piątek, 11 stycznia 2019

Katarzyna Enerlich: Prowincja pełna marzeń i gwiazd

MG, Kraków 2018.

Historia nieopowiedziana

Nie dziwi, bo i dziwić nie może, że „Prowincja pełna marzeń i gwiazd” jako dwie powieści obyczajowe w jednym potężnym tomie powraca na rynek – w końcu odbiorczynie spragnione są takich „życiowych” historii z osobistymi wyznaniami w tle. A jeśli do nich dołożyć drobne porady dotyczące życia w zgodzie z naturą czy przepisy na miłość lub jej brak – wiadomo, ze jest to prosta droga do bestsellerów. Katarzyna Enerlich robi jeszcze coś, co zapewnia jej uznanie lokalnych władz, to znaczy: przedstawia Mazury, regionalne zwyczaje i problemy ludzi, lokalny patriotyzm odzwierciedla się w powieści w prezentowaniu choćby miejscowych walczących na przykład o ocalenie starych drzew, którymi przodkowie wysadzali aleje – ale nie tylko. Próbuje między innymi też obalać stereotyp złych Niemców, którzy powracają na te ziemie, żeby – według społeczności – odzyskiwać swoje domy. Robi zatem Enerlich sporo dobrego dla promocji regionu i łagodzenia konfliktów. W warstwie fabularnej skupia się natomiast na historii Ludmiły Gold, trzydziestoparolatki u progu wielkich życiowych zmian.

Na początku Ludka jest dziennikarką miejscowej gazety, po zmianie szefa doświadczającą mobbingu i coraz bardziej sfrustrowaną. Nie ma rodziny, ale marzy o założeniu własnej. Wpada w ramiona Martina, Niemca, który przyjechał, by znaleźć dawne mieszkanie ojca. Ludmiła wierzy, że wystarczy mieć marzenia, a wszechświat natychmiast zajmie się ich spełnianiem – tak też się dzieje. Kobieta nie tylko spotyka na swojej drodze życzliwe osoby, ale też krok po kroku realizuje własny plan na szczęście. Przechodzi rozmaite zawirowania i kryzysy sercowe, a także małżeńskie burze, aż w końcu przekonuje się, że siły może szukać tylko w sobie. Dopiero wtedy osiąga upragnioną stabilizację. Jej wybory nie zawsze będą zrozumiałe dla czytelniczek, do części wydarzeń Ludmiła nie przekona, ale dostarcza przynajmniej huśtawki emocji, a to już dużo w obyczajówce.

Problem w tym, że mimo szczerości uczuciowej Katarzyna Enerlich pisze słabo i nie chodzi tu wyłącznie o błędy do wyłapania przez korektę (pierwsze wydanie „Prowincji pełnej marzeń” było pod tym względem tragiczne, ale i tu literówek jest mnóstwo). Najpierw ma skłonność do popadania dodatkowe tłumaczenia: jeśli kogoś przedstawia alb odnosi się do nowej dla czytelniczek sytuacji, od razu następny akapit – obowiązkowo – poświęca na rozwinięcie zagadnienia. Czasami tłumaczy się z rzeczy niepotrzebnych i błahych, upodobań, które nic nie wnoszą albo są jednorazowe (kogo obchodzi, że „kamzelka” bez i w środku brzmi dla bohaterki fajniej, skoro w kilkusetstronicowej książce pojawia się to raz?), czasami zamienia się w moralistkę i zwyczajnie poucza odbiorczynie. Potem wpada w manię dublowania określeń w celu ich rzekomego doprecyzowania (i stosują ten chwyt wszyscy bohaterowie, co męczy). W drugim tomie co pewien czas nawiązuje do wiedzy z pierwszego. Łatwo ulega zachwytom i egzaltacji, wtedy nieświadomie zaczyna „dziubdziać” w tekście. Niepotrzebnie tłumaczy oczywiste uczucia bohaterki albo gubi się w ich eksponowaniu. I tak bez końca. W rezultacie fanki obyczajówek będą przy tej książce trwać ze względu na ciekawość zakończenia – i zgrzytać zębami przy rozwiązaniach formalnych. Wychwalanie prowincji nie wystarczy, żeby odnieść sukces: trzeba jeszcze umieć opowiedzieć historię bez infantylnych tonów, a tego Enerlich – niestety – nie zapewni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz