonni są bez oporów uwierzyć w słuszność pomysłów Ryczana. Dla wielu ogromnym atutem będzie również ograniczanie postprodukcji, wzmagające szczerość i czystość przekazu. Próba zrozumienia myśli twórczej tego fotografa musi zakończyć się fiaskiem – Ryczan nie proponuje bowiem po prostu poprawnych od strony technicznej prac; dzieli się z odbiorcami swoją wrażliwością i artystycznymi fascynacjami.
Nie zamyka się ten fotograf w jednej tematyce – owszem, da się wyznaczyć motywy szczególnie go inspirujące – architektura, reportaż muzyczny, samochody (daje o sobie znać asystowanie podczas sesji Bobowi Komarowi), portrety, moda – ale Ryczan wciąż stawia sobie nowe wyzwania i wykorzystuje każdą możliwość do szlifowania fotograficznego warsztatu. Fotografia produktowa staje się dla niego pretekstem do ćwiczenia w budowaniu atmosfery, reportaż – odkrywaniem nieznanych opowieści, zwierzęta szansą na wywoływanie estetycznych zachwytów. Wszystko jednak najpierw przybiera określony kształt w wyobraźni artysty, dopiero potem powtórzone zostaje przez specyficzne „widzenie” obiektywu.
Istotną rolę w pracach Marcina Ryczana odgrywa kolor. Autor nie przepada za ograniczeniami czarno-białej tonacji, nie jest też zwolennikiem komputerowego podrasowywania barw. Stara się rzetelnie odzwierciedlać odcienie widziane w naturze, co wymaga od niego więcej pracy i wysiłku, ale też zapewnia olśniewające efekty. Kolor, który nigdy nie jest tu podstawowym czy jedynym tematem, w języku fotografii Ryczana staje się wstępem do przedstawianej historii. Nie oznacza nigdy wyłącznie prostego popisu, za to idealnie wprowadza w opowieść zatrzymaną w kadrze.
Światłem fotograf buduje nastrój zdjęcia. Śledząc prace Marcina Ryczana, można odkryć, jak wiele relacji jest w stanie ten autor zasugerować, gdy decyduje się na określony, nie zawsze oczywisty dla odbiorcy sposób skierowania strumienia światła. Ryczan budzi zaufanie dzięki opanowaniu rozmaitych technik oświetleniowych i umiejętności twórczego wykorzystywania światła zastanego. Potrafi światłem malować – co wyklucza przypadkowość w uzyskiwaniu konkretnych obrazów.
Składnikiem, którego pominąć nie można, jest kadrowanie. Ryczan nie musi korzystać z kompozycyjnych podpowiedzi czy żmudnie sprawdzać układu linii i kształtów na zdjęciu. Odruchowo nadaje kadrom najwłaściwsze dla nich formy, wizja ostatecznego kształtu fotografii rodzi się razem z pomysłem i nie musi być modyfikowana – bezbłędnie wpasowuje się do całości. Ryczan wie, jaki sposób kadrowania będzie najbardziej odpowiedni, nie musi eksperymentować z formą i tracić czasu na bezproduktywne rozważania.
Wreszcie zamrażanie w kadrze opowieści służy kształtowaniu reakcji odbiorców. Do tych zdjęć chce się wracać – nie tylko dla przyjemności oglądania dobrych ujęć. Za każdym razem bowiem, nawet w najprostszych kompozycjach, można odkrywać nowe ślady pomysłów i artystycznych wizji autora. Co więcej – prace Marcina Ryczana wciąż prowokują do zadawania jednego jedynego pytania: jak on to robi, że w pozornie nieskomplikowanych obrazach skrywa tak wiele treści i estetycznych wzruszeń. W pracy jest chłodnym profesjonalistą (sam zainteresowany dopowiada, nie bez racji, że o ciepłym usposobieniu), pewnym siebie i efektów, jakie chce uzyskać. Nie stracił przy tym umiejętności zachwycania się dostrzeżonymi kadrami i fotograficznym potencjałem otoczenia. Wypadkowa tych wszystkich składników wytłumaczy może hipnotyzującą siłę zdjęć Marcina Ryczana: zarówno plenerowych, jak i tych powstających w klimatycznym katowickim studiu na Staromiejskiej (siedziba firmy Marcina Ryczana, Artfactory).
strona fotografa: http://marcinryczan.com/
fb: http://www.facebook.com/marcinryczanphotography
czwartek, 7 czerwca 2012
Drzewo A Gada: Efekt znikającego kolana i Absurdalny Kabaret: powrót
Śmiech z niepełnosprawności
Po kilku latach nieobecności na scenę kabaretową powraca Absurdalny Kabaret. Powraca w nowym składzie i w wielkim stylu, proponując naprawdę udaną alternatywę wobec krzykliwych i topowych medialnych grup. Wizualnie nieatrakcyjny, pozbawiony niemal scenicznego ruchu, opiera się na znakomitych tekstach księdza Marka Wójcickiego, które to teksty bez trudu bronią się do dzisiaj (jedynym fragmentem o lekko przebrzmiałej wymowie jest utwór o kelnerze, jednak konstrukcja żartu w nim i tak pozwala na rozrywkę). Absurdalny Kabaret nie próbuje przypodobać się publiczności, stawia na monologi i piosenki o wydźwięku ponadczasowym. Jest też wolny od prostych skojarzeń, na bazie których młode kabarety budują całe numery a nawet programy. Dzisiaj – reaktywowany Absurdalny Kabaret może bez trudu wygrać konkurencję z tymi, którzy chcą być śmieszni na siłę. Nie wyjdzie jednak z offu, najlepiej czuje się na kameralnych scenach.
Absurdalny Kabaret tworzą ludzie niepełnosprawni intelektualnie (dziś to Jacek Bonieński – jedyny z dawnego składu, Iza Malarz i Marcin Kieś), wygłaszający i prezentujący program napisany przez księdza Wójcickiego, który teraz, w nowej odsłonie zespołu, stał się także intrygującym i pozostającym na uboczu konferansjerem, wspominającym dawny skład grupy. Niepełnosprawność jednak w czasie występu zupełnie traci na znaczeniu: pozwala odrzeć teksty z otoczki pretensjonalności czy chęci popisania się, tak częstej u kabareciarzy – i przy okazji odsłania ich ogromną siłę. Tu nic nie zostanie dograne gestem czy mimiką, uratowane improwizacją czy dialogiem z publicznością. Artyści przekazują tekst – gotowy, pełnowartościowy produkt o tak dobrze rozmieszczonych przewrotkach i puentach, że niepotrzebujący dodatkowej oprawy czy uatrakcyjniania na siłę. Ten tekst wyklucza jakiekolwiek obawy o jakość programu Absurdalnego Kabaretu – naprawdę wielu dzisiejszych kabareciarzy, nawet tych z najwyższej półki, sporo mogłoby się nauczyć od Absurdalnych.
Absurdalni wygłaszają krótkie monologi, czasem rymowane. Śpiewają piosenki. Prezentują teksty bez prób podlizywania się publiczności. Wykluczają współczucie czy obawy widzów przed uczuciem zażenowania lub bezradności. Wyrazy uznania dla grupy nie są powodowane litością a rzeczywistym podziwem – a i sposobem podziękowania za godzinną rozrywkę w najlepszym gatunku. Nie da się ukryć – przy programie Absurdalnych płacze się ze śmiechu co dwa zdania. Monologi sprawdzałyby się świetnie także w medialnym świecie, inteligentna i kąśliwa momentami satyra, wyrazisty humor i zdziwienie światem to elementy, których Absurdalnym można zazdrościć. A mają oni jeszcze jeden ogromny atut: mogą bezkarnie śmiać się z niepełnosprawności. To, co na „zwykłej” scenie kabaretowej pobrzmiewałoby jak skandal, a w najlepszym razie wywołałoby oburzenie poprawnych politycznie odbiorców, tutaj zyskuje nowy wyraz i sensowne uzasadnienie. Absurdalni nie oswajają śmiechem niepełnosprawności. Śmieją się ze swoich ad i konfrontacji ze zdrowymi. Co ciekawe, ksiądz Wójcicki wcale nie unika tematów „trudnych”: w swoich tekstach pisze o winie, kobietach i „tych sprawach” – nie przekracza granicy dobrego smaku, ale też nie chce tworzyć przesadnie purytańskich i mdłych całostek. Bawi się słowami i niedopowiedzeniami. Puenty rozmieszcza tak, by łączyły się z pauzami naturalnymi przy recytowaniu tekstu. Zdaje sobie sprawę z tego, ile może wykrzesać ze swoich aktorów – przygotowuje zresztą widzów na zderzenie z inną jakością („poplątane” słowa w piosence, zapowiedź, że „Absurdalny Kabaret pozbawiony jest zalet”) – trudno powiedzieć, ile w tym dzisiaj kokieterii, a ile faktycznych obaw przed konfrontacją z odbiorcami. Ale taryfa ulgowa w stosunku do Absurdalnych nie jest potrzebna – oni sobie poradzą, w dodatku rozśmieszając publiczność do łez.
Ksiądz Wójcicki czuwa dyskretnie nad swoimi podopiecznymi. Kiedy trzeba, zamieni się w suflera. Jest dyrygentem. W reaktywowanym Absurdalnym Kabarecie prowadzi też konferansjerkę – idealny pretekst do przywołania opowiastek z życia wziętych, anegdot – oraz do wspominania nieżyjących już członków zespołu. To wspomnienie na wesoło, choć niepozbawione nuty melancholii. Głosy tych, którzy odeszli, zostały na płycie z zarejestrowanym w studiu koncertowym radiowej Trójki występem, ale dzięki spajającym całość opowieściom księdza Wójcickiego wszyscy Absurdalni pozostają w składzie kabaretu.
Wieczór reaktywacji Absurdalnego Kabaretu połączony został z prezentacją nowego programu grupy Drzewo A Gada (także prowadzonej przez księdza Wójcickiego) – „Efekt znikającego kolana”. Ten zespół zachwycił publiczność po pierwsze zestawem piosenek (muzycznie – chrześcijański rock w nieoazowej wersji, tekstowo – naprawdę dobra liryka), po drugie – występem Patryka Laksy w minimonodramie kabaretowym, w którym niepełnosprawność stała się tematem i obrazem jednocześnie. „Efekt znikającego kolana” to bowiem zwierzenie człowieka cierpiącego na porażenie mózgowe. Zwierzenie poświęcone ciału wystawionemu w dodatku na widok publiczny, bo Pat pojawia się na scenie tylko w spodenkach i glanach (trudno za element stroju uznać kule) – i prezentuje niedoskonałości i złośliwości własnego organizmu – o sprawnym umyśle i niesprawnym ciele. Tu najpełniej wybrzmieć może śmiech – i nie będzie to ani śmiech szyderczy (tego dzisiejszy kabaret nie przyjmuje, zwłaszcza w kameralnych salach), ani śmiech ograniczony współczuciem, chociaż Pat ani na moment nie odchodzi od problemów związanych z niepełnosprawnością. O sprawach damsko-męskich i swoich w związku z nimi porażkach opowiada nadzwyczaj dowcipnie. Tym programem nikt nie będzie zniesmaczony.
strona grupy: http://drzewoagada.eu/
Po kilku latach nieobecności na scenę kabaretową powraca Absurdalny Kabaret. Powraca w nowym składzie i w wielkim stylu, proponując naprawdę udaną alternatywę wobec krzykliwych i topowych medialnych grup. Wizualnie nieatrakcyjny, pozbawiony niemal scenicznego ruchu, opiera się na znakomitych tekstach księdza Marka Wójcickiego, które to teksty bez trudu bronią się do dzisiaj (jedynym fragmentem o lekko przebrzmiałej wymowie jest utwór o kelnerze, jednak konstrukcja żartu w nim i tak pozwala na rozrywkę). Absurdalny Kabaret nie próbuje przypodobać się publiczności, stawia na monologi i piosenki o wydźwięku ponadczasowym. Jest też wolny od prostych skojarzeń, na bazie których młode kabarety budują całe numery a nawet programy. Dzisiaj – reaktywowany Absurdalny Kabaret może bez trudu wygrać konkurencję z tymi, którzy chcą być śmieszni na siłę. Nie wyjdzie jednak z offu, najlepiej czuje się na kameralnych scenach.
Absurdalny Kabaret tworzą ludzie niepełnosprawni intelektualnie (dziś to Jacek Bonieński – jedyny z dawnego składu, Iza Malarz i Marcin Kieś), wygłaszający i prezentujący program napisany przez księdza Wójcickiego, który teraz, w nowej odsłonie zespołu, stał się także intrygującym i pozostającym na uboczu konferansjerem, wspominającym dawny skład grupy. Niepełnosprawność jednak w czasie występu zupełnie traci na znaczeniu: pozwala odrzeć teksty z otoczki pretensjonalności czy chęci popisania się, tak częstej u kabareciarzy – i przy okazji odsłania ich ogromną siłę. Tu nic nie zostanie dograne gestem czy mimiką, uratowane improwizacją czy dialogiem z publicznością. Artyści przekazują tekst – gotowy, pełnowartościowy produkt o tak dobrze rozmieszczonych przewrotkach i puentach, że niepotrzebujący dodatkowej oprawy czy uatrakcyjniania na siłę. Ten tekst wyklucza jakiekolwiek obawy o jakość programu Absurdalnego Kabaretu – naprawdę wielu dzisiejszych kabareciarzy, nawet tych z najwyższej półki, sporo mogłoby się nauczyć od Absurdalnych.
Absurdalni wygłaszają krótkie monologi, czasem rymowane. Śpiewają piosenki. Prezentują teksty bez prób podlizywania się publiczności. Wykluczają współczucie czy obawy widzów przed uczuciem zażenowania lub bezradności. Wyrazy uznania dla grupy nie są powodowane litością a rzeczywistym podziwem – a i sposobem podziękowania za godzinną rozrywkę w najlepszym gatunku. Nie da się ukryć – przy programie Absurdalnych płacze się ze śmiechu co dwa zdania. Monologi sprawdzałyby się świetnie także w medialnym świecie, inteligentna i kąśliwa momentami satyra, wyrazisty humor i zdziwienie światem to elementy, których Absurdalnym można zazdrościć. A mają oni jeszcze jeden ogromny atut: mogą bezkarnie śmiać się z niepełnosprawności. To, co na „zwykłej” scenie kabaretowej pobrzmiewałoby jak skandal, a w najlepszym razie wywołałoby oburzenie poprawnych politycznie odbiorców, tutaj zyskuje nowy wyraz i sensowne uzasadnienie. Absurdalni nie oswajają śmiechem niepełnosprawności. Śmieją się ze swoich ad i konfrontacji ze zdrowymi. Co ciekawe, ksiądz Wójcicki wcale nie unika tematów „trudnych”: w swoich tekstach pisze o winie, kobietach i „tych sprawach” – nie przekracza granicy dobrego smaku, ale też nie chce tworzyć przesadnie purytańskich i mdłych całostek. Bawi się słowami i niedopowiedzeniami. Puenty rozmieszcza tak, by łączyły się z pauzami naturalnymi przy recytowaniu tekstu. Zdaje sobie sprawę z tego, ile może wykrzesać ze swoich aktorów – przygotowuje zresztą widzów na zderzenie z inną jakością („poplątane” słowa w piosence, zapowiedź, że „Absurdalny Kabaret pozbawiony jest zalet”) – trudno powiedzieć, ile w tym dzisiaj kokieterii, a ile faktycznych obaw przed konfrontacją z odbiorcami. Ale taryfa ulgowa w stosunku do Absurdalnych nie jest potrzebna – oni sobie poradzą, w dodatku rozśmieszając publiczność do łez.
Ksiądz Wójcicki czuwa dyskretnie nad swoimi podopiecznymi. Kiedy trzeba, zamieni się w suflera. Jest dyrygentem. W reaktywowanym Absurdalnym Kabarecie prowadzi też konferansjerkę – idealny pretekst do przywołania opowiastek z życia wziętych, anegdot – oraz do wspominania nieżyjących już członków zespołu. To wspomnienie na wesoło, choć niepozbawione nuty melancholii. Głosy tych, którzy odeszli, zostały na płycie z zarejestrowanym w studiu koncertowym radiowej Trójki występem, ale dzięki spajającym całość opowieściom księdza Wójcickiego wszyscy Absurdalni pozostają w składzie kabaretu.
Wieczór reaktywacji Absurdalnego Kabaretu połączony został z prezentacją nowego programu grupy Drzewo A Gada (także prowadzonej przez księdza Wójcickiego) – „Efekt znikającego kolana”. Ten zespół zachwycił publiczność po pierwsze zestawem piosenek (muzycznie – chrześcijański rock w nieoazowej wersji, tekstowo – naprawdę dobra liryka), po drugie – występem Patryka Laksy w minimonodramie kabaretowym, w którym niepełnosprawność stała się tematem i obrazem jednocześnie. „Efekt znikającego kolana” to bowiem zwierzenie człowieka cierpiącego na porażenie mózgowe. Zwierzenie poświęcone ciału wystawionemu w dodatku na widok publiczny, bo Pat pojawia się na scenie tylko w spodenkach i glanach (trudno za element stroju uznać kule) – i prezentuje niedoskonałości i złośliwości własnego organizmu – o sprawnym umyśle i niesprawnym ciele. Tu najpełniej wybrzmieć może śmiech – i nie będzie to ani śmiech szyderczy (tego dzisiejszy kabaret nie przyjmuje, zwłaszcza w kameralnych salach), ani śmiech ograniczony współczuciem, chociaż Pat ani na moment nie odchodzi od problemów związanych z niepełnosprawnością. O sprawach damsko-męskich i swoich w związku z nimi porażkach opowiada nadzwyczaj dowcipnie. Tym programem nikt nie będzie zniesmaczony.
strona grupy: http://drzewoagada.eu/