Akapit Press, Łódź 2017.
W zieleni
Najpierw Ida Pierelotkin tomem „Pepa, nie świruj” zachwyciła, a potem stopniowo obniżała poziom powieści, schodząc do nurtu pop. Jej „Wenus w pietruszce”, owszem, naszpikowana jest motywami ekologii i mody na kuchnię wege – ale fabularnie okazuje się słabiutka. Nie ma w niej ani metamorfoz postaci, ani ciekawych zwrotów akcji – to właściwie rozdmuchane opowiadanie, w którym ważne jest tylko udzielenie wskazówki sercowej nastolatkom. Jeśli dodać do tego, że to mało wyrafinowana wskazówka, nie wiadomo, co właściwie chciała autorka tym tomem zyskać. Całą energię poświęciła na budowanie narracji pełnej synonimów – tyle że pustej treściowo.
Na wspólne wakacje eko jadą trzy przyjaciółki – Irmina, Fretka i Gośka. Cechuje je wyostrzony zmysł ironii i wysokie poczucie własnej wartości. Na miejscu jednak Irmina i Fretka niemal całkiem znikają, ustępując pola dumnej i narcystycznej Gośce. Ta wciąż manifestuje swoją wyższość wobec uczestników obozu i wzdycha do najbardziej niedostępnego chłopaka. Przez całą książkę Gośka robi maślane oczy do Baszka, ją z kolei adoruje młodszy (także od niej) brat Baszka, Borys. Gośka za wszelką cenę stara się Baszkowi przypodobać i udaje kogoś, kim nie jest, może dokonywać mało wiarygodnych przemian dzięki wiedzy zdobywanej w nieetyczny sposób. Autorka skupia się na tym, żeby urozmaicić bohaterce turnus, wprowadza rywalizację z bębniarką Czesią, a w podskórnej warstwie historii przez cały czas próbuje ośmieszać zabiegi Gośki. Wychodzi na to, że tom nie ma bohatera pozytywnego, bo ani Gośka, ani Baszko, ani Czesia na takie miano nie zasługują, a Borys – stylizowany trochę na młodego Robrojka z czasów „Kwiatu kalafiora” bywa mocno męczący. Skoro tak, w „Wenus w pietruszce” nie ma za bardzo kogo polubić, komu kibicować i komu się przyglądać. A to oznacza, że książka nie angażuje tak, jak powinna. Jedyne pytanie, jakie pojawi się podczas lektury to to, czy Gośka zacznie chodzić z Baszkiem (chociaż naprawdę wcale tego nie chce) – bo nawet motyw tajemniczości chłopaka i płoszenia kolejnych wybranek ulega zapomnieniu. Czytelniczki mogą ewentualnie dołączyć do dyskusji w sprawie zdrowego odżywiania się, a mód na nie – bo autorka bez przerwy przemyca te wątki, sprawnie uwiarygodniając miejsce pobytu przyjaciółek.
W „Wenus w pietruszce” narracji daleko do transparentnej, ale do tego autorka dawno odbiorczynie przyzwyczaiła – jej prześmiewczy ton najlepiej pasuje do stylu mocno oryginalnego. Ida Pierelotkin nie sugeruje, że czytelnicy otrzymają standardową sercową opowieść, raczej sygnalizuje, że taki rytm ją nudzi. Ucieka od banałów w tekście – tym bardziej dziwi, że banał wybiera na przesłanie książki. Nastoletnie czytelniczki raczej wolą eksponowanie sercowych dylematów niż wyśmiewanie się z trendów. Jasne, że po tomy Pierelotkin sięgają te nastawione na ironię odbiorczynie – a jednak tu nie otrzymują nic w zamian za brak silnych wrażeń. I to może być problem z „Wenus w pietruszce”. Trudniej będzie czytelniczkom przetrawić słuszne przecież pouczenia, obrazki wyniosłej Gośki, która sama sobie uprzykrza wakacje, a do tego przestaje realnie oceniać rzeczywistość. Równie nienaturalnie jak Gośka wypada jej wierny adorator. Autorka rezygnuje z wielkiej miłości, ale w zamian nie oferuje nawet oryginalnego flirtu – iskrzy tylko czasami, gdy do gry o chłopaka włącza się Czesia – ale też bez fajerwerków. „Wenus w pietruszce” jest powieścią w stylu pop, tyle że z lepszą narracją. To książka szybka, jednowymiarowa i niepozostawiająca żadnych śladów w młodych odbiorczyniach. Nie imponuje pomysłami, a sam język to za mało, żeby skupić grono fanek wokół historii. Nawet odejście od stereotypowych kontekstów na rzecz ekocodzienności nie wystarcza (w dodatku autorka i korekta nie przechodzą testu „strużki” – jeśli z wymion krowy popłyną „stróżki” mleka, to można tylko współczuć gospodarstwu…).
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
niedziela, 30 kwietnia 2017
Ewa Nowak: Edison. O wielkim wynalazcy
Egmont, Warszawa 2017.
Próby
Historię Edisona przybliżyła maluchom najpierw zachodnia seria Wielcy i Sławni, teraz – w cyklu Czytam sobie na poziomie trzecim prezentuje ją Ewa Nowak, która w pierwszej kolejności skupia się na młodych latach i pasji wynalazcy – oraz na cechach charakteru, które nie pozwalają mu się poddawać niezależnie od okoliczności i szeregu porażek. W tym ujęciu Edison jest poszukiwaczem najlepszych rozwiązań, geniuszem, który nie może sobie pozwolić na lenistwo. Tomik przeznaczony dla samodzielnie czytających dzieci okazuje się bardzo ciekawy i inspirujący – maluchy szybko zorientują się, że mają do czynienia z nietuzinkową postacią, a często też dostrzegą podobieństwo do swoich własnych zachowań, na przykład przy ciągłym dociekaniu przyczyn obserwowanych zjawisk. Mały Edison uwielbia zadawać pytania, a ciekawość świata jest u niego bardzo silna. Do tego stopnia, że gdy nie znajduje dla siebie miejsca w szkole, bez opamiętania czyta książki i podręczniki, a także przeprowadza kolejne eksperymenty naukowe. Takiego wynalazcę prezentuje Ewa Nowak – Edison nigdy się nie poddaje, a każda nieudana próba ma przybliżać go do upragnionego wyjaśnienia, to samo powtarza swoim pracownikom, gdy już jest dorosły.
Autorka wprowadza też do tomiku elementy komiczne – zwłaszcza nieudane doświadczenia w domu: przypadkowe wybuchy i pożary, testowanie pomysłów na kotach lub kolegach – to wszystko nadaje książce humorystycznego tonu i rozbudza ciekawość. Nowak pokazuje też, jak Edison radził sobie z potrzebami finansowymi – żeby zdobyć środki na zakup potrzebnych materiałów najpierw gromadził oszczędności, później – w pracy – wykazywał się pomysłowością i celnymi obserwacjami, dzięki którym mógł minimalizować straty, a powiększać zyski. Wreszcie dochodzi autorka do wynalazków, które zmieniały świat lub do ulepszeń już istniejących przedmiotów. Przez cały czas podkreśla upór i determinację Edisona, wskazuje cechy potrzebne dobremu wynalazcy i tłumaczy, w jaki sposób można osiągnąć sukces. Mniej zajmuje się życiem prywatnym, interesuje ją to, co dzieje się w laboratoriach i w relacjach ze współpracownikami, którzy nie zawsze popierali system działania Edisona. Zaspokaja ciekawość w tej jednej dziedzinie, za to nie otwiera innych tematów, bohater istnieje w tym tomiku tylko jako badacz.
„Edison. O wielkim wynalazcy” to lektura z trzeciego poziomu cyklu, co oznacza, że czarno-białe komiksowe szkice Agaty Kopff pełnią tu drugorzędną funkcję. Tekst został rozbudowany (w dalszym ciągu duży druk sprawia, że małych odbiorców nie zamęcza się nadmiarem liter, ale to już „poważna” książka) i wzbogacony o słowniczek trudniejszych pojęć. Ewa Nowak dba o to, by zachęcić dzieci do czytania, ale i o to, by z tomiku wyniosły cenną lekcję dla siebie. Dostarcza im rozrywki oraz wiadomości, przybliża sylwetkę Edisona, ale przy tym też nie zapomina o podsycaniu ciekawości. „Edison. O wielkim wynalazcy” to publikacja, która pozwoli najmłodszym uwierzyć we własne siły – poczuć się prawdziwymi czytelnikami i przeżyć przygodę. Na trzecim poziomie serii autorzy mogą czuć się bardziej swobodnie – wolno im o wiele więcej niż w matematycznie określanych poprzednich poziomach – to procentuje udanymi drobnymi książeczkami objaśniającymi dzieciom świat.
Próby
Historię Edisona przybliżyła maluchom najpierw zachodnia seria Wielcy i Sławni, teraz – w cyklu Czytam sobie na poziomie trzecim prezentuje ją Ewa Nowak, która w pierwszej kolejności skupia się na młodych latach i pasji wynalazcy – oraz na cechach charakteru, które nie pozwalają mu się poddawać niezależnie od okoliczności i szeregu porażek. W tym ujęciu Edison jest poszukiwaczem najlepszych rozwiązań, geniuszem, który nie może sobie pozwolić na lenistwo. Tomik przeznaczony dla samodzielnie czytających dzieci okazuje się bardzo ciekawy i inspirujący – maluchy szybko zorientują się, że mają do czynienia z nietuzinkową postacią, a często też dostrzegą podobieństwo do swoich własnych zachowań, na przykład przy ciągłym dociekaniu przyczyn obserwowanych zjawisk. Mały Edison uwielbia zadawać pytania, a ciekawość świata jest u niego bardzo silna. Do tego stopnia, że gdy nie znajduje dla siebie miejsca w szkole, bez opamiętania czyta książki i podręczniki, a także przeprowadza kolejne eksperymenty naukowe. Takiego wynalazcę prezentuje Ewa Nowak – Edison nigdy się nie poddaje, a każda nieudana próba ma przybliżać go do upragnionego wyjaśnienia, to samo powtarza swoim pracownikom, gdy już jest dorosły.
Autorka wprowadza też do tomiku elementy komiczne – zwłaszcza nieudane doświadczenia w domu: przypadkowe wybuchy i pożary, testowanie pomysłów na kotach lub kolegach – to wszystko nadaje książce humorystycznego tonu i rozbudza ciekawość. Nowak pokazuje też, jak Edison radził sobie z potrzebami finansowymi – żeby zdobyć środki na zakup potrzebnych materiałów najpierw gromadził oszczędności, później – w pracy – wykazywał się pomysłowością i celnymi obserwacjami, dzięki którym mógł minimalizować straty, a powiększać zyski. Wreszcie dochodzi autorka do wynalazków, które zmieniały świat lub do ulepszeń już istniejących przedmiotów. Przez cały czas podkreśla upór i determinację Edisona, wskazuje cechy potrzebne dobremu wynalazcy i tłumaczy, w jaki sposób można osiągnąć sukces. Mniej zajmuje się życiem prywatnym, interesuje ją to, co dzieje się w laboratoriach i w relacjach ze współpracownikami, którzy nie zawsze popierali system działania Edisona. Zaspokaja ciekawość w tej jednej dziedzinie, za to nie otwiera innych tematów, bohater istnieje w tym tomiku tylko jako badacz.
„Edison. O wielkim wynalazcy” to lektura z trzeciego poziomu cyklu, co oznacza, że czarno-białe komiksowe szkice Agaty Kopff pełnią tu drugorzędną funkcję. Tekst został rozbudowany (w dalszym ciągu duży druk sprawia, że małych odbiorców nie zamęcza się nadmiarem liter, ale to już „poważna” książka) i wzbogacony o słowniczek trudniejszych pojęć. Ewa Nowak dba o to, by zachęcić dzieci do czytania, ale i o to, by z tomiku wyniosły cenną lekcję dla siebie. Dostarcza im rozrywki oraz wiadomości, przybliża sylwetkę Edisona, ale przy tym też nie zapomina o podsycaniu ciekawości. „Edison. O wielkim wynalazcy” to publikacja, która pozwoli najmłodszym uwierzyć we własne siły – poczuć się prawdziwymi czytelnikami i przeżyć przygodę. Na trzecim poziomie serii autorzy mogą czuć się bardziej swobodnie – wolno im o wiele więcej niż w matematycznie określanych poprzednich poziomach – to procentuje udanymi drobnymi książeczkami objaśniającymi dzieciom świat.
sobota, 29 kwietnia 2017
Adrian Grzegorzewski: Czas burzy
Między Słowami, Kraków 2017.
Wojna o miłość
Śmierć i miłość jako dwa wielkie tematy gwarantujące uwagę czytelników i katalizujące narrację Adrian Grzegorzewski traktuje jako jedyne warte uwagi – na nich osnuwa cały „Czas burzy” i o ile na początku tomu wydaje się to przekonującym rozwiązaniem, o tyle później ustawiczne przeskakiwanie między tymi dwoma motywami staje się nużące i przewidywalne, nawet mimo tego, że autor sobie radzi z samym rytmem opowieści. Odwołuje się Grzegrzewski do miłości ponad podziałami i do problemów, jakie wywołują wojny. Chociaż osadza akcję w konkretnym miejscu i czasie, stawia na dość uniwersalne przeżycia – kontrastowane z wojennymi zagrożeniami i strachem. Tu zwyczajne marzenia – choćby o byciu z bliskimi, bezpieczeństwie rodziny czy o spokoju są zaburzane przez kolejne tragedie.
Ukrainka Swieta i jej polska przyjaciółka Marta zostały przez wojenną zawieruchę rozdzielone, a co najmniej jedną z kobiet wojna bezpowrotnie zmienia. Przy koszmarze codzienności nawet drobne sąsiedzkie potyczki wyostrzają się do granic możliwości – na zniewagę, choćby i urojoną, odpowiada się śmiercią. Do świata ogarniętego wojną dochodzi więc i ludzka zapalczywość, niezdolność do ustępstw, za to starannie pielęgnowane poczucie krzywdy. Martę i Swietę poza przyjaźnią łączy też Piotr – ukochany tej drugiej. Polak, który po kilku latach wojny trafia na wybrankę serca i próbuje wrócić do dawnego uczucia w nowych warunkach. W sferę damsko-męskich komplikacji Grzegorzewski wprowadza też Niemkę, Erikę – cenną jako źródło informacji, piękną i niezwykle niebezpieczną, powieściową femme fatale. Jej intrygi podkopują kruche szczęście i stają się przyczyną coraz to nowych konfliktów na płaszczyźnie sercowej. Swieta uczy się ustępstw dla dobra ukochanego, Marta natomiast ciężko trenuje, żeby w razie konieczności zachowywać się jak żołnierz (niemal komandos), a nie słaba kobieta. Ale dla Grzegorzewskiego to tylko tło.
„Czas burzy” jest przede wszystkim powieścią wojenną, autora najbardziej pasjonują punkty ścierania się odrębnych kultur i narodowości. Stara się, żeby zawsze albo istniał pretekst do natychmiastowej konfrontacji, albo – właśnie trwały walki. Nie boi się epatowania okrucieństwem, wiele razy na oczach czytelników będzie różne postacie brutalnie uśmiercał, cały czas utrzymuje stały poziom grozy, nie daje odbiorcom ani chwili wytchnienia – i nie byłoby w tym nic złego (ani dziwnego, biorąc pod uwagę gatunek i umiejscowienie akcji), ale trudno powiedzieć, dokąd to właściwie prowadzi. Autor w tekście zachowuje się tak, jakby nie miał wizji dalszego ciągu, jakby mógł tylko omawiać tu i teraz bohaterów, bo i tak wszelkie plany zniweczy mu wojna i ludzka zawiść. A skoro Grzegorzewski mocno podkreśla uczucia i wojenne zbrodnie, skoro bez przerwy akcentuje ekstrema – nie starcza mu energii na uprawdopodobnienie dążeń postaci. W efekcie powieść, chociaż pełna jest emocji, jest też papierowa, nie angażuje tak, jak powinna. Grzegorzewskiemu słowa uznania należą się za narrację, plastyczność języka (choć bywa, że popełnia drobne błędy niewyłapane na etapie redakcji: haust powietrza nie może mieć zapachu) – ale nie za konstrukcję, i tomu, i charakterów. W takiej wersji „Czas burzy” to bardziej oczekiwanie na prawdziwą mięsistą opowieść, tęsknota za taką. Inna rzecz, że w porównaniu z zachodnimi wielkimi narracjami Grzegorzewski wypada nawet nieźle – nie akcentuje filmowej naiwności, nie wpada w modne nurty tylko dla samej obietnicy stworzenia bestselleru. Tym więcej się od niego będzie wymagać – jeśli już chce zawładnąć czytelnikami i przedstawić im wielkie przeżycia bohaterów, musi tych bohaterów uprawdziwić nie tylko w motywacjach. „Czas burzy” to książka dla odbiorców, którzy przede wszystkim zwracają uwagę na styl pisania, a przeżywać akcję chcą w drugiej kolejności.
Wojna o miłość
Śmierć i miłość jako dwa wielkie tematy gwarantujące uwagę czytelników i katalizujące narrację Adrian Grzegorzewski traktuje jako jedyne warte uwagi – na nich osnuwa cały „Czas burzy” i o ile na początku tomu wydaje się to przekonującym rozwiązaniem, o tyle później ustawiczne przeskakiwanie między tymi dwoma motywami staje się nużące i przewidywalne, nawet mimo tego, że autor sobie radzi z samym rytmem opowieści. Odwołuje się Grzegrzewski do miłości ponad podziałami i do problemów, jakie wywołują wojny. Chociaż osadza akcję w konkretnym miejscu i czasie, stawia na dość uniwersalne przeżycia – kontrastowane z wojennymi zagrożeniami i strachem. Tu zwyczajne marzenia – choćby o byciu z bliskimi, bezpieczeństwie rodziny czy o spokoju są zaburzane przez kolejne tragedie.
Ukrainka Swieta i jej polska przyjaciółka Marta zostały przez wojenną zawieruchę rozdzielone, a co najmniej jedną z kobiet wojna bezpowrotnie zmienia. Przy koszmarze codzienności nawet drobne sąsiedzkie potyczki wyostrzają się do granic możliwości – na zniewagę, choćby i urojoną, odpowiada się śmiercią. Do świata ogarniętego wojną dochodzi więc i ludzka zapalczywość, niezdolność do ustępstw, za to starannie pielęgnowane poczucie krzywdy. Martę i Swietę poza przyjaźnią łączy też Piotr – ukochany tej drugiej. Polak, który po kilku latach wojny trafia na wybrankę serca i próbuje wrócić do dawnego uczucia w nowych warunkach. W sferę damsko-męskich komplikacji Grzegorzewski wprowadza też Niemkę, Erikę – cenną jako źródło informacji, piękną i niezwykle niebezpieczną, powieściową femme fatale. Jej intrygi podkopują kruche szczęście i stają się przyczyną coraz to nowych konfliktów na płaszczyźnie sercowej. Swieta uczy się ustępstw dla dobra ukochanego, Marta natomiast ciężko trenuje, żeby w razie konieczności zachowywać się jak żołnierz (niemal komandos), a nie słaba kobieta. Ale dla Grzegorzewskiego to tylko tło.
„Czas burzy” jest przede wszystkim powieścią wojenną, autora najbardziej pasjonują punkty ścierania się odrębnych kultur i narodowości. Stara się, żeby zawsze albo istniał pretekst do natychmiastowej konfrontacji, albo – właśnie trwały walki. Nie boi się epatowania okrucieństwem, wiele razy na oczach czytelników będzie różne postacie brutalnie uśmiercał, cały czas utrzymuje stały poziom grozy, nie daje odbiorcom ani chwili wytchnienia – i nie byłoby w tym nic złego (ani dziwnego, biorąc pod uwagę gatunek i umiejscowienie akcji), ale trudno powiedzieć, dokąd to właściwie prowadzi. Autor w tekście zachowuje się tak, jakby nie miał wizji dalszego ciągu, jakby mógł tylko omawiać tu i teraz bohaterów, bo i tak wszelkie plany zniweczy mu wojna i ludzka zawiść. A skoro Grzegorzewski mocno podkreśla uczucia i wojenne zbrodnie, skoro bez przerwy akcentuje ekstrema – nie starcza mu energii na uprawdopodobnienie dążeń postaci. W efekcie powieść, chociaż pełna jest emocji, jest też papierowa, nie angażuje tak, jak powinna. Grzegorzewskiemu słowa uznania należą się za narrację, plastyczność języka (choć bywa, że popełnia drobne błędy niewyłapane na etapie redakcji: haust powietrza nie może mieć zapachu) – ale nie za konstrukcję, i tomu, i charakterów. W takiej wersji „Czas burzy” to bardziej oczekiwanie na prawdziwą mięsistą opowieść, tęsknota za taką. Inna rzecz, że w porównaniu z zachodnimi wielkimi narracjami Grzegorzewski wypada nawet nieźle – nie akcentuje filmowej naiwności, nie wpada w modne nurty tylko dla samej obietnicy stworzenia bestselleru. Tym więcej się od niego będzie wymagać – jeśli już chce zawładnąć czytelnikami i przedstawić im wielkie przeżycia bohaterów, musi tych bohaterów uprawdziwić nie tylko w motywacjach. „Czas burzy” to książka dla odbiorców, którzy przede wszystkim zwracają uwagę na styl pisania, a przeżywać akcję chcą w drugiej kolejności.
Britta Teckentrup: 24 godziny. Coś się dzieje w porcie!
Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Obserwacje
Port to kolejne miejsce gwarne, zatłoczone i barwne, nie ma wątpliwości, że na długo może zająć małych odbiorców, zwłaszcza że – co nie pozostaje bez znaczenia dla kilkulatków – pojawiają się w nim ciekawe maszyny: poza jednostkami pływającymi także pojazdy sprawdzające się choćby przy załadunku. Tomik „24 godziny. Coś się dzieje w porcie” to oczywisty sposób przyciągnięcia uwagi najmłodszych, duży rozmiarowo kartonowy picture book z zaokrąglonymi rogami. Znalazło się tu siedem ogromnych rozkładówek – scenek obyczajowych z brzegu morza i gęsto zabudowanych terenów. To też siedem wybranych „godzin” – od siódmej rano do dwudziestej drugiej port tętni życiem. Dzieje się tu dużo i intensywnie, w sam raz, żeby zaciemnić maluchom poszukiwania. Bo „Coś się dzieje w porcie” to wyszukiwanka w stylu, który już kilkulatki znają. Britta Teckentrup zajmuje dzieci szeregiem zagadek, żeby mogły poćwiczyć spostrzegawczość i umiejętność opowiadania, żeby nauczyły się kojarzyć fakty i żeby same tworzyły właściwą historyjkę.
Każda rozkładówka to namalowana scenka z portu. Jak zawsze na wyszukiwankach – bez miejsca wiodącego czy dominującego. Od odbiorców będzie zależeć sposób oglądania. Teoretycznie chronologię porządkuje zegar umieszczony w lewym górnym rogu – może to być okazja do poćwiczenia z dzieckiem odczytywania godzin na tradycyjnym cyferblacie. Obok zegara widnieją cztery pytania dotyczące wyszukiwankowej akcji, a dokładniej – zajęć lub miejsc pobytu konkretnych bohaterów. To automatycznie odsyła na czwartą stronę okładki, tam pojawia się cała galeria postaci z portu. Postaci bajkowych, bo są to antropomorfizowane strojem i zajęciami zwierzęta. Każde ma imię, część – dodatkowo zawód przedstawiony w formie słownej lub rysunkowej. I tak obok Marynarza Patryka pojawi się malarz – Misiek Miś, Babcia Długoucha czy Klabater Kot (kot). Najciekawszym bohaterem, przynajmniej według autorki, ma być Borys Borsuk, bo na każdej rozkładówce pytanie o jego zajęcie kończy serię zadań do wykonania.
Nie wystarczy zatem znaleźć na rysunku wskazanego bohatera (zabawa może trwać i przez sprawdzanie, co robią kolejne postacie, lub – kim są), trzeba jeszcze określić rodzaj podejmowanych przez nie czynności, ewentualnie sprawdzić związki przyczynowo-skutkowe, czyli zajęcia tych samych bohaterów z innych rozkładówek. Do tego dzieci mogą poznawać nowe słowa – czasem trzeba nazwać zaobserwowane statki (lub uczyć się liter dzięki nazwom na burtach). Dorośli mogą wyznaczać pociechom następne zadania do wykonania, żeby przedłużyć rozrywkę. Dużo czasu upłynie, zanim maluchy zapamiętają wszystkich bohaterów i wykonywane przez nich zadania, więc tomik oglądać będą wielokrotnie – dlatego też cieszy, że został wydany na kartonie, to najpraktyczniejsze rozwiązanie.
Dzieci już znają ten rodzaj zabawy i bardzo go polubiły – nie bez znaczenia jest tu fakt, że książka może być traktowana jako ćwiczenie dla najmłodszych, ale i dla starszych pociech, nie trzeba będzie do niej przekonywać dzieci, które interesują się pojazdami (ale i tych, które po prostu lubią zwierzęcych bohaterów w kreskówkach). Postacie na ilustracjach składają się z pozbawionych konturów barwnych plam (od czasu do czasu w przecierankowe desenie), kolorystyka została stonowana – tak, żeby uniknąć wrażenia pstrokacizny oraz żeby nie rozpraszać dodatkowo odbiorców barwnym chaosem. Wiele się na tych stronach dzieje, ale wszystko wydaje się sensownie umotywowane, osadzone w przestrzeni portu. Ta książeczka pokaże odbiorcom, co dzieje się w niezwykłym dla nich miejscu – rozbudzi ciekawość i dostarczy wielu wrażeń. Sprawdzi się pod względem rozrywkowym i edukacyjnym.
Obserwacje
Port to kolejne miejsce gwarne, zatłoczone i barwne, nie ma wątpliwości, że na długo może zająć małych odbiorców, zwłaszcza że – co nie pozostaje bez znaczenia dla kilkulatków – pojawiają się w nim ciekawe maszyny: poza jednostkami pływającymi także pojazdy sprawdzające się choćby przy załadunku. Tomik „24 godziny. Coś się dzieje w porcie” to oczywisty sposób przyciągnięcia uwagi najmłodszych, duży rozmiarowo kartonowy picture book z zaokrąglonymi rogami. Znalazło się tu siedem ogromnych rozkładówek – scenek obyczajowych z brzegu morza i gęsto zabudowanych terenów. To też siedem wybranych „godzin” – od siódmej rano do dwudziestej drugiej port tętni życiem. Dzieje się tu dużo i intensywnie, w sam raz, żeby zaciemnić maluchom poszukiwania. Bo „Coś się dzieje w porcie” to wyszukiwanka w stylu, który już kilkulatki znają. Britta Teckentrup zajmuje dzieci szeregiem zagadek, żeby mogły poćwiczyć spostrzegawczość i umiejętność opowiadania, żeby nauczyły się kojarzyć fakty i żeby same tworzyły właściwą historyjkę.
Każda rozkładówka to namalowana scenka z portu. Jak zawsze na wyszukiwankach – bez miejsca wiodącego czy dominującego. Od odbiorców będzie zależeć sposób oglądania. Teoretycznie chronologię porządkuje zegar umieszczony w lewym górnym rogu – może to być okazja do poćwiczenia z dzieckiem odczytywania godzin na tradycyjnym cyferblacie. Obok zegara widnieją cztery pytania dotyczące wyszukiwankowej akcji, a dokładniej – zajęć lub miejsc pobytu konkretnych bohaterów. To automatycznie odsyła na czwartą stronę okładki, tam pojawia się cała galeria postaci z portu. Postaci bajkowych, bo są to antropomorfizowane strojem i zajęciami zwierzęta. Każde ma imię, część – dodatkowo zawód przedstawiony w formie słownej lub rysunkowej. I tak obok Marynarza Patryka pojawi się malarz – Misiek Miś, Babcia Długoucha czy Klabater Kot (kot). Najciekawszym bohaterem, przynajmniej według autorki, ma być Borys Borsuk, bo na każdej rozkładówce pytanie o jego zajęcie kończy serię zadań do wykonania.
Nie wystarczy zatem znaleźć na rysunku wskazanego bohatera (zabawa może trwać i przez sprawdzanie, co robią kolejne postacie, lub – kim są), trzeba jeszcze określić rodzaj podejmowanych przez nie czynności, ewentualnie sprawdzić związki przyczynowo-skutkowe, czyli zajęcia tych samych bohaterów z innych rozkładówek. Do tego dzieci mogą poznawać nowe słowa – czasem trzeba nazwać zaobserwowane statki (lub uczyć się liter dzięki nazwom na burtach). Dorośli mogą wyznaczać pociechom następne zadania do wykonania, żeby przedłużyć rozrywkę. Dużo czasu upłynie, zanim maluchy zapamiętają wszystkich bohaterów i wykonywane przez nich zadania, więc tomik oglądać będą wielokrotnie – dlatego też cieszy, że został wydany na kartonie, to najpraktyczniejsze rozwiązanie.
Dzieci już znają ten rodzaj zabawy i bardzo go polubiły – nie bez znaczenia jest tu fakt, że książka może być traktowana jako ćwiczenie dla najmłodszych, ale i dla starszych pociech, nie trzeba będzie do niej przekonywać dzieci, które interesują się pojazdami (ale i tych, które po prostu lubią zwierzęcych bohaterów w kreskówkach). Postacie na ilustracjach składają się z pozbawionych konturów barwnych plam (od czasu do czasu w przecierankowe desenie), kolorystyka została stonowana – tak, żeby uniknąć wrażenia pstrokacizny oraz żeby nie rozpraszać dodatkowo odbiorców barwnym chaosem. Wiele się na tych stronach dzieje, ale wszystko wydaje się sensownie umotywowane, osadzone w przestrzeni portu. Ta książeczka pokaże odbiorcom, co dzieje się w niezwykłym dla nich miejscu – rozbudzi ciekawość i dostarczy wielu wrażeń. Sprawdzi się pod względem rozrywkowym i edukacyjnym.
piątek, 28 kwietnia 2017
Grzegorz Kasdepke: Tajemnicze zniknięcie detektywa Pozytywki
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Nieobecność
Detektyw Pozytywka zniknął bez śladu. W jego pracowni zostały tylko resztki zeschniętego ciasta, którym kiedyś poczęstowała go mała sąsiadka (zresztą detektyw Pozytywka odkrył wtedy prawdę, którą dziewczynka usiłowała zamaskować). Sąsiedzi angażują się w śledztwo, ale jest im o tyle trudniej, że żaden nie prezentuje choćby w przybliżeniu takiej błyskotliwości jak detektyw Pozytywka. Grzegorz Kasdepke zyskuje za to nowy motyw i dobre wyjaśnienie powrotu do porzuconej postaci lubianej przez maluchy. Detektyw Pozytywka jest tutaj wielkim nieobecnym – ale rytm opowiadań wykorzystuje już sprawdzoną formułę. Postacie spotykają się – przypadkiem lub nie – żeby mówić niespodziewaną sytuację i zastanowić się nad losami detektywa. Skoro się spotykają – zaczynają rozmawiać. A w rozmowie pojawiają się zagadki i wiadomości fałszywe, które pozwolą odkryć prawdę i zdemaskować kłamców. Grzegorz Kasdepke stara się unikać tendencyjności – w tym tomiku rozmowę prowadzi nie do momentu czytelnej wskazówki, rozbudowuje ją trochę poza treści istotne dla detektywów – gdy zamyka rozdział, wskazuje poprawną odpowiedź, czyli rozwiązanie zagadki, ale nie tłumaczy, skąd wiadomo, że dany bohater skłamał lub miał rację. To zadanie dla dzieci – otrzymują one jednoznaczną odpowiedź i samodzielnie muszą dojść do jej uzasadnienia. Dla tych mniej spostrzegawczych przygotowany został klucz na końcu tomiku, ale Grzegorz Kasdepke nie sięga po wybitnie trudne tematy – przynajmniej częściowo zahacza o wiedzę odbiorców lub o ich codzienne obserwacje. Za cel stawia sobie uczenie logicznego myślenia – wymaga nie tylko spostrzegawczości (i skupienia na czytaniu), ale też prób kojarzenia faktów.
Chociaż detektywa Pozytywki tu nie ma, dzieci mogą znów wcielić się w jego rolę – nie brakuje w tomiku postaci, które przenikliwie przyglądają się otoczeniu i wciąż analizują przesłanki. Kasdepke odwołuje się między innymi do określania czasu za pomocą rzucanego przez słońce cienia, do oceniania, czy ktoś jest w domu, po ulotkach leżących na wycieraczce, sięga nawet do astronomii, żeby udowodnić jednemu z bohaterów mijanie się z prawdą. Stawia na to, co bliskie – a jeśli dzieci nie posiadają jeszcze wiedzy potrzebnej do rozwiązania zagadki, nauczą się czegoś dzięki podpowiedziom. To rozrywka w pewnym sensie interaktywna – lektura nie kończy się z chwilą przeczytania całego opowiadania, wymusza jeszcze na dzieciach uwagę i analizowanie danych. Tutaj historia o detektywie zamienia się w zabawę w detektywa. Jeśli coś ma maluchy zachęcić do czytania – to tylko obietnica uczestniczenia w takich rozrywkach. Z kolei dzięki usunięciu detektywa Pozytywki w cień autor trochę odświeża formę, wprowadza element zaciekawienia. Sekretem łączy kolejne opowiadania w jedną historię – czasem przetykaną retrospekcjami czy skojarzeniami występujących bohaterów.
Jest to tomik nieduży objętościowo, dzieci mogą na nim ćwiczyć samodzielne czytanie – i rozwiązywanie zagadek (dla rodziców przesłanki są aż nadto czytelne, warto więc zostawić pociechę sam na sam z książką i pozwolić odkrywać wielkie tajemnice postaci). Jak zwykle Kasdepke operuje też humorem. „Tajemnicze zniknięcie detektywa Pozytywki” to lektura rozrywkowa – mimo nastawienia na edukowanie najmłodszych. Piotr Rychel dotrzymuje autorowi kroku w ilustracjach, bawi się zwłaszcza karykaturami, zniekształcaniem form i zmianami perspektywy – chociaż w drobnych rysunkach imituje kadry z trójwymiarowych kreskówek. „Tajemnicze zniknięcie detektywa Pozytywki” to kontynuacja cyklu bardzo wśród kilkulatków popularnego – i całkiem udany powrót na rynek detektywa (którego tu przecież na razie nie ma).
Nieobecność
Detektyw Pozytywka zniknął bez śladu. W jego pracowni zostały tylko resztki zeschniętego ciasta, którym kiedyś poczęstowała go mała sąsiadka (zresztą detektyw Pozytywka odkrył wtedy prawdę, którą dziewczynka usiłowała zamaskować). Sąsiedzi angażują się w śledztwo, ale jest im o tyle trudniej, że żaden nie prezentuje choćby w przybliżeniu takiej błyskotliwości jak detektyw Pozytywka. Grzegorz Kasdepke zyskuje za to nowy motyw i dobre wyjaśnienie powrotu do porzuconej postaci lubianej przez maluchy. Detektyw Pozytywka jest tutaj wielkim nieobecnym – ale rytm opowiadań wykorzystuje już sprawdzoną formułę. Postacie spotykają się – przypadkiem lub nie – żeby mówić niespodziewaną sytuację i zastanowić się nad losami detektywa. Skoro się spotykają – zaczynają rozmawiać. A w rozmowie pojawiają się zagadki i wiadomości fałszywe, które pozwolą odkryć prawdę i zdemaskować kłamców. Grzegorz Kasdepke stara się unikać tendencyjności – w tym tomiku rozmowę prowadzi nie do momentu czytelnej wskazówki, rozbudowuje ją trochę poza treści istotne dla detektywów – gdy zamyka rozdział, wskazuje poprawną odpowiedź, czyli rozwiązanie zagadki, ale nie tłumaczy, skąd wiadomo, że dany bohater skłamał lub miał rację. To zadanie dla dzieci – otrzymują one jednoznaczną odpowiedź i samodzielnie muszą dojść do jej uzasadnienia. Dla tych mniej spostrzegawczych przygotowany został klucz na końcu tomiku, ale Grzegorz Kasdepke nie sięga po wybitnie trudne tematy – przynajmniej częściowo zahacza o wiedzę odbiorców lub o ich codzienne obserwacje. Za cel stawia sobie uczenie logicznego myślenia – wymaga nie tylko spostrzegawczości (i skupienia na czytaniu), ale też prób kojarzenia faktów.
Chociaż detektywa Pozytywki tu nie ma, dzieci mogą znów wcielić się w jego rolę – nie brakuje w tomiku postaci, które przenikliwie przyglądają się otoczeniu i wciąż analizują przesłanki. Kasdepke odwołuje się między innymi do określania czasu za pomocą rzucanego przez słońce cienia, do oceniania, czy ktoś jest w domu, po ulotkach leżących na wycieraczce, sięga nawet do astronomii, żeby udowodnić jednemu z bohaterów mijanie się z prawdą. Stawia na to, co bliskie – a jeśli dzieci nie posiadają jeszcze wiedzy potrzebnej do rozwiązania zagadki, nauczą się czegoś dzięki podpowiedziom. To rozrywka w pewnym sensie interaktywna – lektura nie kończy się z chwilą przeczytania całego opowiadania, wymusza jeszcze na dzieciach uwagę i analizowanie danych. Tutaj historia o detektywie zamienia się w zabawę w detektywa. Jeśli coś ma maluchy zachęcić do czytania – to tylko obietnica uczestniczenia w takich rozrywkach. Z kolei dzięki usunięciu detektywa Pozytywki w cień autor trochę odświeża formę, wprowadza element zaciekawienia. Sekretem łączy kolejne opowiadania w jedną historię – czasem przetykaną retrospekcjami czy skojarzeniami występujących bohaterów.
Jest to tomik nieduży objętościowo, dzieci mogą na nim ćwiczyć samodzielne czytanie – i rozwiązywanie zagadek (dla rodziców przesłanki są aż nadto czytelne, warto więc zostawić pociechę sam na sam z książką i pozwolić odkrywać wielkie tajemnice postaci). Jak zwykle Kasdepke operuje też humorem. „Tajemnicze zniknięcie detektywa Pozytywki” to lektura rozrywkowa – mimo nastawienia na edukowanie najmłodszych. Piotr Rychel dotrzymuje autorowi kroku w ilustracjach, bawi się zwłaszcza karykaturami, zniekształcaniem form i zmianami perspektywy – chociaż w drobnych rysunkach imituje kadry z trójwymiarowych kreskówek. „Tajemnicze zniknięcie detektywa Pozytywki” to kontynuacja cyklu bardzo wśród kilkulatków popularnego – i całkiem udany powrót na rynek detektywa (którego tu przecież na razie nie ma).
czwartek, 27 kwietnia 2017
Tammara Webber: Świat bez ciebie
Jaguar, Warszawa 2017.
Syn
Pożegnanie z czterotomową opowieścią Między wierszami to jednocześnie powrót do tego, z czego Tammara Webber na początku zasłynęła, czyli do erotyki w literaturze młodzieżowej. Głos jeszcze raz zyskują bohaterowie znani z całego cyklu – Reid, Brooke, Dori oraz… River, niespełna pięcioletni syn pierwszej dwójki. To River staje się właściwym tematem zakończenia i szansą na to, by czarne charaktery trochę się zrehabilitowały, a ci bezradni zapanowali nad własnymi demonami. Dori, która wbrew początkowym obawom zdecydowała się na związek z celebrytą, musi pokonywać opory rodziców. Z Reidem łączy ją namiętny seks – i tu autorka przestaje się powstrzymywać, wraca do rozwiązań z pierwszej swojej serii, czyli nie przymyka oczu na gorące romanse i łóżkowe wyczyny postaci. Reid upewnia się w kwestii miłości do dziewczyny, ale ona musi poradzić sobie z rosnącą zazdrością i licznymi obawami. Zwłaszcza gdy na jaw wyjdzie tajemnicze dziecko.
Ten chwyt stosuje Webber drugi raz w serii – wcześniej to Graham, ukochany Emmy okazał się młodym (i bardzo odpowiedzialnym) samotnym ojcem, dziewczyna musiała liczyć się z obecnością córki w jego życiu. Teraz Brooke pod wpływem złych snów decyduje się sprawdzić, co dzieje się z jej synem, którego po urodzeniu oddała. Nieoczekiwanie dla siebie samej chce zająć się zaniedbanym dzieckiem i wynagrodzić mu krzywdy. Nie szuka pomocy u rodzonej matki ani u Reida, wsparcie znajduje za to w pierwszej żonie ojca – i w dawnym chłopaku. Reid Alexander zachowuje się zaskakująco dojrzale, a i jego rodzina staje na wysokości zadania, organizując sprawnie nową codzienność. Problemem jest już wyłącznie Dori – i jej rodzice, chcący chronić drugą córkę.
„Świat bez ciebie” to ostatnia okazja do poukładania rzeczywistości bohaterom i autorka chętnie z niej korzysta. Przede wszystkim naprawia relacje między skłóconymi postaciami, zmienia ich priorytety i daje szansę na dogadanie się w obliczu zmian. Otwiera wszystkich na nowe uczucia, przekreśla dawne intrygi. Największa metamorfoza dotyczy Brooke, ale i inni będą się tu mogli zaprezentować z nieznanej dotąd strony. Sam River prowadzi wewnętrzne monologi zbyt ambitnie jak na czterolatka, ale dzięki niemu autorka szykuje naprawdę mocny finał. Pokazuje odbiorczyniom miłość idealną, przezwyciężającą wszelkie trudności, ale przypomina też, że na uczucie zawsze trzeba zapracować. Udowadnia, że czasem intencje rozmijają się z uczynkami – i że trzeba rozmawiać, rozwiewać wątpliwości i walczyć.
Cztery głosy stylistycznie nie są od siebie właściwie oddzielone, pozwalają za to poznać punkt widzenia różnych stron. Większe zróżnicowanie wprowadza Tammara Webber przez zabawy formą: część rozmów przenosi do smsów, część relacjonuje bezpośrednio ale przez pryzmat wybranej postaci. Sprawia, że bez względu na ocenę romansowych tematów świat Dori i Reida staje się atrakcyjny w lekturze, ważny i emocjonujący. Nawet świadomość obowiązkowego w gatunku happy endu nie zmienia odbioru: Webber pozwala cieszyć się bogatym światem intensywnych uczuć. Obok pożądania wprowadza relacje przyjacielskie, rodziny, na które można liczyć bez względu na ogrom problemów. Pokazuje siłę tęsknoty i skłonność do poświęceń dla drugiej osoby, determinację i cierpliwość w walce o czyjeś serce. To, że pcha bohaterów do swoich łóżek szybko i często, nie wpływa na siłę przekazu emocjonalnego, „Świat bez ciebie” to udane zamknięcie mocnego cyklu. Przesada tłumaczy się tu przejściem do celebryckiej rzeczywistości i jako taka jest akceptowalna – cała reszta płynie już z dusz i doświadczeń postaci.
Syn
Pożegnanie z czterotomową opowieścią Między wierszami to jednocześnie powrót do tego, z czego Tammara Webber na początku zasłynęła, czyli do erotyki w literaturze młodzieżowej. Głos jeszcze raz zyskują bohaterowie znani z całego cyklu – Reid, Brooke, Dori oraz… River, niespełna pięcioletni syn pierwszej dwójki. To River staje się właściwym tematem zakończenia i szansą na to, by czarne charaktery trochę się zrehabilitowały, a ci bezradni zapanowali nad własnymi demonami. Dori, która wbrew początkowym obawom zdecydowała się na związek z celebrytą, musi pokonywać opory rodziców. Z Reidem łączy ją namiętny seks – i tu autorka przestaje się powstrzymywać, wraca do rozwiązań z pierwszej swojej serii, czyli nie przymyka oczu na gorące romanse i łóżkowe wyczyny postaci. Reid upewnia się w kwestii miłości do dziewczyny, ale ona musi poradzić sobie z rosnącą zazdrością i licznymi obawami. Zwłaszcza gdy na jaw wyjdzie tajemnicze dziecko.
Ten chwyt stosuje Webber drugi raz w serii – wcześniej to Graham, ukochany Emmy okazał się młodym (i bardzo odpowiedzialnym) samotnym ojcem, dziewczyna musiała liczyć się z obecnością córki w jego życiu. Teraz Brooke pod wpływem złych snów decyduje się sprawdzić, co dzieje się z jej synem, którego po urodzeniu oddała. Nieoczekiwanie dla siebie samej chce zająć się zaniedbanym dzieckiem i wynagrodzić mu krzywdy. Nie szuka pomocy u rodzonej matki ani u Reida, wsparcie znajduje za to w pierwszej żonie ojca – i w dawnym chłopaku. Reid Alexander zachowuje się zaskakująco dojrzale, a i jego rodzina staje na wysokości zadania, organizując sprawnie nową codzienność. Problemem jest już wyłącznie Dori – i jej rodzice, chcący chronić drugą córkę.
„Świat bez ciebie” to ostatnia okazja do poukładania rzeczywistości bohaterom i autorka chętnie z niej korzysta. Przede wszystkim naprawia relacje między skłóconymi postaciami, zmienia ich priorytety i daje szansę na dogadanie się w obliczu zmian. Otwiera wszystkich na nowe uczucia, przekreśla dawne intrygi. Największa metamorfoza dotyczy Brooke, ale i inni będą się tu mogli zaprezentować z nieznanej dotąd strony. Sam River prowadzi wewnętrzne monologi zbyt ambitnie jak na czterolatka, ale dzięki niemu autorka szykuje naprawdę mocny finał. Pokazuje odbiorczyniom miłość idealną, przezwyciężającą wszelkie trudności, ale przypomina też, że na uczucie zawsze trzeba zapracować. Udowadnia, że czasem intencje rozmijają się z uczynkami – i że trzeba rozmawiać, rozwiewać wątpliwości i walczyć.
Cztery głosy stylistycznie nie są od siebie właściwie oddzielone, pozwalają za to poznać punkt widzenia różnych stron. Większe zróżnicowanie wprowadza Tammara Webber przez zabawy formą: część rozmów przenosi do smsów, część relacjonuje bezpośrednio ale przez pryzmat wybranej postaci. Sprawia, że bez względu na ocenę romansowych tematów świat Dori i Reida staje się atrakcyjny w lekturze, ważny i emocjonujący. Nawet świadomość obowiązkowego w gatunku happy endu nie zmienia odbioru: Webber pozwala cieszyć się bogatym światem intensywnych uczuć. Obok pożądania wprowadza relacje przyjacielskie, rodziny, na które można liczyć bez względu na ogrom problemów. Pokazuje siłę tęsknoty i skłonność do poświęceń dla drugiej osoby, determinację i cierpliwość w walce o czyjeś serce. To, że pcha bohaterów do swoich łóżek szybko i często, nie wpływa na siłę przekazu emocjonalnego, „Świat bez ciebie” to udane zamknięcie mocnego cyklu. Przesada tłumaczy się tu przejściem do celebryckiej rzeczywistości i jako taka jest akceptowalna – cała reszta płynie już z dusz i doświadczeń postaci.
środa, 26 kwietnia 2017
Koloruj z Winx! Część 1 i 2
Wilga, Warszawa 2017.
Stylizacje
Koloruj z Winx to jedna z podserii dla cyklicznie wydawanych pod szyldem Winx Club zeszytów kreatywnych. Małe dziewczynki – fanki bajkowych czarodziejek – będą tym cyklem zachwycone, w odróżnieniu od tych dorosłych, którzy lata temu piętnowali Barbie za promowanie nieprawdziwego wzorca kobiecego ciała. Przy Winx Barbie wypada jak gorsza krewna o klockowatej figurze. Czarodziejki mają jeszcze większe wcięcia w taliach, smuklejsze szyje i nogi do nieba (w kolanach schodzące się do szerokości szpilki). Mają też maleńkie nosy i ogromne mangowe oczy. Są pięknościami, a różnią się tylko fryzurami – nie do rozpoznania przez laików, choć bez wątpienia dzieci dobrze sobie z tym wyzwaniem poradzą.
I oto przepiękne czarodziejki pojawiają się w kolorowance, a właściwie w szeregu kolorowanek. 24 strony zawierają dość dynamiczne i raczej trudne do kolorowania elementy (tyle że dziewczynki mają więcej cierpliwości i poradzą sobie z detalami strojów czy fryzur). Winx przedstawiane w rozmaitych pozach podkreślających ich urodę pysznią się wzorzystymi sukieneczkami czy skrzydłami złożonymi ze skomplikowanych wzorów. Do tego przebywają (pozują) w charakterystycznym dla siebie otoczeniu, które również dostarcza kolejnych detali do kolorowania. Czasami na pierwszy rzut oka trudno pojąć, co naprawdę prezentuje się na ilustracjach – zwłaszcza że czarodziejki występują w dużym zbliżeniu, a białe tło wydobywające zarys sylwetki to rzadkość. Pierwsze utrudnienie to zatem interpretacja rysunku. Owszem, stosowane są kontury różnej grubości – ale nie sugerują one pierwszego i drugiego planu, raczej wydobywają gry światła lub mocniejsze akcenty. Są tu Winx wplatane w bajkowe konteksty i dopiero działania małych użytkowniczek będą naddawać sens obrazkom. To część, która kojarzy się ze zwyczajną kolorowanką (to nic, że powiązaną z telewizyjną produkcją). Wzorem kolorowanek kreatywnych dla starszych odbiorców, i tu pojawiają się gdzieniegdzie napisy, przeważnie z imion czarodziejek albo ich komiksowe autoprezentacyjne kwestie, lub elementy do uzupełnienia (tło trzeba zamalować gwiazdkami). W ten sposób kolorowanka będzie bardziej przypominać „prawdziwą” książkę, także po wypełnieniu kolorami.
W pojedynczych chmurkach na części stron widnieją wygłaszane przez bohaterki komentarze. Bywa, że to zawoalowane wskazówki działania – lub bezpośrednie zwroty do małych użytkowniczek tomików, zadania do uwzględnienia przy pracy. Jedna z czarodziejek chce, by w jej „stylizacji” (bo ubranie to tu zawsze dokładnie przemyślana modowa stylizacja) znalazło się coś zielonego, inna proponuje użycie brokatu, jeszcze inna tłumaczy, na jaką okazję strój jest jej potrzebny – co w pewnym stopniu ogranicza wybór kolorów. Małe odbiorczynie będą się wykazywać kreatywnością i pomysłowością w ozdabianiu czarodziejek, otrzymują też kolorowankę, która wypada bardzo dziewczęco – te bohaterki po prostu lubią być upiększane i ozdabiane. Działają tomiki w cyklu Koloruj z Winx jak tradycyjna kolorowanka – ale dostarczają też małym użytkowniczkom sporo przyjemności związanej z wejściem w magiczny świat modnych bohaterek. Winx podbijają wyobraźnię kilkulatek – a twórcy skrzętnie to wykorzystują, dostarczają dzieciom pomysłowe gadżety. To wejście w świat tomików kreatywnych w przyszłości, jedna z szans na twórczą zabawę.
Stylizacje
Koloruj z Winx to jedna z podserii dla cyklicznie wydawanych pod szyldem Winx Club zeszytów kreatywnych. Małe dziewczynki – fanki bajkowych czarodziejek – będą tym cyklem zachwycone, w odróżnieniu od tych dorosłych, którzy lata temu piętnowali Barbie za promowanie nieprawdziwego wzorca kobiecego ciała. Przy Winx Barbie wypada jak gorsza krewna o klockowatej figurze. Czarodziejki mają jeszcze większe wcięcia w taliach, smuklejsze szyje i nogi do nieba (w kolanach schodzące się do szerokości szpilki). Mają też maleńkie nosy i ogromne mangowe oczy. Są pięknościami, a różnią się tylko fryzurami – nie do rozpoznania przez laików, choć bez wątpienia dzieci dobrze sobie z tym wyzwaniem poradzą.
I oto przepiękne czarodziejki pojawiają się w kolorowance, a właściwie w szeregu kolorowanek. 24 strony zawierają dość dynamiczne i raczej trudne do kolorowania elementy (tyle że dziewczynki mają więcej cierpliwości i poradzą sobie z detalami strojów czy fryzur). Winx przedstawiane w rozmaitych pozach podkreślających ich urodę pysznią się wzorzystymi sukieneczkami czy skrzydłami złożonymi ze skomplikowanych wzorów. Do tego przebywają (pozują) w charakterystycznym dla siebie otoczeniu, które również dostarcza kolejnych detali do kolorowania. Czasami na pierwszy rzut oka trudno pojąć, co naprawdę prezentuje się na ilustracjach – zwłaszcza że czarodziejki występują w dużym zbliżeniu, a białe tło wydobywające zarys sylwetki to rzadkość. Pierwsze utrudnienie to zatem interpretacja rysunku. Owszem, stosowane są kontury różnej grubości – ale nie sugerują one pierwszego i drugiego planu, raczej wydobywają gry światła lub mocniejsze akcenty. Są tu Winx wplatane w bajkowe konteksty i dopiero działania małych użytkowniczek będą naddawać sens obrazkom. To część, która kojarzy się ze zwyczajną kolorowanką (to nic, że powiązaną z telewizyjną produkcją). Wzorem kolorowanek kreatywnych dla starszych odbiorców, i tu pojawiają się gdzieniegdzie napisy, przeważnie z imion czarodziejek albo ich komiksowe autoprezentacyjne kwestie, lub elementy do uzupełnienia (tło trzeba zamalować gwiazdkami). W ten sposób kolorowanka będzie bardziej przypominać „prawdziwą” książkę, także po wypełnieniu kolorami.
W pojedynczych chmurkach na części stron widnieją wygłaszane przez bohaterki komentarze. Bywa, że to zawoalowane wskazówki działania – lub bezpośrednie zwroty do małych użytkowniczek tomików, zadania do uwzględnienia przy pracy. Jedna z czarodziejek chce, by w jej „stylizacji” (bo ubranie to tu zawsze dokładnie przemyślana modowa stylizacja) znalazło się coś zielonego, inna proponuje użycie brokatu, jeszcze inna tłumaczy, na jaką okazję strój jest jej potrzebny – co w pewnym stopniu ogranicza wybór kolorów. Małe odbiorczynie będą się wykazywać kreatywnością i pomysłowością w ozdabianiu czarodziejek, otrzymują też kolorowankę, która wypada bardzo dziewczęco – te bohaterki po prostu lubią być upiększane i ozdabiane. Działają tomiki w cyklu Koloruj z Winx jak tradycyjna kolorowanka – ale dostarczają też małym użytkowniczkom sporo przyjemności związanej z wejściem w magiczny świat modnych bohaterek. Winx podbijają wyobraźnię kilkulatek – a twórcy skrzętnie to wykorzystują, dostarczają dzieciom pomysłowe gadżety. To wejście w świat tomików kreatywnych w przyszłości, jedna z szans na twórczą zabawę.
wtorek, 25 kwietnia 2017
Rafał Witek: Szczurki mają wilczy apetyt
Egmont, Warszawa 2017.
Zapasy
Po raz kolejny szczurki powracają do małych odbiorców, żeby zapewnić im porcję śmiechu, dobrego humoru i kreatywnych pomysłów, a przy okazji też zadań matematycznych. „Szczurki mają wilczy apetyt” to rozrywka wielopłaszczyznowa. Rafał Witek wprawdzie nie przejmuje się zbytnio budowaniem całych intryg, ale nieraz czytelników zaskoczy, da im też sporo do myślenia. Konsekwentnie w tytule akcentuje związki frazeologiczne spotykane w codzienności – co oznacza, że tomik dotyczyć będzie nie tylko nauk ścisłych, jak mogłoby się wydawać. Szczurki to postacie energiczne i żywiołowe, przez cały czas działają, nie sposób oderwać od nich uwagi. Wystrzegają się kocura, czasami muszą posłuchać mądrej małej myszy, a w swojej codzienności chętnie naśladują ludzi. Tym razem „Szczurki mają wilczy apetyt”. Zbliża się zima (sroga według meteorologów), więc bohaterowie postanawiają zgromadzić zapasy jedzenia. Wzbogacą swoją dietę o całkiem wymyślne potrawy i składniki, które znane są dzieciom, ale niekoniecznie zwierzętom. Małe gryzonie nie pogardzą żadną zdobyczą – już wkrótce będą chwalić się możliwościami, jakie dadzą im przyniesione resztki. Jak zwykle u szczurków, będzie bardzo wesoło, kolorowo i ekstremalnie szybko – mimo że w akcji to raczej rozwinięcie tytułu niż szukanie oryginalnego biegu działań.
Rafał Witek tworzy czytanki dla dzieci, które muszą doskonalić sztukę składania liter i wyrazów w zdania. Żeby ćwiczenie nie nudziło się odbiorcom (a pisanie – autorowi), Witek raz po raz wprowadza drobne żarty. Modyfikuje – na potrzeby szczurków – znane powiedzenia lub frazeologizmy. To bonus dla uważnych i również lekcja odczytywania ironicznych zabiegów autora. Dzieci przy okazji poznawać będą – lub wyłapywać – literackie i językowe gry, dowiedzą się, że skostniałe struktury językowe poddają się ciekawej obróbce i zapewniają rozrywkę. To cenna lekcja – Rafał Witek proponuje dzieciom rozwiązanie niebanalne, w odróżnieniu od twórców, którzy decydują się wyłącznie na jednopoziomową narrację, ten autor wyżej stawia dzieciom poprzeczkę. Utrudnia im lekturę, ale w związku z wysiłkiem poznawczym również mocniej przywiązuje do tomiku.
Przygody szczurków ilustruje Daniel de Latour, który idealnie sprawdza się w komiksowo-satyrycznych scenkach. Jego niepokorna kreska objawia się między innymi w śmiesznych minach lub gestach postaci, silnych emocjach wpisywanych w rysunki. Nie ma tu ugładzanych sylwetek, szczurki bawią już samym wyglądem – i słusznie, ci bohaterowie zasługują na takie właśnie portrety – to bardzo pasuje do tekstu. Wydaje się, że ilustrator bawi się tak samo dobrze (jeśli nie lepiej) jak autor przy prezentowaniu pomysłów na szczurki. Daniel de Latour ma tu jeszcze inne, równie ważne zadanie – wprowadza szczegóły do zadań tekstowych. Ponieważ przygody szczurków wydane w serii Czytam główkuję są traktowane jak publikacja matematyczna, pojawiają się tu liczne zadania i łamigłówki z zakresu arytmetyki, ale i miar czy wag. Mowa o objętości, są tu też szyfry. Tym razem spory nacisk kładzie Maria Środoń, autorka zadań, na ułamki. Trzeba dzielić jedzenie na porcje i sprawdzać, kto dostanie ile kawałków pizzy czy tortu. Niby polega zabawa na obliczaniu – ale nie jest tylko i wyłącznie teoretyczna, tak przedstawione wyzwania sprawdzą się w normalnym życiu. Dzieci dowiedzą się (i poćwiczą), co mierzy się w kilogramach, a co w litrach, wezmą udział w gromadzeniu zapasów, zadania wcinają się w teksty – więc zapewniają wytchnienie od prostego czytania. Z kolei przygody szczurków przełamują monotonię liczenia. „Szczurki mają wilczy apetyt” to kolejna w cyklu książeczka – nie ma w niej nowych rozwiązań, ale te sprawdzone zostają doprowadzone do najlepszego możliwego kształtu. Zawadiackie szczurki wprowadzają odbiorców i w świat lektur, i w świat matematyki – a do tego dają się lubić.
Zapasy
Po raz kolejny szczurki powracają do małych odbiorców, żeby zapewnić im porcję śmiechu, dobrego humoru i kreatywnych pomysłów, a przy okazji też zadań matematycznych. „Szczurki mają wilczy apetyt” to rozrywka wielopłaszczyznowa. Rafał Witek wprawdzie nie przejmuje się zbytnio budowaniem całych intryg, ale nieraz czytelników zaskoczy, da im też sporo do myślenia. Konsekwentnie w tytule akcentuje związki frazeologiczne spotykane w codzienności – co oznacza, że tomik dotyczyć będzie nie tylko nauk ścisłych, jak mogłoby się wydawać. Szczurki to postacie energiczne i żywiołowe, przez cały czas działają, nie sposób oderwać od nich uwagi. Wystrzegają się kocura, czasami muszą posłuchać mądrej małej myszy, a w swojej codzienności chętnie naśladują ludzi. Tym razem „Szczurki mają wilczy apetyt”. Zbliża się zima (sroga według meteorologów), więc bohaterowie postanawiają zgromadzić zapasy jedzenia. Wzbogacą swoją dietę o całkiem wymyślne potrawy i składniki, które znane są dzieciom, ale niekoniecznie zwierzętom. Małe gryzonie nie pogardzą żadną zdobyczą – już wkrótce będą chwalić się możliwościami, jakie dadzą im przyniesione resztki. Jak zwykle u szczurków, będzie bardzo wesoło, kolorowo i ekstremalnie szybko – mimo że w akcji to raczej rozwinięcie tytułu niż szukanie oryginalnego biegu działań.
Rafał Witek tworzy czytanki dla dzieci, które muszą doskonalić sztukę składania liter i wyrazów w zdania. Żeby ćwiczenie nie nudziło się odbiorcom (a pisanie – autorowi), Witek raz po raz wprowadza drobne żarty. Modyfikuje – na potrzeby szczurków – znane powiedzenia lub frazeologizmy. To bonus dla uważnych i również lekcja odczytywania ironicznych zabiegów autora. Dzieci przy okazji poznawać będą – lub wyłapywać – literackie i językowe gry, dowiedzą się, że skostniałe struktury językowe poddają się ciekawej obróbce i zapewniają rozrywkę. To cenna lekcja – Rafał Witek proponuje dzieciom rozwiązanie niebanalne, w odróżnieniu od twórców, którzy decydują się wyłącznie na jednopoziomową narrację, ten autor wyżej stawia dzieciom poprzeczkę. Utrudnia im lekturę, ale w związku z wysiłkiem poznawczym również mocniej przywiązuje do tomiku.
Przygody szczurków ilustruje Daniel de Latour, który idealnie sprawdza się w komiksowo-satyrycznych scenkach. Jego niepokorna kreska objawia się między innymi w śmiesznych minach lub gestach postaci, silnych emocjach wpisywanych w rysunki. Nie ma tu ugładzanych sylwetek, szczurki bawią już samym wyglądem – i słusznie, ci bohaterowie zasługują na takie właśnie portrety – to bardzo pasuje do tekstu. Wydaje się, że ilustrator bawi się tak samo dobrze (jeśli nie lepiej) jak autor przy prezentowaniu pomysłów na szczurki. Daniel de Latour ma tu jeszcze inne, równie ważne zadanie – wprowadza szczegóły do zadań tekstowych. Ponieważ przygody szczurków wydane w serii Czytam główkuję są traktowane jak publikacja matematyczna, pojawiają się tu liczne zadania i łamigłówki z zakresu arytmetyki, ale i miar czy wag. Mowa o objętości, są tu też szyfry. Tym razem spory nacisk kładzie Maria Środoń, autorka zadań, na ułamki. Trzeba dzielić jedzenie na porcje i sprawdzać, kto dostanie ile kawałków pizzy czy tortu. Niby polega zabawa na obliczaniu – ale nie jest tylko i wyłącznie teoretyczna, tak przedstawione wyzwania sprawdzą się w normalnym życiu. Dzieci dowiedzą się (i poćwiczą), co mierzy się w kilogramach, a co w litrach, wezmą udział w gromadzeniu zapasów, zadania wcinają się w teksty – więc zapewniają wytchnienie od prostego czytania. Z kolei przygody szczurków przełamują monotonię liczenia. „Szczurki mają wilczy apetyt” to kolejna w cyklu książeczka – nie ma w niej nowych rozwiązań, ale te sprawdzone zostają doprowadzone do najlepszego możliwego kształtu. Zawadiackie szczurki wprowadzają odbiorców i w świat lektur, i w świat matematyki – a do tego dają się lubić.
poniedziałek, 24 kwietnia 2017
Małgorzata Strękowska-Zaremba: Dom nie z tej ziemi
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Strach tajemnicy
Marysia jest przejęta. Okazuje się, że jest też przerażona, ale to, że wyraźnie w coś się zaangażowała, wybija się na pierwszy plan i intryguje Daniela – starszego od niej kolegę z podwórka. Marysia ma swoją kryjówkę w krzakach i wielką tajemnicę. Nie ma za to przyjaciół – dzieci się z niej podśmiewują, a opukana Ania wciąż stuka się po czole na wieść o kolejnych rewelacjach. Daniel jest inny. Zgadza się nawet na to, żeby ta mała zamieniła się w jego szefową, byle tylko poznać sekret. Małgorzata Strękowska-Zaremba w „Domu nie z tej ziemi” startuje z historią bardzo długo. Najpierw odsłania pojedyncze tropy, konsekwentnie buduje atmosferę tajemniczości a nawet grozy, ale spycha też ewentualnie niebezpieczeństwa do wyobraźni dzieci. Do czasu.
Na razie jednak Marysia udaje odważną. Wszystko przez sekret. I przez oderwanie od lęków. Kiedy intuicja podpowiada dziewczynce, by się wycofać, istnieje bezosobowo – Marysi „myśli się”, a czasem coś jej się powie, jakby kompletnie bez jej woli. Jest jeszcze serce Marysi, które biciem ostrzega przed niepotrzebnym ryzykiem. Marysia jednak, nawet zdradzana przez własne ciało, musi być silna. Nikt nie zastąpi jej w obserwacji tego domu. Nawet Daniel, chociaż czasami wydaje się, że dużo rozumie i można by mu zaufać.
Ten dom ogarnięty jest złą magią. Nigdy nie pada nad nim deszcz, chociaż w środku może leżeć śnieg. Ten dom nie daje schronienia, jest straszną pułapką. Mści się, gdy coś pójdzie nie po jego myśli. Nie rzuca cienia, bo cały cień chowa w środku. Najgorzej mają jego mieszkańcy i Marysia o tym wie: ze swojej kryjówki w krzakach czujnie obserwuje ten dom i stara się zapobiegać przynajmniej drobnym katastrofom: kiedy mały chłopczyk porzuci wiaderko w ogródku, to już zalążek nieszczęścia – żeby nie rozgniewać domu, dziewczynka, choć z duszą na ramieniu, musi wynagrodzić mu krzywdę. Boi się, ale ludzie pozostawieni w środku mają dużo gorzej – nikt ich nie uratuje, jeśli Marysia się podda.
Na początku ta historia brzmi jak horror lub jak zły sen, ale z posmakiem przygody. Autorka utrzymuje aurę dziwności, daje Marysi prawo do samotności i do tajemnicy. Poza nią, a potem i Danielem, nikt nie wie o zagrożeniach, jakie niesie zaczarowany dom. W tej magii bohaterka ma swój udział, czuje się winna i musi podjąć radykalne kroki, żeby sytuację naprawić. Daniel wprawdzie niewiele rozumie, ale zdążył się już z „tą małą” zaprzyjaźnić i nie zostawi jej w potrzebie. Oboje odkrywają, co dom robi z ojcem rodziny. I tu Strękowska-Zaremba przechodzi do arcytrudnego tematu, łącząc baśń z problemem przemocy domowej. Momentami ta historia jest jak odwrócona Narnia, a pokrzywdzone dziecko zrobi wszystko, żeby ochronić najbliższych – pokona nawet największe koszmary. „Dom nie z tej ziemi” to historia ponura i piękna – prawdopodobnie tą książką Strękowska-Zaremba będzie zdobywać kolejne nagrody – i zasługuje na to.
Enigmatyczne dialogi, niezrozumiałe gesty i motywy definiujące drugiego człowieka u uważnego obserwatora. Dziwne sytuacje, ciągłe napięcie, mrok. Małgorzata Strękowska-Zaremba nie tworzy idyllicznej bajki. Ale jednocześnie magnetycznie przyciąga odbiorców, kusi ich wizją rozwiązania zagadki, kusi też bliskim niebezpieczeństwem, niepewnością losu i dopuszczeniem do wielkiego sekretu. Ta książka ma potężną siłę już na etapie przedstawiania fabuły. Rozciągnięta w czasie zapowiedź nie oznacza słabego punktu kulminacyjnego – ten spełni swoją rolę. „Dom nie z tej ziemi” to historia, która powinna się jak najszybciej znaleźć w kanonie lektur obowiązkowych, ale nie tylko dla dzieci. Dla dorosłych może nawet przede wszystkim. Takie ujęcie tematu rzadkiego w literaturze czwartej zasługuje na rozgłos.
Strach tajemnicy
Marysia jest przejęta. Okazuje się, że jest też przerażona, ale to, że wyraźnie w coś się zaangażowała, wybija się na pierwszy plan i intryguje Daniela – starszego od niej kolegę z podwórka. Marysia ma swoją kryjówkę w krzakach i wielką tajemnicę. Nie ma za to przyjaciół – dzieci się z niej podśmiewują, a opukana Ania wciąż stuka się po czole na wieść o kolejnych rewelacjach. Daniel jest inny. Zgadza się nawet na to, żeby ta mała zamieniła się w jego szefową, byle tylko poznać sekret. Małgorzata Strękowska-Zaremba w „Domu nie z tej ziemi” startuje z historią bardzo długo. Najpierw odsłania pojedyncze tropy, konsekwentnie buduje atmosferę tajemniczości a nawet grozy, ale spycha też ewentualnie niebezpieczeństwa do wyobraźni dzieci. Do czasu.
Na razie jednak Marysia udaje odważną. Wszystko przez sekret. I przez oderwanie od lęków. Kiedy intuicja podpowiada dziewczynce, by się wycofać, istnieje bezosobowo – Marysi „myśli się”, a czasem coś jej się powie, jakby kompletnie bez jej woli. Jest jeszcze serce Marysi, które biciem ostrzega przed niepotrzebnym ryzykiem. Marysia jednak, nawet zdradzana przez własne ciało, musi być silna. Nikt nie zastąpi jej w obserwacji tego domu. Nawet Daniel, chociaż czasami wydaje się, że dużo rozumie i można by mu zaufać.
Ten dom ogarnięty jest złą magią. Nigdy nie pada nad nim deszcz, chociaż w środku może leżeć śnieg. Ten dom nie daje schronienia, jest straszną pułapką. Mści się, gdy coś pójdzie nie po jego myśli. Nie rzuca cienia, bo cały cień chowa w środku. Najgorzej mają jego mieszkańcy i Marysia o tym wie: ze swojej kryjówki w krzakach czujnie obserwuje ten dom i stara się zapobiegać przynajmniej drobnym katastrofom: kiedy mały chłopczyk porzuci wiaderko w ogródku, to już zalążek nieszczęścia – żeby nie rozgniewać domu, dziewczynka, choć z duszą na ramieniu, musi wynagrodzić mu krzywdę. Boi się, ale ludzie pozostawieni w środku mają dużo gorzej – nikt ich nie uratuje, jeśli Marysia się podda.
Na początku ta historia brzmi jak horror lub jak zły sen, ale z posmakiem przygody. Autorka utrzymuje aurę dziwności, daje Marysi prawo do samotności i do tajemnicy. Poza nią, a potem i Danielem, nikt nie wie o zagrożeniach, jakie niesie zaczarowany dom. W tej magii bohaterka ma swój udział, czuje się winna i musi podjąć radykalne kroki, żeby sytuację naprawić. Daniel wprawdzie niewiele rozumie, ale zdążył się już z „tą małą” zaprzyjaźnić i nie zostawi jej w potrzebie. Oboje odkrywają, co dom robi z ojcem rodziny. I tu Strękowska-Zaremba przechodzi do arcytrudnego tematu, łącząc baśń z problemem przemocy domowej. Momentami ta historia jest jak odwrócona Narnia, a pokrzywdzone dziecko zrobi wszystko, żeby ochronić najbliższych – pokona nawet największe koszmary. „Dom nie z tej ziemi” to historia ponura i piękna – prawdopodobnie tą książką Strękowska-Zaremba będzie zdobywać kolejne nagrody – i zasługuje na to.
Enigmatyczne dialogi, niezrozumiałe gesty i motywy definiujące drugiego człowieka u uważnego obserwatora. Dziwne sytuacje, ciągłe napięcie, mrok. Małgorzata Strękowska-Zaremba nie tworzy idyllicznej bajki. Ale jednocześnie magnetycznie przyciąga odbiorców, kusi ich wizją rozwiązania zagadki, kusi też bliskim niebezpieczeństwem, niepewnością losu i dopuszczeniem do wielkiego sekretu. Ta książka ma potężną siłę już na etapie przedstawiania fabuły. Rozciągnięta w czasie zapowiedź nie oznacza słabego punktu kulminacyjnego – ten spełni swoją rolę. „Dom nie z tej ziemi” to historia, która powinna się jak najszybciej znaleźć w kanonie lektur obowiązkowych, ale nie tylko dla dzieci. Dla dorosłych może nawet przede wszystkim. Takie ujęcie tematu rzadkiego w literaturze czwartej zasługuje na rozgłos.
niedziela, 23 kwietnia 2017
Grzegorz Rogowski: Skazane na zapomnienie. Polskie aktorki filmowe na emigracji
Muza SA, Warszawa 2017.
Sława bez pamięci
Podwójnie Grzegorz Rogowski oddala bohaterki tej książki od rzeczywistości znanej czytelnikom. Dystans czasowy i terytorialny nakłada się u niego na zniknięcie ze świadomości społecznej. Bo prezentowane w tomie „Skazane na zapomnienie” nazwiska w większości przypadków nic odbiorcom nie powiedzą, lub – powiedzą bardzo mało. Autor nie sięga do popularnych przedwojennych filmów, które do dzisiaj cieszą się uznaniem kinomanów, a jeśli już – wyłuskuje z nich postacie epizodyczne, dalszoplanowe. Artystki, które może i miały pomysł na pokierowanie własną karierą, ale przez drugą wojnę światową nie mogły w pełni realizować planów. Są tu postacie, które uważny widz wypatrzy we wskazanych produkcjach, są i takie, które zniknęły z pola widzenia za sprawą zaginionych kopii filmów – wtedy jedynym świadectwem ich działalności przed kamerami stają się recenzje i komentarze krytyków. Grzegorz Rogowski nie kieruje się tutaj popularnością ani determinacją aktorek, wybiera sylwetki ze względu na trudne koleje losu: najpierw wielkie nadzieje i wykorzystywanie nadarzających się okazji, walka o bycie dostrzeżoną i wybraną. Później – kilka filmów, które można już wpisać do artystycznego życiorysu, żeby rozstać się z etykietką amatorki. Jeszcze później – druga wojna światowa, emigracja, nowe otoczenie i całkowite przekreślenie dotychczasowego dorobku oraz możliwości kontynuowania kariery. Bo niezależnie od traktowania przedwojennej Warszawy jako „polskiego Hollywood”, prawa zagranicznych rynków są bezlitosne. Ten schemat powtarza się w prawie każdym szkicu, mimo że konkrety różnią ich bohaterki.
Są tu postacie, z którymi filmy nie zachowały się do dzisiejszych czasów, są twarze wyłonione przez prasę w konkursie „fotogenicznych”, są tancerki. Są artystki, które krytyki ani publiczności nie zachwycały grą, ale samym ciałem, figurą, pozaaktorskimi umiejętnościami. Jedne po filmowym debiucie otrzymywały natychmiast następne propozycje, inne długo musiały udowadniać swoją wartość. Rogowski tropi ich marzenia i szanse oraz zawiedzione nadzieje. Kiedy konfrontuje rzeczywistość z pomysłami na samorozwój wie, że i tak za chwilę wojna wszystko zmieni. Na emigracji artystki zajmują się bardziej życiem rodzinnym, rezygnują z kariery, a tym samym skazują się na zapomnienie – autor pokonuje więc dalekie dystanse, żeby u źródeł dowiadywać się o ich losach i prywatnych historiach. Przeważnie większość informacji uzyskuje od dzieci, buduje więc całe rodzinne relacje.
Ważnym elementem tomu jest bogaty w anegdoty, niestety z konieczności skrótowy, wstęp Michała Pieńkowskiego. Ten autor przedstawia czytelnikom niezbędne konteksty – warunki, jakie musiały spełniać przyszłe aktorki, żeby trafić na ekrany. Wskazuje drogi działania, możliwości stojące przed artystkami, prawdopodobne scenariusze. Stara się udowodnić, że przed kamery trafiały dziewczyny, które naprawdę mocno tego chciały i były gotowe na rozmaite poświęcenia, a do tego bardzo cierpliwe. To wprowadzenie ciekawie nakreśla sytuację w kinie dwudziestolecia międzywojennego (zresztą zasadami produkcji, promocji i dystrybucji obrazów filmowych autor też się zajął, by odbiorcy widzieli temat w szerszym kontekście). Tom – obszerny – wypełniony został również fotosami, artystycznymi zdjęciami aktorek, by utrwalić wieść o ich istnieniu wśród dzisiejszych czytelników i pokazać im, jak kapryśna bywa sława (lub – jak przewrotny los).
Sława bez pamięci
Podwójnie Grzegorz Rogowski oddala bohaterki tej książki od rzeczywistości znanej czytelnikom. Dystans czasowy i terytorialny nakłada się u niego na zniknięcie ze świadomości społecznej. Bo prezentowane w tomie „Skazane na zapomnienie” nazwiska w większości przypadków nic odbiorcom nie powiedzą, lub – powiedzą bardzo mało. Autor nie sięga do popularnych przedwojennych filmów, które do dzisiaj cieszą się uznaniem kinomanów, a jeśli już – wyłuskuje z nich postacie epizodyczne, dalszoplanowe. Artystki, które może i miały pomysł na pokierowanie własną karierą, ale przez drugą wojnę światową nie mogły w pełni realizować planów. Są tu postacie, które uważny widz wypatrzy we wskazanych produkcjach, są i takie, które zniknęły z pola widzenia za sprawą zaginionych kopii filmów – wtedy jedynym świadectwem ich działalności przed kamerami stają się recenzje i komentarze krytyków. Grzegorz Rogowski nie kieruje się tutaj popularnością ani determinacją aktorek, wybiera sylwetki ze względu na trudne koleje losu: najpierw wielkie nadzieje i wykorzystywanie nadarzających się okazji, walka o bycie dostrzeżoną i wybraną. Później – kilka filmów, które można już wpisać do artystycznego życiorysu, żeby rozstać się z etykietką amatorki. Jeszcze później – druga wojna światowa, emigracja, nowe otoczenie i całkowite przekreślenie dotychczasowego dorobku oraz możliwości kontynuowania kariery. Bo niezależnie od traktowania przedwojennej Warszawy jako „polskiego Hollywood”, prawa zagranicznych rynków są bezlitosne. Ten schemat powtarza się w prawie każdym szkicu, mimo że konkrety różnią ich bohaterki.
Są tu postacie, z którymi filmy nie zachowały się do dzisiejszych czasów, są twarze wyłonione przez prasę w konkursie „fotogenicznych”, są tancerki. Są artystki, które krytyki ani publiczności nie zachwycały grą, ale samym ciałem, figurą, pozaaktorskimi umiejętnościami. Jedne po filmowym debiucie otrzymywały natychmiast następne propozycje, inne długo musiały udowadniać swoją wartość. Rogowski tropi ich marzenia i szanse oraz zawiedzione nadzieje. Kiedy konfrontuje rzeczywistość z pomysłami na samorozwój wie, że i tak za chwilę wojna wszystko zmieni. Na emigracji artystki zajmują się bardziej życiem rodzinnym, rezygnują z kariery, a tym samym skazują się na zapomnienie – autor pokonuje więc dalekie dystanse, żeby u źródeł dowiadywać się o ich losach i prywatnych historiach. Przeważnie większość informacji uzyskuje od dzieci, buduje więc całe rodzinne relacje.
Ważnym elementem tomu jest bogaty w anegdoty, niestety z konieczności skrótowy, wstęp Michała Pieńkowskiego. Ten autor przedstawia czytelnikom niezbędne konteksty – warunki, jakie musiały spełniać przyszłe aktorki, żeby trafić na ekrany. Wskazuje drogi działania, możliwości stojące przed artystkami, prawdopodobne scenariusze. Stara się udowodnić, że przed kamery trafiały dziewczyny, które naprawdę mocno tego chciały i były gotowe na rozmaite poświęcenia, a do tego bardzo cierpliwe. To wprowadzenie ciekawie nakreśla sytuację w kinie dwudziestolecia międzywojennego (zresztą zasadami produkcji, promocji i dystrybucji obrazów filmowych autor też się zajął, by odbiorcy widzieli temat w szerszym kontekście). Tom – obszerny – wypełniony został również fotosami, artystycznymi zdjęciami aktorek, by utrwalić wieść o ich istnieniu wśród dzisiejszych czytelników i pokazać im, jak kapryśna bywa sława (lub – jak przewrotny los).
Pojazdy. Koloruję świat
Egmont, Warszawa 2017.
Figury
Najpierw naklejki, czyli coś, co każde dziecko chce mieć. 64 małe kwadraciki z najróżniejszymi pojazdami – od efektownych wozów strażackich przez tramwaje, balony, ale i rowery czy sanki. Żaglówki, helikoptery, sterowce, przyczepy – różnorodność pojazdów jest imponująca, co ważne również w procesie rozwijania umiejętności dziecka: maluch może poznawać nowa słowa, ale i rozwijać wyobraźnię – w końcu jedno z popularnych ćwiczeń na kreatywność opiera się na wymienianiu przedmiotów z określonej grupy. Kilkulatki szybko przekonają się, jak bogaty jest świat pojazdów. Dowiedzą się też, że nie tylko samochody służą do przemieszczania się. Niby prosty zestaw naklejek do zabawy, na przykład do uzupełniania rysunków – a przedstawia sporą wartość poznawczą. Dzieci mogą pytać o konkretne pojazdy (albo samodzielnie je nazywać). Tak zaczyna się cała zabawa z tradycyjną kolorowanką wydaną pod szyldem Akademia mądrego dziecka. „Pojazdy. Koloruję świat” to tomik przygotowany trochę jak blok rysunkowy, otwierany do góry, z klejonym kartkami, które można wyrwać, żeby wymyślać kolejne prezentowe zastosowania z prac najmłodszych. Bo to dla najmłodszych przeznaczona jest ta książeczka. Jednostronnie zadrukowane kartki zawierają proste szkice o grubych konturach. Pojazdy na tych rysunkach są upraszczane, sprowadzane niemal do symboli – o ile na naklejkach widnieją dokładne zdjęcia, o tyle te rysunki, które dzieci mają pokolorować, pozbawione zostały szczegółów. Tak, żeby maluchy nie zniechęcały się ogromem pracy czy stopniem skomplikowania ilustracji. To tomik przede wszystkim dla małych, niewprawnych rączek, tych, które jeszcze raczej bazgrają niż kolorują świadomie. Na tej książeczce można będzie sporo poćwiczyć – koordynację wzrokowo-ruchową czy sprawność manualną, dzieci dostaną wiele kolorowankowych zadań i same będą mogły wybrać, jakim pojazdem w pierwszej kolejności się zająć. Da się połączyć kolorowanie ze spacerem – zaobserwowany po drodze pojazd nabierze barw. Jeśli dziecko marzy o rowerku, bawi się resorakami, buduje rakiety z klocków – wszystko znajdzie odzwierciedlenie w tym tomiku.
Pozbawione szczegółów kontury pojazdów to również ułatwienie dla uczących się rysować dzieci – te wehikuły można przerysowywać przy użyciu kalki (to dobra wprawka na długo przed nauką pisania), albo – patrząc na wzór. Mali odbiorcy przekonają się, w jaki sposób narysować trójkołowy rowerek, a jak – łódź, otrzymają sensowne wskazówki, pomysły na wzbogacenie własnych prac. Przy okazji książeczka uświadamia dzieciom istnienie podstawowych elementów pojazdów (błotniki, opony, reflektory). W większości przypadków pojazdy składają się z prostych figur geometrycznych (je również kilkulatki mogą w ramach ćwiczenia wskazywać i rozpoznawać). Nastawienie na symboliczne odzwierciedlanie pojazdów oznacza, że twórcy grafik mogą szukać ciekawych „ujęć”, nietypowych kadrów – nie chodzi o przedstawianie jak najdokładniejszego widoku, więc nic złego się nie stanie, kiedy samochód zaprezentowany będzie od przodu i to z żabiej perspektywy. To tylko budzi ciekawość i rozwija wyobraźnię, uzmysławia odbiorcom, że nie ma jednego dobrego sposobu przedstawiania wehikułu.
Może chodzić też o coś zupełnie innego. Każda strona w tomiku „Pojazdy. Koloruję świat” przynosi rozpoznanie – nawet najmłodsi nie będą mieli problemu z odkrywaniem nawiązań do prawdziwych pojazdów. Duże płaszczyzny do kolorowania nie wymagają precyzji. Grube kontury dają pewien margines błędu – nic złego nie stanie się, kiedy kredka przypadkiem wyjdzie za linię. „Pojazdy” to zestaw rysunków-schematów, prostych kształtów, które zafascynują zwłaszcza kilkuletnich chłopców. Tomik jest rozwiązaniem dla niecierpliwych, dla dzieci, które jeszcze nie potrafią pisać – i dla których opanowanie trzymania w dłoni kredki lub flamastra to jeszcze świeża sprawa. Zalety tomiku wymienione na czwartej stronie okładki to reklama kierowana do rodziców – klientów. Dzieciom wystarczy możliwość kolorowania – tematycznie dopasowanych do ich fascynacji konturów. Warto jeszcze zaznaczyć, że jak na kolorowankę, ten tomik ma imponującą objętość.
Figury
Najpierw naklejki, czyli coś, co każde dziecko chce mieć. 64 małe kwadraciki z najróżniejszymi pojazdami – od efektownych wozów strażackich przez tramwaje, balony, ale i rowery czy sanki. Żaglówki, helikoptery, sterowce, przyczepy – różnorodność pojazdów jest imponująca, co ważne również w procesie rozwijania umiejętności dziecka: maluch może poznawać nowa słowa, ale i rozwijać wyobraźnię – w końcu jedno z popularnych ćwiczeń na kreatywność opiera się na wymienianiu przedmiotów z określonej grupy. Kilkulatki szybko przekonają się, jak bogaty jest świat pojazdów. Dowiedzą się też, że nie tylko samochody służą do przemieszczania się. Niby prosty zestaw naklejek do zabawy, na przykład do uzupełniania rysunków – a przedstawia sporą wartość poznawczą. Dzieci mogą pytać o konkretne pojazdy (albo samodzielnie je nazywać). Tak zaczyna się cała zabawa z tradycyjną kolorowanką wydaną pod szyldem Akademia mądrego dziecka. „Pojazdy. Koloruję świat” to tomik przygotowany trochę jak blok rysunkowy, otwierany do góry, z klejonym kartkami, które można wyrwać, żeby wymyślać kolejne prezentowe zastosowania z prac najmłodszych. Bo to dla najmłodszych przeznaczona jest ta książeczka. Jednostronnie zadrukowane kartki zawierają proste szkice o grubych konturach. Pojazdy na tych rysunkach są upraszczane, sprowadzane niemal do symboli – o ile na naklejkach widnieją dokładne zdjęcia, o tyle te rysunki, które dzieci mają pokolorować, pozbawione zostały szczegółów. Tak, żeby maluchy nie zniechęcały się ogromem pracy czy stopniem skomplikowania ilustracji. To tomik przede wszystkim dla małych, niewprawnych rączek, tych, które jeszcze raczej bazgrają niż kolorują świadomie. Na tej książeczce można będzie sporo poćwiczyć – koordynację wzrokowo-ruchową czy sprawność manualną, dzieci dostaną wiele kolorowankowych zadań i same będą mogły wybrać, jakim pojazdem w pierwszej kolejności się zająć. Da się połączyć kolorowanie ze spacerem – zaobserwowany po drodze pojazd nabierze barw. Jeśli dziecko marzy o rowerku, bawi się resorakami, buduje rakiety z klocków – wszystko znajdzie odzwierciedlenie w tym tomiku.
Pozbawione szczegółów kontury pojazdów to również ułatwienie dla uczących się rysować dzieci – te wehikuły można przerysowywać przy użyciu kalki (to dobra wprawka na długo przed nauką pisania), albo – patrząc na wzór. Mali odbiorcy przekonają się, w jaki sposób narysować trójkołowy rowerek, a jak – łódź, otrzymają sensowne wskazówki, pomysły na wzbogacenie własnych prac. Przy okazji książeczka uświadamia dzieciom istnienie podstawowych elementów pojazdów (błotniki, opony, reflektory). W większości przypadków pojazdy składają się z prostych figur geometrycznych (je również kilkulatki mogą w ramach ćwiczenia wskazywać i rozpoznawać). Nastawienie na symboliczne odzwierciedlanie pojazdów oznacza, że twórcy grafik mogą szukać ciekawych „ujęć”, nietypowych kadrów – nie chodzi o przedstawianie jak najdokładniejszego widoku, więc nic złego się nie stanie, kiedy samochód zaprezentowany będzie od przodu i to z żabiej perspektywy. To tylko budzi ciekawość i rozwija wyobraźnię, uzmysławia odbiorcom, że nie ma jednego dobrego sposobu przedstawiania wehikułu.
Może chodzić też o coś zupełnie innego. Każda strona w tomiku „Pojazdy. Koloruję świat” przynosi rozpoznanie – nawet najmłodsi nie będą mieli problemu z odkrywaniem nawiązań do prawdziwych pojazdów. Duże płaszczyzny do kolorowania nie wymagają precyzji. Grube kontury dają pewien margines błędu – nic złego nie stanie się, kiedy kredka przypadkiem wyjdzie za linię. „Pojazdy” to zestaw rysunków-schematów, prostych kształtów, które zafascynują zwłaszcza kilkuletnich chłopców. Tomik jest rozwiązaniem dla niecierpliwych, dla dzieci, które jeszcze nie potrafią pisać – i dla których opanowanie trzymania w dłoni kredki lub flamastra to jeszcze świeża sprawa. Zalety tomiku wymienione na czwartej stronie okładki to reklama kierowana do rodziców – klientów. Dzieciom wystarczy możliwość kolorowania – tematycznie dopasowanych do ich fascynacji konturów. Warto jeszcze zaznaczyć, że jak na kolorowankę, ten tomik ma imponującą objętość.
sobota, 22 kwietnia 2017
Agata Tuszyńska: Singer. Pejzaże pamięci
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017.
Świat miniony
Mniej Isaac Singer interesuje Agatę Tuszyńską jako autor książek, za które dostał nagrodę Nobla, bardziej – jako przedstawiciel narodu żydowskiego i świata, który zniszczyła druga wojna światowa. „Singer. Pejzaże pamięci” to reportaż z odkrywania minionej rzeczywistości – i próba nawoływania do ocalenia. Tuszyńska z przerażeniem obserwuje, jak znikają ślady żydowskiej kultury i jak dzieci w szkołach powtarzają opinie o złych Żydach, kompletnie bez refleksji i zrozumienia tego, co nieopatrznie głoszą przy nich dorośli. Przy biografii Singera znajduje się miejsce na analizę przeszłości – zwłaszcza że nie wszystkie życiorysowe białe plamy da się wypełnić treścią. Autorka w portretowaniu postaci odwołuje się i do najbliższych ludzi z otoczenia Singera, którzy często mieli własne pomysły na zaistnienie – kiedy analizuje się postawy braci i sióstr, łatwiej podeprzeć teorie na temat samego bohatera książki. Przy okazji też nakreśla się cały kontekst jego działań, co prowadzi do lepszego rozumienia życiowych i artystycznych wyborów.
Agata Tuszyńska trzyma się faktów. Nie chce zajmować się analizami dzieł i literaturoznawczymi rozważaniami, sztuka nie pomaga w rozumieniu biografii, autorka nakreśla zależność odwrotną, to życie może się odzwierciedlać w książkach. Życie jest najważniejsze. Przedstawia zatem Tuszyńska Singera przez pryzmat relacji rodzinnych, ale i związków z kobietami. Prezentuje kolejne maski. Opisuje nastroje w żydowskich społecznościach i pokazuje, jak bardzo Isaaca Singera nie chcą honorować mieszkańcy ważnych dla niego miejsc. Bywa, że krąży wokół tematu, żeby odmalować ciekawe zjawiska, na które zamykają się Polacy dzisiaj. Walczy o szacunek dla środowisk żydowskich, ale zdaje sobie też sprawę z ogromu strat i wylicza, ilu żydowskich mieszkańców miasteczek nigdy nie wróciło do swoich domów, wskazuje zawody, w których dawniej prym wiedli żydowscy mistrzowie. Opowieść o Singerze zamienia się w pretekst do głośnego mówienia o tym, co niewygodne, wypierane ze świadomości społecznej i niechciane. W takich wypadkach ma się wrażenie, że Singer jako taki schodzi na dalszy plan. A przecież autorce udaje się opowiedzieć o nim całkiem sporo. Zarzuca jedynie rytm suchego kalendarium, zajmuje się sprawami – tematami, które wypełnią cały rozdział, a nie chronologicznym uzupełnianiem faktów. Tak może posiłkować się również opiniami i charakterystyką, na którą w zbiorze dat mogłoby nie być miejsca.
„Singer. Pejzaże pamięci” to książka ładna od strony literackiej, ale tu Agata Tuszyńska nigdy nie zawodzi. Nieprzypadkowo uznawana jest za jedną z czołowych biografistek – potrafi wzbudzić zainteresowanie nawet hermetycznym materiałem. Do opowieści wplata własne odczucia – nie ukrywa tęsknot czy sentymentów. Kiedy wykorzystuje wypowiedzi innych ludzi, zawsze dba o to, by były dobrze puentowane, nie stanowiły tylko wypełniacza historii. Stara się nie tylko zgromadzić wiadomości, ale i przekuć je na barwną relację, tutaj przejmuje niemal nowy rytm prozy, akcentuje zmysłowość słów, ożywia świat, na który się spóźniła. Poza biografią wprowadza więc pewien poetycki naddatek, osobną zachętę do czytania. Życie i twórczość Singera to dopiero początek wielkiej relacji, temat jeden z wielu, a przecież ani na moment Tuszyńska tego świata nie opuszcza. Jest to książka starannie przemyślana, a poprowadzona głosem serca, bez ustępstw na rzecz mód w literaturze faktu czy rozwiązań popularnych w rynkowych bestsellerach.
Świat miniony
Mniej Isaac Singer interesuje Agatę Tuszyńską jako autor książek, za które dostał nagrodę Nobla, bardziej – jako przedstawiciel narodu żydowskiego i świata, który zniszczyła druga wojna światowa. „Singer. Pejzaże pamięci” to reportaż z odkrywania minionej rzeczywistości – i próba nawoływania do ocalenia. Tuszyńska z przerażeniem obserwuje, jak znikają ślady żydowskiej kultury i jak dzieci w szkołach powtarzają opinie o złych Żydach, kompletnie bez refleksji i zrozumienia tego, co nieopatrznie głoszą przy nich dorośli. Przy biografii Singera znajduje się miejsce na analizę przeszłości – zwłaszcza że nie wszystkie życiorysowe białe plamy da się wypełnić treścią. Autorka w portretowaniu postaci odwołuje się i do najbliższych ludzi z otoczenia Singera, którzy często mieli własne pomysły na zaistnienie – kiedy analizuje się postawy braci i sióstr, łatwiej podeprzeć teorie na temat samego bohatera książki. Przy okazji też nakreśla się cały kontekst jego działań, co prowadzi do lepszego rozumienia życiowych i artystycznych wyborów.
Agata Tuszyńska trzyma się faktów. Nie chce zajmować się analizami dzieł i literaturoznawczymi rozważaniami, sztuka nie pomaga w rozumieniu biografii, autorka nakreśla zależność odwrotną, to życie może się odzwierciedlać w książkach. Życie jest najważniejsze. Przedstawia zatem Tuszyńska Singera przez pryzmat relacji rodzinnych, ale i związków z kobietami. Prezentuje kolejne maski. Opisuje nastroje w żydowskich społecznościach i pokazuje, jak bardzo Isaaca Singera nie chcą honorować mieszkańcy ważnych dla niego miejsc. Bywa, że krąży wokół tematu, żeby odmalować ciekawe zjawiska, na które zamykają się Polacy dzisiaj. Walczy o szacunek dla środowisk żydowskich, ale zdaje sobie też sprawę z ogromu strat i wylicza, ilu żydowskich mieszkańców miasteczek nigdy nie wróciło do swoich domów, wskazuje zawody, w których dawniej prym wiedli żydowscy mistrzowie. Opowieść o Singerze zamienia się w pretekst do głośnego mówienia o tym, co niewygodne, wypierane ze świadomości społecznej i niechciane. W takich wypadkach ma się wrażenie, że Singer jako taki schodzi na dalszy plan. A przecież autorce udaje się opowiedzieć o nim całkiem sporo. Zarzuca jedynie rytm suchego kalendarium, zajmuje się sprawami – tematami, które wypełnią cały rozdział, a nie chronologicznym uzupełnianiem faktów. Tak może posiłkować się również opiniami i charakterystyką, na którą w zbiorze dat mogłoby nie być miejsca.
„Singer. Pejzaże pamięci” to książka ładna od strony literackiej, ale tu Agata Tuszyńska nigdy nie zawodzi. Nieprzypadkowo uznawana jest za jedną z czołowych biografistek – potrafi wzbudzić zainteresowanie nawet hermetycznym materiałem. Do opowieści wplata własne odczucia – nie ukrywa tęsknot czy sentymentów. Kiedy wykorzystuje wypowiedzi innych ludzi, zawsze dba o to, by były dobrze puentowane, nie stanowiły tylko wypełniacza historii. Stara się nie tylko zgromadzić wiadomości, ale i przekuć je na barwną relację, tutaj przejmuje niemal nowy rytm prozy, akcentuje zmysłowość słów, ożywia świat, na który się spóźniła. Poza biografią wprowadza więc pewien poetycki naddatek, osobną zachętę do czytania. Życie i twórczość Singera to dopiero początek wielkiej relacji, temat jeden z wielu, a przecież ani na moment Tuszyńska tego świata nie opuszcza. Jest to książka starannie przemyślana, a poprowadzona głosem serca, bez ustępstw na rzecz mód w literaturze faktu czy rozwiązań popularnych w rynkowych bestsellerach.
Beryl Evans: Charlie Ciuch-Ciuch
Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Przygoda na torach
Jeszcze przed pociągiem Tomkiem, bohaterem popularnej kreskówki, a w konsekwencji również książeczek dla maluchów, zaistniał w świadomości dzieci Charlie, stary parowóz, który miał ulubioną piosenkę i poczucie ogólnego szczęścia. Charlie wyróżniał się czymś jeszcze: mianowicie – był żywy. Nie tak jak dzisiejsze ożywiane zabawki. Charlie nie był maszyną, a istotą myślącą i czującą. Był wyjątkowy, co wiedział przede wszystkim jego przyjaciel, maszynista Bob. Kiedy obaj bohaterowie przekonali się nawzajem o swojej wyjątkowości, spędzali cały czas razem. Aż w końcu nadszedł ten okrutny moment, który wymusza postęp cywilizacyjny: Charlie został odstawiony na bocznicę. Bez względu na to, że czuł się jeszcze na siłach, by pracować, bez względu na to, że praca była dla niego wszystkim. Niepotrzebny i opuszczony, płakał w samotności łzami ze smaru – ale nadszedł dzień, w którym nowoczesna lokomotywa zawiodła, a wtedy tylko Charlie mógł uratować sytuację. Beryl Evans opowiada historię o przyjaźni i oddaniu – w starym stylu (w końcu książka powstała w 1942 roku), ale tak, że przesłanie ani trochę się nie starzeje. Dla odbiorców wszystkie uczucia i stany będą zrozumiałe, podobnie jak reakcje postaci. Nie ma tu przekłamań, dzieci szybko uwierzą w prezentowaną sytuację i zaczną kibicować Charliemu. Ten bohater da się lubić – robi coś, co kocha, czerpie radość ze swojej prostej codzienności, spełnia własne marzenia, a w dodatku ma wiernego prawdziwego przyjaciela. Płaszczyzna emocjonalna jest jednym obszarem przyciągania odbiorców. Drugim jest – oczywiście – wprowadzenie bohatera ciekawego z punktu widzenia dzieci. Samochodziki, pociągi czy samoloty to stały element codziennych zabaw maluchów – a kilkulatki często chcą antropomorfizować zabawki. Charlie jako „prawdziwa” lokomotywa jest więc zachętą do zapoznania się z historią. Na długo przed powstaniem Tomka stał się uosobieniem dziecięcej wyobraźni. W tomiku z prostą przygodą Charliego najbardziej liczy się jednak przejście do potężnych przeżyć. Uczucia parowozu są jasne: radość zamienia się w rozczarowanie i poczucie odrzucenia, jednak bohater ma jeszcze okazję udowodnienia swojej przydatności – w pewnym stopniu daje nauczkę tym, którzy w niego nie wierzyli i skazali na powolną śmierć z dala od marzeń. W grę wchodzą również ludzkie doznania: poza Charliem liczą się tu tylko mężczyźni, lub – jako tło – dzieci. Dorośli nie rozumieją potrzeb lokomotywy, tak samo jak nie dociera do nich czasami świat przeżyć dzieci – odbiorcy mogą się utożsamiać z postacią i mocniej przeżywać historię.
Jest to książka ważna, potrzebna i ciekawa – również z uwagi na realizację. Imponuje pod względem literackim, dostarcza kawałka narracji na wysokim poziomie. Na przykładzie tej książeczki można pokazywać różnice między elegancką klasyką a nonszalancją literatury pop. Tu nie ma uproszczeń ani obniżania poziomu, historia, chociaż krótka (i dość konwencjonalna), sprawdza się idealnie również w kwestii wyrabiania gustu u najmłodszych. Tu czytanie to nie tylko śledzenie fabuły – to również zanurzenie się w przyjemnie stworzony tekst. Tomik ma tylko jedną wadę: ilustracje wykorzystujące te oryginalne. Nie byłyby one problemem, gdyby nie dość upiorny wygląd Charliego. Lokomotywa, nawet kiedy się uśmiecha, wygląda jak z sennych koszmarów, daleko jej do piękności – i bardzo daleko do wygładzanych standardów dzisiejszych komputerowych obrazków. Owszem, Charlie na rysunkach ma swój charakter, ale co z tego, jeśli co wrażliwsze maluchy po prostu przestraszy. Jego wizerunek zestawiany zostaje z typowo amerykańsko-komiksowo-disneyowskimi sylwetkami ludzi: osoby z otoczenia parowozu są jak żywcem wyjęte z kreskówek estetyki lat50. I to połączenie podkreśla jeszcze brzydotę Charliego. Dobrze, że pokazuje się odbiorcom – nie tylko dzieciom – klasykę w najpełniejszej wersji, ale trzeba też pomyśleć o wpływie tych ilustracji na najmłodszych.
Przygoda na torach
Jeszcze przed pociągiem Tomkiem, bohaterem popularnej kreskówki, a w konsekwencji również książeczek dla maluchów, zaistniał w świadomości dzieci Charlie, stary parowóz, który miał ulubioną piosenkę i poczucie ogólnego szczęścia. Charlie wyróżniał się czymś jeszcze: mianowicie – był żywy. Nie tak jak dzisiejsze ożywiane zabawki. Charlie nie był maszyną, a istotą myślącą i czującą. Był wyjątkowy, co wiedział przede wszystkim jego przyjaciel, maszynista Bob. Kiedy obaj bohaterowie przekonali się nawzajem o swojej wyjątkowości, spędzali cały czas razem. Aż w końcu nadszedł ten okrutny moment, który wymusza postęp cywilizacyjny: Charlie został odstawiony na bocznicę. Bez względu na to, że czuł się jeszcze na siłach, by pracować, bez względu na to, że praca była dla niego wszystkim. Niepotrzebny i opuszczony, płakał w samotności łzami ze smaru – ale nadszedł dzień, w którym nowoczesna lokomotywa zawiodła, a wtedy tylko Charlie mógł uratować sytuację. Beryl Evans opowiada historię o przyjaźni i oddaniu – w starym stylu (w końcu książka powstała w 1942 roku), ale tak, że przesłanie ani trochę się nie starzeje. Dla odbiorców wszystkie uczucia i stany będą zrozumiałe, podobnie jak reakcje postaci. Nie ma tu przekłamań, dzieci szybko uwierzą w prezentowaną sytuację i zaczną kibicować Charliemu. Ten bohater da się lubić – robi coś, co kocha, czerpie radość ze swojej prostej codzienności, spełnia własne marzenia, a w dodatku ma wiernego prawdziwego przyjaciela. Płaszczyzna emocjonalna jest jednym obszarem przyciągania odbiorców. Drugim jest – oczywiście – wprowadzenie bohatera ciekawego z punktu widzenia dzieci. Samochodziki, pociągi czy samoloty to stały element codziennych zabaw maluchów – a kilkulatki często chcą antropomorfizować zabawki. Charlie jako „prawdziwa” lokomotywa jest więc zachętą do zapoznania się z historią. Na długo przed powstaniem Tomka stał się uosobieniem dziecięcej wyobraźni. W tomiku z prostą przygodą Charliego najbardziej liczy się jednak przejście do potężnych przeżyć. Uczucia parowozu są jasne: radość zamienia się w rozczarowanie i poczucie odrzucenia, jednak bohater ma jeszcze okazję udowodnienia swojej przydatności – w pewnym stopniu daje nauczkę tym, którzy w niego nie wierzyli i skazali na powolną śmierć z dala od marzeń. W grę wchodzą również ludzkie doznania: poza Charliem liczą się tu tylko mężczyźni, lub – jako tło – dzieci. Dorośli nie rozumieją potrzeb lokomotywy, tak samo jak nie dociera do nich czasami świat przeżyć dzieci – odbiorcy mogą się utożsamiać z postacią i mocniej przeżywać historię.
Jest to książka ważna, potrzebna i ciekawa – również z uwagi na realizację. Imponuje pod względem literackim, dostarcza kawałka narracji na wysokim poziomie. Na przykładzie tej książeczki można pokazywać różnice między elegancką klasyką a nonszalancją literatury pop. Tu nie ma uproszczeń ani obniżania poziomu, historia, chociaż krótka (i dość konwencjonalna), sprawdza się idealnie również w kwestii wyrabiania gustu u najmłodszych. Tu czytanie to nie tylko śledzenie fabuły – to również zanurzenie się w przyjemnie stworzony tekst. Tomik ma tylko jedną wadę: ilustracje wykorzystujące te oryginalne. Nie byłyby one problemem, gdyby nie dość upiorny wygląd Charliego. Lokomotywa, nawet kiedy się uśmiecha, wygląda jak z sennych koszmarów, daleko jej do piękności – i bardzo daleko do wygładzanych standardów dzisiejszych komputerowych obrazków. Owszem, Charlie na rysunkach ma swój charakter, ale co z tego, jeśli co wrażliwsze maluchy po prostu przestraszy. Jego wizerunek zestawiany zostaje z typowo amerykańsko-komiksowo-disneyowskimi sylwetkami ludzi: osoby z otoczenia parowozu są jak żywcem wyjęte z kreskówek estetyki lat50. I to połączenie podkreśla jeszcze brzydotę Charliego. Dobrze, że pokazuje się odbiorcom – nie tylko dzieciom – klasykę w najpełniejszej wersji, ale trzeba też pomyśleć o wpływie tych ilustracji na najmłodszych.
piątek, 21 kwietnia 2017
Jeff Zentner: Król węży
Jaguar, Warszawa 2017.
Odwaga
Świat należy do Lydii. Ta nastolatka zawsze dostaje to, czego zapragnie: doskonale wie, jak to osiągnąć i nie boi się wyzwań. Nie ma znaczenia, że mieszka w małym miasteczku w Tennessee. Osiągnie wszystko. Jej dwaj wierni przyjaciele są zupełnie inni: Travis pracuje w składzie drewna i zamyka się w świecie powieści fantasy, wszelkie marzenia skutecznie wybił mu z głowy znęcający się nad rodziną ojciec. Travis bywa uważany za dziwaka, wszędzie nosi ze sobą kij, stylizując się na bohatera powieści, a przed rzeczywistością ucieka na fora dyskusyjne poświęcone ulubionemu pisarzowi. Jest jeszcze Dill, syn zielonoświątkowego nawiedzonego pastora, który wiarę swoją i innych wystawiał na próbę (trucizny i jad węży…), a teraz siedzi w więzieniu za kolekcję dziecięcej pornografii w komputerze. Dill ma świadomość, że z tego miasteczka nie wydostanie się nigdy: musi pomóc spłacić długi rodziców, a poza tym brakuje mu wiary w siebie. Nie wie tylko, jak poradzi sobie z tęsknotą, kiedy Lydia wyjedzie na studia. A ten moment szybko się zbliża.
„Król węży” to powieść o dojrzewaniu i przyjaźni – ale za sprawą kontekstów inna niż zwykłe obyczajówki. Jeff Zentner kontrastuje ze sobą postacie: Lydia prowadzi modowego bloga i w każdej sytuacji umie się odnaleźć. Chłopcy są uważani za dziwaków. Lydia próbuje wytrącić ich ze strefy komfortu, a to oznacza, że musi zwalczyć nie tylko ich kompleksy, ale i wpływ środowiska. Travis ma na to większą szansę – problemy w domu uodparniają go na ciosy od świata, siły dodaje mu też na razie internetowe zauroczenie. Dill, chociaż ma warunki do tego, by stać się piosenkarzem światowej sławy, boi się win ojca i dziadka, czuje się niemal przeklęty. W dodatku przy bliskich ogarniętych religijną obsesją, niewielu argumentów mógłby użyć. I w jego przypadku siłą napędową działania staje się miłość. W „Królu węży” sporo jest sytuacji toksycznych i pozornie bez wyjścia, do pewnych rozwiązań bohaterowie muszą dopiero dojrzeć. Lydia pokazuje im, jak spełniać marzenia. Ta przyjaźń bywa trudna, nie polega na wzajemnym chwaleniu się. Bohaterowie często się kłócą lub burzliwie dyskutują o swoich sprawach uzasadniając dotychczasowe wybory lub ich całkowity brak. Lydia wydaje się osobą, która niepotrzebnie wprowadza zamęt – aż do wydarzenia, które nieodwracalnie wszystko zmieni.
Jeff Zentner nie boi się mocnych scen i sporów między przyjaciółmi. Wie, że prawdziwa przyjaźń to także mówienie rzeczy nieprzyjemnych – w dobrych intencjach. Dokłada więc bohaterom więcej kłopotów niż mogą udźwignąć, poddaje ich licznym próbom. Sprawia, że ani Travis, ani Dill nie mogą już ufać własnym rodzicom, z kolei ojca Lydii portretuje jako jedynego dorosłego, do którego w razie potrzeby można się zwrócić z prośbą o pomoc. Nie ocenia domów ani zachowań, chociaż do karykatury doprowadza wyznania wiary u rodziny Dilla – to jeden z elementów nie do zaakceptowania, chociaż wcale nie najważniejszy. „Król węży” nie jest wygodną i miłą powieścią – ale pokazuje, na czym powinna polegać prawdziwa przyjaźń. Zentner celowo odrzuca miłe i dobre relacje, żeby zaakcentować, jak troszczyć się o siebie i jak się wspierać powinni najbliżsi. Tu wszystko wypracowywane jest w wielkich męczarniach – ale autorowi udaje się i tak zaznaczyć momenty wzruszające i ważne dla młodych odbiorców.
Przyjaźń w „Królu węży” jest szorstka, za to prawdziwa i trwała. Stanowi wskazówkę dla odbiorców – Zentner nie zgadza się, żeby rozczulali się oni nad sobą, udowadnia za to, że wszystko da się zmienić, bez względu na to, jak beznadziejnie bez wyjścia czuliby się bohaterowie na początku. Psychologicznie bywa ta publikacja ciężka, ale i tak nie pozwoli oderwać się od śledzenia losów postaci. Chociaż autor mocno bohaterów indywidualizuje – przerysowuje nawet – nie traci na szczerości przekazu. To propozycja dla czytelników, którzy nie lubią prostych i optymistycznych czytadeł, za to potrzebują opowieści o sile rosnącej w miarę wspólnego działania. Wymagająca książka dostarczy satysfakcji nastolatkom i pozwoli nabrać dystansu do codziennych problemów.
Odwaga
Świat należy do Lydii. Ta nastolatka zawsze dostaje to, czego zapragnie: doskonale wie, jak to osiągnąć i nie boi się wyzwań. Nie ma znaczenia, że mieszka w małym miasteczku w Tennessee. Osiągnie wszystko. Jej dwaj wierni przyjaciele są zupełnie inni: Travis pracuje w składzie drewna i zamyka się w świecie powieści fantasy, wszelkie marzenia skutecznie wybił mu z głowy znęcający się nad rodziną ojciec. Travis bywa uważany za dziwaka, wszędzie nosi ze sobą kij, stylizując się na bohatera powieści, a przed rzeczywistością ucieka na fora dyskusyjne poświęcone ulubionemu pisarzowi. Jest jeszcze Dill, syn zielonoświątkowego nawiedzonego pastora, który wiarę swoją i innych wystawiał na próbę (trucizny i jad węży…), a teraz siedzi w więzieniu za kolekcję dziecięcej pornografii w komputerze. Dill ma świadomość, że z tego miasteczka nie wydostanie się nigdy: musi pomóc spłacić długi rodziców, a poza tym brakuje mu wiary w siebie. Nie wie tylko, jak poradzi sobie z tęsknotą, kiedy Lydia wyjedzie na studia. A ten moment szybko się zbliża.
„Król węży” to powieść o dojrzewaniu i przyjaźni – ale za sprawą kontekstów inna niż zwykłe obyczajówki. Jeff Zentner kontrastuje ze sobą postacie: Lydia prowadzi modowego bloga i w każdej sytuacji umie się odnaleźć. Chłopcy są uważani za dziwaków. Lydia próbuje wytrącić ich ze strefy komfortu, a to oznacza, że musi zwalczyć nie tylko ich kompleksy, ale i wpływ środowiska. Travis ma na to większą szansę – problemy w domu uodparniają go na ciosy od świata, siły dodaje mu też na razie internetowe zauroczenie. Dill, chociaż ma warunki do tego, by stać się piosenkarzem światowej sławy, boi się win ojca i dziadka, czuje się niemal przeklęty. W dodatku przy bliskich ogarniętych religijną obsesją, niewielu argumentów mógłby użyć. I w jego przypadku siłą napędową działania staje się miłość. W „Królu węży” sporo jest sytuacji toksycznych i pozornie bez wyjścia, do pewnych rozwiązań bohaterowie muszą dopiero dojrzeć. Lydia pokazuje im, jak spełniać marzenia. Ta przyjaźń bywa trudna, nie polega na wzajemnym chwaleniu się. Bohaterowie często się kłócą lub burzliwie dyskutują o swoich sprawach uzasadniając dotychczasowe wybory lub ich całkowity brak. Lydia wydaje się osobą, która niepotrzebnie wprowadza zamęt – aż do wydarzenia, które nieodwracalnie wszystko zmieni.
Jeff Zentner nie boi się mocnych scen i sporów między przyjaciółmi. Wie, że prawdziwa przyjaźń to także mówienie rzeczy nieprzyjemnych – w dobrych intencjach. Dokłada więc bohaterom więcej kłopotów niż mogą udźwignąć, poddaje ich licznym próbom. Sprawia, że ani Travis, ani Dill nie mogą już ufać własnym rodzicom, z kolei ojca Lydii portretuje jako jedynego dorosłego, do którego w razie potrzeby można się zwrócić z prośbą o pomoc. Nie ocenia domów ani zachowań, chociaż do karykatury doprowadza wyznania wiary u rodziny Dilla – to jeden z elementów nie do zaakceptowania, chociaż wcale nie najważniejszy. „Król węży” nie jest wygodną i miłą powieścią – ale pokazuje, na czym powinna polegać prawdziwa przyjaźń. Zentner celowo odrzuca miłe i dobre relacje, żeby zaakcentować, jak troszczyć się o siebie i jak się wspierać powinni najbliżsi. Tu wszystko wypracowywane jest w wielkich męczarniach – ale autorowi udaje się i tak zaznaczyć momenty wzruszające i ważne dla młodych odbiorców.
Przyjaźń w „Królu węży” jest szorstka, za to prawdziwa i trwała. Stanowi wskazówkę dla odbiorców – Zentner nie zgadza się, żeby rozczulali się oni nad sobą, udowadnia za to, że wszystko da się zmienić, bez względu na to, jak beznadziejnie bez wyjścia czuliby się bohaterowie na początku. Psychologicznie bywa ta publikacja ciężka, ale i tak nie pozwoli oderwać się od śledzenia losów postaci. Chociaż autor mocno bohaterów indywidualizuje – przerysowuje nawet – nie traci na szczerości przekazu. To propozycja dla czytelników, którzy nie lubią prostych i optymistycznych czytadeł, za to potrzebują opowieści o sile rosnącej w miarę wspólnego działania. Wymagająca książka dostarczy satysfakcji nastolatkom i pozwoli nabrać dystansu do codziennych problemów.
czwartek, 20 kwietnia 2017
Magdalena Zawadzka: Moje szczęśliwe wyspy
Marginesy, Warszawa 2017.
Wyprawy
Magdalena Zawadzka rozsmakowała się w pisaniu i, trzeba przyznać, wychodzi jej to bardzo dobrze, nawet bez porównań do wspomnieniowych książek aktorów. Jest tu elegancja językowa, precyzja i dbałość o czytelnika, jest też chęć podzielenia się własnymi doświadczeniami, ale bez irytującej wiwisekcji. „Moje szczęśliwe wyspy” to trzecia książka Zawadzkiej – a autorka wciąż zachowuje w niej radość życia i… stoicki spokój, przekonanie, że dzieje się to, co ma być. Tym razem oprowadza odbiorców po swoich ulubionych miejscach na całym świecie, od czasu do czasu wracając myślami do ukochanego Gustawa czy do syna Jaśka, do rodzinnego domu, rodziców i dziadków. Aż trudno uwierzyć w początkowe zapewnienia na temat poddania się nurtowi wspomnień – aktorka zamierza toczyć opowieści bez planu i schematu do wypełnienia, tymczasem „Moje szczęśliwe wyspy” cechują się precyzyjnym i uporządkowanym wywodem: narracja tutaj sama w sobie stanowi czynnik wykluczający wspomnieniowy chaos.
Magdalena Zawadzka jest uzależniona od podróży, do tego się w tomie przyznaje, ale nawet gdyby nie chciała, i tak widać ogromną namiętność do dalekich wyjazdów – z koleżankami, przyjaciółkami czy dorosłym synem przemierza świat. Wiele w tym tomie rozdziałów, które są zamkniętymi migawkami podróżniczymi – relacjami z pobytu w określonych miejscach. Zawadzka zamienia się wówczas w przewodnika – opowiada, gdzie była i czym się zachwyciła, więc i w konsekwencji – co trzeba koniecznie zobaczyć, jeśli wyruszy się jej śladem. Przytacza szereg wiadomości dotyczących konkretnych miejsc trochę jakby oprowadzała wycieczkę złożoną ze swoich fanów – świadoma, że może zapewnić im to, co najlepsze według jej samej. Zachwyca się i monumentalnymi budowlami, i krajobrazami, jest też w stanie zaakcentować to, czego odbiorcy nie dowiedzieliby się bez rozmowy z miejscowymi lub prześledzenia lektur. Wypoczynek wiąże się ze zdobywaniem informacji, nie polega na bezrefleksyjnym odhaczaniu kolejnych miejsc. To prawdziwa pasja, którą aktorka chce zarażać. W tomie „Moje szczęśliwe wyspy” na długo zapomina o pracy, koncentruje się na podróżach i pisze w stylu, który znany jest turystom – podróżnikom, proponuje książkę trafiającą i na rynek globtroterów – chociaż nie do końca o takim przeznaczeniu.
Rzadsze są rozdziały poświęcone wspomnieniom rodzinnym – charakterystyce domów dziadków, małżeństwu, życiu w PRL-u czy… modzie. Magdalena Zawadzka chętnie powraca do czasów dzieciństwa i młodości, snuje indywidualne historie, zapewniając czytelnikom przynajmniej pozorną bliskość. To wszystko dodatki do wiadomości, które znalazły się w poprzednich książkach, luźne przemyślenia i skojarzenia nadające książce atmosferę familiarności. Film i teatr pojawiają się dopiero na trzecim miejscu – Magdalena Zawadzka traktuje je teraz jako tło spotkań i przeżyć. Czasami opowiada o zetknięciach z gwiazdami światowego formatu(przy których czuje się jak zwykła fanka), czasami nawiązuje do wielkich wydarzeń (50 lat pracy artystycznej) – ale nie zajmuje się tym tematem zbyt szczegółowo, raczej z konieczności, żeby pokazać odbiorcom poza wypoczynkiem również elementy zawodu.
W tym wszystkim daje się zauważyć krzepiący optymizm, niesłabnącą pogodę ducha. Magdalena Zawadzka pisze z delikatnym humorem i przyjemnością. Tom ozdabia też licznymi zdjęciami z podróży oraz z przeszłości – zapewnia czytelnikom wizualne podsumowanie tekstowych wynurzeń.
Wyprawy
Magdalena Zawadzka rozsmakowała się w pisaniu i, trzeba przyznać, wychodzi jej to bardzo dobrze, nawet bez porównań do wspomnieniowych książek aktorów. Jest tu elegancja językowa, precyzja i dbałość o czytelnika, jest też chęć podzielenia się własnymi doświadczeniami, ale bez irytującej wiwisekcji. „Moje szczęśliwe wyspy” to trzecia książka Zawadzkiej – a autorka wciąż zachowuje w niej radość życia i… stoicki spokój, przekonanie, że dzieje się to, co ma być. Tym razem oprowadza odbiorców po swoich ulubionych miejscach na całym świecie, od czasu do czasu wracając myślami do ukochanego Gustawa czy do syna Jaśka, do rodzinnego domu, rodziców i dziadków. Aż trudno uwierzyć w początkowe zapewnienia na temat poddania się nurtowi wspomnień – aktorka zamierza toczyć opowieści bez planu i schematu do wypełnienia, tymczasem „Moje szczęśliwe wyspy” cechują się precyzyjnym i uporządkowanym wywodem: narracja tutaj sama w sobie stanowi czynnik wykluczający wspomnieniowy chaos.
Magdalena Zawadzka jest uzależniona od podróży, do tego się w tomie przyznaje, ale nawet gdyby nie chciała, i tak widać ogromną namiętność do dalekich wyjazdów – z koleżankami, przyjaciółkami czy dorosłym synem przemierza świat. Wiele w tym tomie rozdziałów, które są zamkniętymi migawkami podróżniczymi – relacjami z pobytu w określonych miejscach. Zawadzka zamienia się wówczas w przewodnika – opowiada, gdzie była i czym się zachwyciła, więc i w konsekwencji – co trzeba koniecznie zobaczyć, jeśli wyruszy się jej śladem. Przytacza szereg wiadomości dotyczących konkretnych miejsc trochę jakby oprowadzała wycieczkę złożoną ze swoich fanów – świadoma, że może zapewnić im to, co najlepsze według jej samej. Zachwyca się i monumentalnymi budowlami, i krajobrazami, jest też w stanie zaakcentować to, czego odbiorcy nie dowiedzieliby się bez rozmowy z miejscowymi lub prześledzenia lektur. Wypoczynek wiąże się ze zdobywaniem informacji, nie polega na bezrefleksyjnym odhaczaniu kolejnych miejsc. To prawdziwa pasja, którą aktorka chce zarażać. W tomie „Moje szczęśliwe wyspy” na długo zapomina o pracy, koncentruje się na podróżach i pisze w stylu, który znany jest turystom – podróżnikom, proponuje książkę trafiającą i na rynek globtroterów – chociaż nie do końca o takim przeznaczeniu.
Rzadsze są rozdziały poświęcone wspomnieniom rodzinnym – charakterystyce domów dziadków, małżeństwu, życiu w PRL-u czy… modzie. Magdalena Zawadzka chętnie powraca do czasów dzieciństwa i młodości, snuje indywidualne historie, zapewniając czytelnikom przynajmniej pozorną bliskość. To wszystko dodatki do wiadomości, które znalazły się w poprzednich książkach, luźne przemyślenia i skojarzenia nadające książce atmosferę familiarności. Film i teatr pojawiają się dopiero na trzecim miejscu – Magdalena Zawadzka traktuje je teraz jako tło spotkań i przeżyć. Czasami opowiada o zetknięciach z gwiazdami światowego formatu(przy których czuje się jak zwykła fanka), czasami nawiązuje do wielkich wydarzeń (50 lat pracy artystycznej) – ale nie zajmuje się tym tematem zbyt szczegółowo, raczej z konieczności, żeby pokazać odbiorcom poza wypoczynkiem również elementy zawodu.
W tym wszystkim daje się zauważyć krzepiący optymizm, niesłabnącą pogodę ducha. Magdalena Zawadzka pisze z delikatnym humorem i przyjemnością. Tom ozdabia też licznymi zdjęciami z podróży oraz z przeszłości – zapewnia czytelnikom wizualne podsumowanie tekstowych wynurzeń.
środa, 19 kwietnia 2017
Dorota Sumińska: Balią przez Amazonkę
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017.
Wśród zwierząt
Dorota Sumińska wyprawia się nad Amazonkę i jak dzisiaj niemal każdy, kto odbywa egzotyczne podróże – pisze książkę. Ale „Balią przez Amazonkę” to nie typowa reakcja z odwiedzanych miejsc i atrakcji turystycznych rodem z przewodników. To opowieść o napotkanych zwierzętach. Dorota Sumińska jest weterynarzem i nic dziwnego, że najbardziej interesuje ją los zagrożonych lub rzadkich gatunków: do tego, skoro może bawić się i zaprzyjaźniać z kolejnymi czworonożnymi lub skrzydlatymi stworzeniami, ma szansę opowiedzieć o wyprawie z nowej perspektywy. „Balią przez Amazonkę” jest trochę jak opowieści Adama Wajraka – dla każdego, kto kocha zwierzęta.
Autorka dość szybko rozprawia się z tematem podróży, jej założeń i towarzyszy wyprawy. Kolejne przystanki i relacje z miejscowymi przydają jej się w opisach niemal wyłącznie jako wprowadzenia do przygód „zwierzęcych”, nadają tło opowieściom właściwym i pozwalają poznać kontekst oryginalnych spotkań. Najpierw więc Sumińska pisze, gdzie jest, by za chwilę skierować wzrok ku braciom mniejszym. Wozi małpki na plecach, obserwuje ponadgatunkowe, niezwykłe ale też i smutne, przyjaźnie, uczy się rozpoznawać jaguary, bawi się z kapibarami, wabi nietoperze-wampiry, pisze o anakondach, kajmanach i różowych delfinach, przedstawia leniwce, tarantule i tukany. Wszystko budzi jej ciekawość, a czasami też i bunt – gdy zwierzętom robi się krzywdę, zabierając je z naturalnego środowiska. Wychowywane wśród ludzi, mogą już potem liczyć tylko na nich, a czasem to wynik zwykłego kaprysu czy nastawienia na zainteresowanie turystów. Wiele razy Dorota Sumińska rozmawiać będzie o losie zwierząt z ich właścicielami czy opiekunami. Zdarzają się też nieegzotyczne przyjaźnie – jak ta z małym pieskiem, dla którego autorka znalazła nowy dom. Nastawienie na zwierzęta jest tu potężne.
Dopiero w drugiej kolejności Sumińska zajmie się ludźmi. Prowadzi długie rozmowy z Indianami, stara się zrozumieć ich zwyczaje i nawiązać przyjaźnie, wie, że od miejscowych dowie się najwięcej – i chociaż trafia do tych zainteresowanych turystyką i z turystów żyjących, usiłuje przez cały czas działać jak odkrywca, przyglądając się zasadom życia społecznego czy choćby doświadczeniom rozmówców. Do ludzi dodaje drobne wzmianki na temat jakości życia czy przemian cywilizacyjnych – sprawdza mniej dzikie oblicze Amazonki (chociaż czasami nie słucha przestróg i na przykład wybiera się na nocny spacer na skraju dżungli). Zachowuje się, jakby prowadziła familijny program przyrodniczy – w narracji znajduje miejsce na humor oraz na zwierzęce ciekawostki, na marginesie próbuje edukować odbiorców, a przy okazji tworzy własny dziennik niezapomnianej podróży.
„Balią przez Amazonkę” to książka napisana prostym językiem i bez niepotrzebnego podkreślania edukacyjnego charakteru. Kiedy Sumińska opowiada o wybranym gatunku – to bez wpadania w podręcznikowe tony, stara się za to, żeby odbiorcom utrwaliły się podstawowe informacje. Chętnie też przyznaje się do własnych uczuć, czy to ekscytacja, duma czy współczucie – nie ma w tomie obojętności. „Balią przez Amazonkę” to publikacja, w której zwierzęta mają najwięcej do powiedzenia – podróżnicza ciekawostka i sympatyczna lektura bez komplikacji wewnętrznych. Dorota Sumińska jako przewodnik po świecie napotkanych zwierząt prezentuje swoje anegdotyczne przygody i przekona do siebie również młodszych czytelników. Część historii podpiera także zdjęciami.
Wśród zwierząt
Dorota Sumińska wyprawia się nad Amazonkę i jak dzisiaj niemal każdy, kto odbywa egzotyczne podróże – pisze książkę. Ale „Balią przez Amazonkę” to nie typowa reakcja z odwiedzanych miejsc i atrakcji turystycznych rodem z przewodników. To opowieść o napotkanych zwierzętach. Dorota Sumińska jest weterynarzem i nic dziwnego, że najbardziej interesuje ją los zagrożonych lub rzadkich gatunków: do tego, skoro może bawić się i zaprzyjaźniać z kolejnymi czworonożnymi lub skrzydlatymi stworzeniami, ma szansę opowiedzieć o wyprawie z nowej perspektywy. „Balią przez Amazonkę” jest trochę jak opowieści Adama Wajraka – dla każdego, kto kocha zwierzęta.
Autorka dość szybko rozprawia się z tematem podróży, jej założeń i towarzyszy wyprawy. Kolejne przystanki i relacje z miejscowymi przydają jej się w opisach niemal wyłącznie jako wprowadzenia do przygód „zwierzęcych”, nadają tło opowieściom właściwym i pozwalają poznać kontekst oryginalnych spotkań. Najpierw więc Sumińska pisze, gdzie jest, by za chwilę skierować wzrok ku braciom mniejszym. Wozi małpki na plecach, obserwuje ponadgatunkowe, niezwykłe ale też i smutne, przyjaźnie, uczy się rozpoznawać jaguary, bawi się z kapibarami, wabi nietoperze-wampiry, pisze o anakondach, kajmanach i różowych delfinach, przedstawia leniwce, tarantule i tukany. Wszystko budzi jej ciekawość, a czasami też i bunt – gdy zwierzętom robi się krzywdę, zabierając je z naturalnego środowiska. Wychowywane wśród ludzi, mogą już potem liczyć tylko na nich, a czasem to wynik zwykłego kaprysu czy nastawienia na zainteresowanie turystów. Wiele razy Dorota Sumińska rozmawiać będzie o losie zwierząt z ich właścicielami czy opiekunami. Zdarzają się też nieegzotyczne przyjaźnie – jak ta z małym pieskiem, dla którego autorka znalazła nowy dom. Nastawienie na zwierzęta jest tu potężne.
Dopiero w drugiej kolejności Sumińska zajmie się ludźmi. Prowadzi długie rozmowy z Indianami, stara się zrozumieć ich zwyczaje i nawiązać przyjaźnie, wie, że od miejscowych dowie się najwięcej – i chociaż trafia do tych zainteresowanych turystyką i z turystów żyjących, usiłuje przez cały czas działać jak odkrywca, przyglądając się zasadom życia społecznego czy choćby doświadczeniom rozmówców. Do ludzi dodaje drobne wzmianki na temat jakości życia czy przemian cywilizacyjnych – sprawdza mniej dzikie oblicze Amazonki (chociaż czasami nie słucha przestróg i na przykład wybiera się na nocny spacer na skraju dżungli). Zachowuje się, jakby prowadziła familijny program przyrodniczy – w narracji znajduje miejsce na humor oraz na zwierzęce ciekawostki, na marginesie próbuje edukować odbiorców, a przy okazji tworzy własny dziennik niezapomnianej podróży.
„Balią przez Amazonkę” to książka napisana prostym językiem i bez niepotrzebnego podkreślania edukacyjnego charakteru. Kiedy Sumińska opowiada o wybranym gatunku – to bez wpadania w podręcznikowe tony, stara się za to, żeby odbiorcom utrwaliły się podstawowe informacje. Chętnie też przyznaje się do własnych uczuć, czy to ekscytacja, duma czy współczucie – nie ma w tomie obojętności. „Balią przez Amazonkę” to publikacja, w której zwierzęta mają najwięcej do powiedzenia – podróżnicza ciekawostka i sympatyczna lektura bez komplikacji wewnętrznych. Dorota Sumińska jako przewodnik po świecie napotkanych zwierząt prezentuje swoje anegdotyczne przygody i przekona do siebie również młodszych czytelników. Część historii podpiera także zdjęciami.
wtorek, 18 kwietnia 2017
Brulion zabaw podwórkowych dla każdego
Wilga, Warszawa 2017.
Na podwórku
Dawniej dzieci nawet nie pomyślałyby, żeby na podwórko wychodzić z brulionem czy książką udającą brulion. Zabawy przekazywane z pokolenia na pokolenie, rozrywki wymyślane lub przynoszone przez rówieśników, pomysły kolegów z klasy, podpowiedzi rodziców… Nigdy nie było problemu, w co się bawić – gdy tylko zebrała się grupka chętnych dzieci, zawsze coś się dawało wymyślić: w zależności od składu, upodobań czy dostępnych akurat zabawek (i, oczywiście, czasu). Teraz jednak najmłodsi czas chętniej spędzają przy komputerach lub z elektronicznymi gadżetami, trudno ich od tego oderwać – żeby tego dokonać, trzeba szeregu sensownych podpowiedzi, na tyle atrakcyjnych, żeby kilkulatki uznały, że warto. Stąd wziął się „Brulion zabaw podwórkowych dla każdego”, kontynuacja wydawniczego hitu, tomik, który pewnie stworzyłyby dzieci, gdyby próbowały spisywać i opisywać zabawy zamiast w nich uczestniczyć. Sam trend przedstawiania klasycznych rozrywek z podwórka nie jest nowy, a część autorów proponuje naprawdę rozbudowane tomiki, kierowane do dzieci, ale i do rodziców, opiekunów czy animatorów. Opowieści o zabawach najmłodszych wyglądają dwojako. Jedne – to kompendia wiedzy, zestawy upraszczanych opisów, w których liczy się ilość – wskrzeszane są więc zabawy archaiczne i dzisiaj nieatrakcyjne, lub kolejne warianty liczone jako różne rozrywki. Drugie to popisy artystyczne, okazje do zaprezentowania się przez ilustratorów i grafików. „Brulion” kieruje się ku tej drugiej grupie, a przeznaczony jest przede wszystkim dla dzieci – i to do wykorzystywania od razu. To rozwiązanie ma zalety – trafianie bezpośrednio do użytkowników – ma też i wady.
Każda strona to propozycja innej zabawy. Na wewnętrznych stronach okładki pojawiają się reguły do zabawy w czołgi, sąsiadów czy łapki – później w tomiku zaistnieją już tylko plansze, powtarzane po kilka razy „narzędzia” do tych gier, bez wyjaśnień. Ale Ewelina Protasewicz wprowadza kolejne gry – w komórki do wynajęcia, kółko i krzyżyk, berka, chowanego, kapsle, klasy czy – skakanie w gumę (zresztą guma dołączona jest do tomiku). Wskrzesza rozrywki nieco zapomniane, ale podaje też te wciąż atrakcyjne. W niektórych przypadkach aż dziwne, że trzeba przypominać zasady (zabawa w chowanego czy w berka), czasami szkoda, że nie ma gier z „rekwizytami” – zabawy w dwa ognie czy głupiego Jasia (chociaż mogą pojawiać się w innych częściach serii). Autorka stara się raczej wybierać te rozrywki, które wymagają jedynie obecności innych dzieci, są bezkosztowe i dostępne w każdych warunkach.
I wszystko byłoby świetnie, gdyby nie powtarzalność. Wprowadzane co jakiś czas są plansze do czołgów, łapek czy sąsiadów – i to zrozumiałe, chociaż w co najmniej dwóch z wymienionych przypadków wystarczyłaby dzieciom kartka papieru. Te plansze się zużyją i potrzebne będą następne – powielanie ich ma sens. Ale z czasem powracają nawet… reguły gry (1, 2, 3, Baba-Jaga patrzy) – i to już działa mocno na niekorzyść tomiku, sprawia bowiem wrażenie, jakby autorka zlekceważyła pozostałe zabawy (nie wyczerpuje przecież tematu!) i nie chciała dalej pisać czy rysować. Kopiowanie może rozwiązuje problem nadprogramowego miejsca, ale nie zachwyci czytelników spragnionych kolejnych podpowiedzi.
Za to dobra to publikacja od strony koncepcyjnej. Protasewicz stawia na ręczne pisanie (co, niestety, ogranicza możliwości korekty – jak w przypadku „poszukujących komórkę”) i utrzymuje estetykę brulionu. Może dzięki temu sugerować dziecięcość i rozrywkowość, wprowadzać strzałki i dopowiedzenia, proste rysunki i komentarze – nadaje całości lekkiego kształtu, sugeruje zabawę. Podkreśla też przeznaczenie tomiku – to nie książka, która ma leżeć na półce. W kilku momentach rzeczywiście wskrzesić może zapomniane zabawy, przyda się najmłodszym, a dla rodziców będzie oczywistym wsparciem przy oddalaniu dzieci od gier komputerowych czy telewizji. Dla dorosłych to zresztą sentymentalna podróż do dzieciństwa – okazja do wspomnień i opowieści, które scementują pokolenia.
Na podwórku
Dawniej dzieci nawet nie pomyślałyby, żeby na podwórko wychodzić z brulionem czy książką udającą brulion. Zabawy przekazywane z pokolenia na pokolenie, rozrywki wymyślane lub przynoszone przez rówieśników, pomysły kolegów z klasy, podpowiedzi rodziców… Nigdy nie było problemu, w co się bawić – gdy tylko zebrała się grupka chętnych dzieci, zawsze coś się dawało wymyślić: w zależności od składu, upodobań czy dostępnych akurat zabawek (i, oczywiście, czasu). Teraz jednak najmłodsi czas chętniej spędzają przy komputerach lub z elektronicznymi gadżetami, trudno ich od tego oderwać – żeby tego dokonać, trzeba szeregu sensownych podpowiedzi, na tyle atrakcyjnych, żeby kilkulatki uznały, że warto. Stąd wziął się „Brulion zabaw podwórkowych dla każdego”, kontynuacja wydawniczego hitu, tomik, który pewnie stworzyłyby dzieci, gdyby próbowały spisywać i opisywać zabawy zamiast w nich uczestniczyć. Sam trend przedstawiania klasycznych rozrywek z podwórka nie jest nowy, a część autorów proponuje naprawdę rozbudowane tomiki, kierowane do dzieci, ale i do rodziców, opiekunów czy animatorów. Opowieści o zabawach najmłodszych wyglądają dwojako. Jedne – to kompendia wiedzy, zestawy upraszczanych opisów, w których liczy się ilość – wskrzeszane są więc zabawy archaiczne i dzisiaj nieatrakcyjne, lub kolejne warianty liczone jako różne rozrywki. Drugie to popisy artystyczne, okazje do zaprezentowania się przez ilustratorów i grafików. „Brulion” kieruje się ku tej drugiej grupie, a przeznaczony jest przede wszystkim dla dzieci – i to do wykorzystywania od razu. To rozwiązanie ma zalety – trafianie bezpośrednio do użytkowników – ma też i wady.
Każda strona to propozycja innej zabawy. Na wewnętrznych stronach okładki pojawiają się reguły do zabawy w czołgi, sąsiadów czy łapki – później w tomiku zaistnieją już tylko plansze, powtarzane po kilka razy „narzędzia” do tych gier, bez wyjaśnień. Ale Ewelina Protasewicz wprowadza kolejne gry – w komórki do wynajęcia, kółko i krzyżyk, berka, chowanego, kapsle, klasy czy – skakanie w gumę (zresztą guma dołączona jest do tomiku). Wskrzesza rozrywki nieco zapomniane, ale podaje też te wciąż atrakcyjne. W niektórych przypadkach aż dziwne, że trzeba przypominać zasady (zabawa w chowanego czy w berka), czasami szkoda, że nie ma gier z „rekwizytami” – zabawy w dwa ognie czy głupiego Jasia (chociaż mogą pojawiać się w innych częściach serii). Autorka stara się raczej wybierać te rozrywki, które wymagają jedynie obecności innych dzieci, są bezkosztowe i dostępne w każdych warunkach.
I wszystko byłoby świetnie, gdyby nie powtarzalność. Wprowadzane co jakiś czas są plansze do czołgów, łapek czy sąsiadów – i to zrozumiałe, chociaż w co najmniej dwóch z wymienionych przypadków wystarczyłaby dzieciom kartka papieru. Te plansze się zużyją i potrzebne będą następne – powielanie ich ma sens. Ale z czasem powracają nawet… reguły gry (1, 2, 3, Baba-Jaga patrzy) – i to już działa mocno na niekorzyść tomiku, sprawia bowiem wrażenie, jakby autorka zlekceważyła pozostałe zabawy (nie wyczerpuje przecież tematu!) i nie chciała dalej pisać czy rysować. Kopiowanie może rozwiązuje problem nadprogramowego miejsca, ale nie zachwyci czytelników spragnionych kolejnych podpowiedzi.
Za to dobra to publikacja od strony koncepcyjnej. Protasewicz stawia na ręczne pisanie (co, niestety, ogranicza możliwości korekty – jak w przypadku „poszukujących komórkę”) i utrzymuje estetykę brulionu. Może dzięki temu sugerować dziecięcość i rozrywkowość, wprowadzać strzałki i dopowiedzenia, proste rysunki i komentarze – nadaje całości lekkiego kształtu, sugeruje zabawę. Podkreśla też przeznaczenie tomiku – to nie książka, która ma leżeć na półce. W kilku momentach rzeczywiście wskrzesić może zapomniane zabawy, przyda się najmłodszym, a dla rodziców będzie oczywistym wsparciem przy oddalaniu dzieci od gier komputerowych czy telewizji. Dla dorosłych to zresztą sentymentalna podróż do dzieciństwa – okazja do wspomnień i opowieści, które scementują pokolenia.
poniedziałek, 17 kwietnia 2017
Zofia Stanecka: Troja. Historia upadku miasta
Egmont, Warszawa 2017.
Mity w bajce
Rozwija się seria Egmontu Czytam sobie z trzema poziomami trudności, żeby dzieci mogły świadomie dopasować sobie lektury do własnych umiejętności, a dorośli – śledzić postępy pociech. Dodatkowym atutem dobrze obmyślonego cyklu jest wprowadzanie kwalifikatorów okołogatunkowych, żeby również temat lub obszar zainteresowań nakreślić przed przystąpieniem do pracy. Czytanie – nawet na etapie żmudnych ćwiczeń – może wiązać się z przyjemnością i zamienić w ważną rozrywkę. Cykl Czytam sobie jest przygotowywany z matematyczną niemal precyzją – żeby nauczyciele wiedzieli, jakie umiejętności trenować będzie kilkulatek. Każdy poziom ma określoną (w przybliżeniu) liczbę słów, stopień trudności zdań czy głosek, dodatki (opcjonalnie słowniczek trudniejszych pojęć, zawsze – rozbijane na głoski lub sylaby pojedyncze wybrane słowa). To wszystko daje się zmierzyć i sprawdzić. Dla samych odbiorców jednak najważniejsza będzie fabuła. Często w serii twórcy stawiają na literaturę faktu – budują drobne historyjki biograficzne lub edukacyjne scenki z życia przedstawiciela wybranego zawodu. Zdarzają się też fikcyjne opowiastki, nie chodzi w końcu o stałe edukowanie czytelników, a o wciągnięcie ich w świat czytania, a to uzyskać można najłatwiej przez zabawę.
W przypadku „Troi” w ujęciu Zofii Staneckiej sytuacja trochę się zmienia. Owszem, założenia co do liczby wyrazów, wprowadzania dialogów czy sylabizowania pozostają stałe. Na pierwszy plan wysuwa się jednak komplikowanie słownictwa. Rzecz dotyczy mitu – i kto przeoczy określenie gatunkowe na okładce, ten może się zdziwić dość nagłym przejściem w świat greckich bogów, bo w samym tekście autorka tego nie akcentuje dodatkowo. Jak zawsze w tomikach z drugiego poziomu serii tekst zajmuje mniej niż pół każdej strony – to pojedyncze akapity, zaledwie kilka linijek dość dużego druku. Jest zajmujący – bo konflikt, który prowadzi do upadku Troi to element oryginalny w lekturach dla małych czytelników. Ale jest też naszpikowany trudnymi słowami, których nie da się zestawiać z używanymi na co dzień. Nie pojawiają się tu dwuznaki, tylko 23 głoski podstawowe i „h” – więc autorka zmuszona będzie do szukania synonimów i do stylistycznych wygibasów w miejsce niekiedy po prostu znanych maluchom odpowiedników z dwuznakami. Nie ominie jednak kwestii onomastycznych – już same imiona z mitologii mogą sprawiać trudność początkującym czytelnikom. Jest tych nazw własnych w książeczce dużo i być może dzieci będą potrzebować pomocy przy lekturze – co trochę zaburza ideę samodzielnego czytania. „Troja”, choć odmierzona idealnie pod kątem matematycznych wykładników serii, wydaje się zbyt trudna jak na drugi poziom. To jednak oceniać będą już sami odbiorcy, którzy zmierzą się z wyzwaniem.
Zofia Stanecka wykorzystuje mit do wprowadzenia ważnych prawd o świecie. Tworzy ramę kompozycyjną z ostrzeżenia przed okrucieństwem wojny. Następnie przechodzi do kolejnych sytuacji powiązanych z historią Troi – przedstawia olimpijskich bogów, życiorys Parysa, jabłko Hesperyd, doświadczenia Achillesa – i samą wojnę. Tematów jest tu sporo i wysiłku wymaga też prześledzenie związków przyczynowo-skutkowych, analiza biegu wydarzeń, nie mówiąc już o połapaniu się w gronie bohaterów. To wszystko są trudności powiększające kompetencje językowe dzieci i przydające się w ćwiczeniu czytania – ale wyzwanie dla kilkulatków jest duże. Przy okazji odbiorcy przekonają się, że w mitologii tkwi potężna siła – te fabuły się nie starzeją. „Troja. Historia upadku miasta” to z jednej strony nawiązanie do opowieści i sytuacji, które inspirowały artystów na przestrzeni wieków, z drugiej – możliwość przypomnienia dzieciom, że wojna to nie zabawa. Zofia Stanecka potrafi opowiadać historie dla najmłodszych, radzi sobie też bez trudu z każdym kolejnym pomysłem. Piotr Fąfrowicz z kolei bawi się antycznymi motywami, przekuwając je na grafiki w sam raz dla dzieci. „Troja. Historia upadku miasta” to w końcu również tomik z serii picture booków, pozwalający czytelnikom w miarę bezboleśnie przejść od dziecięcych obrazkowych historyjek do prawdziwych lektur.
Mity w bajce
Rozwija się seria Egmontu Czytam sobie z trzema poziomami trudności, żeby dzieci mogły świadomie dopasować sobie lektury do własnych umiejętności, a dorośli – śledzić postępy pociech. Dodatkowym atutem dobrze obmyślonego cyklu jest wprowadzanie kwalifikatorów okołogatunkowych, żeby również temat lub obszar zainteresowań nakreślić przed przystąpieniem do pracy. Czytanie – nawet na etapie żmudnych ćwiczeń – może wiązać się z przyjemnością i zamienić w ważną rozrywkę. Cykl Czytam sobie jest przygotowywany z matematyczną niemal precyzją – żeby nauczyciele wiedzieli, jakie umiejętności trenować będzie kilkulatek. Każdy poziom ma określoną (w przybliżeniu) liczbę słów, stopień trudności zdań czy głosek, dodatki (opcjonalnie słowniczek trudniejszych pojęć, zawsze – rozbijane na głoski lub sylaby pojedyncze wybrane słowa). To wszystko daje się zmierzyć i sprawdzić. Dla samych odbiorców jednak najważniejsza będzie fabuła. Często w serii twórcy stawiają na literaturę faktu – budują drobne historyjki biograficzne lub edukacyjne scenki z życia przedstawiciela wybranego zawodu. Zdarzają się też fikcyjne opowiastki, nie chodzi w końcu o stałe edukowanie czytelników, a o wciągnięcie ich w świat czytania, a to uzyskać można najłatwiej przez zabawę.
W przypadku „Troi” w ujęciu Zofii Staneckiej sytuacja trochę się zmienia. Owszem, założenia co do liczby wyrazów, wprowadzania dialogów czy sylabizowania pozostają stałe. Na pierwszy plan wysuwa się jednak komplikowanie słownictwa. Rzecz dotyczy mitu – i kto przeoczy określenie gatunkowe na okładce, ten może się zdziwić dość nagłym przejściem w świat greckich bogów, bo w samym tekście autorka tego nie akcentuje dodatkowo. Jak zawsze w tomikach z drugiego poziomu serii tekst zajmuje mniej niż pół każdej strony – to pojedyncze akapity, zaledwie kilka linijek dość dużego druku. Jest zajmujący – bo konflikt, który prowadzi do upadku Troi to element oryginalny w lekturach dla małych czytelników. Ale jest też naszpikowany trudnymi słowami, których nie da się zestawiać z używanymi na co dzień. Nie pojawiają się tu dwuznaki, tylko 23 głoski podstawowe i „h” – więc autorka zmuszona będzie do szukania synonimów i do stylistycznych wygibasów w miejsce niekiedy po prostu znanych maluchom odpowiedników z dwuznakami. Nie ominie jednak kwestii onomastycznych – już same imiona z mitologii mogą sprawiać trudność początkującym czytelnikom. Jest tych nazw własnych w książeczce dużo i być może dzieci będą potrzebować pomocy przy lekturze – co trochę zaburza ideę samodzielnego czytania. „Troja”, choć odmierzona idealnie pod kątem matematycznych wykładników serii, wydaje się zbyt trudna jak na drugi poziom. To jednak oceniać będą już sami odbiorcy, którzy zmierzą się z wyzwaniem.
Zofia Stanecka wykorzystuje mit do wprowadzenia ważnych prawd o świecie. Tworzy ramę kompozycyjną z ostrzeżenia przed okrucieństwem wojny. Następnie przechodzi do kolejnych sytuacji powiązanych z historią Troi – przedstawia olimpijskich bogów, życiorys Parysa, jabłko Hesperyd, doświadczenia Achillesa – i samą wojnę. Tematów jest tu sporo i wysiłku wymaga też prześledzenie związków przyczynowo-skutkowych, analiza biegu wydarzeń, nie mówiąc już o połapaniu się w gronie bohaterów. To wszystko są trudności powiększające kompetencje językowe dzieci i przydające się w ćwiczeniu czytania – ale wyzwanie dla kilkulatków jest duże. Przy okazji odbiorcy przekonają się, że w mitologii tkwi potężna siła – te fabuły się nie starzeją. „Troja. Historia upadku miasta” to z jednej strony nawiązanie do opowieści i sytuacji, które inspirowały artystów na przestrzeni wieków, z drugiej – możliwość przypomnienia dzieciom, że wojna to nie zabawa. Zofia Stanecka potrafi opowiadać historie dla najmłodszych, radzi sobie też bez trudu z każdym kolejnym pomysłem. Piotr Fąfrowicz z kolei bawi się antycznymi motywami, przekuwając je na grafiki w sam raz dla dzieci. „Troja. Historia upadku miasta” to w końcu również tomik z serii picture booków, pozwalający czytelnikom w miarę bezboleśnie przejść od dziecięcych obrazkowych historyjek do prawdziwych lektur.
niedziela, 16 kwietnia 2017
Wiktoria Śliwowska: Aleksander Hercen
Iskry, Warszawa 2017.
Działacz
Życie, twórczość i działalność Aleksandra Hercena przywodzą na myśl twierdzenie, że wszystko jest polityką: w odpowiednich okolicznościach każda decyzja prywatna zamienić się może w manifest. Wiktoria Śliwowska w biografii Hercena stara się więc ładunek spraw państwowych, wolnomyślicielskich i twórczych zrównoważyć dość rozbudowanymi analizami życia prywatnego. Pojawia się tu więc Aleksander Hercen jako założyciel Wolnej Drukarni Rosyjskiej w Londynie – i kolejnych ważnych społecznie publikacji, ale też jako zakochany kolejno w dwóch Nataliach mężczyzna. Na sercu leży mu dobro Rosji – przeważnie wizje te rozmijają się z poglądami władców, więc Hercen zapracowuje konsekwentnie na miano buntownika – ale nie zapomina o swoich przyjaciołach i o osobistych kontaktach. Działa, nie oglądając się na innych. W związku ze zbyt bliską krewną traci kolejne dzieci, w drugim małżeństwie udaje, że jest tylko wujkiem dla własnego potomstwa. Komplikuje rzeczywistość, ale też nie może pozwolić, by obyczajowe skandale przeważały nad głoszonymi przez niego sądami. Wiktoria Śliwowska sprawdza, jak Hercen dobierał materiały (i współpracowników) do wydawnictw i jakie drogi dla manifestowania swoich poglądów znajdował. Kiedy trzeba, odczytuje (deszyfruje czytelnikom) satyryczne aluzje, naświetla pracę redaktorską (w wyniku której zamawiane teksty nabierały blasku). Odwołuje się jednak również do prywatnej korespondencji – w tym do listów miłosnych. Aleksander Hercen nie będzie w tym tomie funkcjonować tylko z uwagi na dokonania polityczno-społeczne – nie wiadomo, czy Śliwowskiej zależało na ocieplaniu wizerunku bohatera książki – ale parę razy ten właśnie efekt uzyskała. Sporo miejsca autorka poświęca na analizę publicznych polemik, przytacza poglądy Hercena i sposoby ich bronienia. W tę sferę bardzo zgrabnie wplata kalendarium. Tworzy niemal podręcznik do historii, tyle tylko, że zbudowany na jednej postaci i pokazujący dzieje Rosji przez jej – owej postaci – pryzmat. Tłumaczy czytelnikom konteksty, a z rzadka pozwala sobie na własne oceny – zwłaszcza wtedy, gdy zgromadzone informacje uniemożliwiają ogląd całości. Przyznaje się wówczas jednak do niewiedzy, a nie wprowadza mylących komentarzy. Swoją drogą, „konteksty” wypełniają dużą część obszernego tomu – i ułatwiają zagłębienie się w lekturę, Śliwowska wykazuje się tu wyczuleniem na potrzeby i świadomość historyczną dzisiejszego odbiorcy. Narrację prowadzi rzetelnie, z zaangażowaniem – ale bez zabarwienia emocjonalnego. Naświetla powiązania między postaciami, konsekwencje wydarzeń oraz plany. W ramach przedstawiania poglądów – przytacza polemiki i komentarze. Równolegle opowiada o sytuacji w Rosji – i o działalności Hercena. A że życiorys działacza na to pozwala – niby przypadkiem zyskuje punkt kulminacyjny do pozazdroszczenia nawet przez autorów powieści. Od czasu do czasu autorka tropi również wątki polskie w XIX-wiecznej polityce międzynarodowej: to trochę spojrzenie z zewnątrz, ale przenikliwe, co znajduje ujście także w cytowanych tu fragmentach listów.
Chociaż co pewien czas Aleksander Hercen z pola widzenia autorki znika, Śliwowska szuka najpełniejszej możliwości wpisania go w historię. Z czasem przestaje się interesować życiem prywatnym, za to zapełnia miejsce unaocznianiem wpływu doświadczenia na podejmowane do końca wybory. Dokładnie analizuje pracę i dba o to, żeby odbiorcy zyskali umiejętność samodzielnego oddzielania inicjatyw i działań Hercena od decyzji wydawców po jego śmierci, prowadzi przez egzystencję dość burzliwą – ale mimo wszystko spełnioną.
Działacz
Życie, twórczość i działalność Aleksandra Hercena przywodzą na myśl twierdzenie, że wszystko jest polityką: w odpowiednich okolicznościach każda decyzja prywatna zamienić się może w manifest. Wiktoria Śliwowska w biografii Hercena stara się więc ładunek spraw państwowych, wolnomyślicielskich i twórczych zrównoważyć dość rozbudowanymi analizami życia prywatnego. Pojawia się tu więc Aleksander Hercen jako założyciel Wolnej Drukarni Rosyjskiej w Londynie – i kolejnych ważnych społecznie publikacji, ale też jako zakochany kolejno w dwóch Nataliach mężczyzna. Na sercu leży mu dobro Rosji – przeważnie wizje te rozmijają się z poglądami władców, więc Hercen zapracowuje konsekwentnie na miano buntownika – ale nie zapomina o swoich przyjaciołach i o osobistych kontaktach. Działa, nie oglądając się na innych. W związku ze zbyt bliską krewną traci kolejne dzieci, w drugim małżeństwie udaje, że jest tylko wujkiem dla własnego potomstwa. Komplikuje rzeczywistość, ale też nie może pozwolić, by obyczajowe skandale przeważały nad głoszonymi przez niego sądami. Wiktoria Śliwowska sprawdza, jak Hercen dobierał materiały (i współpracowników) do wydawnictw i jakie drogi dla manifestowania swoich poglądów znajdował. Kiedy trzeba, odczytuje (deszyfruje czytelnikom) satyryczne aluzje, naświetla pracę redaktorską (w wyniku której zamawiane teksty nabierały blasku). Odwołuje się jednak również do prywatnej korespondencji – w tym do listów miłosnych. Aleksander Hercen nie będzie w tym tomie funkcjonować tylko z uwagi na dokonania polityczno-społeczne – nie wiadomo, czy Śliwowskiej zależało na ocieplaniu wizerunku bohatera książki – ale parę razy ten właśnie efekt uzyskała. Sporo miejsca autorka poświęca na analizę publicznych polemik, przytacza poglądy Hercena i sposoby ich bronienia. W tę sferę bardzo zgrabnie wplata kalendarium. Tworzy niemal podręcznik do historii, tyle tylko, że zbudowany na jednej postaci i pokazujący dzieje Rosji przez jej – owej postaci – pryzmat. Tłumaczy czytelnikom konteksty, a z rzadka pozwala sobie na własne oceny – zwłaszcza wtedy, gdy zgromadzone informacje uniemożliwiają ogląd całości. Przyznaje się wówczas jednak do niewiedzy, a nie wprowadza mylących komentarzy. Swoją drogą, „konteksty” wypełniają dużą część obszernego tomu – i ułatwiają zagłębienie się w lekturę, Śliwowska wykazuje się tu wyczuleniem na potrzeby i świadomość historyczną dzisiejszego odbiorcy. Narrację prowadzi rzetelnie, z zaangażowaniem – ale bez zabarwienia emocjonalnego. Naświetla powiązania między postaciami, konsekwencje wydarzeń oraz plany. W ramach przedstawiania poglądów – przytacza polemiki i komentarze. Równolegle opowiada o sytuacji w Rosji – i o działalności Hercena. A że życiorys działacza na to pozwala – niby przypadkiem zyskuje punkt kulminacyjny do pozazdroszczenia nawet przez autorów powieści. Od czasu do czasu autorka tropi również wątki polskie w XIX-wiecznej polityce międzynarodowej: to trochę spojrzenie z zewnątrz, ale przenikliwe, co znajduje ujście także w cytowanych tu fragmentach listów.
Chociaż co pewien czas Aleksander Hercen z pola widzenia autorki znika, Śliwowska szuka najpełniejszej możliwości wpisania go w historię. Z czasem przestaje się interesować życiem prywatnym, za to zapełnia miejsce unaocznianiem wpływu doświadczenia na podejmowane do końca wybory. Dokładnie analizuje pracę i dba o to, żeby odbiorcy zyskali umiejętność samodzielnego oddzielania inicjatyw i działań Hercena od decyzji wydawców po jego śmierci, prowadzi przez egzystencję dość burzliwą – ale mimo wszystko spełnioną.
Fascynujące eksperymenty naukowe
Prószyński i S-ka, Warszawa 2017.
Cud nauki
Oto tomik, który nie powinien przejść bez echa na rynku publikacji popularnonaukowych dla najmłodszych – ale z racji tego, że czysto edukacyjne książki nigdy nie zyskują dużego rozgłosu same z siebie, warto przekazywać informację o niej nauczycielom, animatorom oraz tym rodzicom, których pociechy wykazują zwiększone zainteresowanie zjawiskami z dziedziny fizyki – lubią eksperymentować i szukać odpowiedzi na kolejne trudne pytania. „Fascynujące eksperymenty naukowe” to tomik, którego tytuł nie kłamie. Przedstawione tu „eksperymenty” cechują się łatwością wykonania (zwykle potrzebne są przedmioty i tak obecne w każdym domu) i olśniewającymi często, i równie często błyskawicznymi, efektami. W związku z tym dzieci mogą traktować je… jako sztuczki magiczne. Zwłaszcza że autor, Thomas Canavan, lubi przekreślać pierwotne domysły i przypuszczenia. Udowadnia, że fizyka potrafi zaskoczyć, a znane z jednej sytuacji reakcje niekoniecznie sprawdza się w drugiej – i to bez przekraczania zasad. Wszystko zgodnie z prawami nauki. Są tu eksperymenty, które dorośli znają i mogliby zaprezentować pociechom, ale autor prezentuje znacznie więcej – nie tylko pod względem ilościowym, bo i jakością imponuje. Przedstawi sporo doświadczeń, które zadziwią również dorosłych, zwłaszcza gdy pociechy nie zaangażują ich do przygotowań.
Bo angażować dorosłych trzeba rzadko: kiedy należy nawiercić zakrętkę, posłużyć się nożem lub nożyczkami albo skorzystać z piekarnika. Owszem, czasami trzeba poprosić mamę o wydmuszki, ale w wielu wypadkach przydaje się standardowy zestaw rzeczy ze zwykłego pokoju zabaw: balony czy kubeczki. Doświadczenia nie generują kosztów, to ich wielka zaleta – maluchy będą mogły przygotować nawet cały pokaz z dostępnych wskazówek i podręcznych materiałów, wcześniej dokładnie sprawdzając prawdziwość przedstawianych twierdzeń.
„Fascynujące eksperymenty naukowe” nie mają wewnętrznych podziałów na stosowane narzędzia, miejsca doświadczeń czy zjawiska fizyki, każdy temat to zatem niespodzianka. Uporządkowanie nadaje sam schemat opisów. Tytuł i krótki akapit to próba zaciekawienia odbiorców oraz wskazania im potencjału zadania. Potem pojawia się „przepis” – czynności do wykonania w kolejnych krokach, wraz z przedstawieniem zamierzonego efektu (żeby odbiorcy wiedzieli, że nie popełnili błędu). Później przychodzi czas na ramkę z krótkim wyjaśnieniem („jak to działa”) i na dodatki: wskazanie obszarów nauki w życiu codziennym, dziedzin, w których dane zjawisko jest wykorzystywane oraz coś dla małych odkrywców – wskazanie modyfikacji ćwiczenia, już jako wyzwanie dla dziecka („co by było, gdyby” – wykorzystać inne materiały, zmienić kolejność czynności itp.). Tu autor zachęca odbiorców do stawiania tez i sprawdzania ich, szukania wyjaśnień – w oparciu o zdobyte wiadomości – czy po prostu bawienia się nauką. Co pewien czas powracają „superrady” – to ostrzeżenia, kiedy trzeba poprosić o pomoc osobę dorosłą, uważać na wykorzystywane przedmioty, liczyć się z bałaganem lub oddalić od rzeczy, którym nie posłuży woda.
„Fascynujące eksperymenty naukowe” nie przypominają nudnych książek. Wszystko jest tu bardzo kolorowe, ilustracje podsycają ciekawość i rozrzedzą tekst, kolorowe ramki na pierwszy rzut oka wprowadzają chaos, ale w rzeczywistości ułatwiają nawigację i zapamiętywanie. To publikacja przeznaczona dla małych odkrywców, dla tych dzieci, które nie boją się samodzielnego sprawdzania przytaczanych tu praw fizyki i mają duszę odkrywcy. Sama w sobie książka nie musi wywoływać zachwytu – ale już proponowane tutaj doświadczenia niejeden raz wprawią maluchy w radość. Tom udowadnia, że nauka może być ekscytująca – a to sprawi, że dzieci inaczej spojrzą na szkolne obowiązki.
Cud nauki
Oto tomik, który nie powinien przejść bez echa na rynku publikacji popularnonaukowych dla najmłodszych – ale z racji tego, że czysto edukacyjne książki nigdy nie zyskują dużego rozgłosu same z siebie, warto przekazywać informację o niej nauczycielom, animatorom oraz tym rodzicom, których pociechy wykazują zwiększone zainteresowanie zjawiskami z dziedziny fizyki – lubią eksperymentować i szukać odpowiedzi na kolejne trudne pytania. „Fascynujące eksperymenty naukowe” to tomik, którego tytuł nie kłamie. Przedstawione tu „eksperymenty” cechują się łatwością wykonania (zwykle potrzebne są przedmioty i tak obecne w każdym domu) i olśniewającymi często, i równie często błyskawicznymi, efektami. W związku z tym dzieci mogą traktować je… jako sztuczki magiczne. Zwłaszcza że autor, Thomas Canavan, lubi przekreślać pierwotne domysły i przypuszczenia. Udowadnia, że fizyka potrafi zaskoczyć, a znane z jednej sytuacji reakcje niekoniecznie sprawdza się w drugiej – i to bez przekraczania zasad. Wszystko zgodnie z prawami nauki. Są tu eksperymenty, które dorośli znają i mogliby zaprezentować pociechom, ale autor prezentuje znacznie więcej – nie tylko pod względem ilościowym, bo i jakością imponuje. Przedstawi sporo doświadczeń, które zadziwią również dorosłych, zwłaszcza gdy pociechy nie zaangażują ich do przygotowań.
Bo angażować dorosłych trzeba rzadko: kiedy należy nawiercić zakrętkę, posłużyć się nożem lub nożyczkami albo skorzystać z piekarnika. Owszem, czasami trzeba poprosić mamę o wydmuszki, ale w wielu wypadkach przydaje się standardowy zestaw rzeczy ze zwykłego pokoju zabaw: balony czy kubeczki. Doświadczenia nie generują kosztów, to ich wielka zaleta – maluchy będą mogły przygotować nawet cały pokaz z dostępnych wskazówek i podręcznych materiałów, wcześniej dokładnie sprawdzając prawdziwość przedstawianych twierdzeń.
„Fascynujące eksperymenty naukowe” nie mają wewnętrznych podziałów na stosowane narzędzia, miejsca doświadczeń czy zjawiska fizyki, każdy temat to zatem niespodzianka. Uporządkowanie nadaje sam schemat opisów. Tytuł i krótki akapit to próba zaciekawienia odbiorców oraz wskazania im potencjału zadania. Potem pojawia się „przepis” – czynności do wykonania w kolejnych krokach, wraz z przedstawieniem zamierzonego efektu (żeby odbiorcy wiedzieli, że nie popełnili błędu). Później przychodzi czas na ramkę z krótkim wyjaśnieniem („jak to działa”) i na dodatki: wskazanie obszarów nauki w życiu codziennym, dziedzin, w których dane zjawisko jest wykorzystywane oraz coś dla małych odkrywców – wskazanie modyfikacji ćwiczenia, już jako wyzwanie dla dziecka („co by było, gdyby” – wykorzystać inne materiały, zmienić kolejność czynności itp.). Tu autor zachęca odbiorców do stawiania tez i sprawdzania ich, szukania wyjaśnień – w oparciu o zdobyte wiadomości – czy po prostu bawienia się nauką. Co pewien czas powracają „superrady” – to ostrzeżenia, kiedy trzeba poprosić o pomoc osobę dorosłą, uważać na wykorzystywane przedmioty, liczyć się z bałaganem lub oddalić od rzeczy, którym nie posłuży woda.
„Fascynujące eksperymenty naukowe” nie przypominają nudnych książek. Wszystko jest tu bardzo kolorowe, ilustracje podsycają ciekawość i rozrzedzą tekst, kolorowe ramki na pierwszy rzut oka wprowadzają chaos, ale w rzeczywistości ułatwiają nawigację i zapamiętywanie. To publikacja przeznaczona dla małych odkrywców, dla tych dzieci, które nie boją się samodzielnego sprawdzania przytaczanych tu praw fizyki i mają duszę odkrywcy. Sama w sobie książka nie musi wywoływać zachwytu – ale już proponowane tutaj doświadczenia niejeden raz wprawią maluchy w radość. Tom udowadnia, że nauka może być ekscytująca – a to sprawi, że dzieci inaczej spojrzą na szkolne obowiązki.
sobota, 15 kwietnia 2017
Gabriela Mistral: Śpiąca Królewna
Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.
Klasyka
„Śpiąca królewna” to kolejna znana baśń opowiedziana na nowo przez noblistkę Gabrielę Mistral pod koniec lat 20 ubiegłego wieku. Nie ma tu, jak w wypadku „Czerwonego Kapturka”, przełamywania zasad dziecięcych opowieści, a zabiegi nowatorskie, przełomowe czy po prostu ciekawe odnotowuje autor komentarza krytycznego zamieszczonego na końcu tomiku. „Śpiąca Królewna” to historia, którą maluchom przedstawiać można bez zastrzeżeń – trochę jako odskocznię od disneyowskich wersji baśni i odejście od cukierkowej estetyki lub nawiązań do prostoty kreskówek. Gabriela Mistral tym razem bowiem wybiera napuszoną literackość, tekstowy przepych – prymat narracji nad fabułą.
Bajka jest rymowana, a Krystyna Rodowska dba o to, by wiernie powtarzać oryginał, rezygnuje często z dokładnych współbrzmień, zamiast tego albo powtarza samogłoski, albo sugeruje bliskość artykulacyjną głosek. Bywa też, że całkiem z rymów rezygnuje, pozostawiając rytm i podział na wersy jako wyznacznik wierszowości. Kiedy pamięta się o grafomańskim wrażeniu, jakie wywołać może nieumiejętność rymowania – pozostaje tylko cieszyć się decyzją. Gabriela Mistral małych czytelników zabiera do świata powszechnie znanego – dość długo szkicuje sceny ze świętowania narodzin dziecka, które w przyszłości zapadnie w długi sen, precyzyjnie oddaje postawy wróżek. W kulminacyjnym momencie w sen zapada cały świat, łącznie z narratorką, co stanowi subtelny motyw komiczny. Tak, jak długo królewna zasypia, tak rozkłada autorka w czasie działania odważnego młodzieńca, który przybywa ją obudzić.
Mnóstwo jest w tomiku przymiotników i obrazowych porównań. Słowa zyskują tutaj nie tylko kształt – funkcjonują synestezyjnie, akcentują cechy przedmiotów – jasność, miękkość, fakturę, kolor, bez względu na moment w opowieści – jedyne zmiany dotyczą nastroju wzbudzanego przez opisy, tonów minorowych lub powszechnej radości – ale w ramach tomiku Mistral – a za nią Rodowska – nie chce zmieniać formy ani próbować mniej barokowych popisów literackich. Taki znajduje sposób na nakreślenie znanej historii – fabuła jest wtórna, więc szansa na nadanie jej indywidualności kryje się właśnie w formie. Lawiruje Gabriela Mistral między historiami dla dzieci i literaturą piękną, napusza objętość – ma do dyspozycji zaledwie kilka wydarzeń, które rozrastają się dzięki spiętrzeniom epitetów. Tak toczy się opowieść klasyczna pod każdym względem – a i „bezpieczna” z punktu widzenia przewrażliwionych rodziców.
Carmen Cardemil wprowadza ilustracje zdecydowanie smutne i artystyczne, chociaż momentami próbuje w nich zasugerować również bliskość dziecięcego świata (na przykład kołowrotki to narysowane kredkami kółka, a postacie mają rozczochrane włosy). Łączy różne techniki ilustrowania, najbardziej w oczy rzucają się gazetowe kolaże. Kontury tworzy z wielokrotnie powtarzanych kresek, które w dodatku sugerują istnienie prostych linii pomocniczych (twarze zawsze komponowane są na planie krzyża – oczy tworzą jedną linię, nos i usta – drugą, prostopadłą). Cardemil rezygnuje też z żywych barw, woli zgaszone i często ciemne. Różni się tym od wielu ilustratorów tworzących dla najmłodszych – ale jest też świadoma, że tylko tak może zwrócić na siebie uwagę i zapaść w pamięć tym odbiorcom, którzy szukają wydań oryginalnych i autorskich, a nie powielania modnych akurat schematów. Jest więc „Śpiąca Królewna” tomikiem nie tylko dla dzieci – i edytorską ciekawostką.
Klasyka
„Śpiąca królewna” to kolejna znana baśń opowiedziana na nowo przez noblistkę Gabrielę Mistral pod koniec lat 20 ubiegłego wieku. Nie ma tu, jak w wypadku „Czerwonego Kapturka”, przełamywania zasad dziecięcych opowieści, a zabiegi nowatorskie, przełomowe czy po prostu ciekawe odnotowuje autor komentarza krytycznego zamieszczonego na końcu tomiku. „Śpiąca Królewna” to historia, którą maluchom przedstawiać można bez zastrzeżeń – trochę jako odskocznię od disneyowskich wersji baśni i odejście od cukierkowej estetyki lub nawiązań do prostoty kreskówek. Gabriela Mistral tym razem bowiem wybiera napuszoną literackość, tekstowy przepych – prymat narracji nad fabułą.
Bajka jest rymowana, a Krystyna Rodowska dba o to, by wiernie powtarzać oryginał, rezygnuje często z dokładnych współbrzmień, zamiast tego albo powtarza samogłoski, albo sugeruje bliskość artykulacyjną głosek. Bywa też, że całkiem z rymów rezygnuje, pozostawiając rytm i podział na wersy jako wyznacznik wierszowości. Kiedy pamięta się o grafomańskim wrażeniu, jakie wywołać może nieumiejętność rymowania – pozostaje tylko cieszyć się decyzją. Gabriela Mistral małych czytelników zabiera do świata powszechnie znanego – dość długo szkicuje sceny ze świętowania narodzin dziecka, które w przyszłości zapadnie w długi sen, precyzyjnie oddaje postawy wróżek. W kulminacyjnym momencie w sen zapada cały świat, łącznie z narratorką, co stanowi subtelny motyw komiczny. Tak, jak długo królewna zasypia, tak rozkłada autorka w czasie działania odważnego młodzieńca, który przybywa ją obudzić.
Mnóstwo jest w tomiku przymiotników i obrazowych porównań. Słowa zyskują tutaj nie tylko kształt – funkcjonują synestezyjnie, akcentują cechy przedmiotów – jasność, miękkość, fakturę, kolor, bez względu na moment w opowieści – jedyne zmiany dotyczą nastroju wzbudzanego przez opisy, tonów minorowych lub powszechnej radości – ale w ramach tomiku Mistral – a za nią Rodowska – nie chce zmieniać formy ani próbować mniej barokowych popisów literackich. Taki znajduje sposób na nakreślenie znanej historii – fabuła jest wtórna, więc szansa na nadanie jej indywidualności kryje się właśnie w formie. Lawiruje Gabriela Mistral między historiami dla dzieci i literaturą piękną, napusza objętość – ma do dyspozycji zaledwie kilka wydarzeń, które rozrastają się dzięki spiętrzeniom epitetów. Tak toczy się opowieść klasyczna pod każdym względem – a i „bezpieczna” z punktu widzenia przewrażliwionych rodziców.
Carmen Cardemil wprowadza ilustracje zdecydowanie smutne i artystyczne, chociaż momentami próbuje w nich zasugerować również bliskość dziecięcego świata (na przykład kołowrotki to narysowane kredkami kółka, a postacie mają rozczochrane włosy). Łączy różne techniki ilustrowania, najbardziej w oczy rzucają się gazetowe kolaże. Kontury tworzy z wielokrotnie powtarzanych kresek, które w dodatku sugerują istnienie prostych linii pomocniczych (twarze zawsze komponowane są na planie krzyża – oczy tworzą jedną linię, nos i usta – drugą, prostopadłą). Cardemil rezygnuje też z żywych barw, woli zgaszone i często ciemne. Różni się tym od wielu ilustratorów tworzących dla najmłodszych – ale jest też świadoma, że tylko tak może zwrócić na siebie uwagę i zapaść w pamięć tym odbiorcom, którzy szukają wydań oryginalnych i autorskich, a nie powielania modnych akurat schematów. Jest więc „Śpiąca Królewna” tomikiem nie tylko dla dzieci – i edytorską ciekawostką.
Kiera Cass: Rywalki. Kolorowanka
Jaguar, Warszawa 2017.
Wspólnota
Te powieści szturmem wdarły się na rynek wydawniczy – po sukcesie, jaki odniosły pierwsze części serii Rywalki, autorka, Kiera Cass, zdecydowała się na rozbudowanie pierwotnie zaplanowanej historii, wprowadziła też osobne zestawy opowiadań, w których nakreślała znane sytuacje z nowego punktu widzenia. Nie da się ukryć: Rywalki stały się marketingową potęgą. Za sprawą narracji, udanego rytmu prozy (oraz nastawienia na najsilniejsze uczucia) dała się Cass poznać jako autorka dobra i jednocześnie trafiająca w gust masowej publiki. Proponuje jednak teraz odejście od tego, z czego stała się już znana, wstrzela się za to w kompletnie inny nurt. „Rywalki. Kolorowanka” to tomik będący konsekwencją powstania „Dziennika kreatywnego”, próba skuszenia młodszych nastolatek i zwrócenia ich uwagi na cykl. Tytuł zdradza wszystko – publikacja mieści się w szeregu kolorowanek kreatywnych i pozwala budować wokół Illei społeczność zaangażowanych w lektury odbiorczyń.
Autorka odwołuje się tu do scenek wzruszających, do motywów, które ucieszą idealistki i niepoprawne romantyczki. Prezentuje sytuacje, w których cały świat zawęża się do dwóch osób i dla tych osób traci znaczenie. Portretuje pary (przede wszystkim Ami i Maxona) w momentach tuż przed pocałunkiem czy wpadaniem sobie w objęcia. Podkreśla namiętne spojrzenia i niewinność, pozwala postaciom przeżywać to, co dzieje się w ich sercach – co jest znane odbiorcom, ale jeszcze nie narysowanym bohaterom. Umiejętnie buduje silne napięcie i zapewnia użytkownikom książki możliwość przypomnienia sobie ważnych scen obyczajowych z powieści. Kiera Cass rezygnuje z dynamicznych sytuacji lub motywów związanych z polityką, żartobliwie tłumaczy się ze swoich wyborów we wstępie – ale oczywiste jest, że do odbiorczyń najlepiej trafi właśnie nastawieniem na miłość.
Jednostronnie zadrukowane kartki można wycinać lub wyrywać, traktować jak możliwość zaprezentowania własnych artystycznych talentów. Zresztą Cass zachęca też do dzielenia się pracami, do popisywania się nimi i wymieniania pomysłami. Wie, że gotowe rysunki można wrzucać na portale społecznościowe, co wywoła prawdopodobnie zainteresowanie („wirusowe”) kolejnych odbiorczyń – potencjalnych czytelniczek serii. Wydawać by się mogło, że tomik-gadżet nie ma aż tak dużej siły reklamowej – jednak Kiera Cass wie, jak podejść użytkowniczki tomu, żeby w pełni realizowały jej zamierzenia. Sugeruje młodym dziewczynom, że cykl Rywalki to coś, co spaja, co buduje więź, jest rodzajem wspólnego wtajemniczenia. Dwa są motywy w tej kolorowance. Pierwszy motyw to przedstawiane już sceny miłosne między najważniejszymi bohaterami, uczucie, o którym marzy mniej lub bardziej skrycie każda nastolatka. Drugi natomiast – to cytaty z powieści, również potraktowane jako ozdobniki, chociaż w ujęciu Magdaleny Zawadzkiej – niekoniecznie kolorowankowe. Ozdobne liternictwo czasami tylko składa się z konturów liter (lub ich fragmentów) do wypełnienia kolorem, reszta to ozdobna kaligrafia nie do zamalowania – jedyne, co odbiorczynie mogą zrobić, to rysować po gotowych liniach – albo uzupełniać napisy zgodnie z tym, co im w duszy gra, domalowywać wymyślone przez siebie elementy i wzbogacać strony. „Rywalki. Kolorowanka” przypomina trochę dawne dziewczęce pamiętniki, pozwala użytkowniczkom odnaleźć się w świecie tym razem pozbawionym zmysłowych opisów, ale równie mocno działającym – przez powrót do znanych fabuł. Kiera Cass proponuje tu szkice niewygładzane komputerowo (czasami pozostawione są poprawki, co ma przekonać odbiorczynie co do naturalności tomiku). Kolorowanka staje się nieobowiązkowym ale sympatycznym dodatkiem do serii, zwłaszcza dla tych, które naiwnie wierzą w świat przedstawiony. Kiera Cass dodaje rysunki do cyklu niepotrzebującego takiego wsparcia – ale w tym wypadku o publikacji zadecydowało przekonanie o wspólnocie skupiającej się wokół cyklu.
Wspólnota
Te powieści szturmem wdarły się na rynek wydawniczy – po sukcesie, jaki odniosły pierwsze części serii Rywalki, autorka, Kiera Cass, zdecydowała się na rozbudowanie pierwotnie zaplanowanej historii, wprowadziła też osobne zestawy opowiadań, w których nakreślała znane sytuacje z nowego punktu widzenia. Nie da się ukryć: Rywalki stały się marketingową potęgą. Za sprawą narracji, udanego rytmu prozy (oraz nastawienia na najsilniejsze uczucia) dała się Cass poznać jako autorka dobra i jednocześnie trafiająca w gust masowej publiki. Proponuje jednak teraz odejście od tego, z czego stała się już znana, wstrzela się za to w kompletnie inny nurt. „Rywalki. Kolorowanka” to tomik będący konsekwencją powstania „Dziennika kreatywnego”, próba skuszenia młodszych nastolatek i zwrócenia ich uwagi na cykl. Tytuł zdradza wszystko – publikacja mieści się w szeregu kolorowanek kreatywnych i pozwala budować wokół Illei społeczność zaangażowanych w lektury odbiorczyń.
Autorka odwołuje się tu do scenek wzruszających, do motywów, które ucieszą idealistki i niepoprawne romantyczki. Prezentuje sytuacje, w których cały świat zawęża się do dwóch osób i dla tych osób traci znaczenie. Portretuje pary (przede wszystkim Ami i Maxona) w momentach tuż przed pocałunkiem czy wpadaniem sobie w objęcia. Podkreśla namiętne spojrzenia i niewinność, pozwala postaciom przeżywać to, co dzieje się w ich sercach – co jest znane odbiorcom, ale jeszcze nie narysowanym bohaterom. Umiejętnie buduje silne napięcie i zapewnia użytkownikom książki możliwość przypomnienia sobie ważnych scen obyczajowych z powieści. Kiera Cass rezygnuje z dynamicznych sytuacji lub motywów związanych z polityką, żartobliwie tłumaczy się ze swoich wyborów we wstępie – ale oczywiste jest, że do odbiorczyń najlepiej trafi właśnie nastawieniem na miłość.
Jednostronnie zadrukowane kartki można wycinać lub wyrywać, traktować jak możliwość zaprezentowania własnych artystycznych talentów. Zresztą Cass zachęca też do dzielenia się pracami, do popisywania się nimi i wymieniania pomysłami. Wie, że gotowe rysunki można wrzucać na portale społecznościowe, co wywoła prawdopodobnie zainteresowanie („wirusowe”) kolejnych odbiorczyń – potencjalnych czytelniczek serii. Wydawać by się mogło, że tomik-gadżet nie ma aż tak dużej siły reklamowej – jednak Kiera Cass wie, jak podejść użytkowniczki tomu, żeby w pełni realizowały jej zamierzenia. Sugeruje młodym dziewczynom, że cykl Rywalki to coś, co spaja, co buduje więź, jest rodzajem wspólnego wtajemniczenia. Dwa są motywy w tej kolorowance. Pierwszy motyw to przedstawiane już sceny miłosne między najważniejszymi bohaterami, uczucie, o którym marzy mniej lub bardziej skrycie każda nastolatka. Drugi natomiast – to cytaty z powieści, również potraktowane jako ozdobniki, chociaż w ujęciu Magdaleny Zawadzkiej – niekoniecznie kolorowankowe. Ozdobne liternictwo czasami tylko składa się z konturów liter (lub ich fragmentów) do wypełnienia kolorem, reszta to ozdobna kaligrafia nie do zamalowania – jedyne, co odbiorczynie mogą zrobić, to rysować po gotowych liniach – albo uzupełniać napisy zgodnie z tym, co im w duszy gra, domalowywać wymyślone przez siebie elementy i wzbogacać strony. „Rywalki. Kolorowanka” przypomina trochę dawne dziewczęce pamiętniki, pozwala użytkowniczkom odnaleźć się w świecie tym razem pozbawionym zmysłowych opisów, ale równie mocno działającym – przez powrót do znanych fabuł. Kiera Cass proponuje tu szkice niewygładzane komputerowo (czasami pozostawione są poprawki, co ma przekonać odbiorczynie co do naturalności tomiku). Kolorowanka staje się nieobowiązkowym ale sympatycznym dodatkiem do serii, zwłaszcza dla tych, które naiwnie wierzą w świat przedstawiony. Kiera Cass dodaje rysunki do cyklu niepotrzebującego takiego wsparcia – ale w tym wypadku o publikacji zadecydowało przekonanie o wspólnocie skupiającej się wokół cyklu.
piątek, 14 kwietnia 2017
Signe Johansen: Hygge na szczęście
Burda, Warszawa 2017.
Życie w przyjemności
Małe słówko hygge robi ostatnio wielką karierę zwłaszcza wśród zwolenników nurtu slow-life i szukających szczęśliwości – jako przepisu na coś, co nie daje się zmierzyć. W „Hygge na szczęście” Signe Johansen decyduje się przedstawić swój sposób na radość istnienia – w odwołaniu do narodowych tradycji, ale również i do rodzinnych zwyczajów, docenianych po latach. Moda na hygge to okazja do podzielenia się zachwytami – i do pochwalenia się osobistym sukcesem, jakim jest zadowolenie z codzienności. Ale tom nie musi być traktowany wyłącznie jako poradnik. Przyda się też wszystkim miłośnikom publikacji lifestyle’owych czy poszukiwaczom inspiracji w codziennym życiu. Dla części będzie relaksującą lekturą (chociaż dość męcząca mała czcionka niejednego odstraszy – warto by w przyszłości wybrać coś bardziej przyjaznego dla wzroku, chyba że edytorom zależało na zachowaniu poczucia tajemnicy). Jeśli trudności techniczne okażą się do przejścia, można cieszyć się prostotą wskazówek i łatwością wcielania ich w życie.
Hygge jako słowo jest według lingwistów nieprzetłumaczalne. Signe Johansen chce jak najlepiej przedstawić jego definicję. Odwołuje się w tym celu do własnych wspomnień i odkryć opartych o działania rodziców. Przekonuje do zdrowego trybu życia – przestawienia się na dobrą kuchnię, zachowywania umiaru we wszystkim, spacerów na świeżym powietrzu, ograniczenia konsumpcyjnych zapędów. Pokazuje, jak traktować innych ludzi, jak projektować wnętrza w duchu hygge, podaje zestaw przepisów na różne przysmaki, przypomina o znaczeniu sportów. Uczy wsłuchiwania się w siebie i rozpoznawania własnych potrzeb – a część z tych potrzeb zwyczajnie sugeruje, jako zgodne z duchem hygge. Wiadomo, że tą filozofią nikomu nien zaszkodzi – może co najwyżej ograniczyć negatywne strony rozwoju cywilizacyjnego. Człowiek stosujący zasady hygge znajdzie równowagę między pracą a życiem rodzinnym (a w kwestii wyboru pracy kierować się będzie własnymi pasjami, nie zarobkami), polubi spędzanie czasu na świeżym powietrzu i aktywny wypoczynek, poszuka przyjaciół, nauczy się gotować dla przyjemności… W hygge nie ma komplikacji ani wielkich nakładów finansowych, zmian można dokonywać stopniowo i bezboleśnie.
Johansen dzieli się z czytelnikami własnymi przemyśleniami. Wie już, jaką popularnością hygge się cieszy, przedstawia się więc jako dobra przewodniczka po tych zwyczajach. Mnogość rodzinnych opowieści ma ją jeszcze uwiarygodnić w oczach czytelników – zamienia też poradnik w formę pamiętnika, o wiele ciekawszą w lekturze. Wprowadza od czasu do czasu przejrzyste schematy, wnioski i wyliczenia, ale pozwala też odbiorcom wyciągać samodzielne wnioski na bazie udostępnianych materiałów. Promuje zdrowy tryb życia bez straszenia chorobami cywilizacyjnymi czy szkodami dla środowiska: tu człowiek ma zadbać o siebie i najbliższe otoczenie – to nie obowiązek, a przyjemność – a wtedy świat zmieni się na lepsze. Hygge w zasadzie odstraszać może tylko przeciwników wszelakich społecznych mód – szkody nie narobi.
Pięknie wydany (poza rozmiarem czcionki) tom wypełniony jest zdjęciami, które oddają ideę slow-life. Przy przepisach to artystyczne zdjęcia produktowe, innym razem – podpowiedzi aranżacji wnętrz, ale i kadry z archiwum autorki – jako wsparcie argumentacji lub potwierdzenie wskazówek. „Hygge na szczęście” to publikacja dla szukających inspiracji lub impulsu do zmian – hygge sprawdzi się, przynajmniej w niektórych przejawach, nie tylko w krajach skandynawskich. Alternatywa dla american dream opanowuje świat.
Życie w przyjemności
Małe słówko hygge robi ostatnio wielką karierę zwłaszcza wśród zwolenników nurtu slow-life i szukających szczęśliwości – jako przepisu na coś, co nie daje się zmierzyć. W „Hygge na szczęście” Signe Johansen decyduje się przedstawić swój sposób na radość istnienia – w odwołaniu do narodowych tradycji, ale również i do rodzinnych zwyczajów, docenianych po latach. Moda na hygge to okazja do podzielenia się zachwytami – i do pochwalenia się osobistym sukcesem, jakim jest zadowolenie z codzienności. Ale tom nie musi być traktowany wyłącznie jako poradnik. Przyda się też wszystkim miłośnikom publikacji lifestyle’owych czy poszukiwaczom inspiracji w codziennym życiu. Dla części będzie relaksującą lekturą (chociaż dość męcząca mała czcionka niejednego odstraszy – warto by w przyszłości wybrać coś bardziej przyjaznego dla wzroku, chyba że edytorom zależało na zachowaniu poczucia tajemnicy). Jeśli trudności techniczne okażą się do przejścia, można cieszyć się prostotą wskazówek i łatwością wcielania ich w życie.
Hygge jako słowo jest według lingwistów nieprzetłumaczalne. Signe Johansen chce jak najlepiej przedstawić jego definicję. Odwołuje się w tym celu do własnych wspomnień i odkryć opartych o działania rodziców. Przekonuje do zdrowego trybu życia – przestawienia się na dobrą kuchnię, zachowywania umiaru we wszystkim, spacerów na świeżym powietrzu, ograniczenia konsumpcyjnych zapędów. Pokazuje, jak traktować innych ludzi, jak projektować wnętrza w duchu hygge, podaje zestaw przepisów na różne przysmaki, przypomina o znaczeniu sportów. Uczy wsłuchiwania się w siebie i rozpoznawania własnych potrzeb – a część z tych potrzeb zwyczajnie sugeruje, jako zgodne z duchem hygge. Wiadomo, że tą filozofią nikomu nien zaszkodzi – może co najwyżej ograniczyć negatywne strony rozwoju cywilizacyjnego. Człowiek stosujący zasady hygge znajdzie równowagę między pracą a życiem rodzinnym (a w kwestii wyboru pracy kierować się będzie własnymi pasjami, nie zarobkami), polubi spędzanie czasu na świeżym powietrzu i aktywny wypoczynek, poszuka przyjaciół, nauczy się gotować dla przyjemności… W hygge nie ma komplikacji ani wielkich nakładów finansowych, zmian można dokonywać stopniowo i bezboleśnie.
Johansen dzieli się z czytelnikami własnymi przemyśleniami. Wie już, jaką popularnością hygge się cieszy, przedstawia się więc jako dobra przewodniczka po tych zwyczajach. Mnogość rodzinnych opowieści ma ją jeszcze uwiarygodnić w oczach czytelników – zamienia też poradnik w formę pamiętnika, o wiele ciekawszą w lekturze. Wprowadza od czasu do czasu przejrzyste schematy, wnioski i wyliczenia, ale pozwala też odbiorcom wyciągać samodzielne wnioski na bazie udostępnianych materiałów. Promuje zdrowy tryb życia bez straszenia chorobami cywilizacyjnymi czy szkodami dla środowiska: tu człowiek ma zadbać o siebie i najbliższe otoczenie – to nie obowiązek, a przyjemność – a wtedy świat zmieni się na lepsze. Hygge w zasadzie odstraszać może tylko przeciwników wszelakich społecznych mód – szkody nie narobi.
Pięknie wydany (poza rozmiarem czcionki) tom wypełniony jest zdjęciami, które oddają ideę slow-life. Przy przepisach to artystyczne zdjęcia produktowe, innym razem – podpowiedzi aranżacji wnętrz, ale i kadry z archiwum autorki – jako wsparcie argumentacji lub potwierdzenie wskazówek. „Hygge na szczęście” to publikacja dla szukających inspiracji lub impulsu do zmian – hygge sprawdzi się, przynajmniej w niektórych przejawach, nie tylko w krajach skandynawskich. Alternatywa dla american dream opanowuje świat.
czwartek, 13 kwietnia 2017
Vanessa Greene: Cząstka ciebie i mnie
Świat Książki, Warszawa 2017.
Wyzwanie
Autorki powieści obyczajowych, nawet te najbardziej cenione przez odbiorczynie, zafiksowały się na dwóch motywach – katalizatorach zmian. W życie bohaterek wprowadzają albo rozstanie z wieloletnim partnerem, albo ciężką chorobę (zwykle jest to nowotwór) Wydaje się, że poza tymi dwoma społecznymi straszakami nie istnieje już żaden temat, który mógłby nadać tempo „życiowej” akcji. Utrata miłości lub bliskość śmierci to jedyne, co może zepchnąć z obranej drogi – czasami aż szkoda, że w obyczajówkach panuje obecnie aż taka duża przewidywalność.
Vanessa Greene oba te tematy w „Cząstce ciebie i mnie” zestawia i konfrontuje z marzeniami, posiłkując się chwytem rodem z amerykańskich kursów kreatywnego pisania – mianowicie z listą marzeń w młodości traktowaną jak lista zadań do spełnienia. Takie listy jeszcze na studiach przygotowują dwie przyjaciółki, Isla i Sophie. Isla dba o to, by nie zarzucać młodzieżowych fantazji – cierpliwie i konsekwentnie przybliża się do wytyczonych celów, może nawet realizować to, co kiedyś wydawało się szalone i nierealne. Sophie o własnej liście stara się zapomnieć: podjęła kiedyś decyzję o romansie ze swoim profesorem, żonatym mężczyzną. Ten związek udało się jej utrzymać, chociaż zapłaciła za to wysoką cenę: rodzice zerwali z nią kontakty, a sama bohaterka musiała rzucić wymarzone studia i zrezygnować z myśli o dziecku. Isla stoi na progu wielkiej kariery aktorskiej i znajduje ukochanego innego niż wszyscy. Sophie ma ustabilizowane życie i nie potrzebuje nic więcej. To otwarcie historii, w którą Vanessa Greene za moment wprowadzi dwa duże wstrząsy. U Isli lekarze zdiagnozują stwardnienie rozsiane. Sophie ze wszystkich sił stara się wspierać przyjaciółkę – obie powracają do dawnych marzeń i na nowo szukają ekstremalnego szczęścia mimo wszystko.
„Cząstka ciebie i mnie” ma być powieścią krzepiącą, chociaż akcja opiera się na wielu wyrzeczeniach. Autorka bardzo delikatnie sugeruje problemy w związku jednej z bohaterek, żeby w odpowiedniej chwili mogły one wybuchnąć. U drugiej produkuje marzenia zastępcze – kiedy nie uda się osiągnąć czegoś z listy, warto poszukać sposobu na otwarcie sobie innych dróg. Bohaterce daje to siłę, ale dość trudno będzie się czytelniczkom przekonać do takiego pocieszenia. Tu jednak magicznych rozwiązań brakuje – kobiety muszą poradzić sobie z wielkimi wyzwaniami rzucanymi przez los, a jedyną pewną rzeczą będzie ich przyjaźń i wzajemnie wsparcie oraz gotowość do poświęceń.
Na uwagę zasługują tu postacie drugoplanowe, które nie muszą mierzyć się z nagłymi komplikacjami, ale znajdują własną receptę na szczęście, nawet jeśli obwarowane rozmaitymi trudnościami. Starsza pan, która odchodzi ze świata na własnych warunkach, wsparcie dla rodziny Rafaela, czy Jo, która mimo choroby założyła szczęśliwą rodzinę – to wszystko krzepiące miniatury mające uruchomić bądź przywrócić wiarę w człowieka. Greene tę powieść składa z wielkich gestów w codzienności. Nie idealizuje rzeczywistości, pokazuje, jak w jednej chwili runąć mogą śmiałe plany i niewyrażane nadzieje. Każe postaciom bez przerwy walczyć – bo szczęście nie przychodzi bez trudu. Jest „Cząstka ciebie i mnie” powieścią sentymentalną i opartą na oczywistych schematach, może też jednak działać krzepiąco na odbiorczynie – wskazywać im, na co powinny w życiu kłaść szczególny nacisk. Vanessa Greene nie pozwala się poddać i w swojej historii próbuje przemycić zachętę do odważnego stawiania czoła przeciwnościom losu. Może trochę zbyt jednostronnie – ale to w końcu prawo kobiecej obyczajówki.
Wyzwanie
Autorki powieści obyczajowych, nawet te najbardziej cenione przez odbiorczynie, zafiksowały się na dwóch motywach – katalizatorach zmian. W życie bohaterek wprowadzają albo rozstanie z wieloletnim partnerem, albo ciężką chorobę (zwykle jest to nowotwór) Wydaje się, że poza tymi dwoma społecznymi straszakami nie istnieje już żaden temat, który mógłby nadać tempo „życiowej” akcji. Utrata miłości lub bliskość śmierci to jedyne, co może zepchnąć z obranej drogi – czasami aż szkoda, że w obyczajówkach panuje obecnie aż taka duża przewidywalność.
Vanessa Greene oba te tematy w „Cząstce ciebie i mnie” zestawia i konfrontuje z marzeniami, posiłkując się chwytem rodem z amerykańskich kursów kreatywnego pisania – mianowicie z listą marzeń w młodości traktowaną jak lista zadań do spełnienia. Takie listy jeszcze na studiach przygotowują dwie przyjaciółki, Isla i Sophie. Isla dba o to, by nie zarzucać młodzieżowych fantazji – cierpliwie i konsekwentnie przybliża się do wytyczonych celów, może nawet realizować to, co kiedyś wydawało się szalone i nierealne. Sophie o własnej liście stara się zapomnieć: podjęła kiedyś decyzję o romansie ze swoim profesorem, żonatym mężczyzną. Ten związek udało się jej utrzymać, chociaż zapłaciła za to wysoką cenę: rodzice zerwali z nią kontakty, a sama bohaterka musiała rzucić wymarzone studia i zrezygnować z myśli o dziecku. Isla stoi na progu wielkiej kariery aktorskiej i znajduje ukochanego innego niż wszyscy. Sophie ma ustabilizowane życie i nie potrzebuje nic więcej. To otwarcie historii, w którą Vanessa Greene za moment wprowadzi dwa duże wstrząsy. U Isli lekarze zdiagnozują stwardnienie rozsiane. Sophie ze wszystkich sił stara się wspierać przyjaciółkę – obie powracają do dawnych marzeń i na nowo szukają ekstremalnego szczęścia mimo wszystko.
„Cząstka ciebie i mnie” ma być powieścią krzepiącą, chociaż akcja opiera się na wielu wyrzeczeniach. Autorka bardzo delikatnie sugeruje problemy w związku jednej z bohaterek, żeby w odpowiedniej chwili mogły one wybuchnąć. U drugiej produkuje marzenia zastępcze – kiedy nie uda się osiągnąć czegoś z listy, warto poszukać sposobu na otwarcie sobie innych dróg. Bohaterce daje to siłę, ale dość trudno będzie się czytelniczkom przekonać do takiego pocieszenia. Tu jednak magicznych rozwiązań brakuje – kobiety muszą poradzić sobie z wielkimi wyzwaniami rzucanymi przez los, a jedyną pewną rzeczą będzie ich przyjaźń i wzajemnie wsparcie oraz gotowość do poświęceń.
Na uwagę zasługują tu postacie drugoplanowe, które nie muszą mierzyć się z nagłymi komplikacjami, ale znajdują własną receptę na szczęście, nawet jeśli obwarowane rozmaitymi trudnościami. Starsza pan, która odchodzi ze świata na własnych warunkach, wsparcie dla rodziny Rafaela, czy Jo, która mimo choroby założyła szczęśliwą rodzinę – to wszystko krzepiące miniatury mające uruchomić bądź przywrócić wiarę w człowieka. Greene tę powieść składa z wielkich gestów w codzienności. Nie idealizuje rzeczywistości, pokazuje, jak w jednej chwili runąć mogą śmiałe plany i niewyrażane nadzieje. Każe postaciom bez przerwy walczyć – bo szczęście nie przychodzi bez trudu. Jest „Cząstka ciebie i mnie” powieścią sentymentalną i opartą na oczywistych schematach, może też jednak działać krzepiąco na odbiorczynie – wskazywać im, na co powinny w życiu kłaść szczególny nacisk. Vanessa Greene nie pozwala się poddać i w swojej historii próbuje przemycić zachętę do odważnego stawiania czoła przeciwnościom losu. Może trochę zbyt jednostronnie – ale to w końcu prawo kobiecej obyczajówki.
środa, 12 kwietnia 2017
Joanna Nadin: Joe sam w domu
Akapit Press, Łódź 2017.
Strach
Olbrzymi jest problem z tłumaczeniami Iwony Żółtowskiej. Kiedy stara się ona wcielić w prowadzącego narrację nastoletniego bohatera, wybiera slang jako najbliższy prawdziwemu obrazowi nastolatka sposób opowiadania. Tyle że jej slang niekoniecznie przystawać będzie do slangu naprawdę stosowanego przez czytelników, nie mówiąc już o tym, że nieprzezroczysta relacja błyskawicznie się archaizuje. Na początku książki „Joe sam w domu” fałsze językowe odciągają uwagę od treści. To zestawianie kolokwializmów, wyrazów nacechowanych emocjonalnie i zdrobnień – i nigdy nie wiadomo, co i dlaczego zastąpi określenie neutralne. Całość po prostu nie brzmi, nie jest przekonująca. O dziwo, lepiej sprawdziłaby się tu narracja transparentna, bo Joe, trzynastoletni bohater tomu, odstaje od rówieśników. Swoje fobie leczy obsesyjnym liczeniem (kilka innych natręctw pojawi się w trakcie opowieści), jest oczywistym outsiderem – typem, który można niemal bez konsekwencji gnębić i poniżać. A do tego wydaje się nad wiek inteligentny. I w takim zestawieniu cech młodzieżowy żargon traci rację bytu.
Joe zostaje sam w domu wbrew dzisiejszym tendencjom do nadmiernego chronienia dzieci. W jego środowisku to jednak nic nowego. Matka wyjeżdża na parę dni ze swoim chłopakiem (w tym świecie nie ma miejsca na pełne rodziny, ani na rodziny patchworkowe) za granicę, Joe ma przeczekać ten czas, nie przyznając się do sytuacji nikomu z otoczenia. Uczy się gospodarować oszczędnościami i wprowadzać sobie limity na rozrywki. Jednak wpada w poważne kłopoty w szkole, kończy mu się jedzenie, a mieszkanie nachodzi agresywny mężczyzna. W zestawie katastrof pojawia się jeden jasny punkt, Asha. Dziewczynka przyjeżdża do dziadka – sąsiada Joego – i znajduje drogę do zamkniętego w sobie chłopca. Nie jest taka jak jej rówieśnice – można jej zaufać. Joe powoli odkrywa, że lubi spędzać z nią czas. Pojmuje też, że tajemnice przestają ciążyć, jeśli można się nimi podzielić z kimś bliskim.
Joanna Nadin nie rozpieszcza swojego bohatera, wysyła go do młodzieżowego piekła i pokazuje, że w dorosłym życiu czekać go będzie prawdopodobnie to samo. Nie zapewnia beztroskiego dzieciństwa, które pięknie wyglądać będzie we wspomnieniach. Joe mógłby się załamać, gdyby nie siła, jaką daje mu pierwsza miłość. Założenie równie stare jak literatura, ale Nadin rozpisuje je na burzliwą historię o wielu zwrotach akcji i sprawia, że nie wybrzmiewa infantylnie. Udowadnia czytelnikom, że nie warto samotnie borykać się z problemami, przypomina też o znaczeniu przyjaźni. „Joe sam w domu” to książka odważna (chociaż nie przełomowa) i pełna przygód, które nie wpisują się w konwencję literatury czwartej. Tutaj do powieści dla dzieci wkracza światek przestępczy lub patologie. Matki spędzają czas na kolejnych imprezach i popadają w różne uzależnienia, nie stanowią już ochrony dla pociech – ich partnerzy traktują cudze dzieci z całym okrucieństwem, na jakie ich stać. Azylem nie mogą być dziadkowie – odsuwani od najmłodszego pokolenia. W takim układzie można liczyć tylko na rówieśników (siłą rzeczy, mniej doświadczonych w rozwiązywaniu skomplikowanych problemów). „Joe sam w domu” to tom, który wprowadza w mroczną codzienność, ale daje też nadzieję. Joanna Nadin dobrze realizuje przepis na młodzieżową sensację, podejmuje ryzyko, które się opłaca. Jest autorką, która stroni od banałów, za to przekonująco oddaje uczucia postaci – znów bez odwoływania się do oczywistości. „Joe sam w domu” to propozycja dla buntowników i dla tych, którzy dopiero muszą uwierzyć w siebie, żeby poradzić sobie z rzeczywistością.
Strach
Olbrzymi jest problem z tłumaczeniami Iwony Żółtowskiej. Kiedy stara się ona wcielić w prowadzącego narrację nastoletniego bohatera, wybiera slang jako najbliższy prawdziwemu obrazowi nastolatka sposób opowiadania. Tyle że jej slang niekoniecznie przystawać będzie do slangu naprawdę stosowanego przez czytelników, nie mówiąc już o tym, że nieprzezroczysta relacja błyskawicznie się archaizuje. Na początku książki „Joe sam w domu” fałsze językowe odciągają uwagę od treści. To zestawianie kolokwializmów, wyrazów nacechowanych emocjonalnie i zdrobnień – i nigdy nie wiadomo, co i dlaczego zastąpi określenie neutralne. Całość po prostu nie brzmi, nie jest przekonująca. O dziwo, lepiej sprawdziłaby się tu narracja transparentna, bo Joe, trzynastoletni bohater tomu, odstaje od rówieśników. Swoje fobie leczy obsesyjnym liczeniem (kilka innych natręctw pojawi się w trakcie opowieści), jest oczywistym outsiderem – typem, który można niemal bez konsekwencji gnębić i poniżać. A do tego wydaje się nad wiek inteligentny. I w takim zestawieniu cech młodzieżowy żargon traci rację bytu.
Joe zostaje sam w domu wbrew dzisiejszym tendencjom do nadmiernego chronienia dzieci. W jego środowisku to jednak nic nowego. Matka wyjeżdża na parę dni ze swoim chłopakiem (w tym świecie nie ma miejsca na pełne rodziny, ani na rodziny patchworkowe) za granicę, Joe ma przeczekać ten czas, nie przyznając się do sytuacji nikomu z otoczenia. Uczy się gospodarować oszczędnościami i wprowadzać sobie limity na rozrywki. Jednak wpada w poważne kłopoty w szkole, kończy mu się jedzenie, a mieszkanie nachodzi agresywny mężczyzna. W zestawie katastrof pojawia się jeden jasny punkt, Asha. Dziewczynka przyjeżdża do dziadka – sąsiada Joego – i znajduje drogę do zamkniętego w sobie chłopca. Nie jest taka jak jej rówieśnice – można jej zaufać. Joe powoli odkrywa, że lubi spędzać z nią czas. Pojmuje też, że tajemnice przestają ciążyć, jeśli można się nimi podzielić z kimś bliskim.
Joanna Nadin nie rozpieszcza swojego bohatera, wysyła go do młodzieżowego piekła i pokazuje, że w dorosłym życiu czekać go będzie prawdopodobnie to samo. Nie zapewnia beztroskiego dzieciństwa, które pięknie wyglądać będzie we wspomnieniach. Joe mógłby się załamać, gdyby nie siła, jaką daje mu pierwsza miłość. Założenie równie stare jak literatura, ale Nadin rozpisuje je na burzliwą historię o wielu zwrotach akcji i sprawia, że nie wybrzmiewa infantylnie. Udowadnia czytelnikom, że nie warto samotnie borykać się z problemami, przypomina też o znaczeniu przyjaźni. „Joe sam w domu” to książka odważna (chociaż nie przełomowa) i pełna przygód, które nie wpisują się w konwencję literatury czwartej. Tutaj do powieści dla dzieci wkracza światek przestępczy lub patologie. Matki spędzają czas na kolejnych imprezach i popadają w różne uzależnienia, nie stanowią już ochrony dla pociech – ich partnerzy traktują cudze dzieci z całym okrucieństwem, na jakie ich stać. Azylem nie mogą być dziadkowie – odsuwani od najmłodszego pokolenia. W takim układzie można liczyć tylko na rówieśników (siłą rzeczy, mniej doświadczonych w rozwiązywaniu skomplikowanych problemów). „Joe sam w domu” to tom, który wprowadza w mroczną codzienność, ale daje też nadzieję. Joanna Nadin dobrze realizuje przepis na młodzieżową sensację, podejmuje ryzyko, które się opłaca. Jest autorką, która stroni od banałów, za to przekonująco oddaje uczucia postaci – znów bez odwoływania się do oczywistości. „Joe sam w domu” to propozycja dla buntowników i dla tych, którzy dopiero muszą uwierzyć w siebie, żeby poradzić sobie z rzeczywistością.
wtorek, 11 kwietnia 2017
Julian Barnes: Pedant w kuchni
Świat Książki, Warszawa 2017.
Przyjemność jedzenia
Pedant w kuchni jest koszmarem dla tych wszystkich, którzy lubią kulinarne eksperymenty, sprawdzają, co wyjdzie ze składników znalezionych w lodówce i nie wahają się przy zmianach proporcji. Pedant w kuchni musi mieć perfekcyjnie przygotowane wskazówki – nawet te dotyczące objętości dodawanych do potrawy przypraw. Nienawidzi braku precyzji w przepisach – i dla każdej kulinarnej porażki znajdzie szereg wymówek, winnych szukając w pierwszej kolejności w autorach książek kucharskich, w drugiej – w producentach kuchennych utensyliów, a w trzeciej w autorach zdjęć. Pedant w kuchni zajęty jest szukaniem dziury w całym, narzekaniem i marudzeniem. Z tego czerpie większą satysfakcję niż z samego gotowania i jedzenia. Pedant w kuchni jest przy tym szalenie zabawny.
Julian Barnes proponuje czytelnikom zestaw dowcipnych felietonów, krótki tomik o tym, co może się w przyrządzaniu potraw nie udać. Za każdym razem wybiera sobie jeden temat: a to danie z restauracji, które w domowych warunkach zawsze kończy się niepowodzeniem, a to niefortunne określenia miar, a to czas potrzebny do przygotowania potrawy – zawsze dłuższy niż sugerowany w przepisie. Uwielbia czytać stare książki kucharskie i zestawiać dawne uwagi z dzisiejszymi realiami. Tropi porażki i błędy, wytyka nieścisłości – ale dla czytelników nie będzie męczącym malkontentem, a dostawcą dowcipnych i ironicznych uwag, z którymi prawie każdy skrycie się zgodzi. Barnes stosuje kąśliwe żarty, ale często obiektem drwin staje się on sam, stawia na autosatyrę, kiedy pokazuje siebie jako tego nieudacznika, który po raz kolejny poległ w kuchni. Życie pedanta nie jest proste, gotowanie zamienia się w ekstremalne wyzwanie. Felietony kulinarne za to w tym wykonaniu zaostrzają apetyty i pozwalają spojrzeć na programy o gotowaniu jak na źródło śmiechu. „Pedant w kuchni” trochę wykorzystuje modę na tego typu rozrywkę, ale dociera głębiej, nie zadowala się prostymi skojarzeniami.
Dążenie do doskonałości jest jedyną przeszkodą w realizowaniu kuchennych pasji i nadziei na towarzyskie spotkania przy własnoręcznie przyrządzonych specjałach. Bo pedant będzie się nieustannie zadręczać, że coś mu nie wyszło. Nie zdobędzie się na ryzyko w postaci zmiany przepisu. Czerpie za to satysfakcję z otwierającej się przed nim możliwości wytykania błędów kulinarnym mistrzom i autorytetom. Śledzi ich słabości (również te całkiem jawne), podkreśla wpadki. Zamienia to wszystko na felietony inteligentnie złośliwe, prześmiewcze i… budzące podziw. Temat oraz jego realizacja sprawiają, że Julian Barnes nie powtarza obiegowych żartów i nie nudzi powtarzalnością. Znajduje sobie tekstową niszę, w którą świetnie się wpasowuje. Serwuje odbiorcom tomik niewielki objętościowo, za to bardzo apetyczny (nieudane wydają się w nim jedynie komputerowe grafiki rozdzielające kolejne teksty).
„Pedant w kuchni” zachęca do gotowania – chociaż w książkach kucharskich roi się od nieścisłości i pułapek, a składniki potraw nie zachowują się tak jak w przepisach. To królestwo niedoskonałości i szansa dla początkujących. Nie ma w tomiku żadnych porad czy receptur, to zabawny komentarz do procesu będącego częścią codzienności. Julian Barnes dostarcza czytelnikom strawy duchowej, rozrywki w stylu, który musi się spodobać. To propozycja dla miłośników dobrych felietonów tematycznych, dobrze skomponowana, pełna „odkryć”, które cieszą – bez naiwności czy prostych krytyk.
Przyjemność jedzenia
Pedant w kuchni jest koszmarem dla tych wszystkich, którzy lubią kulinarne eksperymenty, sprawdzają, co wyjdzie ze składników znalezionych w lodówce i nie wahają się przy zmianach proporcji. Pedant w kuchni musi mieć perfekcyjnie przygotowane wskazówki – nawet te dotyczące objętości dodawanych do potrawy przypraw. Nienawidzi braku precyzji w przepisach – i dla każdej kulinarnej porażki znajdzie szereg wymówek, winnych szukając w pierwszej kolejności w autorach książek kucharskich, w drugiej – w producentach kuchennych utensyliów, a w trzeciej w autorach zdjęć. Pedant w kuchni zajęty jest szukaniem dziury w całym, narzekaniem i marudzeniem. Z tego czerpie większą satysfakcję niż z samego gotowania i jedzenia. Pedant w kuchni jest przy tym szalenie zabawny.
Julian Barnes proponuje czytelnikom zestaw dowcipnych felietonów, krótki tomik o tym, co może się w przyrządzaniu potraw nie udać. Za każdym razem wybiera sobie jeden temat: a to danie z restauracji, które w domowych warunkach zawsze kończy się niepowodzeniem, a to niefortunne określenia miar, a to czas potrzebny do przygotowania potrawy – zawsze dłuższy niż sugerowany w przepisie. Uwielbia czytać stare książki kucharskie i zestawiać dawne uwagi z dzisiejszymi realiami. Tropi porażki i błędy, wytyka nieścisłości – ale dla czytelników nie będzie męczącym malkontentem, a dostawcą dowcipnych i ironicznych uwag, z którymi prawie każdy skrycie się zgodzi. Barnes stosuje kąśliwe żarty, ale często obiektem drwin staje się on sam, stawia na autosatyrę, kiedy pokazuje siebie jako tego nieudacznika, który po raz kolejny poległ w kuchni. Życie pedanta nie jest proste, gotowanie zamienia się w ekstremalne wyzwanie. Felietony kulinarne za to w tym wykonaniu zaostrzają apetyty i pozwalają spojrzeć na programy o gotowaniu jak na źródło śmiechu. „Pedant w kuchni” trochę wykorzystuje modę na tego typu rozrywkę, ale dociera głębiej, nie zadowala się prostymi skojarzeniami.
Dążenie do doskonałości jest jedyną przeszkodą w realizowaniu kuchennych pasji i nadziei na towarzyskie spotkania przy własnoręcznie przyrządzonych specjałach. Bo pedant będzie się nieustannie zadręczać, że coś mu nie wyszło. Nie zdobędzie się na ryzyko w postaci zmiany przepisu. Czerpie za to satysfakcję z otwierającej się przed nim możliwości wytykania błędów kulinarnym mistrzom i autorytetom. Śledzi ich słabości (również te całkiem jawne), podkreśla wpadki. Zamienia to wszystko na felietony inteligentnie złośliwe, prześmiewcze i… budzące podziw. Temat oraz jego realizacja sprawiają, że Julian Barnes nie powtarza obiegowych żartów i nie nudzi powtarzalnością. Znajduje sobie tekstową niszę, w którą świetnie się wpasowuje. Serwuje odbiorcom tomik niewielki objętościowo, za to bardzo apetyczny (nieudane wydają się w nim jedynie komputerowe grafiki rozdzielające kolejne teksty).
„Pedant w kuchni” zachęca do gotowania – chociaż w książkach kucharskich roi się od nieścisłości i pułapek, a składniki potraw nie zachowują się tak jak w przepisach. To królestwo niedoskonałości i szansa dla początkujących. Nie ma w tomiku żadnych porad czy receptur, to zabawny komentarz do procesu będącego częścią codzienności. Julian Barnes dostarcza czytelnikom strawy duchowej, rozrywki w stylu, który musi się spodobać. To propozycja dla miłośników dobrych felietonów tematycznych, dobrze skomponowana, pełna „odkryć”, które cieszą – bez naiwności czy prostych krytyk.
poniedziałek, 10 kwietnia 2017
Franca Düwel: Julia i pytanie: czego chcą chłopcy
Jaguar, Warszawa 2017.
Niegotowa
Julia powraca i oczywiście od razu ma problemy w związku z Benem. Bohaterka popularnej (choć i kontrowersyjnej) serii młodzieżówek ma już czternaście lat. Kiedy starszy o dwa lata chłopak proponuje jej wspólne spędzenie nocy, Julia zaczyna się bać. Nie jest jeszcze gotowa na seks, a wstydzi się o intencjach Bena rozmawiać z nim samym. Nadinterpretuje sytuację i pakuje się – jak zawsze – w spore kłopoty. W dodatku zaczyna śnić o koledze z klasy (i swoim przyszłym wujku): Jannik zachowuje się wobec niej dziwnie, a przyjaciółki uważają, że to objaw zakochania. W tomie „Julia i pytanie: czego chcą chłopcy” Franca Düwel nie ogranicza się do młodzieżowych flirtów: rodzice jednego z bohaterów chcą się rozwieść, a nastolatki próbują interweniować, wyrównując powody do zazdrości. Babcia przygotowująca się do własnego ślubu skrywa przed rodziną wielką tajemnicę. W samym centrum wielkiego chaosu tkwi Julia i usiłuje uporządkować rzeczywistość za sprawą zapisków w dzienniku. Za każdym razem rozpoczyna od wyliczania plusów i minusów, przy czym te drugie zdecydowanie przeważają. „Zawsze może być jeszcze gorzej”, głosi motto serii – i faktycznie, Julia wciąż przeżywa chwile kryzysu, małe trzęsienia ziemi lub momenty wielkiej rozpaczy. Sporo problemów generuje sama, ale równie wiele fundują jej bliscy – rodzina czy przyjaciółki. Autorka tego cyklu rezygnuje z cukierkowego optymizmu, uważa, że zestaw zmartwień przyciągnie nastolatki – które w doświadczeniach Julii dostrzegą odbicie (lub karykaturę) własnych przeżyć. To jedno ze źródeł wielkiej popularności niemieckiej serii. Drugim jest przełamywanie tabu. Ta autorka nie rumieni się, gdy mówi o sprawach związanych z ciałem czy popędem płciowym. Wyposaża Julię w dylematy dzisiejszych nastolatek. Dziewczyny zastanawiają się nad pójściem do łóżka z ukochanym – i w wykonaniu bohaterek to nie logiczne kalkulacje, a zestaw emocji. Julia wie, że jej przyjaciółka Franzi jest już bardziej doświadczona, sama jednak odczuwa niemal panikę na myśl o pierwszym razie z Benem. Zdaje sobie sprawę, że chłopakom przestają wystarczać romantyczne rozmowy, pocałunki czy przytulanki – co potęguje jej stres. Autorka pozwala tej postaci odrosnąć do decyzji o rozpoczęciu współżycia, daje jej szansę przeciwstawienia się presji – to nowy sposób na stworzenie wzoru dla czytelniczek. W serii o Julii nie ma niewinnych flirtów i piękna – idealnego – pierwszej miłości, to nie lektura dla idealistek. Odbiorczynie cenią za to powieści za szczerość – i różnorodność poruszanych tematów.
Chociaż Julia widzi przyszłość w czarnych barwach i generuje zmartwienia, z którymi potem nie umie sobie poradzić, tom przepełniony jest śmiechem. Autorka dba o to, by czytelniczki otrzymały zestaw wydarzeń szybkich i mocno szalonych, dowcipnych choćby przez bezradność bohaterki wobec złośliwego losu. Nikt się tu nad Julią nie rozczula (a jej rozpacz podsycana jest zawsze typową dla nastolatek przesadą), pomyłki bywają komiczne, a międzyludzkie relacje – nakreślane bez sentymentów, co również ma znaczenie w lekturze. Autorka funduje odbiorczyniom cały szereg różnych uczuć: Julia dowie się, czym jest zazdrość i wściekłość, pozna też smak strachu o bliskich.
„Julia i pytanie: czego chcą chłopcy” to czwarty tom przygód bohaterki, która pomoże czytelniczkom w zrozumieniu ich otoczenia. Zestaw trudnych spraw ujętych w zgrabnej i pomysłowej narracji to gotowy przepis na sukces na rynku młodzieżowych historii. Autorka unika banałów i wyróżnia swoją postać za sprawą twórczej odwagi graniczącej z brawurą. Ale jej podejście się sprawdza.
Niegotowa
Julia powraca i oczywiście od razu ma problemy w związku z Benem. Bohaterka popularnej (choć i kontrowersyjnej) serii młodzieżówek ma już czternaście lat. Kiedy starszy o dwa lata chłopak proponuje jej wspólne spędzenie nocy, Julia zaczyna się bać. Nie jest jeszcze gotowa na seks, a wstydzi się o intencjach Bena rozmawiać z nim samym. Nadinterpretuje sytuację i pakuje się – jak zawsze – w spore kłopoty. W dodatku zaczyna śnić o koledze z klasy (i swoim przyszłym wujku): Jannik zachowuje się wobec niej dziwnie, a przyjaciółki uważają, że to objaw zakochania. W tomie „Julia i pytanie: czego chcą chłopcy” Franca Düwel nie ogranicza się do młodzieżowych flirtów: rodzice jednego z bohaterów chcą się rozwieść, a nastolatki próbują interweniować, wyrównując powody do zazdrości. Babcia przygotowująca się do własnego ślubu skrywa przed rodziną wielką tajemnicę. W samym centrum wielkiego chaosu tkwi Julia i usiłuje uporządkować rzeczywistość za sprawą zapisków w dzienniku. Za każdym razem rozpoczyna od wyliczania plusów i minusów, przy czym te drugie zdecydowanie przeważają. „Zawsze może być jeszcze gorzej”, głosi motto serii – i faktycznie, Julia wciąż przeżywa chwile kryzysu, małe trzęsienia ziemi lub momenty wielkiej rozpaczy. Sporo problemów generuje sama, ale równie wiele fundują jej bliscy – rodzina czy przyjaciółki. Autorka tego cyklu rezygnuje z cukierkowego optymizmu, uważa, że zestaw zmartwień przyciągnie nastolatki – które w doświadczeniach Julii dostrzegą odbicie (lub karykaturę) własnych przeżyć. To jedno ze źródeł wielkiej popularności niemieckiej serii. Drugim jest przełamywanie tabu. Ta autorka nie rumieni się, gdy mówi o sprawach związanych z ciałem czy popędem płciowym. Wyposaża Julię w dylematy dzisiejszych nastolatek. Dziewczyny zastanawiają się nad pójściem do łóżka z ukochanym – i w wykonaniu bohaterek to nie logiczne kalkulacje, a zestaw emocji. Julia wie, że jej przyjaciółka Franzi jest już bardziej doświadczona, sama jednak odczuwa niemal panikę na myśl o pierwszym razie z Benem. Zdaje sobie sprawę, że chłopakom przestają wystarczać romantyczne rozmowy, pocałunki czy przytulanki – co potęguje jej stres. Autorka pozwala tej postaci odrosnąć do decyzji o rozpoczęciu współżycia, daje jej szansę przeciwstawienia się presji – to nowy sposób na stworzenie wzoru dla czytelniczek. W serii o Julii nie ma niewinnych flirtów i piękna – idealnego – pierwszej miłości, to nie lektura dla idealistek. Odbiorczynie cenią za to powieści za szczerość – i różnorodność poruszanych tematów.
Chociaż Julia widzi przyszłość w czarnych barwach i generuje zmartwienia, z którymi potem nie umie sobie poradzić, tom przepełniony jest śmiechem. Autorka dba o to, by czytelniczki otrzymały zestaw wydarzeń szybkich i mocno szalonych, dowcipnych choćby przez bezradność bohaterki wobec złośliwego losu. Nikt się tu nad Julią nie rozczula (a jej rozpacz podsycana jest zawsze typową dla nastolatek przesadą), pomyłki bywają komiczne, a międzyludzkie relacje – nakreślane bez sentymentów, co również ma znaczenie w lekturze. Autorka funduje odbiorczyniom cały szereg różnych uczuć: Julia dowie się, czym jest zazdrość i wściekłość, pozna też smak strachu o bliskich.
„Julia i pytanie: czego chcą chłopcy” to czwarty tom przygód bohaterki, która pomoże czytelniczkom w zrozumieniu ich otoczenia. Zestaw trudnych spraw ujętych w zgrabnej i pomysłowej narracji to gotowy przepis na sukces na rynku młodzieżowych historii. Autorka unika banałów i wyróżnia swoją postać za sprawą twórczej odwagi graniczącej z brawurą. Ale jej podejście się sprawdza.