Marginesy, Warszawa 2017.
Wyprawy
Magdalena Zawadzka rozsmakowała się w pisaniu i, trzeba przyznać, wychodzi jej to bardzo dobrze, nawet bez porównań do wspomnieniowych książek aktorów. Jest tu elegancja językowa, precyzja i dbałość o czytelnika, jest też chęć podzielenia się własnymi doświadczeniami, ale bez irytującej wiwisekcji. „Moje szczęśliwe wyspy” to trzecia książka Zawadzkiej – a autorka wciąż zachowuje w niej radość życia i… stoicki spokój, przekonanie, że dzieje się to, co ma być. Tym razem oprowadza odbiorców po swoich ulubionych miejscach na całym świecie, od czasu do czasu wracając myślami do ukochanego Gustawa czy do syna Jaśka, do rodzinnego domu, rodziców i dziadków. Aż trudno uwierzyć w początkowe zapewnienia na temat poddania się nurtowi wspomnień – aktorka zamierza toczyć opowieści bez planu i schematu do wypełnienia, tymczasem „Moje szczęśliwe wyspy” cechują się precyzyjnym i uporządkowanym wywodem: narracja tutaj sama w sobie stanowi czynnik wykluczający wspomnieniowy chaos.
Magdalena Zawadzka jest uzależniona od podróży, do tego się w tomie przyznaje, ale nawet gdyby nie chciała, i tak widać ogromną namiętność do dalekich wyjazdów – z koleżankami, przyjaciółkami czy dorosłym synem przemierza świat. Wiele w tym tomie rozdziałów, które są zamkniętymi migawkami podróżniczymi – relacjami z pobytu w określonych miejscach. Zawadzka zamienia się wówczas w przewodnika – opowiada, gdzie była i czym się zachwyciła, więc i w konsekwencji – co trzeba koniecznie zobaczyć, jeśli wyruszy się jej śladem. Przytacza szereg wiadomości dotyczących konkretnych miejsc trochę jakby oprowadzała wycieczkę złożoną ze swoich fanów – świadoma, że może zapewnić im to, co najlepsze według jej samej. Zachwyca się i monumentalnymi budowlami, i krajobrazami, jest też w stanie zaakcentować to, czego odbiorcy nie dowiedzieliby się bez rozmowy z miejscowymi lub prześledzenia lektur. Wypoczynek wiąże się ze zdobywaniem informacji, nie polega na bezrefleksyjnym odhaczaniu kolejnych miejsc. To prawdziwa pasja, którą aktorka chce zarażać. W tomie „Moje szczęśliwe wyspy” na długo zapomina o pracy, koncentruje się na podróżach i pisze w stylu, który znany jest turystom – podróżnikom, proponuje książkę trafiającą i na rynek globtroterów – chociaż nie do końca o takim przeznaczeniu.
Rzadsze są rozdziały poświęcone wspomnieniom rodzinnym – charakterystyce domów dziadków, małżeństwu, życiu w PRL-u czy… modzie. Magdalena Zawadzka chętnie powraca do czasów dzieciństwa i młodości, snuje indywidualne historie, zapewniając czytelnikom przynajmniej pozorną bliskość. To wszystko dodatki do wiadomości, które znalazły się w poprzednich książkach, luźne przemyślenia i skojarzenia nadające książce atmosferę familiarności. Film i teatr pojawiają się dopiero na trzecim miejscu – Magdalena Zawadzka traktuje je teraz jako tło spotkań i przeżyć. Czasami opowiada o zetknięciach z gwiazdami światowego formatu(przy których czuje się jak zwykła fanka), czasami nawiązuje do wielkich wydarzeń (50 lat pracy artystycznej) – ale nie zajmuje się tym tematem zbyt szczegółowo, raczej z konieczności, żeby pokazać odbiorcom poza wypoczynkiem również elementy zawodu.
W tym wszystkim daje się zauważyć krzepiący optymizm, niesłabnącą pogodę ducha. Magdalena Zawadzka pisze z delikatnym humorem i przyjemnością. Tom ozdabia też licznymi zdjęciami z podróży oraz z przeszłości – zapewnia czytelnikom wizualne podsumowanie tekstowych wynurzeń.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz