Znak, Kraków 2018.
Naiwność
Katarzyna Michalak w łzawych obyczajówkach podporządkowanych wymogom i modom rynku masowego celuje. Zwłaszcza w pierwszych częściach swoich kolejnych serii uruchamia znane i sprawdzone schematy z bestsellerów. Potem je – niestety – wynaturza, a korzystanie z określonych scenariuszy sprawia, że łatwo tu przewidzieć kierunki rozwoju akcji. W “Trzech życzeniach” osierocona właśnie (ale już dorosła) Natalia, dziewczyna z krzywym kręgosłupem (mimo kalectwa wciąż piękna i dobra) trafia do domu Jadwigi – i tu spotyka Damiana, chłopaka, który urodził się ze zdeformowaną ręką i między innymi z powodu tej ułomności atakuje wszystkich zanim jeszcze ci zdążą mu cokolwiek zrobić. Tęsknota dziewczyny za prawdziwą miłością to jeden fabularny “sekret”, drugim - równie przewidywalnym - są nagrania na pocztę głosową. Do pary Natalia – Damian autorka dokłada kolejne szukające szczęścia. Siergiej i Magda przechodzą kryzys związany z myślą o powiększeniu rodziny. Nataniel i jego ukochana dali schronienie małym dzieciom, ale marzą o własnym. To wiąże się z poważnymi wyzwaniami, a nawet zagrożeniem życia. Wszyscy rozgoryczeni, sfrustrowani i zmęczeni życiem znajdują azyl u ciotki Jadwigi. Tutaj kłopoty rozwiązują się same – i to wszystkie: sercowe, finansowe, te związane z planami na przyszłość i te oparte o relacje międzyludzkie. Owszem, bywa ostro albo gorąco, ale wszystko biegnie do happy endu - obowiązkowego. Co prawda dla Katarzyny Michalak znaczy to, że kobiety postawią na swoim, ale w końcu to dla kobiet ta autorka pisze i im ma dać nadzieję - że złudną, to już nie ma znaczenia.
Nie boi się autorka komplikowania akcji problemami zdrowotnymi, ale w tej wersji może bardziej rozśmieszać niż zastanawiać. Poważna, zaawansowana skolioza jest niewidoczna pod ubraniem (potrzebna autorce tylko jako źródło kompleksów, przez większość czasu o tym nie pamięta), mordobicia nigdy nie prowadzą do poważniejszych uszkodzeń ciała i psychiki, a niemożność zajścia w ciążę nagle i bez przyczyny zmienia się w zwyczajną płodność. Wybaczenia na łożu śmierci, nagłe zmiany uczuć... wszystko prowadzi Michalak tak, żeby dostarczać czytelniczkom wzruszeń - ale nie bierze pod uwagę faktu, że nadmierna baśniowość może tu mocno przeszkadzać. Jeśli stawia na realizm w otoczeniu, powinna odrobinę zadbać o prawdopodobieństwo, inaczej zamęczy odbiorczynie własną fantazją.
“Trzy życzenia” to powieść pełna rozmaitych wątków, podstawowe akcenty kładzie autorka na miłość i uczucia macierzyńskie, w pewnym momencie przesładza historię do granic możliwości i zupełnie bez potrzeby. Do tego próbuje dość nieudolnie komplikować egzystencję postaci: to rozwiązania bardzo na siłę, nieprzekonujące nawet wtedy, kiedy przyjmuje się bez zastrzeżeń wizję azylu u ciotki Jadwigi. Niby składniki opowieści zapewniają sukces – a jednak tak zaklasyfikowane w końcu zamieniają się w karykaturę. Być może gdyby Katarzyna Michalak złagodziła trochę te portrety, gdyby uwierzyła w znaczenie subtelności, gdyby odrzuciła pokusę ciągłego podbijania wydarzeń... Za bardzo zależy jej na wzruszeniach.
Ponadto w samym stylu, gdzie tylko pojawią się dzieci, autorka odruchowo zaczyna zdrabniać wszystkie dotyczące ich określenia (i w narracji, i w wypowiedziach postaci). Są plecki, rączki, oczka, cud, że nie ma siniaczków, kiedy pojawia się temat przemocy domowej. Przydałoby się pamiętać, że nawet wśród fanek romansowych obyczajówek są kobiety, które nie chcą za wszelką cenę posiadać potomstwa i nie rozczulają ich zupełnie zwyczajne dzieci. “Trzy życzenia” to powieść tendencyjna – ale nie to w niej jest największą przeszkodą, tylko naiwność autorki manifestowana w portretach i scenach.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
czwartek, 31 stycznia 2019
środa, 30 stycznia 2019
Mary Higgins Clark: Całkiem sama
Prószyński i S-ka, Warszawa 2018.
Luksus
To nie jest zwykły statek. Skopiowane rozwiązania z Titanica, przepych, bogactwo, załoga gotowa spełniać każde życzenie gości. Specjalnie dobrane towarzystwo: elita, sami bogaci (niezależnie od tego, w jaki sposób zdobyli swój majątek). Gotowi na rozrywkę na dobrym poziomie ludzie nie zrezygnują łatwo z możliwości odpoczynku. Nie przestraszy ich nawet klątwa, jaką ściąga na siebie właścicielka naszyjnika Kleopatry. Według dawnej legendy każdy, kto zabierze ze sobą na statek tę biżuterię, nie przeżyje podróży. W pewnych kręgach nie ulega wątpliwości, że naszyjnik – zdobyty nielegalnie – powinien wrócić do muzeum i zostać wystawiony na widok publiczny, takiej misji podejmuje się jeden z pasażerów. Zresztą przepych i bogactwo kuszą w każdej formie, niektórzy najchętniej nie wychodziliby z prelekcji o kosztownościach. W zasadzie wszystko zostało dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Na statku można przeżyć rejs życia. Pod warunkiem, że się przeżyje…
Mary Higgins Clark wcale nie wysila się na skomplikowaną narrację, chociaż mnoży postacie i przytacza wiele różnych charakterów. Mimo że zamyka akcję w jednym miejscu, z którego nie da się uciec i do którego nie da się dotrzeć bez zwracania na siebie uwagi, mimo że przedstawia tylko wybranych pasażerów – ma sporo pracy z prezentacjami. Sprowadza zatem opowieść do krótkich migawek, scenek z życia pasażerów i załogi. Ujmuje w nich intencje oraz rozmowy bohaterów, drobne wydarzenia, które nabiorą wagi już za moment, kiedy na statku pojawi się pierwsza ofiara tajemniczego mordercy. Żeby wzbudzić w odbiorcach wątpliwości co do tożsamości mordercy, autorka sięga po rozmaitych rzezimieszków i pospolitych przestępców, ale pokazuje też, jakie zbrodnicze tendencje kryją się w pozornie niewinnych i niebudzących podejrzeń osobach. Myli tropy znakomicie, pozwala na nieufność wobec przedstawicieli różnych zawodów. Tym nadaje smaku tomowi. „Całkiem sama” to bardzo krótka powieść dla masowych czytelników – podobna do opowieści Agathy Christie, ale znacznie prostsza. Autorka nie decyduje się tu na analizowanie dalekosiężnych motywacji i życiorysów postaci, zdradza tylko tyle, ile jest konieczne dla zrozumienia fabuły. Bawi się relacjami międzyludzkimi, bardzo trafnie nakreśla możliwe reakcje oraz emocje postaci. Ułatwia sobie zadanie odrobinę – przez ujednolicanie środowiska. Chociaż tutaj niemal wszyscy pochodzą z wyższej sfery (wyłączając kilka osób „służby”), nie daje się odczuć, że Clark popada w rutynę czy że brakuje jej pomysłów na rozwinięcie opowieści.
Zaskakuje objętość rozdziałów: każdy zamyka się w kilku akapitach, a pod koniec tomu to już w ogóle jednoakapitowe migawki. Mary Higgins Clark jest w tym, co robi, bardzo precyzyjna, nie potrzebuje rozwodzenia się nad wydarzeniami – w pełni satysfakcjonuje ją po prostu sygnalizowanie akcji i taką konwencję przyjmą czytelnicy ochoczo – przypomina bowiem odcinek serialu kryminalnego, przy którym nie trzeba się zbytnio wysilać, żeby czerpać rozrywkę z opowieści. „Całkiem sama” to kryminał w starym stylu, na pewno nie przyniesie oryginalnych rozwiązań ani nie zaskoczy sposobem prowadzenia narracji – jednak wciąga i pozwala oderwać się od codziennych spraw. Przynosi wytchnienie, ale też pozwala zastanowić się nad ludzkimi motywacjami i słabościami. Mary Higgins Clark nieprzypadkowo jest autorką bestsellerową: wie, czego oczekują czytelniczki.
Luksus
To nie jest zwykły statek. Skopiowane rozwiązania z Titanica, przepych, bogactwo, załoga gotowa spełniać każde życzenie gości. Specjalnie dobrane towarzystwo: elita, sami bogaci (niezależnie od tego, w jaki sposób zdobyli swój majątek). Gotowi na rozrywkę na dobrym poziomie ludzie nie zrezygnują łatwo z możliwości odpoczynku. Nie przestraszy ich nawet klątwa, jaką ściąga na siebie właścicielka naszyjnika Kleopatry. Według dawnej legendy każdy, kto zabierze ze sobą na statek tę biżuterię, nie przeżyje podróży. W pewnych kręgach nie ulega wątpliwości, że naszyjnik – zdobyty nielegalnie – powinien wrócić do muzeum i zostać wystawiony na widok publiczny, takiej misji podejmuje się jeden z pasażerów. Zresztą przepych i bogactwo kuszą w każdej formie, niektórzy najchętniej nie wychodziliby z prelekcji o kosztownościach. W zasadzie wszystko zostało dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Na statku można przeżyć rejs życia. Pod warunkiem, że się przeżyje…
Mary Higgins Clark wcale nie wysila się na skomplikowaną narrację, chociaż mnoży postacie i przytacza wiele różnych charakterów. Mimo że zamyka akcję w jednym miejscu, z którego nie da się uciec i do którego nie da się dotrzeć bez zwracania na siebie uwagi, mimo że przedstawia tylko wybranych pasażerów – ma sporo pracy z prezentacjami. Sprowadza zatem opowieść do krótkich migawek, scenek z życia pasażerów i załogi. Ujmuje w nich intencje oraz rozmowy bohaterów, drobne wydarzenia, które nabiorą wagi już za moment, kiedy na statku pojawi się pierwsza ofiara tajemniczego mordercy. Żeby wzbudzić w odbiorcach wątpliwości co do tożsamości mordercy, autorka sięga po rozmaitych rzezimieszków i pospolitych przestępców, ale pokazuje też, jakie zbrodnicze tendencje kryją się w pozornie niewinnych i niebudzących podejrzeń osobach. Myli tropy znakomicie, pozwala na nieufność wobec przedstawicieli różnych zawodów. Tym nadaje smaku tomowi. „Całkiem sama” to bardzo krótka powieść dla masowych czytelników – podobna do opowieści Agathy Christie, ale znacznie prostsza. Autorka nie decyduje się tu na analizowanie dalekosiężnych motywacji i życiorysów postaci, zdradza tylko tyle, ile jest konieczne dla zrozumienia fabuły. Bawi się relacjami międzyludzkimi, bardzo trafnie nakreśla możliwe reakcje oraz emocje postaci. Ułatwia sobie zadanie odrobinę – przez ujednolicanie środowiska. Chociaż tutaj niemal wszyscy pochodzą z wyższej sfery (wyłączając kilka osób „służby”), nie daje się odczuć, że Clark popada w rutynę czy że brakuje jej pomysłów na rozwinięcie opowieści.
Zaskakuje objętość rozdziałów: każdy zamyka się w kilku akapitach, a pod koniec tomu to już w ogóle jednoakapitowe migawki. Mary Higgins Clark jest w tym, co robi, bardzo precyzyjna, nie potrzebuje rozwodzenia się nad wydarzeniami – w pełni satysfakcjonuje ją po prostu sygnalizowanie akcji i taką konwencję przyjmą czytelnicy ochoczo – przypomina bowiem odcinek serialu kryminalnego, przy którym nie trzeba się zbytnio wysilać, żeby czerpać rozrywkę z opowieści. „Całkiem sama” to kryminał w starym stylu, na pewno nie przyniesie oryginalnych rozwiązań ani nie zaskoczy sposobem prowadzenia narracji – jednak wciąga i pozwala oderwać się od codziennych spraw. Przynosi wytchnienie, ale też pozwala zastanowić się nad ludzkimi motywacjami i słabościami. Mary Higgins Clark nieprzypadkowo jest autorką bestsellerową: wie, czego oczekują czytelniczki.
wtorek, 29 stycznia 2019
Rachel Renée Russell: Dzienniki Nikki. Najlepsze nieprzyjaciółki
Akapit Press, Łódź 2018.
Zamiana szkół
Kolejny tom Dzienników Nikki obfituje w zestaw burzliwych wydarzeń, jak zwykle w przypadku przygód tej bohaterki – skupiających się na relacjach z rówieśniczkami oraz na perypetiach z młodszą siostrą. Stosunkowo mało tu Brandona, szkolnej sympatii Nikki – za to największy nacisk kładzie Rachel Renée Russell na szkolne przyjaźnie i nieprzyjaźnie. W ramach wymiany uczniowskiej Nikki spędzi jeden tydzień z dala od swojej paczki – zostaje wysłana do szkoły, do której jakiś czas temu przeniosła się McKenzie. I tu czekają ją niespodzianki, bo chociaż piękny mundurek trochę osładza tęsknotę za przyjaciółkami, to jednak trudno będzie pokonać „królową ula”, najpopularniejszą dziewczynę w nowej szkole – i jej poplecznice. Tiffany uwielbia robić selfiaczki, znakomicie udaje przyjaźń i wsparcie (a pod płaszczykiem zachwytów potrafi nieźle wbijać szpile), ale kiedy poczuje się zagrożona, nie zawaha się przed brutalnym atakiem. Nic dziwnego, że McKenzie czuje się tu zaszczuta i przeżywa to, co sama fundowała kiedyś Nikki. Trzeba sojuszu z dawnym i potężnym wrogiem, żeby stawić czoła nowym wyzwaniom.
Mocno zajmuje się Russell tematem piekła, jakie urządzają sobie nawzajem dziewczyny. Tutaj prześladowania wydają się w miarę niegroźne (chociaż nagrywanie wpadek telefonem ociera się już o mobbing), z zewnątrz przynajmniej nie wypadają przesadnie przerażająco, zwłaszcza że Nikki przez cały czas może liczyć na pomoc przyjaciół. Jednak autorka podkreśla, do czego prowadzi bezmyślność i jak zło może obrócić się przeciwko atakującemu. Przypadek Nikki staje się jednocześnie przestrogą – a dziewczyna może przekonać się, jak wygląda druga strona medalu. Ktoś rozpuszcza na jej temat podłe plotki, ktoś próbuje zrujnować jej marzenia (a Nikki chciałaby wybrać się na wycieczkę do Paryża, w nagrodę za świetnie wykonaną pracę). Do tego bohaterka sama własną naiwnością zastawia na siebie liczne pułapki. Nie zabraknie tu przygód, a każda z nich przyniesie trochę śmiechu i trochę refleksji na temat relacji w gronie rówieśników. Nikki dowie się, czym jest prawdziwa przyjaźń, ale przekona się też, że i z wrogiem można się dogadać. Przy takim zestawie silnych emocji temat Brandona schodzi na daleki plan – tu nic nie trzeba uzgadniać, a urok pierwszej miłości udzieli się czytelniczkom. Z kolei mała siostrzyczka Nikki próbuje zdobyć sprawność kucharza, jednak w tej dziedzinie nie może poszczycić się żadnymi osiągnięciami. Nikki zawsze próbuje pomóc Briannie, więc i tym razem przystępuje do działania. Można się nastawić na liczne katastrofy. Co dziwne, autorka zapomina o szczeniaczku, którego wprowadziła na początku tomu.
Russell prowadzi tę opowieść piórem Nikki, zamienia relację w powieść komiksową, w której rysunki są cukierkowe do granic możliwości (w końcu to „dziewczyńska” seria) i dobrze, że Nikki na każdym z obrazków jest podpisana, bo inaczej odbiorczynie miałyby problem z odgadnięciem, która z piękności jest ich ulubioną bohaterką. Wkracza tu czasami humor ludyczny (Nikki z nerwów zwykle chce wymiotować, przyjaciółkom odbija się przy jedzeniu), ale z reguły opowieść – i w warstwie rysunkowej, i w tekście (pełnym emotek) nastawiona jest na silne przeżycia i ekspresję. To plus humor – stanowi zachętę do czytania, odbiorczynie pokochały już Dzienniki Nikki i teraz z ciekawością czekają na każdą kolejną przygodę bohaterki. Przekształcenie powieści komiksowej tak, by stała się czytadłem dla dziewczyn okazało się dobrym posunięciem, Russell za każdym razem zdobywa nowe grono wiernych fanek.
Zamiana szkół
Kolejny tom Dzienników Nikki obfituje w zestaw burzliwych wydarzeń, jak zwykle w przypadku przygód tej bohaterki – skupiających się na relacjach z rówieśniczkami oraz na perypetiach z młodszą siostrą. Stosunkowo mało tu Brandona, szkolnej sympatii Nikki – za to największy nacisk kładzie Rachel Renée Russell na szkolne przyjaźnie i nieprzyjaźnie. W ramach wymiany uczniowskiej Nikki spędzi jeden tydzień z dala od swojej paczki – zostaje wysłana do szkoły, do której jakiś czas temu przeniosła się McKenzie. I tu czekają ją niespodzianki, bo chociaż piękny mundurek trochę osładza tęsknotę za przyjaciółkami, to jednak trudno będzie pokonać „królową ula”, najpopularniejszą dziewczynę w nowej szkole – i jej poplecznice. Tiffany uwielbia robić selfiaczki, znakomicie udaje przyjaźń i wsparcie (a pod płaszczykiem zachwytów potrafi nieźle wbijać szpile), ale kiedy poczuje się zagrożona, nie zawaha się przed brutalnym atakiem. Nic dziwnego, że McKenzie czuje się tu zaszczuta i przeżywa to, co sama fundowała kiedyś Nikki. Trzeba sojuszu z dawnym i potężnym wrogiem, żeby stawić czoła nowym wyzwaniom.
Mocno zajmuje się Russell tematem piekła, jakie urządzają sobie nawzajem dziewczyny. Tutaj prześladowania wydają się w miarę niegroźne (chociaż nagrywanie wpadek telefonem ociera się już o mobbing), z zewnątrz przynajmniej nie wypadają przesadnie przerażająco, zwłaszcza że Nikki przez cały czas może liczyć na pomoc przyjaciół. Jednak autorka podkreśla, do czego prowadzi bezmyślność i jak zło może obrócić się przeciwko atakującemu. Przypadek Nikki staje się jednocześnie przestrogą – a dziewczyna może przekonać się, jak wygląda druga strona medalu. Ktoś rozpuszcza na jej temat podłe plotki, ktoś próbuje zrujnować jej marzenia (a Nikki chciałaby wybrać się na wycieczkę do Paryża, w nagrodę za świetnie wykonaną pracę). Do tego bohaterka sama własną naiwnością zastawia na siebie liczne pułapki. Nie zabraknie tu przygód, a każda z nich przyniesie trochę śmiechu i trochę refleksji na temat relacji w gronie rówieśników. Nikki dowie się, czym jest prawdziwa przyjaźń, ale przekona się też, że i z wrogiem można się dogadać. Przy takim zestawie silnych emocji temat Brandona schodzi na daleki plan – tu nic nie trzeba uzgadniać, a urok pierwszej miłości udzieli się czytelniczkom. Z kolei mała siostrzyczka Nikki próbuje zdobyć sprawność kucharza, jednak w tej dziedzinie nie może poszczycić się żadnymi osiągnięciami. Nikki zawsze próbuje pomóc Briannie, więc i tym razem przystępuje do działania. Można się nastawić na liczne katastrofy. Co dziwne, autorka zapomina o szczeniaczku, którego wprowadziła na początku tomu.
Russell prowadzi tę opowieść piórem Nikki, zamienia relację w powieść komiksową, w której rysunki są cukierkowe do granic możliwości (w końcu to „dziewczyńska” seria) i dobrze, że Nikki na każdym z obrazków jest podpisana, bo inaczej odbiorczynie miałyby problem z odgadnięciem, która z piękności jest ich ulubioną bohaterką. Wkracza tu czasami humor ludyczny (Nikki z nerwów zwykle chce wymiotować, przyjaciółkom odbija się przy jedzeniu), ale z reguły opowieść – i w warstwie rysunkowej, i w tekście (pełnym emotek) nastawiona jest na silne przeżycia i ekspresję. To plus humor – stanowi zachętę do czytania, odbiorczynie pokochały już Dzienniki Nikki i teraz z ciekawością czekają na każdą kolejną przygodę bohaterki. Przekształcenie powieści komiksowej tak, by stała się czytadłem dla dziewczyn okazało się dobrym posunięciem, Russell za każdym razem zdobywa nowe grono wiernych fanek.
poniedziałek, 28 stycznia 2019
Maureen Johnson: Nieodgadniony
Poradnia K, Warszawa 2018.
Dziecięce śledztwo
Ten schemat w końcu może się młodym czytelnikom przejeść, bo chociaż motyw szkoły dla wybranych wydaje się standardowym momentem na przemiany w życiu nastoletnich bohaterów, jest eksploatowany już niemal na początku każdej serii. Na szczęście Maureen Johnson rezygnuje przynajmniej z czarodziejskich umiejętności postaci, chociaż i tak do prywatnej i elitarnej szkoły trafić mogą tylko utalentowane dzieciaki. Warunek: muszą napisać podanie i wykazać się ponadprzeciętnymi zdolnościami w jakiejkolwiek wybranej przez siebie dziedzinie. Brzmi to jak bajka albo cudowny sen, ale nie do końca takie jest. Mimo że szkoła zapewnia uczniom absolutnie wszystko, czego potrzebują, ma pewną wadę: co najmniej jednej osobie odebrała życie. Na początku powieści „Nieodgadniony” wydaje się, że to Dottie będzie bohaterką historii. Ale Dottie ginie już po kilku stronach, a akcja przenosi się w przyszłość od tego powieściowego momentu. Właściwy temat zapewni Stevie, dziewczyna ćwicząca umysł na najlepszych kryminałach. Stevie lubi rozumieć – skrupulatnie gromadzi dane i uczy się wyciągania wniosków. Chce rozgryźć zagadkę sprzed lat, dowiedzieć się, jak naprawdę zginęła Dottie. Pobyt w Akademii Ellinghama pomoże jej w dwójnasób. Po pierwsze – przez dostęp do potrzebnych materiałów, dziewczyna może poprosić o każdą książkę, jaka jest jej potrzebna – a szkoła tę pozycję zakupi. Tak było zawsze, co tylko pokazuje, jak bardzo dba się tu o młode umysły. Po drugie – przez możliwość oględzin miejsca zbrodni. Stevie jest przez kolegów uważana za dziwaczkę, ale wie, do czego dąży, realizuje odważny plan bez oglądania się na innych. Z pomocą przychodzi jej też jeden ze szkolnych kolegów – gwiazda filmowa, chłopak, który zamierza nakręcić serial o zbrodniach i potrzebuje Stevie do przygotowywania materiałów. Przy okazji bohaterka przeżywa w szkole pierwsze zauroczenia – w końcu jest zwyczajną nastolatką i potrzebuje sercowych wyzwań.
Maureen Johnson większość uwagi poświęca działaniom Stevie: podąża za nastolatką, obserwuje jej poczynania i nakazuje się z nich tłumaczyć w ramach fabuły. Stevie, która marzy o prawdziwych oględzinach zwłok, nie wie jeszcze, z czym będzie musiała się zmierzyć podczas pracy nad sprawą – mimo zachwytów kryminałem, nie jest gotowa na pewne zdarzenia. Do Dottie poza wstępem autorka nie wraca, odwołuje się natomiast do osobistej tragedii Alberta Ellinghama. Mężczyzna został powiadomiony o porwaniu żony i córki. Jest skłonny oddać cały majątek, byle tylko odzyskać rodzinę – podejmuje więc kolejne ryzykowne działania, żeby ocalić najbliższych. Dla porywaczy jednak więzi rodzinne i sentymenty to wyłącznie szansa na zarobek. W przeszłość przenosi się autorka, żeby trochę zmienić klimat narracji i przedstawić zmultiplikowane niebezpieczeństwa oraz sekret Akademii – tym przyciągnie do siebie nastolatki. Czasami wyjaśnia postawy detektywów, czasami zajmuje się tym, co przeżywa Stevie w relacjach z kolegami – pokazuje życie w kampusie, intrygujące dla tych nastolatków, które wciąż jeszcze nie wyzwoliły się spod opieki rodziców. Dreszcz emocji, jaki zapewniają prawdziwe śmierci młodych ludzi to coś, co nie zaburza obyczajowej warstwy tekstu. W Akademii Ellinghama zapewne wydarzy się jeszcze sporo, autorka proponuje dopiero pierwszą część cyklu, oswaja na razie z bohaterami i trochę bawi się motywem zbrodni – nakreśla jednak także postawy, które z czasem zaowocują trudnymi zagadkami.
Dziecięce śledztwo
Ten schemat w końcu może się młodym czytelnikom przejeść, bo chociaż motyw szkoły dla wybranych wydaje się standardowym momentem na przemiany w życiu nastoletnich bohaterów, jest eksploatowany już niemal na początku każdej serii. Na szczęście Maureen Johnson rezygnuje przynajmniej z czarodziejskich umiejętności postaci, chociaż i tak do prywatnej i elitarnej szkoły trafić mogą tylko utalentowane dzieciaki. Warunek: muszą napisać podanie i wykazać się ponadprzeciętnymi zdolnościami w jakiejkolwiek wybranej przez siebie dziedzinie. Brzmi to jak bajka albo cudowny sen, ale nie do końca takie jest. Mimo że szkoła zapewnia uczniom absolutnie wszystko, czego potrzebują, ma pewną wadę: co najmniej jednej osobie odebrała życie. Na początku powieści „Nieodgadniony” wydaje się, że to Dottie będzie bohaterką historii. Ale Dottie ginie już po kilku stronach, a akcja przenosi się w przyszłość od tego powieściowego momentu. Właściwy temat zapewni Stevie, dziewczyna ćwicząca umysł na najlepszych kryminałach. Stevie lubi rozumieć – skrupulatnie gromadzi dane i uczy się wyciągania wniosków. Chce rozgryźć zagadkę sprzed lat, dowiedzieć się, jak naprawdę zginęła Dottie. Pobyt w Akademii Ellinghama pomoże jej w dwójnasób. Po pierwsze – przez dostęp do potrzebnych materiałów, dziewczyna może poprosić o każdą książkę, jaka jest jej potrzebna – a szkoła tę pozycję zakupi. Tak było zawsze, co tylko pokazuje, jak bardzo dba się tu o młode umysły. Po drugie – przez możliwość oględzin miejsca zbrodni. Stevie jest przez kolegów uważana za dziwaczkę, ale wie, do czego dąży, realizuje odważny plan bez oglądania się na innych. Z pomocą przychodzi jej też jeden ze szkolnych kolegów – gwiazda filmowa, chłopak, który zamierza nakręcić serial o zbrodniach i potrzebuje Stevie do przygotowywania materiałów. Przy okazji bohaterka przeżywa w szkole pierwsze zauroczenia – w końcu jest zwyczajną nastolatką i potrzebuje sercowych wyzwań.
Maureen Johnson większość uwagi poświęca działaniom Stevie: podąża za nastolatką, obserwuje jej poczynania i nakazuje się z nich tłumaczyć w ramach fabuły. Stevie, która marzy o prawdziwych oględzinach zwłok, nie wie jeszcze, z czym będzie musiała się zmierzyć podczas pracy nad sprawą – mimo zachwytów kryminałem, nie jest gotowa na pewne zdarzenia. Do Dottie poza wstępem autorka nie wraca, odwołuje się natomiast do osobistej tragedii Alberta Ellinghama. Mężczyzna został powiadomiony o porwaniu żony i córki. Jest skłonny oddać cały majątek, byle tylko odzyskać rodzinę – podejmuje więc kolejne ryzykowne działania, żeby ocalić najbliższych. Dla porywaczy jednak więzi rodzinne i sentymenty to wyłącznie szansa na zarobek. W przeszłość przenosi się autorka, żeby trochę zmienić klimat narracji i przedstawić zmultiplikowane niebezpieczeństwa oraz sekret Akademii – tym przyciągnie do siebie nastolatki. Czasami wyjaśnia postawy detektywów, czasami zajmuje się tym, co przeżywa Stevie w relacjach z kolegami – pokazuje życie w kampusie, intrygujące dla tych nastolatków, które wciąż jeszcze nie wyzwoliły się spod opieki rodziców. Dreszcz emocji, jaki zapewniają prawdziwe śmierci młodych ludzi to coś, co nie zaburza obyczajowej warstwy tekstu. W Akademii Ellinghama zapewne wydarzy się jeszcze sporo, autorka proponuje dopiero pierwszą część cyklu, oswaja na razie z bohaterami i trochę bawi się motywem zbrodni – nakreśla jednak także postawy, które z czasem zaowocują trudnymi zagadkami.
Kubuś i Przyjaciele, nr 1/2019
Egmont, Warszawa 2019.
Łamigłówki misia o małym rozumku
“Kubuś i Przyjaciele” to kolorowe pisemko dla najmłodszych - pełne zagadek, zabaw i prostych historyjek. To magazyn, który najmłodsi mogą traktować jako źródło rozrywki, a czasami i wiedzy. Styczniowy numer zawiera prezent – zestaw podróżnika (w skład którego wchodzi plastikowa zabawkowa lornetka, szkło powiększające - tak jak i lornetka bez szkła, zatem bezpieczne dla maluchów i pozwalające używać wyobraźni) - oraz kilka małych naklejek. Nie jest to może imponujący dodatek, a dorosłym wyda się w ogóle bezwartościowy, jednak kilkulatkom przyda się jako inspiracja do zabaw.
W numerze pojawiają się cztery działy przyciągające stałych odbiorców. Jedną z “obowiązkowych” części stają się historyjki. To albo bardzo proste opowiadania, albo równie proste rymowanki (nie będzie tutaj humoru rodem z Milne’a, liczy się za to dynamika). Akcentowane są bezpośrednie wypowiedzi bohaterów, sporo pojawia się wykrzyknień i propozycji kierowanych do kompanów w zabawie. Dominuje oczywiście zima, więc do opowieści przenikną sporty (zjeżdżanie na nartach lub jazda na łyżwach, niekoniecznie z łyżwami) i rozrywki (lepienie bałwana). Znajdzie się też opowieść o porządkach (być może także po to, by zainspirować dzieci i zachęcić je do układania własnych skarbów). W historyjkach śmiech jest obecny – opiera się natomiast na humorze sytuacyjnym i trafi jako taki do najmniejszych maluchów. Trochę słabo wypadają rymowanki: widać, że treść dominuje w nich nad formą, nie będzie zachwytów nad rozwiązaniami tekstowymi, ale nie o to w bajce chodzi.
Sporo tu zadań dla dzieci. Odbiorcy będą musieli coś pokolorować, coś obrysować (ćwicząc przy okazji sztukę pisania), coś znaleźć na obrazkach (lekcja spostrzegawczości), coś policzyć. Twórcy zeszytu proponują zadania na inteligencję (kolorowanie śnieżynek zgodnie ze wzorem), łączenie w pary przedmiotów, a nawet bardzo proste rysunkowe “sudoku” (ze śnieżynek). Labirynty ze śladów na śniegu czy łączenie kropek to oczywiste dodatki. Wszelkie klasyczne łamigłówki zostały tutaj wykorzystane – i przepuszczone przez filtr zimy, tak, żeby tematycznie pasowały do całości. Dzieci dowiedzą się, jak zrobić śnieżynki z kolorowej bibuły - by ozdabiać własne pokoje. Naturalnie zeszyt jest bardzo kolorowy, dominują w nim ilustracje z charakterystycznymi kreskówkowymi (disneyowskimi) wizerunkami bohaterów: mnóstwo kolorów i dynamika zachęcają maluchy do pracy.
Łamigłówki misia o małym rozumku
“Kubuś i Przyjaciele” to kolorowe pisemko dla najmłodszych - pełne zagadek, zabaw i prostych historyjek. To magazyn, który najmłodsi mogą traktować jako źródło rozrywki, a czasami i wiedzy. Styczniowy numer zawiera prezent – zestaw podróżnika (w skład którego wchodzi plastikowa zabawkowa lornetka, szkło powiększające - tak jak i lornetka bez szkła, zatem bezpieczne dla maluchów i pozwalające używać wyobraźni) - oraz kilka małych naklejek. Nie jest to może imponujący dodatek, a dorosłym wyda się w ogóle bezwartościowy, jednak kilkulatkom przyda się jako inspiracja do zabaw.
W numerze pojawiają się cztery działy przyciągające stałych odbiorców. Jedną z “obowiązkowych” części stają się historyjki. To albo bardzo proste opowiadania, albo równie proste rymowanki (nie będzie tutaj humoru rodem z Milne’a, liczy się za to dynamika). Akcentowane są bezpośrednie wypowiedzi bohaterów, sporo pojawia się wykrzyknień i propozycji kierowanych do kompanów w zabawie. Dominuje oczywiście zima, więc do opowieści przenikną sporty (zjeżdżanie na nartach lub jazda na łyżwach, niekoniecznie z łyżwami) i rozrywki (lepienie bałwana). Znajdzie się też opowieść o porządkach (być może także po to, by zainspirować dzieci i zachęcić je do układania własnych skarbów). W historyjkach śmiech jest obecny – opiera się natomiast na humorze sytuacyjnym i trafi jako taki do najmniejszych maluchów. Trochę słabo wypadają rymowanki: widać, że treść dominuje w nich nad formą, nie będzie zachwytów nad rozwiązaniami tekstowymi, ale nie o to w bajce chodzi.
Sporo tu zadań dla dzieci. Odbiorcy będą musieli coś pokolorować, coś obrysować (ćwicząc przy okazji sztukę pisania), coś znaleźć na obrazkach (lekcja spostrzegawczości), coś policzyć. Twórcy zeszytu proponują zadania na inteligencję (kolorowanie śnieżynek zgodnie ze wzorem), łączenie w pary przedmiotów, a nawet bardzo proste rysunkowe “sudoku” (ze śnieżynek). Labirynty ze śladów na śniegu czy łączenie kropek to oczywiste dodatki. Wszelkie klasyczne łamigłówki zostały tutaj wykorzystane – i przepuszczone przez filtr zimy, tak, żeby tematycznie pasowały do całości. Dzieci dowiedzą się, jak zrobić śnieżynki z kolorowej bibuły - by ozdabiać własne pokoje. Naturalnie zeszyt jest bardzo kolorowy, dominują w nim ilustracje z charakterystycznymi kreskówkowymi (disneyowskimi) wizerunkami bohaterów: mnóstwo kolorów i dynamika zachęcają maluchy do pracy.
niedziela, 27 stycznia 2019
Ks. Adam Boniecki, Anna Goc: Boniecki. Rozmowy o życiu
Znak, Kraków 2018.
Refleksje życiowe
Ksiądz Adam Boniecki budzi zainteresowanie odbiorców – jako ten duchowny, który nie boi się wygłaszania odważnych poglądów, dziennikarz, który kieruje się w życiu zasadami wiary, a jednocześnie prowadzi ciekawe socjologiczne obserwacje. Wywiad rzeka z tak medialną postacią bez trudu znajdzie zwolenników, zwłaszcza że bohater tomu nie wpada w kaznodziejskie tony i nawet o sprawach wiary mówi z pewnym dystansem. Można się z nim nie zgadzać, można nie przyjmować prezentowanego trybu życia – ale warto przeczytać, by zyskać materiał do przemyśleń, a i zestaw wyznań prywatnych. Ksiądz Adam Boniecki nie zamierza tu skupiać uwagi odbiorców na sobie, rezygnuje z budowania autobiografii – i motywy życiorysowe nie pojawiają się nawet w kompozycji książki. Rytm nadają tu powinności dobrego chrześcijanina, biblijne zalecenia przenoszone na codzienność. To punkt wyjścia, a i szansa na charakteryzowanie obecnego świata – z religią jako punktem odniesienia. Przy okazji staje się to również rodzajem swoistego rachunku sumienia dla bohatera tomu. Ksiądz Boniecki ma w swoich wspomnieniach kilka sytuacji, które do dzisiaj budzą w nim wyrzuty sumienia lub wątpliwości. Wraca do nich, zastanawia się, czy dziś postąpiłby inaczej i relacjonuje fakty z życia z odpowiednim komentarzem. Dla czytelników to nawet nie namiastka biografii – raczej możliwość poznania człowieka i to z jego najbardziej prywatnej strony. Nie czeka Boniecki na oceny, ale też nie próbuje się usprawiedliwiać czy wybielać. Wśród motywów, które się tu przewiną, największe wrażenie będą robić te osobiste: relacje z rodzicami, tragiczna śmierć ojca, ale i kwestia rozstania z bliskimi i wybór drogi duchownego – o takich ważnych momentach ksiądz Boniecki mówi. Nie rozwodzi się nad kolejnymi trudnościami, ale pokazuje, jak sobie z nimi radził. Dostarcza szeregu przykładów i autoanaliz, uświadamiając czytelnikom, że decyzja o wstąpieniu do seminarium nie przekreśla automatycznie pokus czy trosk. Jedną sferę książki zapewnia więc Boniecki-człowiek, z rozmaitymi słabościami. Drugą – Boniecki-ksiądz i Anna Goc próbuje czasami dociekać, na czym polegają motywacje duchownych, jak rozwiązywać skomplikowane dylematy i jak zapatrywać się na moralność w codziennym życiu. Pyta o znaczenie życia w zgodzie z własnym sumieniem, chociaż niekoniecznie w zgodzie z naukami Kościoła. Podsuwa tematy kontrowersyjne: jest tu mowa i o związkach bez sakramentu małżeństwa, i o aborcji, i o sytuacjach, w których mąż znęca się nad żoną – oczekuje od rozmówcy zdecydowanego stanowiska, ale i porad. Innym razem Anna Goc chce się przekonać, na czym polega praca księdza, na przykład – co dla niego oznacza spowiedź i jak się odpuszcza grzechy. Szuka tematów, które będą atrakcyjne z punktu widzenia również czytelników spoza grona „praktykujących katolików”, stara się przybliżyć postawy i motywacje, poglądy i oceny środowiska, które traci na popularności – bo zagadnienie postępującej sekularyzacji tu powraca. Udaje się tym autorom stworzyć książkę intrygującą, wielopłaszczyznową, mimo że na początku wypada ona jak bardzo typowa i ostrożna pogawędka. Ksiądz Boniecki z autobiografii w formie wywiadu rezygnuje, ale nie oznacza to, że pozostanie dla odbiorców zagadką. Daje się poznać przez pryzmat doświadczeń i opinii. Dokonuje czasami niewygodnych podsumowań, zmusza do zastanowienia się nad kodeksem wartości, nad ograniczeniami i swobodami człowieka. Taka rozmowa – właściwie szereg rozmów – to krok w stronę samopoznania. Ważna lektura niby wpisująca się w modę na wywiady rzeki, a jednak pozostająca na marginesie tego nurtu. Dla ceniących sobie czytelnicze refleksje.
Refleksje życiowe
Ksiądz Adam Boniecki budzi zainteresowanie odbiorców – jako ten duchowny, który nie boi się wygłaszania odważnych poglądów, dziennikarz, który kieruje się w życiu zasadami wiary, a jednocześnie prowadzi ciekawe socjologiczne obserwacje. Wywiad rzeka z tak medialną postacią bez trudu znajdzie zwolenników, zwłaszcza że bohater tomu nie wpada w kaznodziejskie tony i nawet o sprawach wiary mówi z pewnym dystansem. Można się z nim nie zgadzać, można nie przyjmować prezentowanego trybu życia – ale warto przeczytać, by zyskać materiał do przemyśleń, a i zestaw wyznań prywatnych. Ksiądz Adam Boniecki nie zamierza tu skupiać uwagi odbiorców na sobie, rezygnuje z budowania autobiografii – i motywy życiorysowe nie pojawiają się nawet w kompozycji książki. Rytm nadają tu powinności dobrego chrześcijanina, biblijne zalecenia przenoszone na codzienność. To punkt wyjścia, a i szansa na charakteryzowanie obecnego świata – z religią jako punktem odniesienia. Przy okazji staje się to również rodzajem swoistego rachunku sumienia dla bohatera tomu. Ksiądz Boniecki ma w swoich wspomnieniach kilka sytuacji, które do dzisiaj budzą w nim wyrzuty sumienia lub wątpliwości. Wraca do nich, zastanawia się, czy dziś postąpiłby inaczej i relacjonuje fakty z życia z odpowiednim komentarzem. Dla czytelników to nawet nie namiastka biografii – raczej możliwość poznania człowieka i to z jego najbardziej prywatnej strony. Nie czeka Boniecki na oceny, ale też nie próbuje się usprawiedliwiać czy wybielać. Wśród motywów, które się tu przewiną, największe wrażenie będą robić te osobiste: relacje z rodzicami, tragiczna śmierć ojca, ale i kwestia rozstania z bliskimi i wybór drogi duchownego – o takich ważnych momentach ksiądz Boniecki mówi. Nie rozwodzi się nad kolejnymi trudnościami, ale pokazuje, jak sobie z nimi radził. Dostarcza szeregu przykładów i autoanaliz, uświadamiając czytelnikom, że decyzja o wstąpieniu do seminarium nie przekreśla automatycznie pokus czy trosk. Jedną sferę książki zapewnia więc Boniecki-człowiek, z rozmaitymi słabościami. Drugą – Boniecki-ksiądz i Anna Goc próbuje czasami dociekać, na czym polegają motywacje duchownych, jak rozwiązywać skomplikowane dylematy i jak zapatrywać się na moralność w codziennym życiu. Pyta o znaczenie życia w zgodzie z własnym sumieniem, chociaż niekoniecznie w zgodzie z naukami Kościoła. Podsuwa tematy kontrowersyjne: jest tu mowa i o związkach bez sakramentu małżeństwa, i o aborcji, i o sytuacjach, w których mąż znęca się nad żoną – oczekuje od rozmówcy zdecydowanego stanowiska, ale i porad. Innym razem Anna Goc chce się przekonać, na czym polega praca księdza, na przykład – co dla niego oznacza spowiedź i jak się odpuszcza grzechy. Szuka tematów, które będą atrakcyjne z punktu widzenia również czytelników spoza grona „praktykujących katolików”, stara się przybliżyć postawy i motywacje, poglądy i oceny środowiska, które traci na popularności – bo zagadnienie postępującej sekularyzacji tu powraca. Udaje się tym autorom stworzyć książkę intrygującą, wielopłaszczyznową, mimo że na początku wypada ona jak bardzo typowa i ostrożna pogawędka. Ksiądz Boniecki z autobiografii w formie wywiadu rezygnuje, ale nie oznacza to, że pozostanie dla odbiorców zagadką. Daje się poznać przez pryzmat doświadczeń i opinii. Dokonuje czasami niewygodnych podsumowań, zmusza do zastanowienia się nad kodeksem wartości, nad ograniczeniami i swobodami człowieka. Taka rozmowa – właściwie szereg rozmów – to krok w stronę samopoznania. Ważna lektura niby wpisująca się w modę na wywiady rzeki, a jednak pozostająca na marginesie tego nurtu. Dla ceniących sobie czytelnicze refleksje.
Anita Głowińska: Kicia Kocia i Nunuś. Bardzo fajna rodzina
Media Rodzina, Poznań 2018.
Zwiedzanie domów
Anita Głowińska dała się poznać szerokiemu gronu odbiorców za sprawą malowanej serii małych edukacyjnych książeczek o Kici Koci – dostarczających dzieciom i rozrywki, i wiedzy z codziennych wydarzeń. Stopniowo zaczęła jednak odpowiadać na zapotrzebowanie rynku i wprowadzać kolejne podcykle – najpierw zestaw kolorowanek, później – serię Kicia Kocia i Nunuś (dla młodszego rodzeństwa fanów kilkulatki), wreszcie przyszła kolej na coś, co na chińskim rynku od pewnego czasu robiło furorę – na „otwierane” elementy grafiki. To znów Kicia Kocia i Nunuś, chociaż w wersji kartonowych i większych formatowo książek. Fabuła nie jest skomplikowana, zresztą – nie może taka być, skoro dziecko i tak nie skupi się na treści bajki, a na zabawie. Tę można będzie rozciągać prawie w nieskończoność, dzięki dawce tajemnic. W tomie „Bardzo fajna rodzina” Kicia Kocia i Nunuś wybierają się do pani Kwiatek, żeby złożyć jej urodzinowe życzenia. Zanim tam jednak dotrą, czeka ich sporo odkryć – podobnie jak małych odbiorców.
Za każdym razem – czyli w każdym nowym miejscu – Nunuś pyta, czy tu mieszka pani Kwiatek. Żeby się tego dowiedzieć, trzeba zwyczajnie zajrzeć do wybranego domu, bloku, do kamienicy, willi, wieżowca itp. Za każdym razem też (aż do finału) Kicia Kocia odpowiada, że to mieszkanie innej ciekawej rodziny – ale to podsumowanie czynności, które wykonają dzieci. Należy bowiem znaleźć otwierany element książeczki, drzwi, okno, ale czasem też i krzaczek – i sprawdzić, co się pod nim kryje. Zwłaszcza za pierwszym razem ta zabawa będzie ekscytująca, z czasem nie tylko dzieci zapamiętają, kto gdzie mieszka, ale jeszcze wyrobią się nieco ruchome fragmenty książeczki i dużo łatwiej będzie znaleźć te miejsca, do których należy zajrzeć. Pod okiennicami czy drzwiami znajdują się drobne grafiki. Czasami przedstawiają rodzinne scenki, mamy kładące dzieci do łóżeczka, wspólne domowe zabawy i wybryki, pojedynczą postać, która jest czymś zajęta. Innym razem można znaleźć przedmiot albo zwierzę. Każde z takich odkryć ma swoją wagę i pozwala rozwinąć zupełnie osobną opowieść – tutaj wyobraźniowo mogą popisać się rodzice, starsze rodzeństwo albo sami odbiorcy, którzy będą relacjonować, co zaobserwowali w kolejnym odwiedzonym domu. Tomik zawiera 41 otwieranych okienek, a to oznacza, że na każdej rozkładówce pojawi się kilka miejsc „ukrytych”, zagadkowych i rozbudzających ciekawość malucha – książka pozwala ćwiczyć sprawność manualną, a do tego zapewnia sporo zabawy. Kicia Kocia i Nunuś stają się świetnymi przewodnikami po najbliższym otoczeniu. „Bardzo fajna rodzina” przekonuje maluchy, że warto poznawać sąsiadów, że każda rodzina jest fajna na swój sposób – z każdej można czerpać dobre wzorce. Anita Głowińska zapewnia dzieciom rozrywkę w dobrym gatunku i pomaga odpędzić nudę. Fabularnie nie dzieje się tu właściwie nic, ale każe okienko otwiera płaszczyznę dla nowych historii i bajek, a samo zaglądanie do drzwi i okien rodzi emocje podobne do tych przy rozpakowywaniu prezentów. Rodzicom zapewni więc ten tomik trochę czasu dla siebie, dzieciom – mnóstwo frajdy.
Zwiedzanie domów
Anita Głowińska dała się poznać szerokiemu gronu odbiorców za sprawą malowanej serii małych edukacyjnych książeczek o Kici Koci – dostarczających dzieciom i rozrywki, i wiedzy z codziennych wydarzeń. Stopniowo zaczęła jednak odpowiadać na zapotrzebowanie rynku i wprowadzać kolejne podcykle – najpierw zestaw kolorowanek, później – serię Kicia Kocia i Nunuś (dla młodszego rodzeństwa fanów kilkulatki), wreszcie przyszła kolej na coś, co na chińskim rynku od pewnego czasu robiło furorę – na „otwierane” elementy grafiki. To znów Kicia Kocia i Nunuś, chociaż w wersji kartonowych i większych formatowo książek. Fabuła nie jest skomplikowana, zresztą – nie może taka być, skoro dziecko i tak nie skupi się na treści bajki, a na zabawie. Tę można będzie rozciągać prawie w nieskończoność, dzięki dawce tajemnic. W tomie „Bardzo fajna rodzina” Kicia Kocia i Nunuś wybierają się do pani Kwiatek, żeby złożyć jej urodzinowe życzenia. Zanim tam jednak dotrą, czeka ich sporo odkryć – podobnie jak małych odbiorców.
Za każdym razem – czyli w każdym nowym miejscu – Nunuś pyta, czy tu mieszka pani Kwiatek. Żeby się tego dowiedzieć, trzeba zwyczajnie zajrzeć do wybranego domu, bloku, do kamienicy, willi, wieżowca itp. Za każdym razem też (aż do finału) Kicia Kocia odpowiada, że to mieszkanie innej ciekawej rodziny – ale to podsumowanie czynności, które wykonają dzieci. Należy bowiem znaleźć otwierany element książeczki, drzwi, okno, ale czasem też i krzaczek – i sprawdzić, co się pod nim kryje. Zwłaszcza za pierwszym razem ta zabawa będzie ekscytująca, z czasem nie tylko dzieci zapamiętają, kto gdzie mieszka, ale jeszcze wyrobią się nieco ruchome fragmenty książeczki i dużo łatwiej będzie znaleźć te miejsca, do których należy zajrzeć. Pod okiennicami czy drzwiami znajdują się drobne grafiki. Czasami przedstawiają rodzinne scenki, mamy kładące dzieci do łóżeczka, wspólne domowe zabawy i wybryki, pojedynczą postać, która jest czymś zajęta. Innym razem można znaleźć przedmiot albo zwierzę. Każde z takich odkryć ma swoją wagę i pozwala rozwinąć zupełnie osobną opowieść – tutaj wyobraźniowo mogą popisać się rodzice, starsze rodzeństwo albo sami odbiorcy, którzy będą relacjonować, co zaobserwowali w kolejnym odwiedzonym domu. Tomik zawiera 41 otwieranych okienek, a to oznacza, że na każdej rozkładówce pojawi się kilka miejsc „ukrytych”, zagadkowych i rozbudzających ciekawość malucha – książka pozwala ćwiczyć sprawność manualną, a do tego zapewnia sporo zabawy. Kicia Kocia i Nunuś stają się świetnymi przewodnikami po najbliższym otoczeniu. „Bardzo fajna rodzina” przekonuje maluchy, że warto poznawać sąsiadów, że każda rodzina jest fajna na swój sposób – z każdej można czerpać dobre wzorce. Anita Głowińska zapewnia dzieciom rozrywkę w dobrym gatunku i pomaga odpędzić nudę. Fabularnie nie dzieje się tu właściwie nic, ale każe okienko otwiera płaszczyznę dla nowych historii i bajek, a samo zaglądanie do drzwi i okien rodzi emocje podobne do tych przy rozpakowywaniu prezentów. Rodzicom zapewni więc ten tomik trochę czasu dla siebie, dzieciom – mnóstwo frajdy.
sobota, 26 stycznia 2019
Caspar Henderson: Księga zwierząt niemalże niemożliwych
Marginesy, Warszawa 2018.
Dziwactwa w zoologii
Ciekawą lekturę proponuje Caspar Henderson – obszerną, erudycyjną i gęstą od faktów, a przy tym nieco nierzeczywistą, jakby forma bestiariusza wpłynęła na stylistykę. To nie zbiór zwykłych felietonów, autor wykorzystuje wprawdzie ten gatunek, ale zamienia go w esej, przesyca wiadomościami i wnioskami oddalającymi stereotypy. „Księga zwierząt niemalże niemożliwych. Bestiariusz XXI wieku” staje się pozycją obowiązkową dla wymagających czytelników: dla tych, którzy mają ochotę rozczytywać dane w nowy, inspirujący sposób – którzy chcą zachwycać się możliwościami biologii i podziwiać naturę w jej najdziwniejszych przejawach. Henderson wybiera sobie zestaw stworów – czasami konkretnych gatunków, czasami większych zbiorów, przedstawicieli różnych stworzeń połączonych wspólną cechą. Nie ma znaczenia popularność zwierzęcia, jego rozmiar albo środowisko, w jakim występuje. Zdarza się, że w ogóle wyjście od jednego dziwnego stwora prowadzi autora do kolejnych przykładów – tworzy się galeria osobliwości – i o to właśnie chodzi, o wzbudzenie w odbiorcach przekonania, że świat jest pełen organizmów niezwykłych, egzotycznych i umykających dokładnemu poznaniu. Wystarczy zresztą przyjrzeć się szeregowi wybranych przez autora zwierząt, żeby docenić zakres zainteresowań czy odkrywczość. Caspar Henderson w założeniach podąża śladami twórców książek edukacyjnych dla dzieci – ale przez naukowy styl pisania winduje tom na wysoki poziom, proponuje trudną lekturę dorosłym. Sięga po tematy raczej nieczęsto spotykane, żeby ukazać różnorodność fauny, ale też, żeby uświadomić czytelnikom, że tematyka zwierzęca nie jest wyłącznie domeną literatury czwartej. Do tomu trafiły między innymi aksolotl, gąbka, ustonóg, gorgonia, żółw skórzasty, skakun, łodzik albo kecalkoatl, żebropław, moloch straszliwy, niesporczak czy goblin chochlik. Owszem, zdarzą się i gatunki bardziej swojskie – sowa, czy… człowiek – bo i tu autor znalazł tematy do analizy.
Nie posługuje się Caspar Henderson szablonami w kolejnych rozdziałach, nie ma też zamiaru karmić odbiorców wszystkimi informacjami na temat wybranego gatunku – skupia się na tym, co dziwne, interesujące albo inne – z tego układa narrację pełną wstrząsów lub anegdot, wrzuca zestaw ciekawostek. Przygląda się badaniom uczonych, historii samych odkryć, ale też i zwyczajom zwierząt, tym, co wykracza poza powszechne wyobrażenia. Odnotowuje wybryki natury – elementy, które wydają się niezwykłe, które pokazują rozmach przyrody. Zderza to, co istnieje naprawdę z ograniczeniami ludzkiej wyobraźni. A przecież przy całej szczegółowości znajduje autor też miejsce na własne wspomnienia czy zachwyty, na obecność danego zwierzęcia w kulturze, przegląd historyczny… wszystko, co może funkcjonować jako nowość dla czytelników. „Księga zwierząt niemalże niemożliwych” to opowieść o wszystkim, co nie mieści się w ludzkiej „normie”: wykaz kuriozów ale też fascynacja przyrodą w jej rozmaitych przejawach. Jedyną przeszkodą w cieszeniu się tą lekturą może być dość specyficzny hermetyczny język (autor bardzo poważnie podchodzi do swojego zadania) w połączeniu z bardzo małym drukiem. Chociaż tą publikacją mogło się zainteresować szerokie grono odbiorców z różnych środowisk i w różnym wieku – sposób opracowania graficznego z pewnością odrzuci część zwłaszcza starszych czytelników. Nie da się też „Księgi zwierząt niemalże niemożliwych” czytać szybko – nie pozwala na to nagromadzenie faktów, ale i sposób prowadzenia narracji. Autor połączył w tych esejach rozrywkę i naukę w dość rzadko spotykanych proporcjach. Jednak bestiariusz wypada znacznie ciekawiej niż wszelkie popisy wyobraźniowe.
Dziwactwa w zoologii
Ciekawą lekturę proponuje Caspar Henderson – obszerną, erudycyjną i gęstą od faktów, a przy tym nieco nierzeczywistą, jakby forma bestiariusza wpłynęła na stylistykę. To nie zbiór zwykłych felietonów, autor wykorzystuje wprawdzie ten gatunek, ale zamienia go w esej, przesyca wiadomościami i wnioskami oddalającymi stereotypy. „Księga zwierząt niemalże niemożliwych. Bestiariusz XXI wieku” staje się pozycją obowiązkową dla wymagających czytelników: dla tych, którzy mają ochotę rozczytywać dane w nowy, inspirujący sposób – którzy chcą zachwycać się możliwościami biologii i podziwiać naturę w jej najdziwniejszych przejawach. Henderson wybiera sobie zestaw stworów – czasami konkretnych gatunków, czasami większych zbiorów, przedstawicieli różnych stworzeń połączonych wspólną cechą. Nie ma znaczenia popularność zwierzęcia, jego rozmiar albo środowisko, w jakim występuje. Zdarza się, że w ogóle wyjście od jednego dziwnego stwora prowadzi autora do kolejnych przykładów – tworzy się galeria osobliwości – i o to właśnie chodzi, o wzbudzenie w odbiorcach przekonania, że świat jest pełen organizmów niezwykłych, egzotycznych i umykających dokładnemu poznaniu. Wystarczy zresztą przyjrzeć się szeregowi wybranych przez autora zwierząt, żeby docenić zakres zainteresowań czy odkrywczość. Caspar Henderson w założeniach podąża śladami twórców książek edukacyjnych dla dzieci – ale przez naukowy styl pisania winduje tom na wysoki poziom, proponuje trudną lekturę dorosłym. Sięga po tematy raczej nieczęsto spotykane, żeby ukazać różnorodność fauny, ale też, żeby uświadomić czytelnikom, że tematyka zwierzęca nie jest wyłącznie domeną literatury czwartej. Do tomu trafiły między innymi aksolotl, gąbka, ustonóg, gorgonia, żółw skórzasty, skakun, łodzik albo kecalkoatl, żebropław, moloch straszliwy, niesporczak czy goblin chochlik. Owszem, zdarzą się i gatunki bardziej swojskie – sowa, czy… człowiek – bo i tu autor znalazł tematy do analizy.
Nie posługuje się Caspar Henderson szablonami w kolejnych rozdziałach, nie ma też zamiaru karmić odbiorców wszystkimi informacjami na temat wybranego gatunku – skupia się na tym, co dziwne, interesujące albo inne – z tego układa narrację pełną wstrząsów lub anegdot, wrzuca zestaw ciekawostek. Przygląda się badaniom uczonych, historii samych odkryć, ale też i zwyczajom zwierząt, tym, co wykracza poza powszechne wyobrażenia. Odnotowuje wybryki natury – elementy, które wydają się niezwykłe, które pokazują rozmach przyrody. Zderza to, co istnieje naprawdę z ograniczeniami ludzkiej wyobraźni. A przecież przy całej szczegółowości znajduje autor też miejsce na własne wspomnienia czy zachwyty, na obecność danego zwierzęcia w kulturze, przegląd historyczny… wszystko, co może funkcjonować jako nowość dla czytelników. „Księga zwierząt niemalże niemożliwych” to opowieść o wszystkim, co nie mieści się w ludzkiej „normie”: wykaz kuriozów ale też fascynacja przyrodą w jej rozmaitych przejawach. Jedyną przeszkodą w cieszeniu się tą lekturą może być dość specyficzny hermetyczny język (autor bardzo poważnie podchodzi do swojego zadania) w połączeniu z bardzo małym drukiem. Chociaż tą publikacją mogło się zainteresować szerokie grono odbiorców z różnych środowisk i w różnym wieku – sposób opracowania graficznego z pewnością odrzuci część zwłaszcza starszych czytelników. Nie da się też „Księgi zwierząt niemalże niemożliwych” czytać szybko – nie pozwala na to nagromadzenie faktów, ale i sposób prowadzenia narracji. Autor połączył w tych esejach rozrywkę i naukę w dość rzadko spotykanych proporcjach. Jednak bestiariusz wypada znacznie ciekawiej niż wszelkie popisy wyobraźniowe.
Lucky Luke. Polowanie na duchy
Egmont, Warszawa 2018.
Zaginiony dyliżans
Calamity Jane to postrach wszystkich. Damska i mniej kulturalna wersja Lucky Luke’a, kompletnie bez kindersztuby. Zaprzeczenie damy – zarówno pod względem postury jak i sposobu wysławiania się. Calamity Jane wszędzie nosi ze sobą strzelbę i kiedy trzeba – zrobi z niej użytek. Boją się jej wszyscy, za to ona nie drży przed nikim. To ona jest postrachem na Dzikim Zachodzie – lepiej z nią nie zadzierać. Ta bohaterka nadaje ton komiksowi „Polowanie na duchy”: Lucky Luke wreszcie nie musi walczyć z bandytami samotnie. Zresztą i tak pochwały zbiera ktoś inny. Najpierw ginie dyliżans i to rozwściecza krewką kobietę. Calamity Jane chce rozwiązać tę zagadkę, decyduje się zatem na przejazd kolejnym wozem. Zależy jej na znalezieniu swojej strzelby, która miała dotrzeć w poprzednim kursie. Lucky Luke ma przedzierzgnąć się w woźnicę, a Jolly Jumper – pociągnąć wóz (razem z bardziej doświadczonym kolegą). I tak zaczyna się opowieść pełna strzelanin, napadów, pościgów, konfliktów i… duchów. Bo ktoś najwyraźniej posługuje się mitem Calamity Jane, żeby wzbudzić strach.
Ta część wydaje się niezbyt skomplikowana pod kątem fabularnym: uwaga odbiorców skupia się na drodze dyliżansu – jego kolejne przymusowe postoje odznaczają się starciami z bandytami. Stawić czoła im może tylko pan senator, człowiek mizernej postury, ale brawurowo odważny. To na jego konto idą celne strzały Lucky Luke’a i Calamity Jane – którzy przecież nie potrzebują splendoru. Ta podróż będzie zresztą bardzo pouczająca także dla pań z różnych pokoleń – one dowiedzą się, jak barwny bywa język i jak niecenzuralnie wyrażać emocje. Oczywiście w komiksowych dymkach to klasyka, zastępowanie przekleństw rysunkowo podsyca jeszcze dowcip. Dowcipów jest zresztą znacznie więcej, jedne dotyczą Calamity Jane, inne… Jolly Jumpera, który gustuje w napojach wyskokowych. Każdy uczestnik wyprawy ma na koncie szereg komicznych wypadków i wpadek, dzięki czemu tę opowieść znakomicie się czyta oraz ogląda. Nie ma znaczenia prawdziwość, rzeczywista inspiracja – chodzi o to, żeby podbić stereotyp, żeby pobawić się tematami i stworzyć barwną fabułę, która przetrwa próbę czasu. W efekcie „Polowanie na duchy” wypada jako jeden z lepszych tomików serii, w dodatku – świetna lektura niezależnie od wieku czytelników. Ten komiks spodoba się i starszym, i młodszym fanom gatunku. Nie jest przeładowany wątkami, czasem ma upraszczane i większe kadry – ale niekiedy osobne treści wprowadzane są poza tekstem, więc warto rysunki śledzić uważnie.
Na Dzikim Zachodzie nie ma mowy o spokoju, tu normalność wyznaczana jest przez ciągłe walki, spokój osiąga wyłącznie ten, kto celnie strzela i nie traci zimnej krwi w żadnych okolicznościach. Wiadomo, że zło musi zostać ukarane, niezależnie od tego, kto będzie wymierzać sprawiedliwość. W „Polowaniu na duchy” ładnie widoczna jest satyryczna gra typowymi elementami krajobrazu Dzikiego Zachodu, a wszyscy zdają sobie sprawę z czarno-białej konwencji. Nie będzie tu miejsca na subtelności, a ponieważ śmiech jest bezinteresowny, komiks staje się ponadczasowy. Calamity Jane to z kolei postać tak barwna, że nie da się przejść obojętnie obok jej przygody. Jest to tomik szybki i niezbyt skomplikowany, ale nieprzeładowanie treścią wyszło mu na dobre. Przypominana po latach historia w dalszym ciągu skupiać będzie fanów gatunku (i samego Lucky Luke’a). Przynosi rozrywkę na wysokim poziomie. Klasyka komiksu w zestawieniu z kontrastami charakterów sprawdza się doskonale.
Zaginiony dyliżans
Calamity Jane to postrach wszystkich. Damska i mniej kulturalna wersja Lucky Luke’a, kompletnie bez kindersztuby. Zaprzeczenie damy – zarówno pod względem postury jak i sposobu wysławiania się. Calamity Jane wszędzie nosi ze sobą strzelbę i kiedy trzeba – zrobi z niej użytek. Boją się jej wszyscy, za to ona nie drży przed nikim. To ona jest postrachem na Dzikim Zachodzie – lepiej z nią nie zadzierać. Ta bohaterka nadaje ton komiksowi „Polowanie na duchy”: Lucky Luke wreszcie nie musi walczyć z bandytami samotnie. Zresztą i tak pochwały zbiera ktoś inny. Najpierw ginie dyliżans i to rozwściecza krewką kobietę. Calamity Jane chce rozwiązać tę zagadkę, decyduje się zatem na przejazd kolejnym wozem. Zależy jej na znalezieniu swojej strzelby, która miała dotrzeć w poprzednim kursie. Lucky Luke ma przedzierzgnąć się w woźnicę, a Jolly Jumper – pociągnąć wóz (razem z bardziej doświadczonym kolegą). I tak zaczyna się opowieść pełna strzelanin, napadów, pościgów, konfliktów i… duchów. Bo ktoś najwyraźniej posługuje się mitem Calamity Jane, żeby wzbudzić strach.
Ta część wydaje się niezbyt skomplikowana pod kątem fabularnym: uwaga odbiorców skupia się na drodze dyliżansu – jego kolejne przymusowe postoje odznaczają się starciami z bandytami. Stawić czoła im może tylko pan senator, człowiek mizernej postury, ale brawurowo odważny. To na jego konto idą celne strzały Lucky Luke’a i Calamity Jane – którzy przecież nie potrzebują splendoru. Ta podróż będzie zresztą bardzo pouczająca także dla pań z różnych pokoleń – one dowiedzą się, jak barwny bywa język i jak niecenzuralnie wyrażać emocje. Oczywiście w komiksowych dymkach to klasyka, zastępowanie przekleństw rysunkowo podsyca jeszcze dowcip. Dowcipów jest zresztą znacznie więcej, jedne dotyczą Calamity Jane, inne… Jolly Jumpera, który gustuje w napojach wyskokowych. Każdy uczestnik wyprawy ma na koncie szereg komicznych wypadków i wpadek, dzięki czemu tę opowieść znakomicie się czyta oraz ogląda. Nie ma znaczenia prawdziwość, rzeczywista inspiracja – chodzi o to, żeby podbić stereotyp, żeby pobawić się tematami i stworzyć barwną fabułę, która przetrwa próbę czasu. W efekcie „Polowanie na duchy” wypada jako jeden z lepszych tomików serii, w dodatku – świetna lektura niezależnie od wieku czytelników. Ten komiks spodoba się i starszym, i młodszym fanom gatunku. Nie jest przeładowany wątkami, czasem ma upraszczane i większe kadry – ale niekiedy osobne treści wprowadzane są poza tekstem, więc warto rysunki śledzić uważnie.
Na Dzikim Zachodzie nie ma mowy o spokoju, tu normalność wyznaczana jest przez ciągłe walki, spokój osiąga wyłącznie ten, kto celnie strzela i nie traci zimnej krwi w żadnych okolicznościach. Wiadomo, że zło musi zostać ukarane, niezależnie od tego, kto będzie wymierzać sprawiedliwość. W „Polowaniu na duchy” ładnie widoczna jest satyryczna gra typowymi elementami krajobrazu Dzikiego Zachodu, a wszyscy zdają sobie sprawę z czarno-białej konwencji. Nie będzie tu miejsca na subtelności, a ponieważ śmiech jest bezinteresowny, komiks staje się ponadczasowy. Calamity Jane to z kolei postać tak barwna, że nie da się przejść obojętnie obok jej przygody. Jest to tomik szybki i niezbyt skomplikowany, ale nieprzeładowanie treścią wyszło mu na dobre. Przypominana po latach historia w dalszym ciągu skupiać będzie fanów gatunku (i samego Lucky Luke’a). Przynosi rozrywkę na wysokim poziomie. Klasyka komiksu w zestawieniu z kontrastami charakterów sprawdza się doskonale.
piątek, 25 stycznia 2019
W. Bruce Cameron: O psie, który wrócił do domu
Wydawnictwo Kobiece, Białystok 2019.
Przygody w trasie
Jak to czytać, skoro już na etapie tytułu wiadomo, jak całość się skończy? Właściwie – bez zmian, bo W. Bruce Cameron posługuje się schematem, który i tak zdradziłby zakończenie. Podobnie jak w „Był sobie pies” sięga po rozwiązania rodem z kina familijnego, równie wzruszające co oczywiste i naiwne. Nie dziwi, że kolejna opowieść została przeniesiona na ekrany. „O psie, który wrócił do domu” to baśń opowiadana z perspektywy suczki, bardzo mądrej Belli. Bella przychodzi na świat w opuszczonym domu, przeznaczonym do rozbiórki. Dorasta tam z kociętami. Kiedy znajduje ją Lucas, daje jej prawdziwy dom, a jednocześnie walczy o ratunek dla pozostałych zwierząt. Ponieważ Lucas w sprawie bezdomnych kociąt nie idzie na żadne kompromisy, szybko doczekuje się wrogów – ci wiedzą, gdzie uderzyć, żeby zabolało najbardziej. Belli grozi poważne niebezpieczeństwo. Na skutek splotu okoliczności suka ucieka i przemierza olbrzymie tereny, znajdując kolejnych tymczasowych właścicieli lub zastępcze „sfory” z przedstawicielami różnych gatunków zwierząt. Najbardziej tęskni za Lucasem – do niego próbuje wrócić. Ale mimo infantylności tomu autor nie posuwa się do chwytu, że pies zaczyna mówić ludzkim głosem – co nadaje energii relacji. Bella przeżywa szereg przygód, łącznie z zejściem lawiny, uczy się, jak być psem asystującym i czym grozi nadmierna ufność. Raz zechce się wytarzać w zdechłej wiewiórce, to znowu zaprzyjaźni się z Dużą Koteczką, a wszystko po to, by zasugerować czytelnikom, jak długą drogę musi przejść, aby zrealizować swoje marzenie. Wstrząs goni wstrząs, W. Bruce Cameron uwielbia sytuacje graniczne i pożegnania na wszelki wypadek – czy decyzje bez odwołania. Gdzie tylko wyczuje szansę wzruszenia czytelników albo przestraszenia ich – tam zaraz wprowadza silne emocje. Steruje odbiorcami, którzy podejdą do lektury idealistycznie. Jeśli komuś nie odpowiada prostota i realizowanie wyrazistego schematu – nie da się uwieść tej historii. Cameron jest przewidywalny – i między innymi dlatego nie zrobi na nikim wrażenia spoiler w tytule tomu. Od początku wiadomo ogólnie, jak potoczą się losy Belli i Lucasa, reszta zależy tylko od wyobraźni autora – ten z kolei realizuje wytyczne z kinowych hitów i niespecjalnie dba o oryginalność. Zupełnie jakby przejście na narrację psa zwalniało go z twórczych poszukiwań.
To Bella prowadzi opowieść i jednym z elementów przekonujących odbiorców do takiego pomysłu warsztatowego jest dowcip płynący z traktowania komend jako typowego ludzkiego języka. Coś, co Belli wydaje się naturalne, czytelnicy muszą dopiero zdekodować, by czerpać radość ze zderzenia dwóch światów. Ponadto tylko Bella może opowiedzieć własne doznania – czy chodzi o sielskie dzieciństwo z kotami, czy o bohaterski wyczyn w basenie. Poza ludzko-psimi kontrastami brakuje tutaj jednak zahaczek zachęcających do czytania. Miłośnicy psów z pewnością w różnych scenkach odnajdą znajome zachowania czy obserwacje, ale nie wynagradza to naiwności fabuły. W. Bruce Cameron od początku zakłada, że stworzy materiał na kinowy przebój, celuje w publiczność kin familijnych i odrzuca śmiech na rzecz wzruszenia. To nie wszystkim wystarczy. Mimo że obrazków z życia Belli jest tu mnóstwo, a każdy znacząco różni się od poprzednich doświadczeń, to jednak „O psie, który wrócił do domu” nie imponuje oryginalnością czy choćby narracją. W. Bruce Cameron dodatkowo posłużył się sprawdzonym poprzednio motywem, więc jeszcze mniej ma do zaoferowania. Pisze tak naprawdę książkę dla młodych czytelników – i to tych, którym nie chce się szukać lektur spoza literatury masowej. Pies, który wrócił do domu, budzi serdeczne uczucia – książka aż tak zachwycać nie może.
Przygody w trasie
Jak to czytać, skoro już na etapie tytułu wiadomo, jak całość się skończy? Właściwie – bez zmian, bo W. Bruce Cameron posługuje się schematem, który i tak zdradziłby zakończenie. Podobnie jak w „Był sobie pies” sięga po rozwiązania rodem z kina familijnego, równie wzruszające co oczywiste i naiwne. Nie dziwi, że kolejna opowieść została przeniesiona na ekrany. „O psie, który wrócił do domu” to baśń opowiadana z perspektywy suczki, bardzo mądrej Belli. Bella przychodzi na świat w opuszczonym domu, przeznaczonym do rozbiórki. Dorasta tam z kociętami. Kiedy znajduje ją Lucas, daje jej prawdziwy dom, a jednocześnie walczy o ratunek dla pozostałych zwierząt. Ponieważ Lucas w sprawie bezdomnych kociąt nie idzie na żadne kompromisy, szybko doczekuje się wrogów – ci wiedzą, gdzie uderzyć, żeby zabolało najbardziej. Belli grozi poważne niebezpieczeństwo. Na skutek splotu okoliczności suka ucieka i przemierza olbrzymie tereny, znajdując kolejnych tymczasowych właścicieli lub zastępcze „sfory” z przedstawicielami różnych gatunków zwierząt. Najbardziej tęskni za Lucasem – do niego próbuje wrócić. Ale mimo infantylności tomu autor nie posuwa się do chwytu, że pies zaczyna mówić ludzkim głosem – co nadaje energii relacji. Bella przeżywa szereg przygód, łącznie z zejściem lawiny, uczy się, jak być psem asystującym i czym grozi nadmierna ufność. Raz zechce się wytarzać w zdechłej wiewiórce, to znowu zaprzyjaźni się z Dużą Koteczką, a wszystko po to, by zasugerować czytelnikom, jak długą drogę musi przejść, aby zrealizować swoje marzenie. Wstrząs goni wstrząs, W. Bruce Cameron uwielbia sytuacje graniczne i pożegnania na wszelki wypadek – czy decyzje bez odwołania. Gdzie tylko wyczuje szansę wzruszenia czytelników albo przestraszenia ich – tam zaraz wprowadza silne emocje. Steruje odbiorcami, którzy podejdą do lektury idealistycznie. Jeśli komuś nie odpowiada prostota i realizowanie wyrazistego schematu – nie da się uwieść tej historii. Cameron jest przewidywalny – i między innymi dlatego nie zrobi na nikim wrażenia spoiler w tytule tomu. Od początku wiadomo ogólnie, jak potoczą się losy Belli i Lucasa, reszta zależy tylko od wyobraźni autora – ten z kolei realizuje wytyczne z kinowych hitów i niespecjalnie dba o oryginalność. Zupełnie jakby przejście na narrację psa zwalniało go z twórczych poszukiwań.
To Bella prowadzi opowieść i jednym z elementów przekonujących odbiorców do takiego pomysłu warsztatowego jest dowcip płynący z traktowania komend jako typowego ludzkiego języka. Coś, co Belli wydaje się naturalne, czytelnicy muszą dopiero zdekodować, by czerpać radość ze zderzenia dwóch światów. Ponadto tylko Bella może opowiedzieć własne doznania – czy chodzi o sielskie dzieciństwo z kotami, czy o bohaterski wyczyn w basenie. Poza ludzko-psimi kontrastami brakuje tutaj jednak zahaczek zachęcających do czytania. Miłośnicy psów z pewnością w różnych scenkach odnajdą znajome zachowania czy obserwacje, ale nie wynagradza to naiwności fabuły. W. Bruce Cameron od początku zakłada, że stworzy materiał na kinowy przebój, celuje w publiczność kin familijnych i odrzuca śmiech na rzecz wzruszenia. To nie wszystkim wystarczy. Mimo że obrazków z życia Belli jest tu mnóstwo, a każdy znacząco różni się od poprzednich doświadczeń, to jednak „O psie, który wrócił do domu” nie imponuje oryginalnością czy choćby narracją. W. Bruce Cameron dodatkowo posłużył się sprawdzonym poprzednio motywem, więc jeszcze mniej ma do zaoferowania. Pisze tak naprawdę książkę dla młodych czytelników – i to tych, którym nie chce się szukać lektur spoza literatury masowej. Pies, który wrócił do domu, budzi serdeczne uczucia – książka aż tak zachwycać nie może.
czwartek, 24 stycznia 2019
William Dalrymple, Anita Anand: Koh-i-noor. Historia najsłynniejszego diamentu świata
Noir sur Blanc, Warszawa 2018.
Klejnot
To działa na wyobraźnię. Diament wielkości kurzego jajka, obecny w kulturze od czasów starożytnych, przechodzący z rąk do rąk i z czasem obrastający w legendy oraz klątwy. Bogactwo jak z baśni, ale i dyplomatyczne wyzwanie. Koh-i-noor funkcjonuje w zbiorowej świadomości jako wyraźny sygnał, że zawsze warto marzyć i pragnąć nawet niemożliwego. Historia najsłynniejszego diamentu świata z baśnią ma wiele wspólnego, to przygotowana przez parę autorów relacja, w pierwszej części bardziej historyczna, w drugiej – bardziej reportażowa – o losach klejnotu. William Dalrymple przygląda się dalekiej przeszłości. Rejestruje obecność diamentu na dworach, wśród możnych i władców, sprawdza, jak był chroniony przed złodziejami. Przytacza daty i momenty zwrotne w historii, odnotowuje nazwiska. Wylicza tych, którzy z Koh-i-noorem bezpośrednio się zetknęli, jak i tych, którzy zetknęli się prawdopodobnie. Tworzy niemal rejestr własności, ale też burzliwych wydarzeń – powiązanych z kamieniem. Stosunkowo mało zajmuje się znaczeniem diamentu, mimo że nie zapomina o nim jako… materiale ściernym. Bardziej interesują go suche fakty (ale przytoczy też nieprawdziwe opowieści związane z klejnotem). Co ciekawe, ten autor dał się już odbiorcom poznać jako dobry gawędziarz – a jednak tutaj rzeczowość przeważa i nadaje narracji skrótowego charakteru. Dalrymple wie doskonale, że zgromadzone przez niego materiały same w sobie brzmią jak baśń, nie musi ich dodatkowo jeszcze ubarwiać albo oprawiać w gawędy – pozbawia odbiorców literackiej otoczki w zamian za przyspieszoną lekcję historii i podróż przez wieki, narody i rody. Tłumaczy też między innymi, dlaczego rodziła się wieść o klątwie. Historia Koh-i-noora obfituje w zbrodnie, w sytuacje graniczne i sceny brutalne. Wspaniały diament wyzwala w ludziach najniższe instynkty i właściwie oddala możliwość porozumienia. Dalrymple dobrze to prezentuje. Z kolei Anita Anand podejmuje opowieść znacznie bliżej naszych czasów i znanych czytelnikom kontekstów. Mniej u niej egzotyki i znacznie mniej postaci – język zbrodni przekształca się przynajmniej w części w język dyplomacji. Ta autorka stawia na podążanie śladem bohaterów, bawi się w detektywa, sprawdza, kto i kiedy miał styczność z diamentem oraz jakie żądania czy roszczenia pojawiały się w związku z Koh-i-noorem, gdy ten znalazł się w koronie królowej brytyjskiej. Ta autorka bardziej podsyca emocje, stawia na literackość. Jest świadoma sensacyjności zgromadzonego materiału, może zatem zamienić go w atrakcyjną dla odbiorców lekturę. Część „Klejnot w koronie” jest zatem może i mniej przesycona danymi niż „Klejnot w tronie”, ale dostarcza czytelnikom licznych wrażeń.
Cały tom „Koh-i-noor” znajdzie zwolenników nie tylko wśród poszukiwaczy sensacji. Opowieść o najsłynniejszym diamencie, o jego roli w kulturze i historii, o szlifach i wartości – przechodzi w pewnym momencie w relację o ludzkich dążeniach, o ambicjach i małostkowości. Spora część wartości diamentu bierze się z legendy, w jaką Koh-i-noor obrastał na przestrzeni wieków nawet jeśli istniały kamienie o podobnej wartości i wielkości, również historia przyczyniała się do budzenia „pożądania”. Lektura to cenna, uświadamiająca, co ludzie zrobią dla nieosiągalnego w gruncie rzeczy bogactwa – ale również ze względu na zawartość, rzeczowo opracowaną drogę najsłynniejszego diamentu świata.
Klejnot
To działa na wyobraźnię. Diament wielkości kurzego jajka, obecny w kulturze od czasów starożytnych, przechodzący z rąk do rąk i z czasem obrastający w legendy oraz klątwy. Bogactwo jak z baśni, ale i dyplomatyczne wyzwanie. Koh-i-noor funkcjonuje w zbiorowej świadomości jako wyraźny sygnał, że zawsze warto marzyć i pragnąć nawet niemożliwego. Historia najsłynniejszego diamentu świata z baśnią ma wiele wspólnego, to przygotowana przez parę autorów relacja, w pierwszej części bardziej historyczna, w drugiej – bardziej reportażowa – o losach klejnotu. William Dalrymple przygląda się dalekiej przeszłości. Rejestruje obecność diamentu na dworach, wśród możnych i władców, sprawdza, jak był chroniony przed złodziejami. Przytacza daty i momenty zwrotne w historii, odnotowuje nazwiska. Wylicza tych, którzy z Koh-i-noorem bezpośrednio się zetknęli, jak i tych, którzy zetknęli się prawdopodobnie. Tworzy niemal rejestr własności, ale też burzliwych wydarzeń – powiązanych z kamieniem. Stosunkowo mało zajmuje się znaczeniem diamentu, mimo że nie zapomina o nim jako… materiale ściernym. Bardziej interesują go suche fakty (ale przytoczy też nieprawdziwe opowieści związane z klejnotem). Co ciekawe, ten autor dał się już odbiorcom poznać jako dobry gawędziarz – a jednak tutaj rzeczowość przeważa i nadaje narracji skrótowego charakteru. Dalrymple wie doskonale, że zgromadzone przez niego materiały same w sobie brzmią jak baśń, nie musi ich dodatkowo jeszcze ubarwiać albo oprawiać w gawędy – pozbawia odbiorców literackiej otoczki w zamian za przyspieszoną lekcję historii i podróż przez wieki, narody i rody. Tłumaczy też między innymi, dlaczego rodziła się wieść o klątwie. Historia Koh-i-noora obfituje w zbrodnie, w sytuacje graniczne i sceny brutalne. Wspaniały diament wyzwala w ludziach najniższe instynkty i właściwie oddala możliwość porozumienia. Dalrymple dobrze to prezentuje. Z kolei Anita Anand podejmuje opowieść znacznie bliżej naszych czasów i znanych czytelnikom kontekstów. Mniej u niej egzotyki i znacznie mniej postaci – język zbrodni przekształca się przynajmniej w części w język dyplomacji. Ta autorka stawia na podążanie śladem bohaterów, bawi się w detektywa, sprawdza, kto i kiedy miał styczność z diamentem oraz jakie żądania czy roszczenia pojawiały się w związku z Koh-i-noorem, gdy ten znalazł się w koronie królowej brytyjskiej. Ta autorka bardziej podsyca emocje, stawia na literackość. Jest świadoma sensacyjności zgromadzonego materiału, może zatem zamienić go w atrakcyjną dla odbiorców lekturę. Część „Klejnot w koronie” jest zatem może i mniej przesycona danymi niż „Klejnot w tronie”, ale dostarcza czytelnikom licznych wrażeń.
Cały tom „Koh-i-noor” znajdzie zwolenników nie tylko wśród poszukiwaczy sensacji. Opowieść o najsłynniejszym diamencie, o jego roli w kulturze i historii, o szlifach i wartości – przechodzi w pewnym momencie w relację o ludzkich dążeniach, o ambicjach i małostkowości. Spora część wartości diamentu bierze się z legendy, w jaką Koh-i-noor obrastał na przestrzeni wieków nawet jeśli istniały kamienie o podobnej wartości i wielkości, również historia przyczyniała się do budzenia „pożądania”. Lektura to cenna, uświadamiająca, co ludzie zrobią dla nieosiągalnego w gruncie rzeczy bogactwa – ale również ze względu na zawartość, rzeczowo opracowaną drogę najsłynniejszego diamentu świata.
środa, 23 stycznia 2019
Louise Penny: Zabójczy mróz
Poradnia K, Warszawa 2018.
Śmierć na lodzie
Podczas zawodów curlingowych dochodzi do tragedii, rzadko jednak w takich okolicznościach spotykanej, a wręcz nieprawdopodobnej. CC de Poitiers, która siedzi na środku zamarzniętego jeziora, zostaje… porażona prądem. A przecież niemal wszyscy mają zimowe buty z antypoślizgową gumową podeszwą. Pułapka przygotowana przez mordercę musiała być perfekcyjnie obmyślona, co najmniej z jednego powodu: żeby wykluczyć przypadkowe ofiary. Bo to na CC został wydany wyrok. Inspektor Armand Gamache to śledczy, który nie wierzy w szaleństwo morderców – uważa, że każdy z nich postępuje racjonalnie – wobec siebie – trzeba tylko wpaść na trop pomysłu, żeby pojąć kolejne działania i żeby zaczęły się one układać w logiczny ciąg wydarzeń. W tym – wyciąganiu wniosków z drobnych przesłanek – Gamache jest mistrzem. Niejeden raz zaimponuje mieszkańcom małego miasteczka, a i współpracownikom. Co prawda Louise Penny trochę ułatwia mu sprawę, odwołując się choćby do akronimów – nie jest to najlepszy rodzaj zagadek w dorosłych kryminałach – ale tu trochę się rozmywa dzięki całości. Inspektorowi tajemnic do rozwiązania nie zabraknie, a odbiorcy mogą za nim tylko podążać. Trochę ma w sobie Gamache z Holmesa, w ogóle wydaje się być zlepkiem idealnych literackich detektywów, ludzkich w rozmaitych słabościach, ale bezlitosnych dla przestępców. Gamache ma pięćdziesiąt lat i jest szczęśliwie żonaty: w domu może porozmawiać o kolejnych odkryciach (i liczyć na rzeczowe uwagi małżonki), ale też od czasu do czasu uświadamia sobie, jak bardzo kocha kobietę swojego życia. Krzepiące małżeńskie scenki są dla Penny metodą na ocieplenie wizerunku śledczego. Zresztą i tak Gamache budzi pewne sentymenty, już na etapie kreacji, zanim przejdzie do działania.
Tymczasem splatają się wielopokoleniowe zbrodnie i problemy. CC była ogólnie nielubiana w miasteczku, nie znalazłby się w pobliżu nikt, kto chciałby się za nią wstawić. Mała dziewczynka, Crie, jest ofiarą psychicznego terroru, nie zna życia poza toksycznymi relacjami. Za to pewna bezdomna – tutaj w charakterze zwłok – zmieni sposób postrzegania ostatnich wydarzeń. Wydaje się, że autorka dla uniknięcia schematów będzie chciała sięgać do różnych środowisk. Zyskuje tym samym na szczerości. Ale już od pierwszych rozdziałów bardzo mocno wyczuwalne jest obyczajowe prawdopodobieństwo. Autorka dba o to, żeby postacie wprowadzane do tej historii wypadały wiarygodnie w emocjach oraz w reakcjach. Niby Penny tworzy kryminał klasyczny w stylu, czerpie ze sprawdzonych rozwiązań i okrasza je sprawną narracją. Zmienia za to klimat w detalach – tu nikt nie solidaryzuje się z ofiarą, żaden z bohaterów nawet jej nie żałuje, wiadomości, z jakich korzysta Gamache to wypadkowa fachowej wiedzy, ale i potocznych obserwacji. Ta autorka nie chce przeprowadzać rewolucji w ramach gatunku, decyduje się na podążanie utartymi szlakami, ale nadrabia brak oryginalności sposobem realizacji. Pisze nieźle, a do tego wzięła sobie za bohatera samograja. Gamache zapewni jej uznanie tych odbiorców, którzy chcą rzetelnego kryminału, a nie międzygatunkowych modnych hybryd. To postać, która ma przyciągnąć do serii („Zabójczy mróz” jest drugą pozycją w cyklu). Inspektor Gamache nie zlęknie się żadnej sporawy, podejmie każde wyzwanie – a przy jego kreacji mniej ważne są już ewentualne sukcesy. Da się ten kryminał przyjemnie czytać, nawet mimo czasem brawurowych lub zbyt infantylnych pomysłów (chociaż autorka sama zdaje sobie z nich sprawę i zaznacza to w tekście).
Śmierć na lodzie
Podczas zawodów curlingowych dochodzi do tragedii, rzadko jednak w takich okolicznościach spotykanej, a wręcz nieprawdopodobnej. CC de Poitiers, która siedzi na środku zamarzniętego jeziora, zostaje… porażona prądem. A przecież niemal wszyscy mają zimowe buty z antypoślizgową gumową podeszwą. Pułapka przygotowana przez mordercę musiała być perfekcyjnie obmyślona, co najmniej z jednego powodu: żeby wykluczyć przypadkowe ofiary. Bo to na CC został wydany wyrok. Inspektor Armand Gamache to śledczy, który nie wierzy w szaleństwo morderców – uważa, że każdy z nich postępuje racjonalnie – wobec siebie – trzeba tylko wpaść na trop pomysłu, żeby pojąć kolejne działania i żeby zaczęły się one układać w logiczny ciąg wydarzeń. W tym – wyciąganiu wniosków z drobnych przesłanek – Gamache jest mistrzem. Niejeden raz zaimponuje mieszkańcom małego miasteczka, a i współpracownikom. Co prawda Louise Penny trochę ułatwia mu sprawę, odwołując się choćby do akronimów – nie jest to najlepszy rodzaj zagadek w dorosłych kryminałach – ale tu trochę się rozmywa dzięki całości. Inspektorowi tajemnic do rozwiązania nie zabraknie, a odbiorcy mogą za nim tylko podążać. Trochę ma w sobie Gamache z Holmesa, w ogóle wydaje się być zlepkiem idealnych literackich detektywów, ludzkich w rozmaitych słabościach, ale bezlitosnych dla przestępców. Gamache ma pięćdziesiąt lat i jest szczęśliwie żonaty: w domu może porozmawiać o kolejnych odkryciach (i liczyć na rzeczowe uwagi małżonki), ale też od czasu do czasu uświadamia sobie, jak bardzo kocha kobietę swojego życia. Krzepiące małżeńskie scenki są dla Penny metodą na ocieplenie wizerunku śledczego. Zresztą i tak Gamache budzi pewne sentymenty, już na etapie kreacji, zanim przejdzie do działania.
Tymczasem splatają się wielopokoleniowe zbrodnie i problemy. CC była ogólnie nielubiana w miasteczku, nie znalazłby się w pobliżu nikt, kto chciałby się za nią wstawić. Mała dziewczynka, Crie, jest ofiarą psychicznego terroru, nie zna życia poza toksycznymi relacjami. Za to pewna bezdomna – tutaj w charakterze zwłok – zmieni sposób postrzegania ostatnich wydarzeń. Wydaje się, że autorka dla uniknięcia schematów będzie chciała sięgać do różnych środowisk. Zyskuje tym samym na szczerości. Ale już od pierwszych rozdziałów bardzo mocno wyczuwalne jest obyczajowe prawdopodobieństwo. Autorka dba o to, żeby postacie wprowadzane do tej historii wypadały wiarygodnie w emocjach oraz w reakcjach. Niby Penny tworzy kryminał klasyczny w stylu, czerpie ze sprawdzonych rozwiązań i okrasza je sprawną narracją. Zmienia za to klimat w detalach – tu nikt nie solidaryzuje się z ofiarą, żaden z bohaterów nawet jej nie żałuje, wiadomości, z jakich korzysta Gamache to wypadkowa fachowej wiedzy, ale i potocznych obserwacji. Ta autorka nie chce przeprowadzać rewolucji w ramach gatunku, decyduje się na podążanie utartymi szlakami, ale nadrabia brak oryginalności sposobem realizacji. Pisze nieźle, a do tego wzięła sobie za bohatera samograja. Gamache zapewni jej uznanie tych odbiorców, którzy chcą rzetelnego kryminału, a nie międzygatunkowych modnych hybryd. To postać, która ma przyciągnąć do serii („Zabójczy mróz” jest drugą pozycją w cyklu). Inspektor Gamache nie zlęknie się żadnej sporawy, podejmie każde wyzwanie – a przy jego kreacji mniej ważne są już ewentualne sukcesy. Da się ten kryminał przyjemnie czytać, nawet mimo czasem brawurowych lub zbyt infantylnych pomysłów (chociaż autorka sama zdaje sobie z nich sprawę i zaznacza to w tekście).
wtorek, 22 stycznia 2019
Barbara Gawryluk: Moje Bullerbyn
Akapit Press, Łódź 2018.
Przeprowadzka
Natalka w okres dojrzewania wejdzie z przytupem. I to nie dlatego, że kocha hip-hop i każdą wolną chwilę najchętniej spędzałaby z grupą rówieśników, ćwicząc kolejne układy taneczne. Jej marzenia i plany nagle zostają zrujnowane, a wszystko przez rodziców. Pewnego dnia informują oni potomstwo, że najbliższe dwa lata wszyscy spędzą w Szwecji. Dorośli dostają tam pracę – o wiele lepiej opłacaną niż w kraju. Maluchy pójdą do szwedzkiego przedszkola. I tylko Natalkę czeka rewolucja: dziewczyna musi zmienić środowisko, boi się, że zapomną o niej przyjaciółki, a grupa taneczna się rozpadnie. Opinia dziewczynki nie jest w ogóle brana pod uwagę w dyskusji: rodzina ma się trzymać razem i wszystko już postanowione. W Szwecji Natalka musi nauczyć się języka – właściwie nie sprawia jej to problemów – i znaleźć swoje miejsce w szkolnej społeczności. Koleżanki zyskuje całkiem szybko, za to chłopcy, zwłaszcza przystojniak Mats, trochę jej dokuczają. Barbara Gawryluk stara się odmalować zmiany optymistycznie: przede wszystkim w Szwecji jest sporo Polaków, szkoła to w ogóle zestaw bardzo różnych narodowości. I tutaj Natalka może rozwijać swoje taneczne pasje, a ma na to nawet więcej czasu, bo nauczyciele prawie nie zadają nic do domu. Podobnie rzecz ma się z rodzicami – i oni zyskują możliwość spędzania długich godzin ze swoimi pociechami, pracują mniej i mniej martwią się pieniądze, dzieci doceniają wspólne rozrywki i miłą atmosferę panującą w domu. Rodzice mniej się też denerwują, za to nie muszą oszczędzać. Tęsknotę za dawnymi koleżankami rozwiązać można dzięki lotom do Polski – nie sprawdzają się właściwie żadne obawy bohaterki. W Szwecji jest ciekawie, zwłaszcza że dziewczyna próbuje rozwiązać tajemnicę starszej pani, sąsiadki, która pochodzi ze Lwowa i w młodości tańczyła.
„Moje Bullerbyn” to poppowieść, ale splata się w niej sporo wątków fabularnych, różnych pomysłów na przyciągnięcie uwagi młodych czytelników. Nieprzypadkowo pojawia się tu nawiązanie do Astrid Lindgren – Barbara Gawryluk wybiera podobny sposób na tworzenie domowego azylu, schronienia przed złem świata. Akcentuje znaczenie rodziny, zresztą nawet wtedy, gdy młodzi bohaterowie nie zdają sobie z tego sprawy, to dorośli podkreślają sens istnienia takich więzi. Autorka zajmuje się jednocześnie kwestiami adaptacyjnymi, nawiązywaniem nowych przyjaźni, rozprawianiem się z kolegami, którzy źle się zachowują, ale i poznawaniem przeszłości. Czasami wplata do opowieści zestaw atrakcji, opowiada, co Natalka mogła zobaczyć w Szwecji i jak jej rodzice podróżowali po Lwowie. Krótka jest ta książka, ale pełna wrażeń dla bohaterki – jakby ich było mało, Natalka w Szwecji może wziąć udział w konkursie tanecznym, w którym stawka jest dość wysoka. To dobry pomysł na integrowanie grupy, a i na dodanie emocji do historii. Barbara Gawryluk przygląda się codzienności bohaterki – w dość nietypowej, ale powtarzającej się sytuacji. Odwołuje się do zjawiska eurosieroctwa, a na marginesie też i do rodzin patchworkowych czy do multikulturowości. To wszystko ważne zagadnienia, które tutaj wypadają całkiem zgrabnie i lekko. Czytelnicy otrzymają od autorki zestaw zróżnicowanych wrażeń. Warty wprowadzania w życie jest pomysł nauczycielki Natalki, osoby, która z dystansem – więc i na trzeźwo – ocenia sytuację. Prowadzenie dziennika, w którym należy za każdym razem zapisać jedną ważną myśl, odkrycie lub uwagę przyda się młodym ludziom. Nie wymaga to wiele wysiłku, a jest sposobem na wsłuchanie się w siebie, samopoznanie i częściową autoterapię. To alternatywa wobec wszechobecnych śmieciowych blogów, miły powrót do dawnych czasów. „Moje Bullerbyn” to wartościowa opowieść, chociaż utrzymana w stylistyce pop – szybka, krótka i wycinkowa.
Przeprowadzka
Natalka w okres dojrzewania wejdzie z przytupem. I to nie dlatego, że kocha hip-hop i każdą wolną chwilę najchętniej spędzałaby z grupą rówieśników, ćwicząc kolejne układy taneczne. Jej marzenia i plany nagle zostają zrujnowane, a wszystko przez rodziców. Pewnego dnia informują oni potomstwo, że najbliższe dwa lata wszyscy spędzą w Szwecji. Dorośli dostają tam pracę – o wiele lepiej opłacaną niż w kraju. Maluchy pójdą do szwedzkiego przedszkola. I tylko Natalkę czeka rewolucja: dziewczyna musi zmienić środowisko, boi się, że zapomną o niej przyjaciółki, a grupa taneczna się rozpadnie. Opinia dziewczynki nie jest w ogóle brana pod uwagę w dyskusji: rodzina ma się trzymać razem i wszystko już postanowione. W Szwecji Natalka musi nauczyć się języka – właściwie nie sprawia jej to problemów – i znaleźć swoje miejsce w szkolnej społeczności. Koleżanki zyskuje całkiem szybko, za to chłopcy, zwłaszcza przystojniak Mats, trochę jej dokuczają. Barbara Gawryluk stara się odmalować zmiany optymistycznie: przede wszystkim w Szwecji jest sporo Polaków, szkoła to w ogóle zestaw bardzo różnych narodowości. I tutaj Natalka może rozwijać swoje taneczne pasje, a ma na to nawet więcej czasu, bo nauczyciele prawie nie zadają nic do domu. Podobnie rzecz ma się z rodzicami – i oni zyskują możliwość spędzania długich godzin ze swoimi pociechami, pracują mniej i mniej martwią się pieniądze, dzieci doceniają wspólne rozrywki i miłą atmosferę panującą w domu. Rodzice mniej się też denerwują, za to nie muszą oszczędzać. Tęsknotę za dawnymi koleżankami rozwiązać można dzięki lotom do Polski – nie sprawdzają się właściwie żadne obawy bohaterki. W Szwecji jest ciekawie, zwłaszcza że dziewczyna próbuje rozwiązać tajemnicę starszej pani, sąsiadki, która pochodzi ze Lwowa i w młodości tańczyła.
„Moje Bullerbyn” to poppowieść, ale splata się w niej sporo wątków fabularnych, różnych pomysłów na przyciągnięcie uwagi młodych czytelników. Nieprzypadkowo pojawia się tu nawiązanie do Astrid Lindgren – Barbara Gawryluk wybiera podobny sposób na tworzenie domowego azylu, schronienia przed złem świata. Akcentuje znaczenie rodziny, zresztą nawet wtedy, gdy młodzi bohaterowie nie zdają sobie z tego sprawy, to dorośli podkreślają sens istnienia takich więzi. Autorka zajmuje się jednocześnie kwestiami adaptacyjnymi, nawiązywaniem nowych przyjaźni, rozprawianiem się z kolegami, którzy źle się zachowują, ale i poznawaniem przeszłości. Czasami wplata do opowieści zestaw atrakcji, opowiada, co Natalka mogła zobaczyć w Szwecji i jak jej rodzice podróżowali po Lwowie. Krótka jest ta książka, ale pełna wrażeń dla bohaterki – jakby ich było mało, Natalka w Szwecji może wziąć udział w konkursie tanecznym, w którym stawka jest dość wysoka. To dobry pomysł na integrowanie grupy, a i na dodanie emocji do historii. Barbara Gawryluk przygląda się codzienności bohaterki – w dość nietypowej, ale powtarzającej się sytuacji. Odwołuje się do zjawiska eurosieroctwa, a na marginesie też i do rodzin patchworkowych czy do multikulturowości. To wszystko ważne zagadnienia, które tutaj wypadają całkiem zgrabnie i lekko. Czytelnicy otrzymają od autorki zestaw zróżnicowanych wrażeń. Warty wprowadzania w życie jest pomysł nauczycielki Natalki, osoby, która z dystansem – więc i na trzeźwo – ocenia sytuację. Prowadzenie dziennika, w którym należy za każdym razem zapisać jedną ważną myśl, odkrycie lub uwagę przyda się młodym ludziom. Nie wymaga to wiele wysiłku, a jest sposobem na wsłuchanie się w siebie, samopoznanie i częściową autoterapię. To alternatywa wobec wszechobecnych śmieciowych blogów, miły powrót do dawnych czasów. „Moje Bullerbyn” to wartościowa opowieść, chociaż utrzymana w stylistyce pop – szybka, krótka i wycinkowa.
poniedziałek, 21 stycznia 2019
Nic Sheff: Na głodzie. Moja historia walki z nałogiem
Poradnia K, Warszawa 2018.
Ratunek
Uzależniony syn, chłopak ze wstrząsającej opowieści Davida Sheffa chwyta za pióro i opowiada o swojej walce z nałogiem. Tom „Na głodzie” brzmi jak przygotowany przez profesjonalnego ghosta – z dbałością o stopniowanie napięcia czy szczegółowość relacji. Ale Nic nie zamierza powtarzać spostrzeżeń ojca: David wystąpi tu zaledwie parę razy, jako ten, którego Nic bardzo ceni – ale też – do kogo nie może się zbliżyć. Ojciec chroni teraz przede wszystkim swoją drugą rodzinę. I nic dziwnego, skoro Nic osiągnął ten poziom upodlenia, że może okraść kilkulatka – sfałszuje też czeki lub włamie się do domu babci, żeby tam przenocować. Konsekwentnie i ojciec z drugą żoną, i matka – odmawiają dorastającemu potomkowi wsparcia. Nie wierzą w żadne jego przemiany, zbyt dużo już widzieli – i zbyt wiele razy ich zawiódł. Nie zasługuje już na zaufanie. Zresztą i czytelnicy się szybko o tym przekonają, bo Nic w tej spowiedzi nie zamierza się wybielać. Owszem, akcentuje własne uczucia, przypomina, jak sam podchodził do kolejnych problemów i jak chciał odbudować rodzinne relacje – ale to wszystko sprawia wrażenie wymuszonego, jakby autor tomu próbował się podporządkować wymogom rynku (i bestsellerowych scenariuszy). Niezależnie od kwestionowania motywacji mężczyzny, nie da się odmówić szczerości we fragmentach dotyczących samego ćpania.
Nie obeszłoby się „Na głodzie” bez naturalistycznych i mocno nastawianych na cielesność doznań związanych z zażywaniem narkotyków. Będzie Nic Sheff zwalniać narrację tam, gdzie przygotowuje sobie działkę, kiedy umawia się z dilerem, napełnia strzykawkę albo wbija ją w żyłę. Intensywność tych notatek jest porażająca – chociaż też i trudna do zniesienia w lekturze. Sporą część książki „Na głodzie” zabierają jednak obrazy ćpania, ale i toksycznych relacji z kolejnymi kobietami. Ile razy Nic próbuje wyrwać się z nałogu, świadomy, że jest już w sytuacji granicznej, tyle razy wraca do narkotyków pod wpływem ukochanych. Stara się nawet zrozumieć, dlaczego chce z nimi być, co mu w nich imponuje. Huśtawka nastrojów zapewnia uwagę czytelników, zwłaszcza że ich rola polega na kibicowaniu autorowi. Nic może deklarować chęć zmiany, może cieszyć się rozwiązaniami wprowadzanymi dzięki programowi dwunastu kroków. Może też odczuwać strach, kiedy uświadomi sobie, co robi i co mu grozi. Jednocześnie stale naraża się na pokusy, a kiedy już bodźce są bardzo silne, nie walczy ze sobą przesadnie. Nie wiadomo wobec tego, co właściwie autor odlicza kolejnymi dniami – na pewno nie czas trzeźwości, chyba że symboliczne nowe życie, walkę o samego siebie. Usprawiedliwień Nic Shef może nie szuka, ale troszczy się o to, żeby czytelnicy zrozumieli, czym się kierował i co czuł w najtrudniejszych momentach. Pokazuje też stosunek do wszelkich rozwiązań terapeutycznych, szukania wsparcia w Sile Wyższej lub w tych, którzy wcześniej wyszli z uzależnienia. Trochę wyjaśnia odbiorcom z zewnątrz, jak wygląda codzienność narkomana, który próbuje się leczyć. Jest to opowieść bezkompromisowa i odważna, ale też staranna od strony literackiej. Nic Sheff nie tylko ma do zaprezentowania szereg silnych wrażeń – wie też, jak je opracować, żeby wstrząsnęły odbiorcami. Podsuwa pełnowartościową historię, chociaż nie może jej prowadzić jednoznacznie. Serwuje czytelnikom niezwykłe świadectwo, będące przestrogą, ale też i ważnym wyjaśnieniem. Tutaj nie będzie litowania się nad sobą albo oceniania postaw bliskich. Nic Sheff na rynek wchodzi z dużą siłą. „Na głodzie” to książka, w której z zestawem wyznań wiąże się moc przeżyć czytelników. Nie pozostawia ta publikacja obojętnym, nawet jeśli sięgnie po nią „przypadkowy” odbiorca, po prostu spragniony literatury faktu.
Ratunek
Uzależniony syn, chłopak ze wstrząsającej opowieści Davida Sheffa chwyta za pióro i opowiada o swojej walce z nałogiem. Tom „Na głodzie” brzmi jak przygotowany przez profesjonalnego ghosta – z dbałością o stopniowanie napięcia czy szczegółowość relacji. Ale Nic nie zamierza powtarzać spostrzeżeń ojca: David wystąpi tu zaledwie parę razy, jako ten, którego Nic bardzo ceni – ale też – do kogo nie może się zbliżyć. Ojciec chroni teraz przede wszystkim swoją drugą rodzinę. I nic dziwnego, skoro Nic osiągnął ten poziom upodlenia, że może okraść kilkulatka – sfałszuje też czeki lub włamie się do domu babci, żeby tam przenocować. Konsekwentnie i ojciec z drugą żoną, i matka – odmawiają dorastającemu potomkowi wsparcia. Nie wierzą w żadne jego przemiany, zbyt dużo już widzieli – i zbyt wiele razy ich zawiódł. Nie zasługuje już na zaufanie. Zresztą i czytelnicy się szybko o tym przekonają, bo Nic w tej spowiedzi nie zamierza się wybielać. Owszem, akcentuje własne uczucia, przypomina, jak sam podchodził do kolejnych problemów i jak chciał odbudować rodzinne relacje – ale to wszystko sprawia wrażenie wymuszonego, jakby autor tomu próbował się podporządkować wymogom rynku (i bestsellerowych scenariuszy). Niezależnie od kwestionowania motywacji mężczyzny, nie da się odmówić szczerości we fragmentach dotyczących samego ćpania.
Nie obeszłoby się „Na głodzie” bez naturalistycznych i mocno nastawianych na cielesność doznań związanych z zażywaniem narkotyków. Będzie Nic Sheff zwalniać narrację tam, gdzie przygotowuje sobie działkę, kiedy umawia się z dilerem, napełnia strzykawkę albo wbija ją w żyłę. Intensywność tych notatek jest porażająca – chociaż też i trudna do zniesienia w lekturze. Sporą część książki „Na głodzie” zabierają jednak obrazy ćpania, ale i toksycznych relacji z kolejnymi kobietami. Ile razy Nic próbuje wyrwać się z nałogu, świadomy, że jest już w sytuacji granicznej, tyle razy wraca do narkotyków pod wpływem ukochanych. Stara się nawet zrozumieć, dlaczego chce z nimi być, co mu w nich imponuje. Huśtawka nastrojów zapewnia uwagę czytelników, zwłaszcza że ich rola polega na kibicowaniu autorowi. Nic może deklarować chęć zmiany, może cieszyć się rozwiązaniami wprowadzanymi dzięki programowi dwunastu kroków. Może też odczuwać strach, kiedy uświadomi sobie, co robi i co mu grozi. Jednocześnie stale naraża się na pokusy, a kiedy już bodźce są bardzo silne, nie walczy ze sobą przesadnie. Nie wiadomo wobec tego, co właściwie autor odlicza kolejnymi dniami – na pewno nie czas trzeźwości, chyba że symboliczne nowe życie, walkę o samego siebie. Usprawiedliwień Nic Shef może nie szuka, ale troszczy się o to, żeby czytelnicy zrozumieli, czym się kierował i co czuł w najtrudniejszych momentach. Pokazuje też stosunek do wszelkich rozwiązań terapeutycznych, szukania wsparcia w Sile Wyższej lub w tych, którzy wcześniej wyszli z uzależnienia. Trochę wyjaśnia odbiorcom z zewnątrz, jak wygląda codzienność narkomana, który próbuje się leczyć. Jest to opowieść bezkompromisowa i odważna, ale też staranna od strony literackiej. Nic Sheff nie tylko ma do zaprezentowania szereg silnych wrażeń – wie też, jak je opracować, żeby wstrząsnęły odbiorcami. Podsuwa pełnowartościową historię, chociaż nie może jej prowadzić jednoznacznie. Serwuje czytelnikom niezwykłe świadectwo, będące przestrogą, ale też i ważnym wyjaśnieniem. Tutaj nie będzie litowania się nad sobą albo oceniania postaw bliskich. Nic Sheff na rynek wchodzi z dużą siłą. „Na głodzie” to książka, w której z zestawem wyznań wiąże się moc przeżyć czytelników. Nie pozostawia ta publikacja obojętnym, nawet jeśli sięgnie po nią „przypadkowy” odbiorca, po prostu spragniony literatury faktu.
niedziela, 20 stycznia 2019
Lidia Pańków, Julia Pańków: Kreatorki. Kobiety, które zmieniły polski styl życia
Muza SA, Warszawa 2018.
Twórcze kobiety
Te kobiety nie zapisały się w zbiorowej świadomości, nie stały się celebrytkami ani ikonami dla potomnych – pokoleń, które przestały szukać autorytetów w przeszłości. Działały zgodnie ze swoimi przekonaniami, wykonywały imponującą pracę i trafiły do historii. Lidia Pańków i Julia Pańków teraz przypominają dawne bohaterki w tomie „Kreatorki. Kobiety, które zmieniły polski styl życia”. Odwołują się nie tylko do przedstawicielek zawodów artystycznych, mimo że sięgają po kilka nazwisk pań, które zajmowały się na przykład fotografią (dokumentacyjną czy portretową). Znalazła się w tomie i autorka ilustracji do książek dla dzieci (a przy okazji żona znanego pisarza, mimo wszystko pozostająca w jego cieniu). Autorki sprawdziły, kto zajmował się designem i proponował projekty przełamujące szarość PRL-u, funkcjonalne, wygodne i tanie – a po dekadach traktowane jak wyjątkowo stylowe. Przyglądają się pracy założycielki Cepelii (i samej instytucji aż po zmierzch jej świetności). Nie zabrakło miejsca również dla projektantki mody. Kreatorki działały na różnych polach, a połączyła je wyobraźnia i gotowość do wprowadzania zmian – nawet jeśli miałoby to oznaczać ostrą walkę o swoje racje i poglądy. „Kreatorki” to tom, który wpisuje się w modne w ostatnich latach zbiorki biograficznych szkiców – na tyle zwięzłych, żeby dostarczyć czytelnikom tylko podstawowej wiedzy i nie zmęczyć ich zbytnio natłokiem danych, ale też wystarczających, żeby oswoić z ważnymi nazwiskami i zwrócić uwagę na różne aspekty działań kulturalnych. „Kreatorki” to zestaw artykułów przygotowanych bez szablonowości, nie będzie tu żmudnego przedzierania się przez życiorysy w każdym ich obowiązkowym punkcie. Jeśli aktywność twórcza i zawodowa wypada ciekawiej niż biografia, to na niej skupi się uwaga autorek (które sygnują inicjałami swoje części opowieści). Udaje tu się wywołanie z mroku dziejów przedstawicielek różnych zawodów, a w końcu taką rolę tom spełnia.
Czasami do biogramów wkradają się elementy życia prywatnego, rodzina (albo jej dotkliwy brak), relacje z bliskimi albo… stosunek do pracowników, jeśli tacy się pojawią. Autorki próbują przedstawić charaktery kreatorek, żeby takimi szczegółami uzupełniać poświęcenie dla pracy. Tłumaczą wartość działań albo ich przełomowy charakter, przyglądają się stosowanym rozwiązaniom. Nie tworzą rejestru osiągnięć, raczej wybierają te bardzo typowe, warte zapamiętania i uznania ponadczasowego. Zapisują autorki ciekawostki, uświadamiają odbiorcom wpływ wybitnych postaci na krajową (i nie tylko) kulturę.
Ponieważ znalazło się tu sporo przedstawicielek zawodów artystycznych albo pań, które przyczyniały się do promowania osiągnięć artystów, zrozumiałe jest ozdabianie tych esejów bogatym materiałem zdjęciowym. Są tu i fotografie z archiwów domowych, i zdjęcia przedstawiające konkretne prace (na przykład w przypadku wzornictwa są to rozwiązania w pełni zrozumiałe, a nawet i pożądane). Łatwiej odnaleźć się w rzeczywistości twórczej i pojąć znaczenie działalności kreatorek dla szerokiego grona odbiorców. Nie będzie w tej książce uwzględniania pełnych życiorysów czy też tworzenia rejestru danych, to raczej zawodowe opowieści. Może i niełatwo opisywać sens artystycznych wyborów (znacznie konkretniej wypadają teksty poświęcone organizowaniu choćby struktur Cepelii), ale autorki dobrze sobie przemyślały przesłanie tomu i starają się je oddawać każdorazowo w pojedynczych szkicach. Dostarczają czytelnikom trochę wiadomości i trochę anegdot – to rzeczowa lektura, esencjonalna z konieczności.
Twórcze kobiety
Te kobiety nie zapisały się w zbiorowej świadomości, nie stały się celebrytkami ani ikonami dla potomnych – pokoleń, które przestały szukać autorytetów w przeszłości. Działały zgodnie ze swoimi przekonaniami, wykonywały imponującą pracę i trafiły do historii. Lidia Pańków i Julia Pańków teraz przypominają dawne bohaterki w tomie „Kreatorki. Kobiety, które zmieniły polski styl życia”. Odwołują się nie tylko do przedstawicielek zawodów artystycznych, mimo że sięgają po kilka nazwisk pań, które zajmowały się na przykład fotografią (dokumentacyjną czy portretową). Znalazła się w tomie i autorka ilustracji do książek dla dzieci (a przy okazji żona znanego pisarza, mimo wszystko pozostająca w jego cieniu). Autorki sprawdziły, kto zajmował się designem i proponował projekty przełamujące szarość PRL-u, funkcjonalne, wygodne i tanie – a po dekadach traktowane jak wyjątkowo stylowe. Przyglądają się pracy założycielki Cepelii (i samej instytucji aż po zmierzch jej świetności). Nie zabrakło miejsca również dla projektantki mody. Kreatorki działały na różnych polach, a połączyła je wyobraźnia i gotowość do wprowadzania zmian – nawet jeśli miałoby to oznaczać ostrą walkę o swoje racje i poglądy. „Kreatorki” to tom, który wpisuje się w modne w ostatnich latach zbiorki biograficznych szkiców – na tyle zwięzłych, żeby dostarczyć czytelnikom tylko podstawowej wiedzy i nie zmęczyć ich zbytnio natłokiem danych, ale też wystarczających, żeby oswoić z ważnymi nazwiskami i zwrócić uwagę na różne aspekty działań kulturalnych. „Kreatorki” to zestaw artykułów przygotowanych bez szablonowości, nie będzie tu żmudnego przedzierania się przez życiorysy w każdym ich obowiązkowym punkcie. Jeśli aktywność twórcza i zawodowa wypada ciekawiej niż biografia, to na niej skupi się uwaga autorek (które sygnują inicjałami swoje części opowieści). Udaje tu się wywołanie z mroku dziejów przedstawicielek różnych zawodów, a w końcu taką rolę tom spełnia.
Czasami do biogramów wkradają się elementy życia prywatnego, rodzina (albo jej dotkliwy brak), relacje z bliskimi albo… stosunek do pracowników, jeśli tacy się pojawią. Autorki próbują przedstawić charaktery kreatorek, żeby takimi szczegółami uzupełniać poświęcenie dla pracy. Tłumaczą wartość działań albo ich przełomowy charakter, przyglądają się stosowanym rozwiązaniom. Nie tworzą rejestru osiągnięć, raczej wybierają te bardzo typowe, warte zapamiętania i uznania ponadczasowego. Zapisują autorki ciekawostki, uświadamiają odbiorcom wpływ wybitnych postaci na krajową (i nie tylko) kulturę.
Ponieważ znalazło się tu sporo przedstawicielek zawodów artystycznych albo pań, które przyczyniały się do promowania osiągnięć artystów, zrozumiałe jest ozdabianie tych esejów bogatym materiałem zdjęciowym. Są tu i fotografie z archiwów domowych, i zdjęcia przedstawiające konkretne prace (na przykład w przypadku wzornictwa są to rozwiązania w pełni zrozumiałe, a nawet i pożądane). Łatwiej odnaleźć się w rzeczywistości twórczej i pojąć znaczenie działalności kreatorek dla szerokiego grona odbiorców. Nie będzie w tej książce uwzględniania pełnych życiorysów czy też tworzenia rejestru danych, to raczej zawodowe opowieści. Może i niełatwo opisywać sens artystycznych wyborów (znacznie konkretniej wypadają teksty poświęcone organizowaniu choćby struktur Cepelii), ale autorki dobrze sobie przemyślały przesłanie tomu i starają się je oddawać każdorazowo w pojedynczych szkicach. Dostarczają czytelnikom trochę wiadomości i trochę anegdot – to rzeczowa lektura, esencjonalna z konieczności.
Asia Gwis: W świecie małp
Nasza Księgarnia, Warszawa 2019.
Ratunek
Ogromną popularnością cieszą się wielkoformatowe publikacje kartonowe Naszej Księgarni, tomy, które są bardziej popisem ilustratorów niż tekściarzy. Teraz do grona ważnych picture booków dołącza „W świecie małp” autorstwa Asi Gwis, książka, w której roi się od zwierząt – różnych gatunków małp, od rekordzistów (najmniejszych i największych), przez gatunki zagrożone aż po te najbliższe człowiekowi. Będzie tu wiele ciekawostek, ale równie dużo wyszukiwania. Na początku autorka dokonuje swoistej prezentacji: proponuje wizerunki wielu rozmaitych małp i ich nazwy – jeśli dziecko skojarzy na przykład goryla czy orangutana, o tyle już hulmany, langury i czepiaki mogą być dla niego niespodzianką. A takich niespodzianek Asia Gwis szykuje bardzo dużo. Małpy siadają tu na każdej dostępnej gałęzi, zwieszają się z drzew, huśtają na ogonach, iskają, jedzą, bawią się lub poznają, wysyłają określone wiadomości, alarmują resztę stada, gdy zbliża się wróg… W niektórych zachowaniach przypominają człowieka, w innych – imponują niezwykłością (jak wtedy, gdy nadyma się im worek pod brodą). Są tu małpy-rekordzistki, ale i te, które nauczyły się przebywać wśród ludzi i czerpią z tego liczne korzyści. Jedne ucieszą małych odbiorców sprytem, inne trafiają do przysłów i mądrości ludowych. Nigdy nie wiadomo, co przyniesie kolejna strona.
Każdą rozkładówkę Asia Gwis traktuje jak szansę na prezentację kolejnych gatunków, ale dba o to, żeby takie prezentacje nie nudziły się dzieciom. Będzie można wyszukiwać na stronach ciekawostki, przyglądać się małpom i sprawdzać, czym się zajmują, porównywać lub cieszyć się mnogością kształtów i wizerunków. Rysunki dają okazję do poćwiczenia opowiadania: dla dzieci będzie to wprowadzenie do pracy nad językiem, a poza tym – jak zwykle w picture bookach – lekcja spostrzegawczości. W ten rodzaj opowieści interaktywność jest wpisana w sposób naturalny, nie da się poprzestać na bezpośrednich treściach. Kiedy dzieci już naoglądają się małp i małpek, mogą sięgnąć po garść ciekawostek. Autorka tomu rozrzuca na stronach – w małych akapitach – informacje o wybranych gatunkach małp. Szuka ciekawostek, jakie przyciągną dzieci, traktuje temat jako możliwość zaprezentowania oryginalności fauny. Maluchy niejeden raz będą zaskoczone podawanymi rewelacjami i w efekcie dość szybko przywiążą się do bohaterek książki. Zaczną z jeszcze większą uwagą śledzić wyczyny zwierząt. Mogą również połączyć lekturę tej książki z wizytą w zoo – żeby sprawdzić, jakie gatunki tam zaobserwują.
I wreszcie wątek zaangażowany: bo edukacja w picture bookach Naszej Księgarni to coś naturalnego. W pewnym momencie Asia Gwis – która już zdążyła zaintrygować dzieci i przekonać je do małp – opowiada o tym, że wielu gatunkom grozi wyginięcie i że nawet najmłodsi mogą przyłączyć się do ochrony środowiska, choćby przez przekonanie dorosłych, by zrezygnowali z kupowania produktów na bazie oleju palmowego. To próba budzenia świadomości ekologicznej od początku, ważny motyw w procesie wychowywania dziecka. „W świecie małp” przestaje być zatem zwykłą kolorową książką do oglądania. Nasza Księgarnia przyzwyczaiła już swoich odbiorców, że stawia na tomy wartościowe i pełne ciekawostek – picture booki w charakterystycznym formacie przyciągają wzrok i niezależnie od autora – zdobywają szerokie grono fanów. Małpy nie będą tutaj żadnym wyjątkiem, to precyzyjnie przygotowana opowieść o fascynująco różnorodnym świecie.
Ratunek
Ogromną popularnością cieszą się wielkoformatowe publikacje kartonowe Naszej Księgarni, tomy, które są bardziej popisem ilustratorów niż tekściarzy. Teraz do grona ważnych picture booków dołącza „W świecie małp” autorstwa Asi Gwis, książka, w której roi się od zwierząt – różnych gatunków małp, od rekordzistów (najmniejszych i największych), przez gatunki zagrożone aż po te najbliższe człowiekowi. Będzie tu wiele ciekawostek, ale równie dużo wyszukiwania. Na początku autorka dokonuje swoistej prezentacji: proponuje wizerunki wielu rozmaitych małp i ich nazwy – jeśli dziecko skojarzy na przykład goryla czy orangutana, o tyle już hulmany, langury i czepiaki mogą być dla niego niespodzianką. A takich niespodzianek Asia Gwis szykuje bardzo dużo. Małpy siadają tu na każdej dostępnej gałęzi, zwieszają się z drzew, huśtają na ogonach, iskają, jedzą, bawią się lub poznają, wysyłają określone wiadomości, alarmują resztę stada, gdy zbliża się wróg… W niektórych zachowaniach przypominają człowieka, w innych – imponują niezwykłością (jak wtedy, gdy nadyma się im worek pod brodą). Są tu małpy-rekordzistki, ale i te, które nauczyły się przebywać wśród ludzi i czerpią z tego liczne korzyści. Jedne ucieszą małych odbiorców sprytem, inne trafiają do przysłów i mądrości ludowych. Nigdy nie wiadomo, co przyniesie kolejna strona.
Każdą rozkładówkę Asia Gwis traktuje jak szansę na prezentację kolejnych gatunków, ale dba o to, żeby takie prezentacje nie nudziły się dzieciom. Będzie można wyszukiwać na stronach ciekawostki, przyglądać się małpom i sprawdzać, czym się zajmują, porównywać lub cieszyć się mnogością kształtów i wizerunków. Rysunki dają okazję do poćwiczenia opowiadania: dla dzieci będzie to wprowadzenie do pracy nad językiem, a poza tym – jak zwykle w picture bookach – lekcja spostrzegawczości. W ten rodzaj opowieści interaktywność jest wpisana w sposób naturalny, nie da się poprzestać na bezpośrednich treściach. Kiedy dzieci już naoglądają się małp i małpek, mogą sięgnąć po garść ciekawostek. Autorka tomu rozrzuca na stronach – w małych akapitach – informacje o wybranych gatunkach małp. Szuka ciekawostek, jakie przyciągną dzieci, traktuje temat jako możliwość zaprezentowania oryginalności fauny. Maluchy niejeden raz będą zaskoczone podawanymi rewelacjami i w efekcie dość szybko przywiążą się do bohaterek książki. Zaczną z jeszcze większą uwagą śledzić wyczyny zwierząt. Mogą również połączyć lekturę tej książki z wizytą w zoo – żeby sprawdzić, jakie gatunki tam zaobserwują.
I wreszcie wątek zaangażowany: bo edukacja w picture bookach Naszej Księgarni to coś naturalnego. W pewnym momencie Asia Gwis – która już zdążyła zaintrygować dzieci i przekonać je do małp – opowiada o tym, że wielu gatunkom grozi wyginięcie i że nawet najmłodsi mogą przyłączyć się do ochrony środowiska, choćby przez przekonanie dorosłych, by zrezygnowali z kupowania produktów na bazie oleju palmowego. To próba budzenia świadomości ekologicznej od początku, ważny motyw w procesie wychowywania dziecka. „W świecie małp” przestaje być zatem zwykłą kolorową książką do oglądania. Nasza Księgarnia przyzwyczaiła już swoich odbiorców, że stawia na tomy wartościowe i pełne ciekawostek – picture booki w charakterystycznym formacie przyciągają wzrok i niezależnie od autora – zdobywają szerokie grono fanów. Małpy nie będą tutaj żadnym wyjątkiem, to precyzyjnie przygotowana opowieść o fascynująco różnorodnym świecie.
sobota, 19 stycznia 2019
Wit Szostak: Dumanowski
Powergraph, Warszawa 2018.
Bohater
Jest Józafat Dumanowski ikoną Krakowa, bohaterem narodowym i synonimem polskości, jest obiektem kultu, chociaż w jego życiorysie niewiele da się znaleźć faktycznych punktów chwały. Jednak naród potrzebuje bohaterów, a jeśli potrzebuje – to sobie ich stworzy bez większego trudu. Józafat Dumanowski świetnie się do tego nadaje, jako człowiek w istocie bezbarwny, za to znający kogo trzeba. Józafat Dumanowski na szacunek zasługuje już choćby z racji wieku, bo skoro żył przez sto dwadzieścia trzy lata, stał się świadkiem ważnych historycznych wydarzeń, teraz zresztą jego odejściu towarzyszą niewytłumaczalne zjawiska. Na początku powieścią „Dumanowski” tytułowy bohater rozstaje się ze światem, czym wywołuje żałobę narodową zakrawającą nawet na histerię. Kult człowieka przenosi się na poszukiwania świadectw jego egzystencji, a że owych świadectw nikt nie weryfikuje (bliscy Dumanowskiego odeszli długo przed nim, a sekretarz wielu rzeczy po prostu z racji wieku znać nie może), biografia obrasta w kolejne legendy i apokryfy. Prawda nikogo nie interesuje, wystarczy, że Dumanowski był – że dało się go spotkać w Krakowie i to często u boku znanych. Dumanowski mógł stać się przywódcą – pamięta o nim Józef Piłsudski, zresztą bohater stał na czele narodu przez długi czas. Mógł stać się wieszczem, który nie uprawia poezji – lepszym niż Mickiewicz i Słowacki razem wzięci (zresztą ten pierwszy wybrał drogę duchownego i został biskupem krakowskim, a ten drugi skutecznie zarządzał finansami, wszyscy jednak zdawali sobie sprawę, że to kandydaci na wieszczów i gdyby tylko zaczęli pisać, to…). Sam Dumanowski zapisał się i w pamięci kochanek (czasami reprezentantek kolejnych pokoleń), bo uciech cielesnych sobie nie odmawiał, a idealizowany miał być dopiero u kresu życia. I tak toczyła się jego egzystencja, wcale nie taka wyjątkowa, za to idealnie dopasowana do narodu, który bohaterów rozpaczliwie potrzebuje i jeśli nie będzie miał – to sobie ich bez wahania stworzy.
A Dumanowski do stwarzania nadaje się jak mało kto. Sam w sobie przezroczysty, bez cech szczególnych, które utrudniały kształtowanie życiorysu według dowolnych kryteriów. W zależności od tego, kto patrzy i opowiada, Dumanowski zmienia się, przechodzi szereg metamorfoz i nikt nie dojdzie do tego, jaki wizerunek jest prawdziwy – nie ma zresztą takiej potrzeby, skoro i historia, i literatura karmią się mitami. Po „Chochołach” w krótkim i fragmentarycznym „Dumanowskim” Wit Szostak przygląda się narodowym przywarom i obśmiewa je. Tworzy tym razem zestaw strzępków, pojedynczych numerowanych fragmentów, z których każdy odnosi się do jakiegoś aspektu życia (lub nieżycia) Dumanowskiego i jego kompanów – i każdy jest równoprawny, nikt nie będzie ich weryfikował. Z owych strzępków wyłania się satyryczny obraz historii alternatywnej – ale z niezmienioną mentalnością ludzi. I tak „Dumanowski” z quasi-biografii przekształca się w satyrę całkiem poważną. Wit Szostak obnaża tu mechanizmy, które mogą być traktowane jako wyznacznik narodu, ale i jego przekleństwo. Akcentuje i ośmiesza wszystko to, co w historii niechlubne, co wpływa na postrzeganie kraju, a co należałoby zmienić. A ponieważ nie uprawia publicystyki, daje tylko upust wyobraźni literackiej i powołuje do istnienia postać pomnikową – kompletnie bez próby naprawiania rzeczywistości.
Bohater
Jest Józafat Dumanowski ikoną Krakowa, bohaterem narodowym i synonimem polskości, jest obiektem kultu, chociaż w jego życiorysie niewiele da się znaleźć faktycznych punktów chwały. Jednak naród potrzebuje bohaterów, a jeśli potrzebuje – to sobie ich stworzy bez większego trudu. Józafat Dumanowski świetnie się do tego nadaje, jako człowiek w istocie bezbarwny, za to znający kogo trzeba. Józafat Dumanowski na szacunek zasługuje już choćby z racji wieku, bo skoro żył przez sto dwadzieścia trzy lata, stał się świadkiem ważnych historycznych wydarzeń, teraz zresztą jego odejściu towarzyszą niewytłumaczalne zjawiska. Na początku powieścią „Dumanowski” tytułowy bohater rozstaje się ze światem, czym wywołuje żałobę narodową zakrawającą nawet na histerię. Kult człowieka przenosi się na poszukiwania świadectw jego egzystencji, a że owych świadectw nikt nie weryfikuje (bliscy Dumanowskiego odeszli długo przed nim, a sekretarz wielu rzeczy po prostu z racji wieku znać nie może), biografia obrasta w kolejne legendy i apokryfy. Prawda nikogo nie interesuje, wystarczy, że Dumanowski był – że dało się go spotkać w Krakowie i to często u boku znanych. Dumanowski mógł stać się przywódcą – pamięta o nim Józef Piłsudski, zresztą bohater stał na czele narodu przez długi czas. Mógł stać się wieszczem, który nie uprawia poezji – lepszym niż Mickiewicz i Słowacki razem wzięci (zresztą ten pierwszy wybrał drogę duchownego i został biskupem krakowskim, a ten drugi skutecznie zarządzał finansami, wszyscy jednak zdawali sobie sprawę, że to kandydaci na wieszczów i gdyby tylko zaczęli pisać, to…). Sam Dumanowski zapisał się i w pamięci kochanek (czasami reprezentantek kolejnych pokoleń), bo uciech cielesnych sobie nie odmawiał, a idealizowany miał być dopiero u kresu życia. I tak toczyła się jego egzystencja, wcale nie taka wyjątkowa, za to idealnie dopasowana do narodu, który bohaterów rozpaczliwie potrzebuje i jeśli nie będzie miał – to sobie ich bez wahania stworzy.
A Dumanowski do stwarzania nadaje się jak mało kto. Sam w sobie przezroczysty, bez cech szczególnych, które utrudniały kształtowanie życiorysu według dowolnych kryteriów. W zależności od tego, kto patrzy i opowiada, Dumanowski zmienia się, przechodzi szereg metamorfoz i nikt nie dojdzie do tego, jaki wizerunek jest prawdziwy – nie ma zresztą takiej potrzeby, skoro i historia, i literatura karmią się mitami. Po „Chochołach” w krótkim i fragmentarycznym „Dumanowskim” Wit Szostak przygląda się narodowym przywarom i obśmiewa je. Tworzy tym razem zestaw strzępków, pojedynczych numerowanych fragmentów, z których każdy odnosi się do jakiegoś aspektu życia (lub nieżycia) Dumanowskiego i jego kompanów – i każdy jest równoprawny, nikt nie będzie ich weryfikował. Z owych strzępków wyłania się satyryczny obraz historii alternatywnej – ale z niezmienioną mentalnością ludzi. I tak „Dumanowski” z quasi-biografii przekształca się w satyrę całkiem poważną. Wit Szostak obnaża tu mechanizmy, które mogą być traktowane jako wyznacznik narodu, ale i jego przekleństwo. Akcentuje i ośmiesza wszystko to, co w historii niechlubne, co wpływa na postrzeganie kraju, a co należałoby zmienić. A ponieważ nie uprawia publicystyki, daje tylko upust wyobraźni literackiej i powołuje do istnienia postać pomnikową – kompletnie bez próby naprawiania rzeczywistości.
Jean Roba: Ptyś i Bill. Śmiech to zdrowie
Egmont, Warszawa 2018.
Radość rodziny
To kolejny komiks, który może zawojować różne grupy odbiorców. W “Ptysiu i Billu. Śmiech to zdrowie” pojawia się bowiem tak charakterystyczny ponadczasowy dowcip. To pełnostronicowe scenki z życia niewielkiej rodziny. Są tu mama i tata (co zbliża cykl bardziej do Calvina i Hobbesa niż do Fistaszków), kilkuletni chłopiec - Ptyś oraz jego spaniel, inteligentny nad miarę Bill. Towarzystwo uzupełnia żółwica Karolina, która może pojawia się niezbyt dynamicznie, ale wnosi sporo do relacji i do wiedzy bohaterów. Czasami wpadnie dzieciak z sąsiedztwa, pojawi się anonimowa postać z tła - strażak, rabuś albo szef ojca – czy w ogóle przypadkowy przechodzień - ale to tylko goście w stałym sielankowym świecie. Ptyś i Bill to seria, która ma trochę punktów wspólnych z Sisters (powstała w latach 90. i teraz jest przypominana, jednak komu przypadł do gustu duet Wendy i Marine, ten może sięgnąć też po Ptysia i Billa), sporo – z Calvinem. Jednak Jean Roba prezentuje trochę mniejsze wyczucie dowcipu uniwersalnego, częściej schodzi na oczywistości w puentach albo stosuje żarty sytuacyjne, najwłaściwsze dla młodych odbiorców. Trzeba mu jednak przyznać, że bardzo pilnuje obecności dowcipu – stara się, by każda opowiastka rozwinęła się w przynajmniej trochę dla czytelników zaskakującym kierunku, a kiedy nie uda mu się przy tym trafić na puentę-olśnienie, decyduje się na śmiech z puszki, to znaczy pokazuje, jak sytuacją ubawili się sami bohaterowie. W końcu “Śmiech to zdrowie” i trochę rozrywki nikomu nie zaszkodzi.
Ptyś i Bill są beztroscy i działają bez zastanowienia. Pomagają sobie wzajemnie i rozumieją swoje potrzeby. Mają swój - wspólny - świat, budują go konsekwentnie, chociaż Bill nie został wzorowany na Snoopym i nie przejawia ludzkiego myślenia (przeważnie). To pies typowy w zachowaniach – marzy o kościach, aportuje i jak tylko może - unika kąpieli. Jeśli przypadkiem wpadnie w filozoficzny nastrój albo zacznie prezentować ciosy karate – to wyłącznie dla przełamania rutyny, odejścia od jednostajnej codzienności. Wydaje się, e częściej inicjatorem szalonych zabaw jest jednak Ptyś - to on wprowadza w czyn beztroskie pomysły, a ma ich wiele. A ponieważ bajka dotyczy bardzo wąskiego grona bohaterów - tata i mama Ptysia biorą czynny udział w akcji. Zwykle padają ofiarami żartów albo wpadają we własne “pułapki”, jednak nie ma tu miejsca na krzywdę - wszystko opiera się na śmiechu dobrodusznym, na żartobliwym komizmie, lekkim i ponadczasowym. Dla autora powodem do śmiechu jest obyczajowość, zwykłe wydarzenia – przygody w szkole i na podwórku, w pracy i w domu. Radość płynąca z bycia razem przekształca się tu w kolejne sympatyczne wybryki. Domownicy się lubią, nie ma między nimi większych sporów. W takich warunkach śmiech przychodzi właściwie sam.
Czasami przydałyby się trochę lepsze przekłady (jak choćby w jednokadrowej grze półsłówek - ale Michał Rusinek Fistaszkami wniósł sztukę translatorską w zakresie komizmu na poziom właściwie nieosiągalny innym tłumaczom - pozostaje więc się cieszyć tym, co jest). “Śmiech to zdrowie” to publikacja, która fanów humorystycznych komiksów może przyjemnie zaskoczyć, a dzieciom dostarczy rozrywki na wysokim poziomie. Ten tomik, zbierający kilka zeszytów, budzi zainteresowanie serią - Ptyś i Bill stają się kolejną parą bohaterów idealną na smutki.
Radość rodziny
To kolejny komiks, który może zawojować różne grupy odbiorców. W “Ptysiu i Billu. Śmiech to zdrowie” pojawia się bowiem tak charakterystyczny ponadczasowy dowcip. To pełnostronicowe scenki z życia niewielkiej rodziny. Są tu mama i tata (co zbliża cykl bardziej do Calvina i Hobbesa niż do Fistaszków), kilkuletni chłopiec - Ptyś oraz jego spaniel, inteligentny nad miarę Bill. Towarzystwo uzupełnia żółwica Karolina, która może pojawia się niezbyt dynamicznie, ale wnosi sporo do relacji i do wiedzy bohaterów. Czasami wpadnie dzieciak z sąsiedztwa, pojawi się anonimowa postać z tła - strażak, rabuś albo szef ojca – czy w ogóle przypadkowy przechodzień - ale to tylko goście w stałym sielankowym świecie. Ptyś i Bill to seria, która ma trochę punktów wspólnych z Sisters (powstała w latach 90. i teraz jest przypominana, jednak komu przypadł do gustu duet Wendy i Marine, ten może sięgnąć też po Ptysia i Billa), sporo – z Calvinem. Jednak Jean Roba prezentuje trochę mniejsze wyczucie dowcipu uniwersalnego, częściej schodzi na oczywistości w puentach albo stosuje żarty sytuacyjne, najwłaściwsze dla młodych odbiorców. Trzeba mu jednak przyznać, że bardzo pilnuje obecności dowcipu – stara się, by każda opowiastka rozwinęła się w przynajmniej trochę dla czytelników zaskakującym kierunku, a kiedy nie uda mu się przy tym trafić na puentę-olśnienie, decyduje się na śmiech z puszki, to znaczy pokazuje, jak sytuacją ubawili się sami bohaterowie. W końcu “Śmiech to zdrowie” i trochę rozrywki nikomu nie zaszkodzi.
Ptyś i Bill są beztroscy i działają bez zastanowienia. Pomagają sobie wzajemnie i rozumieją swoje potrzeby. Mają swój - wspólny - świat, budują go konsekwentnie, chociaż Bill nie został wzorowany na Snoopym i nie przejawia ludzkiego myślenia (przeważnie). To pies typowy w zachowaniach – marzy o kościach, aportuje i jak tylko może - unika kąpieli. Jeśli przypadkiem wpadnie w filozoficzny nastrój albo zacznie prezentować ciosy karate – to wyłącznie dla przełamania rutyny, odejścia od jednostajnej codzienności. Wydaje się, e częściej inicjatorem szalonych zabaw jest jednak Ptyś - to on wprowadza w czyn beztroskie pomysły, a ma ich wiele. A ponieważ bajka dotyczy bardzo wąskiego grona bohaterów - tata i mama Ptysia biorą czynny udział w akcji. Zwykle padają ofiarami żartów albo wpadają we własne “pułapki”, jednak nie ma tu miejsca na krzywdę - wszystko opiera się na śmiechu dobrodusznym, na żartobliwym komizmie, lekkim i ponadczasowym. Dla autora powodem do śmiechu jest obyczajowość, zwykłe wydarzenia – przygody w szkole i na podwórku, w pracy i w domu. Radość płynąca z bycia razem przekształca się tu w kolejne sympatyczne wybryki. Domownicy się lubią, nie ma między nimi większych sporów. W takich warunkach śmiech przychodzi właściwie sam.
Czasami przydałyby się trochę lepsze przekłady (jak choćby w jednokadrowej grze półsłówek - ale Michał Rusinek Fistaszkami wniósł sztukę translatorską w zakresie komizmu na poziom właściwie nieosiągalny innym tłumaczom - pozostaje więc się cieszyć tym, co jest). “Śmiech to zdrowie” to publikacja, która fanów humorystycznych komiksów może przyjemnie zaskoczyć, a dzieciom dostarczy rozrywki na wysokim poziomie. Ten tomik, zbierający kilka zeszytów, budzi zainteresowanie serią - Ptyś i Bill stają się kolejną parą bohaterów idealną na smutki.
piątek, 18 stycznia 2019
Nik Pierumow: Blackwater. Tom I. Magia i stal
Akurat, Warszawa 2018.
Inna
Molly jest inna, więc automatycznie ściągnie na siebie kłopoty. Jest też bardzo inteligentna i nadaje się do większych spraw niż robótki ręczne narzucane jako kara przez surową i zimną matkę. Molly uwielbia rysować – zwłaszcza szczegóły konstrukcyjne olbrzymich maszyn. Pasjonuje się postępem cywilizacyjnym, całą technicyzacją, która w Królestwie weszła już na wysoki poziom. Do tego Molly nie boi się ryzyka i umie walczyć o swoje. Przeraża ją tylko jedno: że kiedyś zniknie bez śladu, zupełnie jak jej najlepszy przyjaciel. Dziewczynka ma powody do strachu – czuje, że jest inna niż pozostałe dzieci, a Królestwo inności nie lubi. Do szkół raz po raz wysyłane są komisje badające uczniów pod kątem magii. I chociaż podświadomie Molly taką komisję potrafi oszukać, trudno od niej oczekiwać, by kontrolowała swoje moce zawsze. Magia to jedno z zagrożeń. Innym są obcy i „dzicy” Rooskies. Ci budzą lęk mieszkańców, nikt nie chce poznawać ich bliżej. Rooskies to wrogowie, których trzeba niszczyć. Molly o tym pamięta, więc kiedy zmuszona jest uciec z domu – najpierw zaciąga się na pociąg pancerny „Herkules”, żeby przydać się w walce. Jeszcze nie wie, że wkrótce trafi do drugiego mocarstwa, ojczyzny Rooskies – i będzie zdana na ich łaskę. Pierwszy tom cyklu Blackwater, „Magia i stal”, zdradza umiejętność obserwacji autora. Nik Pierumow proponuje zderzenia kontrastów – przeszłości i przyszłości, postępu i zacofania. Ruscy to alternatywa wobec mieszkańców Królestwa – jednak w ich krainie, rzekomo gorszej i potępianej, mimo staroświeckich rozwiązań w pewnych dziedzinach – i braku dostępu do imponujących maszyn – dzieje się dużo dobrego dla Molly. Dziewczynka musi tu pozostać, żeby naprawić wyrządzone zło – powinna w końcu odpowiadać za swoje czyny, skoro posłużyła się magią, żeby okaleczać. Ma obietnicę uzyskania wolności po wykonaniu zadania, ma też szansę ćwiczenia swojej – nieokiełznanej dotąd – magii pod okiem trzech czarownic, Młodszej, Średniej i Starszej. Trafia zatem między ludzi, którzy nie potępią jej za magiczne zdolności, jak chcieli to zrobić w Królestwie – i dowie się sporo o sobie. Zyska też nowych przyjaciół, bo pod opiekę bierze ją Wołka (która umie zmieniać się w wilka) i jej brat, Wsiesław (pod wpływem czarów – niedźwiedź). Dziewczynkę czeka długa droga i sporo niebezpieczeństw – ale też przygód, o jakich zawsze skrycie marzyła.
Sam Nik Pierumow uruchamia w powieści kilka schematów. Zaczyna jak od dziewiętnastowiecznej narracji (dzieci na ulicy robią ze sobą „biznesy”), opisy wielkich maszyn wypadają wręcz futurystycznie. Jak z powieści awanturniczej jest fragment o Molly w załodze „Herkulesa”. Z klei przejście do mocarstwa Ruskich to ukłon w stronę tradycji i podań ludowych, legend czy baśni. Autor bardzo świadomie wyostrza różnice między zwaśnionymi narodami, posługuje się stereotypami i obiegowymi oskarżeniami. Pozwala sobie na żonglowanie kontrastami, ale i na drobne dowcipy (uczennica Kate Middleton, która marzy o poślubieniu księcia). Imperialiści zajmują się nauką dobrych manier i budową maszyn, które zabierają ludziom pracę – nie rozwiązują jednak problemu bezrobocia i prześladowania swoich. Dzicy Ruscy z kolei żyją w zgodzie z naturą i do siebie przygarnąć mogą każdego – nawet jeśli ktoś jest „inny”, znajdzie tu zrozumienie i życzliwość. Autor odrzuca tony sentymentalne, proponuje historię o poszukiwaniu tożsamości, ale chociaż wpisuje się w zagadnienia naturalne dla literatury fantasy i przy okazji wiążąc ją z baśniami i wierzeniami sprzed wieków – zachowuje indywidualny charakter opowieści.
Inna
Molly jest inna, więc automatycznie ściągnie na siebie kłopoty. Jest też bardzo inteligentna i nadaje się do większych spraw niż robótki ręczne narzucane jako kara przez surową i zimną matkę. Molly uwielbia rysować – zwłaszcza szczegóły konstrukcyjne olbrzymich maszyn. Pasjonuje się postępem cywilizacyjnym, całą technicyzacją, która w Królestwie weszła już na wysoki poziom. Do tego Molly nie boi się ryzyka i umie walczyć o swoje. Przeraża ją tylko jedno: że kiedyś zniknie bez śladu, zupełnie jak jej najlepszy przyjaciel. Dziewczynka ma powody do strachu – czuje, że jest inna niż pozostałe dzieci, a Królestwo inności nie lubi. Do szkół raz po raz wysyłane są komisje badające uczniów pod kątem magii. I chociaż podświadomie Molly taką komisję potrafi oszukać, trudno od niej oczekiwać, by kontrolowała swoje moce zawsze. Magia to jedno z zagrożeń. Innym są obcy i „dzicy” Rooskies. Ci budzą lęk mieszkańców, nikt nie chce poznawać ich bliżej. Rooskies to wrogowie, których trzeba niszczyć. Molly o tym pamięta, więc kiedy zmuszona jest uciec z domu – najpierw zaciąga się na pociąg pancerny „Herkules”, żeby przydać się w walce. Jeszcze nie wie, że wkrótce trafi do drugiego mocarstwa, ojczyzny Rooskies – i będzie zdana na ich łaskę. Pierwszy tom cyklu Blackwater, „Magia i stal”, zdradza umiejętność obserwacji autora. Nik Pierumow proponuje zderzenia kontrastów – przeszłości i przyszłości, postępu i zacofania. Ruscy to alternatywa wobec mieszkańców Królestwa – jednak w ich krainie, rzekomo gorszej i potępianej, mimo staroświeckich rozwiązań w pewnych dziedzinach – i braku dostępu do imponujących maszyn – dzieje się dużo dobrego dla Molly. Dziewczynka musi tu pozostać, żeby naprawić wyrządzone zło – powinna w końcu odpowiadać za swoje czyny, skoro posłużyła się magią, żeby okaleczać. Ma obietnicę uzyskania wolności po wykonaniu zadania, ma też szansę ćwiczenia swojej – nieokiełznanej dotąd – magii pod okiem trzech czarownic, Młodszej, Średniej i Starszej. Trafia zatem między ludzi, którzy nie potępią jej za magiczne zdolności, jak chcieli to zrobić w Królestwie – i dowie się sporo o sobie. Zyska też nowych przyjaciół, bo pod opiekę bierze ją Wołka (która umie zmieniać się w wilka) i jej brat, Wsiesław (pod wpływem czarów – niedźwiedź). Dziewczynkę czeka długa droga i sporo niebezpieczeństw – ale też przygód, o jakich zawsze skrycie marzyła.
Sam Nik Pierumow uruchamia w powieści kilka schematów. Zaczyna jak od dziewiętnastowiecznej narracji (dzieci na ulicy robią ze sobą „biznesy”), opisy wielkich maszyn wypadają wręcz futurystycznie. Jak z powieści awanturniczej jest fragment o Molly w załodze „Herkulesa”. Z klei przejście do mocarstwa Ruskich to ukłon w stronę tradycji i podań ludowych, legend czy baśni. Autor bardzo świadomie wyostrza różnice między zwaśnionymi narodami, posługuje się stereotypami i obiegowymi oskarżeniami. Pozwala sobie na żonglowanie kontrastami, ale i na drobne dowcipy (uczennica Kate Middleton, która marzy o poślubieniu księcia). Imperialiści zajmują się nauką dobrych manier i budową maszyn, które zabierają ludziom pracę – nie rozwiązują jednak problemu bezrobocia i prześladowania swoich. Dzicy Ruscy z kolei żyją w zgodzie z naturą i do siebie przygarnąć mogą każdego – nawet jeśli ktoś jest „inny”, znajdzie tu zrozumienie i życzliwość. Autor odrzuca tony sentymentalne, proponuje historię o poszukiwaniu tożsamości, ale chociaż wpisuje się w zagadnienia naturalne dla literatury fantasy i przy okazji wiążąc ją z baśniami i wierzeniami sprzed wieków – zachowuje indywidualny charakter opowieści.
czwartek, 17 stycznia 2019
Magdalena Kubasiewicz: Gdzie śpiewają diabły
Foksal, Warszawa 2019.
Jezioro strachu
Dla Ewy nie ma już ratunku, tak sądzi cała rodzina – poza Piotrem, jej bratem bliźniakiem. Piotr wciąż wierzy w odnalezienie dziewczyny, inaczej nie przybyłby do Azylu. Ale zobaczył zdjęcie, na którym Ewa jest z Patrycją, kobietą mieszkającą nad jeziorem Diablim – przyjeżdża tu więc i prowadzi własne śledztwo. Prawdziwi śledczy nic nie osiągnęli, Piotr próbuje zagrać na emocjach miejscowych. W końcu jest stęsknionym bratem, któremu można wiele zdradzić. Ale Piotr nie docenia lokalnej ludności – tu z jakiegoś powodu panuje zmowa milczenia, a przybysza próbuje się najpierw odstraszyć. To miasteczko napawa lękiem. Jezioro Diable kusi i odbiera życie, a poza tym – tu wiara w diabły jest silna i nie wiąże się z zabobonami. Nie może być inaczej, skoro Azyl to schronienie… czarownic. Piotrowi nikt nie chce zdradzić prawdy, dla racjonalnie myślącego człowieka ta mogłaby być nie do strawienia. Śledztwo amatorskie rozwija się, ale nie posuwa sprawy do przodu – Piotr za to coraz lepiej poznaje mieszkańców Azylu i przekonuje się, że dzieje się coś niezwykłego. Nie uchroni go to przed kryminalną intrygą, wręcz przeciwnie – z każdym pytaniem i z każdą nową znajomością przybliża się do katastrofy. Miejscowi nie kierują się sentymentami, a jeśli uprą się, żeby trwać w milczeniu, misja zamieni się w wyzwanie. Pewne jest tylko jedno – że w Azylu nie znajdzie się normalności. Szukanie informacji o zaginionej siostrze zamienia się dla Piotra w walkę na śmierć i życie, w dodatku – walkę nierówną, bo z siłami nieczystymi. Miejscowi wierzą w diabły, każdy zresztą przedstawia własną wersję opowieści, legendy z Diabłem i Czarownicą. Raz to romans, raz – psychologiczna gra. Wszystko po to, żeby pokazać, że tu nic nie może dziać się zgodnie z przypuszczeniami, logika w Azylu nie istnieje. Zastępuje ją oniryczność oraz… strach. Umiejętnie rozbudowywany w ramach akcji przekreślany jest przez „diabelskie” legendy – one bowiem wybijają historię z thrillera i przenoszą w baśń.
„Gdzie śpiewają diabły” to zatem powieść nierówna przez zestawianie tych dwóch stylów pisania. Kiedy autorka przedstawia aktualne wydarzenia, to, czego świadkiem jest Piotr – wpada w tony znane z obyczajówek (samą akcją przesuwa natomiast ową obyczajówkę w stronę kryminału czy thrillera). Z kolei w przytaczanych kolejnych wersjach legendy stawia na literackość (w wersji jak ze szkolnej rozprawki – z całą ludyczną naiwnością), melodię narracji, rytm kojarzony z podaniami czy wierzeniami. Nie przekonuje to jednak w kontekście całości – zupełnie jakby Magdalena Kubasiewicz nie mogła się zdecydować, jaką swoją wersję jako autorki zaproponować odbiorcom. Zderza zatem dwa rodzaje narracji, by pokazać wachlarz umiejętności narracyjnych – ale w legendach niepotrzebnie epatuje naiwnością. „Gdzie śpiewają diabły” to powieść ze sporym potencjałem, ale dość długo trwa przekonanie się do sposobu opowiadania. Magdalena Kubasiewicz podsuwa czytelnikom tekst wolny od schematów fabularnych i już samym tym może część odbiorców do lektury zachęcić. Wie już, jak budzić lęk i niepewność, jeszcze chwiejna jest w konstrukcji świata przedstawionego. Operuje nastrojami, ale niekoniecznie już charakterami – tu pozostaje jednowymiarowa, ułatwiając sobie zadanie. Kreśli sylwetki bez miejsca na niepewność – skupia się na razie na prowadzeniu relacji. „Gdzie śpiewają diabły” to książka, której atutem jest oryginalność fabuły i pomysłów – nawet jeśli realizacja momentami budzi wątpliwości. Jest ta powieść zachęcająca dla fanek obyczajówek – dość lekka mimo wielkich dramatów i stale obecnej śmierci, mimo czarów i zagrożeń. Wykorzystuje elementy różnych narracji.
Jezioro strachu
Dla Ewy nie ma już ratunku, tak sądzi cała rodzina – poza Piotrem, jej bratem bliźniakiem. Piotr wciąż wierzy w odnalezienie dziewczyny, inaczej nie przybyłby do Azylu. Ale zobaczył zdjęcie, na którym Ewa jest z Patrycją, kobietą mieszkającą nad jeziorem Diablim – przyjeżdża tu więc i prowadzi własne śledztwo. Prawdziwi śledczy nic nie osiągnęli, Piotr próbuje zagrać na emocjach miejscowych. W końcu jest stęsknionym bratem, któremu można wiele zdradzić. Ale Piotr nie docenia lokalnej ludności – tu z jakiegoś powodu panuje zmowa milczenia, a przybysza próbuje się najpierw odstraszyć. To miasteczko napawa lękiem. Jezioro Diable kusi i odbiera życie, a poza tym – tu wiara w diabły jest silna i nie wiąże się z zabobonami. Nie może być inaczej, skoro Azyl to schronienie… czarownic. Piotrowi nikt nie chce zdradzić prawdy, dla racjonalnie myślącego człowieka ta mogłaby być nie do strawienia. Śledztwo amatorskie rozwija się, ale nie posuwa sprawy do przodu – Piotr za to coraz lepiej poznaje mieszkańców Azylu i przekonuje się, że dzieje się coś niezwykłego. Nie uchroni go to przed kryminalną intrygą, wręcz przeciwnie – z każdym pytaniem i z każdą nową znajomością przybliża się do katastrofy. Miejscowi nie kierują się sentymentami, a jeśli uprą się, żeby trwać w milczeniu, misja zamieni się w wyzwanie. Pewne jest tylko jedno – że w Azylu nie znajdzie się normalności. Szukanie informacji o zaginionej siostrze zamienia się dla Piotra w walkę na śmierć i życie, w dodatku – walkę nierówną, bo z siłami nieczystymi. Miejscowi wierzą w diabły, każdy zresztą przedstawia własną wersję opowieści, legendy z Diabłem i Czarownicą. Raz to romans, raz – psychologiczna gra. Wszystko po to, żeby pokazać, że tu nic nie może dziać się zgodnie z przypuszczeniami, logika w Azylu nie istnieje. Zastępuje ją oniryczność oraz… strach. Umiejętnie rozbudowywany w ramach akcji przekreślany jest przez „diabelskie” legendy – one bowiem wybijają historię z thrillera i przenoszą w baśń.
„Gdzie śpiewają diabły” to zatem powieść nierówna przez zestawianie tych dwóch stylów pisania. Kiedy autorka przedstawia aktualne wydarzenia, to, czego świadkiem jest Piotr – wpada w tony znane z obyczajówek (samą akcją przesuwa natomiast ową obyczajówkę w stronę kryminału czy thrillera). Z kolei w przytaczanych kolejnych wersjach legendy stawia na literackość (w wersji jak ze szkolnej rozprawki – z całą ludyczną naiwnością), melodię narracji, rytm kojarzony z podaniami czy wierzeniami. Nie przekonuje to jednak w kontekście całości – zupełnie jakby Magdalena Kubasiewicz nie mogła się zdecydować, jaką swoją wersję jako autorki zaproponować odbiorcom. Zderza zatem dwa rodzaje narracji, by pokazać wachlarz umiejętności narracyjnych – ale w legendach niepotrzebnie epatuje naiwnością. „Gdzie śpiewają diabły” to powieść ze sporym potencjałem, ale dość długo trwa przekonanie się do sposobu opowiadania. Magdalena Kubasiewicz podsuwa czytelnikom tekst wolny od schematów fabularnych i już samym tym może część odbiorców do lektury zachęcić. Wie już, jak budzić lęk i niepewność, jeszcze chwiejna jest w konstrukcji świata przedstawionego. Operuje nastrojami, ale niekoniecznie już charakterami – tu pozostaje jednowymiarowa, ułatwiając sobie zadanie. Kreśli sylwetki bez miejsca na niepewność – skupia się na razie na prowadzeniu relacji. „Gdzie śpiewają diabły” to książka, której atutem jest oryginalność fabuły i pomysłów – nawet jeśli realizacja momentami budzi wątpliwości. Jest ta powieść zachęcająca dla fanek obyczajówek – dość lekka mimo wielkich dramatów i stale obecnej śmierci, mimo czarów i zagrożeń. Wykorzystuje elementy różnych narracji.
środa, 16 stycznia 2019
Karolina Głogowska, Katarzyna Troszczyńska: Dwanaście życzeń
W.A.B., Warszawa 2018.
Sytuacje rodzinne
Przed Bożym Narodzeniem dziać się będą cuda i to czy się tego chce, czy też nie. Jedna z bohaterek tomu „Dwanaście życzeń”, Dagna, wyjątkowo nie lubi świąt i stara się zrobić wszystko, żeby w tym czasie nie pojawiać się u swojej obciachowej rodzinki. Rodzice potrafią zawstydzić ją na wizji (Dagna jest prezenterką telewizyjną), a ich wady przerastają miłość i wyrozumiałość. Młodzi, przedsiębiorczy mogą nawet zrozumieć postawę Dagny – chciałaby się ona odciąć od korzeni, żyć bez obciążeń, które na odległość fundują jej matka i ojciec. Pytanie, czy to w ogóle możliwe i potrzebne. Przeciwieństwem Dagny jest Bogusia – ona została z rodzicami, po bożemu rodzi dzieci i je wychowuje. Stała się kurą domową bez ambicji, ale i bez możliwości poprawy losu. Bogusia coraz częściej czuje się sfrustrowana i niedoceniona – to Dagna zasługuje na radość i miłość rodziców, jeśli tylko raczy się pojawić w rodzinnym domu. Poświęcenia Bogusi i tego, że bierze ona na siebie większość obowiązków, nie zauważa nikt. A przecież ta kobieta chciałaby czasem odpocząć, wyrwać się ze wsi. Dagna właściwie nie wie, jakie ma marzenia. Bogusia wie, że na marzenia nie ma sensu sobie pozwalać, nie w jej sytuacji. Inny kontrast nakreśla się między Polą i Baśką. Jedna została porzucona przez narzeczonego w dniu ślubu, druga czuje żal do ojca, że opuścił ją w dzieciństwie i założył nową rodzinę. W „Dwunastu życzeniach” wszelkie spory i niesnaski zostają wśród swoich, autorki portretują ludzi spokrewnionych ze sobą albo tworzących mimo woli patchworkową rodzinę. Będą tu tradycyjne nieporozumienia międzypokoleniowe, ale i te na jednym poziomie płynące z zazdrości, w związku z wyborami życiowymi. Rodzina staje się nie tylko wyzwoleniem – częściej jest więzieniem, bo trzeba się podporządkować oczekiwaniom innych. Nie tylko dzieci skazywane są na posłuszeństwo – starsze pokolenie też ma się dopasować. Przykładem – pani Róża, kobieta, która na emeryturze zamierza uczyć się tańca i nie przejmuje nieżyczliwymi opiniami innych. A jeśli trzeba w celu zyskania swobody okłamywać bliskich – sami sobie winni.
„Dwanaście życzeń” to powieść złożona z samych problemów: dotykają one każdego niezależnie od wieku czy bagażu doświadczeń. Tu każda postać ma powody do zmartwień, bywa, że – naprawdę poważnych i w zasadzie nie do pokonania samodzielnie. Autorki – Karolina Głogowska i Katarzyna Troszczyńska – starają się tak prowadzić fabułę, żeby umieścić w życiorysach postaci jak najwięcej typowych życiowych nieszczęść, by czytelniczki utożsamiały się z bohaterkami. Mocno przerysowują sytuacje, to z kolei efekt publikacji dla mas: kontrasty są lepiej widoczne i bardziej przemawiają do wyobraźni, z rzadka też – ale jednak – służą wywoływaniu uśmiechu. Nie epatują specjalnie autorki bożonarodzeniowym klimatem, wystarczy im świadomość, że wszystko rozgrywa się i rozwiązuje tuż przed świętami, więc w samym wątku cudownej poprawy losu wyczerpuje się charakterystyczna aura, nie chcą twórczynie w tym aspekcie przesadzić – i bardzo słusznie. Zamiast wyjątkowych sytuacji stawiają na zwykłe rodzinne spory – tym przyciągną do siebie odbiorców, bo przecież nie obietnicą spełniania życzeń przed świętami. Jest to kolejna historyjka z bożonarodzeniową konwencją w tle – przygotowana na czas przed świętami i wtedy się sprawdzająca. Czytelniczki, które szukają prostych i szybkich obyczajówek z krzepiącymi cudownymi rozwiązaniami będą usatysfakcjonowane. „Dwanaście życzeń” to książka stworzona pod wymogi rynku.
Sytuacje rodzinne
Przed Bożym Narodzeniem dziać się będą cuda i to czy się tego chce, czy też nie. Jedna z bohaterek tomu „Dwanaście życzeń”, Dagna, wyjątkowo nie lubi świąt i stara się zrobić wszystko, żeby w tym czasie nie pojawiać się u swojej obciachowej rodzinki. Rodzice potrafią zawstydzić ją na wizji (Dagna jest prezenterką telewizyjną), a ich wady przerastają miłość i wyrozumiałość. Młodzi, przedsiębiorczy mogą nawet zrozumieć postawę Dagny – chciałaby się ona odciąć od korzeni, żyć bez obciążeń, które na odległość fundują jej matka i ojciec. Pytanie, czy to w ogóle możliwe i potrzebne. Przeciwieństwem Dagny jest Bogusia – ona została z rodzicami, po bożemu rodzi dzieci i je wychowuje. Stała się kurą domową bez ambicji, ale i bez możliwości poprawy losu. Bogusia coraz częściej czuje się sfrustrowana i niedoceniona – to Dagna zasługuje na radość i miłość rodziców, jeśli tylko raczy się pojawić w rodzinnym domu. Poświęcenia Bogusi i tego, że bierze ona na siebie większość obowiązków, nie zauważa nikt. A przecież ta kobieta chciałaby czasem odpocząć, wyrwać się ze wsi. Dagna właściwie nie wie, jakie ma marzenia. Bogusia wie, że na marzenia nie ma sensu sobie pozwalać, nie w jej sytuacji. Inny kontrast nakreśla się między Polą i Baśką. Jedna została porzucona przez narzeczonego w dniu ślubu, druga czuje żal do ojca, że opuścił ją w dzieciństwie i założył nową rodzinę. W „Dwunastu życzeniach” wszelkie spory i niesnaski zostają wśród swoich, autorki portretują ludzi spokrewnionych ze sobą albo tworzących mimo woli patchworkową rodzinę. Będą tu tradycyjne nieporozumienia międzypokoleniowe, ale i te na jednym poziomie płynące z zazdrości, w związku z wyborami życiowymi. Rodzina staje się nie tylko wyzwoleniem – częściej jest więzieniem, bo trzeba się podporządkować oczekiwaniom innych. Nie tylko dzieci skazywane są na posłuszeństwo – starsze pokolenie też ma się dopasować. Przykładem – pani Róża, kobieta, która na emeryturze zamierza uczyć się tańca i nie przejmuje nieżyczliwymi opiniami innych. A jeśli trzeba w celu zyskania swobody okłamywać bliskich – sami sobie winni.
„Dwanaście życzeń” to powieść złożona z samych problemów: dotykają one każdego niezależnie od wieku czy bagażu doświadczeń. Tu każda postać ma powody do zmartwień, bywa, że – naprawdę poważnych i w zasadzie nie do pokonania samodzielnie. Autorki – Karolina Głogowska i Katarzyna Troszczyńska – starają się tak prowadzić fabułę, żeby umieścić w życiorysach postaci jak najwięcej typowych życiowych nieszczęść, by czytelniczki utożsamiały się z bohaterkami. Mocno przerysowują sytuacje, to z kolei efekt publikacji dla mas: kontrasty są lepiej widoczne i bardziej przemawiają do wyobraźni, z rzadka też – ale jednak – służą wywoływaniu uśmiechu. Nie epatują specjalnie autorki bożonarodzeniowym klimatem, wystarczy im świadomość, że wszystko rozgrywa się i rozwiązuje tuż przed świętami, więc w samym wątku cudownej poprawy losu wyczerpuje się charakterystyczna aura, nie chcą twórczynie w tym aspekcie przesadzić – i bardzo słusznie. Zamiast wyjątkowych sytuacji stawiają na zwykłe rodzinne spory – tym przyciągną do siebie odbiorców, bo przecież nie obietnicą spełniania życzeń przed świętami. Jest to kolejna historyjka z bożonarodzeniową konwencją w tle – przygotowana na czas przed świętami i wtedy się sprawdzająca. Czytelniczki, które szukają prostych i szybkich obyczajówek z krzepiącymi cudownymi rozwiązaniami będą usatysfakcjonowane. „Dwanaście życzeń” to książka stworzona pod wymogi rynku.
wtorek, 15 stycznia 2019
Laurey Simmons: Księga wewnętrznego piękna
Muza SA, Warszawa 2018.
Nad sobą
Kobiety, które chcą zamienić się w boginie, które pragną każdy zwyczajny dzień zamienić w święto i zestaw niekończących się rytuałów, panie, które marzą o tym, żeby leżeć i pachnieć – i poza tym nie mieć żadnych zmartwień – potraktują „Księgę wewnętrznego piękna” Laurey Simmons jak własną biblię. Autorka podpowiada bowiem, jak pozbyć się złej energii, rozproszyć smutki i odpędzić złe wspomnienia, pokonać kompleksy za sprawą szeregu rytuałów i otaczania się pięknymi przedmiotami. Tworzy pseudofilozofię wewnętrznego piękna i cały system postaw obowiązkowych przy pielęgnowaniu go. Sugeruje korzystanie z technik uważności i podpowiedzi dotyczących samorozwoju, żeby nadać wartość prostym zabiegom. W ogóle dużo wysiłku poświęca na to, żeby przekonać do siebie czytelniczki, chce wypaść jako ekspertka od rytuałów piękna. Zagadnienie omawia szeroko, wprowadza teorie na jego temat – osnute przede wszystkim na własnych obserwacjach – oczywiście bowiem sama praktykuje zalecane rytuały i czerpie z tego satysfakcję.
Trzeba otaczać się pięknymi przedmiotami, postawić na obecność w domu kryształów, nauczyć się oczyszczać przedmioty, myśli, powietrze, dom i wszystko, co ma związek z rytuałami wewnętrznego piękna, a do tego wykorzystywać specyficzne modlitwy czy afirmacje – lub fragmenty poezji do tego, żeby skupić się na aktualnym działaniu i podnieść jeszcze jego wartość. Trafią się w tych wywodach wyliczenia zachowań i znaczeń, ale dość rzadko, w „Księdze wewnętrznego piękna” za dużo konkretów być nie może, zresztą z prostego powodu: to tworzona na bieżąco „ideologia”, pomysł zaledwie, a nie pełnowartościowa filozofia życiowa. Ale czytelniczki, do których Simmons się kieruje, nie zauważą raczej rozpaczliwego wypełniania pustki. Skupią się na tym, co na powierzchni, na samej estetyce i powtarzanych w kółko zachwytach lub powodach do zachwytów. Autorka co pewien czas odwołuje się do swojego życia, pokazuje, jak proponowane przez nią postawy pomagały jej w pogodzeniu się z trudnym losem, jak przynosiły wytchnienie lub pocieszenie. Jednocześnie obiecuje, że sprawdzi się to u wszystkich czytelniczek, jeśli tylko poświęcą odpowiednio dużo czasu i uwagi na pielęgnowanie wewnętrznego piękna. Niewiele będzie miało ochotę prześledzić do końca te wywody – zwłaszcza że ich ton się nie zmieni, a i zawartość też z czasem nie wzbogaci – ale niewykluczone, że publikacja trafi do pewien grupy odbiorczyń nakierowanych na rolę estetyki w codziennym życiu.
„Księga wewnętrznego piękna” sama w sobie ma to piękno przynosić i wyzwalać. Srebrne tłoczone litery mienią się na okładce wszystkimi barwami tęczy (fanki minimalizmu nie mają tu czego szukać), tom został wydany na grubym kredowym papierze, wartością dużo przewyższającym same porady. Co pewien czas pojawiają się także artystyczne fotografie – a nawet całe sekwencje zdjęć na kolejnych stronach. Mają one za zadanie wprowadzić czytelniczki w odpowiedni nastrój, zachęcić do lektury, ale i zasugerować, co autorka przez piękne przedmioty rozumie. Jest to książka specyficzna – i dla wąskiego grona czytelniczek, niewiele da się z niej wyciągnąć na etapie lektury, ale być może przyda się takim odbiorczyniom, które nie wiedzą, co ze sobą zrobić i potrzebują „duchowej” przewodniczki.
Nad sobą
Kobiety, które chcą zamienić się w boginie, które pragną każdy zwyczajny dzień zamienić w święto i zestaw niekończących się rytuałów, panie, które marzą o tym, żeby leżeć i pachnieć – i poza tym nie mieć żadnych zmartwień – potraktują „Księgę wewnętrznego piękna” Laurey Simmons jak własną biblię. Autorka podpowiada bowiem, jak pozbyć się złej energii, rozproszyć smutki i odpędzić złe wspomnienia, pokonać kompleksy za sprawą szeregu rytuałów i otaczania się pięknymi przedmiotami. Tworzy pseudofilozofię wewnętrznego piękna i cały system postaw obowiązkowych przy pielęgnowaniu go. Sugeruje korzystanie z technik uważności i podpowiedzi dotyczących samorozwoju, żeby nadać wartość prostym zabiegom. W ogóle dużo wysiłku poświęca na to, żeby przekonać do siebie czytelniczki, chce wypaść jako ekspertka od rytuałów piękna. Zagadnienie omawia szeroko, wprowadza teorie na jego temat – osnute przede wszystkim na własnych obserwacjach – oczywiście bowiem sama praktykuje zalecane rytuały i czerpie z tego satysfakcję.
Trzeba otaczać się pięknymi przedmiotami, postawić na obecność w domu kryształów, nauczyć się oczyszczać przedmioty, myśli, powietrze, dom i wszystko, co ma związek z rytuałami wewnętrznego piękna, a do tego wykorzystywać specyficzne modlitwy czy afirmacje – lub fragmenty poezji do tego, żeby skupić się na aktualnym działaniu i podnieść jeszcze jego wartość. Trafią się w tych wywodach wyliczenia zachowań i znaczeń, ale dość rzadko, w „Księdze wewnętrznego piękna” za dużo konkretów być nie może, zresztą z prostego powodu: to tworzona na bieżąco „ideologia”, pomysł zaledwie, a nie pełnowartościowa filozofia życiowa. Ale czytelniczki, do których Simmons się kieruje, nie zauważą raczej rozpaczliwego wypełniania pustki. Skupią się na tym, co na powierzchni, na samej estetyce i powtarzanych w kółko zachwytach lub powodach do zachwytów. Autorka co pewien czas odwołuje się do swojego życia, pokazuje, jak proponowane przez nią postawy pomagały jej w pogodzeniu się z trudnym losem, jak przynosiły wytchnienie lub pocieszenie. Jednocześnie obiecuje, że sprawdzi się to u wszystkich czytelniczek, jeśli tylko poświęcą odpowiednio dużo czasu i uwagi na pielęgnowanie wewnętrznego piękna. Niewiele będzie miało ochotę prześledzić do końca te wywody – zwłaszcza że ich ton się nie zmieni, a i zawartość też z czasem nie wzbogaci – ale niewykluczone, że publikacja trafi do pewien grupy odbiorczyń nakierowanych na rolę estetyki w codziennym życiu.
„Księga wewnętrznego piękna” sama w sobie ma to piękno przynosić i wyzwalać. Srebrne tłoczone litery mienią się na okładce wszystkimi barwami tęczy (fanki minimalizmu nie mają tu czego szukać), tom został wydany na grubym kredowym papierze, wartością dużo przewyższającym same porady. Co pewien czas pojawiają się także artystyczne fotografie – a nawet całe sekwencje zdjęć na kolejnych stronach. Mają one za zadanie wprowadzić czytelniczki w odpowiedni nastrój, zachęcić do lektury, ale i zasugerować, co autorka przez piękne przedmioty rozumie. Jest to książka specyficzna – i dla wąskiego grona czytelniczek, niewiele da się z niej wyciągnąć na etapie lektury, ale być może przyda się takim odbiorczyniom, które nie wiedzą, co ze sobą zrobić i potrzebują „duchowej” przewodniczki.
poniedziałek, 14 stycznia 2019
Janusz Kurczab, Wojciech Fusek, Jerzy Porębski: Polskie Himalaje
Agora, Warszawa 2018.
Polacy wysoko
Skrótowa opowieść o tym, jak Polacy zdobywali wysokie góry, ograniczona do jednego tomu, za to uzupełniona o wydarzenia z 2018 roku. „Polskie Himalaje” to coś dla tych odbiorców, którzy lubią wiedzieć, co dzieje się w górach – ale nie chcą analizować każdego kroku i każdego wyzwania. Bo tu nie ma na to miejsca – pojawi się natomiast rejestr kolejnych sukcesów, porażek oraz tragedii. Autorzy dbają o gromadzenie informacji, czasem tylko podpierając się zapiskami samych wspinaczy. „Polskie Himalaje” to zatem książka, która porządkuje wiadomości, ale i rejestruje dokonania. Wspomina tych, których wspomnieć należy, a przy okazji dostarcza też sporej dawki wrażeń – bo fani literatury górskiej doskonale wiedzą, że nie da się obojętnie podchodzić do ryzyka, ekstremalnych warunków i do stałego mierzenia się z naturą.
„Polskie Himalaje” trafiają na rynek w momencie, gdy pojawiło się większe niż zwykle zainteresowanie tematyką alpinizmu. To próba uszeregowania chronologicznego polskich wypraw (lub tych górskich eskapad, w których Polacy brali udział). Na początku to założenie trochę się rozmywa, ale później materiału autorom już nie zabraknie. Przygotowują oni rodzaj streszczenia, rozdziały w jednotomowej edycji „Polskich Himalajów” są bardzo krótkie. Za każdym razem wymieniany jest w nich skład osobowy wyprawy – i zaledwie kilka uwag na temat trasy, stopnia trudności, problemów w zespołach czy odejścia od „normy”. Zdarza się sięganie do zapisków wspinaczy – żeby nieco podbić temperaturę opowieści. Po szczegóły dotyczące konkretnych wejść trzeba zaglądać do innych źródeł, tutaj otrzymuje się jedynie szybki przegląd górskich akcji. Niby chronologiczny, a jednak w pewnym momencie chronologia ustępuje tematyzacji i tak wspinacze, o których tragicznym losie czytelnicy już się z książki dowiedzieli, w kolejnych rozdziałach powrócą jako członkowie wypraw – żeby ostatecznie dokonać żywota za jakiś czas. Nie pomaga w opanowaniu tego nawet system specjalnych odsyłaczy, informacji, że szersze wyjaśnienia to kwestia innego rozdziału. Faktem jest jednak, że czytelnicy „Polskich Himalajów” do przypadkowych odbiorców nie należą i doskonale zdają sobie sprawę, kto i w jakich okolicznościach zginął. Niekoniecznie za to pamiętają całe ekipy wyruszające w góry – albo okoliczności związane ze zdobywaniem szczytów, a te wiadomości tom przynosi. „Polskie Himalaje” to książka pod względem narracyjnym bardzo prosta, autorzy nie silą się tutaj na specjalistyczne opisy, bardziej rejestrują dane niż szukają tonów sensacyjnych czy literackości. Nawet najprostsze terminy – znane czytelnikom – zostaną objaśnione w słowniku na końcu książki. Widać dzięki tej publikacji, jak wyglądały złote lata polskiego alpinizmu – i jak polskie ekspedycje szukały możliwości zapisania się w historii wspinaczki. „Głośne” nazwiska otrzymują tu tyle samo miejsca co wspinacze mniej znani – to dobre rozwiązanie, pomaga zaspokoić ciekawość odbiorców. Tom „Polskie Himalaje” szubko prezentuje zestaw ważnych dokonań Polaków w wysokich górach. Uwagę przykuwa również bogatym materiałem zdjęciowym – pojawiają się tu nie tylko zdjęcia dokumentacyjne, pokazujące sytuację w bazie, ekwipunek, przygotowania albo widoki ze szczytów – ale i fotografie niemal artystyczne, wykorzystujące zwłaszcza oryginalne gry świateł czy nietypowe kadry z drogi na szczyt. „Polskie Himalaje” to książka ważna dla wszystkich, którzy interesują się wspinaczką wysokogórską.
Polacy wysoko
Skrótowa opowieść o tym, jak Polacy zdobywali wysokie góry, ograniczona do jednego tomu, za to uzupełniona o wydarzenia z 2018 roku. „Polskie Himalaje” to coś dla tych odbiorców, którzy lubią wiedzieć, co dzieje się w górach – ale nie chcą analizować każdego kroku i każdego wyzwania. Bo tu nie ma na to miejsca – pojawi się natomiast rejestr kolejnych sukcesów, porażek oraz tragedii. Autorzy dbają o gromadzenie informacji, czasem tylko podpierając się zapiskami samych wspinaczy. „Polskie Himalaje” to zatem książka, która porządkuje wiadomości, ale i rejestruje dokonania. Wspomina tych, których wspomnieć należy, a przy okazji dostarcza też sporej dawki wrażeń – bo fani literatury górskiej doskonale wiedzą, że nie da się obojętnie podchodzić do ryzyka, ekstremalnych warunków i do stałego mierzenia się z naturą.
„Polskie Himalaje” trafiają na rynek w momencie, gdy pojawiło się większe niż zwykle zainteresowanie tematyką alpinizmu. To próba uszeregowania chronologicznego polskich wypraw (lub tych górskich eskapad, w których Polacy brali udział). Na początku to założenie trochę się rozmywa, ale później materiału autorom już nie zabraknie. Przygotowują oni rodzaj streszczenia, rozdziały w jednotomowej edycji „Polskich Himalajów” są bardzo krótkie. Za każdym razem wymieniany jest w nich skład osobowy wyprawy – i zaledwie kilka uwag na temat trasy, stopnia trudności, problemów w zespołach czy odejścia od „normy”. Zdarza się sięganie do zapisków wspinaczy – żeby nieco podbić temperaturę opowieści. Po szczegóły dotyczące konkretnych wejść trzeba zaglądać do innych źródeł, tutaj otrzymuje się jedynie szybki przegląd górskich akcji. Niby chronologiczny, a jednak w pewnym momencie chronologia ustępuje tematyzacji i tak wspinacze, o których tragicznym losie czytelnicy już się z książki dowiedzieli, w kolejnych rozdziałach powrócą jako członkowie wypraw – żeby ostatecznie dokonać żywota za jakiś czas. Nie pomaga w opanowaniu tego nawet system specjalnych odsyłaczy, informacji, że szersze wyjaśnienia to kwestia innego rozdziału. Faktem jest jednak, że czytelnicy „Polskich Himalajów” do przypadkowych odbiorców nie należą i doskonale zdają sobie sprawę, kto i w jakich okolicznościach zginął. Niekoniecznie za to pamiętają całe ekipy wyruszające w góry – albo okoliczności związane ze zdobywaniem szczytów, a te wiadomości tom przynosi. „Polskie Himalaje” to książka pod względem narracyjnym bardzo prosta, autorzy nie silą się tutaj na specjalistyczne opisy, bardziej rejestrują dane niż szukają tonów sensacyjnych czy literackości. Nawet najprostsze terminy – znane czytelnikom – zostaną objaśnione w słowniku na końcu książki. Widać dzięki tej publikacji, jak wyglądały złote lata polskiego alpinizmu – i jak polskie ekspedycje szukały możliwości zapisania się w historii wspinaczki. „Głośne” nazwiska otrzymują tu tyle samo miejsca co wspinacze mniej znani – to dobre rozwiązanie, pomaga zaspokoić ciekawość odbiorców. Tom „Polskie Himalaje” szubko prezentuje zestaw ważnych dokonań Polaków w wysokich górach. Uwagę przykuwa również bogatym materiałem zdjęciowym – pojawiają się tu nie tylko zdjęcia dokumentacyjne, pokazujące sytuację w bazie, ekwipunek, przygotowania albo widoki ze szczytów – ale i fotografie niemal artystyczne, wykorzystujące zwłaszcza oryginalne gry świateł czy nietypowe kadry z drogi na szczyt. „Polskie Himalaje” to książka ważna dla wszystkich, którzy interesują się wspinaczką wysokogórską.
niedziela, 13 stycznia 2019
Rafał Kosik: Felix, Net i Nika oraz Koniec Świata, Jaki Znamy
Powergraph, Warszawa 2018.
Dramat życiowy
Powracają Felix, Net i Nika, jakich młodsi – i starsi – odbiorcy pokochali, tom „Felix, Net i Nika oraz Koniec Świata, Jaki Znamy” to jedna z lepszych części rozrastającego się regularnie cyklu. Rafał Kosik zmusza tym razem zaradną superpaczkę do uratowania świata przed katastrofą energetyczno-technologiczną i proponuje kolejne starcie z Mortenem, złym programem sztucznej inteligenci. Bohaterowie, na skutek likwidacji gimnazjów, trafiają do pierwszej klasy liceum i właściwie wszystko może się zacząć od nowa. Problemy z nauczycielami oraz starszymi „kolegami” to jednak pestka w obliczu rzeczywistości postapokaliptycznej. W dodatku każda z postaci ma swoje prywatne zmartwienia – Net boi się o mamę i bratosiostrę, Felix o Laurę i o tatę a Nika – o własną przyszłość, bo jej sekret lada moment ma się wydać. Dwaj tatowie, pan Polon i pan Bielecki, pracują nad supertajną sprawą w Instytucie Badań Nadzwyczajnych i też nie mogą chronić rodzin. Świat pogrąża się w chaosie.
"Felix, Net i Nika oraz Koniec Świata, Jaki Znamy” to książka, przy której nudzić się nei będzie można – zarówno ze względu na dynamikę akcji, jak i humor. Zagrożenia nie ograniczają się tu do wyłączenia prądu i płynącego stąd szeregu problemów. Burze magnetyczne, pożarty, brak dostępu do żywności i wody… Rafał Kosik pokazuje pułapki cywilizacji i społeczeństwo, które w chwili próby na pewno nie zda egzaminu z empatii, a nawet z umiejętności logicznego myślenia. Przekonują się o tym chorzy w szpitalach, kierowcy na zakorkowanych drogach, ale i… sąsiedzi. Nigdy nie wiadomo, skąd nadejdzie największe niebezpieczeństwo. Bohaterom autor tym razem proponuje survival w ekstremalnej postaci – umiejętność przetrwania bez dostępu do internetu dla docelowej grupy odbiorców serii może być niezłym szokiem. Ale na Felixa, Neta i Nikę zawsze można liczyć. Kosik odrobinę tym razem przypomina, że wartości rodzinne muszą być ważniejsze niż praca, daje nauczkę dorosłym – bo nastolatki swoją przyjaźń cenią od początku.
Podstawowe źródła dowcipów w tej powieści są dwa. Jedno zapewnia grono pedagogiczne nowego liceum. W części nauczycieli – ale i u dyrekcji oraz pracowników – kumulują się wady, jakie zawsze uniemożliwiają utrzymanie porządku. Pobyt w szkole to odkrywanie kolejnych absurdów. Owszem, są nauczyciele, którzy mają autorytet – ale należą do wyjątków i samodzielnie nie pokonają systemu. Teraz do ekipy Kosik dorzuca energiczną polonistkę. Drugim – niewyczerpanym – źródłem żartów jest, jak zawsze, Net Bielecki, który – specjalnie lub nie – rozładowuje każdą sytuację. Śmiech to jeden z wielu powodów zasłużonej popularności cyklu. W przypadku świata postapo też jest miejsce na żart. Nawet autor doskonale się bawi, wtrącając się do przypisów i realizując edukacyjną misję, daje czytelnikom wiedzę wykraczającą znacznie poza to, czego dowiedzą się w szkole. Gęsta narracja, nietuzinkowe pomysły, rozmach i wiedza w konstruowaniu akcji – Rafał Kosik traktuje swoich odbiorców poważnie, dostarcza im opowieści ciekawej i nie pozwala się oderwać od lektury. W takim samym stopniu zajmuje się katastrofą cywilizacyjną, co uczuciami międzyludzkimi, umiejętnie do sensacji wplata wątki obyczajowe – i przypomina czytelnikom, za co na początku pokochali Felixa, Neta i Nikę.
Dramat życiowy
Powracają Felix, Net i Nika, jakich młodsi – i starsi – odbiorcy pokochali, tom „Felix, Net i Nika oraz Koniec Świata, Jaki Znamy” to jedna z lepszych części rozrastającego się regularnie cyklu. Rafał Kosik zmusza tym razem zaradną superpaczkę do uratowania świata przed katastrofą energetyczno-technologiczną i proponuje kolejne starcie z Mortenem, złym programem sztucznej inteligenci. Bohaterowie, na skutek likwidacji gimnazjów, trafiają do pierwszej klasy liceum i właściwie wszystko może się zacząć od nowa. Problemy z nauczycielami oraz starszymi „kolegami” to jednak pestka w obliczu rzeczywistości postapokaliptycznej. W dodatku każda z postaci ma swoje prywatne zmartwienia – Net boi się o mamę i bratosiostrę, Felix o Laurę i o tatę a Nika – o własną przyszłość, bo jej sekret lada moment ma się wydać. Dwaj tatowie, pan Polon i pan Bielecki, pracują nad supertajną sprawą w Instytucie Badań Nadzwyczajnych i też nie mogą chronić rodzin. Świat pogrąża się w chaosie.
"Felix, Net i Nika oraz Koniec Świata, Jaki Znamy” to książka, przy której nudzić się nei będzie można – zarówno ze względu na dynamikę akcji, jak i humor. Zagrożenia nie ograniczają się tu do wyłączenia prądu i płynącego stąd szeregu problemów. Burze magnetyczne, pożarty, brak dostępu do żywności i wody… Rafał Kosik pokazuje pułapki cywilizacji i społeczeństwo, które w chwili próby na pewno nie zda egzaminu z empatii, a nawet z umiejętności logicznego myślenia. Przekonują się o tym chorzy w szpitalach, kierowcy na zakorkowanych drogach, ale i… sąsiedzi. Nigdy nie wiadomo, skąd nadejdzie największe niebezpieczeństwo. Bohaterom autor tym razem proponuje survival w ekstremalnej postaci – umiejętność przetrwania bez dostępu do internetu dla docelowej grupy odbiorców serii może być niezłym szokiem. Ale na Felixa, Neta i Nikę zawsze można liczyć. Kosik odrobinę tym razem przypomina, że wartości rodzinne muszą być ważniejsze niż praca, daje nauczkę dorosłym – bo nastolatki swoją przyjaźń cenią od początku.
Podstawowe źródła dowcipów w tej powieści są dwa. Jedno zapewnia grono pedagogiczne nowego liceum. W części nauczycieli – ale i u dyrekcji oraz pracowników – kumulują się wady, jakie zawsze uniemożliwiają utrzymanie porządku. Pobyt w szkole to odkrywanie kolejnych absurdów. Owszem, są nauczyciele, którzy mają autorytet – ale należą do wyjątków i samodzielnie nie pokonają systemu. Teraz do ekipy Kosik dorzuca energiczną polonistkę. Drugim – niewyczerpanym – źródłem żartów jest, jak zawsze, Net Bielecki, który – specjalnie lub nie – rozładowuje każdą sytuację. Śmiech to jeden z wielu powodów zasłużonej popularności cyklu. W przypadku świata postapo też jest miejsce na żart. Nawet autor doskonale się bawi, wtrącając się do przypisów i realizując edukacyjną misję, daje czytelnikom wiedzę wykraczającą znacznie poza to, czego dowiedzą się w szkole. Gęsta narracja, nietuzinkowe pomysły, rozmach i wiedza w konstruowaniu akcji – Rafał Kosik traktuje swoich odbiorców poważnie, dostarcza im opowieści ciekawej i nie pozwala się oderwać od lektury. W takim samym stopniu zajmuje się katastrofą cywilizacyjną, co uczuciami międzyludzkimi, umiejętnie do sensacji wplata wątki obyczajowe – i przypomina czytelnikom, za co na początku pokochali Felixa, Neta i Nikę.
Guillaume Bianco, Antonello Dalena: Ernest i Rebeka 2. Szkoła wygłupów
Egmont, Warszawa 2018.
Problemy z życiem
Przedziwny jest tom “Ernest i Rebeka. Szkoła wygłupów”. Przedziwny nie dlatego, że kilkuletnia i bardzo rozkapryszona dziewczynka przyjaźni się tu z supermikrobem Ernestem – stworkiem, który przychodzi do dzieci chorych i uwalnia je od wirusów. W końcu w komiksach bohaterowie mogą sobie dowolnie wybierać przyjaciół ze świata fantazji – i nikt ich za to nie ocenia. Ale ta historia – czy też zestaw historii - tematyką wykracza poza literaturę dla najmłodszych, a przecież to do nich jest kierowany. Rebeka musi pogodzić się z tym, że jej rodzice się rozstali i mają nowych partnerów - zresztą sami dorośli czują się niezręcznie na spotkaniach zapoznawczych. To jednak coś, z czym sześciolatka łatwo się pogodzi. Gorzej, że jej ukochany Dziadek Owadek zapada na alkoholowego i tytoniowego wirusa i trafia do szpitala. Rebeka wie, że na starość nie ma rady, ale boi się też, że z tego w szpitalu dziadka nie wyleczą - rusza więc w długą drogę, by zebrać pełną czapkę dowcipów i opowieści. One mogą poprawić humor dziadkowi. Dziewczynka wraz z przyjaciółmi funduje też bohaterowi wagary od szpitala – co wprawdzie jest bardzo nieodpowiedzialne z punktu widzenia dorosłych, ale daje trochę szczęścia w trudnych chwilach i niesie pokrzepienie obu stronom. Oswajanie się dziecka z chorobami i śmiercią to skomplikowany proces. Nie wyczerpuje jednak puli trudnych tematów. W szkole panuje wirus grypy, ale nauczyciel, który pozostaje na lekcjach z garstką uczniów, pozwala sobie na eksperymentalne podejście do zajęć. Przy takim działaniu Ernest będzie mieć dużo pracy, żeby pokonać wirusy.
Sceny z życia Rebeki, której nie zawsze jest wesoło - która musi przyjąć na siebie więcej dramatów niż jest w stanie udźwignąć czy zrozumieć, przeplatane są doświadczeniami nastoletniej Koralii. Koralia odkrywa zdradę ukochanego i szykuje mu srogą zemstę, ale sama bardzo cierpi i szuka pocieszenia w internecie. Jej sercowe perypetie należą do bardzo typowych, tyle że nie wiadomo, po co one w komiksie dla dzieci są ze szczegółami prezentowane. Z jednej strony absolutna bajkowość, infantylizacja tematu (supermikrob!), z drugiej – za realistyczne obrazki z codzienności nastolatków. Fakt, że Guillaume Bianco zwraca przez to na siebie uwagę krytyków i może zdobywać nagrody – ale niekoniecznie przekona maluchy, a o to w pierwszej kolejności by chodziło.
Historyjki są tu dłuższe, łączą się ze sobą i nie ma pewności, że zbiorowy tomik zapewni wyjaśnienie ważnych wątków. Przy tym, co nawyprawia Rebeka, dzieci może nudzić się nie będą, ale to opowieści specyficzne, nie wszystkich przekonają. Autor miesza tu z dowcipem i beztroską dziecięcą melancholię, unika czystego komizmu. Dba o to, żeby oswajać małych odbiorców z ważnymi tematami z ich otoczenia – ale nie przygotowuje na niespodzianki, jakie niesie życie. Rebeka sporo doświadczy, lecz jej przeżycia nie zawsze udzielają się czytelnikom: to nie komiks, który kilkulatki mogą wertować samodzielnie.
Antonello Dalena rysuje trochę w stylu mangowym, stawia na ekspresję i dodaje żarty rysunkowe do części pomysłów. Kadrami rozśmieszy bardziej niż Bianco rozwojem fabuły. Dla odbiorców będzie to zetknięcie się ze specyficznym dziełem, niby kierowanym do kilkulatków, a jednak przeładowanym motywami dla starszych. Mało tu trochę Ernesta, za to zbyt dużo Rebeki, która samotnie mierzy się z problemami, jakich nie jest w stanie zrozumieć.
Problemy z życiem
Przedziwny jest tom “Ernest i Rebeka. Szkoła wygłupów”. Przedziwny nie dlatego, że kilkuletnia i bardzo rozkapryszona dziewczynka przyjaźni się tu z supermikrobem Ernestem – stworkiem, który przychodzi do dzieci chorych i uwalnia je od wirusów. W końcu w komiksach bohaterowie mogą sobie dowolnie wybierać przyjaciół ze świata fantazji – i nikt ich za to nie ocenia. Ale ta historia – czy też zestaw historii - tematyką wykracza poza literaturę dla najmłodszych, a przecież to do nich jest kierowany. Rebeka musi pogodzić się z tym, że jej rodzice się rozstali i mają nowych partnerów - zresztą sami dorośli czują się niezręcznie na spotkaniach zapoznawczych. To jednak coś, z czym sześciolatka łatwo się pogodzi. Gorzej, że jej ukochany Dziadek Owadek zapada na alkoholowego i tytoniowego wirusa i trafia do szpitala. Rebeka wie, że na starość nie ma rady, ale boi się też, że z tego w szpitalu dziadka nie wyleczą - rusza więc w długą drogę, by zebrać pełną czapkę dowcipów i opowieści. One mogą poprawić humor dziadkowi. Dziewczynka wraz z przyjaciółmi funduje też bohaterowi wagary od szpitala – co wprawdzie jest bardzo nieodpowiedzialne z punktu widzenia dorosłych, ale daje trochę szczęścia w trudnych chwilach i niesie pokrzepienie obu stronom. Oswajanie się dziecka z chorobami i śmiercią to skomplikowany proces. Nie wyczerpuje jednak puli trudnych tematów. W szkole panuje wirus grypy, ale nauczyciel, który pozostaje na lekcjach z garstką uczniów, pozwala sobie na eksperymentalne podejście do zajęć. Przy takim działaniu Ernest będzie mieć dużo pracy, żeby pokonać wirusy.
Sceny z życia Rebeki, której nie zawsze jest wesoło - która musi przyjąć na siebie więcej dramatów niż jest w stanie udźwignąć czy zrozumieć, przeplatane są doświadczeniami nastoletniej Koralii. Koralia odkrywa zdradę ukochanego i szykuje mu srogą zemstę, ale sama bardzo cierpi i szuka pocieszenia w internecie. Jej sercowe perypetie należą do bardzo typowych, tyle że nie wiadomo, po co one w komiksie dla dzieci są ze szczegółami prezentowane. Z jednej strony absolutna bajkowość, infantylizacja tematu (supermikrob!), z drugiej – za realistyczne obrazki z codzienności nastolatków. Fakt, że Guillaume Bianco zwraca przez to na siebie uwagę krytyków i może zdobywać nagrody – ale niekoniecznie przekona maluchy, a o to w pierwszej kolejności by chodziło.
Historyjki są tu dłuższe, łączą się ze sobą i nie ma pewności, że zbiorowy tomik zapewni wyjaśnienie ważnych wątków. Przy tym, co nawyprawia Rebeka, dzieci może nudzić się nie będą, ale to opowieści specyficzne, nie wszystkich przekonają. Autor miesza tu z dowcipem i beztroską dziecięcą melancholię, unika czystego komizmu. Dba o to, żeby oswajać małych odbiorców z ważnymi tematami z ich otoczenia – ale nie przygotowuje na niespodzianki, jakie niesie życie. Rebeka sporo doświadczy, lecz jej przeżycia nie zawsze udzielają się czytelnikom: to nie komiks, który kilkulatki mogą wertować samodzielnie.
Antonello Dalena rysuje trochę w stylu mangowym, stawia na ekspresję i dodaje żarty rysunkowe do części pomysłów. Kadrami rozśmieszy bardziej niż Bianco rozwojem fabuły. Dla odbiorców będzie to zetknięcie się ze specyficznym dziełem, niby kierowanym do kilkulatków, a jednak przeładowanym motywami dla starszych. Mało tu trochę Ernesta, za to zbyt dużo Rebeki, która samotnie mierzy się z problemami, jakich nie jest w stanie zrozumieć.
sobota, 12 stycznia 2019
Daniel Wyszogrodzki: Ale musicale! Złote stulecie. 1918-2018
Marginesy, Warszawa 2018.
Muzyka na scenie
Istnieje całkiem spora grupa fanów musicali i Daniel Wyszogrodzki szykuje dla nich wspaniały prezent, monumentalny tom „Ale musicale”, który stać się powinien również biblią dla krytyków piszących o realizacjach z tego gatunku. Zdradza autor ogromną wiedzę, ale i chęć stworzenia kompendium dla amatorów musicali. Tworzy książkę, którą warto mieć pod ręką, żeby sprawdzać potrzebne wiadomości. Układa dane hasłowo, a każde hasło bardzo rozbudowuje, nie tak, żeby zamęczać odbiorców natłokiem danych, ale żeby zaspokoić ich ciekawość i przedstawić najważniejsze fakty. Do haseł trafiają oczywiście musicale wszech czasów (układ tomu jest alfabetyczny, a obowiązują oryginalne tytuły). Tutaj Wyszogrodzki pokazuje wartość danego musicalu w kulturze, odnotowuje ewentualny przełomowy charakter z zaznaczeniem, co było nowe i jak wpłynęło na rozwój gatunku. Jeśli pojawiły się ciekawe rozwiązania, zostaną przypomniane. Autor dość krótko omawia fabuły, nie chce czytelników zarzucać szczegółami historii, wystarcza tyle, żeby zorientować się w tematyce, przesłaniach, ale i… nawiązaniach do pozateatralnej rzeczywistości. Będzie omawiać autor inspiracje i wzajemne wpływy, metody oddziaływania na wyobraźnię i wrażliwość odbiorców. Przy każdym musicalu widnieje drobna metryczka z nazwiskami twórców lub tytułami najsłynniejszych piosenek. Za to w samym tekście może Wyszogrodzki również przyjrzeć się dalszym etapom funkcjonowania musicalu albo przebojów z nim związanych – jeśli jakiś utwór doczekał się intrygujących coverów albo ktoś podjął się wystawienia musicalu w innym kraju – rejestruje takie drobiazgi jako ciekawostki dla fanów. Zapisuje autorów przekładów czy reżyserów. Wystarczy więc sięgnąć do tomu, by otrzymać całą masę danych ujętych w zgrabne notki. Same musicale – przede wszystkim amerykańskie, chociaż nie tylko – znajdzie się miejsce na przykład na „Metro” – to nie jedyne hasła. Autor wyodrębnia czasami w kolejnych artykułach albo losy poszczególnych bardzo znanych piosenek, albo artystów, których dzisiaj kojarzy się przede wszystkim z historią gatunku. rozwija musicalowe pozasceniczne przypadki w dodatkowych komentarzach pełniących też rolę mocno rozbudowanych przypisów. Od czasu do czasu oddaje w tych artykułach hołd producentowi czy reżyserowi (zwłaszcza tym, którzy nie bali się ryzyka i stawali się wizjonerami, a także przyczyniali się do rozwoju gatunku), autorowi tekstów albo kompozytorowi, którzy wiedzieli, jak odnieść sukces na rynku i wręcz produkowali hity. Dodatkiem do haseł stają się drobne informacje na temat rozwiązań gatunkowych, definicje i wiadomości niezbędne, jeżeli chce się rozumieć zasady rządzące musicalami i wybory twórców.
„Ale musicale” to książka bardzo dobrze napisana. Wprawdzie nie da się jej przeczytać jednym tchem, nie jest to linearna narracja – a układ alfabetyczny a nie chronologiczny sprawia, że podchodzić się będzie do tej książki jak do leksykonu. Jednak każdy artykuł z osobna to ciekawy rozdział, zamknięta całostka (czasem uzupełniana o nazwisko lub piosenkę). Tom stworzony z pasją, ale też bardzo rzeczowo – to uzupełnienie publikacji „muzycznych” obecnych na rynku – kolejny zestaw wiadomości, wyjaśnienie fascynacji. Można zaufać autorowi i z przyjemnością śledzić zgromadzone przez niego informacje. Udało się mu przenieść do książki to, co stanowi magię sceny.
Muzyka na scenie
Istnieje całkiem spora grupa fanów musicali i Daniel Wyszogrodzki szykuje dla nich wspaniały prezent, monumentalny tom „Ale musicale”, który stać się powinien również biblią dla krytyków piszących o realizacjach z tego gatunku. Zdradza autor ogromną wiedzę, ale i chęć stworzenia kompendium dla amatorów musicali. Tworzy książkę, którą warto mieć pod ręką, żeby sprawdzać potrzebne wiadomości. Układa dane hasłowo, a każde hasło bardzo rozbudowuje, nie tak, żeby zamęczać odbiorców natłokiem danych, ale żeby zaspokoić ich ciekawość i przedstawić najważniejsze fakty. Do haseł trafiają oczywiście musicale wszech czasów (układ tomu jest alfabetyczny, a obowiązują oryginalne tytuły). Tutaj Wyszogrodzki pokazuje wartość danego musicalu w kulturze, odnotowuje ewentualny przełomowy charakter z zaznaczeniem, co było nowe i jak wpłynęło na rozwój gatunku. Jeśli pojawiły się ciekawe rozwiązania, zostaną przypomniane. Autor dość krótko omawia fabuły, nie chce czytelników zarzucać szczegółami historii, wystarcza tyle, żeby zorientować się w tematyce, przesłaniach, ale i… nawiązaniach do pozateatralnej rzeczywistości. Będzie omawiać autor inspiracje i wzajemne wpływy, metody oddziaływania na wyobraźnię i wrażliwość odbiorców. Przy każdym musicalu widnieje drobna metryczka z nazwiskami twórców lub tytułami najsłynniejszych piosenek. Za to w samym tekście może Wyszogrodzki również przyjrzeć się dalszym etapom funkcjonowania musicalu albo przebojów z nim związanych – jeśli jakiś utwór doczekał się intrygujących coverów albo ktoś podjął się wystawienia musicalu w innym kraju – rejestruje takie drobiazgi jako ciekawostki dla fanów. Zapisuje autorów przekładów czy reżyserów. Wystarczy więc sięgnąć do tomu, by otrzymać całą masę danych ujętych w zgrabne notki. Same musicale – przede wszystkim amerykańskie, chociaż nie tylko – znajdzie się miejsce na przykład na „Metro” – to nie jedyne hasła. Autor wyodrębnia czasami w kolejnych artykułach albo losy poszczególnych bardzo znanych piosenek, albo artystów, których dzisiaj kojarzy się przede wszystkim z historią gatunku. rozwija musicalowe pozasceniczne przypadki w dodatkowych komentarzach pełniących też rolę mocno rozbudowanych przypisów. Od czasu do czasu oddaje w tych artykułach hołd producentowi czy reżyserowi (zwłaszcza tym, którzy nie bali się ryzyka i stawali się wizjonerami, a także przyczyniali się do rozwoju gatunku), autorowi tekstów albo kompozytorowi, którzy wiedzieli, jak odnieść sukces na rynku i wręcz produkowali hity. Dodatkiem do haseł stają się drobne informacje na temat rozwiązań gatunkowych, definicje i wiadomości niezbędne, jeżeli chce się rozumieć zasady rządzące musicalami i wybory twórców.
„Ale musicale” to książka bardzo dobrze napisana. Wprawdzie nie da się jej przeczytać jednym tchem, nie jest to linearna narracja – a układ alfabetyczny a nie chronologiczny sprawia, że podchodzić się będzie do tej książki jak do leksykonu. Jednak każdy artykuł z osobna to ciekawy rozdział, zamknięta całostka (czasem uzupełniana o nazwisko lub piosenkę). Tom stworzony z pasją, ale też bardzo rzeczowo – to uzupełnienie publikacji „muzycznych” obecnych na rynku – kolejny zestaw wiadomości, wyjaśnienie fascynacji. Można zaufać autorowi i z przyjemnością śledzić zgromadzone przez niego informacje. Udało się mu przenieść do książki to, co stanowi magię sceny.
piątek, 11 stycznia 2019
Katarzyna Enerlich: Prowincja pełna marzeń i gwiazd
MG, Kraków 2018.
Historia nieopowiedziana
Nie dziwi, bo i dziwić nie może, że „Prowincja pełna marzeń i gwiazd” jako dwie powieści obyczajowe w jednym potężnym tomie powraca na rynek – w końcu odbiorczynie spragnione są takich „życiowych” historii z osobistymi wyznaniami w tle. A jeśli do nich dołożyć drobne porady dotyczące życia w zgodzie z naturą czy przepisy na miłość lub jej brak – wiadomo, ze jest to prosta droga do bestsellerów. Katarzyna Enerlich robi jeszcze coś, co zapewnia jej uznanie lokalnych władz, to znaczy: przedstawia Mazury, regionalne zwyczaje i problemy ludzi, lokalny patriotyzm odzwierciedla się w powieści w prezentowaniu choćby miejscowych walczących na przykład o ocalenie starych drzew, którymi przodkowie wysadzali aleje – ale nie tylko. Próbuje między innymi też obalać stereotyp złych Niemców, którzy powracają na te ziemie, żeby – według społeczności – odzyskiwać swoje domy. Robi zatem Enerlich sporo dobrego dla promocji regionu i łagodzenia konfliktów. W warstwie fabularnej skupia się natomiast na historii Ludmiły Gold, trzydziestoparolatki u progu wielkich życiowych zmian.
Na początku Ludka jest dziennikarką miejscowej gazety, po zmianie szefa doświadczającą mobbingu i coraz bardziej sfrustrowaną. Nie ma rodziny, ale marzy o założeniu własnej. Wpada w ramiona Martina, Niemca, który przyjechał, by znaleźć dawne mieszkanie ojca. Ludmiła wierzy, że wystarczy mieć marzenia, a wszechświat natychmiast zajmie się ich spełnianiem – tak też się dzieje. Kobieta nie tylko spotyka na swojej drodze życzliwe osoby, ale też krok po kroku realizuje własny plan na szczęście. Przechodzi rozmaite zawirowania i kryzysy sercowe, a także małżeńskie burze, aż w końcu przekonuje się, że siły może szukać tylko w sobie. Dopiero wtedy osiąga upragnioną stabilizację. Jej wybory nie zawsze będą zrozumiałe dla czytelniczek, do części wydarzeń Ludmiła nie przekona, ale dostarcza przynajmniej huśtawki emocji, a to już dużo w obyczajówce.
Problem w tym, że mimo szczerości uczuciowej Katarzyna Enerlich pisze słabo i nie chodzi tu wyłącznie o błędy do wyłapania przez korektę (pierwsze wydanie „Prowincji pełnej marzeń” było pod tym względem tragiczne, ale i tu literówek jest mnóstwo). Najpierw ma skłonność do popadania dodatkowe tłumaczenia: jeśli kogoś przedstawia alb odnosi się do nowej dla czytelniczek sytuacji, od razu następny akapit – obowiązkowo – poświęca na rozwinięcie zagadnienia. Czasami tłumaczy się z rzeczy niepotrzebnych i błahych, upodobań, które nic nie wnoszą albo są jednorazowe (kogo obchodzi, że „kamzelka” bez i w środku brzmi dla bohaterki fajniej, skoro w kilkusetstronicowej książce pojawia się to raz?), czasami zamienia się w moralistkę i zwyczajnie poucza odbiorczynie. Potem wpada w manię dublowania określeń w celu ich rzekomego doprecyzowania (i stosują ten chwyt wszyscy bohaterowie, co męczy). W drugim tomie co pewien czas nawiązuje do wiedzy z pierwszego. Łatwo ulega zachwytom i egzaltacji, wtedy nieświadomie zaczyna „dziubdziać” w tekście. Niepotrzebnie tłumaczy oczywiste uczucia bohaterki albo gubi się w ich eksponowaniu. I tak bez końca. W rezultacie fanki obyczajówek będą przy tej książce trwać ze względu na ciekawość zakończenia – i zgrzytać zębami przy rozwiązaniach formalnych. Wychwalanie prowincji nie wystarczy, żeby odnieść sukces: trzeba jeszcze umieć opowiedzieć historię bez infantylnych tonów, a tego Enerlich – niestety – nie zapewni.
Historia nieopowiedziana
Nie dziwi, bo i dziwić nie może, że „Prowincja pełna marzeń i gwiazd” jako dwie powieści obyczajowe w jednym potężnym tomie powraca na rynek – w końcu odbiorczynie spragnione są takich „życiowych” historii z osobistymi wyznaniami w tle. A jeśli do nich dołożyć drobne porady dotyczące życia w zgodzie z naturą czy przepisy na miłość lub jej brak – wiadomo, ze jest to prosta droga do bestsellerów. Katarzyna Enerlich robi jeszcze coś, co zapewnia jej uznanie lokalnych władz, to znaczy: przedstawia Mazury, regionalne zwyczaje i problemy ludzi, lokalny patriotyzm odzwierciedla się w powieści w prezentowaniu choćby miejscowych walczących na przykład o ocalenie starych drzew, którymi przodkowie wysadzali aleje – ale nie tylko. Próbuje między innymi też obalać stereotyp złych Niemców, którzy powracają na te ziemie, żeby – według społeczności – odzyskiwać swoje domy. Robi zatem Enerlich sporo dobrego dla promocji regionu i łagodzenia konfliktów. W warstwie fabularnej skupia się natomiast na historii Ludmiły Gold, trzydziestoparolatki u progu wielkich życiowych zmian.
Na początku Ludka jest dziennikarką miejscowej gazety, po zmianie szefa doświadczającą mobbingu i coraz bardziej sfrustrowaną. Nie ma rodziny, ale marzy o założeniu własnej. Wpada w ramiona Martina, Niemca, który przyjechał, by znaleźć dawne mieszkanie ojca. Ludmiła wierzy, że wystarczy mieć marzenia, a wszechświat natychmiast zajmie się ich spełnianiem – tak też się dzieje. Kobieta nie tylko spotyka na swojej drodze życzliwe osoby, ale też krok po kroku realizuje własny plan na szczęście. Przechodzi rozmaite zawirowania i kryzysy sercowe, a także małżeńskie burze, aż w końcu przekonuje się, że siły może szukać tylko w sobie. Dopiero wtedy osiąga upragnioną stabilizację. Jej wybory nie zawsze będą zrozumiałe dla czytelniczek, do części wydarzeń Ludmiła nie przekona, ale dostarcza przynajmniej huśtawki emocji, a to już dużo w obyczajówce.
Problem w tym, że mimo szczerości uczuciowej Katarzyna Enerlich pisze słabo i nie chodzi tu wyłącznie o błędy do wyłapania przez korektę (pierwsze wydanie „Prowincji pełnej marzeń” było pod tym względem tragiczne, ale i tu literówek jest mnóstwo). Najpierw ma skłonność do popadania dodatkowe tłumaczenia: jeśli kogoś przedstawia alb odnosi się do nowej dla czytelniczek sytuacji, od razu następny akapit – obowiązkowo – poświęca na rozwinięcie zagadnienia. Czasami tłumaczy się z rzeczy niepotrzebnych i błahych, upodobań, które nic nie wnoszą albo są jednorazowe (kogo obchodzi, że „kamzelka” bez i w środku brzmi dla bohaterki fajniej, skoro w kilkusetstronicowej książce pojawia się to raz?), czasami zamienia się w moralistkę i zwyczajnie poucza odbiorczynie. Potem wpada w manię dublowania określeń w celu ich rzekomego doprecyzowania (i stosują ten chwyt wszyscy bohaterowie, co męczy). W drugim tomie co pewien czas nawiązuje do wiedzy z pierwszego. Łatwo ulega zachwytom i egzaltacji, wtedy nieświadomie zaczyna „dziubdziać” w tekście. Niepotrzebnie tłumaczy oczywiste uczucia bohaterki albo gubi się w ich eksponowaniu. I tak bez końca. W rezultacie fanki obyczajówek będą przy tej książce trwać ze względu na ciekawość zakończenia – i zgrzytać zębami przy rozwiązaniach formalnych. Wychwalanie prowincji nie wystarczy, żeby odnieść sukces: trzeba jeszcze umieć opowiedzieć historię bez infantylnych tonów, a tego Enerlich – niestety – nie zapewni.
czwartek, 10 stycznia 2019
Ronald B. Adler, Lawrence B. Rosenfeld, Russel F. Proctor II: Relacje interpersonalne. Proces porozumiewania się
Rebis, Poznań 2018.
Specyfika kontaktów
Ten potężny podręcznik dotyczący kontaktów międzyludzkich został przygotowany na podstawie… trzynastego wydania na rynku amerykańskim, łatwo więc sobie wyobrazić, jaką rangę ma ta publikacja i dla ilu badaczy stała się istotnym punktem odniesienia. Trzej profesorowie psychologii postanowili tutaj rozpisać na części pierwsze każdy aspekt komunikacji i teraz proponują odbiorcom zbiór reguł, definicji oraz ustaleń pokazujących, jak zmieniają się układy sił w rozmowach i jak wpływać na innych.
„Relacje interpersonalne” to publikacja, która nie nadaje się na rozrywkową lekturę. Zdarzają się książki psychologiczne napisane językiem popularnonaukowym, ale ta do nich nie należy: prawie każde zdanie podparte zostało wtopionym w tekst adresem bibliograficznym, stałym punktem wywodów są odwołania do autorytetów, rozmaitych teorii i koncepcji, wiele tu regułek, definicji i rozważań. Autorzy są raczej ostrożni w dobieraniu przykładów, najpierw chcą dostarczyć czytelnikom solidna podbudowę teoretyczną – kto ma za sobą zajęcia z psychologii, z łatwością się w tym odnajdzie, zwykli czytelnicy raczej nie dadzą sobie rady z hermetycznym dyskursem. Wywody nie tylko przecinane są nazwiskami badaczy, ale też rozmaitymi tabelami i wykresami, które porządkują wiadomości ale nie mają poradnikowego przeznaczenia, nie da się ich zastosować w autoanalizach. Kolejnym czynnikiem utrudniającym masowemu odbiorcy lekturę staje się szczegółowość: komunikacja międzyludzka rozłożona na czynniki pierwsze oznacza osobne studia nad każdym etapem relacji. Strukturalistyczna konstrukcja książki ot w tym wypadku dobre rozwiązanie, wprowadzające ład w ustalenia – są tu trzy części obejmujące w sumie dwanaście rozdziałów, a każdy rozdział rozbij się jeszcze na osobne aspekty rozpisywane na kilka punktów. Już wielopiętrowy spis treści pokaże, jak rozległy obszar badają autorzy. Lekturę rozbijają dodatkowe ramki z przykładami, wyciągami z badań czy komentarzami. Dla ceniących sobie interaktywność pojawiają się tu testy psychologiczne, ale też „quizy, sposoby sprawdzania wiedzy – swoiste egzaminy i ćwiczenia. Czytelnicy mogą przekonać się, czy zapamiętali najważniejsze pojęcia i ewentualnie wrócić do definicji dzięki odsyłaczom. Autorzy zakładają więc pracę samodzielną i robią wszystko, żeby zapewnić zainteresowanym jak najpełniejsze uchwycenie problemów .Czasem trochę brakuje rozwinięcia „poradnikowego”, choćby wybranych tematów – w rozdziale o komunikacji niewerbalnej można było położyć większy nacisk na przykłady i wysyłane pozasłowne komunikaty. Być może jednak autorom zależy bardziej na ujednoliceniu zawartości kolejnych części tomu – albo na uniknięciu skojarzeń z publikacjami kioskowymi.
„Relacje interpersonalne” to książka, która także swoim rozmiarem rzuca się w oczy. Nic dziwnego: przy chęci zarejestrowania aktualnego stanu badań i przy tak rozległym zagadnieniu, podręcznik się rozrasta – a nie da się przecież zrezygnować ani z obszernej bibliografii, ani ze słownika pojęć. Materiały graficzne zostały tu dobrze dobrane – przede wszystkim są tu wykresy i schematy ułatwiające zapamiętywanie, albo zdjęcia przy przykładach filmowych – ale pojawią się również całe serie rysunków satyrycznych, które najlepiej oddają istotę problemu lub w prosty sposób pokazują czytelnikom sfery nieporozumień.
Może być ta publikacja wykorzystywana w procesie samorozwoju – ale takie podejście wymagać będzie ogromnego nakładu pracy i pewnego poziomu wiedzy, odbiorcom wówczas zabraknie zdecydowanie poradnikowych wyliczeń i wskazówek. Jednak dla tych, którzy chcą dowiedzieć się jak najwięcej o kontaktach międzyludzkich, „Relacje interpersonalne” staną się ważnym zestawem wiadomości i odkryć.
Specyfika kontaktów
Ten potężny podręcznik dotyczący kontaktów międzyludzkich został przygotowany na podstawie… trzynastego wydania na rynku amerykańskim, łatwo więc sobie wyobrazić, jaką rangę ma ta publikacja i dla ilu badaczy stała się istotnym punktem odniesienia. Trzej profesorowie psychologii postanowili tutaj rozpisać na części pierwsze każdy aspekt komunikacji i teraz proponują odbiorcom zbiór reguł, definicji oraz ustaleń pokazujących, jak zmieniają się układy sił w rozmowach i jak wpływać na innych.
„Relacje interpersonalne” to publikacja, która nie nadaje się na rozrywkową lekturę. Zdarzają się książki psychologiczne napisane językiem popularnonaukowym, ale ta do nich nie należy: prawie każde zdanie podparte zostało wtopionym w tekst adresem bibliograficznym, stałym punktem wywodów są odwołania do autorytetów, rozmaitych teorii i koncepcji, wiele tu regułek, definicji i rozważań. Autorzy są raczej ostrożni w dobieraniu przykładów, najpierw chcą dostarczyć czytelnikom solidna podbudowę teoretyczną – kto ma za sobą zajęcia z psychologii, z łatwością się w tym odnajdzie, zwykli czytelnicy raczej nie dadzą sobie rady z hermetycznym dyskursem. Wywody nie tylko przecinane są nazwiskami badaczy, ale też rozmaitymi tabelami i wykresami, które porządkują wiadomości ale nie mają poradnikowego przeznaczenia, nie da się ich zastosować w autoanalizach. Kolejnym czynnikiem utrudniającym masowemu odbiorcy lekturę staje się szczegółowość: komunikacja międzyludzka rozłożona na czynniki pierwsze oznacza osobne studia nad każdym etapem relacji. Strukturalistyczna konstrukcja książki ot w tym wypadku dobre rozwiązanie, wprowadzające ład w ustalenia – są tu trzy części obejmujące w sumie dwanaście rozdziałów, a każdy rozdział rozbij się jeszcze na osobne aspekty rozpisywane na kilka punktów. Już wielopiętrowy spis treści pokaże, jak rozległy obszar badają autorzy. Lekturę rozbijają dodatkowe ramki z przykładami, wyciągami z badań czy komentarzami. Dla ceniących sobie interaktywność pojawiają się tu testy psychologiczne, ale też „quizy, sposoby sprawdzania wiedzy – swoiste egzaminy i ćwiczenia. Czytelnicy mogą przekonać się, czy zapamiętali najważniejsze pojęcia i ewentualnie wrócić do definicji dzięki odsyłaczom. Autorzy zakładają więc pracę samodzielną i robią wszystko, żeby zapewnić zainteresowanym jak najpełniejsze uchwycenie problemów .Czasem trochę brakuje rozwinięcia „poradnikowego”, choćby wybranych tematów – w rozdziale o komunikacji niewerbalnej można było położyć większy nacisk na przykłady i wysyłane pozasłowne komunikaty. Być może jednak autorom zależy bardziej na ujednoliceniu zawartości kolejnych części tomu – albo na uniknięciu skojarzeń z publikacjami kioskowymi.
„Relacje interpersonalne” to książka, która także swoim rozmiarem rzuca się w oczy. Nic dziwnego: przy chęci zarejestrowania aktualnego stanu badań i przy tak rozległym zagadnieniu, podręcznik się rozrasta – a nie da się przecież zrezygnować ani z obszernej bibliografii, ani ze słownika pojęć. Materiały graficzne zostały tu dobrze dobrane – przede wszystkim są tu wykresy i schematy ułatwiające zapamiętywanie, albo zdjęcia przy przykładach filmowych – ale pojawią się również całe serie rysunków satyrycznych, które najlepiej oddają istotę problemu lub w prosty sposób pokazują czytelnikom sfery nieporozumień.
Może być ta publikacja wykorzystywana w procesie samorozwoju – ale takie podejście wymagać będzie ogromnego nakładu pracy i pewnego poziomu wiedzy, odbiorcom wówczas zabraknie zdecydowanie poradnikowych wyliczeń i wskazówek. Jednak dla tych, którzy chcą dowiedzieć się jak najwięcej o kontaktach międzyludzkich, „Relacje interpersonalne” staną się ważnym zestawem wiadomości i odkryć.
środa, 9 stycznia 2019
Marta Sztokfisz: Pani od obiadów. Lucyna Ćwierczakiewiczowa. Historia życia
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018.
Przepis na sukces
Zainteresowanie programami kulinarnymi jest dzisiaj spore - więc to dobry moment, żeby przypomnieć masowej publiczności postać nietuzinkową i robiącą karierę w XIX wieku – przed ekspansją mediów i na długo przed zjawiskiem celebrytyzmu. Lucyna Ćwierczakiewiczowa miałaby ogromną szansę, żeby zaistnieć w rozmaitych show, skoro trafiła do zbiorowej świadomości i bez takiego wsparcia. Podjęła ryzyko, wydając książki z przepisami kulinarnymi, a potem też - z poradami dla gospodyń domowych. Osiągnęła sukces, podbijając rynek, a do dzisiaj jej wskazówki bywają traktowane jako najlepsze rozwiązania dla prowadzących dom. Trudno byłoby nie docenić dostosowania codziennego menu (na cały rok!) do dostępnych akurat sezonowych składników i do kieszeni przeciętnej gospodyni. Ćwierczakiewiczowa uczyła, jak jeść, żeby zachować zdrowie i energię, jak bilansować dietę i jak oszczędzać pieniądze. Na tym aspekcie – edukowania społeczeństwa i poszukiwania najlepszych wersji przepisów - bazuje Marta Sztokfisz w tomie “Pani od obiadów”. Najbardziej akcentuje kwestie gotowania i zdobywania wiedzy przez bohaterkę: zajmuje się fenomenem Ćwierczakiewiczowej, którą poznawali jej odbiorcy – przedstawia bohaterkę raptowną, porywczą kobietą słynącą z ciętego języka, odważną a i bezkompromisową - ale i taką, która odważyła się marzyć. Pomija za to tematy prywatne, niezbyt wiele pisze o Ćwierczakiewiczowej domowej - trochę o jej mężach, o przybranej córce zaledwie wzmiankuje. Nie wiadomo do końca, czy wynika to z przyjętej przez autorkę strategii narracyjnej, z braku materiałów, które da się przekuć na anegdoty – bo na pewno nie z braku miejsca, to dałoby się wygospodarować przy innym składzie - faktem jest, że o codzienności gospodyni domowej wiele Marta Sztokfisz nie opowie. Za to co pewien czas powraca do samych przepisów, cytuje je niemal dla przyjemności obcowania z wyrazistym stylem, dzisiaj mocno archaicznym, ale jednak i tak barwnym, a do tego – szalenie szczegółowym. Ćwierczakiewiczowa nie pozostawia miejsca na wątpliwości czy na eksperymenty, stara się każdy detal omówić, świadoma, że od tego zależy jej sukces i uznanie odbiorców. Jej racje po latach sprawdza też autorka książki “Pani od obiadów”, która docenia podpowiedzi – trafne również dla zapracowanych pań domu. Okazuje się, że porady Ćwierczakiewiczowej nie tracą na wartości, tyle tylko, że odrobinę czasem trzeba zmodyfikować menu pod dostępne składniki. Sztokfisz zresztą bardzo chce przekonać czytelników do ponadczasowości tych porad. Podąża za swoją bohaterką, odnotowując relacje towarzyskie albo reakcje na Ćwierczakiewiczową jako silną osobowość. Opisuje jej stosunki z Bolesławem Prusem, a i pomysły na biznes. W tym wszystkim trochę mało jest marzeń kobiety, jej zwyczajności. A jednak “Pani od obiadów” to lektura do czytania dla rozrywki i przyjemności - może też tym tropem szła Marta Sztokfisz, kiedy stawiała na beletrystykę a nie na rejestrowanie dat i faktów. Publicystyczny styl – migawki z przeszłości, ale bez archaizowania - przełamuje co pewien czas wzmiankami o odbiorze Ćwierczakiewiczowej w XXI wieku. Znajdzie się tu trochę miejsca na humor, zwłaszcza tam, gdzie bohaterka książki nie powściągała emocji w walce o swoje – ale i na gorycz, przede wszystkim u schyłku życia, kiedy przebrzmiewają echa sukcesu i nikt nie chce już stawać w obronie Lucyny Ćwierczakiewiczowej.
Chociaż kwestie prywatne nie są tym, co Sztokfisz chciałaby u tej postaci eksponować, udaje jej się ładnie zaakcentować jeden motyw, relację bohaterki z jej drugim mężem. Nie ma tu zagłębiania się w intymne sfery, ale autorka tomu odnotowuje piękną przyjaźń i wsparcie, związek na wskroś nowoczesny, wymarzony w każdej epoce – bez awantur i sporów, oparty na zrozumieniu. I dzięki temu tematowi można Marcie Sztokfisz wybaczyć mocną wybiórczość w biograficznych poszukiwaniach. Jest “Pani od obiadów” lekką lekturą, po którą można sięgnąć z ciekawości albo dla rozrywki.
Przepis na sukces
Zainteresowanie programami kulinarnymi jest dzisiaj spore - więc to dobry moment, żeby przypomnieć masowej publiczności postać nietuzinkową i robiącą karierę w XIX wieku – przed ekspansją mediów i na długo przed zjawiskiem celebrytyzmu. Lucyna Ćwierczakiewiczowa miałaby ogromną szansę, żeby zaistnieć w rozmaitych show, skoro trafiła do zbiorowej świadomości i bez takiego wsparcia. Podjęła ryzyko, wydając książki z przepisami kulinarnymi, a potem też - z poradami dla gospodyń domowych. Osiągnęła sukces, podbijając rynek, a do dzisiaj jej wskazówki bywają traktowane jako najlepsze rozwiązania dla prowadzących dom. Trudno byłoby nie docenić dostosowania codziennego menu (na cały rok!) do dostępnych akurat sezonowych składników i do kieszeni przeciętnej gospodyni. Ćwierczakiewiczowa uczyła, jak jeść, żeby zachować zdrowie i energię, jak bilansować dietę i jak oszczędzać pieniądze. Na tym aspekcie – edukowania społeczeństwa i poszukiwania najlepszych wersji przepisów - bazuje Marta Sztokfisz w tomie “Pani od obiadów”. Najbardziej akcentuje kwestie gotowania i zdobywania wiedzy przez bohaterkę: zajmuje się fenomenem Ćwierczakiewiczowej, którą poznawali jej odbiorcy – przedstawia bohaterkę raptowną, porywczą kobietą słynącą z ciętego języka, odważną a i bezkompromisową - ale i taką, która odważyła się marzyć. Pomija za to tematy prywatne, niezbyt wiele pisze o Ćwierczakiewiczowej domowej - trochę o jej mężach, o przybranej córce zaledwie wzmiankuje. Nie wiadomo do końca, czy wynika to z przyjętej przez autorkę strategii narracyjnej, z braku materiałów, które da się przekuć na anegdoty – bo na pewno nie z braku miejsca, to dałoby się wygospodarować przy innym składzie - faktem jest, że o codzienności gospodyni domowej wiele Marta Sztokfisz nie opowie. Za to co pewien czas powraca do samych przepisów, cytuje je niemal dla przyjemności obcowania z wyrazistym stylem, dzisiaj mocno archaicznym, ale jednak i tak barwnym, a do tego – szalenie szczegółowym. Ćwierczakiewiczowa nie pozostawia miejsca na wątpliwości czy na eksperymenty, stara się każdy detal omówić, świadoma, że od tego zależy jej sukces i uznanie odbiorców. Jej racje po latach sprawdza też autorka książki “Pani od obiadów”, która docenia podpowiedzi – trafne również dla zapracowanych pań domu. Okazuje się, że porady Ćwierczakiewiczowej nie tracą na wartości, tyle tylko, że odrobinę czasem trzeba zmodyfikować menu pod dostępne składniki. Sztokfisz zresztą bardzo chce przekonać czytelników do ponadczasowości tych porad. Podąża za swoją bohaterką, odnotowując relacje towarzyskie albo reakcje na Ćwierczakiewiczową jako silną osobowość. Opisuje jej stosunki z Bolesławem Prusem, a i pomysły na biznes. W tym wszystkim trochę mało jest marzeń kobiety, jej zwyczajności. A jednak “Pani od obiadów” to lektura do czytania dla rozrywki i przyjemności - może też tym tropem szła Marta Sztokfisz, kiedy stawiała na beletrystykę a nie na rejestrowanie dat i faktów. Publicystyczny styl – migawki z przeszłości, ale bez archaizowania - przełamuje co pewien czas wzmiankami o odbiorze Ćwierczakiewiczowej w XXI wieku. Znajdzie się tu trochę miejsca na humor, zwłaszcza tam, gdzie bohaterka książki nie powściągała emocji w walce o swoje – ale i na gorycz, przede wszystkim u schyłku życia, kiedy przebrzmiewają echa sukcesu i nikt nie chce już stawać w obronie Lucyny Ćwierczakiewiczowej.
Chociaż kwestie prywatne nie są tym, co Sztokfisz chciałaby u tej postaci eksponować, udaje jej się ładnie zaakcentować jeden motyw, relację bohaterki z jej drugim mężem. Nie ma tu zagłębiania się w intymne sfery, ale autorka tomu odnotowuje piękną przyjaźń i wsparcie, związek na wskroś nowoczesny, wymarzony w każdej epoce – bez awantur i sporów, oparty na zrozumieniu. I dzięki temu tematowi można Marcie Sztokfisz wybaczyć mocną wybiórczość w biograficznych poszukiwaniach. Jest “Pani od obiadów” lekką lekturą, po którą można sięgnąć z ciekawości albo dla rozrywki.