czwartek, 17 kwietnia 2025

Sho Ishida: Zaleca się kota

Marginesy, Warszawa 2025.

Recepta

Za tymi drzwiami można znaleźć rozwiązanie wszystkich, nawet najpoważniejszych problemów. Ci, którzy nie radzą sobie z codziennością, prędzej czy później tu trafią. Wprawdzie drzwi odrobinę się zacinają, ale to niewielka przeszkoda. Ludzie w gabinecie ekscentrycznego doktora nie muszą przesadnie zagłębiać się w swoje zmartwienia: wszystko wiadomo od razu. Doktor umie obserwować, a z tych obserwacji wyciąga trafne wnioski. Nigdy się nie myli, a przecież szokuje każdego pacjenta. "Zaleca się kota" to powieść wspaniała. Oparta na prostym pomyśle i nieskomplikowana fabularnie, przypadnie do gustu wszystkim tym, którzy potrzebują pokrzepienia i rozrywki. Nie jest przy tym infantylna, ale bez wahania można ją określić jako uroczą. Jedni mają problemy w pracy, inni w związkach, jeszcze inni nie radzą sobie z dziećmi albo z własnymi emocjami. Każdy przychodzi do gabinetu psychoterapeuty z ważnego dla siebie powodu.

Nic dziwnego, że specjalista jest przepracowany: nie ma zastępców ani wspólników, tylko recepcjonistka pomaga mu w części obowiązków. I, najwyraźniej, jest wtajemniczona w strategię działania. To ona wręcza zaskoczonym pacjentom recepty i lekarstwa. Nie ma sensu tłumaczyć, skąd wziął się niezwykły lekarz, chociaż autorka trochę próbuje odsunąć skojarzenia z magią: wszystko da się racjonalnie wyjaśnić, tylko po co, jeśli funkcjonuje idealnie? Wystarczy tylko wypełniać zalecenia lekarza, nawet te enigmatyczne lub absurdalne: ten doktor wie, co robi. A skoro inne metody zawiodły, trzeba mu zaufać. Na początku autorka dokładnie tłumaczy, jak przebiega proces leczenia. Nie opuszcza pierwszej postaci ani na chwilę, zupełnie jakby sama nie wierzyła w skuteczność oryginalnej kuracji. Jest najwyraźniej przekonana, że to odbiorcy będą mieli problem z zaakceptowaniem zaleceń lekarza: to dla nich śledzi bohatera. Śledzi i uzyskuje dzięki temu materiał na opowieść. Właściwe decyduje się na powieść złożoną z opowiadań: każdy rozdział jest tu osobną relacją powiązaną tylko strategią doktora. A ponieważ w każdym wypadku zachwyt nad kotami wygląda podobnie i uruchamia w postaciach uczucia i emocje silniejsze niż cokolwiek innego, nie ma sensu powielanie opisów. Z czasem wszystko staje się jasne, nawet zasadność recept. Jednak kluczem do lektury nie są przepisywane pacjentom koty, a dylematy psychologiczne i płynące z nich zachowania. Autorka nakreśla przeróżne sfery ludzkich dramatów, o których otoczenie nie ma pojęcia. Pokazuje, jak boleśnie samotni są ci, którzy stracili kontrolę nad własnym życiem. Szkicuje też rodzaj zmian następujących w procesie leczenia. Co ciekawe, nie ma tu psychologizmów, nie ma nawet prób uświadamiania bohaterom albo odbiorcom konieczności i charakteru zmian. Nic nie ma znaczenia, kiedy na scenę wkraczają koty.

"Zaleca się kota" to powieść lekka, mimo ogromu krzywd i trosk postaci. Co ważne, autorka wcale nie szuka przesady w obrazkach, stawia na zwyczajne tematy, znane niemal każdemu. Związek, w którym uczucie się wypaliło, irytujący zwierzchnik w pracy, brak porozumienia z dziećmi: to kłopoty, które na jednych nie robią wrażenia, ale drugich wgniatają w ziemię. Ich obecność na kartach książki nie przygnębi czytelników, zwłaszcza że funkcjonują one jako tło dla kociej terapii. Dobrze się tę książkę czyta, jest tu dyskretny humor, jest uwielbienie dla kotów i umiejętne eksponowanie zalet puchatych terapeutów. Dla miłośników kotów to lektura obowiązkowa, całej reszcie też się spodoba, ze względu na dystans wobec pospolitych zmartwień.

środa, 16 kwietnia 2025

Jean Hanff Korelitz: Intryga

Poradnia K, Warszawa 2025.

Własność

Bardzo powoli rozwija swoją intrygę Jean Hanff Korelitz, z jednej strony ćwicząc czytelników w cierpliwości, a z drugiej… analizując sytuację pisarzy w dzisiejszym świecie. Sięga po temat, który wydaje się najmniej medialny z możliwych – przedstawia frustracje i nadzieje niespełnionych autorów powieści. Jest w jej książce Jake, człowiek, który zaistniał na rynku dzięki jednej książce – a kolejnej nie zdołał już napisać. Teraz wykłada kreatywne pisanie w nieliczącej się uczelni. Czyta prace swoich studentów i podpowiada im, co mają zrobić, żeby odnieść sukces: to zresztą przypomina mu o własnej porażce. W pewnym momencie jeden z jego podopiecznych zdradza pomysł na wyjątkową intrygę.

Z czasem do książki wkracza druga powieść, historia matki i córki powiązanych przedziwną relacją. To ta powieść ma sprawić, że Jake ponownie zacznie się liczyć na rynku wydawniczym – i pokazać, że wszystko bazuje na dobrej fabule. Korelitz w swojej pracy proponuje refleksje na temat kondycji pisarzy i samego aktu twórczego, przemyca porady dotyczące przełamywania kryzysu czy znajdowania pomysłów – to wszystko wykorzystuje, żeby uwiarygodnić książkę i nadać jej charakterystyczny koloryt. Ale jednocześnie te zabiegi mocno spowalniają fabułę i każą zastanawiać się nad każdym kolejnym słowem. Słowo dużo tu znaczy.

I w końcu udaje się autorce budzić ciekawość: skoro sama nie stawia na wstrząsający bieg wydarzeń i nie zapewnia błyskawicznego tempa, a najwyraźniej ma przepis na rynkowy sukces, musi mieć w zanadrzu coś, co sprawi, że czytelnicy zrozumieją, dlaczego musieli tę powieść przeczytać. I faktycznie znajduje Jean Hanff Korelitz pomysł na taki rozwój fabuły, który zaskoczy niejednego odbiorcę. Stawia na thriller, nabudowuje atmosferę grozy, chociaż przez długi czas nie doprowadza do żadnych krytycznych sytuacji ani przykrych konfrontacji. Jake żyje i ma się świetnie – a to, że od czasu do czasu dostaje anonimy związane z postępkiem z przeszłości, to przecież rzecz, którą można zbagatelizować. Wielu jest na świecie szaleńców i nie trzeba się z nimi liczyć.

Na początku autorka przyciąga uwagę do powieści w powieści: do historii, o którą toczy się cała gra. Z czasem udaje jej się przenieść ciężar fabuły na narrację „właściwą”, zapośredniczona – chociaż coraz mocniejsza – schodzi na dalszy plan. Całość mocno jest inspirowana Kingiem, ale ma swoje brzmienie i z pewnością zachęci do śledzenia akcji każdego fana mocnych wrażeń. Jest to książka o książkach i pisaniu – ale w wersji thrillera. Jako taka może funkcjonować nie tylko w środowisku autorów, chociaż wielu marzących o pisaniu może wyłuskiwać stąd przydatne podpowiedzi – a ci, którzy sami poznali już od środka rynek wydawniczy, znajdą mnóstwo tematów do refleksji, niekoniecznie krzepiącej. Kondycja literatury jako tło wydarzeń kryminalnych – to nie musiało się udać, ale Korelitz nie ma się o co martwić: znalazła sposób na takie zbudowanie napięcia, żeby przekonać do siebie nawet najbardziej sceptycznie nastawionych czytelników.

wtorek, 15 kwietnia 2025

Dagmara Kokoszka-Lassota: Dlaczego klienci od ciebie nie kupują?

Onepress, Gliwice 2025.

Wskazówki

To publikacja dla odbiorców, którzy niespecjalnie lubią czytać i zagłębiać się w gąszcz przykładów, za to wolą szybkie wskazówki i podpowiedzi, co zmienić w swoich działaniach, żeby uzyskiwać lepsze rezultaty sprzedażowe. „Dlaczego klienci od ciebie nie kupują” to prosty poradnik, napisany w dodatku w duchu internetowych artykułów – z emotkami dość gęsto zapełniającymi zdania. Dagmara Kokoszka-Lassota z jednej strony reklamuje w tej pozycji swoje usługi, dzieli się spostrzeżeniami na temat akcji ratunkowych w beznadziejnych sytuacjach, z drugiej strony – zachęca czytelników do rozsądnego i przemyślanego planowania kampanii promocyjnych. Nie koncentruje się na pojedynczych narzędziach, dba o to, żeby jej uwagi dało się zastosować w różnych sytuacjach, dzięki czemu książka nie będzie się zbyt szybko starzeć – mogą się tu zmieniać kanały, jakimi dociera się do klientów, ale nie zmienią się tak łatwo mechanizmy.

Autorka przedstawia czytelnikom najczęściej popełniane błędy, analizuje skrótowo nieudane zabiegi promocyjne. Przypomina, jak zaistnieć w świadomości klienta i jak ważne jest jego zdefiniowanie – nie da się oprzeć strategii marketingowej na promowaniu przypadkowych postów z facebooka, zresztą nie o to chodzi. Uczy Dagmara Kokoszka-Lassota posługiwania się dostępnymi narzędziami, rozwiewa mity – sporą część książki opiera na opiniach zasłyszanych od swoich klientów – i często mijających się ze stanem faktycznym. Tu nie ma miejsca na komplikacje, wszystko musi być przejrzyste i oczywiste dla odbiorców, tak, żeby nawet najmniej orientujący się w zawiłościach social mediów poradzili sobie z wyzwaniem, albo wiedzieli, w którym momencie zwrócić się z prośbą o pomoc do specjalisty. Dla tej autorki rzeczą oczywistą jest przeznaczanie pewnego procentu budżetu na kampanie reklamowe – bez pieniędzy nie da się zrobić skutecznej reklamy. Ale równie ważne staje się tu podejście do klienta i do samego towaru. Dagmara Kokoszka-Lassota zajmuje się tymi zagadnieniami tak, żeby już po lekturze krótkiej przecież książki, odbiorcy mogli wcielać w życie zdobyte tu informacje. Wydawać by się mogło, że jest to publikacja bazująca na przesadnych uproszczeniach – a jednak zmiany w kilku zaledwie obszarach (za to najczęściej ignorowanych lub bagatelizowanych) przyniosą efekt – i to w nieodległej perspektywie. Autorka nie obiecuje złotych gór, ale jest w stanie zmienić sposób myślenia o produkcie i jego opisie. Stara się dotrzeć do czytelników, żeby poprawić ich świadomość na temat mechanizmów rządzących psychologią w marketingu. Nie boi się pisania o emocjach klienta, o jego oczekiwaniach i o historiach, jakie można wprowadzić do jego świadomości, żeby był skłonny wydać swoje pieniądze na oferowany mu produkt. A ponieważ autorka raczej nie posiłkuje się jednoznacznymi konkretami, może zdobyć uznanie szerokiego grona odbiorców. Może zbyt lekki wydaje się tu styl narracji, jednak nie można nic zarzucić warstwie merytorycznej: udało się zmieścić tu naprawdę dużo podpowiedzi, które na początek z pewnością wystarczą, żeby odnotować sukces.

poniedziałek, 14 kwietnia 2025

Magdalena Kordel: Schody do lata

W.A.B., Warszawa 2024.

Ucieczka

Stella już prawie kupiła wymarzony dwór, miejsce, które kochała od dzieciństwa. Magdalena Kordel coraz bardziej oswaja też z tym budynkiem odbiorców, zamieniając dwór w azyl. Schronienie znalazła tu już główna bohaterka pierwszej części cyklu Przystań Śpiących Wiatrów, teraz przychodzi czas na jej siostrę, do tej pory mocno w opowieści pomijaną. Mela ma swoją rolę do odegrania, musi też czegoś nauczyć odbiorczynie. Wycofywana wcześniej bohaterka ma poważne problemy w związku: jej ukochany, prawnik, znęca się nad nią psychicznie, czego Mela, jak typowa ofiara przemocy, nie dostrzega. Owszem, czuje się w domu coraz gorzej, chętnie ucieka do pracy i łapie się każdej okazji, żeby nie wracać do siebie. Jeśli już musi wchodzić w interakcje z ukochanym, analizuje każde swoje słowo i każdy gest, żeby tylko nie zdenerwować Jacka. Taki stan rzeczy z pewnością nie powinien się zdarzać w żadnym związku, jednak Mela – jako osoba mocno zaangażowana uczuciowo i emocjonalnie – nie da rady sama wyrwać się z toksycznego związku. Z pomocą przychodzi najpierw jej szefowa i przyjaciółka (alarmując rodzinę), a później Stella i właściciel dworu, którzy ściągają Melę do Wiktora i zmuszają wręcz do pracy nad rodowymi dokumentami. Mela zapomina o swojej przykrej codzienności, kiedy zagłębia się w historię mieszkańców domu. Tam odnajduje wiele sygnałów alarmowych dotyczących jej samej – na razie jednak rozbudza w sobie przede wszystkim ciekawość co do losów nieznanych sobie kobiet z przeszłości. Magdalena Kordel tym razem dość mocno wprowadza czytelniczki w dawne czasy: opowiada o sytuacji we dworze i o nietypowym statusie jednej ze służących – niemal przyjętej do rodziny. Melania chce rozwiązać jej zagadkę, a w tym celu musi przeanalizować dostępne pamiętniki i inne dokumenty. Bohaterka sięga do przeszłości jak do lekarstwa na bolączki teraźniejszości i jest to całkiem niezłe wyjście. Dystansuje się od przemocowego partnera, a dzięki temu staje się mniej podatna na jego wpływy, ma szansę na złapanie oddechu i przyjrzenie się całej sytuacji bez dodatkowej presji.

Magdalenie Kordel zależy tym razem dość mocno na przedstawianiu siły więzi rodzinnych. Rodzeństwo znajduje różne sposoby na dawanie wsparcia, każdy wnosi do tej relacji coś innego i wartościowego. Przy okazji wychodzi na jaw, że poświęcenie wszystkich oszczędności na dworek wcale nie było walką o szczęście jednej osoby: nagle wszyscy mogą skorzystać na takiej transakcji. W tej rodzinie każdy problemy rozwiązuje inaczej, ale współpraca i moc płynąca z bliskości to elementy, którymi Magdalena Kordel nasyca narrację, tak, żeby mimo trudnego tematu wyjściowego każdy znalazł tutaj coś krzepiącego dla siebie. Jest to powieść z gatunku tych, które rozgrzewają i niosą pocieszenie. Autorka na szczęście rozwiewa wątpliwości co do kierunku rozwoju przemocowych związków, nie daje fałszywej nadziei i nie zachęca do kontynuowania niszczącej relacji – za to sygnalizuje, gdzie Mela będzie mogła znaleźć prawdziwe szczęście. Z pewnością szybko stanie się to jedna z ulubionych pozycji fanek cyklu Malownicze i czytelniczek, które cenią sobie literackie powroty do przeszłości.

niedziela, 13 kwietnia 2025

Maureen Johnson: Śmierć w Morning House

Poradnia K, Warszawa 2025.

Wychowanie

Marlowe to queerowa nastolatka, która chce sobie dorobić do kieszonkowego. Podejmuje się pracy w roli przewodnika po rezydencji, która miała zapewnić sielskie życie całej rodzinie, a stała się miejscem tragedii. Mieszkająca tu rodzina została poważnie okaleczona. Jeszcze po latach echa dramatu przyciągają na wyspę wielu turystów: to oznacza, że Marlowe zajęcia nie zabraknie. Ale też dziewczyna nie będzie mogła narzekać na deficyt silnych wrażeń. Bo nawet jeśli dawne sprawy nie zostały do końca wyjaśnione, również w teraźniejszości dzieją się dziwne rzeczy. Sześcioro adoptowanych dzieci wychowywanych jest przez wyznawcę eugeniki. Każdy zna swoje miejsce i nie sprzeciwia się dyscyplinie ani starannie ułożonemu harmonogramowi zajęć. Każdy rozwija swoje pasje i wykazuje się w jakiejś dziedzinie. Dzieci z Morning House mają wszystko – przynajmniej tak może się wydawać. Sytuacja zmienia się, kiedy pojawia się na scenie prawowity dziedzic. Mały Max jest prawdziwym utrapieniem opiekunek i rodziców, a także zgranego do tej pory rodzeństwa. Ma problemy z panowaniem nad agresją, krzywdzi i okalecza wszystkich, którzy znajdą się w polu jego rażenia. I to właśnie Max pewnego dnia traci życie.

Po kilku dekadach Marlowe próbuje rozwikłać zagadkę – w końcu skoro już znalazła się na wyspie i nie za bardzo ma tu co robić po godzinach pracy, może zająć się rozszyfrowywaniem tajemnicy domu i jego mieszkańców sprzed lat. Jej determinacja nasila się jeszcze, gdy znika z horyzontu kobieta, która bada historię rodziny. Marlowe czuje, że dzieje się coś dziwnego. A do tego sama też staje się celem ataków.

Marlowe ma w swoim życiorysie sporo silnych doznań, część z nich płynie z poszukiwań sercowych: nastolatka przeżywa fascynację rówieśniczkami, zastanawia się nad ich uczuciami i nad możliwością bycia w związku – jednak to temat, który pozostaje jako tło wydarzeń, a tylko czasami jako ich katalizator. Dziewczyna musi poradzić sobie z mocno traumatyczną przeszłością, a teraźniejszość nie upraszcza jej tego zadania. Śledztwo toczy się na marginesie opowieści, nie zdominuje jej – do momentu wyjaśnienia wydarzeń, ale i tu autorka decyduje się na retrospekcję, która uświadomi czytelnikom, do jak wielu aspektów przez bohaterkę by nie mogli dotrzeć.

Porusza Maureen Johnson wiele trudnych tematów, od eugeniki, która jawi się jako wstydliwy sekret: nikt nie będzie przesadnie zagłębiał się w to zagadnienie, przez relacje w grupie rówieśniczej aż po szantaże i zbrodnie. Autorka unika jednak przesady: nawet jeśli wrzuca do powieści nadmiar tragedii i dramatów. Prowadzi intrygę sprawnie i zagęszcza emocje przez odpowiedni sposób prezentowania wydarzeń. Przenosi się między teraźniejszością i retrospekcjami tak, żeby podkreślać tempo akcji, myli tropy, żeby zapewnić czytelnikom skomplikowane śledztwo. „Śmierć w Morning House” to książka, która w pełni wykorzystuje wymogi gatunku, ale ozdobiona jest dodatkowo ciekawymi obserwacjami psychologicznymi i odpowiednio budowaną atmosferą. Liczy się tu zestaw ekstremalnych emocji podanych w wartkiej opowieści.

sobota, 12 kwietnia 2025

Ewa Kozyra-Pawlak: Miś i Zając. Dobrzy sąsiedzi

Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.

Drzwi w drzwi

Tacy bohaterowie przechodzą do historii. Tacy bohaterowie przekraczają granice. Tacy bohaterowie trafiają do zbiorowej wyobraźni całych pokoleń, jeśli tylko uda się wykreować modę na nich. Miś i Zając mogą zachwycić nie tylko dziecięcych czytelników – przypadną do gustu też ich rodzicom czy dziadkom i zachęcą do wspólnej wieczornej lektury. Dowcipne przygody przedstawiane w krótkich scenkach pozwalają zaprzyjaźnić się z postaciami, które do istnienia powołała Ewa Kozyra-Pawlak. Miś i Zając pokazują czytelnikom, że można się różnić w wielu kwestiach, a mimo to świetnie się ze sobą dogadywać. Dwaj bohaterowie mieszkają blisko siebie, ale każdy dobrze czuje się we własnych czterech ścianach. I Miś, i Zając wiedzą jednak, jak sprawić przyjemność temu drugiemu – myślą o sobie wzajemnie i wspierają się we wszystkim.

Autorka wprowadza sytuacje i scenki, które wynikają wprost ze zwyczajnego życia, tylko że po przeniesieniu ich w nowy kontekst – rzeczywistość bajkowych postaci – zyskują one zupełnie nowy wymiar. Bohaterowie są wobec siebie wyrozumiali i bardzo się lubią, wiedzą też, jak iść na kompromis. Nie chcą sobie sprawiać przykrości, kierują się empatią w stopniu większym niż wrażliwcy ze świata ludzi – Ewa Kozyra-Pawlak dyskretnie zaszczepia dzieciom wyczulenie na kłopoty i zmartwienia innych. I udaje jej się przemycić w książce kilka ważnych prawd o relacjach międzyludzkich. W tej książce i w tych opowiadaniach zwyczajność zamienia się w niezwyczajność – dzięki temu chce się zagłębiać w przygody Misia i Zająca, krótkie i celnie puentowane. Jest tu wszystko, czego potrzeba, żeby przyciągnąć dzieci: dowcip, dobra zabawa, ale też więź, która dodaje otuchy. Łatwo polubić Misia i Zająca, a potem wspólnie z nimi przeżywać kolejne codzienne sprawy. Każdy dzień to przecież szansa na rozrywki.

Dla autorki celem podstawowym – jak się wydaje podczas czytania – jest rozśmieszanie dzieci i budowanie pozytywnej atmosfery. Pouczanie i prawienie morałów to coś daleko w tle narracji, raczej – idące w stronę wniosków do samodzielnego wyciągania podczas lektury. Miś i Zając wiedzą, czego chcą, bo wie to ich autorka – i konsekwentnie do tego dąży. Jest w tych drobnych opowiadaniach głęboka wiedza o życiu, coś, co chciałoby się przekazać najmłodszemu pokoleniu. Miś i Zając mają wielką szansę na to, żeby podbić serca nie tylko najmłodszych odbiorców. Ich świat jest bardzo prosty – ale przez to też bardzo filozoficzny, daje się przenieść na sytuacje znane ze zwykłego życia i pomaga w rozwiązywaniu rozmaitych problemów płynących z funkcjonowania w społeczeństwie. Zając i Miś pokazują, czym jest prawdziwa przyjaźń, ale nie muszą się nad tym zastanawiać. Wśród historii zalewających rynek na takie właśnie publikacje warto zwracać uwagę: pozostaje mieć nadzieję, że to dopiero początek serii – i że przygody Misia i Zająca podbiją cały świat, zwłaszcza że Paweł Pawlak ilustruje tę książeczkę fantastycznie. To publikacja gotowa do wychodzenia poza ramy: raju i języka, ale też wieku.

piątek, 11 kwietnia 2025

Marta Matyszczak: Przepraszam, ja już nie żyję

Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2025.

Rejs

Rita Braun potrzebuje ucieczki od prawie byłego męża, potrzebuje też pieniędzy, a nade wszystko potrzebuje tematów do podkastu, który prowadzi – i którego pierwszy sezon odniósł sukces. Dlatego też wsiada na pokład wielkiego wycieczkowca w charakterze pracownika. Rita nie może przyznać się do swojego najważniejszego celu: gromadzenia informacji w sprawie zanieczyszczenia generowanego przez olbrzymie jednostki pływające. Rita Braun zdecydowanie chce walczyć o ekologię i uświadamiać społeczeństwo w tej kwestii. Jednak zwłoki same pchają się na pierwszy plan. Jest tu sytuacja nie do pozazdroszczenia. Dwie rodziny wykupiły wycieczkę, żeby uczestniczyć w ceremonii zaślubin przedstawicieli młodego pokolenia. Janina – zwana przez bliskich Niną – zamiast zostać szczęśliwą panną młodą, wypada za burtę i staje się topielicą. Od tej pory na statku toczy się śledztwo – oficjalne, prowadzone przez niezbyt rozgarniętych przedstawicieli służb, i nieoficjalne, które idzie znacznie lepiej, a które staje się kanwą drugiego sezonu Zbrodni na podsłuchu nawet na przekór wyjściowym założeniom.

Zbrodnie na podsłuchu muszą karmić się sensacją, dzięki temu cieszą się powodzeniem. A fakt, że ich twórcy nie ukrywają trudów zbierania materiałów, jeszcze bardziej cieszy. Marta Matyszczak jednak pozwala odbiorcom bezpośrednio obserwować działania kilkorga bohaterów. Rita Braun jest obiektem zainteresowania, dopóki na horyzoncie nie pojawi się jej braciszek, czarna owca w rodzinie. Radek Brązowski – postać, która trochę kojarzy się z Lesiem u Chmielewskiej – podbarwia opowieść dowcipem. Jest tu starannie budowana intryga i motywy nie jednej, a dwóch zbrodni – ale to humor pozwala śledzić losy postaci i kibicować im. Radek to człowiek, któremu nie chce się pracować – zwykle wydobywany z tarapatów przez ojca, może sobie pozwolić na dowolne wybryki, co zresztą skrzętnie wykorzystuje. Oprócz rodzeństwa na statku znajduje się jeszcze przyjaciółka Rity (Maja Jankowiak tym razem schodzi na daleki plan) i Jacek Tolak, informatyk pomagający realizować podkast.

W zasadzie Marta Matyszczak nie wykracza poza schematy i klasyczne rozwiązania: relacjonuje sposób prowadzenia amatorskiego śledztwa, jedyny ukłon w stronę dzisiejszych czasów polega na przeniesieniu celu owego śledztwa: nie chodzi o wymierzanie sprawiedliwości a o zdobywanie materiałów na podkast. Ale wątków autorka wprowadza wiele – i każdy atrakcyjny z innego powodu. Rejs wycieczkowy obfituje w przygody poza śledztwem, a Marta Matyszczak dodatkowo bardzo dobrze buduje pełnokrwiste charaktery postaci. Rozśmiesza dążeniami dalszoplanowych osobistości, ma sporo pomysłów, które zgrabnie łączy w historii. Tu nie ma ani chwili na nudę czy odpoczynek, nic dziwnego, że Radzio stale narzeka na nadmiar obowiązków – czytelnicy przekonają się o tym, że mordercze tempo autorka narzuca także im w narracji. Ale nikt nie będzie na to narzekać. Udał się Marcie Matyszczak ten cykl, po drugiej części można to potwierdzić – wartkie, zabawne i pełne pomysłów historie przyciągają szerokie grono czytelników spragnionych dobrej rozrywki. Świetna narracja, książka ma tylko jedną wadę: kończy się.

Ale jest nadzieja, że Rita Braun, Jacek Tolak, Radek Brązowski i inni powrócą w kolejnych częściach, żeby nagrywać następne sezony podkastu.

czwartek, 10 kwietnia 2025

Marco Reggiani: Japonia. Od anime do zen

Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.

Podróż

Sto tematów przygotowuje Marco Reggiani, żeby zainteresować swoich odbiorców Japonią – przy okazji sam porządkuje sobie różnice kulturowe i ciekawostki wyłapane podczas wypraw. Pozwala poznać Japonię mniej z podręczników, a bardziej – z internetowych migawek, krótkich, treściwych i pełnych fascynacji komentarzy. Bogato ilustrowana książka „Japonia. Od anime do zen” to przegląd tego, co najbardziej atrakcyjne, albo przykuwające uwagę, co nietypowe albo wręcz wyjątkowe, co świadczy o kolorycie lokalnym i wywołuje zdziwienie cudzoziemców. Tylko czasami potrzebne są tu suche fakty, dane przekazywane w podręcznikach i przewodnikach – przeważnie jednak liczą się osobiste zachwyty i chęć podzielenia się z odbiorcami szeregiem odkryć. Każdy temat zajmuje jedną rozkładówkę i czytelnicy przekonają się, jak zachowywać się wobec jeleni spotykanych na trasach, czym jest bycie uroczym według Japończyków, jak wykonać poprawny ukłon (i w jakich okolicznościach), co się tu je, co się świętuje i kiedy, co składa się na japońskie zwyczaje i kulturę. Dziwactwa, zasady savoir-vivre’u, tradycje i nowe zdobycze kulturowe – tematów nie zabraknie, a ponieważ zostały posegregowane w mniej oczywisty sposób, można się nimi nacieszyć.

Za każdym razem autor wybiera podejście notatnikowe. Rozkładówka tematyczna to zestaw obrazków i porozrzucanych między nimi akapitów z drobnymi informacjami. To wymuszenie na czytelnikach samodzielnego podążania za tekstem, poszukiwania kolejnych wiadomości i uważnego śledzenia ciekawostek. Każdorazowo rozwiązania graficzne są też sposobem na zaintrygowanie czytelników – całość przypomina barwny dziennik podróży lub album tworzony na pamiątkę, żeby nie uronić żadnej z przeżywanych chwil. Ograniczenie narracji do niezbędnego minimum i nastawienie na ciekawostki to metody dotarcia do wymagających odbiorców – tutaj młodzieżowy charakter publikacji widoczny w nastawieniu na połączenie obrazu i tekstu uzupełniany jest sycącym zestawem danych i ciekawostek. Nie ma mowy o oderwaniu się od lektury – chociaż konstrukcja książki umożliwia nielinearne czytanie. To propozycja obowiązkowa dla wszystkich, którzy Japonię kochają albo chcą pokochać a jeszcze nic o niej nie wiedzą – autor zaraża entuzjazmem i miłością do tego kraju. Dla wydawnictwa może to być początek obiecującej serii – jeśli znajdą się kolejni twórcy, którzy będą w stanie z taką pasją opowiadać o krajach, w których spędzili trochę czasu.

Marco Reggiani wybiera to, co barwne, imponuje wprowadzanymi pomysłami – tu nie ma historii zbędnych czy hamujących radosną lekturę. Wszystko do siebie pasuje i nie sprawia wrażenia worka z ciekawostkami. To propozycja dla odbiorców ciekawych świata i dla tych, którzy potrafią odbywać podróże bez ruszania się z miejsca. Młodym czytelnikom autor pokazuje, jak wiele czeka na odkrycie – i jak z dala od szkolnych wywodów można opowiadać o innych krajach. Z takiej książki odbiorcy zapamiętają dużo więcej niż z lekcji – a przecież wszystko odbywać się będzie pod szyldem dobrej rozrywki. Ta książka powinna trafić do wszystkich, którzy chcą się przekonać, jak zajmująco prezentować kraj.

środa, 9 kwietnia 2025

Sally Symes: Mała Britannica. Encyklopedia dla dzieci ciekawych świata

Kropka, Warszawa 2025.

Otoczenie

„Mała Britannica. Encyklopedia dla dzieci ciekawych świata” to książka olbrzymia: zrobi to wrażenie na maluchach, do których jest kierowana. Imponującą objętość nadają jej jednak kartonowe strony: Sally Symes nie zajmuje się tu podawaniem typowych encyklopedycznych definicji, raczej proponuje prostą zabawę dla odbiorców. Hanako Clulow przygotowuje tu komputerowe grafiki: wyraźne, czyste, pozbawione niepotrzebnych detali, takie, żeby dzieciom łatwo było się skupić na zawartości kadrów i żeby bez większego wysiłku mogły rozpoznać, o czym będzie mowa. Jak w każdej encyklopedii czy publikacji encyklopediopodobnej, tak i tu pojawiają się charakterystyczne działy – części poświęcone zwierzętom, roślinom, ciału człowieka, ale też maszynom, muzyce, jedzeniu, sztuce, kształtom czy liczbom – tak, żeby dało się poruszać jak najwięcej tematów z najbliższego otoczenia maluchów. Przeważnie takie właśnie zagadnienia występują w wielu edukacyjnych tomikach z ciekawostkami, nie dziwi zatem taki dobór tematów. Każdy dział to kilka rozkładówek – na tych z wielkoformatowym obrazkiem widnieje przeważnie pytanie do odbiorcy. To rodzaj podsumowania, zmuszenie do zastanowienia się nad zdobytymi właśnie informacjami. Każda strona podzielona na prostokąty to kilka tematów przytaczanych jeden po drugim, żeby uświadomić dzieciom, jak wiele rzeczy czeka na odkrycie i jakie czynności, zjawiska lub przedmioty mogą zaobserwować odbiorcy wokół siebie. Zasada jest prosta: obrazek pokazuje zjawisko kojarzone przez dzieci, do prostej ilustracji odbiorcy otrzymują podpis – jednozdaniowy komentarz. Dzięki temu komentarzowi mogą przekonać się, jak wiele rzeczy czeka na poznanie, utrwalić już posiadane wiadomości albo rozwijać wyobraźnię – bo przecież pojedyncze kadry z bohaterami to szansa na wymyślanie sobie własnych historii, dorabianie fabuł do tego, co już zostało przedstawione. Tradycyjne definicje i wyjaśnienia nie sprawdziłyby się w takiej formie i przy takim przeznaczeniu – dzieciom najłatwiej będzie skoncentrować się na treściach przekazywanych w tej encyklopedii dzięki skojarzeniom ze zwyczajnym życiem. I takich odniesień jest tutaj mnóstwo.

Książka jest bardzo kolorowa (ale nie pstrokata), wygląda intrygująco i zachęca do zdobywania wiedzy. To lektura, dzięki której można maluchom objaśniać świat – ponieważ taką publikację rodzic musi czytać dziecku, nie obejdzie się bez opowiadania, co widać na obrazkach, czy budowania więzi z maluchem. Wspólne oglądanie obrazków to okazja do budowania własnych komentarzy i ćwiczenia spostrzegawczości. Może też pomóc w rozwijaniu słownictwa najmłodszych. To lektura nie w klasycznym tego słowa znaczeniu, jednak zapewni dzieciom rozrywkę i sporo wyzwań. Co ciekawe, Britannica nawet w tym wydaniu dla najmłodszych dzieci nie obniża poziomu: to wciąż książka, która uczy. A do tego może wyzwalać silne emocje, czego po standardowych encyklopedycznych wydaniach raczej trudno byłoby się spodziewać. Dla najmłodszych odbiorców będzie to pozycja ekscytująca – nawet jeśli przedstawia rzeczy oczywiste i zrozumiałe, to przecież porządkuje je, nazywa i podsuwa w odpowiedniej kolejności, zapewniając sporo niespodzianek przy czytaniu. A kto już skończy lekturę, może jeszcze ucieszyć się ostrzeżeniem przed informacjami wielkiej wagi.

wtorek, 8 kwietnia 2025

Katarzyna Majgier: Stadnina Rozstaje

Harperkids, Warszawa 2025.

Sztuczki

Na trzecim poziomie serii Czytam sobie pojawia się książka, która uświadamia dzieciom, że nie warto kłamać, żeby zdobywać przyjaciół. Katarzyna Majgier odwołuje się do mody na tematy końskie – stajnie, stadniny i możliwość odbywania lekcji konnej jazdy to coś, co nieodmiennie kusi małe dziewczynki – z akcentem na małe, bo te spore będą miały w przyszłości problem, żeby zostać zawodowymi dżokejkami. Hania jest nieduża i trochę nijaka, przynajmniej we własnym przekonaniu. Bohaterka nie ma specjalnych umiejętności ani talentów, nie za bardzo wie, jak przyciągać do siebie ludzi i jak utrzymywać przyjaźnie. Pozostaje w cieniu przyjaciółki, Mii – tylko że kiedy z zagranicy przeprowadza się tu Lily, Mia natychmiast znajduje z nią wspólny język. Lily kocha konie – a Mia dobrze czuje się wśród ogromnych zwierząt. To wystarczy, żeby odsunąć się od nudnej Hani.

Katarzyna Majgier pod przykrywką czytanki do ćwiczenia rozpoznawania liter i wyrazów tworzy tu prawdziwy dramat kilkulatek – sprawia, że dzieci, zwłaszcza te wykluczane ze swoich grup rówieśniczych, będą śledzić doświadczenia Hani i sprawdzać, jak poradziła sobie z największym wyzwaniem. Hania traci pozycję w grupie i przestaje cieszyć się z towarzystwa Mii. Nie ma jej czym zaimponować, nie pokona nowej koleżanki – na szczęście rzeczywistość przychodzi jej z pomocą. Dziewczynka ma się razem z rodzicami przeprowadzić na wieś. Chociaż początkowo Hania nie do końca chce zmieniać środowisko, szkołę i znajomych, szybko dowiaduje się, że to szansa, której potrzebowała. W nowym miejscu jest doceniana i szybko zyskuje dobre koleżanki. W dodatku może jeździć konno: w pobliżu znajduje się stadnina, a jej właściciel jest przyjacielem taty Hani. Trudno o lepszy sposób na realizację marzeń – w zasadzie rozwiązania przychodzą same, zanim jeszcze bohaterka doprowadzi się do stanu, z którego nie umiałaby wyjść. Hania szybko przekonuje się, że nie trzeba udawać kogoś innego, żeby zyskać akceptację – prawdziwa przyjaźń znajdzie się i tak, a na fałszywe nie warto tracić czasu. Ale to nie Hania dostanie nauczkę za zmyślanie – bo też i motyw porzucanych koleżanek musi zostać rozwiązany. W „Stadninie Rozstaje” wiele spraw rozstrzyga się mimochodem, bez specjalnego wysiłku ze strony małej bohaterki – ale lekcje, które dostaje, są cenne także dla czytelników. Mali odbiorcy mają silną motywację, żeby sprawdzać, jak potoczą się losy Hani i jak ułożą jej relacje z innymi – bo postać, która testuje trochę siłę prawdziwej przyjaźni i wnioski ze swoich doświadczeń przekazuje odbiorcom. Katarzyna Majgier prowadzi narrację tak, żeby przyciągnąć odbiorczynie spragnione końskich tematów, ale też, żeby zaintrygować dzieci, dla których ważne stają się sprawy więzi w społeczności i metody rozwiązywania drobnych konfliktów czy niesnasek wśród rówieśników. Jest „Stadnina Rozstaje” niewielkim tomikiem, który ma pozwolić dzieciom ćwiczyć czytanie – ale wciąga ze względu na fabułę i poruszane kwestie.

poniedziałek, 7 kwietnia 2025

Lory Nelson Spielman: Lista marzeń

Rebis, Poznań 2025.

Wyrzucanie z gniazda

Brett może się wydawać, że matka pośmiertnie karze ją za niewiadome grzechy. Bohaterka wprawdzie jest dorosła, ale nigdy nie wyprowadziła się z domu rodzinnego. Wprawdzie trwa w związku, ale bez widoków na przyszłość. Bardziej przeczekuje niż żyje naprawdę. Wszystko ma się zmienić już za moment: Brett przejmie po mamie zarządzanie wielką firmą, a stanowisko dyrektora da jej szansę na rozwój i nadrabianie zaległości w dziedzinie wydawania poleceń innym. Brett tęskni za mamą, czasami wydaje jej się, że najbardziej z rodzeństwa: wszyscy, z którymi się wychowywała, mają już swoje rodziny i własne zmartwienia, tymczasem bohaterka może zająć się wyłącznie rozpaczą i przeżywaniem żałoby. Nie wie jednak, że prawdziwe wyzwania zaczną się z chwilą odczytania testamentu. To moment, w którym Brett nie tylko dowie się, że jej plany na życie radykalnie się zmienią, ale też – że nie ma gdzie mieszkać i nie jest tym, kim jej się wydawało. Rozpoczyna się wielka zmiana – niespodziewana, więc tym bardziej szokująca dla bohaterki.

Może się wydawać, że Lory Nelson Spielman wybiera bardzo proste rozwiązanie, kiedyś promowane na warsztatach z twórczego pisania. Decyduje się na listę marzeń – mama pozostawia córce w spadku spis najważniejszych celów do zrealizowania w przyszłości. To, co czternastoletnia Brett uznawała za szczyt marzeń, teraz wypada nieco inaczej – jednak wydaje się, że dla matki bohaterki nie ma to żadnego znaczenia. Brett dowiaduje się od prawnika, że po wypełnieniu kolejnych zadań, będzie dostawać specjalne koperty z listami od matki. Jednak nie powinna zwlekać z wypełnieniem ostatniej woli matki: na wykonanie wszystkich zadań z listy ma zaledwie rok. A ponieważ są tam wyzwania wielkiego kalibru, najbliższe miesiące obfitować będą w wydarzenia, jakich bohaterka nie zaznała przez całe swoje dotychczasowe życie. Ten pomysł na fabułę nie jest zbyt wyszukany: ale można autorce wybaczyć: udaje jej się nie tylko uzasadnić potrzebę wprowadzania kolejnych wstrząsów w egzystencji Brett, ale też pokazywać nietypowe sposoby realizacji planów i marzeń. Jest to powieść, która dzięki adaptacji filmowej może zyskać drugie życie i trafić do szerokiego grona odbiorców. Pokazuje im, jak ważne jest podążanie za głosem serca i realizowanie własnych – a nie cudzych – oczekiwań wobec życia. I nawet jeśli brzmi to infantylnie, cała książka ratuje się właśnie odchodzeniem od schematów. Lory Nelson Spielman nie daje czytelniczkom tego, czego mogłyby się spodziewać – odwraca baśniowe scenariusze, zmienia znaczenia, zadaje niewygodne pytania i zmusza do weryfikowania ocen. Jest tu sporo niewygód – ale Brett tego waśnie potrzebuje, żeby zacząć naprawdę żyć i uczyć się, co w codzienności jest naprawdę ważne – tak, żeby nie moralizować i nie pouczać odbiorczyń, ale zasugerować im, o co warto zawalczyć. Jest ta powieść rodzajem baśni – ale dzięki ucieczce od oczywistości można ją docenić i cieszyć się lekturą. Nawet jeśli pewne fabularne uproszczenia mocno rzucają się w oczy.

niedziela, 6 kwietnia 2025

Zofia Stanecka: Basia i wakacje

Harperkids, Warszawa 2025.

Plany

Wszystkie dzieci rozmawiają o wakacjach. Wszystkie są podekscytowane i wszystkie mają plany – niektóre od najmłodszych lat przyzwyczajane są do dalekich podróży i do wypraw typu „olin kluzif”, co pobrzmiewa w ustach przedszkolaków naprawdę intrygująco. Basia – tak samo jak jej rówieśnicy – z niecierpliwością czeka na wakacje. Ta bohaterka niespecjalnie dobrze radzi sobie z odwlekaniem przyjemności, najchętniej na wakacjach znalazłaby się już. Jest jednak pewna sprawa, która psuje radość z planów na wypoczynek – i to nawet u sześciolatków. Basia dowiaduje się, że Anielka, jej najlepsza przyjaciółka, nie będzie mogła zrealizować swoich wakacyjnych marzeń. Anielka wydaje się tym nie przejmować, rozumie, że sytuacja jest wyjątkowa: właśnie zachorował jej zwierzak, trzeba sporo pieniędzy na jego leczenie, a to oznacza, że oszczędności odłożone na wakacje, znajdą zupełnie inne zastosowanie. Dziewczynka, chociaż często zachowuje się infantylnie, w takich wypadkach robi się dojrzała nad swój wiek i nie protestuje – wiadomo, że woli życie i zdrowie czworonożnego przyjaciela niż rozrywki. Basi jednak szkoda przyjaciółki – zrobiłaby wiele, żeby i Anielka mogła cieszyć się nowymi atrakcjami. A ponieważ ta bohaterka często myśli tylko o własnych wygodach i potrzebach, empatia i zainteresowanie innymi musi zostać wynagrodzone. Skoro Anielka nie musi spędzać wakacji w dalekich krajach ani w drogich kurortach, może da się jej pomóc. W sprawę naturalnie zaangażować się muszą dorośli: tu nawet najbardziej rezolutne sześciolatki nie są w stanie nic poradzić – poza zwróceniem się z prośbą o pomoc do dorosłych. A rodzice – stają na wysokości zadania.

I tak naprawdę przesłanie książki „Basia i wakacje” nie dotyczy wyłącznie radości z planowanego wypoczynku i rozrywek podczas letnich miesięcy. To drugi plan opowieści. Najważniejsze staje się podkreślanie wspólnie spędzanego czasu. Cieszy, kiedy można dzielić drobne radości z najważniejszymi osobami w życiu – kiedy w pobliżu są przyjaciele, nie trzeba więcej. I tak radość Basi ze zbliżających się wakacji byłaby niepełna, gdyby nie udało się pomóc przyjaciółce. A jeśli da się snuć wspólne plany – niczego więcej nie trzeba. Zofia Stanecka po raz kolejny pokazuje dzieciom, co jest w życiu ważne. Uczy małych odbiorców wyczulenia i wrażliwości, w prostej historyjce wykorzystuje umiejętność obserwacji i znajomość dziecięcej psychiki. Udowadnia, że nieprzypadkowo seria o Basi zyskała tak wielką popularność i cieszy się niesłabnącym powodzeniem: każde kolejne opowiadanie trafnie przedstawia codzienność kilkulatków i problemy, z których często dorośli nie znają – albo nie chcą zauważać. Zofia Stanecka trafia do odbiorców głównie dzięki szczerości i nieupiększanej rzeczywistości: Basia to zwyczajne dziecko, ze wszystkimi wadami. Jako taka właśnie trafia do przekonania najmłodszym. Staje się bohaterką idealnie wyrażającą uczucia odbiorców – i zachęca do śledzenia fabuł. Stanecka dzieci rozumie i nie ośmiesza, nawet jeśli akcentuje ich słabostki. Basia po raz kolejny przyciągnie do książki tłumy.

sobota, 5 kwietnia 2025

Magdalena Kiełbowicz: Którędy na Różaną?

Kropka, Warszawa 2025.

Zwyczajne życie

Chociaż jest tu czarodziej – i to na nim opiera się narracja w kolejnych opowiadaniach – to jednak Magdalena Kiełbowicz od nadmiaru magii ucieka. Bohater prowadzi całkiem zwyczajne życie, próbuje wyhodować dynię, którą wygra konkurs (tu nie tylko czary się przydają, ale też umiejętności i spora doza cierpliwości), a poza tym przychodzi z pomocą tym, którzy wsparcia akurat potrzebują. A kiedy w okolicy grasuje Pech ze swoją świtą, pomocna dłoń zawsze się przyda. Kiedy jest się czarodziejem, nie wszystkie problemy da się rozwiązać magią, co autorka odbiorcom przypomina – czarodziej Marceli zwykle musi posługiwać się sprytem i wykazywać pomysłowością, żeby pokonać przeciwników albo znaleźć receptę na kłopoty innych. Ci, którzy wierzą w pecha, najszybciej go przywołują – w tych historiach Pech nabiera namacalnego wymiaru: to czarny charakter, który potrafi napsuć krwi okolicznym mieszkańcom. Pech rośnie w siłę wtedy, kiedy się jest przekonanym o jego możliwościach – w tym wypadku nawet nieświadome zaklinanie pecha podkarmia go i przywołuje – co oczywiście oznacza dalsze zmartwienia i wyzwania.

Jak na magiczny świat dużo tu zwyczajności i wręcz rutyny – dla bohatera to normalność, ale dzieci mogą być zdziwione spokojem, jakim tchną te opowiadania – nawet w kulminacyjnym momencie walk i potyczek. Magdalena Kiełbowicz opisuje wszystko bez wielkich dramatów czy dawek adrenaliny: tworzy raczej historie, które mają pomóc w usypianiu najmłodszych (lub wyciszaniu ich przed snem). Nie potrzebuje wzniosłości ani komplikowania akcji, idealnie sprawdza się zwyczajny świat niezwyczajnego bohatera. Od czasu do czasu autorka przypomina sobie o tym, że powinna wpleść trochę czarów do rzeczywistości, żeby nie przesadzić z uspokajaniem czytelników – i wtedy decyduje się na uruchomienie wyobraźni. I to całkiem nieźle wypada – jako pomysły na rozwijanie fantazji najmłodszych. Co ciekawe, mieści się tu wiele intrygujących rozwiązań, nawet jeśli dzieci nie uda się przyciągnąć za pomocą konkursu hodowców dyń, znalazło się tu całe mnóstwo magnesów na najmłodszych, scenek i sytuacji, które przyciągną uwagę dzieci. Magdalena Kiełbowicz stawia na klasykę w narracji i konstrukcji książki – zależy jej na tym, żeby zapewnić dzieciom rozrywkę w starym stylu, być może chce przekuć w opowieść własne lekturowe wspomnienia – unika sensacyjności i nadmiernego przekoloryzowywania opowieści, na szczęście rezygnuje też z infantylnych tonów. Pisze prostą historię z miejsca niekoniecznie bajkowego w założeniach, za to świetnie sprawdzającego się jako tło wydarzeń.

„Którędy na Różaną” to zestaw opowiadań łagodnych i przeznaczonych do cowieczornej lektury – to coś w sam raz dla dzieci przebodźcowanych i zmęczonych nadmiarem wrażeń w bajkach czy kreskówkach. Magdalena Kiełbowicz pozwala im na odpoczynek i zabiera do świata, który rządzi się swoimi prawami, ale mówi też coś ważnego o ludziach. Może jest to książka pozbawiona fajerwerków w ramach akcji – ale sposób prowadzenia opowieści to jej wielka zaleta. Warto tu też zaznaczyć, że ilustracje Kasi Kołodziej - charakterystyczne, z dowcipem typowym dla tej ilustratorki - również przyciągają wzrok i zapraszają do śledzenia przygód czarodzieja.

piątek, 4 kwietnia 2025

Eliza Piotrowska: Kapibara Barbara

Agora, Warszawa 2025.

Filozofia spokoju

Eliza Piotrowska ma talent do tworzenia bohaterów, którzy świetnie tłumaczą świat, chociaż wcale się tym nie zajmują. Kiedyś ciocia Jadzia trafiała do wyobraźni najmłodszych i pozwalała oswoić się z całą gamą silnych uczuć. Obecnie wyprze ją z rynku postać znacznie bardziej egzotyczna – i do pokochania przez dzieci oraz dorosłych – kapibara Barbara. Przeniesienie ludzkich dylematów i pytań do świata, w którym filozofia życia wydaje się prosta, to strzał w dziesiątkę. W kolejnych opowiadaniach z codzienności rodziny kapibar pojawiają się rozterki ludzi i odzwierciedlają pytania dzieci – nie ma tu miejsca tylko na jedno, na nudę. Eliza Piotrowska wie, jak wykorzystywać skrót, tworzy książkę, która przejdzie do klasyki literatury czwartej, powinna sobie zapewnić miejsce w kanonie lektur – i trafić do szerokiego grona odbiorców, znacznie szerszego niż zakładana grupa docelowa. Bo z przygód kapibary Barbary ucieszą się nie tylko kilkulatki – nawet dorośli, którzy zechcą czytać tę książkę swoim pociechom przed snem (a warto!) odkryją tu sporo dla siebie. Przede wszystkim kapibara Barbara to w założeniu istotka niezbyt skomplikowana – jednak okazuje się świetną obserwatorką i radzi sobie z komentowaniem nawet najbardziej zadziwiających aspektów jej rzeczywistości. Jest dociekliwa i sprytna, a do tego sporo przeżywa – każde opowiadanie to inna samodzielna historyjka, w której śmiech jest równie ważny co akcja. Eliza Piotrowska unika przegadania czy rutyny, u niej każde zjawisko jest przygodą i ciekawostką, każde wiąże się też z kolejną lekcją do wyciągnięcia przez małych odbiorców. Kapibara może wyjaśniać sprawy niezrozumiałe dla dzieci w sposób, który pomoże im pojąć sedno problemu, daje sobie radę z rozśmieszaniem i z wskazywaniem właściwej drogi. Nie moralizuje – raczej ze zdumieniem (właściwym gatunkowi) wszystkiemu się przygląda. I właśnie w naiwności kapibary tkwi źródło jej uroku – to bohaterka, która nawet nie zdaje sobie sprawy z własnej mądrości, a ma do zaoferowania naprawdę dużo. Warto zatem przyjrzeć się kapibarze i jej rodzinie – tu wiele spraw zyska swoje wytłumaczenie, wiele zjawisk stanie się bardziej oczywistych dzięki spojrzeniu przez pryzmat naiwnego odkrywcy. Kapibara Barbara to postać, którą po prostu trzeba pokochać: zachwyca w samym pomyśle, a potem ten zachwyt podtrzymuje za sprawą rozwiązań fabularnych i umiejętnego podkreślania charakteru. Jest w tym tomiku zapowiedź całej niebanalnej serii, kapibara Barbara powinna spotkać się z Wesołym Ryjkiem, przynajmniej na jednej półce w domu każdego, nie tylko małego, czytelnika – to doskonały poprawiacz humoru, niezawodne remedium na smutki i zmartwienia. To, że wszyscy uwielbiają kapibary, nie ulega wątpliwości. Ale kapibara Barbara pokazuje, że to bardzo mądre i rezolutne stworzenia, które nie tylko wyglądem budzić będą zachwyt. Dobrze, że to właśnie Eliza Piotrowska powołała do istnienia tę postać – uda jej się zaintrygować szerokie grono odbiorców.

czwartek, 3 kwietnia 2025

Simon Philip: Apsik

Kropka, Warszawa 2025.

Zasady

To jest temat, który zwłaszcza po pandemii wydaje się ważny – i w zasadzie konieczny do przyswojenia przez najmłodszych (chociaż, niestety, nie tylko): podczas kichania czy kaszlu należy zasłonić usta. Żeby kilkulatki przyswoiły sobie to zalecenie, przyda się zabawna fabułka w (niepotrzebnie) rymowanej niezbyt dokładnie opowiastce. Oto mały chłopiec, który nie przestrzega tej ważnej zasady: kicha i nie zasłania nosa. W związku z tym z tego nosa wypada zestaw przedziwnych i szalonych istot, a wszystkie zaczynają brykać i psocić coraz bardziej. Chaos pogłębia się z każdym kichnięciem – jako pierwszy z nosa chłopca wypada duży różowy słoń, później będą między innymi cyrkowcy, ale i piraci czy rozmaite zwierzęta. Nad zamieszaniem, jakie się zrobi, nie da się zapanować – tymczasem w nosie ciągle kręci. Simon Philip bawi się znakomicie – i tak samo będą się bawić odbiorcy, bo absurd to coś, co lubią najmłodsi oraz ich rodzice. Chociaż „Apsik” ma być książeczką o manierach, szybko trafi do przekonania kilkulatkom – i przypomni im w odpowiednim momencie o zasadach.

Jest to picture book, w którym ilustracje wybijają się na pierwszy plan, a tekst zostaje w ogóle rozbity na linijki i porozrzucany po stronach, trudno przewidzieć, gdzie skończy się wers, nie ma śladu po granicach formalnych – ale linearność też zostaje zaburzona przez różne kierunki napisów. Gdyby tekst był starannie zrymowany i z sylabotonizowany, łatwiej byłoby za nim nadążać i wiedzieć, czy ominęło się jakiś fragment zagubiony w gąszczu obrazków – jednak przekład nie wymusza rytmizacji, opiera się tylko na niedokładnych współbrzmieniach (te od czasu do czasu trafiają w akcenty i dzięki temu przypominają, że mamy do czynienia z wierszykiem). Chłopiec kicha, stworzenia naokoło niego kłębią się coraz bardziej – i z impasu nie ma wyjścia. Akcja przyciąga uwagę znacznie bardziej niż forma – a to oznacza, że można by było w ogóle zrezygnować z rymowanki na rzecz opisu pozbawionego wolt. To wystarczy, bo potencjał opowieści jest gigantyczny – nietrudno przyciągnąć dzieci do lektury i nietrudno je przy niej do końca zatrzymać, wszyscy będą chcieli sprawdzić, jak skończy się szalona przygoda zapoczątkowana zwykłym łamaniem reguł dobrego wychowania. W tej publikacji jest miejsce na wygłupy i na rezygnowanie z realizmu na rzecz wyobraźni – a jednocześnie nie odchodzi się od ważnego w procesie wychowawczym przekazu. Do rozcapierzonej formy dochodzą jeszcze równie szalone obrazki – strona graficzna to jedyny łącznik między światem znanym odbiorcom a tym, co dzieje się w codzienności chłopca, który nie zasłania nosa przy kichaniu. Będzie tu co oglądać i to wiele razy podczas powtarzającej się lektury. Ucieszy ta książka i dzieci, i rodziców, humor w niej zawarty będzie pomagać w wychowywaniu – i przypominać w odpowiednich momentach o regułach życia społecznego.

środa, 2 kwietnia 2025

Jeff Kinney: Niezły klops

Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.

Rządy

Przygody Grega nikomu nie mogą się znudzić, nie tylko dlatego, że Jeff Kinney jest dla swojego bohatera bezlitosny – ale też ze względu na to, że autor powieści komiksowych bardzo dobrze wyłapuje z rzeczywistości rozmaite absurdy, które następnie naświetla w zabawnych historiach. Dowcip jest tu wszechobecny – i zwykle to dowcip, w którym z głównego bohatera śmieją się wszyscy i bez litości. Mają zresztą powody. Ale tym razem… Tym razem Greg schodzi z widoku, przynajmniej trochę. Bo znacznie lepsze numery wycinają jego krewni. A wszystko przez babcię.

Organizowanie wczasów rodzinnych samo w sobie powinno być zakazane jako prosty przepis na katastrofę: nastoletni bohater o tym wie, a jednak nie do końca może zaprotestować, kiedy jego mama wymyśla spęd dla bliskich. Wzorem babci, chce mieć wszystkich przy sobie – żeby móc się z nimi dogadać, albo… mieć ich na oku. Gregowi pozostaje tylko obserwować, a w odpowiednim momencie usunąć się z horyzontu. Co – oczywiście – nie jest możliwe. „Niezły klops” to wakacyjna historia o szalonym biegu wydarzeń. Jeff Kinney bawi się tu przede wszystkim satyrą na starsze pokolenie, które nie potrafi się między sobą dogadać. Ciotki przy każdym posiłku są w stanie wrócić do wydarzeń sprzed dekad, żeby tylko wytykać sobie nawzajem błędy i tkwić w zadawnionych konfliktach. Wszystkim zależy na tym, żeby pokazać się w jak najlepszym świetle – tyle tylko, że nieprzewidziane wydarzenia eksponują słabości charakteru. I na tych właśnie słabościach opiera się komizm charakterów w książce „Niezły klops”. Odbiorcy będą tu mieli sporo radości – ale mogą też docenić trafność spostrzeżeń autora, który wyrywa się poza szkolną społeczność i tamtejsze zasady, żeby uświadomić czytelnikom, że dorosłość wcale nie jest wolna od problemów. Nad wszystkim unosi się sekret władzy. Sekret władzy to tajemnica babci – to ona trzęsie całą rodziną, co bezbłędnie wyłapuje Greg. Może uda się odkryć, jakim sposobem jej to wychodzi?

W tej książce dowcip podbijany jest różnymi metodami: czasem wiąże się z puentami podawanymi w fabule, czasem z rysunkowymi podsumowaniami akcji – ważne, że odbiorcy otrzymują tu śmiech pod różnymi postaciami i nigdy nie mogą być pewni, jaką puentę autor zaproponuje. To dzięki śmiechowi seria ma się tak dobrze i rozwija się z kolejną historią. Dziennik Cwaniaczka to rzeczywiście propozycja, która może przyciągnąć nieczytających z zasady młodszych nastolatków do lektur łamiących konwencję i wpisujących się w nurt prześmiewczych narracji. Chociaż wiele już przygód Grega na rynku zaistniało, dzięki zmianom otoczenia autor nie będzie nudzić młodych czytelników – zaproponuje im kolejną podróż w świat bliski, a jednocześnie wyśmiewany, przefiltrowany przez kpinę i zabawę. W tym wszystkim nie ma już znaczenia schematyczność rysunków i ich prostota: to rozwiązanie, które sprawdziło się między innymi w komiksach o Dilbercie – tutaj nie osłabia wymowy tomików i pomaga w przyciąganiu kolejnych odbiorców.

wtorek, 1 kwietnia 2025

Przemysław Pawlak: Witkacy. Biografia

Iskry, Warszawa 2025.

Wymyślanie życia

Z dużym sentymentem podchodzi Przemysław Pawlak do egzystencji Witkacego – tworzy obszerną biografię, która świetnie wpisuje się w Iskrowy cykl publikacji życiorysowych, ale przy okazji pozwala poznać i polubić bohatera tomu z dalekiej od sztuki strony. Bo Przemysław Pawlak skupiać się będzie w dużej części na zwykłej egzystencji. Już sam fakt, jak rozpisuje się na temat dzieciństwa swojego bohatera, może pokazywać, jak mocno angażuje się w tę opowieść – i jak bardzo chce, żeby w Witkacym-ekscentryku odbiorcy dostrzegli przede wszystkim człowieka. Zadania łatwego nie ma, jednak radzi sobie z tym, eksponując określone wydarzenia – i kierując uwagę czytelników na konkretne scenki z życia. Witkacy jest tu zafascynowany góralską sztuką, zbiera informacje na temat zdobień domów, ale i – samej twórczości ludowej. Do tego ciągle konsumuje sztukę mistrzów, podgląda warsztaty malarzy, grafików, szuka mariaży gatunków – ale i rozwiązań formalnych, które same w sobie mogą stać się tworzywem. Funkcjonuje w rodzinie – na początku w biografii znaczącą rolę odgrywają rodzice i ich twórcze i zawodowe poszukiwania – także tu Przemysław Pawlak zatrzymuje się na dłużej, przekonany, że późniejsze zainteresowania są po prostu pochodną doświadczeń z najmłodszych lat. I tak udaje się wyrwać „Stasia” z kontekstów, w które zwykle jest wpisywany. Do końca książki liczyć się będą zwłaszcza relacje międzyludzkie oraz zmagania z codziennością – sztuka to plan drugi. I takie podejście, chociaż niektórych może zaskoczyć, pozwala odkryć inną twarz Witkacego – jest ciekawym rozwiązaniem, bo wybija czytelników z kolein i powtarzanych do znudzenia schematów. Tutaj schematycznie nie będzie ani przez chwilę. Autor nie zamienia się w przewodnika i historyka sztuki, za to chętnie sprawdza, jak jego bohater mógł funkcjonować w swoim otoczeniu – i na ile na nie wpływał. Witkacy to postać, która łatwo może zdominować narrację, jednak Przemysław Pawlak czuwa nad rytmem opowieści, udaje mu się bardzo dobrze kierować wyobraźnią czytelników i sprawiać, że nie tylko zainteresują się życiem prywatnym Witkacego, ale też całym społeczno-kulturowym kontekstem, w którym funkcjonował. Chociaż to bardzo obszerna publikacja (i wypełniona interesującymi materiałami graficznymi: reprodukcjami ale i zdjęciami), stanowi po prostu dopowiedzenie do odkryć związanych z twórczością Witkacego. To opowieść na marginesie dzieł pozostawionych przez tego artystę. Opowieść niemal konfesyjna, a na pewno domowa – na pewno nie do końca typowa. Dobrze wpasowuje się w serię biografii proponowanych przez Iskry, popularyzatorskich i zajmujących, napisanych z werwą i pomysłem, ale też ze specjalnym wyczuleniem na potrzeby i wybory dokonywane przez bohaterów. Jest to książka, którą czyta się niemal jak powieść, z dużym uznaniem: sprawdza się dla szerokiej publiczności dobór wydarzeń i ich interpretacja, ale też pomysł na narrację – lektura przebiega płynnie i pozwala lepiej orientować się w realiach przestrzeni twórczej i życiowej Witkacego. Przemysław Pawlak pozwala zanurzyć się w świecie dzisiaj pobrzmiewającym mocno egzotycznie.

poniedziałek, 31 marca 2025

K. Bromberg: Poza zasięgiem

Luna, Warszawa 2025.

Tempo

W romansach i powieściach erotycznych spoza rynku young adult liczy się przesada. Zawsze wszystko musi być doprowadzone do ekstremalnych wartości, zupełnie jakby silne emocje nie mogły wybuchać w zwyczajnych okolicznościach. I K. Bromberg ten schemat realizuje w książce „Poza zasięgiem”. Wprowadza czytelniczki w świat maksymalnie odległy od ich stereotypowych zainteresowań, przede wszystkim po to, żeby uruchomić wizję prawdziwego faceta, kierowcy Formuły 1. Tu wytrzymują tylko najwięksi twardziele. A Riggs ma podwójny powód, żeby zasłużyć na uznanie: wprawdzie do tej pory jeździł o klasę niżej, teraz będzie mógł zastąpić jednego z kierowców Formuły 1: nieszczęśliwy wypadek na torze wyeliminował świetnego zawodnika i do tego wymusił błyskawiczną zmianę. Riggs oczywiście walczy nie tylko na torze ze sobą – bije się też z własnymi demonami. Stracił ojca właśnie w wypadku na torze wyścigowym – teraz sam ma ścigać się właśnie w tym miejscu, które, dziwnym trafem, nie zostało jeszcze przebudowane. Z jednej strony Riggs, facet po przejściach i z problemami. Z drugiej strony piękna Camilla, córka szefa. Camilla nie zamierzała wiązać życia z Formułą 1, zwłaszcza że złe wspomnienia z byłym ukochanym wyzwalają do tej pory strach i kłopoty w relacjach łóżkowych. Jednak ciężko choremu ojcu się nie odmawia: nie pozostaje kobiecie nic innego jak wdrożyć się do nowych obowiązków, przygotowywać na objęcie dowodzenia.

Tak naprawdę niezależnie od tego, co K. Bromberg wymyśli dla postaci, liczy się tylko scenariusz pozwalający bohaterom związać się ze sobą – i to na poważnie, bo nie wiadomo dlaczego w powieściach erotycznych seks musi prowadzić do zbudowania prawdziwego i trwałego związku. Więc i tutaj Camilla i Riggs czują do siebie przyciąganie, ale bardzo ostrożnie się do siebie odnoszą, nie chcą niczego zepsuć ani stracić. Całkiem długo będą musiały czytelniczki czekać na sceny łóżkowe (zresztą – zachowawcze), w zamian mogą bawić się opisami pożądania i zbliżania się tego, co nieuchronne. Temat wyjściowy – lęki i traumy z przeszłości – schodzi na dalszy plan, przynajmniej ten u Riggsa, bo problemy Camilli mają związek z erotycznymi doświadczeniami, nie da się zatem o nich zapomnieć. K. Bromberg rezygnuje z rozbudowywania fabuły (ogranicza ją tylko do dwóch postaci i najbliższych z ich orbit, narrację prowadzą na zmianę główni bohaterowie romansu), ale nie odrzuca dokładnej narracji, stara się tworzyć powieść obyczajową, w której znajdzie miejsce na nakreślanie tła działań – tak, żeby jednokierunkowość wysiłków nie była zbyt rażąca.

Jest „Poza zasięgiem” książką, w której temat Formuły 1 to jedynie wstęp do przygody – nie będzie mieć znaczenia, kiedy tylko rozkręci się relacja między dwojgiem bohaterów. Dlatego też czytelniczki, które nie znają powieści K. Bromberg, mogą być spokojne – nic nie odciągnie ich uwagi od namiętności i tworzenia się więzi między postaciami.

niedziela, 30 marca 2025

Katarzyna Kozłowska: Feluś i Gucio odkrywają... ciało człowieka

Nasza Księgarnia, Warszawa 2025.

Do czego służy…

W serii Feluś i Gucio odkrywają – kartonowym picture booku dla najmłodszych – pojawia się motyw ciała człowieka. Oczywiście w wersji, która przykuje uwagę maluchów, Katarzyna Kozłowska wykorzystuje swoich bohaterów do omawiania kolejnych części ciała. Przy okazji przedstawiać będzie ich zastosowanie: nogi mogą służyć do tupania, a ręce do klaskania, nosem czuje się zapachy a językiem smaki – i tak przeprowadza autorka przez detale anatomiczne (po włosy na ciele). Zaspokaja ciekawość maluchów albo namawia ich do przyglądania się swoim ciałom – uczy ale przez zabawę. Nie chodzi nawet o poznawanie siebie czy o przyswajanie nazewnictwa (chociaż w niektórych wypadkach może się to przydać), bardziej o uczestniczenie w obserwacjach.

Jest to picture book – jak wszystkie części o Felusiu i Guciu, także w podstawowej serii. Katarzyna Kozłowska wykorzystuje tę formę, żeby przyciągać uwagę dzieci i nie zniechęcać ich nadmiarem tekstu. Proponuje wielkoformatowe obrazki, na których dzieje się wiele równocześnie – dzieci będą mogły oglądać wydarzenia i nazywać je samodzielnie, ze szczególnym uwzględnieniem motywów, które pasują do tematu wiodącego na rozkładówce – jeśli ktoś coś wącha, można zastanowić się, które zapachy są przyjemne, a które niekoniecznie, można tu obejrzeć palce albo zęby. Miś przypomina o tym, co należy zrobić: ma nawet specjalne pouczające tabliczki z nakazami (między innymi podpowie, że ważne jest zachowanie higieny, albo – jaki lekarz pomoże w razie potrzeby). Feluś ma tu sojusznika: chociaż Gucio miejscami różni się budową, może dobrze wyjaśniać przynajmniej część motywów, albo robić odciski łapek tam, gdzie Feluś bawi się w odciskanie linii papilarnej na kartce. Część drobnych obrazków ma podpisy – i w tych podpisach mieszczą się wiadomości dla dzieci. Te wiadomości łatwo będzie zapamiętać dzięki skojarzeniom z obrazkami i zachęcie do ruchu – nie da się właściwie czytać ani przeglądać tej książki bez interaktywnych reakcji. Warto zatem brać przykład z bohaterów i ruszać się przy tomiku – tak znacznie lepiej będzie się pracować nad wyobraźnią i umiejętnościami.

Nie ma tu fabuły, chociaż można tworzyć drobne historyjki na podstawie obrazków. Nie ma tu też klasycznych przygód, liczą się wyłącznie wyrwane z kontekstu skojarzenia i informacje. Ale dla dzieci najważniejsze będzie to, że prezentacji dokonują bohaterowie, których one znają i którym ufają. Feluś i Gucio znów stają się przewodnikami po zwyczajnym świecie, I znów jest tu trochę zabawy, trochę wiadomości – połączenie z obrazkami wydaje się dobrze przemyślane i sprawia, że najmłodsi chętnie będą zaglądać do tomiku. Kartonowa lekcja o tym, jak wygląda ciało człowieka to jednocześnie rozbudzanie głodu wiedzy u kilkulatków. Warto zatem sięgać po przygody tej pary – dziecka i jego pluszowego misia – żeby przedszkolny świat poznawać z perspektywy małego człowieka.

sobota, 29 marca 2025

Richard J. Jones, T. Michael McCormick: Bunt komórek. O faktach, mitach i zagadkach raka

Helion, Gliwice 2025.

Zmiany

Richard J. Jones i T. Michael McCormick podchodzą do tematu, który przeraża społeczeństwo, z humorem i dużą dawką wiedzy – „Bunt komórek. O faktach, mitach i zagadkach raka” to książka, która wyzwala mnóstwo pytań – a na drugie tyle znajduje odpowiedź. Nie zawsze jednak to się udaje. Autorzy pochodzą z rodzin mocno dotkniętych chorobą cywilizacyjną, próbują więc znaleźć rozwiązania zagadek i dowiedzieć się jak najwięcej o długo niewidocznym przeciwniku, żeby przygotować się na to, co nieuchronne. Wszechobecność raka według wielu badaczy ma dzisiaj związek z wydłużającą się średnią życia – im starsze społeczeństwo, tym bardziej narażone na ryzyko raka. A jednocześnie diagnoza to nie wyrok, dzisiaj wiele raków jest uleczalnych, część traktuje się po prostu jako przewlekłe ale nie śmiertelne choroby (które da się utrzymać w ryzach), a część i tak pozwala przeżyć jeszcze kilka lat od otrzymania złych wyników badań. Liczy się tempo działania, według autorów profilaktyka jest jednym z ważniejszych rodzajów podejmowanych akcji – i mnóstwo będzie tu komentarzy, które maja oddalić strach przed groźną chorobą.

Tyle że na w temacie raka wciąż mnóstwo jest niewiadomych. Autorzy dbają o to, żeby obalać mity związane z rakiem i przekonywać czytelników, że są pewne działania, które można podjąć dla własnego dobra – a także że uwarunkowania genetyczne nie zawsze są gwarantem zachorowania na raka. Tłumaczą, dlaczego nawet profilaktyka bywa zawodna (obrazowo pokazują, jak wiele komórek rakowych musi się w ciele znaleźć, żeby udało się wykryć chorobę w badaniach) i przekazują najnowsze ustalenia dotyczące choćby odmian raka jednego narządu u różnych osób: tu znów w grę wchodzą indywidualne warunki i kolejne poziomy genetyki.

Dowiedzą się czytelnicy rzeczy praktycznych: jak przygotować się do rozmowy z lekarzem, jakie pytania zadawać, ale przede wszystkim – dlaczego nie bać się raka, a zachowywać pogodę ducha i optymizm w każdych warunkach. To trochę oswajanie z tym, co coraz bardziej prawdopodobne – a trochę dzielenie się wiedzą dla uniknięcia błędów. „Bunt komórek” to książka przygotowana nie z myślą o specjalistach – ci będą wiedzieli, gdzie szukać fachowej wiedzy – a z myślą o zwyczajnych odbiorcach, tych, którzy pozostają często sami z lękiem i bezradnością w obliczu chorób i słabości, cierpienia swojego albo bliskich. Autorzy posługują się wyrazistymi i przekonującymi metaforami, nawiązują do tego, co znane czytelnikom, żeby trafić do nich z przekazem. Unikają powielania schematów, zależy im na popularyzowaniu wiedzy. A ponieważ rak faktycznie pojawia się coraz częściej i dotyczy coraz większej liczby ludzi – ta książka długo będzie potrzebna na rynku wydawniczym. Uwagę mogą tu przyciągać dowcipne rysunki związane czasem z treścią wywodu, a czasem… z wykorzystywanymi porównaniami. Sporo materiału graficznego pomaga odciążyć narrację i przyczynia się do nadania lekkości opowieści. Ta książka wiele razy nawiązywać będzie do podstawowych obaw i przekonań społeczeństwa – po to, żeby odwrócić sposób myślenia i przypomnieć o postępach w medycynie.

piątek, 28 marca 2025

Michał Wójcik: Miasto szpiegów. Gra wywiadów w okupowanej Warszawie

Rebis, Poznań 2025.

Informacje

Postaci jest w tej książce wiele, przydaje się ich zestawienie podane na początku tomu „Miasto szpiegów”, żeby nie pogubić się w relacjach i charakterystykach – później już nie będzie czasu na szczegółowe omawianie sylwetek, akcja nabierze tempa, a dynamika rozdziałów wymusi na czytelnikach skupienie na wydarzeniach a nie na charakterach. Michał Wójcik przygląda się temu, co działo się w okupowanej Warszawie – z perspektywy agentów specjalnych i szpiegów. I, owszem, będzie to lektura wypełniona barwnymi charakterami i scenami rodem z filmów sensacyjnych, pojawią się próby przechytrzenia wroga, brawurowe akcje, a czasami – spryt, który pozwalał ocalić życie. Pojawi się też wielu konfidentów i donosicieli, którzy dla własnego zysku zrobią wszystko. Każdy rozdział to inna opowieść i inny temat, w jednych dominować będą piękne panie świadomie korzystające ze swoich wdzięków, w innych – sportowcy, którzy potrafią robić użytek z pięści. Niektórzy wydadzą nawet najbliższych, inni będą szukać sposobu na ominięcie systemu. W Warszawie czasów okupacji są miejsca całkowicie bezpieczne – takie, w których można spokojnie spiskować i takie, do których wróg nie ma wstępu. W Warszawie czasów okupacji zmieniają się role, niekiedy zupełnie niespodziewanie. Pamięć jest jednak tym, co przechowa informacje o podłych występkach i czynach, których nie można przemilczeć. W tej publikacji będzie sporo takich – ale jeśli ktoś decyduje się na rolę szpiega, wszystko jedno, pod czyimi rządami, musi mieć na uwadze ryzyko i konsekwencje.

Każda opowieść to mocny scenariusz, wypełniony silnymi emocjami i wielkimi niebezpieczeństwami. Nie ma tu ani spokoju, ani stagnacji, zresztą autorowi przecież chodzi o to, żeby podkreślać zagrożenia i ryzyko. Stara się odwzorowywać wydarzenia, dokładnie, co do momentu, żeby uświadamiać odbiorcom, z czym mierzyli się ludzie z jego historii. Naświetla związki przyczynowo-skutkowe i techniki, jakimi posługiwali się szpiedzy, kreśli ich portrety charakterologiczne, bo wiele razy pojawia się sięganie do arsenału osobistych chwytów, żeby wyjść cało z opresji. „Miasto szpiegów. Gra wywiadów w okupowanej Warszawie” to książka nie tylko dla tych, którzy pasjonują się historią – jest w niej również spory potencjał literacki, mnóstwo motywów, które same w sobie niosą silny ładunek emocjonalny. Autor dba o szczegółowość narracji, przywołuje też dokumentację zdjęciową i na różne sposoby próbuje wprowadzić czytelników do niebezpiecznego i fascynującego jednocześnie świata. Prawdziwość wydarzeń nie osłabia przyjemności lekturowej – liczy się bowiem to, co ponadczasowe, co nawet bez wojennej oprawy nie ulegnie zapomnieniu. Jest to książka skondensowana, esencjonalna, nawet mimo wielowątkowości czy zróżnicowania tematycznego. Dla odbiorców, którzy pasjonują się tematem drugiej wojny światowej – uzupełnienie ich standardowych lektur. Jednak po tę pozycję sięgać mogą równie dobrze przypadkowi czytelnicy po prostu zainteresowani tematem – i oni otrzymają tu porcję wiedzy przyprawioną odpowiednim rozkładem akcentów.

czwartek, 27 marca 2025

Jarek Westermark: Truteń, czyli rozprawa z ojcostwem

Agora, Warszawa 2025.

Pokolenie

Opowieści o rodzicielstwie, zwłaszcza pisanych z perspektywy tych, którzy dopiero zaczynają mierzyć się z tematem, jest na rynku mnóstwo. Cały dział literatury parentingowej ma w sobie jeszcze podzbiór historii o dzieciach na wesoło. To zawsze dobrze się sprzedaje, nadaje się na prezent dla świeżo upieczonych rodziców albo pokazuje, że inni też niekoniecznie radzą sobie z wyzwaniami, jakie stawia przed nimi natura i kultura. Jarek Westermark na humor stawia, owszem, humor jest jego bronią i usprawiedliwieniem, bo to, co ma do powiedzenia, nie wszystkim się spodoba. „Truteń, czyli rozprawa z ojcostwem” to historia płynąca z wielkiego buntu. Westermark przyjmuje postawę mocno feministyczną (w książce nazywaną lewacką) i jednocześnie maczystowską (w wersji żony). Ze skrajności w skrajność po to, żeby wskazać problem dzisiejszych młodych rodziców. Problem dotyczący opieki nad dzieckiem. Westermark pokazuje, jak łatwo jest mężczyźnie wymiksować się z domowych obowiązków, zrzucić ciężar opieki nad dzieckiem na żonę – i wyhodować w sobie trutnia, który każdego wysiłku potrafi uniknąć. Truteń tylko czeka na okazję, czasami trzeba mnóstwo siły woli, żeby mu się nie dać: zawsze znajdzie się dobre uzasadnienie, a to niewyspanie, a to praca, a to brak pewności siebie, lęk przed skrzywdzeniem niemowlaka – a to uwarunkowania biologiczne (w końcu ojcowie nie mogą karmić piersią). Truteń podsuwa wymówki, zachęca do niedziałania, do biernego oporu albo wręcz do ucieczki. Westermark się na to nie zgadza, wszystko jedno czy na pokaz, czy ze względu na osobiste przekonania – i walczy z trutniem (i ze wszystkimi trutniami wokół). Rzuca oskarżenia na ojców, którzy nie są partnerami dla swoich zmęczonych żon, którzy nie chcą zajmować się niemowlakiem i szukają okazji do samolubnego zawalczenia o siebie. Jarek Westermark w swoim pojedynku z trutniem nie chce dostrzegać, że czasami jego upór męczy (żonę) bardziej niż okoliczności.

Książka składa się z dowcipnych felietonów bazujących na obserwacjach i bezpośrednich przeżyciach. Przeważnie autor pochyla się nad tematami, które same w sobie absurdem pokonują rutynę: a to specjalistka od laktacji zachowuje się w sposób, który odbiega od ogólnie przyjętych zasad, a to w szkole rodzenia trzeba słuchać z notesikiem i zaznaczać najważniejsze informacje, a to we własnym ojcu dostrzega się ślady przekonań, które teraz mają wielkie znaczenie. Autor stara się nie sięgać po wyeksploatowane do granic możliwości motywy, ale czasami nie udaje mu się uciec od typowych zagadnień z parentingowych produkcji. Radzi sobie z nimi ironią i gniewem. Ironia ma sprawiać, żeby książkę dobrze się czytało, gniew – żeby zapadła w pamięć wszystkim tym, z których lubią wyłazić trutnie. Znalazł Jarek Westermark sposób na zaistnienie w świadomości odbiorców, na przebicie się przez strumień podobnych opowieści bazujących zawsze na tych samych kłopotach. Walczy książką, zmusza do zmian i uświadamia czytelnikom, że wspólna opieka nad dzieckiem nie powinna być efektem ustaleń a naturalną koleją rzeczy. I nawet jeśli czasami robi się bardzo moralizatorski, można mu to wybaczyć – bo przykrywa wszystko dawką śmiechu.

środa, 26 marca 2025

James Kinross: Świat mikrobiomu. Bogactwo niewidzialnego życia w naszym ciele

Helion, Gliwice 2025.

Wnętrze

Zaczyna James Kinross tę książkę od przyciągnięcia uwagi czytelników – chociaż przestrzega, żeby nie robili tego w domu – opowiada o przeszczepach kału. Ten temat – coraz bardziej trafiający już do ogólnej świadomości – na pewno pozwoli zaintrygować. Zwłaszcza że coraz bardziej wzrasta wiedza na temat mikroświata we wnętrzu człowieka. Nawet do refleksji parafilozoficznych trafia pytanie o to, na ile człowiek jest sobą, a na ile – koloniami bakterii, które mieszkają w jego wnętrzu i całkiem sporo ważą. Bakterie te odpowiadają za zdrowie człowieka, ale też za jego humor czy chęci do działania. Jednocześnie nie można ich wyeliminować – ani zignorować ich istnienia. Walka z mikrobiomem źle by się skończyła, ale często to właśnie źródło problemów z kondycją. Żeby powstrzymać nadmierne stosowanie antybiotyków, przekonać do właściwej diety i wprowadzić trochę wiedzy autor zajmuje się opowiadaniem o roli mikrobiomu w różnych ujęciach: są tu kwestie chorób nowotworowych, ale i porodów (kolonizowania noworodka unikalnym mikrobiomem matki). Jeśli chce się wskazać, na jakie elementy codzienności ma wpływ mikrobiom, należałoby powiedzieć: na wszystkie. I James Kinross stopniowo odsłania kolejne tajniki drobnoustrojów.

Robi to oczywiście w formie, która przypadnie do gustu szerokiej publiczności. Stawia na narrację popularnonaukową, z drobnymi żartami i rezygnacją z hermetycznego języka. Jednocześnie znajdzie się tu całkiem sporo wiadomości wykraczających poza standardową wiedzę odbiorców. Tymczasem przybliżanie znaczenia mikrobiomu może przynieść sporo korzyści czytelnikom, którzy przyswoją sobie przedstawiane tu ciekawostki. Kinross ucieka od formy poradnika, nie zależy mu na przedstawianiu zbioru zasad do zastosowania w codziennym życiu, ale każdy, kto zaangażuje się w tę lekturę, może znaleźć wskazówki dla siebie, jeśli będzie świadomie korzystać z tej narracji. Pisze tak, żeby każdy mógł znaleźć wiadomości na intrygujący go temat, rozdziela różne opowieści o rolach mikrobiomu. To zagadnienie staje się dzisiaj dość modne, zresztą nie może być inaczej, skoro to odkrycie, które zmienia sposób postrzegania własnego ciała.

Jest to publikacja starannie przygotowana i przedstawiająca szereg odkryć na temat organizmów żyjących w ciele człowieka – i wyzwalających jego różne zachowania. Kinross wie dobrze, do jakich wniosków chce dojść i jaka porcja wiedzy będzie strawna dla czytelników, nie zapomina jednak o tym, że ma za zadanie przytaczać wiadomości o sprawach jeszcze niezbyt dobrze powszechnie znanych. Po takiej lekturze część odbiorców może się zacząć zastanawiać, na ile ich własne wybory zależą od nich – a na ile są wpływem flory bakteryjnej zamieszkującej stale ich jelita. A przeszczep kału robi się humorystyczną klamrą kompozycyjną dla tej opowieści. „Świat mikrobiomu” to lektura ambitna, ale nie przytłaczająca, dobrze napisana i atrakcyjna z perspektywy czytelników, którzy poszukują nowych wiadomości albo poszerzenia wiedzy na temat, który niedawno pojawił się w świadomości publicznej. To opowieść wypełniona ciekawostkami, poprowadzona z najwyższą starannością – tak, żeby czytelnicy nie stracili zainteresowania zagadnieniem.

wtorek, 25 marca 2025

Tsering Yangzom Lama: Własnymi ciałami mierzymy tę ziemię

bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2025.

Rozstania

W innych warunkach te kobiety żyłyby razem, przekazywały sobie mądrość, która pozwala na uniknięcie kłopotów i nie miałyby szansy na przejście do historii. Jednak czasy są trudne i nie da się uciec od wielkiej polityki. Lhamo i Tenkji to wie dziewczynki, siostry, które z perspektywy dziecięcej podglądają świat dorosłych. Przekonują się, jak ważna w lokalnej społeczności może być matka obdarzona specjalnymi mocami – podglądają jej inicjację i obrzędy, które kształtują lokalną społeczność, a jednocześnie uczą się, jak wiara może wpływać na codzienne wybory. Być może byłyby lepiej przygotowane na to, co przyniesie im los, gdyby nie misja matki – być może wiedziałyby, jak poradzić sobie w surowym świecie: a może trzymane pod kloszem poddałyby się przy pierwszej komplikacji. Komplikacji będzie już wkrótce mnóstwo: dzieciństwo, wcale nie tak sielskie, jak mogłoby się wydawać, przerwane jest bezwzględnymi działaniami wojskowych. Tybet zostaje zajęty przez Chiny, dorośli umierają – i to już koniec czasu ochronnego dla młodszych. Dwie dziewczynki uczą się, że warto mieć w odwodzie coś, co przejmie ich troski i zdejmie odpowiedzialność za przyszłość. To migawki z drugiej połowy XX wieku. Obrazy przerażające i przytłaczające, ale jednocześnie potrzebne – dla ukazania bezmiaru krzywd dotykających najbardziej niewinne istoty. Tutaj nie ma litości dla dzieci, wszyscy muszą się podporządkować i na własną rękę próbować się uratować. Siostry z tej próby wychodzą zwycięsko, przynajmniej na tyle, że po latach córka jednej trafia pod opiekę drugiej. 2012 rok to już czasy, w których nie powinny się liczyć ludowe przekonania i wierzenia, czasy pozbawione mocy zaklinania rzeczywistości. Narratorka w tym wydaniu stara się twardo stąpać po ziemi i szuka sposobów na funkcjonowanie w warunkach normalności. Która przecież także niesie ze sobą wyzwania.

„Własnymi ciałami mierzymy tę ziemię” to opowieść gęsta i wypełniona detalami, składająca się z pojedynczych migawek i z sytuacji, które zyskują rozwinięcie niekiedy po długim czasie. Nie ma tu przypadków, a jednak ludzie podporządkowani są rytmowi natury i znacznie potężniejszym od nich samych siłom. Liczy się przeobrażenie rzeczywistości – to zewnętrzne i dostrzegalne – przy jednoczesnej stagnacji zasad i przekonań. W diametralnie różnych światach można prowadzić to samo życie – nawet jeśli okoliczności ulegną przeobrażeniom, kodeks moralny i zestaw poglądów nie musi. „Własnymi ciałami mierzymy tę ziemię” to powieść o życiu gdzie indziej, o próbach odnalezienia siebie z daleka od korzeni – i o ocalaniu tego, co najbardziej wartościowe i definiujące. Jednocześnie jest w tej książce egzotyka płynąca z oddalenia czasowego i kulturowego – ale i zestaw zrozumiałych dążeń, wartości uniwersalnych i regulujących życiowe wybory. Jest to powieść obszerna, ale mimo rozłożystości czasowej niespieszna. Tsering Yangzom Lama przenosi odbiorców w wydarzenia oddzielane od siebie dekadami – a przy tym nie zmienia tempa ani tematów poszukiwań. Zapewnia silne przeżycia przez bliskość z bohaterkami i ich odkryciami – i pokazuje, jak bardzo można uciec od miejsca przeznaczenia.

poniedziałek, 24 marca 2025

Rene Goscinny, Albert Uderzo: Asterix u Brytów

Egmont, Świat Komiksu, Warszawa 2025.

Beczka

Jeśli ktoś wstydzi się przyznać, że uwielbia klasykę komiksu i propozycje spod szyldu Asterixa chce trzymać na półce pod ręką, może skorzystać z edycji kolekcjonerskiej i uzasadnić swoje słabostki pędem do wiedzy. „Asterix u Brytów” to bowiem drobna historyjka opatrzona kilkudziesięciostronicowymi komentarzami dotyczącymi kontekstu, ale też przedstawiającymi charakterystyczne rozwiązania lub szkice do kadrów. To gratka dla odbiorców, którzy chcą nie tylko rozrywki w związku z lekturą, ale też – próbują rozszyfrować nie zawsze oczywiste żarty i nawiązania. Przy okazji widać tu nastawienie na coraz młodszych czytelników, bo część żartów na bazie stereotypów – w pełni zrozumiała dla starszych pokoleń – także zyskuje omówienie.

Asterix u Brytów nie ma specjalnie wymyślnej misji do zrealizowania, musi tylko bezpiecznie dostarczyć beczkę z magicznym napojem, żeby Brytowie nie musieli się poddawać, a mogli stawić czoła Juliuszowi Cezarowi. Zresztą Brytowie jako tacy nie grzeszą specjalnie sprytem, a do tego lubią ciepłe piwo i dziki gotowane w mięcie, nie da się tam przeżyć zbyt długo. Codziennie o 17:00 przerywają swoje zadania, żeby wypić filiżankę wrzątku, dbają o swoje trawniki do przesady – charakterystyka nie wypada na ich korzyść, jednak nic tak nie jednoczy jak wspólny wróg. Jeśli społeczności zagrażają Rzymianie, trzeba uruchomić wszystkie możliwe środki ochrony. A magiczny napój jest najlepszym wyborem.

Można by przegapić smakowite detale, między innymi obecność Beatlesów w jednym z kadrów – ale tu z pomocą przychodzi opracowanie. W ramach omówienia komiksu odbiorcy otrzymają pełen zestaw wskazówek i informacji, które pomogą w docenieniu ponadczasowego przecież humoru – i zwrócą uwagę na konkretne miejsca w opowieści. Kunszt „Asterixów” to przecież nie tylko pomysły na fabułę, ale i cały zbiór pobocznych wątków, dodatków i subtelnych dowcipów, kadrów wypełnianych osobnymi pomysłami, które wzmacniają koloryt lokalny i wyzwalają śmiech. Opowieści o dzielnych Galach nie potrzebują dodatkowej reklamy – to gwarancja dobrej zabawy i to dla kolejnych pokoleń, nie ma w tym przesady. Warto zatem sięgnąć po lekturę opracowaną tak, żeby jej naukowość nie znudziła i nie odstraszyła, ale żeby przynieść odbiorcom trochę wiadomości na temat kontekstu czy zastosowanych chwytów. Oczywiście przygody Asterixa zna niemal każdy – i to często na pamięć – a sama akcja podporządkowana jest konkretnym celom, które nie należą do przesadnie skomplikowanych – dlatego też przydaje się w takim wypadku opracowanie, które wprowadza w bardziej ambitne sposoby odczytywania treści. Nie są to szkolne analizy ani naukowe dysertacje – po prostu przewodnik po rozwiązaniach i pomysłach sprawdzających się w tej historyjce. „Asterix u Brytów” to możliwość bardziej ekskluzywnego wydania komiksowego zeszytu – dla kolekcjonerów i tych, którzy chcą zrozumieć, dlaczego ta seria bawi tak szerokie kręgi społeczeństwa. Chociaż może tym razem poza Brytyjczykami?...

niedziela, 23 marca 2025

Bruce Schneier: Szósty zmysł hakera. O hakowaniu systemów społecznych i przywracaniu sprawiedliwych zasad gry

Helion, Gliwice 2025.

Sposób na system

W ogóle nie trzeba interesować się informatyką, żeby czerpać przyjemność z lektury „Szósty zmysł hakera”. Wprawdzie Bruce Schneier często odwołuje się do wydarzeń z rynku branży informatycznej, ale liczą się dla niego zasady i reguły, które z łatwością da się przenieść na życie przeciętnego człowieka. Hakowanie nie dotyczy wyłącznie systemów komputerowych, ma związek z obchodzeniem prawa, z próbami wzbogacenia się czy z wyborami. Warto sięgnąć po ten tom i sprawdzić, jak sztuczki związane z wykorzystywaniem luk w systemach reguł, prawach itp. może wpłynąć na zwyczajność. Bruce Schneier tłumaczy podstawy. Wprawdzie odżegnuje się od podawania definicji, ale już zasady i mechanizmy chętnie nakreśla. To wystarczy: nie zanudzi w ten sposób czytelników, za to zdobędzie ich zainteresowanie i dobrze wytłumaczy reguły tej gry. Hakowanie dotyczy różnych dziedzin życia – ale warto odróżnić je od działań nielegalnych i niefinezyjnych. Bruce Schneier niby nie chce opowiadać się za tymi, którzy trudnią się hakerstwem, ale daje się w narracji wyczuć pewien podziw dla umiejętności, spostrzegawczości i często odwagi w pójściu inną niż utarta ścieżką. Wyszukiwanie luk w systemach jest czynnością wymagającą inteligencji i sprytu, ale też zapewniającą satysfakcję – poza ewentualnymi zyskami. I tak krok po kroku autor analizuje kolejne działania hakerów wykraczające poza świat informatyki. Odnotowuje spektakularne sukcesy ludzi, którzy zdobyli władzę, sławę lub pieniądze dzięki hakowaniu, ale nie po to, żeby gloryfikować ich działania, a żeby uczulić odbiorców na samo zjawisko. Przekonuje, że dopóki istnieją systemy kodyfikujące działania w jakimkolwiek społeczeństwie, będą też istnieć ludzie, którzy spróbują te systemy złamać i przechytrzyć. A pod koniec książki już nie tylko ludzie – bo na finał Schneier zaczyna się zastanawiać nad przydatnością AI w procesie hakowania. Pokazuje, że uczenie maszynowe już teraz jest w stanie wypracować rozwiązania, które ludzie z różnych powodów odrzucają, ale też nie zawsze da radę na tyle powiązać fakty, żeby działać przeciwko zbiorom zasad. Rola sztucznej inteligencji w hakerstwie będzie rosła, więc ważne jest zrozumienie możliwości i zagrożeń i w tej kwestii.

Tak naprawdę czyta się tę książkę jak dobrą powieść sensacyjną. Mnóstwo ciekawych przykładów, zróżnicowanych (mimo celnego i szybkiego wskazania podstaw mechanizmu), wiele sfer, którego hakerstwo w społeczeństwach dotyczy. Jest w tej książce pokazanie, że nie tylko informatycy wykorzystują luki w systemach – to działanie, do którego nawet nie potrzeba komputera. Bruce Schneier wie, jak przyciągnąć uwagę czytelników, zaprasza ich do poznawania wielkiej przygody – uczy nieszablonowego myślenia, które zaowocować może nieoczekiwanymi rezultatami. Daje odbiorcom cenną lekcję – bo przecież świadomość istnienia działań hakerów daje szansę lepszego zabezpieczenia swoich dóbr: i taka kwestia tu padnie. To publikacja w sam raz dla tych wszystkich odbiorców, którzy potrzebują mocnych wrażeń w literaturze faktu i którzy lubią poznawać nowe rzeczy. Inne spojrzenie na hakerstwo – przez pryzmat zwyczajnego życia (lub zwyczajnego życia z wielkiego świata) pozwala rozsmakować się w tej lekturze.

sobota, 22 marca 2025

Viorica Marian: Potęga języka. Jak kody, którymi posługujemy się w myśleniu, mówieniu i życiu, zmieniają nasze umysły

bo.wiem, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2025.

Nazywanie świata

Kiedyś ludzie byli przekonani, że do najmłodszych trzeba mówić jednym językiem, żeby nie wprowadzać im niepotrzebnych utrudnień. Dzisiaj ci, którzy wychowywali się w dwu- (i więcej) języcznych domach nie mają większych trudności w odnalezieniu się na rynku pracy, nie muszą też szukać specjalnych ćwiczeń do trenowania mózgu – ich umysły pracują sprawniej i dłużej. Bilingwalność to zaleta – dopiero teraz doceniana. Co ciekawe, ludzie, którzy mówią kilkoma językami od najmłodszych lat, rzadko bywają obiektem badań czy to psychologicznych, czy socjologicznych – przeważnie nie mieszczą się w żadnych kategoriach i ich obecność w jakichkolwiek ankietach mocno modyfikuje wyniki. Viorica Marian przygląda się temu tematowi z różnych perspektyw. „Potęga języka” to jej książka wydana w serii #nauka, która pozwala na przeanalizowanie kilku ciekawych zagadnień w zakresie wielojęzyczności. Autorka często nawiązuje do kodów w matematyce czy informatyce – posługiwanie się różnymi językami prowadzi niemal do wyłapywania podobieństw i sieci skojarzeń, z których „zwykli” zjadacze chleba nie zdają sobie sprawy. Tymczasem wielojęzyczność otwiera atrakcyjne możliwości w codziennym funkcjonowaniu. Sporo miejsca poświęca autorka na opisywanie badań, które wykazują, jak różnią się ludzie bilingwalni od jednojęzycznych: tłumaczy, jak podobieństwa w wyrazach w różnych językach stymulują pracę mózgu, gdy trzeba wskazać konkretny obrazek lub motyw – po to, żeby sprawdzić, czy istnieje coś takiego jak architektura umysłu wielojęzycznego. Dochodzi do wartościowych wniosków, dzięki którym część odbiorców zapewne zabierze się za naukę języka obcego – na to nie ma złej pory (ani złego języka!). Zadaje Viorica Marian pytania o to, czy wielojęzyczność pozwala na zlikwidowanie podziałów w społeczeństwie czy wyeliminowanie radykalnych postaw, sprawdza, jak wygląda wielojęzyczność po afazji, sięga po zdobycze neurobiologii, ale też czyta zależności między językiem ojczystym i emocjami w nim funkcjonującymi. W „Potędze języka” zajmuje się różnymi aspektami wielojęzyczności – ze szczególnym uwzględnieniem tych motywów, które prowadzą do polepszenia jakości życia i utrzymywania mózgu w dobrej formie jak najdłużej. Bez przerwy porównuje: szuka cech charakterystycznych dla osób bilingwalnych i zestawia je z określeniami osób jednojęzycznych, dzieli się własną pasją i wyjaśnia, co znaczy poznać język. Zachęca do otwartości i eksperymentowania, pisze o tym, jak słowa kształtują świat, zahacza nawet o różnice kulturowe. Nie tylko ze względu na zawód może się interesować zagadnieniem wielojęzyczności – pochodzi z rodziny, w której każdy władał kilkoma językami – już samo to zapewniło jej dobry start do napisania tej książki. „Potęga języka” to oryginalne spojrzenie na proces nazywania rzeczy i na budowanie związków między słowami i światem. Autorka tylko sygnalizuje tutaj kwestie tłumaczeń symultanicznych lub przekładów, to pozostawia raczej na marginesie zainteresowań – o wiele bardziej angażuje się w przedstawianie procesów, które zachodzą w umysłach i zjawisk, które pojawiają się w następstwie wielojęzyczności – na rozmaitych płaszczyznach. Zabiera czytelników do świata, z którego istnienia niewielu zwykle zdaje sobie sprawę – i żongluje ciekawostkami, żeby jak najdłużej przytrzymać odbiorców przy pasjonującej lekturze.

piątek, 21 marca 2025

Małgorzata Majewska: Zacznij mówić własnym głosem i odbuduj siebie. Przewodnik dla osób współuzależnionych i DDA

Rebis, Poznań 2025.

Ich problem

Małgorzata Majewska zwraca uwagę na pomijany przeważnie aspekt w zachowaniach współuzależnionych – przygląda się wygłaszanym przez nich komunikatom i na podstawie doboru słownictwa czy możliwości derywacyjnych wyciąga wnioski na temat uwięzienia w relacji z kimś, kto ma problem z alkoholem. „Zacznij mówić własnym głosem i odbuduj siebie” to zatem nie tyle kompleksowy poradnik dla współuzależnionych, co spojrzenie z boku, oryginalne, ale niekoniecznie dla wszystkich przydatne – przy założeniu, że nie trzeba uświadamiać odbiorcom ich problemu, za to przydałoby się wskazać im drogę postępowania. Autorka odbywa szereg rozmów z żonami alkoholików lub z DDA, w ogóle alkoholizm jest tu najwygodniejszym i najbardziej reprezentowanym nałogiem, który niszczy związki i rodziny – zadaje często bardzo osobiste pytania o kontakty interpersonalne i próbuje wskazać nieuświadamiane przez rozmówców cechy i przyzwyczajenia językowe. Kiedy nie wie, jak interpretować jakąś wypowiedź, zwraca się do języka, rozbija słowo na części składowe i z tych części buduje później analizę. Każdy rozdział poza refleksjami językoznawczymi i językowymi zawiera też szereg uwag na temat typowych zachowań osób uzależnionych i współuzależnionych – tak, żeby można było poznać, a co ważniejsze – zrozumieć źródło codziennych problemów. Do tego autorka dodaje zestaw zadań, zwykle zamykających rozdziały – tutaj odbiorcy, którzy ujrzą siebie w przedstawianych przykładach, będą mogli znaleźć punkt wyjścia do pracy nad sobą. Kłopot z nadmiernym w tym wypadku zaufaniem do języka prowadzi do czegoś, czego Małgorzata Majewska nie zauważa: do nie zawsze uzasadnionego wykorzystywania modeli rozmów. Wiadomo, że w idealnym świecie, w którym emocje nie przytłumiałyby znaczeń i rozumienia drugiej strony, można by było wiele powiedzieć – i zapobiec konfliktom. Tyle tylko, że modelowe rozmowy w rzeczywistości nie mają racji bytu, nie zaistnieją nawet przy najlepszych intencjach obu stron – to wymysły psychologiczne, konstrukty bez oparcia w realnym świecie. W związku z tym opieranie na nich prób porozumienia (czy porad dotyczących codzienności) się nie sprawdzi. „Zacznij mówić własnym głosem” to szukanie argumentów tam, gdzie druga strona chce się ukrywać: zwykle nikt nie panuje nad własnym językiem do tego stopnia, żeby wiedzieć, jakie przedrostki najczęściej stosuje albo jakie określenia wybiera – i jeśli ktoś zamierza tropić problem drugiej strony, zyska tu ciekawe narzędzie językowe. Tyle tylko, że i tak nic w ten sposób nie wskóra, bo współuzależniony sam musi pojąć istotę swojego problemu – i rozpocząć fachową terapię. Jest zatem tom „Zacznij mówić własnym głosem” próbą innego interpretowania typowych postaw i zachętą do podejmowania dialogu – ale bardziej sprawdzi się po fakcie. Współuzależnionym – borykającym się ze znacznie większymi kłopotami niż przejawy językowego uzależnienia – trudno będzie czasami wyłuskiwać konkretne porady z całych koncepcji, jakie autorka tu przywołuje. Jednak jest to książka, która trochę motywuje do pochylenia się nad problemami partnerów lub dzieci ludzi uzależnionych i z tego względu warto zwrócić na nią uwagę.

czwartek, 20 marca 2025

Minecraft. Megazadania. Inżynieria i mechanika

Harperkids, Warszawa 2025.

Projektowanie

Już nie tylko przedmioty szkolne pojawiają się w sygnowanej przez twórców Minecrafta serii zeszytów ćwiczeń dla młodych odbiorców. A kiedy oferta się rozszerza, znacznie łatwiej powiększyć grono odbiorców. Kolejne tematy nie kojarzą się już z zadaniami szkolnymi – nawet jeżeli wymagają umiejętności ze szkoły i rozwijają je – za to pozwalają przygotować się na wybór zawodu w przyszłości albo na nabywanie kolejnych umiejętności, potrzebnych na rynku pracy i nie tylko. „Inżynieria i mechanika”, kolejna publikacja w serii, może się podobać zwłaszcza dzieciom o ścisłych umysłach – i tym, które chcą się dowiedzieć, na czym polega praca kogoś, kto zajmuje się budowaniem maszyn lub wznoszeniem budowli. A to przecież nie wszystko. Jest ta książka wypełniona wyzwaniami dla odbiorców – i niespodziankami związanymi z samą grą, bo można się przenieść z rozrywek pozaelektronicznych do świata komputerowego i zdobywane wiadomości przekuć na tworzenie konkretnych artefaktów w platformie Minecrafta.

Są tu kolej, zamek, most, zabezpieczenia czy automatyzacja – to wybrane zagadnienia, które nadają temat kolejnym rozdziałom. Dzieci dowiedzą się z lektury, kto zajmował się wybranym motywem, jaki wynalazek zmienił bieg historii i co trzeba było poprawić czy zmienić, żeby lepiej funkcjonowało i mogło przetrwać. Twórcy książki rozbijają proces projektowania wynalazków na kilka etapów i następnie przypominają o tych etapach pojedynczo, żeby odbiorcy mogli sobie utrwalić kolejne wskazówki. Mogą je też przećwiczyć przy okazji analizowania wynalazków i zjawisk z różnych rozdziałów. Część zadań wiąże się z tekstami, wprowadzanymi wiadomościami i umiejętnością logicznego myślenia – do ćwiczenia w ramach lektury. Część wymaga włączenia komputera – to podpowiedzi i uwagi dotyczące urozmaiceń w grze, można tu realizować konkretne misje i bawić się podpowiedziami, które trafiają do tomiku.

Jest to książka bardzo kolorowa i wypełniona kadrami, które przywodzą na myśl scenki z Minecrafta – ale ponieważ dotyczy w dużym stopniu pozakomputerowej rzeczywistości, znajdzie się tu też miejsce na zdjęcia czy rysunki dotyczące samych wynalazków. Dzieci będą nawigować między wskazówkami, wyjaśnieniami, podpowiedziami i zadaniami. Wiele razy zostaną zmuszone do samodzielności w tworzeniu – uczą się, jak tworzyć coś, co przetrwa i jak reagować na nieoczekiwane problemy. Można się tu bawić w inżyniera i to na różne sposoby – to całkiem niezły sposób na wprowadzenie takiej perspektywy kariery do świadomości najmłodszych. Zadania wspomagają naukę w szkole, dają szansę samorozwoju – odbiorcom musi się spodobać oryginalne wykorzystanie gry (a przecież sprawdzone już w całej serii tomików). To metoda na przyciągnięcie do procesu zdobywania wiedzy, książka, która jednocześnie rozwija i służy do zabawy. Minecraft trafi do przekonania wszystkim tym, którzy poszukują twórczych i niebanalnych rozwiązań w procesie zdobywania wiadomości. O wiele przyjemniej rozwiązywać zadania, które wiążą się z elektronicznymi rozgrywkami niż po prostu uzupełniać szkolne książki.

środa, 19 marca 2025

Kamil Iwanicki: Śląsk, którego nie ma

Editio, Gliwice 2025.

Utrata

Kamil Iwanicki ocala historie. Nie te stereotypowe, wciąż powracające czy to w opowieściach starszego pokolenia, czy wręcz w oficjalnych narracjach w sztuce, wygodne, bo wyżłobione przez dekady powtórzeń. On szuka własnej recepty na Śląsk do ocalenia: koncentruje się na sprawach niewygodnych i jednostkowych, pozbawionych uniwersalnego wymiaru, często wymagających zanurzenia się w prywatne historie. To powrót do ludzi, którzy budowali Śląsk i zamieniali wsie bez znaczenia strategicznego w królestwo przemysłu. I tak Iwanickiego pasjonują w tej książce dwie sprawy, miejsca i życiorysy, w zależności od tego, co akurat da się odtworzyć, odbudować i przedstawić wyobraźni czytelników.

Ale na początku Iwanicki pisze ostrożnie. Wydaje się wręcz, że tego jego zaangażowania – oczywistego przecież dla wszystkich, którzy po publikacje tego autora sięgają – zabraknie tym razem. Że wyparte zostanie przez próby odnotowywania kronik przeszłości, przywoływania zestawów wydarzeń. Beznamiętny ton z pierwszych opowieści w końcu przekształca się w mocno osobiste wyznania – zwłaszcza widoczne przy temacie Brutala z Katowic. Kamil Iwanicki lubi doświadczać wszystkiego sam, niekoniecznie pewnie czuje się w wynotowywaniu ciekawostek z przeszłości, której nie mógł poznać – relacjonuje jak kronikarz, bez zaangażowania i prób porwania czytelników. Ale kiedy może coś odwiedzić, wypracować sobie własną perspektywę i ją udostępniać – ucieszy wszystkich odbiorców. W ujęciu Iwanickiego Śląsk to miejsca i ludzie – miejsca wyjątkowe dla krajobrazów, industrialnych pejzaży, a dzisiaj – przekuwane na atrakcje turystyczne lub wywożone na śmietnik czy hałdy. Ludzie – przeważnie pomysłowi i pracowici, świadomi wartości pieniądza i potrafiący umiejętnie lokować zyski, rozwijający gospodarkę i własne dobra. Kamil Iwanicki nie zamyka się ani w jednym mieście, ani w jednym temacie, raz przyciągnie go architektura, raz – szkody górnicze, raz żydowski cmentarz albo brak śladów po synagodze, raz – syreny w kopalniach. Nigdy nie wiadomo, co przyniesie kolejny tekst – Iwanicki nie rości sobie praw do wyczerpania tematu, nie szuka też wypełniania wszystkich luk historii, dzieli się za to swoimi odkryciami. Podróżuje, czasami ponosi porażki, innym razem zdobywa cenne wiadomości, które uzupełniają jego spojrzenie na przeszłość Śląska. Stara się również czytelników zarażać pasją do historii i do małych ojczyzn. Unika w tym wszystkim kreowania siebie: ta książka ma jednego bohatera i jest nim Śląsk. Iwanicki pozwala poznać go od innej niż zwykle strony, zasugerować, co kształtowało tożsamość lokalnych społeczności i co mogło wpłynąć na dzisiejsze postrzeganie przeszłości. Jest to książka ciekawa, cenna ze względu na „inne” oblicze Śląska, uciekanie od powtarzanych do znudzenia tematów. Kamil Iwanicki Śląsk przeżywa – a przy tym nie zawsze gloryfikuje. Radzi sobie z ratowaniem tego, co ocalić trzeba i z przypominaniem o tym, czego ocalić się już nie dało. Zaraża zainteresowaniem, pokazuje, dlaczego warto zajmować się miejscową historią. W życiorysach również rezygnuje ze sztampowości, wynotowuje tylko to, co niezwykłe i charakterystyczne dla wybranych postaci. Dzięki temu ta lektura sprawdzi się nie tylko na Śląsku.

wtorek, 18 marca 2025

Simon Boas: Poradnik umierania dla początkujących

Agora, Warszawa 2025.

Przejście

Simon Boas dowiaduje się, że przypadłość przez rok tłumaczona przez lekarzy jako refluks to rak. Brak odpowiedniego leczenia sprawia, że autor musi pogodzić się z faktem, że szybciej niż myślał, rozstanie się ze światem. Że w wieku czterdziestu siedmiu lat przejdzie do grona nieobecnych. Że jego żona będzie od tej pory wdową. Że nie istnieją żadne sposoby na ocalenie siebie – chociaż przerzucenie się z agresywnej chemii na wino ma swoje zalety i może faktycznie umożliwia wyszarpanie jeszcze kilku miesięcy. Simon Boas nie ma już nic do stracenia, może zająć się rozmyślaniem o tym, co nieuchronne i bliskie – ale nie zamierza robić z siebie męczennika. Zamiast bez przerwy analizować swój stan, wpada na pomysł, żeby pomóc innym w zaakceptowaniu częstej przecież sytuacji. Pisze krótkie teksty o tym, jak to jest oswajać się ze śmiercią. Dawniej poradniki dotyczące dobrego umierania funkcjonowały – i pomagały ludziom w złapaniu równowagi albo w przygotowaniu siebie na kres. Dzisiaj śmierć zostaje zepchnięta na margines, jest niechciana i odrzucana, co przecież nie ratuje przed jej nadejściem. Boas nie musi już pracować, swoje obowiązki przekazuje innym, ale żeby zająć czymś umysł – siada nad spisaniem swoich spostrzeżeń. Przedstawia czytelnikom własną sytuację i podejście do niej – nie będzie się użalał ani skarżył, woli śmiech. Chociaż pół wieku to dla niego nieosiągalne – może jednak zostawić coś po sobie i pomóc innym ludziom w oswajaniu strachu, smutku i żalu. Kiedy pisze, zaczyna automatycznie uciekać w ironię i dowcip – dzieli się z czytelnikami własnym przepisem na zachowanie pogody ducha. I ze zdumieniem stwierdza, że jeden z pierwszych tekstów staje się viralem. Rozpowszechnia się tak bardzo, że daje autorowi siłę do dalszego działania i przekonuje go, że mimo powszechnego oddalania myśli o śmierci, poradniki dotyczące umierania wciąż są potrzebne. Tworzy zatem dalej i tak powstaje książka „Poradnik umierania dla początkujących”. Drobna publikacja, którą można przeczytać na jeden raz – ale cenna z dwóch powodów. Pierwszy – to poprawianie nastroju. Nieważne, w jakiej jest się sytuacji życiowej, autor dba o to, żeby nikogo nie przygnębiać swoim stanem. Wybiera rolę nadwornego trefnisia albo felietonisty, który nie ma nic do stracenia i nie musi przejmować się tym, że kogoś urazi (ale i tak się przejmuje). Drugi powód jest ważny, bo Boas zajmuje się też udzielaniem wskazówek – jak zachowywać się w związku z czyjąś nadchodzącą śmiercią. Proponuje różne działania, ale przede wszystkim odrzuca konwencje i sprawia, że czytelnicy mogą wcielić w życie przedstawione – najbardziej popularne – schematy, albo dowiedzieć się, dlaczego pewnych postaw nie warto przyjmować. Mówi im to osoba chora i w dodatku bliska kresu – chociaż więc podczas umierania każdy jest początkujący, można tu zyskać odpowiedzi na pytania, których nie dałoby się zadać wprost bliskim. Każdy, kto chciałby się dowiedzieć, jak radzić sobie z wyzwaniami i prywatnymi trzęsieniami ziemi, powinien do tej lektury wracać – i wyłuskiwać z niej nie tylko rozrywkę ale też porady.

poniedziałek, 17 marca 2025

Agnieszka Korytkowska: Miniatury

Art Ato, Warszawa 2024.

Spojrzenie

Agnieszka Korytkowska nie chce zagłębiać się przesadnie w egzystencję i dramaty kolejnych ludzi – wymyślonych, spotkanych czy przypadkowych. Jest w stanie jedynie przyjrzeć im się przez chwilę i na podstawie ulotnego wrażenia zbudować krótki kawałek historii, wycinek o niewielkim znaczeniu w kontekście całego życiorysu – albo właśnie budujący dalsze losy. Nie tworzy fabuł, tworzy obserwacje, małe, efemeryczne i unikatowe. W każdym może dostrzec potencjał wielkiej opowieści, ale na te wielkie opowieści nie znajduje miejsca, one będą rodzić się dopiero podczas lektury, w samych odbiorcach. Agnieszka Korytkowska nie szuka punktów wspólnych dla swoich postaci, wręcz przeciwnie – próbuje jak najbardziej różnicować kolejne historie. Rozrzuca je po świecie, zupełnie jakby wielkie przygody mogły się rozgrywać jak najdalej, mimo że zwyczajna egzystencja niewiele musi się różnić od tej znanej czytelnikom. Jeżeli już autorka wybierze jakieś wydarzenie, to po to, żeby nadawało ton całości, pokazało dążenia bohaterów i ich życiowy potencjał, umiejętność wykorzystywania (albo niedostrzegania) szans. To niewiele – a jednocześnie bardzo dużo, żeby scharakteryzować ludzi wpadających w przypadkowe kadry. „Miniatury” to bardziej próbki literackie niż konsekwentnie prowadzone relacje – autorka nie zastanawia się nad rozmieszczaniem puentujących całość wyznań, wprowadza je tam, gdzie skieruje ją wyobraźnia.

Czasami inspiracją może być zaskoczenie, zmiana rutyny, czasami – wydarzenie w wymowie mocne, ale sprowadzane do kilku słów i konsekwencji w nienakreślonej przyszłości. Są „Miniatury” ćwiczeniem z wyobraźni – i jednocześnie podróżą do egzotycznych biografii, które dopiero trzeba będzie samodzielnie odtwarzać na podstawie drobnych zdarzeń. Autorka woli niedopowiedzenia od przesytu, skraca i sama ucieka od komentowania literackiej rzeczywistości. Nie czuje się w niej pewnie: zakorzenia w niej bohaterów, ale sama unika mówienia czegoś ponad to, co wyniknie samo. Liczy się z każdym słowem, a jednocześnie wydaje się, że na przestrzeni niewielkich form wprowadza tych słów więcej niż trzeba by do rozważenia znaczeń. Zupełnie jakby warstwa narracyjna miała zastępować nieznane fakty z egzystencji postaci. Liczy się tu koloryt lokalny zawarty w słowach – i ten moment, który stanie się zwrotny dla przedstawianej osoby. Nic poza tym, na zderzeniu tych dwóch motywów znajduje się czytelnik, wrzucony w obcą przestrzeń tylko po to, żeby za chwilę został poproszony o jej opuszczenie. I właśnie ta testowa forma może się tu sprawdzić najbardziej – bo nieprzebrana jest moc opowieści, jakie Agnieszka Korytkowska gromadzi w niewypowiedzianych scenkach, w niedookreśloności i w niepewności. Jeśli chodzi o egzystencję postaci – nie ma nic do dodania, wszystko należy do czytelników. Za to jeśli chodzi o precyzję uchwycenia aktualności – robi to autorka bardzo dobrze. To oczywiście sprawia, że znacznie trudniej będzie się przechodziło od świata do świata, ale nikt nie każe „Miniatur” czytać szybko i pobieżnie. Ta lektura pozwala na zwolnienie tempa.