Agora, Warszawa 2016.
Szczyt
Piłka nożna jest sportem dla mas, wszyscy rozumieją zasady, regulaminy, rozgrywki. Wspinanie się to zupełnie inna historia. Do świadomości zwykłych odbiorców trafiają co najwyżej informacje o sukcesach lub spektakularnych porażkach, to także wabik na sponsorów. Bo już kwestie czystości podejść, wyborów i zasad intrygują niemal wyłącznie środowisko. „Nanga Parbat. Śnieg, kłamstwa i góra do wyzwolenia” stanowi kolejną górską publikację w cyklu Agory i ponowne spotkanie ze znanymi już postaciami (między innymi Simonem Moro). Dwóch dziennikarzy, Dominik Szczepański i Piotr Tomza, znalazło się w obozach po dwóch stronach szczytu, żeby obserwować próby zimowego zdobycia ośmiotysięcznikach. Przy okazji to dla nich szansa na przeprowadzanie ciekawych rozmów i doświadczanie przynajmniej części zjawisk, z których zwykli odbiorcy nie zdają sobie nawet sprawy. Są w stanie przedstawiać codzienność wspinaczkową, a poza tym również przyjrzeć się kontrowersyjnym zagadnieniom. Nanga Parbat uczy pokory, ale przypomina też o pragnieniu przygody. Tym razem nie ma tu dramatycznych katastrof, chociaż momentów z potężną dawką adrenaliny nie zabraknie.
Szczepański i Tomza na początku próbują odnaleźć się w górskich klimatach. Inicjują rozmowy o wspinaczce, przywołują sylwetki legend. Zadają pytania, które przyjdą do głowy czytelnikom, ale nie ingerują w życie osobiste wspinaczy, zdecydowanie wolą kwestie związane z górami. Tu zresztą emocji nie zabraknie – od zasad budowania ekipy po jednostkowe decyzje, które mogą mieć wpływ na sukces lub porażkę całej ekipy. Zajmują się autorzy bardzo przyziemnymi sprawami: odpowiednie nawodnienie pozwoli złagodzić skutki choroby wysokościowej, ale przyniesie też konieczność wstawania w nocy i wychodzenia z ciepłego śpiwora na trzaskający mróz. Gdzieś przewijają się media – zwłaszcza wpisy na portalach społecznościowych, nowa możliwość utrzymywania kontaktu z „kibicami”. Na wypadkach można się czegoś nauczyć – pod warunkiem, że himalaiści nie skłamią.
Nieprzypadkowo kłamstwa wyeksponowane zostały w podtytule tomu. Szczepański i Tomza wiedzą już, także z pełnych goryczy relacji wspinaczy, że powiedzieć zdobywcy gór potrafią wszystko. Kłamstwa pozwalają oddalić winę (zrzucić ją na innych), zbudować lepszy wizerunek, wypracować linię obrony. Kłamstwa sporo w górach ułatwiają – ale zaciemniają drogę następnym himalaistom. Wykluczają aspekt wyciągania cennych wniosków z błędów. Istnieje jeszcze – oczywiście – strona etyczna i dbanie o czystość sportu, ale tu autorzy najwięcej miejsca poświęcają wymiernym korzyściom lub stratom powiązanym z górską szczerością.
Skoro obaj towarzyszą zespołom w drodze na szczyt, sporo rozmawiają z himalaistami. Próbują wyłuskać indywidualne przemyślenia i przeżycia, wysłuchują historii i sprawdzają, jak buduje się drużyna. Unikają patosu: „Nanga Parbat” to górska zwyczajność – i do tego inna jakość w literaturze sportowej i górskiej. Sami wspinacze w swoich zwierzeniach skupiają się na rywalizacji (choćby z własnymi słabościami), wyzwaniach sportowych czy pasji – Szczepański i Tomza dostrzegają to, co w drodze na szczyt potencjalnym zdobywcom wydaje się mniej ważne. Tworzy się z tego książka o dodatkach. Nie ma w niej fachowych analiz sprzętowych czy wyliczania zapasów żywności, kwestie aklimatyzacji i kondycji to wzmianki. Liczą się tylko ludzie (nie: wspinacze) i góra, na którą chcą wejść w warunkach zimowych. „Nanga Parbat” pokazuje himalaistów inaczej – a fakt, że w pierwszym wejściu zimowym brali udział Polacy sprawia, że tom jeszcze bardziej rozbudza wyobraźnię odbiorców.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
piątek, 30 września 2016
czwartek, 29 września 2016
Wojciech Kass: Pocałuj światło. 89 wierszy
Iskry, Warszawa 2016.
Refleksy
Niezwykle trudno jest uchwycić istotę tomiku Wojciecha Kassa „Pocałuj światło”, obszernego wyboru wierszy z różnych lat. Dzieje się tak za sprawą niejednoznaczności tej liryki, ale i stałych poszukiwań formalnych, wewnętrznych niepokojów i olbrzymiej tematycznej rozpiętości. Wojciech Kass jako poeta nie zamierza porządkować świata, dokonuje za to analiz drobiazgów. Równie chętnie odwołuje się do prostych obserwacji przemijania (poruszające i rozpisane na wiele wierszy powolne odchodzenie matki), jak i do głęboko erudycyjnych przemyśleń. Bawi się frazami – raz piętrzy słowa i wprowadza intelektualne refleksje, raz imituje dziecięce lub ludowe przyśpiewki. Nawiązania do poszczególnych poetyckich mistrzów rozczytuje w posłowiu Adrian Gleń – zanim jednak czytelnicy dotrą do tego klucza interpretacyjnego, sami będą poszukiwać źródeł nawiązań. Wojciech Kass, chociaż w ogólnym wydźwięku jest poetą osobnym, unikającym klasyfikacji i uproszczeń, ma też swoje ulubione kręgi poszukiwań.
„Pocałuj światło”, prawem wyboru, prezentuje jak najbardziej różnorodne poetyckie dokonania tego autora. Wiersze z tego wyboru przedstawiają zmienne spojrzenia na świat, stanowią przegląd lirycznych możliwości czy osiągnięć. Układają się prawie w powieść przesyconą indywidualnością autora – każdy utwór to krok dalej, w głąb poetyckich zastanowień. Bo Kass wiersze wykorzystuje jako zapiski z filozoficznych rozważań, prób dotarcia do istoty człowieczeństwa. Nie pomija wówczas wątków cielesnych – te powracają przede wszystkim w motywach przemijania, starości, chorób czy śmierci. Jest otwarty na zmieniające się krajobrazy i przestrzenie, wypatruje tego, co nieoczywiste w pierwszym poznaniu. Stara się w ogóle znaleźć alternatywę dla najczęstszych kwestii poetyckich: ucieka choćby od miłości i erotyków, stroni od banałów. Musi mieć swoje sposoby na wyrażanie lęku czy nadziei, by decydować się na liryczny komentarz do sobie znanych sytuacji. A kiedy już coś trafi do wiersza, zyskuje uniwersalną oprawę, funkcjonuje dzięki artystycznemu ujęciu – już nie jako element zwyczajności, a popis twórczy. Takich popisów Kass daje tu wiele. Ten poeta chce „wyssać z tego krajobrazu cały metafizyczny szpik” – a z drugiej strony sili się na surową ocenę dzisiejszych czasów. W centrum nieodmiennie stoi słowo: „polegam więc na słowie, gdy inni stracili w nim oparcie” – głosi Kass. Dba o to, by słowo znaczyło, a nie tylko ozdabiało. W tomiku „Pocałuj światło” nie ma popisów brzmieniowych, gier lingwistycznych. Autor od czasu do czasu sięga po konwencję piosenki, z rzadka wykorzystuje rymy (taka decyzja staje się wówczas znacząca). Nie chce jednak, by słowo stało się jedynie ozdobnikiem: w pierwszej kolejności ma być nośnikiem treści.
W tomiku „Pocałuj światło” refleksy świetlne powracają niemal bez przerwy. To znak rozpoznawczy Kassa, dominanta całego wyboru. Dla Wojciecha Kassa światło – w różnych ujęciach – ma najwięcej znaczeń. Światło to poezja, sposób nadawania sensów, jedyne dostępne piękno. Światło jest wolnością i ratunkiem. Światło powraca dosłownie w kolejnych wersach i jako niezbędny etap olśnień. Zachwyt światłem przekuwa się tu na nieoczywiste obrazy, umiejętność dostrzegania niezwykłych chwil.
„Pocałuj światło” to wybór wierszy wymagających skupienia. Uważna lektura pozwoli wydobyć z nich zakodowane przesłania i cenne spostrzeżenia, które swój początek mają w mikroskali, ale dość szybko zyskują ponadczasowy charakter. Wojciech Kass nie szuka w poezji łątwych wzruszeń, nie zamierza też podporządkowywać się gustom masowej publiczności. W „Pocałuj światło” widać indywidualizm i pewność siebie – skontrastowaną z nieustannym poszukiwaniem sposobu na opisanie rzeczywistości. Ten wybór stanowi też przegląd literackich decyzji i fascynacji.
Refleksy
Niezwykle trudno jest uchwycić istotę tomiku Wojciecha Kassa „Pocałuj światło”, obszernego wyboru wierszy z różnych lat. Dzieje się tak za sprawą niejednoznaczności tej liryki, ale i stałych poszukiwań formalnych, wewnętrznych niepokojów i olbrzymiej tematycznej rozpiętości. Wojciech Kass jako poeta nie zamierza porządkować świata, dokonuje za to analiz drobiazgów. Równie chętnie odwołuje się do prostych obserwacji przemijania (poruszające i rozpisane na wiele wierszy powolne odchodzenie matki), jak i do głęboko erudycyjnych przemyśleń. Bawi się frazami – raz piętrzy słowa i wprowadza intelektualne refleksje, raz imituje dziecięce lub ludowe przyśpiewki. Nawiązania do poszczególnych poetyckich mistrzów rozczytuje w posłowiu Adrian Gleń – zanim jednak czytelnicy dotrą do tego klucza interpretacyjnego, sami będą poszukiwać źródeł nawiązań. Wojciech Kass, chociaż w ogólnym wydźwięku jest poetą osobnym, unikającym klasyfikacji i uproszczeń, ma też swoje ulubione kręgi poszukiwań.
„Pocałuj światło”, prawem wyboru, prezentuje jak najbardziej różnorodne poetyckie dokonania tego autora. Wiersze z tego wyboru przedstawiają zmienne spojrzenia na świat, stanowią przegląd lirycznych możliwości czy osiągnięć. Układają się prawie w powieść przesyconą indywidualnością autora – każdy utwór to krok dalej, w głąb poetyckich zastanowień. Bo Kass wiersze wykorzystuje jako zapiski z filozoficznych rozważań, prób dotarcia do istoty człowieczeństwa. Nie pomija wówczas wątków cielesnych – te powracają przede wszystkim w motywach przemijania, starości, chorób czy śmierci. Jest otwarty na zmieniające się krajobrazy i przestrzenie, wypatruje tego, co nieoczywiste w pierwszym poznaniu. Stara się w ogóle znaleźć alternatywę dla najczęstszych kwestii poetyckich: ucieka choćby od miłości i erotyków, stroni od banałów. Musi mieć swoje sposoby na wyrażanie lęku czy nadziei, by decydować się na liryczny komentarz do sobie znanych sytuacji. A kiedy już coś trafi do wiersza, zyskuje uniwersalną oprawę, funkcjonuje dzięki artystycznemu ujęciu – już nie jako element zwyczajności, a popis twórczy. Takich popisów Kass daje tu wiele. Ten poeta chce „wyssać z tego krajobrazu cały metafizyczny szpik” – a z drugiej strony sili się na surową ocenę dzisiejszych czasów. W centrum nieodmiennie stoi słowo: „polegam więc na słowie, gdy inni stracili w nim oparcie” – głosi Kass. Dba o to, by słowo znaczyło, a nie tylko ozdabiało. W tomiku „Pocałuj światło” nie ma popisów brzmieniowych, gier lingwistycznych. Autor od czasu do czasu sięga po konwencję piosenki, z rzadka wykorzystuje rymy (taka decyzja staje się wówczas znacząca). Nie chce jednak, by słowo stało się jedynie ozdobnikiem: w pierwszej kolejności ma być nośnikiem treści.
W tomiku „Pocałuj światło” refleksy świetlne powracają niemal bez przerwy. To znak rozpoznawczy Kassa, dominanta całego wyboru. Dla Wojciecha Kassa światło – w różnych ujęciach – ma najwięcej znaczeń. Światło to poezja, sposób nadawania sensów, jedyne dostępne piękno. Światło jest wolnością i ratunkiem. Światło powraca dosłownie w kolejnych wersach i jako niezbędny etap olśnień. Zachwyt światłem przekuwa się tu na nieoczywiste obrazy, umiejętność dostrzegania niezwykłych chwil.
„Pocałuj światło” to wybór wierszy wymagających skupienia. Uważna lektura pozwoli wydobyć z nich zakodowane przesłania i cenne spostrzeżenia, które swój początek mają w mikroskali, ale dość szybko zyskują ponadczasowy charakter. Wojciech Kass nie szuka w poezji łątwych wzruszeń, nie zamierza też podporządkowywać się gustom masowej publiczności. W „Pocałuj światło” widać indywidualizm i pewność siebie – skontrastowaną z nieustannym poszukiwaniem sposobu na opisanie rzeczywistości. Ten wybór stanowi też przegląd literackich decyzji i fascynacji.
środa, 28 września 2016
Patricia Highsmith: Carol
Noir sur Blanc, Warszawa 2016.
Kobiety
Nie jest to nowa powieść, ma swoją historię i dosyć ważne miejsce w literaturze rozrywkowej. O losach książki autorka opowiada w posłowiu. Tematyka natomiast wpasowuje się w dzisiejsze trendy tylko częściowo. Zwykle w masowych powieściach wątki miłości homoseksualnej spychane są na dalszy plan: istnieją jako urozmaicające opowieść tło, próba scharakteryzowania mniej potrzebnych bohaterów tak, żeby byli wyraziści, a nie zabierali zbyt wiele czasu i uwagi odbiorców. W tomie Patricii Highsmith „Carol” miłość między dwiema kobietami to podstawowy temat i źródło refleksji. Autorka skupia się na pięknie uczucia i przeszkodach oddalających szczęście, a całość przedstawia w bardzo wysmakowany sposób.
Sceneria w „Carol” wcale nie sprzyja wielkim porywom namiętności. Rzecz rozpoczyna się w dziale z zabawkami wielkiego domu towarowego. Pracuje tam dziewiętnastoletnia Therese, jeszcze młoda i naiwna. Therese jest scenografką, ale podejmuje też „nudne” zajęcie, żeby móc się utrzymać. Atmosfera nie nastawia na wielką przygodę ani na wybuch uczuć – ale pewnego dnia Therese poznaje Carol – piękną, bogatą i fascynującą kobietę, która wprawdzie przybywa jako zwyczajna klientka, ale w oczach Therese zasługuje na królewskie traktowanie. Bohaterki poznają się i zaczyna między nimi gra. Carol raz pozwala się do siebie zbliżyć, to znów traktuje Therese z pobłażliwością. Spełnia jej marzenia i oczekiwania, by za chwilę wytykać niedojrzałość. Tylko w jednej kwestii nie ma wątpliwości: między kobietami rodzi się bardzo silne uczucie.
W czym problem? Są lata 50. XX wieku (w tym czasie zresztą powstawała książka). Ludzie nie akceptują inności, a homoseksualizm stanowi wstydliwą tajemnicę i wynaturzenie. Therese wydaje się zagubiona w swoich odkryciach – nie rozumie jeszcze, że kobieta może zakochać się w drugiej kobiecie. Wie za to, że przeżywa coś pięknego i wielkiego, coś, co na zawsze pozostawi w niej ślad. Ograniczają ją konwenanse i lęk przed ujawnieniem uczuć, gdyby sytuacja miała okazać się pomyłką. Może jednak polegać na Carol, która nie ma już wątpliwości co do swojej orientacji seksualnej. Pojawia się tu wiele kłopotów i przeszkód. Tom „Carol” to niespieszne rozwijanie relacji między bohaterkami, uwzględniający to wszystko, co do niedawna w literaturze rozrywkowej zarezerwowane było dla par heteroseksualnych. Autorka pokazuje, jak rodzi się fascynacja, zwraca uwagę na psychiczne bariery, zazdrość czy niepewność. Bardziej interesują ją delikatne relacje niż tematy z zewnątrz – ale otoczenia potrzebuje dla samych ograniczeń bohaterek. Wprowadza nawet motywy okołosensacyjne, ale i tak to, co najważniejsze, rozgrywa się w planie emocji do samego końca. Highsmith szczególnie chętnie odmalowuje też wahania postaci: szczęście jest na wyciągnięcie ręki, ale trzeba zdobyć się na odwagę i zrezygnować z pozorów stabilizacji.
„Carol” to powieść wysublimowana i przekonująca. Dla Patricii Highsmith to okazja do opisania głębokiego uczucia – i zwłaszcza czytelniczkom przejścia bohaterek będą tu bliskie – nie homoseksualizm liczy się tu najbardziej, a potrzeba bycia blisko z drugim człowiekiem, miłość, która nie pozostawia wątpliwości. Highsmith potrafi tworzyć rzeczy poruszające i uniwersalne – a jednocześnie wskazywać możliwości tkwiące w literaturze rozrywkowej. „Carol” to w pierwszej kolejności zmysłowa narracja, opowieść o uczuciu pokonującym ograniczenia. Zwraca tu uwagę bardzo precyzyjnie odmalowywana psychika Therese – a i zachowania kobiet. Highsmith proponuje prozę kobiecą i przekonującą, ma pomysł na realizację zagadnienia. Jest dla czytelniczek opoką. Ponadto „Carol” po kilku dekadach dalej nie traci na wartości, to wciąż powieść, po którą sięgnąć trzeba.
Kobiety
Nie jest to nowa powieść, ma swoją historię i dosyć ważne miejsce w literaturze rozrywkowej. O losach książki autorka opowiada w posłowiu. Tematyka natomiast wpasowuje się w dzisiejsze trendy tylko częściowo. Zwykle w masowych powieściach wątki miłości homoseksualnej spychane są na dalszy plan: istnieją jako urozmaicające opowieść tło, próba scharakteryzowania mniej potrzebnych bohaterów tak, żeby byli wyraziści, a nie zabierali zbyt wiele czasu i uwagi odbiorców. W tomie Patricii Highsmith „Carol” miłość między dwiema kobietami to podstawowy temat i źródło refleksji. Autorka skupia się na pięknie uczucia i przeszkodach oddalających szczęście, a całość przedstawia w bardzo wysmakowany sposób.
Sceneria w „Carol” wcale nie sprzyja wielkim porywom namiętności. Rzecz rozpoczyna się w dziale z zabawkami wielkiego domu towarowego. Pracuje tam dziewiętnastoletnia Therese, jeszcze młoda i naiwna. Therese jest scenografką, ale podejmuje też „nudne” zajęcie, żeby móc się utrzymać. Atmosfera nie nastawia na wielką przygodę ani na wybuch uczuć – ale pewnego dnia Therese poznaje Carol – piękną, bogatą i fascynującą kobietę, która wprawdzie przybywa jako zwyczajna klientka, ale w oczach Therese zasługuje na królewskie traktowanie. Bohaterki poznają się i zaczyna między nimi gra. Carol raz pozwala się do siebie zbliżyć, to znów traktuje Therese z pobłażliwością. Spełnia jej marzenia i oczekiwania, by za chwilę wytykać niedojrzałość. Tylko w jednej kwestii nie ma wątpliwości: między kobietami rodzi się bardzo silne uczucie.
W czym problem? Są lata 50. XX wieku (w tym czasie zresztą powstawała książka). Ludzie nie akceptują inności, a homoseksualizm stanowi wstydliwą tajemnicę i wynaturzenie. Therese wydaje się zagubiona w swoich odkryciach – nie rozumie jeszcze, że kobieta może zakochać się w drugiej kobiecie. Wie za to, że przeżywa coś pięknego i wielkiego, coś, co na zawsze pozostawi w niej ślad. Ograniczają ją konwenanse i lęk przed ujawnieniem uczuć, gdyby sytuacja miała okazać się pomyłką. Może jednak polegać na Carol, która nie ma już wątpliwości co do swojej orientacji seksualnej. Pojawia się tu wiele kłopotów i przeszkód. Tom „Carol” to niespieszne rozwijanie relacji między bohaterkami, uwzględniający to wszystko, co do niedawna w literaturze rozrywkowej zarezerwowane było dla par heteroseksualnych. Autorka pokazuje, jak rodzi się fascynacja, zwraca uwagę na psychiczne bariery, zazdrość czy niepewność. Bardziej interesują ją delikatne relacje niż tematy z zewnątrz – ale otoczenia potrzebuje dla samych ograniczeń bohaterek. Wprowadza nawet motywy okołosensacyjne, ale i tak to, co najważniejsze, rozgrywa się w planie emocji do samego końca. Highsmith szczególnie chętnie odmalowuje też wahania postaci: szczęście jest na wyciągnięcie ręki, ale trzeba zdobyć się na odwagę i zrezygnować z pozorów stabilizacji.
„Carol” to powieść wysublimowana i przekonująca. Dla Patricii Highsmith to okazja do opisania głębokiego uczucia – i zwłaszcza czytelniczkom przejścia bohaterek będą tu bliskie – nie homoseksualizm liczy się tu najbardziej, a potrzeba bycia blisko z drugim człowiekiem, miłość, która nie pozostawia wątpliwości. Highsmith potrafi tworzyć rzeczy poruszające i uniwersalne – a jednocześnie wskazywać możliwości tkwiące w literaturze rozrywkowej. „Carol” to w pierwszej kolejności zmysłowa narracja, opowieść o uczuciu pokonującym ograniczenia. Zwraca tu uwagę bardzo precyzyjnie odmalowywana psychika Therese – a i zachowania kobiet. Highsmith proponuje prozę kobiecą i przekonującą, ma pomysł na realizację zagadnienia. Jest dla czytelniczek opoką. Ponadto „Carol” po kilku dekadach dalej nie traci na wartości, to wciąż powieść, po którą sięgnąć trzeba.
wtorek, 27 września 2016
Agata Kołakowska: Igraszki z losem
Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.
Fortuna
W orbicie Leszka Pokory pojawiają się kolejne panie: w różnym wieku i z różnym bagażem doświadczeń. Sam Leszek jest dla nich bezpłciowy: to stary kawaler podporządkowany matce i uwięziony w rutynie codzienności. Leszek wciąż jeszcze przeżywa dawną miłość i nie daje się wmanewrować w żaden związek. Wszystkie kobiety traktuje jak klientki – prowadzi przecież sklep z pieczywem i stąd je zna. Wie, która chciałaby się realizować zawodowo, ale tłamszona jest przez męża i dorosłą córkę, wie, która marzy o miłości rodem z ulubionych komedii romantycznych, a której do szczęścia brakuje tylko większego zaangażowania ze strony męża. Leszek jest znakomitym obserwatorem, a swoim znajomym życzy jak najlepiej. I tu Agata Kołakowska sięga po motyw z ostrzeżenia „uważaj, czego sobie życzysz, bo może się spełnić” i próbuj udowodnić, że ludzie byliby złymi demiurgami, nawet przy dobrych intencjach. Mimo życzliwości Leszka kolejne uśmiechy losu zamieniają życie zaprzyjaźnionych kobiet w koszmar. Wystarczy pokazać im nowe możliwości, pozwolić dotknąć marzeń, by następne porażki uderzyły mocniej niż zazwyczaj. Od niepowodzenia przy realizacji celu gorsze są przecież powroty do tego, co znane i dawniej motywujące do zmiany.
Agata Kołakowska coraz bardziej skręca w stronę powieści psychologicznej. Ułatwia sobie zadanie pocięciem fabuły na kilka życiorysów. Bohaterki są tu podobne do siebie w zmęczeniu i stagnacji, a przecież każda doświadcza czegoś innego. Żeby historia nie brzmiała bardzo konwencjonalnie (pod względem formy, ale i doboru faktów), autorka zaczyna wprowadzać sugestię wątku bajkowego: Leszek dowiaduje się od Cyganki, że ma niezwykłą moc i może wpływać na losy ludzi. Testuje ten dar, a sytuacja po prostu musi wymknąć się spod kontroli. I tak przez dość długi czas zupełnie nie wiadomo, czy Kołakowska wybrała nowy (dla siebie) gatunek, czy eksperymentami rozsadzi formę, czy tylko gra z czytelniczkami. W każdym razie możliwość kształtowania losu bardzo się tu przydaje samej historii – ożywia ją i przechwytuje uwagę odbiorczyń. Pomysł się sprawdził, bez zastrzeżeń. Wprawdzie konieczność zintensyfikowania doznań kolejnych bohaterek siłą rzeczy wygląda sztucznie – ale autorka nadrabia to zaangażowaniem w akcję. Nie wykorzystuje oczywistości: Leszek to nie stereotyp wiecznego synka mamusi, sam też przechodzi życiową lekcję i dowiaduje się, na czym polega walka o marzenia – za to w sferze przyjaźni pozostaje mistrzem, zawsze można na niego liczyć i to w konkretnym wymiarze.
W powieści „Igraszki z losem” Kołakowska pokazuje, na jak wiele sposobów da się zrujnować sobie – lub innym – życie. Wystarczy ignorować podszepty intuicji, skusić się na to, co wygodne i łatwo dostępne. Tutaj bohaterki nie mają już wyjścia – powinny samodzielnie pokierować egzystencją i spalić za sobą mosty. Takie decyzje wymagają odwagi i wiążą się z cierpieniem, ale alternatywą jest wegetacja w zakłamaniu i braku szacunku do siebie. Agata Kołakowska swoją książką daje czytelniczkom impuls do zmian. Porusza, przede wszystkim dlatego, że przedstawia w tej powieści sytuacje znane wielu czytelniczkom. Nie upiększa szarości, nie pozostawia wygodnych wymówek. Trochę usiłuje tą historią wytknąć potrzebę zmian na lepsze. Nie skłania się ku bezpiecznym narracjom z obyczajówek. Z drugiej strony, ponieważ woli dzianie się niż rozpatrywanie przemyśleń bohaterek, sprawia wrażenie, jakby była zbyt daleko, żeby bohaterki „Igraszek z losem” zrozumieć. To wszystko składa się na powieść z otoczką psychologiczną, rodzaj książkowego serialu. „Igraszki z losem” to historia o tym, że do realizowania marzeń potrzebna jest wytrwałość – i obecność bratniej duszy. Ta powieść może pozostawić ślad.
Fortuna
W orbicie Leszka Pokory pojawiają się kolejne panie: w różnym wieku i z różnym bagażem doświadczeń. Sam Leszek jest dla nich bezpłciowy: to stary kawaler podporządkowany matce i uwięziony w rutynie codzienności. Leszek wciąż jeszcze przeżywa dawną miłość i nie daje się wmanewrować w żaden związek. Wszystkie kobiety traktuje jak klientki – prowadzi przecież sklep z pieczywem i stąd je zna. Wie, która chciałaby się realizować zawodowo, ale tłamszona jest przez męża i dorosłą córkę, wie, która marzy o miłości rodem z ulubionych komedii romantycznych, a której do szczęścia brakuje tylko większego zaangażowania ze strony męża. Leszek jest znakomitym obserwatorem, a swoim znajomym życzy jak najlepiej. I tu Agata Kołakowska sięga po motyw z ostrzeżenia „uważaj, czego sobie życzysz, bo może się spełnić” i próbuj udowodnić, że ludzie byliby złymi demiurgami, nawet przy dobrych intencjach. Mimo życzliwości Leszka kolejne uśmiechy losu zamieniają życie zaprzyjaźnionych kobiet w koszmar. Wystarczy pokazać im nowe możliwości, pozwolić dotknąć marzeń, by następne porażki uderzyły mocniej niż zazwyczaj. Od niepowodzenia przy realizacji celu gorsze są przecież powroty do tego, co znane i dawniej motywujące do zmiany.
Agata Kołakowska coraz bardziej skręca w stronę powieści psychologicznej. Ułatwia sobie zadanie pocięciem fabuły na kilka życiorysów. Bohaterki są tu podobne do siebie w zmęczeniu i stagnacji, a przecież każda doświadcza czegoś innego. Żeby historia nie brzmiała bardzo konwencjonalnie (pod względem formy, ale i doboru faktów), autorka zaczyna wprowadzać sugestię wątku bajkowego: Leszek dowiaduje się od Cyganki, że ma niezwykłą moc i może wpływać na losy ludzi. Testuje ten dar, a sytuacja po prostu musi wymknąć się spod kontroli. I tak przez dość długi czas zupełnie nie wiadomo, czy Kołakowska wybrała nowy (dla siebie) gatunek, czy eksperymentami rozsadzi formę, czy tylko gra z czytelniczkami. W każdym razie możliwość kształtowania losu bardzo się tu przydaje samej historii – ożywia ją i przechwytuje uwagę odbiorczyń. Pomysł się sprawdził, bez zastrzeżeń. Wprawdzie konieczność zintensyfikowania doznań kolejnych bohaterek siłą rzeczy wygląda sztucznie – ale autorka nadrabia to zaangażowaniem w akcję. Nie wykorzystuje oczywistości: Leszek to nie stereotyp wiecznego synka mamusi, sam też przechodzi życiową lekcję i dowiaduje się, na czym polega walka o marzenia – za to w sferze przyjaźni pozostaje mistrzem, zawsze można na niego liczyć i to w konkretnym wymiarze.
W powieści „Igraszki z losem” Kołakowska pokazuje, na jak wiele sposobów da się zrujnować sobie – lub innym – życie. Wystarczy ignorować podszepty intuicji, skusić się na to, co wygodne i łatwo dostępne. Tutaj bohaterki nie mają już wyjścia – powinny samodzielnie pokierować egzystencją i spalić za sobą mosty. Takie decyzje wymagają odwagi i wiążą się z cierpieniem, ale alternatywą jest wegetacja w zakłamaniu i braku szacunku do siebie. Agata Kołakowska swoją książką daje czytelniczkom impuls do zmian. Porusza, przede wszystkim dlatego, że przedstawia w tej powieści sytuacje znane wielu czytelniczkom. Nie upiększa szarości, nie pozostawia wygodnych wymówek. Trochę usiłuje tą historią wytknąć potrzebę zmian na lepsze. Nie skłania się ku bezpiecznym narracjom z obyczajówek. Z drugiej strony, ponieważ woli dzianie się niż rozpatrywanie przemyśleń bohaterek, sprawia wrażenie, jakby była zbyt daleko, żeby bohaterki „Igraszek z losem” zrozumieć. To wszystko składa się na powieść z otoczką psychologiczną, rodzaj książkowego serialu. „Igraszki z losem” to historia o tym, że do realizowania marzeń potrzebna jest wytrwałość – i obecność bratniej duszy. Ta powieść może pozostawić ślad.
poniedziałek, 26 września 2016
Kent Babb: Iverson. Życie to nie gra
SQN, Warszawa 2016.
Piekło
"Iverson" to książka, jakiej czytelnicy się nie spodziewali. W biografii Allena Iversona (nieautoryzowanej, bo bohater, ku lekkiemu rozczarowaniu autora, nie wykazał zainteresowania tą inicjatywą) sylwetka sportowca zdecydowanie przegrywa z akcentami pozasportowymi, kontrowersyjnym sposobem bycia i problemami koszykarza. Kent Babb wkracza do środowiska, którego nawet nie stara się zrozumieć; nawet gdy bardzo próbował, nie da rady obronić Iversona przed nim samym. Chce przedstawić odbiorcom genialnego koszykarza, talent na wielką skalę – a wciąż musi się mierzyć z przyziemnościami: bójkami, przemocą domową, agresją, szokowaniem innych, brakiem szacunku do wszystkich wokół – oraz unikaniem ciężkiej pracy. Dwa obrazy nadają ton publikacji. To Tawanna, żona walcząca o rozwód – chociaż z Iversonem związała się jako nastolatka i spędziła z nim dwie dekady – oraz koszykarz na dnie, zdumiony, że nikt nie zabiega o jego obecność w drużynie czy w pracy okołokoszykarskiej. Ten tom jest bardzo gorzką książką o tym, z jak wysoka upaść mogą wielkie gwiazdy.
Od samego początku Iverson jest krnąbrny. Sprawia problemy jako dziecko, nie umie się dostosować do panujących reguł. Mimo to spotyka na swej drodze mnóstwo ludzi, którzy chcą mu pomóc – poprawić trudny byt, zapewnić warunki do nauki i do trenowania. Al Iverson nie przestrzega żadnych reguł i wielokrotnie zawodzi: młodą matkę, trenerów czy wychowawców. Babb nakreśla kolejne wyskoki swojego bohatera i aż dziwne, że ktokolwiek, zbrojny w taką wiedzę, mógł mieć jeszcze złudzenia co do dalszych losów chłopaka. Trzeba by chcieć się wyrwać ze środowiska, w którym narkotyki i bójki to standard. I nawet jeśli Iverson budzi litość, kiedy jako dziecko nie może spędzać nocy w domu, odpychanie przez niego życzliwych szybko zaczyna nużyć. Kent Babb nie usprawiedliwia bohatera tomu trudnym dzieciństwem, zwłaszcza że sytuacja nie zmienia się, gdy Iverson zostaje objawieniem koszykówki. Na portrecie pojawiają się kolejne rysy, bardzo poważne problemy i sprawy błahe, które jednak utrudniają funkcjonowanie. Nad wszystkim – widmo Tawanny, która znosi liczne upokorzenia i wciąż ma nadzieję, że uda jej się zmienić małżonka. O ile przeważnie w biografiach sportowych motywy zawodowe dominują, o tyle w wypadku opowieści o Iversonie dominuje agresja, przemoc i zło. Nic dziwnego, skoro właśnie te tematy kształtowały obraz Iversona w mediach, a autor ma dostęp wyłącznie do zapośredniczonych wiadomości.
Kent Babb nie zajmuje się długo boiskowym geniuszem Iversona, skoro musi skupiać się na okrutnej rzeczywistości i szkodach generowanych przez bohatera tomu. Uzmysławia czytelnikom, jak ogromne pieniądze roztrwonił Iverson (mniejszą wagę przykłada do tego, jak je zarobił). Jest mimo wszystko dość życzliwie nastawiony do koszykarza, chociaż odbiorcom trudno taką postawę zrozumieć. Iverson jest jak Piotruś Pan – ale nie tylko nie dorasta: brakuje mu nawet refleksji, że dorosnąć powinien. Ta publikacja pokazuje sportowca, który na szczyt dostał się dzięki ogromnemu talentowi i wbrew wszystkim okolicznościom – i który nie potrafił wykorzystać swojej szansy. Babb pisze tom profesjonalnie, sam unika jednoznacznego krytykowania Iversona, chociaż daje się dostrzec żal, że idol nie poradził sobie z rzeczywistością. To książka mniej dla zainteresowanych karierą koszykarza – legendy NBA – a bardziej dla poszukiwaczy sensacji i pozasportowych ciekawostek oraz dla odbiorców próbujących zrozumieć, dlaczego tej postaci się nie udało. Styl narracji daleki jest od języka brukowców, ale treść siłą rzeczy oddala tom od literatury sportowej. Kent Babb pokazuje, co stało się ze „złotym dzieckiem koszykówki” trochę na przekór snom o sławie. Dzięki kontrowersyjnemu tematowi może zwrócić na siebie uwagę. Stworzył autor tę książkę bez literackich popisów, trochę na kształt prostego reportażu – realizuje niewdzięczny temat, ale nieźle mu to wychodzi.
Piekło
"Iverson" to książka, jakiej czytelnicy się nie spodziewali. W biografii Allena Iversona (nieautoryzowanej, bo bohater, ku lekkiemu rozczarowaniu autora, nie wykazał zainteresowania tą inicjatywą) sylwetka sportowca zdecydowanie przegrywa z akcentami pozasportowymi, kontrowersyjnym sposobem bycia i problemami koszykarza. Kent Babb wkracza do środowiska, którego nawet nie stara się zrozumieć; nawet gdy bardzo próbował, nie da rady obronić Iversona przed nim samym. Chce przedstawić odbiorcom genialnego koszykarza, talent na wielką skalę – a wciąż musi się mierzyć z przyziemnościami: bójkami, przemocą domową, agresją, szokowaniem innych, brakiem szacunku do wszystkich wokół – oraz unikaniem ciężkiej pracy. Dwa obrazy nadają ton publikacji. To Tawanna, żona walcząca o rozwód – chociaż z Iversonem związała się jako nastolatka i spędziła z nim dwie dekady – oraz koszykarz na dnie, zdumiony, że nikt nie zabiega o jego obecność w drużynie czy w pracy okołokoszykarskiej. Ten tom jest bardzo gorzką książką o tym, z jak wysoka upaść mogą wielkie gwiazdy.
Od samego początku Iverson jest krnąbrny. Sprawia problemy jako dziecko, nie umie się dostosować do panujących reguł. Mimo to spotyka na swej drodze mnóstwo ludzi, którzy chcą mu pomóc – poprawić trudny byt, zapewnić warunki do nauki i do trenowania. Al Iverson nie przestrzega żadnych reguł i wielokrotnie zawodzi: młodą matkę, trenerów czy wychowawców. Babb nakreśla kolejne wyskoki swojego bohatera i aż dziwne, że ktokolwiek, zbrojny w taką wiedzę, mógł mieć jeszcze złudzenia co do dalszych losów chłopaka. Trzeba by chcieć się wyrwać ze środowiska, w którym narkotyki i bójki to standard. I nawet jeśli Iverson budzi litość, kiedy jako dziecko nie może spędzać nocy w domu, odpychanie przez niego życzliwych szybko zaczyna nużyć. Kent Babb nie usprawiedliwia bohatera tomu trudnym dzieciństwem, zwłaszcza że sytuacja nie zmienia się, gdy Iverson zostaje objawieniem koszykówki. Na portrecie pojawiają się kolejne rysy, bardzo poważne problemy i sprawy błahe, które jednak utrudniają funkcjonowanie. Nad wszystkim – widmo Tawanny, która znosi liczne upokorzenia i wciąż ma nadzieję, że uda jej się zmienić małżonka. O ile przeważnie w biografiach sportowych motywy zawodowe dominują, o tyle w wypadku opowieści o Iversonie dominuje agresja, przemoc i zło. Nic dziwnego, skoro właśnie te tematy kształtowały obraz Iversona w mediach, a autor ma dostęp wyłącznie do zapośredniczonych wiadomości.
Kent Babb nie zajmuje się długo boiskowym geniuszem Iversona, skoro musi skupiać się na okrutnej rzeczywistości i szkodach generowanych przez bohatera tomu. Uzmysławia czytelnikom, jak ogromne pieniądze roztrwonił Iverson (mniejszą wagę przykłada do tego, jak je zarobił). Jest mimo wszystko dość życzliwie nastawiony do koszykarza, chociaż odbiorcom trudno taką postawę zrozumieć. Iverson jest jak Piotruś Pan – ale nie tylko nie dorasta: brakuje mu nawet refleksji, że dorosnąć powinien. Ta publikacja pokazuje sportowca, który na szczyt dostał się dzięki ogromnemu talentowi i wbrew wszystkim okolicznościom – i który nie potrafił wykorzystać swojej szansy. Babb pisze tom profesjonalnie, sam unika jednoznacznego krytykowania Iversona, chociaż daje się dostrzec żal, że idol nie poradził sobie z rzeczywistością. To książka mniej dla zainteresowanych karierą koszykarza – legendy NBA – a bardziej dla poszukiwaczy sensacji i pozasportowych ciekawostek oraz dla odbiorców próbujących zrozumieć, dlaczego tej postaci się nie udało. Styl narracji daleki jest od języka brukowców, ale treść siłą rzeczy oddala tom od literatury sportowej. Kent Babb pokazuje, co stało się ze „złotym dzieckiem koszykówki” trochę na przekór snom o sławie. Dzięki kontrowersyjnemu tematowi może zwrócić na siebie uwagę. Stworzył autor tę książkę bez literackich popisów, trochę na kształt prostego reportażu – realizuje niewdzięczny temat, ale nieźle mu to wychodzi.
niedziela, 25 września 2016
Anna Dąbrowska, Piotr Skrzypczak: Rzeźnik. Historia kultowego biegu
Galaktyka, Łódź 2016.
W Bieszczady
Publikacji o bieganiu jest już na rynku zatrzęsienie, a prym w nich wiedzie Galaktyka. Gorzej jest z książkami o bieganiu pisanymi przez polskich autorów. To wciąż jeszcze rzadkość, chociaż rynek należy do wyjątkowo wdzięcznych: panuje przecież moda na bieganie. Niezależnie jednak od tendencji wydawniczych (i chęci autorskich) tom „Rzeźnik” Anny Dąbrowskiej i Piotra Skrzypczaka to opowieść, w której łatwo się zakochać. Autorzy postawili na oddanie klimatu kultowego bieszczadzkiego biegu, który wziął się ze studenckiego zakładu o piwo i w ciągu kilkunastu lat zyskał rangę jednej z ważniejszych sportowych imprez dla długodystansowców, ale za cel obrali sobie również rozmowy z zaangażowanymi w Rzeźnika. Zrobili to wszystko z wyczuciem i reportażową narracją – i chociaż „Rzeźnik” to pomnik, czyta się go z niesłabnącym zachwytem, a po lekturze chce się aż dołączyć do ekipy, w dowolnym charakterze.
„Rzeźnik” (jako bieg i jako książka mu poświęcona) ma duszę – i to twórcom książki udało się przekazać bez żadnych wątpliwości. Śledzą początki biegu, kreślą sylwetki pomysłodawcy, organizatorów i kolejnych dokooptowanych ludzi, którzy zaczynają współtworzyć legendę. Nie ma tu biurokracji ani schematów postępowania, niemal każdy przypadek jest inny – i każdy ciekawy. „Rzeźnik” łączy ludzi, zapewnia poczucie wspólnoty, jakie do tej pory ze środowiskiem biegaczy powszechnie zupełnie się nie kojarzyło. Następnie Dąbrowska i Skrzypczak „przebiegają” w zwolnionym tempie z czytelnikami trasę. Każdy punkt to element historii (często tej wielkiej i burzliwej), zmiany dla lokalnej ludności, niezwykłe widoki, najdziwniejsze schroniska… Każdy punkt – i każdy fragment trasy – to inne przygody i przestrogi. Raz jest okazja do opowiedzenia o podbiegach, raz – o bieszczadzkiej zmiennej pogodzie. Zamiast ogólników – konkrety, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto przeżył wartą opowiedzenia historię.
Autorzy tego tomu zresztą na opowieściach biegaczy się koncentrują. Rezygnują z forsowania własnych zdań na temat Rzeźnika (swoje historie prezentują dopiero w krótkim posłowiu), ale chętnie posiłkują się refleksjami sportowców. Przytaczają ich uwagi i przeżycia, anegdoty czy wspomnienia, zgrabnie wplatając je w całą opowieść o biegu. Taka cytatowa układanka nieźle się tu sprawdza, podkreśla też, że to ludzie stanowią o wyjątkowości biegu. Rzeźnik się zmienia – startuje w nim coraz więcej par zawodników, pojawiają się kolejne odgałęzienia i dodatkowe imprezy. Dla Dąbrowskiej i Skrzypczaka ważny jest dawny Rzeźnik, impreza nie zawsze idealna pod względem przygotowań, ale niepowtarzalna za sprawą interpersonalnych kontaktów i ekstremalnych doznań na trasie. Klimat tego Rzeźnika najbardziej eksponują. „Rzeźnik” to również zbiór sentymentów, to wspomnienie smaku kanapek, hektolitry piwa, piosenka o biegu i wychwalanie Mirka. Po tej lekturze każdy poczuje się cząstką Rzeźnika, choćby nawet biegi były mu obojętne. Tomu nie da się nie przeżywać, liczba fanów biegu może po nim znacząco wzrosnąć – a to w literaturze sportowej rzadkość. Jak na razie nikt tak przekonująco jak Dąbrowska i Skrzypczak nie opisał biegów długodystansowych i przeżyć uczestników.
„Rzeźnik” to historia pasjonująca – i zrodzona z pasji. Zbudowana na prawach reportażu, ale i monografii. Znajomość tematu idzie tu w parze z dość dobrą narracją (jedynym mankamentem wydaje się dodawanie czasownika po każdej wypowiedzi na temat trasy), zaangażowanie przekuwa się na wciągającą także postronnych opowieść – bo nie ulega wątpliwości, że sami biegacze i znajomi z rzeźnickich tras również stanowić będą grono wiernych czytelników. „Rzeźnik. Historia kultowego biegu” jest książką, z której polskie środowisko biegowe może być naprawdę dumne. Anna Dąbrowska i Piotr Skrzypczak pozwalają lepiej poznać idee Rzeźnika, przekonać do nietypowego wysiłku i zaintrygować biegami górskimi. W „Rzeźniku” odbiorcy znajdą wystarczająco dużo informacji, żeby zacząć kibicować temu środowisku.
W Bieszczady
Publikacji o bieganiu jest już na rynku zatrzęsienie, a prym w nich wiedzie Galaktyka. Gorzej jest z książkami o bieganiu pisanymi przez polskich autorów. To wciąż jeszcze rzadkość, chociaż rynek należy do wyjątkowo wdzięcznych: panuje przecież moda na bieganie. Niezależnie jednak od tendencji wydawniczych (i chęci autorskich) tom „Rzeźnik” Anny Dąbrowskiej i Piotra Skrzypczaka to opowieść, w której łatwo się zakochać. Autorzy postawili na oddanie klimatu kultowego bieszczadzkiego biegu, który wziął się ze studenckiego zakładu o piwo i w ciągu kilkunastu lat zyskał rangę jednej z ważniejszych sportowych imprez dla długodystansowców, ale za cel obrali sobie również rozmowy z zaangażowanymi w Rzeźnika. Zrobili to wszystko z wyczuciem i reportażową narracją – i chociaż „Rzeźnik” to pomnik, czyta się go z niesłabnącym zachwytem, a po lekturze chce się aż dołączyć do ekipy, w dowolnym charakterze.
„Rzeźnik” (jako bieg i jako książka mu poświęcona) ma duszę – i to twórcom książki udało się przekazać bez żadnych wątpliwości. Śledzą początki biegu, kreślą sylwetki pomysłodawcy, organizatorów i kolejnych dokooptowanych ludzi, którzy zaczynają współtworzyć legendę. Nie ma tu biurokracji ani schematów postępowania, niemal każdy przypadek jest inny – i każdy ciekawy. „Rzeźnik” łączy ludzi, zapewnia poczucie wspólnoty, jakie do tej pory ze środowiskiem biegaczy powszechnie zupełnie się nie kojarzyło. Następnie Dąbrowska i Skrzypczak „przebiegają” w zwolnionym tempie z czytelnikami trasę. Każdy punkt to element historii (często tej wielkiej i burzliwej), zmiany dla lokalnej ludności, niezwykłe widoki, najdziwniejsze schroniska… Każdy punkt – i każdy fragment trasy – to inne przygody i przestrogi. Raz jest okazja do opowiedzenia o podbiegach, raz – o bieszczadzkiej zmiennej pogodzie. Zamiast ogólników – konkrety, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto przeżył wartą opowiedzenia historię.
Autorzy tego tomu zresztą na opowieściach biegaczy się koncentrują. Rezygnują z forsowania własnych zdań na temat Rzeźnika (swoje historie prezentują dopiero w krótkim posłowiu), ale chętnie posiłkują się refleksjami sportowców. Przytaczają ich uwagi i przeżycia, anegdoty czy wspomnienia, zgrabnie wplatając je w całą opowieść o biegu. Taka cytatowa układanka nieźle się tu sprawdza, podkreśla też, że to ludzie stanowią o wyjątkowości biegu. Rzeźnik się zmienia – startuje w nim coraz więcej par zawodników, pojawiają się kolejne odgałęzienia i dodatkowe imprezy. Dla Dąbrowskiej i Skrzypczaka ważny jest dawny Rzeźnik, impreza nie zawsze idealna pod względem przygotowań, ale niepowtarzalna za sprawą interpersonalnych kontaktów i ekstremalnych doznań na trasie. Klimat tego Rzeźnika najbardziej eksponują. „Rzeźnik” to również zbiór sentymentów, to wspomnienie smaku kanapek, hektolitry piwa, piosenka o biegu i wychwalanie Mirka. Po tej lekturze każdy poczuje się cząstką Rzeźnika, choćby nawet biegi były mu obojętne. Tomu nie da się nie przeżywać, liczba fanów biegu może po nim znacząco wzrosnąć – a to w literaturze sportowej rzadkość. Jak na razie nikt tak przekonująco jak Dąbrowska i Skrzypczak nie opisał biegów długodystansowych i przeżyć uczestników.
„Rzeźnik” to historia pasjonująca – i zrodzona z pasji. Zbudowana na prawach reportażu, ale i monografii. Znajomość tematu idzie tu w parze z dość dobrą narracją (jedynym mankamentem wydaje się dodawanie czasownika po każdej wypowiedzi na temat trasy), zaangażowanie przekuwa się na wciągającą także postronnych opowieść – bo nie ulega wątpliwości, że sami biegacze i znajomi z rzeźnickich tras również stanowić będą grono wiernych czytelników. „Rzeźnik. Historia kultowego biegu” jest książką, z której polskie środowisko biegowe może być naprawdę dumne. Anna Dąbrowska i Piotr Skrzypczak pozwalają lepiej poznać idee Rzeźnika, przekonać do nietypowego wysiłku i zaintrygować biegami górskimi. W „Rzeźniku” odbiorcy znajdą wystarczająco dużo informacji, żeby zacząć kibicować temu środowisku.
Pszczółka Maja. Wodne kolorowanie
Egmont, Warszawa 2016.
Wodna magia
Ten zeszyt – kolejny poświęcony Pszczółce Mai oraz jej przyjaciołom – to zaledwie osiem prostych obrazków, jednostronnie nadrukowanych (więc tylną część kartki w razie potrzeby można wykorzystać na własne twórcze działania). Jak na kolorowankę to raczej niewiele, ale ta książeczka wcale nie należy do zwyczajnych kolorowanek. Ma zaskoczyć dzieci nietypowym rozwiązaniem. Do jej wypełnienia wystarczą bowiem tylko woda i pędzel. Kolory pojawią się „same”. Jest to o tyle ciekawe, że z pozoru tomik wygląda jak zwyczajna książka: nie ma dziwnego papieru, a jedynym dodatkiem do standardowych kolorowanek są tu czarne kropki zapełniające kontury rysunków. Te czarne kropki to w rzeczywistości farba naniesiona na obrazki – pod wpływem wody pozwolą na pokolorowanie rysunku bez kredek, flamastrów czy plakatówek. Dorośli zrozumieją takie rozwiązanie, dla dzieci będzie to zabawa równoznaczna prawie z czarami. Ponieważ kropki są czarne, dla maluchów do momentu użycia zamoczonego w wodzie pędzla, efekt będzie niespodzianką. I tu zaczyna się zabawa, bo można zgadywać kolory lub próbować je rozmazywać poza przygotowywanymi konturami, można też zrezygnować z wywołania części z nich i pokolorować fragmenty rysunku na sucho, tradycyjnie – kredkami. Zapewne zwłaszcza młodsze dzieci skusi fakt, że tomik właściwie maluje się sam, bez wybierania farbek czy żmudnego płukania pędzla po każdym przejściu na inny kolor. Bez względu na wybraną artystyczną drogę, zabawa zapowiada się znakomicie – „Wodne kolorowanie” to książecka wyraźnie przygotowana z myślą o tym, co dzieci lubią najbardziej w pracach twórczych. Dzięki oryginalnemu pomysłowi nie przeszkadza też niewielka liczba rysunków, liczy się jakość rozrywki.
Tomik traktować można jako kolorowankę, chociaż kolorowankę dość dziwną. Zwykle do malowania zapraszają puste przestrzenie ograniczane konturami, tutaj proste przestrzenie to tylko tło obrazków, na postaciach są szeregi kropek – wymagać to będzie od dzieci uważniejszego przyglądania się rysunkom. Książeczka staje się również picture bookiem już po wypełnieniu. Dzieje się tak za sprawą podpisów pod obrazkami. Rysunki do pokolorowania przedstawiają proste sytuacje – podpisy je doprecyzowują. Każdy obrazek to jeden bohater z dobranocki: jest tu Pszczółka Maja, Gucio, Filip, jest Beatrycze czy Tekla. Każda z postaci zaprezentowana została w wyizolowaniu od akcji, za to z charakterystycznym dla siebie motywem lub emocją. Podpisy pod rysunkami zamieniają się przez to w komentarze i charakterystyki. Zostały ułożone tak, by stanowić prezentację bohatera (dumą Beatrycze są jej skrzydła), lub tłumaczyć jego emocje (Gucio jest zdenerwowany, bo nie jadł jeszcze śniadania). Tak przygotowane wskazówki można wykorzystać, żeby porozmawiać z dzieckiem o uczuciach i stanach postaci, lepiej zrozumieć określone sytuacje lub wspólnie snuć historyjki o bohaterach. To miły dodatek do kolorowanki – sprawia też, że nawet po wykorzystaniu wodnych sekretów tomik nie musi się znudzić. Tę publikację dzieci mogą nawet potraktować jako pomoc w nauce czytania – jeśli będą wiele razy śledzić podpisy o znanej już treści.
„Pszczółka Maja. Wodne kolorowanie” to oryginalny pomysł na dostarczenie nawet najmłodszym dzieciom rozrywki. Nie potrzeba tu ogromnej sprawności manualnej czy artystycznych talentów, wystarczy woda i pędzel, aby mieć sporo uciechy z obserwowania, jak kolory same pojawiają się na rysunkach. To jedna z tych książeczek, które na powrót przekonują dzieci do tradycyjnych rozrywek. Wystarczył banalny w gruncie rzeczy pomysł, żeby najmłodsi chcieli spędzać czas z ulubionymi bajkowymi bohaterami. Pszczółka Maja wróciła do łask i cieszy maluchy, a rodzice pewnie też z przyjemnością przypomną sobie sympatycznych bohaterów ze swoich dobranocek.
Wodna magia
Ten zeszyt – kolejny poświęcony Pszczółce Mai oraz jej przyjaciołom – to zaledwie osiem prostych obrazków, jednostronnie nadrukowanych (więc tylną część kartki w razie potrzeby można wykorzystać na własne twórcze działania). Jak na kolorowankę to raczej niewiele, ale ta książeczka wcale nie należy do zwyczajnych kolorowanek. Ma zaskoczyć dzieci nietypowym rozwiązaniem. Do jej wypełnienia wystarczą bowiem tylko woda i pędzel. Kolory pojawią się „same”. Jest to o tyle ciekawe, że z pozoru tomik wygląda jak zwyczajna książka: nie ma dziwnego papieru, a jedynym dodatkiem do standardowych kolorowanek są tu czarne kropki zapełniające kontury rysunków. Te czarne kropki to w rzeczywistości farba naniesiona na obrazki – pod wpływem wody pozwolą na pokolorowanie rysunku bez kredek, flamastrów czy plakatówek. Dorośli zrozumieją takie rozwiązanie, dla dzieci będzie to zabawa równoznaczna prawie z czarami. Ponieważ kropki są czarne, dla maluchów do momentu użycia zamoczonego w wodzie pędzla, efekt będzie niespodzianką. I tu zaczyna się zabawa, bo można zgadywać kolory lub próbować je rozmazywać poza przygotowywanymi konturami, można też zrezygnować z wywołania części z nich i pokolorować fragmenty rysunku na sucho, tradycyjnie – kredkami. Zapewne zwłaszcza młodsze dzieci skusi fakt, że tomik właściwie maluje się sam, bez wybierania farbek czy żmudnego płukania pędzla po każdym przejściu na inny kolor. Bez względu na wybraną artystyczną drogę, zabawa zapowiada się znakomicie – „Wodne kolorowanie” to książecka wyraźnie przygotowana z myślą o tym, co dzieci lubią najbardziej w pracach twórczych. Dzięki oryginalnemu pomysłowi nie przeszkadza też niewielka liczba rysunków, liczy się jakość rozrywki.
Tomik traktować można jako kolorowankę, chociaż kolorowankę dość dziwną. Zwykle do malowania zapraszają puste przestrzenie ograniczane konturami, tutaj proste przestrzenie to tylko tło obrazków, na postaciach są szeregi kropek – wymagać to będzie od dzieci uważniejszego przyglądania się rysunkom. Książeczka staje się również picture bookiem już po wypełnieniu. Dzieje się tak za sprawą podpisów pod obrazkami. Rysunki do pokolorowania przedstawiają proste sytuacje – podpisy je doprecyzowują. Każdy obrazek to jeden bohater z dobranocki: jest tu Pszczółka Maja, Gucio, Filip, jest Beatrycze czy Tekla. Każda z postaci zaprezentowana została w wyizolowaniu od akcji, za to z charakterystycznym dla siebie motywem lub emocją. Podpisy pod rysunkami zamieniają się przez to w komentarze i charakterystyki. Zostały ułożone tak, by stanowić prezentację bohatera (dumą Beatrycze są jej skrzydła), lub tłumaczyć jego emocje (Gucio jest zdenerwowany, bo nie jadł jeszcze śniadania). Tak przygotowane wskazówki można wykorzystać, żeby porozmawiać z dzieckiem o uczuciach i stanach postaci, lepiej zrozumieć określone sytuacje lub wspólnie snuć historyjki o bohaterach. To miły dodatek do kolorowanki – sprawia też, że nawet po wykorzystaniu wodnych sekretów tomik nie musi się znudzić. Tę publikację dzieci mogą nawet potraktować jako pomoc w nauce czytania – jeśli będą wiele razy śledzić podpisy o znanej już treści.
„Pszczółka Maja. Wodne kolorowanie” to oryginalny pomysł na dostarczenie nawet najmłodszym dzieciom rozrywki. Nie potrzeba tu ogromnej sprawności manualnej czy artystycznych talentów, wystarczy woda i pędzel, aby mieć sporo uciechy z obserwowania, jak kolory same pojawiają się na rysunkach. To jedna z tych książeczek, które na powrót przekonują dzieci do tradycyjnych rozrywek. Wystarczył banalny w gruncie rzeczy pomysł, żeby najmłodsi chcieli spędzać czas z ulubionymi bajkowymi bohaterami. Pszczółka Maja wróciła do łask i cieszy maluchy, a rodzice pewnie też z przyjemnością przypomną sobie sympatycznych bohaterów ze swoich dobranocek.
sobota, 24 września 2016
Etgar Keret: Stłuc świnkę
W.A.B., Warszawa 2016.
Dzieciństwo
Nieczęsto spotyka się bajki, które tak precyzyjnie naświetlają różnice między dziecięcym i dorosłym postrzeganiem świata jak „Stłuc świnkę”. Etgar Keret w kilku zaledwie obrazkach rodzajowych pokazuje sekrety dziecięcej psychiki – i świat widziany z perspektywy malucha. Po tej lekturze można stwierdzić, że dorośli rzeczywiście są niesprawiedliwi i niewiele rozumieją. A już na pewno nie przyjdzie im do głowy, że porcelanowa świnka-skarbonka może się stać prawdziwym przyjacielem.
Punkt wyjścia to sytuacja, którą wszyscy chyba doskonale znają: kilkulatek chce, by rodzice kupili mu figurkę Barta Simpsona. Pozornie mała zachcianka prowadzi do sprzeczki rodziców, a i do zawiłego kazania, w którym skróty myślowe wywołują katastroficzną wizję. Dla kilkulatka jednak to, co mówi tata, jest święte, w żaden sposób nie można tego podważyć, nawet gdyby dorośli dostrzegali luki w takim rozumowaniu. Chłopiec zamiast Barta dostaje porcelanową świnkę i ma zbierać pieniądze. Kiedy świnka będzie tak pełna, że przestanie brzęczeć przy potrząsaniu, Joawek otrzyma upragnioną figurkę Barta Simpsona. Ale ojciec nie zdaje sobie sprawy z jednej rzeczy: to nie o konkretną zabawkę chodzi, dziecko dzięki swojej wyobraźni bawić się może wszystkim. Kiedy świnka-skarbonka otrzymuje imię, wiadomo już, że stanie się przyjacielem.
Dorosły w tej krótkiej historyjce sądzi, że da się przez długofalową akcję nauczyć malucha szacunku do pieniądza. Tyle że Joawkowi zmieniają się priorytety. Dalej powtarza to, co powiedział mu tata, ale nie wiąże się to ani z żadną refleksją, ani ze zrozumieniem. Lekcja, z której dorosły jest dumny, dla dziecka ma zupełnie inne znaczenie. „Stłuc świnkę” to bardzo wzruszająca opowieść o przyjaźni, ale również o międzypokoleniowym niezrozumieniu: brakuje sposobu, żeby wytłumaczyć tacie, dlaczego nie wolno rozbijać Peahsona – tata nie rozumie przecież nawet, że energiczne potrząsanie skarbonką sprawia, że świnkę boli brzuch. Nikt poza Joawkiem tego nie wie, a bohater po prostu potrafi wyczytać wszystko z niezmiennego uśmiechu przedmiotu. Ostatnia scena tej historyjki jest rozdzierająca – i to bez względu na wiek odbiorców. Nikomu nie uda się zachować dystansu do przekazywanych tu, chociaż nienazwanych emocji.
Siłą „Stłuc świnkę” jest niezmienna dziecięca perspektywa. Kilkulatek słucha rodziców, nie analizuje ich argumentów ani uwag, po prostu przyjmuje je na wiarę. Działa to i w drugą stronę: sam nie próbuje przedstawiać własnych poglądów, świadomy faktu, że nie wolno mu być równorzędnym partnerem w dyskusji. Nie wiadomo zresztą nawet, czy udałoby mu się wyrazić swoje przemyślenia bez narażania się na śmieszność – przecież to, co dla niego oczywiste (choćby odczucia porcelanowej świnki), dla dorosłych nic nie znaczy. Zwłaszcza że w grę wchodzi tu surowy ojciec: matki mają więcej wyrozumiałości dla swoich pociech.
Ważnym motywem opowieści są ilustracje, przez które „Stłuc świnkę” zamienia się w picture booka także dla dorosłych. David Polonsky idealnie wczuwa się w klimat wspomnienia i bardzo chętnie operuje perspektywami niedostępnymi przy prostym ilustrowaniu tekstu. Uwypukla znaczenia: chłopiec marzący o figurce Barta jest postrzegany zza tej figurki na sklepowej ladzie: przyciska czoło do szyby wystawowej i wpatruje się szeroko otwartymi oczami w zabawkę, nie zwracając uwagi na dyskusję rodziców. Przegląda się w śwince lub przemawia do niej. Później rysunki dopowiadają też to, czego w tekście nie ma – i silnie działają na odbiorców. Polonsky lubi ciasno kadrowane obrazki, gra też miejscem, z którego obserwuje akcję. Te zabawy w pełni docenią starsi odbiorcy. Ilustracje są tu realistyczne i w sepiach oraz szarościach, tylko świnka pozostaje różowa: jedyny barwny akcent wspomnień. Nic dziwnego, że trzeba o nią walczyć ze wszystkich sił i z każdym. „Stłuc świnkę” to książka, która bardzo zapada w pamięć i robi wielkie wrażenie na odbiorcach. Przynosi udany obraz dziecięcych priorytetów (i rodzicielskich błędów, ale bez oskarżeń). To jedna z tych publikacji, które naprawdę wzruszą – i to bez tanich chwytów.
Dzieciństwo
Nieczęsto spotyka się bajki, które tak precyzyjnie naświetlają różnice między dziecięcym i dorosłym postrzeganiem świata jak „Stłuc świnkę”. Etgar Keret w kilku zaledwie obrazkach rodzajowych pokazuje sekrety dziecięcej psychiki – i świat widziany z perspektywy malucha. Po tej lekturze można stwierdzić, że dorośli rzeczywiście są niesprawiedliwi i niewiele rozumieją. A już na pewno nie przyjdzie im do głowy, że porcelanowa świnka-skarbonka może się stać prawdziwym przyjacielem.
Punkt wyjścia to sytuacja, którą wszyscy chyba doskonale znają: kilkulatek chce, by rodzice kupili mu figurkę Barta Simpsona. Pozornie mała zachcianka prowadzi do sprzeczki rodziców, a i do zawiłego kazania, w którym skróty myślowe wywołują katastroficzną wizję. Dla kilkulatka jednak to, co mówi tata, jest święte, w żaden sposób nie można tego podważyć, nawet gdyby dorośli dostrzegali luki w takim rozumowaniu. Chłopiec zamiast Barta dostaje porcelanową świnkę i ma zbierać pieniądze. Kiedy świnka będzie tak pełna, że przestanie brzęczeć przy potrząsaniu, Joawek otrzyma upragnioną figurkę Barta Simpsona. Ale ojciec nie zdaje sobie sprawy z jednej rzeczy: to nie o konkretną zabawkę chodzi, dziecko dzięki swojej wyobraźni bawić się może wszystkim. Kiedy świnka-skarbonka otrzymuje imię, wiadomo już, że stanie się przyjacielem.
Dorosły w tej krótkiej historyjce sądzi, że da się przez długofalową akcję nauczyć malucha szacunku do pieniądza. Tyle że Joawkowi zmieniają się priorytety. Dalej powtarza to, co powiedział mu tata, ale nie wiąże się to ani z żadną refleksją, ani ze zrozumieniem. Lekcja, z której dorosły jest dumny, dla dziecka ma zupełnie inne znaczenie. „Stłuc świnkę” to bardzo wzruszająca opowieść o przyjaźni, ale również o międzypokoleniowym niezrozumieniu: brakuje sposobu, żeby wytłumaczyć tacie, dlaczego nie wolno rozbijać Peahsona – tata nie rozumie przecież nawet, że energiczne potrząsanie skarbonką sprawia, że świnkę boli brzuch. Nikt poza Joawkiem tego nie wie, a bohater po prostu potrafi wyczytać wszystko z niezmiennego uśmiechu przedmiotu. Ostatnia scena tej historyjki jest rozdzierająca – i to bez względu na wiek odbiorców. Nikomu nie uda się zachować dystansu do przekazywanych tu, chociaż nienazwanych emocji.
Siłą „Stłuc świnkę” jest niezmienna dziecięca perspektywa. Kilkulatek słucha rodziców, nie analizuje ich argumentów ani uwag, po prostu przyjmuje je na wiarę. Działa to i w drugą stronę: sam nie próbuje przedstawiać własnych poglądów, świadomy faktu, że nie wolno mu być równorzędnym partnerem w dyskusji. Nie wiadomo zresztą nawet, czy udałoby mu się wyrazić swoje przemyślenia bez narażania się na śmieszność – przecież to, co dla niego oczywiste (choćby odczucia porcelanowej świnki), dla dorosłych nic nie znaczy. Zwłaszcza że w grę wchodzi tu surowy ojciec: matki mają więcej wyrozumiałości dla swoich pociech.
Ważnym motywem opowieści są ilustracje, przez które „Stłuc świnkę” zamienia się w picture booka także dla dorosłych. David Polonsky idealnie wczuwa się w klimat wspomnienia i bardzo chętnie operuje perspektywami niedostępnymi przy prostym ilustrowaniu tekstu. Uwypukla znaczenia: chłopiec marzący o figurce Barta jest postrzegany zza tej figurki na sklepowej ladzie: przyciska czoło do szyby wystawowej i wpatruje się szeroko otwartymi oczami w zabawkę, nie zwracając uwagi na dyskusję rodziców. Przegląda się w śwince lub przemawia do niej. Później rysunki dopowiadają też to, czego w tekście nie ma – i silnie działają na odbiorców. Polonsky lubi ciasno kadrowane obrazki, gra też miejscem, z którego obserwuje akcję. Te zabawy w pełni docenią starsi odbiorcy. Ilustracje są tu realistyczne i w sepiach oraz szarościach, tylko świnka pozostaje różowa: jedyny barwny akcent wspomnień. Nic dziwnego, że trzeba o nią walczyć ze wszystkich sił i z każdym. „Stłuc świnkę” to książka, która bardzo zapada w pamięć i robi wielkie wrażenie na odbiorcach. Przynosi udany obraz dziecięcych priorytetów (i rodzicielskich błędów, ale bez oskarżeń). To jedna z tych publikacji, które naprawdę wzruszą – i to bez tanich chwytów.
piątek, 23 września 2016
Michelle Wildgen: Nie jesteś sobą
Marginesy, Warszawa 2016.
Decyzja
Trudno uwierzyć, że „Nie jesteś sobą” to powieściowy debiut Michelle Wildgen (łatwiej już – że powstała ta historia z opowiadania). Autorka wprowadza czytelników w niezwykłą więź między dwiema kobietami. Bec musi znaleźć pracę i zamierza podjąć się opieki nad chorą. Kate od dwóch lat cierpi na stwardnienie zanikowe boczne. Choroba postępuje bardzo szybko i kobieta skazana jest już na pomoc innych. Wprawdzie opiekuje się nią mąż, ale trzeba też kogoś z zewnątrz. Do tej pory Bec nie robiła nic, żeby wprawiać innych w podziw czy chociaż wzbudzać szacunek dla własnych wyborów. Dzieli mieszkanie ze współlokatorką, studiuje, ale bez pasji i ambicji, a do tego ma romans z żonatym wykładowcą. Z kolei Kate była duszą towarzystwa, ma piękny dom i dużo pieniędzy. Od początku Bec musi uczyć się od podstaw, jak pomagać Kate przy codziennych czynnościach. Pokonywać skrępowanie podczas wizyt w toalecie i pod prysznicem, karmić Kate przez specjalną rurkę. Musi też nauczyć się porozumiewać z nią. Najważniejsze jednak ma dopiero nadejść i będzie prawdziwym egzaminem z lojalności. Tymczasem Kate usiłuje zachować normalność. Jeździ z Bec na zakupy, uczy ją gotowania i urządza przyjęcia. I zdaje sobie sprawę, że jej małżeństwo się rozpada. Wie, że już wkrótce będzie potrzebować opiekunki na stałe i bez wsparcia Evana.
Tom „Nie jesteś sobą” to powieść w stylu wczesnej Jojo Moyes – z akcentem przesuniętym z tematów romansowych na wybory etyczne. Tu autorka bliżej przygląda się relacji dwóch kobiet, które z linii pracodawca-pracownik przechodzą do prawdziwej przyjaźni. Ich wzajemne porozumienie stanowi wielką siłę powieści, a przecież nie zawsze jest idealnie. Choroba skazuje na obecność drugiego człowieka, a to, choćby łączyło się z anielską cierpliwością obu stron, kiedyś się odezwie. Michelle Wildgen pokazuje, jak ta znajomość zmienia jałowe dotąd życie Bec – ale też jak wpływa na Kate. Autorka bardzo stara się zachować równowagę w tych kontaktach: wprawdzie Bec wiele otrzymuje, ale też sporo będzie musiała zapłacić. To uczciwy układ, nawet jeśli decyzja, jakiej wymaga od niej autorka, budzi wątpliwości. Na tym zresztą polega urok książki: staje się tu coś, co wyzwala skrajne emocje, a świadczy o dojrzałości pisarskiej Wildgen.
Jest tu udana historia pozbawiona taniej litości. Na relację Bec i Kate widzianą z zewnątrz reaguje się inaczej niż same bohaterki. Autorka ucieka od litości i fałszywych tonów, nie pcha książki w stronę literatury chorobowej, przyświecają jej zupełnie inne cele. Ładnie rejestruje stopniowe zmiany postaci, ma pomysły na akcję. Co ważne, nie zajmuje się też przesadnie zewnętrznymi wpływami na postacie: pozwala Evanowi odejść i nie zadręcza tym faktem zbyt długo, oczyszcza po prostu pole do działania dla Bec. Rozwija umiejętnie motywy ważne dla Bec, a spoza jej pracy: jest w stanie, między innymi, precyzyjnie nakreślić obraz rodziny, oczywiście przekonanej o własnej nieomylności, a i sam romans z Liamem. Wprowadza współlokatorkę, Jill. Jednak na pozostałe opiekunki Kate patrzy inaczej, trochę przez samą bohaterkę.
„Nie jesteś sobą” to powieść starannie przemyślana pod kątem uczuć i wzruszeń, taka, która pozostawia ślad w czytelnikach. Wildgen unika tanich melodramatycznych chwytów i szokowania odbiorców, ale nie przymyka oczu, kiedy musi obejrzeć dla nich coś ważnego. Tworzy mądrą obyczajówkę opartą na rzeczywistej i wiarygodnej przemianie postaci. Nie odwołuje się do płaskich scenariuszy. Ta historia nie jest sentymentalna, może rozbawić, ale i uświadomić odbiorcom, jak kruche bywa szczęście. Wildgen daleka jest od prawienia etycznych morałów, ale daje czytelnikom wstęp do rzeczywistości, którą trzeba koniecznie przemyśleć.
Decyzja
Trudno uwierzyć, że „Nie jesteś sobą” to powieściowy debiut Michelle Wildgen (łatwiej już – że powstała ta historia z opowiadania). Autorka wprowadza czytelników w niezwykłą więź między dwiema kobietami. Bec musi znaleźć pracę i zamierza podjąć się opieki nad chorą. Kate od dwóch lat cierpi na stwardnienie zanikowe boczne. Choroba postępuje bardzo szybko i kobieta skazana jest już na pomoc innych. Wprawdzie opiekuje się nią mąż, ale trzeba też kogoś z zewnątrz. Do tej pory Bec nie robiła nic, żeby wprawiać innych w podziw czy chociaż wzbudzać szacunek dla własnych wyborów. Dzieli mieszkanie ze współlokatorką, studiuje, ale bez pasji i ambicji, a do tego ma romans z żonatym wykładowcą. Z kolei Kate była duszą towarzystwa, ma piękny dom i dużo pieniędzy. Od początku Bec musi uczyć się od podstaw, jak pomagać Kate przy codziennych czynnościach. Pokonywać skrępowanie podczas wizyt w toalecie i pod prysznicem, karmić Kate przez specjalną rurkę. Musi też nauczyć się porozumiewać z nią. Najważniejsze jednak ma dopiero nadejść i będzie prawdziwym egzaminem z lojalności. Tymczasem Kate usiłuje zachować normalność. Jeździ z Bec na zakupy, uczy ją gotowania i urządza przyjęcia. I zdaje sobie sprawę, że jej małżeństwo się rozpada. Wie, że już wkrótce będzie potrzebować opiekunki na stałe i bez wsparcia Evana.
Tom „Nie jesteś sobą” to powieść w stylu wczesnej Jojo Moyes – z akcentem przesuniętym z tematów romansowych na wybory etyczne. Tu autorka bliżej przygląda się relacji dwóch kobiet, które z linii pracodawca-pracownik przechodzą do prawdziwej przyjaźni. Ich wzajemne porozumienie stanowi wielką siłę powieści, a przecież nie zawsze jest idealnie. Choroba skazuje na obecność drugiego człowieka, a to, choćby łączyło się z anielską cierpliwością obu stron, kiedyś się odezwie. Michelle Wildgen pokazuje, jak ta znajomość zmienia jałowe dotąd życie Bec – ale też jak wpływa na Kate. Autorka bardzo stara się zachować równowagę w tych kontaktach: wprawdzie Bec wiele otrzymuje, ale też sporo będzie musiała zapłacić. To uczciwy układ, nawet jeśli decyzja, jakiej wymaga od niej autorka, budzi wątpliwości. Na tym zresztą polega urok książki: staje się tu coś, co wyzwala skrajne emocje, a świadczy o dojrzałości pisarskiej Wildgen.
Jest tu udana historia pozbawiona taniej litości. Na relację Bec i Kate widzianą z zewnątrz reaguje się inaczej niż same bohaterki. Autorka ucieka od litości i fałszywych tonów, nie pcha książki w stronę literatury chorobowej, przyświecają jej zupełnie inne cele. Ładnie rejestruje stopniowe zmiany postaci, ma pomysły na akcję. Co ważne, nie zajmuje się też przesadnie zewnętrznymi wpływami na postacie: pozwala Evanowi odejść i nie zadręcza tym faktem zbyt długo, oczyszcza po prostu pole do działania dla Bec. Rozwija umiejętnie motywy ważne dla Bec, a spoza jej pracy: jest w stanie, między innymi, precyzyjnie nakreślić obraz rodziny, oczywiście przekonanej o własnej nieomylności, a i sam romans z Liamem. Wprowadza współlokatorkę, Jill. Jednak na pozostałe opiekunki Kate patrzy inaczej, trochę przez samą bohaterkę.
„Nie jesteś sobą” to powieść starannie przemyślana pod kątem uczuć i wzruszeń, taka, która pozostawia ślad w czytelnikach. Wildgen unika tanich melodramatycznych chwytów i szokowania odbiorców, ale nie przymyka oczu, kiedy musi obejrzeć dla nich coś ważnego. Tworzy mądrą obyczajówkę opartą na rzeczywistej i wiarygodnej przemianie postaci. Nie odwołuje się do płaskich scenariuszy. Ta historia nie jest sentymentalna, może rozbawić, ale i uświadomić odbiorcom, jak kruche bywa szczęście. Wildgen daleka jest od prawienia etycznych morałów, ale daje czytelnikom wstęp do rzeczywistości, którą trzeba koniecznie przemyśleć.
czwartek, 22 września 2016
Marzena Mackiewicz: Między kreskami
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Desenie
Marzena Mackiewicz to ilustratorka, która dołącza do cyklu Sztuka kolorowania w Naszej Księgarni i znajduje swój wyrazisty styl tworzenia. Najbardziej interesują ją zwierzęta w baśniowej wersji – z kolejnych kartek tej kolorowanki spoglądają na odbiorców łagodne pyszczki stworzeń niby znanych, a jednak zamienionych w fantazyjne. A to za sprawą wzorów, które Mackiewicz wykorzystuje. Same kontury zwierząt (jak i wybrany na wiodący w „Między kreskami” temat) byłyby zbyt infantylne i nadawały się jedynie na dziecięcą kolorowankę, a na pewno nie miałyby szansy przebicia na rynku. Marzena Mackiewicz zmienia jednak ocenę swoich artystycznych wyborów za sprawą deseni i wzorów na bajkowo zwierzęcych bohaterach. Teraz już nie musi dodatkowo komplikować tła czy otoczenia, same postacie zwierząt jak z bajki wystarczają do pobudzenia wyobraźni użytkowników.
Autorka zamienia bajkowe kontury ze zwykłych kolorowanek dla dzieci w portrety magicznych stworów. Wypełnia białe przestrzenie wzorami (nie boi się też zaczerniania sporych powierzchni). Sprawia to, że ilustracje z tego tomiku nie muszą być przeznaczone na kolorowanki, już same w sobie stanowią inspirującą ozdobę. Mackiewicz podrzuca odbiorcom obrazki, które kolorowania wcale nie wymagają, bo i tak przyciągają wzrok. Koloruje zwierzęta za sprawą tekstur – niby przypadkowych, przypominających codzienne gryzmoły z marginesów notatek – albo świadomie wprowadzanych jako nawiązania do obcych kultur i sugestie inności. Raz to wzory inspirowane szlaczkami dziecięcymi, raz – geometrią. Pozorna symetria bywa tu często przełamywana, żeby nie przywodziła na myśl komputerowych i bezdusznych grafik. Do wypełnienia konturów zwierząt autorka używa najrozmaitszych powtarzanych motywów – większość treścią sugeruje ozdobność i przepych. Bywa, że Mackiewicz wprowadza wariacje na temat wybranych zagadnień. Lubi nawiązywać do motywów, które kojarzą się z biżuterią. Odbiorcom pozostawia zabawy tłem – bo po takim pokazie możliwości deseniowych każdy będzie chciał spróbować swoich sił w zapełnianiu wzorkami białych miejsc.
Nie należy też zapominać, że „Między kreskami” to modna kolorowanka. Tym razem – wyjątkowo trudna. Przede wszystkim z względu na nadmiar detali, maleńkich elementów powstałych przez desenie. Tu potrzeba naprawdę dużo cierpliwości – i doskonale przygotowanych narzędzi – żeby poradzić sobie z wyzwaniem. Poza tym skoro mamy do czynienia ze stworzeniami odrealnionymi, praca wymagać będzie kreatywności i wyobraźni. Niby wiadomo, jakie umaszczenie mają źródła inspiracji rysunków, ale tu to nie do wykorzystania, bo łaty, paski i cętki nie mają dla autorki znaczenia, w ich miejsce pojawiają się zupełnie nieoczekiwane kształty. Oznacza to spory wysiłek w dobieraniu kolorów i tworzeniu nowych obrazów, ale jeśli uda się wcielić w czyn dobry pomysł, efekt może być olśniewający. Jeśli nie – zawsze pozostają następne strony. Tu nie da się pomylić, skoro wyjściowe motywy straciły rację bytu. Kto odważy się sięgnąć do wyobraźni, odniesie kolorowankowy sukces. „Między kreskami” ma mniej funkcję odstresowującą, a bardziej – pobudzającą kreatywność dorosłych użytkowników.
Mackiewicz nie boi się marzyć. Ucieka od rutyny i proponuje odbiorcom, żeby zrobili to samo, nawet jeśli tylko w niewielkim zakresie, na chwilę i przez prostą rozrywkę. Wpasowuje się w modę na kolorowanki, ale szuka własnego artystycznego wyrazu, nie przejmuje się trendami zagranicznymi ani możliwością wpadnięcia w pułapkę infantylizmu. „Między kreskami” to indywidualny popis, propozycja kolorowanki innej niż zwykle – choć przecież w pomyśle mniej skomplikowany niż w realizacji. Marzena Mackiewicz zaprasza do onirycznego świata wszystkich tych, którzy lubią kolorowankowe wyzwania i cieszą się z możliwości tworzenia, nawet jeśli nie potrafią rysować. Być może po tak przygotowanym treningu powrócą do ćwiczenia sztuki rysowania lub zaczną uważniej planować rysowane na marginesach wzorki.
Desenie
Marzena Mackiewicz to ilustratorka, która dołącza do cyklu Sztuka kolorowania w Naszej Księgarni i znajduje swój wyrazisty styl tworzenia. Najbardziej interesują ją zwierzęta w baśniowej wersji – z kolejnych kartek tej kolorowanki spoglądają na odbiorców łagodne pyszczki stworzeń niby znanych, a jednak zamienionych w fantazyjne. A to za sprawą wzorów, które Mackiewicz wykorzystuje. Same kontury zwierząt (jak i wybrany na wiodący w „Między kreskami” temat) byłyby zbyt infantylne i nadawały się jedynie na dziecięcą kolorowankę, a na pewno nie miałyby szansy przebicia na rynku. Marzena Mackiewicz zmienia jednak ocenę swoich artystycznych wyborów za sprawą deseni i wzorów na bajkowo zwierzęcych bohaterach. Teraz już nie musi dodatkowo komplikować tła czy otoczenia, same postacie zwierząt jak z bajki wystarczają do pobudzenia wyobraźni użytkowników.
Autorka zamienia bajkowe kontury ze zwykłych kolorowanek dla dzieci w portrety magicznych stworów. Wypełnia białe przestrzenie wzorami (nie boi się też zaczerniania sporych powierzchni). Sprawia to, że ilustracje z tego tomiku nie muszą być przeznaczone na kolorowanki, już same w sobie stanowią inspirującą ozdobę. Mackiewicz podrzuca odbiorcom obrazki, które kolorowania wcale nie wymagają, bo i tak przyciągają wzrok. Koloruje zwierzęta za sprawą tekstur – niby przypadkowych, przypominających codzienne gryzmoły z marginesów notatek – albo świadomie wprowadzanych jako nawiązania do obcych kultur i sugestie inności. Raz to wzory inspirowane szlaczkami dziecięcymi, raz – geometrią. Pozorna symetria bywa tu często przełamywana, żeby nie przywodziła na myśl komputerowych i bezdusznych grafik. Do wypełnienia konturów zwierząt autorka używa najrozmaitszych powtarzanych motywów – większość treścią sugeruje ozdobność i przepych. Bywa, że Mackiewicz wprowadza wariacje na temat wybranych zagadnień. Lubi nawiązywać do motywów, które kojarzą się z biżuterią. Odbiorcom pozostawia zabawy tłem – bo po takim pokazie możliwości deseniowych każdy będzie chciał spróbować swoich sił w zapełnianiu wzorkami białych miejsc.
Nie należy też zapominać, że „Między kreskami” to modna kolorowanka. Tym razem – wyjątkowo trudna. Przede wszystkim z względu na nadmiar detali, maleńkich elementów powstałych przez desenie. Tu potrzeba naprawdę dużo cierpliwości – i doskonale przygotowanych narzędzi – żeby poradzić sobie z wyzwaniem. Poza tym skoro mamy do czynienia ze stworzeniami odrealnionymi, praca wymagać będzie kreatywności i wyobraźni. Niby wiadomo, jakie umaszczenie mają źródła inspiracji rysunków, ale tu to nie do wykorzystania, bo łaty, paski i cętki nie mają dla autorki znaczenia, w ich miejsce pojawiają się zupełnie nieoczekiwane kształty. Oznacza to spory wysiłek w dobieraniu kolorów i tworzeniu nowych obrazów, ale jeśli uda się wcielić w czyn dobry pomysł, efekt może być olśniewający. Jeśli nie – zawsze pozostają następne strony. Tu nie da się pomylić, skoro wyjściowe motywy straciły rację bytu. Kto odważy się sięgnąć do wyobraźni, odniesie kolorowankowy sukces. „Między kreskami” ma mniej funkcję odstresowującą, a bardziej – pobudzającą kreatywność dorosłych użytkowników.
Mackiewicz nie boi się marzyć. Ucieka od rutyny i proponuje odbiorcom, żeby zrobili to samo, nawet jeśli tylko w niewielkim zakresie, na chwilę i przez prostą rozrywkę. Wpasowuje się w modę na kolorowanki, ale szuka własnego artystycznego wyrazu, nie przejmuje się trendami zagranicznymi ani możliwością wpadnięcia w pułapkę infantylizmu. „Między kreskami” to indywidualny popis, propozycja kolorowanki innej niż zwykle – choć przecież w pomyśle mniej skomplikowany niż w realizacji. Marzena Mackiewicz zaprasza do onirycznego świata wszystkich tych, którzy lubią kolorowankowe wyzwania i cieszą się z możliwości tworzenia, nawet jeśli nie potrafią rysować. Być może po tak przygotowanym treningu powrócą do ćwiczenia sztuki rysowania lub zaczną uważniej planować rysowane na marginesach wzorki.
środa, 21 września 2016
Melissa de la Cruz: Powrót na Wyspę Potępionych
Egmont, Warszawa 2016.
Dzieci
Walka dobra ze złem to odwieczny temat baśni i bajek. Melissa de la Cruz sięga po niego, żeby zastanowić się, co z potomstwem literackich czarnych charakterów. „Powrót na Wyspę Potępionych” to druga część powieści „Wyspa Potępionych” i rozwinięcie odpowiedzi na pytanie, kto powinien wygrać trudny pojedynek. Dzieci złych postaci są już szczęśliwe z dala od swojego rzekomego przeznaczenia. Uczą się w szkole, mają ciekawe życie i zdobywają przyjaciół. Ale mroczna przeszłość podąża za nimi. Nieoczekiwanie czworo bohaterów (między innymi syn Cruelli) otrzymuje tajemniczą wiadomość zmuszającą do powrotu na rodzinną wyspę. Przesłanki brzmią niepokojąco: na Wyspie Potępionych pojawiają się buntownicy chcący przywrócić dawne nieporządki. Gorzej, że znikają rodzice całej czwórki, ci, którzy w przeszłości zdążyli już pokazać, na co ich stać – i trwale zapisali się w baśniach. Jeśli połączą swoje siły i użyją magicznych amuletów, będą niepokonani. Dzieci nie mogą do tego dopuścić, ale też muszą chronić świat i stanąć w obronie dobra.
„Powrót na Wyspę Potępionych” napisany jest z humorem. W szkole dla baśniowych postaci wykłada między innymi Śnieżka, córka złej czarownicy w dzieciństwie podtruwała się jabłkami, myszy Kopciuszka tkają ozdobne poduszki dla modniś. Melissa de la Cruz wykorzystuje z dużą wprawą motywy charakterystyczne dla znanych bajek i przerabia je według swoich potrzeb. Konwencję – i znane powszechnie tematy – traktuje jako punkt wyjścia do budzenia śmiechu małych czytelników. Ci, którzy od początku karmieni byli klasycznymi fabułami (a trudno tych baśni nie znać, także za sprawą popkultury), z ulgą przyjmą żarty na ten temat. Autorka nudzi się powtarzalnymi motywami, więc chętnie poddaje je nowej obróbce, w prosty sposób osiągając ciekawe efekty. Jednocześnie przez całą książkę prowadzi samodzielną opowieść o przyjaźni i postawach dzieci rozdartych między rodową lojalnością a wewnętrzną potrzebą czynienia dobra. Akcentuje tu zwłaszcza dwa motywy – przyjaźń (bo bohaterowie są w stanie dużo dla siebie zrobić) oraz miłość do rodziców (w wersji mniej oczywistej). Tu wybory bywają bardzo trudne, a strach o bliskich potęguje jeszcze niepewność. Jednak młodzi bohaterowie uczą się również, jak nie stracić tego, co cenne dla nich samych. Dowiadują się, że trzeba bronić swoich marzeń i znajdują siłę na takie postawy. „Powrót na Wyspę Potępionych”, chociaż na początku jawiący się jako zwykła historyjka rozrywkowa, z czasem zaczyna ujawniać swoje głębsze przesłania i nabierać wartości.
W samej akcji nie ma wielkich napięć, bo autorka jasno określa racje bohaterów. Wiadomo, że potomkowie „złych” wybrali dobro i przekonali się o jego wpływie na codzienność, teraz już z niego nie zrezygnują, nawet za cenę konfliktu z rodzicami (którzy, zresztą, zrobili wiele, by za nimi nie tęsknić). Jest zatem ta powieść relacją z szukania własnej drogi, z umiejętności podejmowania właściwych wyborów. Przynosi rozrywkę młodszym czytelnikom, do tego w końcu została stworzona. Wbrew pozorom, nie jest to rozrywka spod znaku sensacji czy thrillera, a młodzieżowej obyczajówki, Melissa de la Cruz nie chce przesadnie straszyć odbiorców, za to woli śmieszyć i dawać do myślenia.
Ta powieść została sprawnie ułożona. Chociaż wydaje się nieco zachowawcza (czające się niebezpieczeństwo jest zawsze łagodniejsze niż konfrontacja). Zawiera cały szereg wątków przeniesionych z powieści dojrzewania, a stanowi rodzaj łącznika między literaturą dziecięcą i młodzieżową. „Powrót na Wyspę Potępionych” nie zmęczy czytelników – a znajdzie fanów nie tylko za sprawą produkcji filmowej, ale i pastiszowych konwencji. To przykład, że kultura popularna może wytwarzać ciekawe produkty rozrywkowe i przenosić się między gatunkami. Melissa de la Cruz sprawdza się jako autorka poczytnych historii, przekona do siebie młodych odbiorców.
Dzieci
Walka dobra ze złem to odwieczny temat baśni i bajek. Melissa de la Cruz sięga po niego, żeby zastanowić się, co z potomstwem literackich czarnych charakterów. „Powrót na Wyspę Potępionych” to druga część powieści „Wyspa Potępionych” i rozwinięcie odpowiedzi na pytanie, kto powinien wygrać trudny pojedynek. Dzieci złych postaci są już szczęśliwe z dala od swojego rzekomego przeznaczenia. Uczą się w szkole, mają ciekawe życie i zdobywają przyjaciół. Ale mroczna przeszłość podąża za nimi. Nieoczekiwanie czworo bohaterów (między innymi syn Cruelli) otrzymuje tajemniczą wiadomość zmuszającą do powrotu na rodzinną wyspę. Przesłanki brzmią niepokojąco: na Wyspie Potępionych pojawiają się buntownicy chcący przywrócić dawne nieporządki. Gorzej, że znikają rodzice całej czwórki, ci, którzy w przeszłości zdążyli już pokazać, na co ich stać – i trwale zapisali się w baśniach. Jeśli połączą swoje siły i użyją magicznych amuletów, będą niepokonani. Dzieci nie mogą do tego dopuścić, ale też muszą chronić świat i stanąć w obronie dobra.
„Powrót na Wyspę Potępionych” napisany jest z humorem. W szkole dla baśniowych postaci wykłada między innymi Śnieżka, córka złej czarownicy w dzieciństwie podtruwała się jabłkami, myszy Kopciuszka tkają ozdobne poduszki dla modniś. Melissa de la Cruz wykorzystuje z dużą wprawą motywy charakterystyczne dla znanych bajek i przerabia je według swoich potrzeb. Konwencję – i znane powszechnie tematy – traktuje jako punkt wyjścia do budzenia śmiechu małych czytelników. Ci, którzy od początku karmieni byli klasycznymi fabułami (a trudno tych baśni nie znać, także za sprawą popkultury), z ulgą przyjmą żarty na ten temat. Autorka nudzi się powtarzalnymi motywami, więc chętnie poddaje je nowej obróbce, w prosty sposób osiągając ciekawe efekty. Jednocześnie przez całą książkę prowadzi samodzielną opowieść o przyjaźni i postawach dzieci rozdartych między rodową lojalnością a wewnętrzną potrzebą czynienia dobra. Akcentuje tu zwłaszcza dwa motywy – przyjaźń (bo bohaterowie są w stanie dużo dla siebie zrobić) oraz miłość do rodziców (w wersji mniej oczywistej). Tu wybory bywają bardzo trudne, a strach o bliskich potęguje jeszcze niepewność. Jednak młodzi bohaterowie uczą się również, jak nie stracić tego, co cenne dla nich samych. Dowiadują się, że trzeba bronić swoich marzeń i znajdują siłę na takie postawy. „Powrót na Wyspę Potępionych”, chociaż na początku jawiący się jako zwykła historyjka rozrywkowa, z czasem zaczyna ujawniać swoje głębsze przesłania i nabierać wartości.
W samej akcji nie ma wielkich napięć, bo autorka jasno określa racje bohaterów. Wiadomo, że potomkowie „złych” wybrali dobro i przekonali się o jego wpływie na codzienność, teraz już z niego nie zrezygnują, nawet za cenę konfliktu z rodzicami (którzy, zresztą, zrobili wiele, by za nimi nie tęsknić). Jest zatem ta powieść relacją z szukania własnej drogi, z umiejętności podejmowania właściwych wyborów. Przynosi rozrywkę młodszym czytelnikom, do tego w końcu została stworzona. Wbrew pozorom, nie jest to rozrywka spod znaku sensacji czy thrillera, a młodzieżowej obyczajówki, Melissa de la Cruz nie chce przesadnie straszyć odbiorców, za to woli śmieszyć i dawać do myślenia.
Ta powieść została sprawnie ułożona. Chociaż wydaje się nieco zachowawcza (czające się niebezpieczeństwo jest zawsze łagodniejsze niż konfrontacja). Zawiera cały szereg wątków przeniesionych z powieści dojrzewania, a stanowi rodzaj łącznika między literaturą dziecięcą i młodzieżową. „Powrót na Wyspę Potępionych” nie zmęczy czytelników – a znajdzie fanów nie tylko za sprawą produkcji filmowej, ale i pastiszowych konwencji. To przykład, że kultura popularna może wytwarzać ciekawe produkty rozrywkowe i przenosić się między gatunkami. Melissa de la Cruz sprawdza się jako autorka poczytnych historii, przekona do siebie młodych odbiorców.
wtorek, 20 września 2016
Stefan Ahnhem: Dziewiąty grób
Marginesy, Warszawa 2016.
Ofiary
Ludzkie ciało jest wiele warte, czasami więcej niż sam człowiek, więc niektórzy zamierzają to wykorzystać. Stefan Ahnhem w swoim rozłożystym thrillerze „Dziewiąty grób” wprowadza motyw nielegalnego handlu ludzkimi organami, ale również kwestią poczucia winy i kary dla różnych stron uczestniczących w tym procederze. Cena za udział może być bardzo wysoka, o czym przekonuje się część tylko pozornie niewinnych ofiar szaleńca. Śledczy w Skandynawii mają do rozwiązania szalenie skomplikowaną zagadkę. Tu wszystko jest na swoim miejscu, trzeba tylko umiejętnie odczytać przesłanki. To wymaga przenikliwego umysłu, cierpliwości i dokładności, bo, jak najczęściej zresztą bywa, kryminaliści potrafią wyprzedzić każdy ruch detektywów. Sprawę ułatwia im rozwój techniki. Zresztą w tej powieści o przypadkach nie ma mowy.
Ahnhem w „Dziewiątym grobie” korzysta z dwóch typowych dla gatunku tematów, pożądania seksualnego i śmierci. Ludzkie ciała sprowadza do zestawu organów, na dalszy plan usuwa kwestie fizycznego cierpienia, pozostawia jedynie paraliżujący strach i świadomość, że nadszedł czas zapłaty. Okaleczanym bezlitośnie ofiarom zapewnia jeszcze możliwość przemyślenia i oceniania sytuacji, po to, by jak najpełniej zobrazować piekło przez nich przeżywane. Sięga przy tym do prostych sztuczek: sterylne pomieszczenia, maszyny zastępujące człowieka, brak pewności, co za chwilę się wydarzy – oraz szans na kontakt ze światem zewnętrznym. Do tego bierność psychiczna, naturalny skutek przeżyć, o których odbiorcy jeszcze nie wiedzą. Migawki z precyzyjnych działań oprawcy – wciąż anonimowego i nieobecnego – są naturalistyczne i pozbawione wahania. Zupełnie inaczej wygląda świat śledczych, skontrastowany z przemyślanym okrucieństwem. Tu bohaterowie poruszają się trochę po omacku, muszą zdawać się na los i swoje przeczucia, a nie do końca potrafią połączyć siły, żeby osiągnąć cel. Jak to często w kryminałach i thrillerach bywa, działają samotnie, podejmują ryzyko, chociaż nie mogą liczyć na wsparcie. To dodatkowe utrudnienie – mierzą się nie tylko z ukrytym przestępcą, który przed niczym się nie cofnie, ale i przed zwierzchnikami czy znajomymi.
W „Dziewiątym grobie” jednak nie ma zbyt wiele miejsca na życie towarzyskie. Owszem, autor stara się nakreślić elementy prywatności – ktoś boryka się ze stresem lub problemami w pracy, ciężarna musi przekraczać granice, których sumiennie przestrzegała ze względu na dobro dzieci, gdzieś w tle przewijają się tematy romansów czy małżeństw – ale Ahnhem przede wszystkim chce przedstawiać bohaterów w akcji. Nie lubi rozpraszać ich na sprawy pozazawodowe, zresztą nie znajduje na to specjalnie czasu, mimo że powieść jest obszerna i wielowątkowa. Tutaj ludzie interesujący są ze względu na pomyłki i błędy, jakie mogą popełnić – a nie przez nawiązania do znanej czytelnikom normalności.
Konstrukcja tomu jest przejrzysta i służy komplikowaniu samej fabuły. Ahnhem wybiera kilka postaci z różnych obszarów akcji i przygląda się im w krótkich, dynamicznych scenkach. W ten sposób może unikać dłużyzn, zawsze wstrzela się w istotę zagadnienia i po skondensowanym obrazku przeskakuje do innego tematu. Budzi tak zainteresowanie czytelników, ale i aurę niepewności, bardzo przydatną w gatunku. Pisze dość dobrze, chociaż i tak nie unika pułapki opierania się na dialogach – kiedy tylko ma w zasięgu wzroku kilka postaci, każe im ze sobą bez przerwy dyskutować. To znacznie łatwiejsze niż opisy – ale też tu się sprawdza. „Dziewiąty grób” to powieść obudowana na kilku społecznych lękach i motywach spoza zwyczajności – dociera do mrocznych aspektów życia i ma dostarczać adrenaliny. Stefan Ahnhem sprawdza się jako twórca ponurych klimatów, ale i rozrywkowej prozy: chociaż nie przejmuje się psychiką postaci, potrafi twórczo zaakcentować akcję.
Ofiary
Ludzkie ciało jest wiele warte, czasami więcej niż sam człowiek, więc niektórzy zamierzają to wykorzystać. Stefan Ahnhem w swoim rozłożystym thrillerze „Dziewiąty grób” wprowadza motyw nielegalnego handlu ludzkimi organami, ale również kwestią poczucia winy i kary dla różnych stron uczestniczących w tym procederze. Cena za udział może być bardzo wysoka, o czym przekonuje się część tylko pozornie niewinnych ofiar szaleńca. Śledczy w Skandynawii mają do rozwiązania szalenie skomplikowaną zagadkę. Tu wszystko jest na swoim miejscu, trzeba tylko umiejętnie odczytać przesłanki. To wymaga przenikliwego umysłu, cierpliwości i dokładności, bo, jak najczęściej zresztą bywa, kryminaliści potrafią wyprzedzić każdy ruch detektywów. Sprawę ułatwia im rozwój techniki. Zresztą w tej powieści o przypadkach nie ma mowy.
Ahnhem w „Dziewiątym grobie” korzysta z dwóch typowych dla gatunku tematów, pożądania seksualnego i śmierci. Ludzkie ciała sprowadza do zestawu organów, na dalszy plan usuwa kwestie fizycznego cierpienia, pozostawia jedynie paraliżujący strach i świadomość, że nadszedł czas zapłaty. Okaleczanym bezlitośnie ofiarom zapewnia jeszcze możliwość przemyślenia i oceniania sytuacji, po to, by jak najpełniej zobrazować piekło przez nich przeżywane. Sięga przy tym do prostych sztuczek: sterylne pomieszczenia, maszyny zastępujące człowieka, brak pewności, co za chwilę się wydarzy – oraz szans na kontakt ze światem zewnętrznym. Do tego bierność psychiczna, naturalny skutek przeżyć, o których odbiorcy jeszcze nie wiedzą. Migawki z precyzyjnych działań oprawcy – wciąż anonimowego i nieobecnego – są naturalistyczne i pozbawione wahania. Zupełnie inaczej wygląda świat śledczych, skontrastowany z przemyślanym okrucieństwem. Tu bohaterowie poruszają się trochę po omacku, muszą zdawać się na los i swoje przeczucia, a nie do końca potrafią połączyć siły, żeby osiągnąć cel. Jak to często w kryminałach i thrillerach bywa, działają samotnie, podejmują ryzyko, chociaż nie mogą liczyć na wsparcie. To dodatkowe utrudnienie – mierzą się nie tylko z ukrytym przestępcą, który przed niczym się nie cofnie, ale i przed zwierzchnikami czy znajomymi.
W „Dziewiątym grobie” jednak nie ma zbyt wiele miejsca na życie towarzyskie. Owszem, autor stara się nakreślić elementy prywatności – ktoś boryka się ze stresem lub problemami w pracy, ciężarna musi przekraczać granice, których sumiennie przestrzegała ze względu na dobro dzieci, gdzieś w tle przewijają się tematy romansów czy małżeństw – ale Ahnhem przede wszystkim chce przedstawiać bohaterów w akcji. Nie lubi rozpraszać ich na sprawy pozazawodowe, zresztą nie znajduje na to specjalnie czasu, mimo że powieść jest obszerna i wielowątkowa. Tutaj ludzie interesujący są ze względu na pomyłki i błędy, jakie mogą popełnić – a nie przez nawiązania do znanej czytelnikom normalności.
Konstrukcja tomu jest przejrzysta i służy komplikowaniu samej fabuły. Ahnhem wybiera kilka postaci z różnych obszarów akcji i przygląda się im w krótkich, dynamicznych scenkach. W ten sposób może unikać dłużyzn, zawsze wstrzela się w istotę zagadnienia i po skondensowanym obrazku przeskakuje do innego tematu. Budzi tak zainteresowanie czytelników, ale i aurę niepewności, bardzo przydatną w gatunku. Pisze dość dobrze, chociaż i tak nie unika pułapki opierania się na dialogach – kiedy tylko ma w zasięgu wzroku kilka postaci, każe im ze sobą bez przerwy dyskutować. To znacznie łatwiejsze niż opisy – ale też tu się sprawdza. „Dziewiąty grób” to powieść obudowana na kilku społecznych lękach i motywach spoza zwyczajności – dociera do mrocznych aspektów życia i ma dostarczać adrenaliny. Stefan Ahnhem sprawdza się jako twórca ponurych klimatów, ale i rozrywkowej prozy: chociaż nie przejmuje się psychiką postaci, potrafi twórczo zaakcentować akcję.
Miłoszek i wiewiórki w szkole
Wydawca pierwszej części bajek medycznych "Miłoszek i wiewiórki" postanowił drugą część wydać jako e-book, a w papierze - jeśli uda się zgromadzić fundusze na jednym z portali crowdfundingowych. Pisanie z nim bajek medycznych to wielka przyjemność i mam nadzieję, że projekt Was zainteresuje:
Miłoszek i wiewiórki w szkole. Zapraszam do dzielenia się linkiem i informacją, a jeśli komuś pomysł się spodoba - to i do wsparcia :)
Miłoszek i wiewiórki w szkole. Zapraszam do dzielenia się linkiem i informacją, a jeśli komuś pomysł się spodoba - to i do wsparcia :)
poniedziałek, 19 września 2016
Huntley Fitzpatrick: Moje życie obok
Zysk i S-ka, Poznań 2016.
Sąsiedzi
Są tu dwa skontrastowane ze sobą domy. U Samanthy życie skupia się na politycznych działaniach jej matki, kobiety, która próbuje zjednać sobie wyborców. U Jase’a jest gwarno, tłoczno i wesoło, matka chłopaka rodzi kolejne dzieci. Reedowie to wzór do naśladowania, Garrettowie są bałaganiarscy i hałaśliwi. Tyle że prawdziwą rodziną są właśnie ci drudzy, o czym w końcu Sam może się przekonać. Na dziewczynę zwraca uwagę jeden ze średnich wiekiem Garrettów – i sąsiedzkie spotkania w końcu przeradzają się w gorące uczucie. Sam staje się częstym gościem w domu obok, dobrze poznaje rodzeństwo Jase’a i chłonie atmosferę rodzinności. Przy okazji ucieka też od tego, co dzieje się u niej: kochanek matki i jednocześnie twórca jej politycznych kampanii to człowiek, któremu nie można ufać. Swoim sposobem bycia odpycha wszystkich i przyczynia się do poważnego konfliktu między Samanthą i jej rodzicielką. Ale najgorsze ma dopiero nadejść.
„Moje życie obok” to powieść o dojrzewaniu i pierwszej miłości, która w pewnym momencie zostaje przyćmiona znacznie poważniejszą sprawą, niejednoznaczną moralnie i zmieniającą cały układ sił. Bohaterowie będą zmuszeni do podjęcia trudnych wyborów. Huntley Fitzpatrick postawiła na mocne zwroty akcji, do tego stopnia wyraziste, że odwrócą uwagę czytelników od pierwszego planu uczuć. Sam i Jase wejdą w dorosłość inaczej, niż by się spodziewali. Tu dojrzałość nie oznacza planów na przyszłość, a umiejętność radzenia sobie z prawdziwymi wyzwaniami teraźniejszości. „Moje życie obok” stawia pytania, na które nikt nie chciałby odpowiadać – i chociaż autorka rozwiązuje fabularną gmatwaninę zbyt pospiesznie i łatwo, daje czytelnikom możliwość przyjrzenia się ekstremalnie trudnym tematom.
W tej powieści nie ma półtonów, wszystko musi rozgrywać się z pełną intensywnością. Sam odczuwa boleśnie skutki dzielenia domu z osobą publiczną – ale za sprawą mamy może też przyjrzeć się wadom dyplomacji. Polityczny doradca to kwintesencja fałszu i bezkompromisowości, nie ma dla niego problemów, których nie dałoby się rozwiązać, a cel uświęca środki. Na porządku dziennym są tu więc szantaże i wymuszenia, a wszystko w białych rękawiczkach. Jase, prostolinijny i dobry, stanowi przeciwieństwo tego człowieka. Fitzpatrick pobawiła się również tematem przyjaźni i prób, jakie przechodzą u nastolatków. Nan, która zawsze była przy Sam, nagle odwraca się od niej. Z kolei uzależniony od wszystkiego i bardzo nieodpowiedzialny brat Nan udowadnia swoją wartość wtedy, kiedy dziewczynie najbardziej trzeba wsparcia. Te przetasowania wychodzą autorce bardzo naturalnie i oznaczają pełne spektrum młodzieżowych tematów poruszanych w historii. Fitzpatrick ma dobry pomysł na opowieści i realizuje go ciekawie – niepotrzebnie na finał wchodzi w oczywiste schematy, chociaż jest też zrozumiałe, że chce czytelnikom wynagrodzić kilka wstrząsów.
W opowieściach młodzieżowych o pierwszej prawdziwej miłości często nie samo uczucie staje się sednem historii, ale tematy poboczne, wydarzenia spoza relacji pary. Tak jest i tutaj: emocje nastolatki byłyby zbyt przewidywalne, a sama miłość – za bardzo doskonała, żeby wystarczyła na atrakcyjną powieść. Komplikacje, które autorka dorzuca, nie mają nic wspólnego z egzystencją Sam i Jase’a, ale wywierają na dwoje młodych ludzi olbrzymi wpływ. W ten sposób „Moje życie obok” zamienia się również w opowieść o dojrzałości i odpowiedzialności oraz o tym, jak kruche jest ludzkie szczęście. Przed niektórymi wyborami autorka ostrzega, odnosi się też do kwestii etyki czy uczciwości. Nie są to zagadnienia zbyt często pojawiające się w młodzieżowych obyczajówkach, dlatego też „Moje życie obok” może trafić nie tylko do nastoletnich odbiorców. Fitzpatrick odrzuca banały dzięki oryginalnemu kierunkowi fabuły – proponuje czytelnikom tom wprawdzie pisany z perspektywy nastolatki, ale zaskakująco dojrzały i pełny ważnych prawd.
Sąsiedzi
Są tu dwa skontrastowane ze sobą domy. U Samanthy życie skupia się na politycznych działaniach jej matki, kobiety, która próbuje zjednać sobie wyborców. U Jase’a jest gwarno, tłoczno i wesoło, matka chłopaka rodzi kolejne dzieci. Reedowie to wzór do naśladowania, Garrettowie są bałaganiarscy i hałaśliwi. Tyle że prawdziwą rodziną są właśnie ci drudzy, o czym w końcu Sam może się przekonać. Na dziewczynę zwraca uwagę jeden ze średnich wiekiem Garrettów – i sąsiedzkie spotkania w końcu przeradzają się w gorące uczucie. Sam staje się częstym gościem w domu obok, dobrze poznaje rodzeństwo Jase’a i chłonie atmosferę rodzinności. Przy okazji ucieka też od tego, co dzieje się u niej: kochanek matki i jednocześnie twórca jej politycznych kampanii to człowiek, któremu nie można ufać. Swoim sposobem bycia odpycha wszystkich i przyczynia się do poważnego konfliktu między Samanthą i jej rodzicielką. Ale najgorsze ma dopiero nadejść.
„Moje życie obok” to powieść o dojrzewaniu i pierwszej miłości, która w pewnym momencie zostaje przyćmiona znacznie poważniejszą sprawą, niejednoznaczną moralnie i zmieniającą cały układ sił. Bohaterowie będą zmuszeni do podjęcia trudnych wyborów. Huntley Fitzpatrick postawiła na mocne zwroty akcji, do tego stopnia wyraziste, że odwrócą uwagę czytelników od pierwszego planu uczuć. Sam i Jase wejdą w dorosłość inaczej, niż by się spodziewali. Tu dojrzałość nie oznacza planów na przyszłość, a umiejętność radzenia sobie z prawdziwymi wyzwaniami teraźniejszości. „Moje życie obok” stawia pytania, na które nikt nie chciałby odpowiadać – i chociaż autorka rozwiązuje fabularną gmatwaninę zbyt pospiesznie i łatwo, daje czytelnikom możliwość przyjrzenia się ekstremalnie trudnym tematom.
W tej powieści nie ma półtonów, wszystko musi rozgrywać się z pełną intensywnością. Sam odczuwa boleśnie skutki dzielenia domu z osobą publiczną – ale za sprawą mamy może też przyjrzeć się wadom dyplomacji. Polityczny doradca to kwintesencja fałszu i bezkompromisowości, nie ma dla niego problemów, których nie dałoby się rozwiązać, a cel uświęca środki. Na porządku dziennym są tu więc szantaże i wymuszenia, a wszystko w białych rękawiczkach. Jase, prostolinijny i dobry, stanowi przeciwieństwo tego człowieka. Fitzpatrick pobawiła się również tematem przyjaźni i prób, jakie przechodzą u nastolatków. Nan, która zawsze była przy Sam, nagle odwraca się od niej. Z kolei uzależniony od wszystkiego i bardzo nieodpowiedzialny brat Nan udowadnia swoją wartość wtedy, kiedy dziewczynie najbardziej trzeba wsparcia. Te przetasowania wychodzą autorce bardzo naturalnie i oznaczają pełne spektrum młodzieżowych tematów poruszanych w historii. Fitzpatrick ma dobry pomysł na opowieści i realizuje go ciekawie – niepotrzebnie na finał wchodzi w oczywiste schematy, chociaż jest też zrozumiałe, że chce czytelnikom wynagrodzić kilka wstrząsów.
W opowieściach młodzieżowych o pierwszej prawdziwej miłości często nie samo uczucie staje się sednem historii, ale tematy poboczne, wydarzenia spoza relacji pary. Tak jest i tutaj: emocje nastolatki byłyby zbyt przewidywalne, a sama miłość – za bardzo doskonała, żeby wystarczyła na atrakcyjną powieść. Komplikacje, które autorka dorzuca, nie mają nic wspólnego z egzystencją Sam i Jase’a, ale wywierają na dwoje młodych ludzi olbrzymi wpływ. W ten sposób „Moje życie obok” zamienia się również w opowieść o dojrzałości i odpowiedzialności oraz o tym, jak kruche jest ludzkie szczęście. Przed niektórymi wyborami autorka ostrzega, odnosi się też do kwestii etyki czy uczciwości. Nie są to zagadnienia zbyt często pojawiające się w młodzieżowych obyczajówkach, dlatego też „Moje życie obok” może trafić nie tylko do nastoletnich odbiorców. Fitzpatrick odrzuca banały dzięki oryginalnemu kierunkowi fabuły – proponuje czytelnikom tom wprawdzie pisany z perspektywy nastolatki, ale zaskakująco dojrzały i pełny ważnych prawd.
niedziela, 18 września 2016
Hanna Cygler: 3 razy R
Rebis, Poznań 2016.
Przemiany
Pierwszy raz powieść Hanny Cygler „3 razy R” ukazała się w 2003 roku i od tamtej pory doczekała się trzech wydań. Autorka ponownie odnosi się w niej do przemian ustrojowych i obyczajowych lub społecznych konsekwencji, przenosi akcję do lat 90. XX wieku – a konkretnie do światka tych, którzy próbują swoich sił we własnych biznesach, czasami ocierając się wręcz o gangsterskie porachunki. W „3 razy R” prym wiodą trzy kobiety, Olga, Klaudia i Lidka. Przyjaźnią się i są wspólniczkami w interesach, ale dzielą je poglądy na mężczyzn i życiowe doświadczenia w tej kwestii. Prowadzenie firmy oznacza konieczność udziału w pseudotowarzyskich spotkaniach, na których zdarzyć się może wiele. Do tego mężczyźni nie zawsze spełniają pokładane w nich nadzieje, co więcej, potrafią stać się przyczyną poważnych błędów.
Hanna Cygler portretuje trzy kobiety na tle sensacyjnych wydarzeń, ale w pewnym momencie to jej bohaterki przejmują rolę katalizatorów akcji. Tu autorka przechodzi już do spraw osobistych swoich postaci: zajmuje się dość typowymi w obyczajówkach lub kryminałach zagadnieniami, pojawi się i wymarzony kochanek, i despota udający wielką miłość, i jurny teść. Bohaterki raz są bezwolne i pchają się do łóżek tym, którzy zwrócą na nie uwagę, to znowu próbują walczyć o swoje szczęście i zachowywać niezależność. Autorka dość uważnie przygląda się ich działaniom „miłosnym”, ale zdecydowanie unika sielankowości czy ckliwych rozwiązań. Tu każda decyzja ma swoją cenę, każda też będzie okupiona poważnymi wyzwaniami. Nikt nie żyje w próżni, więc rozmaite romanse i umowy w każdej chwili mogą wyjść na jaw i pociągnąć za sobą sporo ofiar. Do tego Cygler dokłada motyw szemranych interesów: ktoś kogoś śledzi i nastaje na jego życie, ktoś wdaje się w sprawy z gangsterami. W biznesie nie ma żartów ani spokoju. „3 razy R” to tom, który splata życie obyczajowe ze społecznym. Cygler dobrze łączy te motywy, przez co zyskuje świeże spojrzenie na tematy królujące dzisiaj w poczytnych obyczajówkach. U niej nic nie dzieje się po prostu, wszystkie decyzje są ze sobą subtelnie i przekonująco powiązane. „3 razy R” to obyczajówka, ale z posmakiem kryminalno-psychologicznym, dużo gęstsza niż dzisiejsze produkcje – a przez trafne uchwycenie specyfiki lat 90. także bardziej egzotyczna w kontekście bezczasowych historii.
Hanna Cygler specjalizuje się w portretowaniu różnych związków. Bardzo dobrze wychodzi jej nakreślanie specyfiki poszczególnych relacji, daje przy tym celny przegląd motywacji postaci. Dzieje się tak za sprawą wyjścia od charakterów kobiet – Olga, Lidka i Klaudia nie należą do ideałów, mają swoje słabe strony i bywają nierozumiane przez partnerów. Cygler umiejętnie stawia przed nimi rozmaite przeszkody i pozwala skutecznie działać. W efekcie sama przyjaźń trzech pań R ma mniejsze znaczenie dla fabuły niż perypetie poszczególnych par z osobna. „3 razy R” to książka napisana nie z myślą o szybkim zakończeniu, a o nasyceniu czytelniczek drobiazgowo przemyślaną akcją. Dzięki temu sprawdza się znacznie lepiej – i wydaje się dużo lepsza – od bestsellerowych czytadeł. Po takiej lekturze dość szybko pojawia się zaufanie do Cygler jako autorki. Książkę tka ona z serii barwnych pomysłów, mocno zakorzenia w nieco zapomnianej już (a niektórym niedostępnej) rzeczywistości i nie boi się wyjścia z rutyny w stronę sensacji czy przygodowości. Ma wyraźny pomysł na kreacje postaci i konteksty, w które je wtrąca – a to wszystko owocuje udaną całością. Jest „3 razy R” kolejną pozycją w dorobku tej autorki, po którą można sięgnąć dla odpoczynku od płaskich i jednowątkowych powieści.
Przemiany
Pierwszy raz powieść Hanny Cygler „3 razy R” ukazała się w 2003 roku i od tamtej pory doczekała się trzech wydań. Autorka ponownie odnosi się w niej do przemian ustrojowych i obyczajowych lub społecznych konsekwencji, przenosi akcję do lat 90. XX wieku – a konkretnie do światka tych, którzy próbują swoich sił we własnych biznesach, czasami ocierając się wręcz o gangsterskie porachunki. W „3 razy R” prym wiodą trzy kobiety, Olga, Klaudia i Lidka. Przyjaźnią się i są wspólniczkami w interesach, ale dzielą je poglądy na mężczyzn i życiowe doświadczenia w tej kwestii. Prowadzenie firmy oznacza konieczność udziału w pseudotowarzyskich spotkaniach, na których zdarzyć się może wiele. Do tego mężczyźni nie zawsze spełniają pokładane w nich nadzieje, co więcej, potrafią stać się przyczyną poważnych błędów.
Hanna Cygler portretuje trzy kobiety na tle sensacyjnych wydarzeń, ale w pewnym momencie to jej bohaterki przejmują rolę katalizatorów akcji. Tu autorka przechodzi już do spraw osobistych swoich postaci: zajmuje się dość typowymi w obyczajówkach lub kryminałach zagadnieniami, pojawi się i wymarzony kochanek, i despota udający wielką miłość, i jurny teść. Bohaterki raz są bezwolne i pchają się do łóżek tym, którzy zwrócą na nie uwagę, to znowu próbują walczyć o swoje szczęście i zachowywać niezależność. Autorka dość uważnie przygląda się ich działaniom „miłosnym”, ale zdecydowanie unika sielankowości czy ckliwych rozwiązań. Tu każda decyzja ma swoją cenę, każda też będzie okupiona poważnymi wyzwaniami. Nikt nie żyje w próżni, więc rozmaite romanse i umowy w każdej chwili mogą wyjść na jaw i pociągnąć za sobą sporo ofiar. Do tego Cygler dokłada motyw szemranych interesów: ktoś kogoś śledzi i nastaje na jego życie, ktoś wdaje się w sprawy z gangsterami. W biznesie nie ma żartów ani spokoju. „3 razy R” to tom, który splata życie obyczajowe ze społecznym. Cygler dobrze łączy te motywy, przez co zyskuje świeże spojrzenie na tematy królujące dzisiaj w poczytnych obyczajówkach. U niej nic nie dzieje się po prostu, wszystkie decyzje są ze sobą subtelnie i przekonująco powiązane. „3 razy R” to obyczajówka, ale z posmakiem kryminalno-psychologicznym, dużo gęstsza niż dzisiejsze produkcje – a przez trafne uchwycenie specyfiki lat 90. także bardziej egzotyczna w kontekście bezczasowych historii.
Hanna Cygler specjalizuje się w portretowaniu różnych związków. Bardzo dobrze wychodzi jej nakreślanie specyfiki poszczególnych relacji, daje przy tym celny przegląd motywacji postaci. Dzieje się tak za sprawą wyjścia od charakterów kobiet – Olga, Lidka i Klaudia nie należą do ideałów, mają swoje słabe strony i bywają nierozumiane przez partnerów. Cygler umiejętnie stawia przed nimi rozmaite przeszkody i pozwala skutecznie działać. W efekcie sama przyjaźń trzech pań R ma mniejsze znaczenie dla fabuły niż perypetie poszczególnych par z osobna. „3 razy R” to książka napisana nie z myślą o szybkim zakończeniu, a o nasyceniu czytelniczek drobiazgowo przemyślaną akcją. Dzięki temu sprawdza się znacznie lepiej – i wydaje się dużo lepsza – od bestsellerowych czytadeł. Po takiej lekturze dość szybko pojawia się zaufanie do Cygler jako autorki. Książkę tka ona z serii barwnych pomysłów, mocno zakorzenia w nieco zapomnianej już (a niektórym niedostępnej) rzeczywistości i nie boi się wyjścia z rutyny w stronę sensacji czy przygodowości. Ma wyraźny pomysł na kreacje postaci i konteksty, w które je wtrąca – a to wszystko owocuje udaną całością. Jest „3 razy R” kolejną pozycją w dorobku tej autorki, po którą można sięgnąć dla odpoczynku od płaskich i jednowątkowych powieści.
Anita Graboś: Pestki
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
W ogrodach
Anita Graboś to jedna z ilustratorek, które najbardziej cenią sobie twórcze możliwości wywoływane przez kolorowanki. W Naszej Księgarni proponuje kolejną publikację w serii Sztuka kolorowania, czyli rysunkowe wyzwanie dla dzieci, młodzieży i dorosłych. „Pestki” to zabawa kwiatowo-owocowa. Anita Graboś inspiruje się tutaj różnymi rodzajami ogrodów (a najbardziej ogrodem babci, zarośniętym i dzikim, pełnym niespodzianek czy tajemnic), puszcza też wodze fantazji, by wykorzystać tematy związane z przyrodą. Ornamenty roślinne, mandale z płatków i listków, plątaniny łodyg – wszystko, co tylko można sobie wyobrazić. „Pestki” to kolejny ilustratorski przepis tej autorki – i następna przygoda z kolorowaniem dla odbiorców w każdym wieku. Anita Graboś bowiem nie stawia sobie za cel jak największego komplikowania rysunków. Owszem, wprowadza drobne elementy, ale nie zniechęca nimi co bardziej niecierpliwych, raczej po prostu próbuje ozdobić same obrazki tak, by nawet jeszcze przed kolorowaniem wszystkim wydawały się atrakcyjne.
Układanki i plątaniny to jedno, co wyniknąć może z zasadzenia pestek. Anita Graboś przybliża też pojedyncze kwiaty lub drzewa, buduje ogrodowe pejzaże pozbawione kiczu, ale odwołuje się również do tego, co pochodzi z pestek bardziej pośrednio – na przykład do… przetworów. Bywa, że do rysunków wkrada się magia, przechadzają się tu krasnoludki lub tajemnicze zwierzęta. W korzeniach drzew ptaki układają się do snu, a krajobrazy uzupełnia płynąca woda, która z powodzeniem zamienić się może w powódź zieloności. Anita Graboś cieszy się tworzeniem tajemniczych ogrodów i scenek jak z bajki. Zarzuca odbiorców kreatywnymi pomysłami, aż na samym końcu zostawi im miejsce na wymyślenie własnej rośliny, która wyrośnie z pestki. Tak po szeregu wyzwań kolorowankowych pojawi się jeszcze jedno, twórcze.
Do kolorowanek co jakiś czas autorka dołącza zadania. Wśród 107 krasnoludków trzeba odnaleźć bliźniaków, pomóc pszczołom znaleźć drogę do wnętrza róży czy przejść przez labirynt z gałęzi. Anita Graboś nawiązuje w ten sposób do zbiorów zadań i łamigłówek dla dzieci, ale świadomie zwiększa poziom trudności i oferuje swoim odbiorcom coś ponad kolorowanki. Zresztą te zadania nie wybijają się na pierwszy plan, okazują się raczej dyskretne: idealny dodatek do twórczej pracy.
Są to ilustracje przygotowane z pomysłem i humorem, pobudzające wyobraźnię i ciekawe w detalach. Graboś pozwala odprężyć się w ogrodach pełnych sekretów, powoli zagłębiać się w stworzone przez siebie przestrzenie. Daje też szansę na podziwianie rozmaitych fantazyjnych okazów flory, a od czasu do czasu sięga po prostu do motywów bajkowych, czym ucieszy najmłodszych fanów kolorowania. Propozycji jest tu całkiem sporo. Anita Graboś dostarcza odbiorcom gotowe i pełnowartościowe kompozycje, które po pokolorowaniu stanowić mogą ozdobę – ale pozostawia też trochę miejsca na własną inwencję, nie mówiąc już o tym, że jednostronny druk umożliwia samodzielne dorysowywanie kolejnych fragmentów rysunku. Są „Pestki” zbiorkiem ciekawym ze względu na szeroką rozpiętość wieku użytkowników, ponadto Graboś przypomina, jak działa wyobraźnia. Z pestek kiełkują pomysły. W efekcie praca nad tą kolorowanką staje się coraz bardziej satysfakcjonująca. A że na rynku istnieje już bardzo dużo tomików kreatywno-kolorowankowych, Anita Graboś próbuje do siebie przyciągnąć intrygującym tytułem i zapowiedzią niespodzianek. Przygotowuje dla odbiorców małą wyprawę do natury, przegląd dóbr wytwarzanych przez przyrodę. Widać w tej książce i bajkowość, i podziw dla roślin – a to dla użytkowników możliwość zabawy.
W ogrodach
Anita Graboś to jedna z ilustratorek, które najbardziej cenią sobie twórcze możliwości wywoływane przez kolorowanki. W Naszej Księgarni proponuje kolejną publikację w serii Sztuka kolorowania, czyli rysunkowe wyzwanie dla dzieci, młodzieży i dorosłych. „Pestki” to zabawa kwiatowo-owocowa. Anita Graboś inspiruje się tutaj różnymi rodzajami ogrodów (a najbardziej ogrodem babci, zarośniętym i dzikim, pełnym niespodzianek czy tajemnic), puszcza też wodze fantazji, by wykorzystać tematy związane z przyrodą. Ornamenty roślinne, mandale z płatków i listków, plątaniny łodyg – wszystko, co tylko można sobie wyobrazić. „Pestki” to kolejny ilustratorski przepis tej autorki – i następna przygoda z kolorowaniem dla odbiorców w każdym wieku. Anita Graboś bowiem nie stawia sobie za cel jak największego komplikowania rysunków. Owszem, wprowadza drobne elementy, ale nie zniechęca nimi co bardziej niecierpliwych, raczej po prostu próbuje ozdobić same obrazki tak, by nawet jeszcze przed kolorowaniem wszystkim wydawały się atrakcyjne.
Układanki i plątaniny to jedno, co wyniknąć może z zasadzenia pestek. Anita Graboś przybliża też pojedyncze kwiaty lub drzewa, buduje ogrodowe pejzaże pozbawione kiczu, ale odwołuje się również do tego, co pochodzi z pestek bardziej pośrednio – na przykład do… przetworów. Bywa, że do rysunków wkrada się magia, przechadzają się tu krasnoludki lub tajemnicze zwierzęta. W korzeniach drzew ptaki układają się do snu, a krajobrazy uzupełnia płynąca woda, która z powodzeniem zamienić się może w powódź zieloności. Anita Graboś cieszy się tworzeniem tajemniczych ogrodów i scenek jak z bajki. Zarzuca odbiorców kreatywnymi pomysłami, aż na samym końcu zostawi im miejsce na wymyślenie własnej rośliny, która wyrośnie z pestki. Tak po szeregu wyzwań kolorowankowych pojawi się jeszcze jedno, twórcze.
Do kolorowanek co jakiś czas autorka dołącza zadania. Wśród 107 krasnoludków trzeba odnaleźć bliźniaków, pomóc pszczołom znaleźć drogę do wnętrza róży czy przejść przez labirynt z gałęzi. Anita Graboś nawiązuje w ten sposób do zbiorów zadań i łamigłówek dla dzieci, ale świadomie zwiększa poziom trudności i oferuje swoim odbiorcom coś ponad kolorowanki. Zresztą te zadania nie wybijają się na pierwszy plan, okazują się raczej dyskretne: idealny dodatek do twórczej pracy.
Są to ilustracje przygotowane z pomysłem i humorem, pobudzające wyobraźnię i ciekawe w detalach. Graboś pozwala odprężyć się w ogrodach pełnych sekretów, powoli zagłębiać się w stworzone przez siebie przestrzenie. Daje też szansę na podziwianie rozmaitych fantazyjnych okazów flory, a od czasu do czasu sięga po prostu do motywów bajkowych, czym ucieszy najmłodszych fanów kolorowania. Propozycji jest tu całkiem sporo. Anita Graboś dostarcza odbiorcom gotowe i pełnowartościowe kompozycje, które po pokolorowaniu stanowić mogą ozdobę – ale pozostawia też trochę miejsca na własną inwencję, nie mówiąc już o tym, że jednostronny druk umożliwia samodzielne dorysowywanie kolejnych fragmentów rysunku. Są „Pestki” zbiorkiem ciekawym ze względu na szeroką rozpiętość wieku użytkowników, ponadto Graboś przypomina, jak działa wyobraźnia. Z pestek kiełkują pomysły. W efekcie praca nad tą kolorowanką staje się coraz bardziej satysfakcjonująca. A że na rynku istnieje już bardzo dużo tomików kreatywno-kolorowankowych, Anita Graboś próbuje do siebie przyciągnąć intrygującym tytułem i zapowiedzią niespodzianek. Przygotowuje dla odbiorców małą wyprawę do natury, przegląd dóbr wytwarzanych przez przyrodę. Widać w tej książce i bajkowość, i podziw dla roślin – a to dla użytkowników możliwość zabawy.
sobota, 17 września 2016
Jojo Moyes: Kiedy odszedłeś
Między słowami, Kraków 2016.
Po stracie
Historią Lou i Willa Jojo Moyes dała się poznać na polskim rynku wydawniczym i natychmiast podbiła serca czytelniczek. Jednak chociaż Will zakończył życie – zgodnie zresztą z własnymi planami – Lou musiała uporać się ze stratą i na nowo poukładać sobie egzystencję. To jej historia trafia do „Kiedy odszedłeś”, powieści po stracie. Na początku Lou w samotności przeżywa żałobę, napiętnowana w dodatku jako opiekunka sparaliżowanego, który popełnił samobójstwo. Lou tęskni i boryka się z poczuciem winy, nie umie poradzić sobie z rzeczywistością. Pamięć o Willu nie pozwala jej zacząć wszystkiego od nowa. Nawet grupa wsparcia na niewiele się przydaje. W „Kiedy odszedłeś” musi więc nadejść czas na zmiany. Pierwszą jest Sam, przystojny ratownik medyczny, który odrobinę odciąga Lou od zmartwień i nostalgii. Wszystko rozumie, jest mądry i daje kobiecie czas oraz wsparcie. Ale prawdziwym katalizatorem akcji staje się Lily, nastoletnia córka Willa, o której ten nie miał pojęcia. W poszukiwaniu swojego ojca Lily trafia do Lou i wywraca jej życie do góry nogami. Jest bezczelna i śmiała, nie ma żadnych zahamowań ani nic do stracenia. Ucieka od matki i kolejnego ojczyma i rozpaczliwie szuka akceptacji. A że przechodzi akurat okres buntu typowego dla wieku dojrzewania, przyczynia wszystkim sporo zmartwień. To Lily sprawia, że Lou znowu zaczyna doceniać życie i stawiać czoła wyzwaniom. Dopiero na tle prawdziwych problemów, w jakie pakuje się krnąbrna nastolatka, Jojo Moyes może rozwijać historię o miłości pokonującej niecodzienne przeszkody.
„Kiedy odszedłeś” to przede wszystkim całe grono ciekawie skonstruowanych postaci. Sam to oczywiste ucieleśnienie marzeń czytelniczek, Lily zamienia się chwilami w stereotyp nastolatki. Ale Moyes brawurowo radzi sobie z kreowaniem innych bohaterów z orbity Lou. Jej rodzice przełamują schematy i zyskują całkiem zrozumiały powód, żeby zająć się sobą, a nie dorosłą córką, choćby i podejrzewali u niej depresyjne skłonności. Pracodawca Lou to postać rodem z komedii, jest wyrazisty i przyciąga uwagę. Im dalej od podstawowego nurtu opowieści, tym lepiej radzi sobie ta autorka z powoływaniem do istnienia rozmaitych ludzi – czarnych charakterów lub tylko osób pogubionych w świecie (a należy też wziąć pod uwagę, że i pierwszy plan utrzymuje na wysokim poziomie). Pojedyncze osobowości składa w spójny obraz prawdziwej rodziny. W takim towarzystwie motyw żałoby przestaje dominować. Po odejściu Willa wszyscy muszą nauczyć się szukać szczęścia gdzie indziej.
W tej powieści Jojo Moyes wykorzystuje swój talent do snucia nieoczywistych fabuł jako podstawy do obyczajowej historii. Przesuwa akcent z majaczącego na horyzoncie romansu na relację kobiety i nastoletniej dziewczyny, udowadniając, że są sprawy ważniejsze niż rozpamiętywanie krzywd. Lily nadaje tu barw, jest kolejnym trudnym zagadnieniem (po wypadku Willa i związku Lou), które Moyes starannie opracowuje. Stara się, by ta historia była przepojona nadzieją i pozbawiona przytłaczających tonów. W „Kiedy odszedłeś” łatwo jest stracić to, o co się walczyło – ale taki sposób autorka wybiera, by bohaterowie mogli sobie uświadomić wartość relacji.
Cenne jest tutaj oderwanie się od fabularnych kolein, Jojo Moyes nie znosi łatwego wzruszania, zresztą bardzo często od tkliwości ucieka w ironiczny humor. Owszem może parę razy łzy wycisnąć, ale nie nastawia się na to, a przynajmniej nie stosuje tanich chwytów w podobnym celu. W tę opowieść szybko się wpada – i na długo pozostaje się z bohaterką. Moyes znowu udowadnia swoją wartość jako autorki powieści obyczajowych. Pozwala czytelnikom na przeżywanie poruszanych tematów, a jednocześnie zapewnia im dystans do codziennych problemów. Pisze tak, że chłonie się każde słowo właściwie bez świadomości przerzucania kolejnych kartek. „Kiedy odszedłeś” nie jest odcinaniem kuponów od bestsellerowego „Zanim się pojawiłeś”, to bardzo udana, ale i samodzielna kontynuacja.
Po stracie
Historią Lou i Willa Jojo Moyes dała się poznać na polskim rynku wydawniczym i natychmiast podbiła serca czytelniczek. Jednak chociaż Will zakończył życie – zgodnie zresztą z własnymi planami – Lou musiała uporać się ze stratą i na nowo poukładać sobie egzystencję. To jej historia trafia do „Kiedy odszedłeś”, powieści po stracie. Na początku Lou w samotności przeżywa żałobę, napiętnowana w dodatku jako opiekunka sparaliżowanego, który popełnił samobójstwo. Lou tęskni i boryka się z poczuciem winy, nie umie poradzić sobie z rzeczywistością. Pamięć o Willu nie pozwala jej zacząć wszystkiego od nowa. Nawet grupa wsparcia na niewiele się przydaje. W „Kiedy odszedłeś” musi więc nadejść czas na zmiany. Pierwszą jest Sam, przystojny ratownik medyczny, który odrobinę odciąga Lou od zmartwień i nostalgii. Wszystko rozumie, jest mądry i daje kobiecie czas oraz wsparcie. Ale prawdziwym katalizatorem akcji staje się Lily, nastoletnia córka Willa, o której ten nie miał pojęcia. W poszukiwaniu swojego ojca Lily trafia do Lou i wywraca jej życie do góry nogami. Jest bezczelna i śmiała, nie ma żadnych zahamowań ani nic do stracenia. Ucieka od matki i kolejnego ojczyma i rozpaczliwie szuka akceptacji. A że przechodzi akurat okres buntu typowego dla wieku dojrzewania, przyczynia wszystkim sporo zmartwień. To Lily sprawia, że Lou znowu zaczyna doceniać życie i stawiać czoła wyzwaniom. Dopiero na tle prawdziwych problemów, w jakie pakuje się krnąbrna nastolatka, Jojo Moyes może rozwijać historię o miłości pokonującej niecodzienne przeszkody.
„Kiedy odszedłeś” to przede wszystkim całe grono ciekawie skonstruowanych postaci. Sam to oczywiste ucieleśnienie marzeń czytelniczek, Lily zamienia się chwilami w stereotyp nastolatki. Ale Moyes brawurowo radzi sobie z kreowaniem innych bohaterów z orbity Lou. Jej rodzice przełamują schematy i zyskują całkiem zrozumiały powód, żeby zająć się sobą, a nie dorosłą córką, choćby i podejrzewali u niej depresyjne skłonności. Pracodawca Lou to postać rodem z komedii, jest wyrazisty i przyciąga uwagę. Im dalej od podstawowego nurtu opowieści, tym lepiej radzi sobie ta autorka z powoływaniem do istnienia rozmaitych ludzi – czarnych charakterów lub tylko osób pogubionych w świecie (a należy też wziąć pod uwagę, że i pierwszy plan utrzymuje na wysokim poziomie). Pojedyncze osobowości składa w spójny obraz prawdziwej rodziny. W takim towarzystwie motyw żałoby przestaje dominować. Po odejściu Willa wszyscy muszą nauczyć się szukać szczęścia gdzie indziej.
W tej powieści Jojo Moyes wykorzystuje swój talent do snucia nieoczywistych fabuł jako podstawy do obyczajowej historii. Przesuwa akcent z majaczącego na horyzoncie romansu na relację kobiety i nastoletniej dziewczyny, udowadniając, że są sprawy ważniejsze niż rozpamiętywanie krzywd. Lily nadaje tu barw, jest kolejnym trudnym zagadnieniem (po wypadku Willa i związku Lou), które Moyes starannie opracowuje. Stara się, by ta historia była przepojona nadzieją i pozbawiona przytłaczających tonów. W „Kiedy odszedłeś” łatwo jest stracić to, o co się walczyło – ale taki sposób autorka wybiera, by bohaterowie mogli sobie uświadomić wartość relacji.
Cenne jest tutaj oderwanie się od fabularnych kolein, Jojo Moyes nie znosi łatwego wzruszania, zresztą bardzo często od tkliwości ucieka w ironiczny humor. Owszem może parę razy łzy wycisnąć, ale nie nastawia się na to, a przynajmniej nie stosuje tanich chwytów w podobnym celu. W tę opowieść szybko się wpada – i na długo pozostaje się z bohaterką. Moyes znowu udowadnia swoją wartość jako autorki powieści obyczajowych. Pozwala czytelnikom na przeżywanie poruszanych tematów, a jednocześnie zapewnia im dystans do codziennych problemów. Pisze tak, że chłonie się każde słowo właściwie bez świadomości przerzucania kolejnych kartek. „Kiedy odszedłeś” nie jest odcinaniem kuponów od bestsellerowego „Zanim się pojawiłeś”, to bardzo udana, ale i samodzielna kontynuacja.
Star wars. Krótkie opowieści na dobranoc
Egmont, Warszawa 2016.
Kosmiczne przygody
Statki kosmiczne, tunele przestrzenne i świetlne miecze. W tomiku „Star wars. Krótkie opowieści na dobranoc” nie może tego zabraknąć. Bohaterowie, którzy trafili do zbiorowej wyobraźni, teraz powracają jako postacie z bajek, a właściwie z prostych historyjek fantasy opartych na filmowych motywach. Znajdzie się tu mnóstwo przygód i wiele wrażeń, w sam raz, żeby przekonać dzieci, że czytanie wiąże się z przyjemnością oraz relaksem i może stanowić pomost między dyscyplinami sztuk.
Podtytuł tej książki wyjaśnia wszystko. Motywy z „Gwiezdnych wojen” (części zostały zaznaczone w poszczególnych historiach) przerobione zostały tu na niewielkie i silnie zdynamizowane opowiadania, idealne nie tylko do czytania przed snem. Chociaż zdarzają się tu, jak w każdej publikacji z tego gatunku, trudne określenia, wyrazy niestosowane na co dzień, dzieci na „Star wars” mogą też ćwiczyć sztukę czytania. Każdy rozdział przedstawia perypetie innej postaci, czasami to drobny wyimek czyjejś egzystencji, czasami relacja z początków zmian. Bardzo wiele opowiastek opiera się na konfliktach zbrojnych, walkach i wyzwaniach czy trudnościach, które bohater musi przezwyciężyć, żeby udowodnić swoją wartość. W ten sposób także mali odbiorcy otrzymują dość ważną lekcję – razem z postaciami uczą się cierpliwości, wytrwałości czy determinacji. Tu żadne zwycięstwo nie przychodzi łatwo. Jednak sukces zależy od samych bohaterów, nawet ci, którzy uważają się za słabych lub niezdolnych do wykonania wyjątkowych zadań, wygrają, jeśli znajdą moc w sobie. „Star wars” nie jest więc tylko zestawem wojennych przygód: to zbiór pouczających (a nie męczących bez sensu) wskazówek dla dzieci. Z łatwością daje się tu odczytywać przesłania, a to zachęta do lektury. Opowiadania zostały bardzo zgrabnie ułożone. Przede wszystkim pozbawiono je rozbudowanych opisów, wystarczą drobnostki, żeby zasygnalizować odmienność światów czy egzotykę. Pod względem skrótowości w warstwie narracyjnej to bardziej bajki niż typowe literackie opowiadania. A przecież słowna asceza nie odbiera czytelnikom przyjemności śledzenia trafnie naszkicowanej akcji. Tu zawsze będzie dziać się dużo, a scenki zostały tak wybrane i przygotowane, żeby dać odbiorcom wyraźne powiązania z postaciami kojarzonymi z kin. Kiedy tylko to możliwe, akcentuje się prawość bohaterów, ich godne naśladowania postawy lub warte polecenia wybory. Ci dobrzy znajdują się na pierwszym planie, ale ich pozytywne oceny płyną mimochodem, jako dodatek do fabuły, nie ma tu bezpośredniego dawania innym przykładu. „Star wars” w pierwszej kolejności niesie rozrywkę, aspekty wychowawcze są dodatkiem, podpowiedzią dla rodziców, dlaczego wybrać akurat tę publikację. Chociaż tomik jest oczywistym wykorzystaniem popularności kinowej serii, nie wybrzmiewa jak tani gadżet. „Krótkie opowieści na dobranoc” zostały ładnie dopasowane do dziecięcej percepcji, ułożone z myślą o dzieciach i o korzyściach płynących z lektury.
Cały tomik (zawierający jedenaście dobranockowych historyjek) jest też albumem. Opowieściom przez cały czas towarzyszą kreskówkowe ilustracje. Mocne i zdecydowane kontury podkreślają charakter fabuł, a i niezłomność postaci, to one przenoszą atmosferę całości. Roi się tu od futurystycznych maszyn i konstrukcji, a wszystko daje się przełożyć na filmowe efekty. Także kolorystyka przenosi tomik ze stylistyki dziecięcej w młodzieżową, co jeszcze bardziej powinno przekonać najmłodszych do czytania. „Star wars. Krótkie opowieści na dobranoc” to obietnica przygody bajkowej i dorosłej jednocześnie, udana próba przekonania dzieci do książek. Żaden mały fan „Gwiezdnych wojen” nie przejdzie obojętnie obok takiej produkcji, nie ma zatem wątpliwości, że tomik przyniesie zamierzone efekty. „Star wars” to bardzo udana publikacja, pod względem doboru tematów, grafik i samego opracowania tekstowego. Robi też dobre wrażenie za sprawą wydania.
Kosmiczne przygody
Statki kosmiczne, tunele przestrzenne i świetlne miecze. W tomiku „Star wars. Krótkie opowieści na dobranoc” nie może tego zabraknąć. Bohaterowie, którzy trafili do zbiorowej wyobraźni, teraz powracają jako postacie z bajek, a właściwie z prostych historyjek fantasy opartych na filmowych motywach. Znajdzie się tu mnóstwo przygód i wiele wrażeń, w sam raz, żeby przekonać dzieci, że czytanie wiąże się z przyjemnością oraz relaksem i może stanowić pomost między dyscyplinami sztuk.
Podtytuł tej książki wyjaśnia wszystko. Motywy z „Gwiezdnych wojen” (części zostały zaznaczone w poszczególnych historiach) przerobione zostały tu na niewielkie i silnie zdynamizowane opowiadania, idealne nie tylko do czytania przed snem. Chociaż zdarzają się tu, jak w każdej publikacji z tego gatunku, trudne określenia, wyrazy niestosowane na co dzień, dzieci na „Star wars” mogą też ćwiczyć sztukę czytania. Każdy rozdział przedstawia perypetie innej postaci, czasami to drobny wyimek czyjejś egzystencji, czasami relacja z początków zmian. Bardzo wiele opowiastek opiera się na konfliktach zbrojnych, walkach i wyzwaniach czy trudnościach, które bohater musi przezwyciężyć, żeby udowodnić swoją wartość. W ten sposób także mali odbiorcy otrzymują dość ważną lekcję – razem z postaciami uczą się cierpliwości, wytrwałości czy determinacji. Tu żadne zwycięstwo nie przychodzi łatwo. Jednak sukces zależy od samych bohaterów, nawet ci, którzy uważają się za słabych lub niezdolnych do wykonania wyjątkowych zadań, wygrają, jeśli znajdą moc w sobie. „Star wars” nie jest więc tylko zestawem wojennych przygód: to zbiór pouczających (a nie męczących bez sensu) wskazówek dla dzieci. Z łatwością daje się tu odczytywać przesłania, a to zachęta do lektury. Opowiadania zostały bardzo zgrabnie ułożone. Przede wszystkim pozbawiono je rozbudowanych opisów, wystarczą drobnostki, żeby zasygnalizować odmienność światów czy egzotykę. Pod względem skrótowości w warstwie narracyjnej to bardziej bajki niż typowe literackie opowiadania. A przecież słowna asceza nie odbiera czytelnikom przyjemności śledzenia trafnie naszkicowanej akcji. Tu zawsze będzie dziać się dużo, a scenki zostały tak wybrane i przygotowane, żeby dać odbiorcom wyraźne powiązania z postaciami kojarzonymi z kin. Kiedy tylko to możliwe, akcentuje się prawość bohaterów, ich godne naśladowania postawy lub warte polecenia wybory. Ci dobrzy znajdują się na pierwszym planie, ale ich pozytywne oceny płyną mimochodem, jako dodatek do fabuły, nie ma tu bezpośredniego dawania innym przykładu. „Star wars” w pierwszej kolejności niesie rozrywkę, aspekty wychowawcze są dodatkiem, podpowiedzią dla rodziców, dlaczego wybrać akurat tę publikację. Chociaż tomik jest oczywistym wykorzystaniem popularności kinowej serii, nie wybrzmiewa jak tani gadżet. „Krótkie opowieści na dobranoc” zostały ładnie dopasowane do dziecięcej percepcji, ułożone z myślą o dzieciach i o korzyściach płynących z lektury.
Cały tomik (zawierający jedenaście dobranockowych historyjek) jest też albumem. Opowieściom przez cały czas towarzyszą kreskówkowe ilustracje. Mocne i zdecydowane kontury podkreślają charakter fabuł, a i niezłomność postaci, to one przenoszą atmosferę całości. Roi się tu od futurystycznych maszyn i konstrukcji, a wszystko daje się przełożyć na filmowe efekty. Także kolorystyka przenosi tomik ze stylistyki dziecięcej w młodzieżową, co jeszcze bardziej powinno przekonać najmłodszych do czytania. „Star wars. Krótkie opowieści na dobranoc” to obietnica przygody bajkowej i dorosłej jednocześnie, udana próba przekonania dzieci do książek. Żaden mały fan „Gwiezdnych wojen” nie przejdzie obojętnie obok takiej produkcji, nie ma zatem wątpliwości, że tomik przyniesie zamierzone efekty. „Star wars” to bardzo udana publikacja, pod względem doboru tematów, grafik i samego opracowania tekstowego. Robi też dobre wrażenie za sprawą wydania.
piątek, 16 września 2016
Ewa Szejner: Negocjuj, kobieto!
Burda, Warszawa 2016.
Oczekiwania
Chociaż Ewa Szejner we wstępie do tej publikacji uderza w feministyczne tony, dość szybko rezygnuje z walki w imieniu kobiet. Daje za to swoim odbiorczyniom podstawy do sztuki negocjacji, czy to w biznesie, czy w zwykłej pracy, czy z dziećmi, w domu. Zależy jej przede wszystkim na przygotowaniu czytelniczek do walki o własne cele – nastawia nie tyle na sukces, co na umiejętność wypracowywania kompromisów. „Negocjuj, kobieto” to książka przedstawiająca w prostych rozdziałach elementy negocjacji, techniki stosowane w kontaktach zawodowych i podstawowe terminy. Ewa Szejner chce dać odbiorczyniom świadomość, że można zmieniać niewygodne układy. Wie, że sztuka negocjacji przydaje się nie tylko paniom aktywnym zawodowo – podpowiada między innymi, jak zawalczyć o rabat w sklepie i jak rozwiązywać konflikty u młodszego pokolenia. Ale podstawa tej książki to nabranie wiary w moc negocjacji – i odwagi, by wcielać wskazówki w codzienne życie. Lektura może więc być i terapią.
Najpierw Ewa Szejner przytacza garść pojęć i definicji, szczególnie lubi wyraziste anglojęzyczne akronimy ułatwiające zapamiętanie kolejnych etapów negocjacji czy niezbędnych w tym procesie składników. To wiedza teoretyczna i można bez niej dawać sobie radę, ale autorce zależy na podbudowie do późniejszych zadań – zapewnia solidne fundamenty, a przy tym nie przytłacza dawką wiadomości. Kieruje w końcu tę książkę nie tylko do kobiet, które chcą stać się rekinami biznesu, ale również do zwykłych czytelniczek, także tych pozbawionych zawodowych ambicji. Umiejętność trafienia do tak szerokiego grona odbiorczyń to spory atut publikacji. W dalszej części Szejner odwołuje się do strategii czy technik, przywołując osiągnięcia specjalistów i badaczy – wszystko przybliża w formie notatek, nie rozwleka wywodów, często nawet stosuje wyliczenia i punkty, żeby ułatwić przyswajanie informacji. Zależy jej na tym, by książkę dało się wykorzystywać w codziennym życiu – a nie na napuszaniu tekstu i nabijaniu nim objętości. Poza tym lektura ma być również przyjemnością dla czytelniczek i w związku z tym z części niepotrzebnych wiadomości autorka rezygnuje. Koncentruje się na tym, co najważniejsze, nie wdaje się w szczegóły. Żeby dane łatwiej zapadały w pamięć, sięga po proste i obrazowe przykłady, przynajmniej pozornie z życia wzięte, takie, które da się przenieść na zwykłe życie w pracy lub w domu. Dosyć często też przytacza migawki ze swoich doświadczeń, to wyraźne dowody, że warto przyswoić sobie porady i stosować je w praktyce, nawet jeśli początkowo wydają się dziwne.
Chociaż autorka zwraca się w tej książce do kobiet i do ich potrzeb dostosowuje tematy, bardzo rzadko uderza w tony obecne we wstępie. Na „kobiecość” zwraca uwagę przy dość dokładnym omawianiu uścisku dłoni oraz… wykorzystywaniu stroju jako atutu w negocjacjach, a także wtedy, gdy zdradza odbiorczyniom sposoby na porozumienie się z pociechami i osiągnięcie zaplanowanych efektów. Poza tymi punktami stawia raczej na uniwersalność. Być może zdefiniowanie adresatek wpływa na język tej publikacji. Szejner nie musi popisywać się naukowym żargonem, wybiera normalność i zrozumiałość. Odcina się od typowych poradników i popularnonaukowych publikacji, bo nie chce bezosobowym stylem odstraszać odbiorczyń.
„Negocjuj, kobieto” to szansa na zmianę także dla pań niepewnych siebie i bojących się podejmować ryzyko. Ta książka pokazuje elementy prawdopodobnych scenariuszy i nastawia na sukces, a przy tym nie wywiera presji na czytelniczki. Można wypróbować przedstawiane tu rady, ale nie ma obowiązku przewartościowywania całej egzystencji. Ewa Szejner przekonuje do zmian, ale do nich nie zmusza. Jej pozycja może zatem paradoksalnie trafiać w pierwszej kolejności do nieprzekonanych.
Oczekiwania
Chociaż Ewa Szejner we wstępie do tej publikacji uderza w feministyczne tony, dość szybko rezygnuje z walki w imieniu kobiet. Daje za to swoim odbiorczyniom podstawy do sztuki negocjacji, czy to w biznesie, czy w zwykłej pracy, czy z dziećmi, w domu. Zależy jej przede wszystkim na przygotowaniu czytelniczek do walki o własne cele – nastawia nie tyle na sukces, co na umiejętność wypracowywania kompromisów. „Negocjuj, kobieto” to książka przedstawiająca w prostych rozdziałach elementy negocjacji, techniki stosowane w kontaktach zawodowych i podstawowe terminy. Ewa Szejner chce dać odbiorczyniom świadomość, że można zmieniać niewygodne układy. Wie, że sztuka negocjacji przydaje się nie tylko paniom aktywnym zawodowo – podpowiada między innymi, jak zawalczyć o rabat w sklepie i jak rozwiązywać konflikty u młodszego pokolenia. Ale podstawa tej książki to nabranie wiary w moc negocjacji – i odwagi, by wcielać wskazówki w codzienne życie. Lektura może więc być i terapią.
Najpierw Ewa Szejner przytacza garść pojęć i definicji, szczególnie lubi wyraziste anglojęzyczne akronimy ułatwiające zapamiętanie kolejnych etapów negocjacji czy niezbędnych w tym procesie składników. To wiedza teoretyczna i można bez niej dawać sobie radę, ale autorce zależy na podbudowie do późniejszych zadań – zapewnia solidne fundamenty, a przy tym nie przytłacza dawką wiadomości. Kieruje w końcu tę książkę nie tylko do kobiet, które chcą stać się rekinami biznesu, ale również do zwykłych czytelniczek, także tych pozbawionych zawodowych ambicji. Umiejętność trafienia do tak szerokiego grona odbiorczyń to spory atut publikacji. W dalszej części Szejner odwołuje się do strategii czy technik, przywołując osiągnięcia specjalistów i badaczy – wszystko przybliża w formie notatek, nie rozwleka wywodów, często nawet stosuje wyliczenia i punkty, żeby ułatwić przyswajanie informacji. Zależy jej na tym, by książkę dało się wykorzystywać w codziennym życiu – a nie na napuszaniu tekstu i nabijaniu nim objętości. Poza tym lektura ma być również przyjemnością dla czytelniczek i w związku z tym z części niepotrzebnych wiadomości autorka rezygnuje. Koncentruje się na tym, co najważniejsze, nie wdaje się w szczegóły. Żeby dane łatwiej zapadały w pamięć, sięga po proste i obrazowe przykłady, przynajmniej pozornie z życia wzięte, takie, które da się przenieść na zwykłe życie w pracy lub w domu. Dosyć często też przytacza migawki ze swoich doświadczeń, to wyraźne dowody, że warto przyswoić sobie porady i stosować je w praktyce, nawet jeśli początkowo wydają się dziwne.
Chociaż autorka zwraca się w tej książce do kobiet i do ich potrzeb dostosowuje tematy, bardzo rzadko uderza w tony obecne we wstępie. Na „kobiecość” zwraca uwagę przy dość dokładnym omawianiu uścisku dłoni oraz… wykorzystywaniu stroju jako atutu w negocjacjach, a także wtedy, gdy zdradza odbiorczyniom sposoby na porozumienie się z pociechami i osiągnięcie zaplanowanych efektów. Poza tymi punktami stawia raczej na uniwersalność. Być może zdefiniowanie adresatek wpływa na język tej publikacji. Szejner nie musi popisywać się naukowym żargonem, wybiera normalność i zrozumiałość. Odcina się od typowych poradników i popularnonaukowych publikacji, bo nie chce bezosobowym stylem odstraszać odbiorczyń.
„Negocjuj, kobieto” to szansa na zmianę także dla pań niepewnych siebie i bojących się podejmować ryzyko. Ta książka pokazuje elementy prawdopodobnych scenariuszy i nastawia na sukces, a przy tym nie wywiera presji na czytelniczki. Można wypróbować przedstawiane tu rady, ale nie ma obowiązku przewartościowywania całej egzystencji. Ewa Szejner przekonuje do zmian, ale do nich nie zmusza. Jej pozycja może zatem paradoksalnie trafiać w pierwszej kolejności do nieprzekonanych.
czwartek, 15 września 2016
Tony Adams, Ian Ridley: Uzależniony
SQN, Kraków 2016.
Namiętności
"Uzależniony" to opowieść o nałogach. Uprawianie sportu często bywa ratunkiem dla ludzi, którzy zerwali z nałogiem, przypomina o tym choćby seria autobiografii długodystansowców. Trudno jednak sobie wyobrazić równoczesne uprawianie sportu i popadanie w nałóg, który wyniszcza organizm. Taką drogę przez długi czas fundował sobie Tony Adams, znany piłkarz (między innymi grający w reprezentacji Anglii). O swoich dwóch życiowych namiętnościach opowiada – przy pomocy Iana Ridleya – w bardzo szczegółowej i bardzo szczerej książce.
Tytułowy stan odnosi na przemian do rosnącej liczby piw, lub do wyczynów na boisku. Adams nie zna granic. Jeśli się bawi, to na całego, nie potrafi poprzestać na jednym czy dwóch piwach – pije, dopóki nie urwie mu się film. Przez pijaństwo trafia do więzienia, przez pijaństwo traci kontakt z własnymi dziećmi i popada w konflikty z kolejnymi szkoleniowcami. Pije, żeby opanować nerwy, żeby pokonać stres, którego dostarcza mu piłka nożna. W pierwszej fazie kariery łączy ostre imprezowanie z terminami meczy, ale stopniowo zaczyna wpadać w pułapkę. Jeszcze nie rozumie, że potrzebuje fachowej pomocy i sam nie poradzi sobie z wyzwaniem. Oparcia nie da mu też żona: ta sama walczy z uzależnieniem od narkotyków. Tony Adams przechodzi różne etapy alkoholizmu – wszystkie analizuje bardzo drobiazgowo, jakby jego przykład mógł być punktem odniesienia dla innych i impulsem do zerwania z nałogiem. Temat picia jednak nie dominuje w tej publikacji, według autobiografii piłka nożna stanowi dla niego przeciwwagę.
Tony Adams piłkę uwielbia, nie ma problemu z mozolnym trenowaniem stałych fragmentów gry, słucha trenerów i nie próbuje włączać się do dyskusji. W sporcie uwielbia sport, a nie relacje towarzyskie czy wizję wielkiej kariery i niedookreślone szanse na lepszą przyszłość. Opowiada o różnych rozgrywkach, w których brał udział, i tu również stara się nakreślać wszelkie możliwe dane, czasami potrafi podać nawet godzinowe rozpiski, kiedy bardzo zależy mu na dokładności i przekonaniu do czegoś czytelników. W takim wymiarze odbiorcom nagromadzenie faktów na wiele się nie przyda, chyba że jakiś starszy fan futbolu zechce powrócić do emocji zapamiętanych z trybun. Adams potrzebuje takiego przyjrzenia się swojemu sportowemu życiorysowi, żeby poszukać odpowiedzi na pytanie, co nim kierowało przy podejmowaniu kolejnych decyzji. Piłka nożna to jego filozofia – ale porażki wcale nie budują charakteru, prowadzą tylko do pogłębiania alkoholowego problemu.
Tak toczy się ta książka. Tony Adams prowadzi od piłki do piwa, od piwa do piłki. Od czasu do czasu wspomina o swojej rodzinie i trudnościach związanych z nałogami. Dopiero kiedy na dobre decyduje się zerwać z pijaństwem, może inaczej spojrzeć na siebie. Wprawdzie sporo ścieżek z tomu wygląda dość typowo – ale dla kibiców będzie się liczyć dostęp do tajemnic gwiazdy. Adams nie zamierza ukrywać nic, co dotyczyłoby kariery i wyjścia z nałogu. Inne sprawy mniej go absorbują.
Szczegółowość dla niektórych będzie zaletą, innych czytelników mogą jednak zmęczyć niekończące się analizy treningów czy meczy. Ian Ridley otrzymuje olbrzymi materiał, z którego ma ulepić zgrabną historię – autobiografię sportowca. Nic dziwnego, że podpiera się schematami konstrukcyjnymi i frazami, które w każdym przypadku brzmią podobnie, choć są przecież wynikiem indywidualnych przeżyć. Tony Adams przedstawia boiskowe emocje z wytrwałością i godnymi podziwu autoanalizami – więc skoro czytelnicy znają koleiny historii, pozostaje im cieszyć się śledzeniem samych wyzwań. To one w końcu sprawiają, że tom jest tak bardzo rozbudowany.
Namiętności
"Uzależniony" to opowieść o nałogach. Uprawianie sportu często bywa ratunkiem dla ludzi, którzy zerwali z nałogiem, przypomina o tym choćby seria autobiografii długodystansowców. Trudno jednak sobie wyobrazić równoczesne uprawianie sportu i popadanie w nałóg, który wyniszcza organizm. Taką drogę przez długi czas fundował sobie Tony Adams, znany piłkarz (między innymi grający w reprezentacji Anglii). O swoich dwóch życiowych namiętnościach opowiada – przy pomocy Iana Ridleya – w bardzo szczegółowej i bardzo szczerej książce.
Tytułowy stan odnosi na przemian do rosnącej liczby piw, lub do wyczynów na boisku. Adams nie zna granic. Jeśli się bawi, to na całego, nie potrafi poprzestać na jednym czy dwóch piwach – pije, dopóki nie urwie mu się film. Przez pijaństwo trafia do więzienia, przez pijaństwo traci kontakt z własnymi dziećmi i popada w konflikty z kolejnymi szkoleniowcami. Pije, żeby opanować nerwy, żeby pokonać stres, którego dostarcza mu piłka nożna. W pierwszej fazie kariery łączy ostre imprezowanie z terminami meczy, ale stopniowo zaczyna wpadać w pułapkę. Jeszcze nie rozumie, że potrzebuje fachowej pomocy i sam nie poradzi sobie z wyzwaniem. Oparcia nie da mu też żona: ta sama walczy z uzależnieniem od narkotyków. Tony Adams przechodzi różne etapy alkoholizmu – wszystkie analizuje bardzo drobiazgowo, jakby jego przykład mógł być punktem odniesienia dla innych i impulsem do zerwania z nałogiem. Temat picia jednak nie dominuje w tej publikacji, według autobiografii piłka nożna stanowi dla niego przeciwwagę.
Tony Adams piłkę uwielbia, nie ma problemu z mozolnym trenowaniem stałych fragmentów gry, słucha trenerów i nie próbuje włączać się do dyskusji. W sporcie uwielbia sport, a nie relacje towarzyskie czy wizję wielkiej kariery i niedookreślone szanse na lepszą przyszłość. Opowiada o różnych rozgrywkach, w których brał udział, i tu również stara się nakreślać wszelkie możliwe dane, czasami potrafi podać nawet godzinowe rozpiski, kiedy bardzo zależy mu na dokładności i przekonaniu do czegoś czytelników. W takim wymiarze odbiorcom nagromadzenie faktów na wiele się nie przyda, chyba że jakiś starszy fan futbolu zechce powrócić do emocji zapamiętanych z trybun. Adams potrzebuje takiego przyjrzenia się swojemu sportowemu życiorysowi, żeby poszukać odpowiedzi na pytanie, co nim kierowało przy podejmowaniu kolejnych decyzji. Piłka nożna to jego filozofia – ale porażki wcale nie budują charakteru, prowadzą tylko do pogłębiania alkoholowego problemu.
Tak toczy się ta książka. Tony Adams prowadzi od piłki do piwa, od piwa do piłki. Od czasu do czasu wspomina o swojej rodzinie i trudnościach związanych z nałogami. Dopiero kiedy na dobre decyduje się zerwać z pijaństwem, może inaczej spojrzeć na siebie. Wprawdzie sporo ścieżek z tomu wygląda dość typowo – ale dla kibiców będzie się liczyć dostęp do tajemnic gwiazdy. Adams nie zamierza ukrywać nic, co dotyczyłoby kariery i wyjścia z nałogu. Inne sprawy mniej go absorbują.
Szczegółowość dla niektórych będzie zaletą, innych czytelników mogą jednak zmęczyć niekończące się analizy treningów czy meczy. Ian Ridley otrzymuje olbrzymi materiał, z którego ma ulepić zgrabną historię – autobiografię sportowca. Nic dziwnego, że podpiera się schematami konstrukcyjnymi i frazami, które w każdym przypadku brzmią podobnie, choć są przecież wynikiem indywidualnych przeżyć. Tony Adams przedstawia boiskowe emocje z wytrwałością i godnymi podziwu autoanalizami – więc skoro czytelnicy znają koleiny historii, pozostaje im cieszyć się śledzeniem samych wyzwań. To one w końcu sprawiają, że tom jest tak bardzo rozbudowany.
środa, 14 września 2016
Izabella Frączyk: Szczęście w nieszczęściu
Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.
Prezenty
Miło jest czasem dla relaksu poczytać bajkę absolutną, historię, w której dobry los nie zawodzi i wszelkie problemy rozwiązuje niemal od razu, nie pozostawiając po nich śladu w psychice postaci ani w podejmowanych decyzjach. Miło poczytać opowieść, w której bohaterka się nie miota, tylko przyjmuje kolejne pocałunki fortuny. Zwłaszcza gdy do autorki ma się już zaufanie – i gdy narracja przepojona jest humorem. Izabella Frączyk to ta autorka, a „Szczęście w nieszczęściu” – jej najnowsza obyczajówka bajkowo-romansowa ze spełnionymi marzeniami o sielance. Kiedy Klarze wali się świat, wiadomo, że to element obowiązkowy schematu czytadeł dla pań. Każda bohaterka musi przez to przejść, żeby znaleźć swoje miejsce i nową miłość, tym razem wolną od wad. Zwykle po odkryciu niewierności partnera bohaterki powieści wyjeżdżają na odludzie – Klara też tak robi, ale w Capich Rogach ma wszystko oprócz spokoju. Na szczęście jest tu tylko na kilka dni. Na nieszczęście musi opuścić swoje mieszkanie. Czeka na nią dom odziedziczony po babci, ale Klara wzbrania się przed zamieszkaniem tam. Tyle, że nie ma wyjścia.
Kolejne elementy układanki potrzebne do uzyskania stabilizacji nadciągają same, i to falami. Ledwo bohaterka zdąży pomyśleć o potrzebie znalezienia pracy – zyskuje całkiem nieźle płatną. Musi przeprowadzić remont domu – pieniądze spadają prawie z nieba. Chce miłości – dostanie, i to w nadmiarze. Od przybytku wprawdzie głowa nie boli, ale Klarę czeka też, rzecz jasna, trochę rozczarowań. To jednak powieściowa realizacja pięknego snu, nie ma się co długo martwić. Frączyk nie zamierza zadręczać odbiorczyń dylematami bohaterki, kusi za to spełnianiem marzeń, nawet tych kompletnie w zwyczajności nierealnych. Bo i dlaczego nie?
Normalność zapewnia Zośka, energiczna i rzeczowa przyjaciółka Klary, i to przyjaciółka z prawdziwego zdarzenia. Zośka, kiedy trzeba, potrafi przejąć inicjatywę i uknuć całkiem sprytny rozbudowany plan, żeby uszczęśliwić Klarę. Zawsze działa dla jej dobra, również gdy na śmiałe wyczyny nie uzyskałaby zgody przyjaciółki. Zośka śmieje się głośno, trzaska drzwiami i bywa hałaśliwa, ale o takiej bratniej duszy można marzyć. W ogóle udały się autorce w tej powieści kreacje postaci – i to nie tylko tych z pierwszego planu. Trafia w dziesiątkę raz za razem, czy przedstawia odbiorcom włoskiego donżuana, czy miłego sąsiada, kombinatora czy lokalną złotą rączkę. Tu postacie są raczej prostolinijne, nie ma czasu ani powodu komplikować im życiorysów – ale to się sprawdza w lekturze. Klara ma w swoim otoczeniu ludzi, do których może się zgłosić z prośbą o pomoc.
Wielką zaletą sielankowej historii z wpisanym w oś fabularną obowiązkowym happy endem jest humor. Izabella Frączyk zwykle pisze pogodnie, ale tym razem decyduje się na kaskady żartów. Nieważne, czy ma na to wpływ ułatwianie bohaterce egzystencji, czy pomysł na lekko satyryczny komentarz do lubianych w kobiecej prozie motywów – ta książka skrzy się dowcipem. To dowcip sprawia, że nie przeszkadzają nikomu ani oczywiste rozwiązania, ani prezenty losu. Skoro całość toczy się pogodnie i prawie bez problemów, humor staje się znakomitym uzupełnieniem, powodem, dla którego z przyjemnością spędza się czas w domu Klary. I przyczyną dobrej lekturowej zabawy mimo spełniania wszystkich marzeń postaci.
Nie ma wielkiego problemu nawet z przyjęciem dość literackich ustaleń w części dialogów. Autorka tym razem indywidualizuje językowo postacie przez dodawanie im specyficznych wtrąceń. Tam jednak, gdzie sytuacja wymaga rzeczowych ustaleń, choćby przy odwdzięczaniu się za drobne i ogromne przysługi, bohaterowie przechodzą w rytm handlowy, wysuwają od razu gotowe propozycje rewanżu i brzmi to jak rodzaj umowy, bardziej oficjalnie, niż wskazywałby na to stopień zażyłości. A jednak jest „Szczęście w nieszczęściu” tomem, po który czytelniczki – spragnione szczęścia – będą chętnie sięgać. To rozrywka połączona z baśniowymi obietnicami, odejście od codziennych zmartwień i od rutyny – smakowita dawka humoru i ziszczonych marzeń oraz przyjemnych prezentów. W sam raz dla zmęczonych obowiązkami fanek pogodnych czytadeł o krzepiącej wymowie.
Prezenty
Miło jest czasem dla relaksu poczytać bajkę absolutną, historię, w której dobry los nie zawodzi i wszelkie problemy rozwiązuje niemal od razu, nie pozostawiając po nich śladu w psychice postaci ani w podejmowanych decyzjach. Miło poczytać opowieść, w której bohaterka się nie miota, tylko przyjmuje kolejne pocałunki fortuny. Zwłaszcza gdy do autorki ma się już zaufanie – i gdy narracja przepojona jest humorem. Izabella Frączyk to ta autorka, a „Szczęście w nieszczęściu” – jej najnowsza obyczajówka bajkowo-romansowa ze spełnionymi marzeniami o sielance. Kiedy Klarze wali się świat, wiadomo, że to element obowiązkowy schematu czytadeł dla pań. Każda bohaterka musi przez to przejść, żeby znaleźć swoje miejsce i nową miłość, tym razem wolną od wad. Zwykle po odkryciu niewierności partnera bohaterki powieści wyjeżdżają na odludzie – Klara też tak robi, ale w Capich Rogach ma wszystko oprócz spokoju. Na szczęście jest tu tylko na kilka dni. Na nieszczęście musi opuścić swoje mieszkanie. Czeka na nią dom odziedziczony po babci, ale Klara wzbrania się przed zamieszkaniem tam. Tyle, że nie ma wyjścia.
Kolejne elementy układanki potrzebne do uzyskania stabilizacji nadciągają same, i to falami. Ledwo bohaterka zdąży pomyśleć o potrzebie znalezienia pracy – zyskuje całkiem nieźle płatną. Musi przeprowadzić remont domu – pieniądze spadają prawie z nieba. Chce miłości – dostanie, i to w nadmiarze. Od przybytku wprawdzie głowa nie boli, ale Klarę czeka też, rzecz jasna, trochę rozczarowań. To jednak powieściowa realizacja pięknego snu, nie ma się co długo martwić. Frączyk nie zamierza zadręczać odbiorczyń dylematami bohaterki, kusi za to spełnianiem marzeń, nawet tych kompletnie w zwyczajności nierealnych. Bo i dlaczego nie?
Normalność zapewnia Zośka, energiczna i rzeczowa przyjaciółka Klary, i to przyjaciółka z prawdziwego zdarzenia. Zośka, kiedy trzeba, potrafi przejąć inicjatywę i uknuć całkiem sprytny rozbudowany plan, żeby uszczęśliwić Klarę. Zawsze działa dla jej dobra, również gdy na śmiałe wyczyny nie uzyskałaby zgody przyjaciółki. Zośka śmieje się głośno, trzaska drzwiami i bywa hałaśliwa, ale o takiej bratniej duszy można marzyć. W ogóle udały się autorce w tej powieści kreacje postaci – i to nie tylko tych z pierwszego planu. Trafia w dziesiątkę raz za razem, czy przedstawia odbiorcom włoskiego donżuana, czy miłego sąsiada, kombinatora czy lokalną złotą rączkę. Tu postacie są raczej prostolinijne, nie ma czasu ani powodu komplikować im życiorysów – ale to się sprawdza w lekturze. Klara ma w swoim otoczeniu ludzi, do których może się zgłosić z prośbą o pomoc.
Wielką zaletą sielankowej historii z wpisanym w oś fabularną obowiązkowym happy endem jest humor. Izabella Frączyk zwykle pisze pogodnie, ale tym razem decyduje się na kaskady żartów. Nieważne, czy ma na to wpływ ułatwianie bohaterce egzystencji, czy pomysł na lekko satyryczny komentarz do lubianych w kobiecej prozie motywów – ta książka skrzy się dowcipem. To dowcip sprawia, że nie przeszkadzają nikomu ani oczywiste rozwiązania, ani prezenty losu. Skoro całość toczy się pogodnie i prawie bez problemów, humor staje się znakomitym uzupełnieniem, powodem, dla którego z przyjemnością spędza się czas w domu Klary. I przyczyną dobrej lekturowej zabawy mimo spełniania wszystkich marzeń postaci.
Nie ma wielkiego problemu nawet z przyjęciem dość literackich ustaleń w części dialogów. Autorka tym razem indywidualizuje językowo postacie przez dodawanie im specyficznych wtrąceń. Tam jednak, gdzie sytuacja wymaga rzeczowych ustaleń, choćby przy odwdzięczaniu się za drobne i ogromne przysługi, bohaterowie przechodzą w rytm handlowy, wysuwają od razu gotowe propozycje rewanżu i brzmi to jak rodzaj umowy, bardziej oficjalnie, niż wskazywałby na to stopień zażyłości. A jednak jest „Szczęście w nieszczęściu” tomem, po który czytelniczki – spragnione szczęścia – będą chętnie sięgać. To rozrywka połączona z baśniowymi obietnicami, odejście od codziennych zmartwień i od rutyny – smakowita dawka humoru i ziszczonych marzeń oraz przyjemnych prezentów. W sam raz dla zmęczonych obowiązkami fanek pogodnych czytadeł o krzepiącej wymowie.
wtorek, 13 września 2016
Daniel de Latour: Narzędziowy blok rysunkowy. Rysowanki. Łamigłówki. Kolorowanki
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Wyobraźnia
„Narzędziowy blok rysunkowy”, który proponuje małym majsterkowiczom Daniel de Latour to publikacja bardzo udana i ciekawa. Jak zwykle w popserii, lewa strona każdej rozkładówki zawiera ciekawostki, prawa – zagadki. W ramach ciekawostek autor wyszukuje najbardziej dziwaczne narzędzia, jakie dziecko mogłoby sobie wyobrazić (między innymi siatkę na wąsy) lub przedmioty, które z typowym wyposażeniem warsztatu wcale się nie kojarzą (torba na zakupy). podaje ciekawostki humorystycznie i z dodatkowymi komentarzami, które budzą śmiech. Inaczej niż w przypadku poprzednich bloków rysunkowych w Naszej Księgarni, tu nad wiadomościami znajdują się jeszcze satyryczne ilustracje powiązane tematem. Nie zajmują całego wolnego miejsca na stronie, każdy może dorysować tu coś swojego, pokolorować obrazek lub go uzupełnić tym, co podpowie mu wyobraźnia. Z kolei prawa strona rozkładówki to miejsce na zabawy i zagadki. Daniel de Latour kilka razy uczy maluchy, jak narysować określone narzędzie (rozbija ten proces na kilka prostych kroków), bardzo często odwołuje się do twórczego podejścia dzieci. Trzeba na przykład wymyślić i narysować coś, co zdziwiło śrubokręty (i nie ma tu żadnych wskazówek czy podpowiedzi!), stworzyć komiks o młotku, zaproponować nowe narzędzia (albo narysować narzędzia z poprzekręcanymi zabawnie nazwami). Są tu też klasyczne zabawy: labirynty, gry w połącz kropki, znajdowanie par – ale bez wątpienia najciekawsze i najbardziej rozwijające wyobraźnię będą samodzielne prace dzieci. Daniel de Latour i tutaj nie ustaje w edukowaniu małych majsterkowiczów: wprowadza kolejne narzędzia i przypomina ich nazwy nawet w kolorowankach.
„Narzędziowy blok rysunkowy” to tomik stworzony z humorem – dowcip jest w nim równie ważny jak cele edukacyjne. To sprawia, że dzieci dużo chętniej sięgać będą po książeczkę: w poszukiwaniu ciekawostek, ale i dla zabawnych bohaterów czy ich perypetii. Znajduje się tu bardzo dużo informacji – kompletnie nieprzydatnych (jakiego narzędzia używa ośmiornica), ale przez swoją egzotykę kuszących i zachęcających do czytania. Daniel de Latour nie zanudza wizytami w zwykłym warsztacie, jego bohaterowie rozłażą się po świecie i dowiadują się ciekawych rzeczy. Takiej lekturze nikt się nie oprze. Tomik nie tylko tym się na rynku wyróżnia. Autor stawia bowiem na rysunki satyryczne i bardzo proste, wybiera nieskomplikowane kształty, którym nadaje charakteru za sprawą oczu czy min. To pozwala maluchom cieszyć się tematem narzędzi. Warto też zaznaczyć, że tak przygotowane rysunki okazują się dość proste do powtarzania (dziecko ćwiczy wówczas zdolności manualne) i do samego kolorowania. Do bohaterów z tomiku szybko można poczuć sympatię: narzędzia są łobuzerskie, ciekawskie i śmieszne.
W tej publikacji bardzo liczą się wiadomości spoza standardowo podawanych najmłodszym. Daniel de Latour zadbał o to, by dzieci nie nudziło testowanie kolejnych zadań. Jedyną wadą „Narzędziowego bloku rysunkowego” jest to, że kiedyś się skończy. Co ciekawe, chociaż tytuł wskazywałby raczej na chłopców jako docelową grupę odbiorców, i dziewczynki mogą się dobrze bawić z bohaterami tomiku. Tu najważniejsza jest pomysłowość, ćwiczenie wyobraźni i logicznego myślenia. Cieszy fakt, że autor pozwala odbiorcom na kreatywne popisy – to sprawia, że każdy tomik stanie się niepowtarzalnym zbiorkiem pomysłów i propozycji. Nie ma w części zadań złych rozwiązań, co tylko zachęci dzieci do pracy. „Narzędziowy blok rysunkowy” to publikacja warta polecenia – i jeden z lepszych tomików w podserii dla małych twórców.
Wyobraźnia
„Narzędziowy blok rysunkowy”, który proponuje małym majsterkowiczom Daniel de Latour to publikacja bardzo udana i ciekawa. Jak zwykle w popserii, lewa strona każdej rozkładówki zawiera ciekawostki, prawa – zagadki. W ramach ciekawostek autor wyszukuje najbardziej dziwaczne narzędzia, jakie dziecko mogłoby sobie wyobrazić (między innymi siatkę na wąsy) lub przedmioty, które z typowym wyposażeniem warsztatu wcale się nie kojarzą (torba na zakupy). podaje ciekawostki humorystycznie i z dodatkowymi komentarzami, które budzą śmiech. Inaczej niż w przypadku poprzednich bloków rysunkowych w Naszej Księgarni, tu nad wiadomościami znajdują się jeszcze satyryczne ilustracje powiązane tematem. Nie zajmują całego wolnego miejsca na stronie, każdy może dorysować tu coś swojego, pokolorować obrazek lub go uzupełnić tym, co podpowie mu wyobraźnia. Z kolei prawa strona rozkładówki to miejsce na zabawy i zagadki. Daniel de Latour kilka razy uczy maluchy, jak narysować określone narzędzie (rozbija ten proces na kilka prostych kroków), bardzo często odwołuje się do twórczego podejścia dzieci. Trzeba na przykład wymyślić i narysować coś, co zdziwiło śrubokręty (i nie ma tu żadnych wskazówek czy podpowiedzi!), stworzyć komiks o młotku, zaproponować nowe narzędzia (albo narysować narzędzia z poprzekręcanymi zabawnie nazwami). Są tu też klasyczne zabawy: labirynty, gry w połącz kropki, znajdowanie par – ale bez wątpienia najciekawsze i najbardziej rozwijające wyobraźnię będą samodzielne prace dzieci. Daniel de Latour i tutaj nie ustaje w edukowaniu małych majsterkowiczów: wprowadza kolejne narzędzia i przypomina ich nazwy nawet w kolorowankach.
„Narzędziowy blok rysunkowy” to tomik stworzony z humorem – dowcip jest w nim równie ważny jak cele edukacyjne. To sprawia, że dzieci dużo chętniej sięgać będą po książeczkę: w poszukiwaniu ciekawostek, ale i dla zabawnych bohaterów czy ich perypetii. Znajduje się tu bardzo dużo informacji – kompletnie nieprzydatnych (jakiego narzędzia używa ośmiornica), ale przez swoją egzotykę kuszących i zachęcających do czytania. Daniel de Latour nie zanudza wizytami w zwykłym warsztacie, jego bohaterowie rozłażą się po świecie i dowiadują się ciekawych rzeczy. Takiej lekturze nikt się nie oprze. Tomik nie tylko tym się na rynku wyróżnia. Autor stawia bowiem na rysunki satyryczne i bardzo proste, wybiera nieskomplikowane kształty, którym nadaje charakteru za sprawą oczu czy min. To pozwala maluchom cieszyć się tematem narzędzi. Warto też zaznaczyć, że tak przygotowane rysunki okazują się dość proste do powtarzania (dziecko ćwiczy wówczas zdolności manualne) i do samego kolorowania. Do bohaterów z tomiku szybko można poczuć sympatię: narzędzia są łobuzerskie, ciekawskie i śmieszne.
W tej publikacji bardzo liczą się wiadomości spoza standardowo podawanych najmłodszym. Daniel de Latour zadbał o to, by dzieci nie nudziło testowanie kolejnych zadań. Jedyną wadą „Narzędziowego bloku rysunkowego” jest to, że kiedyś się skończy. Co ciekawe, chociaż tytuł wskazywałby raczej na chłopców jako docelową grupę odbiorców, i dziewczynki mogą się dobrze bawić z bohaterami tomiku. Tu najważniejsza jest pomysłowość, ćwiczenie wyobraźni i logicznego myślenia. Cieszy fakt, że autor pozwala odbiorcom na kreatywne popisy – to sprawia, że każdy tomik stanie się niepowtarzalnym zbiorkiem pomysłów i propozycji. Nie ma w części zadań złych rozwiązań, co tylko zachęci dzieci do pracy. „Narzędziowy blok rysunkowy” to publikacja warta polecenia – i jeden z lepszych tomików w podserii dla małych twórców.
poniedziałek, 12 września 2016
K. L. Armstrong, M. A. Marr: Kruki Odyna
Wilga, Warszawa 2016.
Pułapki
Nadciąga koniec świata obwieszczany w mitologii nordyckiej, a oddalić go może tylko grupka dzieci, które całkiem niedawno dowiedziały się, że są potomkami bogów. Do niedawna jeszcze te dzieci nie darzyły się nawet sympatią, teraz muszą tworzyć zgraną drużynę i wybierać między własnym szczęściem a dobrem ogółu. Zanikają ich dziecinne niesnaski i nieporozumienia, teraz trzeba zająć się ważniejszymi sprawami. Na przykład uwolnić tego, który zgodnie z mitem musiał umrzeć. Bohaterowie „Kruków Odyna” dobrze orientują się w nordyckiej mitologii, ale przekonują się też, że mogą zmieniać jej bieg: sukces w konkretnej misji odwraca wydarzenia. To wprowadza element niespodzianki, ale nie chaosu. Z reguły mity stanowią rodzaj wskazówki, którą trzeba odpowiednio zinterpretować, żeby stała się przydatna i prawdziwa. K. L. Armstrong i M. A. Marr kontynuują Kroniki Blackwell w dobrym stylu.
Zaczyna się ten tom od mocnego uderzenia: walka z dwugłowym potworem czy żrące jezioro pełne zombie – zmarłych wikingów – to zagrożenia, które nie mogą się równać z przeszkodami w typowych powieściach fantasy o ukierunkowaniu sensacyjnym. Ale w zalewie zagrożeń w „Krukach Odyna” dużo bardziej niż dawka adrenaliny liczy się budowanie zespołu z prawdziwego zdarzenia. Każde z bohaterów posiada niezwykłą magiczną umiejętność, która przydaje się w walce lub dla jej uniknięcia. Oczywiście porównywanie się do towarzyszy rodzi zwykle frustrację, ale nastolatki muszą w końcu zrozumieć, że ich siła tkwi we współdziałaniu. Przy takiej świadomości można zrezygnować z poświęceń dla dobra grupy. Wystarczy, że każdy zajmie się tym, co do niego należy. I tak zadania okazują się ponad siły dla zwykłych ludzi, trzeba mieć w sobie krew bogów, żeby poradzić sobie z wyzwaniami. Autorki nie boją się turpizmu, na część wydarzeń stopniowo przygotowują (tak jest z utratą oka przez jedną z postaci), inne odsuwają, stawiając na słowne potyczki – ale do konfrontacji i okrutnych starć dochodzić tu musi, gra toczy się o zbyt wysoką stawkę.
Tyle że w „Krukach Odyna” podstawowe niebezpieczeństwo nie czai się w alternatywnym świecie fantazji i wierzeń. Tu wszystko jest przewidywalne, nawet jeśli dotyczy zaplanowanych okrucieństw. Inaczej wśród ludzi, ci szykują sporo nieprzyjemności i nie uprzedzają o tym. Wydawać by się mogło, że ocalenie przed wielką zimą, której niemal nikt nie przeżyje, to priorytet dla wszystkich, tymczasem dzieci znów przekonują się, że liczyć mogą wyłącznie na siebie. Zresztą tu nadmierne zaufanie nie popłaca.
Obok krwawych scen i krzepiących motywów z budowania bohaterskiego teamu autorki decydują się i na wprowadzanie do akcji humoru. To, co w mitach mogło się tłumaczyć, dla dzisiejszych nastolatków czasem stanie się powodem zażenowania. Magia nie zawsze bywa obiektem zazdrości, czego dowodem staną się zaczarowane kozy. akie wątki nadają lekkości tej historii i sprawiają, że nie przytłacza odbiorców nadmiernym czerpaniem z intertekstualnych zabaw. „Kruki Odyna” nawet bardziej niż „Wilki Lokiego” dostarczają rozrywki. Pominięcie warstwy inicjacyjnej sprawia, że czytelnikom łatwiej będzie wstrzelić się w narrację. Swoje znaczenie ma też fakt, że bohaterowie dojrzewają i mniej ścierają się między sobą w obliczu silniejszego przeciwnika. „Kruki Odyna” to kolejna popzabawa z mitami skandynawskimi, ale nie przypomina żerowania na tradycyjnych przekazach, a twórcze ich opracowanie. Tak przygotowana powieść pomaga budzić zainteresowanie dawnymi wierzeniami, odbiorców może skusić też do sięgnięcia do źródeł i rozpracowywania kolejnych sytuacji w oparciu o narzucane klucze interpretacyjne. Ale i bez tego Armstrong i Marr zapewniają czytelnikom udaną lekturę.
Pułapki
Nadciąga koniec świata obwieszczany w mitologii nordyckiej, a oddalić go może tylko grupka dzieci, które całkiem niedawno dowiedziały się, że są potomkami bogów. Do niedawna jeszcze te dzieci nie darzyły się nawet sympatią, teraz muszą tworzyć zgraną drużynę i wybierać między własnym szczęściem a dobrem ogółu. Zanikają ich dziecinne niesnaski i nieporozumienia, teraz trzeba zająć się ważniejszymi sprawami. Na przykład uwolnić tego, który zgodnie z mitem musiał umrzeć. Bohaterowie „Kruków Odyna” dobrze orientują się w nordyckiej mitologii, ale przekonują się też, że mogą zmieniać jej bieg: sukces w konkretnej misji odwraca wydarzenia. To wprowadza element niespodzianki, ale nie chaosu. Z reguły mity stanowią rodzaj wskazówki, którą trzeba odpowiednio zinterpretować, żeby stała się przydatna i prawdziwa. K. L. Armstrong i M. A. Marr kontynuują Kroniki Blackwell w dobrym stylu.
Zaczyna się ten tom od mocnego uderzenia: walka z dwugłowym potworem czy żrące jezioro pełne zombie – zmarłych wikingów – to zagrożenia, które nie mogą się równać z przeszkodami w typowych powieściach fantasy o ukierunkowaniu sensacyjnym. Ale w zalewie zagrożeń w „Krukach Odyna” dużo bardziej niż dawka adrenaliny liczy się budowanie zespołu z prawdziwego zdarzenia. Każde z bohaterów posiada niezwykłą magiczną umiejętność, która przydaje się w walce lub dla jej uniknięcia. Oczywiście porównywanie się do towarzyszy rodzi zwykle frustrację, ale nastolatki muszą w końcu zrozumieć, że ich siła tkwi we współdziałaniu. Przy takiej świadomości można zrezygnować z poświęceń dla dobra grupy. Wystarczy, że każdy zajmie się tym, co do niego należy. I tak zadania okazują się ponad siły dla zwykłych ludzi, trzeba mieć w sobie krew bogów, żeby poradzić sobie z wyzwaniami. Autorki nie boją się turpizmu, na część wydarzeń stopniowo przygotowują (tak jest z utratą oka przez jedną z postaci), inne odsuwają, stawiając na słowne potyczki – ale do konfrontacji i okrutnych starć dochodzić tu musi, gra toczy się o zbyt wysoką stawkę.
Tyle że w „Krukach Odyna” podstawowe niebezpieczeństwo nie czai się w alternatywnym świecie fantazji i wierzeń. Tu wszystko jest przewidywalne, nawet jeśli dotyczy zaplanowanych okrucieństw. Inaczej wśród ludzi, ci szykują sporo nieprzyjemności i nie uprzedzają o tym. Wydawać by się mogło, że ocalenie przed wielką zimą, której niemal nikt nie przeżyje, to priorytet dla wszystkich, tymczasem dzieci znów przekonują się, że liczyć mogą wyłącznie na siebie. Zresztą tu nadmierne zaufanie nie popłaca.
Obok krwawych scen i krzepiących motywów z budowania bohaterskiego teamu autorki decydują się i na wprowadzanie do akcji humoru. To, co w mitach mogło się tłumaczyć, dla dzisiejszych nastolatków czasem stanie się powodem zażenowania. Magia nie zawsze bywa obiektem zazdrości, czego dowodem staną się zaczarowane kozy. akie wątki nadają lekkości tej historii i sprawiają, że nie przytłacza odbiorców nadmiernym czerpaniem z intertekstualnych zabaw. „Kruki Odyna” nawet bardziej niż „Wilki Lokiego” dostarczają rozrywki. Pominięcie warstwy inicjacyjnej sprawia, że czytelnikom łatwiej będzie wstrzelić się w narrację. Swoje znaczenie ma też fakt, że bohaterowie dojrzewają i mniej ścierają się między sobą w obliczu silniejszego przeciwnika. „Kruki Odyna” to kolejna popzabawa z mitami skandynawskimi, ale nie przypomina żerowania na tradycyjnych przekazach, a twórcze ich opracowanie. Tak przygotowana powieść pomaga budzić zainteresowanie dawnymi wierzeniami, odbiorców może skusić też do sięgnięcia do źródeł i rozpracowywania kolejnych sytuacji w oparciu o narzucane klucze interpretacyjne. Ale i bez tego Armstrong i Marr zapewniają czytelnikom udaną lekturę.
niedziela, 11 września 2016
Ewelina Kłoda: Zapach wspomnień
Zysk i S-ka, Poznań 2016.
Dojrzewanie
Ewelina Kłoda pisze rozbudowane powieści obyczajowe dla matek i córek. W „Zapachu wspomnień” widać chęć przejścia do literatury kobiecej, ale i naleciałości z młodzieżówek, którymi ta autorka debiutowała. Bez względu jednak na rozchwianie celów pisze tak, że zaabsorbuje czytelniczki, wciągnie je w akcję i przywiąże do postaci. Znajduje też banalny a skuteczny sposób na rozszerzanie książki tak, by powstała sycąca całość. W „Zapachu wspomnień” prowadzi po prostu równolegle kilka historii matek i ich dorastających córek, pokazując osobno perypetie każdej z nich oraz linie nieuniknionych spięć i nieporozumień.
Grażyna od śmierci jednej z córek ucieka w pozorny ład i zbiory zasad. Nigdy nie jest zadowolona z męża i dzieci, zamyka się w sobie, chociaż znajduje też sposób na wyrzucenie z siebie zmartwień. Jej córka, Alicja, podkochuje się w nowym sąsiedzie, ale w jego życiu był kiedyś ktoś bardzo ważny. Gosia ma problem z alkoholem, ale przeżywa drugą młodość w ramionach rozsądnego kochanka gwarantującego stabilizację, spokój i ognisty seks. Ela, córka Gosi, jest zagubiona w uczuciach, kompletnie nie zwraca uwagi na podkochującego się w niej przyjaciela. Basia trwa w toksycznym związku: mąż znęca się nad nią psychicznie. Patrycja, córka Basi, nie czuje się atrakcyjna, ale przez przypadek obiekt jej westchnień zwraca na nią uwagę. W „Zapachu wspomnień” czytelniczki są przerzucane od świata dorosłych do szkolnych realiów. Kłoda porusza ważne kwestie: temat dopalaczy i przypadkowych kontaktów seksualnych na imprezach, złośliwości i intryg kolegów, ale i prawdziwych przyjaźni na dobre i złe. U dorosłych dostrzega sprawy porozumienia lub jego braku, dojrzałości i odpowiedzialności, ale też zagubienia młodzieżowych marzeń. Żadnej ze stron nie wybiela, każdy ma swoje wady i każdy czasem podejmuje błędne decyzje. Udaje się tej autorce też wprowadzać dziecięcą nieodpowiedzialność i do dorosłych i dorosłe zmartwienia u młodzieży. I to wszystko składa się na udaną niespieszną powieść.
Ale Ewelina Kłoda stawia sobie za cel także edukowanie czytelniczek i wtedy – choć to społecznie ważne – bywa nieznośnie dydaktyczna. Widać to zwłaszcza na przykładzie Basi. Jej przypadek służy do tworzenia całych traktatów na temat złych wyborów kobiet i nieumiejętności przerwania kręgu zła. Kłoda wie, że miłość nie uleczy tyranów, a jedynym ratunkiem jest ucieczka i zerwanie kontaktów. Do tego chce przekonać odbiorczynie nie przez działania bohaterki (bardzo przekonujące!), a przez długie wywody. Owszem, ma rację i bardzo dobrze, że nie daje nikomu fałszywej nadziei – szkoda tylko, że wyrażone wprost prawdy brzmią tak moralizatorsko i bez polotu. Momenty, w których bohaterki uświadamiają sobie błędy, pchają je do długich i oczywistych z zewnątrz analiz. W rozrywkowej lekturze to wada, ale jeśli po tej książce odbiorczynie mimo wszystko zastanowią się nad swoimi związkami i pójdą w ślady postaci, lub chociaż odnajdą w sobie impuls do zmian, „Zapach wspomnień” spełni pokładane w nim nadzieje.
Kłoda nigdzie się nie spieszy, prowadzi narrację spokojnie (mimo burzliwych momentów) i rozwija ją stopniowo, pozwala przyjrzeć się kolejnym wydarzeniom i dokładnie je przemyśleć – nie pozostawia też bohaterów bez możliwości wypowiedzenia własnych uczuć. I chociaż to z reguły nie sprawdza się w czytadłach, tu nie przeszkadza, ze względu na obfitość celnych obserwacji i życiowych tematów, które łączyć będą pokolenia. „Zapach wspomnień” to dobra i sycąca powieść obyczajowa, w której dominują tematy miłości i przyjaźni oraz dojrzewania – ujęte najzwyczajniej i przy tym bardzo ciekawie. Do tych bohaterek łatwo poczuć sympatię, a Ewelina Kłoda pokazuje, że dobrze czuje się w podobnych historiach i dostrzega ważne społeczne prawdy.
Dojrzewanie
Ewelina Kłoda pisze rozbudowane powieści obyczajowe dla matek i córek. W „Zapachu wspomnień” widać chęć przejścia do literatury kobiecej, ale i naleciałości z młodzieżówek, którymi ta autorka debiutowała. Bez względu jednak na rozchwianie celów pisze tak, że zaabsorbuje czytelniczki, wciągnie je w akcję i przywiąże do postaci. Znajduje też banalny a skuteczny sposób na rozszerzanie książki tak, by powstała sycąca całość. W „Zapachu wspomnień” prowadzi po prostu równolegle kilka historii matek i ich dorastających córek, pokazując osobno perypetie każdej z nich oraz linie nieuniknionych spięć i nieporozumień.
Grażyna od śmierci jednej z córek ucieka w pozorny ład i zbiory zasad. Nigdy nie jest zadowolona z męża i dzieci, zamyka się w sobie, chociaż znajduje też sposób na wyrzucenie z siebie zmartwień. Jej córka, Alicja, podkochuje się w nowym sąsiedzie, ale w jego życiu był kiedyś ktoś bardzo ważny. Gosia ma problem z alkoholem, ale przeżywa drugą młodość w ramionach rozsądnego kochanka gwarantującego stabilizację, spokój i ognisty seks. Ela, córka Gosi, jest zagubiona w uczuciach, kompletnie nie zwraca uwagi na podkochującego się w niej przyjaciela. Basia trwa w toksycznym związku: mąż znęca się nad nią psychicznie. Patrycja, córka Basi, nie czuje się atrakcyjna, ale przez przypadek obiekt jej westchnień zwraca na nią uwagę. W „Zapachu wspomnień” czytelniczki są przerzucane od świata dorosłych do szkolnych realiów. Kłoda porusza ważne kwestie: temat dopalaczy i przypadkowych kontaktów seksualnych na imprezach, złośliwości i intryg kolegów, ale i prawdziwych przyjaźni na dobre i złe. U dorosłych dostrzega sprawy porozumienia lub jego braku, dojrzałości i odpowiedzialności, ale też zagubienia młodzieżowych marzeń. Żadnej ze stron nie wybiela, każdy ma swoje wady i każdy czasem podejmuje błędne decyzje. Udaje się tej autorce też wprowadzać dziecięcą nieodpowiedzialność i do dorosłych i dorosłe zmartwienia u młodzieży. I to wszystko składa się na udaną niespieszną powieść.
Ale Ewelina Kłoda stawia sobie za cel także edukowanie czytelniczek i wtedy – choć to społecznie ważne – bywa nieznośnie dydaktyczna. Widać to zwłaszcza na przykładzie Basi. Jej przypadek służy do tworzenia całych traktatów na temat złych wyborów kobiet i nieumiejętności przerwania kręgu zła. Kłoda wie, że miłość nie uleczy tyranów, a jedynym ratunkiem jest ucieczka i zerwanie kontaktów. Do tego chce przekonać odbiorczynie nie przez działania bohaterki (bardzo przekonujące!), a przez długie wywody. Owszem, ma rację i bardzo dobrze, że nie daje nikomu fałszywej nadziei – szkoda tylko, że wyrażone wprost prawdy brzmią tak moralizatorsko i bez polotu. Momenty, w których bohaterki uświadamiają sobie błędy, pchają je do długich i oczywistych z zewnątrz analiz. W rozrywkowej lekturze to wada, ale jeśli po tej książce odbiorczynie mimo wszystko zastanowią się nad swoimi związkami i pójdą w ślady postaci, lub chociaż odnajdą w sobie impuls do zmian, „Zapach wspomnień” spełni pokładane w nim nadzieje.
Kłoda nigdzie się nie spieszy, prowadzi narrację spokojnie (mimo burzliwych momentów) i rozwija ją stopniowo, pozwala przyjrzeć się kolejnym wydarzeniom i dokładnie je przemyśleć – nie pozostawia też bohaterów bez możliwości wypowiedzenia własnych uczuć. I chociaż to z reguły nie sprawdza się w czytadłach, tu nie przeszkadza, ze względu na obfitość celnych obserwacji i życiowych tematów, które łączyć będą pokolenia. „Zapach wspomnień” to dobra i sycąca powieść obyczajowa, w której dominują tematy miłości i przyjaźni oraz dojrzewania – ujęte najzwyczajniej i przy tym bardzo ciekawie. Do tych bohaterek łatwo poczuć sympatię, a Ewelina Kłoda pokazuje, że dobrze czuje się w podobnych historiach i dostrzega ważne społeczne prawdy.
sobota, 10 września 2016
Zofia Stanecka: Gdy pada deszcz. Przejście
Egmont, Warszawa 2016.
Świat goblinów
Czasami miło jest pomarzyć o ucieczce do innego świata, każdy od czasu do czasu tego potrzebuje. Przekonuje się o tym mała Gaja, bohaterka tomiku „Gdy pada deszcz. Przejście” autorstwa Zofii Staneckiej. Dziewczynka strasznie się nudzi – gdy pada deszcz, mama każe jej sprzątać. Na domiar złego w nocy nie przychodzi sen. Tak Gaja odkrywa sekret staruszki, pani Smith. Na trawniku przed domem pani Smith zamienia się w elfią królową i tworzy magiczne przejście do miejsca pełnego nieprzyjaznych goblinów. Tu spotyka też wspaniałego psa, na którego grzbiecie może nawet jeździć. Jest więc na przemian i strasznie, i bardzo ciekawie. Gaja poznaje tajemnicę pani Smith i przekonuje się, że istnieją tuż obok fantastyczne krainy. Od tej pory będzie z utęsknieniem czekać na deszcz, bo tylko wtedy da się odwiedzać alternatywną rzeczywistość.
W serii Poczytaj ze mną wydawnictwa Egmont pojawiają się książki dość krótkie, za to będące realizacjami określonych gatunków. W ten sposób maluchy mogą świadomie wskazywać własne lekturowe upodobania i, co za tym idzie, znacznie chętniej odnosić się do czytania. „Przejście” to tomik opatrzony etykietką „fantasy”, a krótką charakterystykę tego rodzaju historii znaleźć można w środku. To sposób na edukowanie kilkulatków i dyskusję o indywidualnych upodobaniach: dzięki takiemu podejściu czytanie może szybciej stać się rozrywką i przyjemnością. A Zofia Stanecka bardzo dobrze radzi sobie z nowym wyzwaniem. Pisze historię, w której wiele jest magii i fantastycznych istot. Dzieci mogą nawet szukać w fabule wyznaczników gatunku, żeby lepiej je zapamiętać i rozpoznawać w przyszłości.
Historia ma dostarczać przyjemności. Zofia Stanecka wykorzystuje zatem aurę tajemniczości, do tego świata nie mają dostępu dorośli – bo sąsiadka-staruszka nie zalicza się do tego grona, jest przecież elfią królową. Poza bramą zamku może być groźnie, ale ucieczka przed niebezpieczeństwami i stawianie czoła wyzwaniom to dodatkowy smaczek pobytu w alternatywnej krainie: nawet tłum goblinów jest lepszy niż nuda, deszcz i sprzątanie. Stanecka tworzy historyjkę pełną pościgów i walk – ale to, o dziwo, uszczęśliwia małą bohaterkę i zamienia jej egzystencję w przygodę. Autorka też nie przedstawia cukierkowej wersji elfów, to nie popserial, a rzetelna fantastyka. W odejściu od realizmu jest Stanecka także przekonująca, a to ważne, bo może uprzytomnić dzieciom, ile znaczy wyobraźnia.
Aleksandra Krzanowska stara się w warstwie graficznej utrzymać oniryczno-baśniowy klimat, ale i sekret nocy. Często decyduje się na ciemne tła, odrobinę groźne, gra drobnymi akcentami światła. Noc rozmywa kontury i sprawia, że wszystko staje się jeszcze bardziej tajemnicze. W takiej scenerii nie musi już troszczyć się o przerażający wygląd postaci – fantastyczne istoty wyglądają jak stworki z kreskówek i nikogo nie będą w stanie przestraszyć. To dobre rozwiązanie, skoro nie wszystkie dzieci lubią się bać.
„Gdy pada deszcz. Przejście” to krótka historyjka, na której maluchy mogą ćwiczyć czytanie. Powoli doświadczona autorka wprowadza odbiorców w świat możliwości, jakie zapewniają prawdziwe lektury, przypomina im, co znaczy fantazja i jak najłatwiej zabić nudę. W tym tomiku Gaja przekonuje się, że rzeczy nie zawsze są takie, na jakie wyglądają: po takiej przygodzie może zacząć inaczej spoglądać na otoczenie. A kiedy uwierzy raz w magiczny świat, znajdzie tam swój azyl.
Świat goblinów
Czasami miło jest pomarzyć o ucieczce do innego świata, każdy od czasu do czasu tego potrzebuje. Przekonuje się o tym mała Gaja, bohaterka tomiku „Gdy pada deszcz. Przejście” autorstwa Zofii Staneckiej. Dziewczynka strasznie się nudzi – gdy pada deszcz, mama każe jej sprzątać. Na domiar złego w nocy nie przychodzi sen. Tak Gaja odkrywa sekret staruszki, pani Smith. Na trawniku przed domem pani Smith zamienia się w elfią królową i tworzy magiczne przejście do miejsca pełnego nieprzyjaznych goblinów. Tu spotyka też wspaniałego psa, na którego grzbiecie może nawet jeździć. Jest więc na przemian i strasznie, i bardzo ciekawie. Gaja poznaje tajemnicę pani Smith i przekonuje się, że istnieją tuż obok fantastyczne krainy. Od tej pory będzie z utęsknieniem czekać na deszcz, bo tylko wtedy da się odwiedzać alternatywną rzeczywistość.
W serii Poczytaj ze mną wydawnictwa Egmont pojawiają się książki dość krótkie, za to będące realizacjami określonych gatunków. W ten sposób maluchy mogą świadomie wskazywać własne lekturowe upodobania i, co za tym idzie, znacznie chętniej odnosić się do czytania. „Przejście” to tomik opatrzony etykietką „fantasy”, a krótką charakterystykę tego rodzaju historii znaleźć można w środku. To sposób na edukowanie kilkulatków i dyskusję o indywidualnych upodobaniach: dzięki takiemu podejściu czytanie może szybciej stać się rozrywką i przyjemnością. A Zofia Stanecka bardzo dobrze radzi sobie z nowym wyzwaniem. Pisze historię, w której wiele jest magii i fantastycznych istot. Dzieci mogą nawet szukać w fabule wyznaczników gatunku, żeby lepiej je zapamiętać i rozpoznawać w przyszłości.
Historia ma dostarczać przyjemności. Zofia Stanecka wykorzystuje zatem aurę tajemniczości, do tego świata nie mają dostępu dorośli – bo sąsiadka-staruszka nie zalicza się do tego grona, jest przecież elfią królową. Poza bramą zamku może być groźnie, ale ucieczka przed niebezpieczeństwami i stawianie czoła wyzwaniom to dodatkowy smaczek pobytu w alternatywnej krainie: nawet tłum goblinów jest lepszy niż nuda, deszcz i sprzątanie. Stanecka tworzy historyjkę pełną pościgów i walk – ale to, o dziwo, uszczęśliwia małą bohaterkę i zamienia jej egzystencję w przygodę. Autorka też nie przedstawia cukierkowej wersji elfów, to nie popserial, a rzetelna fantastyka. W odejściu od realizmu jest Stanecka także przekonująca, a to ważne, bo może uprzytomnić dzieciom, ile znaczy wyobraźnia.
Aleksandra Krzanowska stara się w warstwie graficznej utrzymać oniryczno-baśniowy klimat, ale i sekret nocy. Często decyduje się na ciemne tła, odrobinę groźne, gra drobnymi akcentami światła. Noc rozmywa kontury i sprawia, że wszystko staje się jeszcze bardziej tajemnicze. W takiej scenerii nie musi już troszczyć się o przerażający wygląd postaci – fantastyczne istoty wyglądają jak stworki z kreskówek i nikogo nie będą w stanie przestraszyć. To dobre rozwiązanie, skoro nie wszystkie dzieci lubią się bać.
„Gdy pada deszcz. Przejście” to krótka historyjka, na której maluchy mogą ćwiczyć czytanie. Powoli doświadczona autorka wprowadza odbiorców w świat możliwości, jakie zapewniają prawdziwe lektury, przypomina im, co znaczy fantazja i jak najłatwiej zabić nudę. W tym tomiku Gaja przekonuje się, że rzeczy nie zawsze są takie, na jakie wyglądają: po takiej przygodzie może zacząć inaczej spoglądać na otoczenie. A kiedy uwierzy raz w magiczny świat, znajdzie tam swój azyl.
piątek, 9 września 2016
Mary Ann Shaffer Annie Barrows: Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek
Świat Książki, Warszawa 2016.
Po wojnie
„Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek” kusi nie tylko oryginalnym tytułem. Mary Ann Shaffer i Annie Barrows przenoszą odbiorców do czasów tuż po drugiej wojnie światowej i przyglądają się egzystencji ludzi na Wyspach Normandzkich. Wszystko obserwować możemy dzięki Juliet, młodej pisarce. Juliet szuka inspiracji do swojej kolejnej książki i trafia na trop Stowarzyszenia Miłośników Literatury. Od jego członków dostaje dość obfitą korespondencję, w której następstwie wyrusza na Guernsey, małą wysepkę. Tu może poznać społeczność (i mieszkańców z osobna) i zagłębić się w niedaleką przeszłość. Tu też znajdzie bratnie dusze.
Ta powieść ułożona jest z listów i telegramów Juliet oraz do Juliet. Zabieg ów pozwala dawkować odbiorcom emocje związane z pojedynczymi historiami, ale i mnożyć indywidualne przeżycia, stale zwiększać liczbę bohaterów i ich perypetie. Z początkowego informacyjnego chaosu stopniowo wyłaniać się będą najważniejsze postacie, a chociaż nigdy nie uda się ich poznać w sposób inny niż zapośredniczony, chwyt ten ma ważne uzasadnienie. Autorki odnoszą się do przeżyć wojennych – powraca tu temat prześladowań, obozów koncentracyjnych, strachu i śmierci. Jest nielegalne wojenne świniobicie i osierocone dziecko. Ogrom nieszczęść, które dotykają mieszkańców, zestawiony zostaje z aktualnym spokojem i próbami znormalizowania codzienności. Listy przechowują pamięć o wojnie, ale jest to już wersja odrobinę złagodzona, przystosowana do klimatu powieści obyczajowych. Autorki trochę nawiązują do Fannie Flagg, a trochę tęsknią za dziewiętnastowiecznymi historiami – ale wszystko to zamykają w krótkich i wyrazistych listach. Dzięki ucieczce w korespondencję nie zajmują się analizowaniem stanów emocjonalnych postaci: nikt tu nie mówi o swoich uczuciach, więc odbiorcy będą je odtwarzać z tonu zapisków, a to dobra zabawa.
Uczucia ludzi zyskują tu wiele wymiarów. Są listy przyjacielskie, pełne ciepła, które nie przerodzi się w miłość, za to zapewnia bezpieczeństwo, są flirty i wyrazy oburzenia. Nie ma za to udawania: nawet jeśli słowa znaczą co innego, odbiorcy wyczują ich prawdziwy sens. Wszyscy starają się życzliwością nadrobić stracone wojenne lata, rezygnują też czasami z dyplomacji. Wciąż żyje w nich to, co wydarzyło się kilka lat wcześniej i co koniecznie chcą ocalić. Każdy człowiek to nowa historia, warta zatrzymania się i refleksji. Oprócz tego ogromną rolę w tej powieści odgrywają książki. To od nich wszystko się zaczyna – Juliet i jej korespondenci ze Stowarzyszenia Miłośników Literatury wymieniają się uwagami na temat lektur i samego procesu czytania. Widać tu, jak bardzo książki zmieniają ludzi: literatura otwiera im nowe, nieznane dotąd drogi. Wiersze miłosne mogą pomóc w zwróceniu na siebie uwagi wybranki, ale nawet zwykłe przepisy kulinarne da się czytać jak najlepszą literaturę. Książki to wolność i wstęp do filozofowania. Teoretycznie przemyślenia lekturowe powinny spowalniać tę historię, ale naprawdę stanowią jej dodatkowy smak i jednoczą mole książkowe nad tomem.
Jest „Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek” książką niedzisiejszą w akcji i stylu – czym zapewne autorki kupią sobie część czytelników. Ta krótka historia została po brzegi wypełniona ważnymi scenami, relacjami międzyludzkimi, ale i spostrzeżeniami natury aforystycznej, tak, że lektura automatycznie przynosi chwilę zastanowienia nad własnymi wyborami. Mary Ann Shaffer i Annie Barrows dokonały udanego przeskoku czasowego, całkowicie przełączyły się na przeszłość (przekonującą teraźniejszość dla postaci!). W tej powieści widać, jak można budować wielowątkową fabułę „prawdziwymi” listami. I treść, i forma są tu łatwo przyswajalne, a jednocześnie bardzo wysmakowane i piękne dla czytelników.
Po wojnie
„Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek” kusi nie tylko oryginalnym tytułem. Mary Ann Shaffer i Annie Barrows przenoszą odbiorców do czasów tuż po drugiej wojnie światowej i przyglądają się egzystencji ludzi na Wyspach Normandzkich. Wszystko obserwować możemy dzięki Juliet, młodej pisarce. Juliet szuka inspiracji do swojej kolejnej książki i trafia na trop Stowarzyszenia Miłośników Literatury. Od jego członków dostaje dość obfitą korespondencję, w której następstwie wyrusza na Guernsey, małą wysepkę. Tu może poznać społeczność (i mieszkańców z osobna) i zagłębić się w niedaleką przeszłość. Tu też znajdzie bratnie dusze.
Ta powieść ułożona jest z listów i telegramów Juliet oraz do Juliet. Zabieg ów pozwala dawkować odbiorcom emocje związane z pojedynczymi historiami, ale i mnożyć indywidualne przeżycia, stale zwiększać liczbę bohaterów i ich perypetie. Z początkowego informacyjnego chaosu stopniowo wyłaniać się będą najważniejsze postacie, a chociaż nigdy nie uda się ich poznać w sposób inny niż zapośredniczony, chwyt ten ma ważne uzasadnienie. Autorki odnoszą się do przeżyć wojennych – powraca tu temat prześladowań, obozów koncentracyjnych, strachu i śmierci. Jest nielegalne wojenne świniobicie i osierocone dziecko. Ogrom nieszczęść, które dotykają mieszkańców, zestawiony zostaje z aktualnym spokojem i próbami znormalizowania codzienności. Listy przechowują pamięć o wojnie, ale jest to już wersja odrobinę złagodzona, przystosowana do klimatu powieści obyczajowych. Autorki trochę nawiązują do Fannie Flagg, a trochę tęsknią za dziewiętnastowiecznymi historiami – ale wszystko to zamykają w krótkich i wyrazistych listach. Dzięki ucieczce w korespondencję nie zajmują się analizowaniem stanów emocjonalnych postaci: nikt tu nie mówi o swoich uczuciach, więc odbiorcy będą je odtwarzać z tonu zapisków, a to dobra zabawa.
Uczucia ludzi zyskują tu wiele wymiarów. Są listy przyjacielskie, pełne ciepła, które nie przerodzi się w miłość, za to zapewnia bezpieczeństwo, są flirty i wyrazy oburzenia. Nie ma za to udawania: nawet jeśli słowa znaczą co innego, odbiorcy wyczują ich prawdziwy sens. Wszyscy starają się życzliwością nadrobić stracone wojenne lata, rezygnują też czasami z dyplomacji. Wciąż żyje w nich to, co wydarzyło się kilka lat wcześniej i co koniecznie chcą ocalić. Każdy człowiek to nowa historia, warta zatrzymania się i refleksji. Oprócz tego ogromną rolę w tej powieści odgrywają książki. To od nich wszystko się zaczyna – Juliet i jej korespondenci ze Stowarzyszenia Miłośników Literatury wymieniają się uwagami na temat lektur i samego procesu czytania. Widać tu, jak bardzo książki zmieniają ludzi: literatura otwiera im nowe, nieznane dotąd drogi. Wiersze miłosne mogą pomóc w zwróceniu na siebie uwagi wybranki, ale nawet zwykłe przepisy kulinarne da się czytać jak najlepszą literaturę. Książki to wolność i wstęp do filozofowania. Teoretycznie przemyślenia lekturowe powinny spowalniać tę historię, ale naprawdę stanowią jej dodatkowy smak i jednoczą mole książkowe nad tomem.
Jest „Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek” książką niedzisiejszą w akcji i stylu – czym zapewne autorki kupią sobie część czytelników. Ta krótka historia została po brzegi wypełniona ważnymi scenami, relacjami międzyludzkimi, ale i spostrzeżeniami natury aforystycznej, tak, że lektura automatycznie przynosi chwilę zastanowienia nad własnymi wyborami. Mary Ann Shaffer i Annie Barrows dokonały udanego przeskoku czasowego, całkowicie przełączyły się na przeszłość (przekonującą teraźniejszość dla postaci!). W tej powieści widać, jak można budować wielowątkową fabułę „prawdziwymi” listami. I treść, i forma są tu łatwo przyswajalne, a jednocześnie bardzo wysmakowane i piękne dla czytelników.
czwartek, 8 września 2016
Andy Merrifield: Nowa kwestia miejska
PWN, Warszawa 2016.
Urbanistyka
Andy Merrifield chce postrzegać miasto jako tkankę, część organizmu, zjawisko pozostające w ciągłym ruchu i właściwie niemożliwe do jednoznacznego zaklasyfikowania. W swojej „Nowej kwestii miejskiej” bez przerwy polemizuje z dotychczasowymi ustaleniami na temat urbanistycznych koncepcji lub sprawdza, jak idea miejskości przejawia się w polityce. Miasto staje się w tym ujęciu raz areną walk, raz – rodzajem łupu, celem dla zaangażowanych w jego rozwój. Odrzuca autor dawniej stosowane podziały, pokazuje, że klasyczny rozłam na centrum i peryferie nie ma racji bytu, bo tym, co w dzisiejszym mieście zachwyca najbardziej, jest płynność granic, wewnętrzna migotliwość uniemożliwiająca strukturalistyczne podejście. Miasto dzisiaj znacznie różni się od dawnego pojęcia aglomeracji, wytwarza wręcz nowe zjawiska z dziedziny psychologii i socjologii, każe przedefiniować etos pracy i rodzaje rozrywek. Nie daje się uchwycić przez pryzmat filozofii ani politologii, chociaż to ostatnie podejście najbardziej autora uwodzi.
Odwołując się do przykładów sprzed przeszło wieku, może Merrifield zobrazować kierunek przemian i zwrócić uwagę na ewolucję podejścia do kwestii miejskiej. Sporo miejsca poświęca na polemiki i krytyczne komentarze do swoich poprzedników, niemal zapominając, że to nie ich idee były nietrafne, a miasta ulegają metamorfozom. Na szczęście obserwuje też reakcje społeczne i zmiany w podejściu do koncepcji urbanistycznych – odnotowuje, co ma swoje korzenie w przeszłości, a co należy do nowatorskich rozwiązań. Pokazuje odbiorcom, jak kolejne koncepcje wchodzą ze sobą w dialog: na granicy ścierania się ich powstają najbardziej interesujące z perspektywy badacza teorie – ale momentami Merrifield zachowuje się tak, jakby chciał zatrzymać własne spostrzeżenia i zamienić w podstawę dla przyszłych poszukiwaczy koncepcji miejskości, czyli – staje w sprzeczności do odkrywanych mimochodem zależności.
Zwraca autor uwagę na procesy, które kształtują przestrzeń miejską przez pryzmat potrzeb mieszkańców (ale i z perspektywy celów politycznych rozumianych jako dążenie do podporządkowania sobie zurbanizowanych terenów). Bardzo często ilustruje własne wywody dawnymi odkryciami, ustawia się w opozycji do nich, ale wciąż szuka podbudowania tez w historii. Ideologię nowej kwestii miejskiej chce wznosić na gruzach, naświetla pułapki cywilizacji i zagrożenia dla miast. Odwołuje się do tematu kapitału i oszczędności (trudno o bardziej upolityczniony temat niż kwestię publicznych wydatków), stara się interpretować obserwowane obecnie działania przez dokonania klasyków i dawnych myślicieli. W jego ujęciu miasto jest tworem niebezpiecznym ze względu na stałe wewnętrzne rozchwiania, walki o wpływy i pragnienia rewolucji. Filozoficzne rozważania popycha nawet w kierunku terminologii, co nie wydaje się najciekawszym i najbardziej potrzebnym rozwiązaniem – teoretyzowanie w tej dziedzinie nie prowadzi do twórczych wniosków.
Co ciekawe, w „Nowej kwestii miejskiej” ludzie jako ogół mieszkańców przystosowujących się do oferty miasta są raczej marginalizowani – liczą się ci aktywni, ci, którzy miasto traktują jako szansę udowodnienia innym wpływów. Miasto stopniowo staje się przykrywką dla tych, którzy okazują się bezużyteczni (w porównaniu z dokonaniami z przeszłości): mnoży nieproduktywne miejsca pracy, niszczy pracujących, nic dziwnego, że prosi się o zmiany. Obrazem miasta jako siedziby pasożytów Andy Merrifield zamyka swoją książkę, przedziwny twór – z jednej strony zahaczający o filozofię, stworzony z naukowego dyskursu (z pewnością nie jest to książka dla zwykłych czytelników, mimo że pod względem zrozumiałości i lekkości tonu znacznie przewyższa przeintelektualizowany wstęp Piotra Juskowiaka) – okazuje się też mimo wszystko zbyt zachowawcza i ostrożna w formułowaniu recept czy planów. Koncepcje urbanistyczne ścierają się w zestawieniu z przeszłością, ale nawet w niedaleką przyszłość autor, mimo tendencji do snucia teoretycznych rozważań, zajrzeć nie chce.
Urbanistyka
Andy Merrifield chce postrzegać miasto jako tkankę, część organizmu, zjawisko pozostające w ciągłym ruchu i właściwie niemożliwe do jednoznacznego zaklasyfikowania. W swojej „Nowej kwestii miejskiej” bez przerwy polemizuje z dotychczasowymi ustaleniami na temat urbanistycznych koncepcji lub sprawdza, jak idea miejskości przejawia się w polityce. Miasto staje się w tym ujęciu raz areną walk, raz – rodzajem łupu, celem dla zaangażowanych w jego rozwój. Odrzuca autor dawniej stosowane podziały, pokazuje, że klasyczny rozłam na centrum i peryferie nie ma racji bytu, bo tym, co w dzisiejszym mieście zachwyca najbardziej, jest płynność granic, wewnętrzna migotliwość uniemożliwiająca strukturalistyczne podejście. Miasto dzisiaj znacznie różni się od dawnego pojęcia aglomeracji, wytwarza wręcz nowe zjawiska z dziedziny psychologii i socjologii, każe przedefiniować etos pracy i rodzaje rozrywek. Nie daje się uchwycić przez pryzmat filozofii ani politologii, chociaż to ostatnie podejście najbardziej autora uwodzi.
Odwołując się do przykładów sprzed przeszło wieku, może Merrifield zobrazować kierunek przemian i zwrócić uwagę na ewolucję podejścia do kwestii miejskiej. Sporo miejsca poświęca na polemiki i krytyczne komentarze do swoich poprzedników, niemal zapominając, że to nie ich idee były nietrafne, a miasta ulegają metamorfozom. Na szczęście obserwuje też reakcje społeczne i zmiany w podejściu do koncepcji urbanistycznych – odnotowuje, co ma swoje korzenie w przeszłości, a co należy do nowatorskich rozwiązań. Pokazuje odbiorcom, jak kolejne koncepcje wchodzą ze sobą w dialog: na granicy ścierania się ich powstają najbardziej interesujące z perspektywy badacza teorie – ale momentami Merrifield zachowuje się tak, jakby chciał zatrzymać własne spostrzeżenia i zamienić w podstawę dla przyszłych poszukiwaczy koncepcji miejskości, czyli – staje w sprzeczności do odkrywanych mimochodem zależności.
Zwraca autor uwagę na procesy, które kształtują przestrzeń miejską przez pryzmat potrzeb mieszkańców (ale i z perspektywy celów politycznych rozumianych jako dążenie do podporządkowania sobie zurbanizowanych terenów). Bardzo często ilustruje własne wywody dawnymi odkryciami, ustawia się w opozycji do nich, ale wciąż szuka podbudowania tez w historii. Ideologię nowej kwestii miejskiej chce wznosić na gruzach, naświetla pułapki cywilizacji i zagrożenia dla miast. Odwołuje się do tematu kapitału i oszczędności (trudno o bardziej upolityczniony temat niż kwestię publicznych wydatków), stara się interpretować obserwowane obecnie działania przez dokonania klasyków i dawnych myślicieli. W jego ujęciu miasto jest tworem niebezpiecznym ze względu na stałe wewnętrzne rozchwiania, walki o wpływy i pragnienia rewolucji. Filozoficzne rozważania popycha nawet w kierunku terminologii, co nie wydaje się najciekawszym i najbardziej potrzebnym rozwiązaniem – teoretyzowanie w tej dziedzinie nie prowadzi do twórczych wniosków.
Co ciekawe, w „Nowej kwestii miejskiej” ludzie jako ogół mieszkańców przystosowujących się do oferty miasta są raczej marginalizowani – liczą się ci aktywni, ci, którzy miasto traktują jako szansę udowodnienia innym wpływów. Miasto stopniowo staje się przykrywką dla tych, którzy okazują się bezużyteczni (w porównaniu z dokonaniami z przeszłości): mnoży nieproduktywne miejsca pracy, niszczy pracujących, nic dziwnego, że prosi się o zmiany. Obrazem miasta jako siedziby pasożytów Andy Merrifield zamyka swoją książkę, przedziwny twór – z jednej strony zahaczający o filozofię, stworzony z naukowego dyskursu (z pewnością nie jest to książka dla zwykłych czytelników, mimo że pod względem zrozumiałości i lekkości tonu znacznie przewyższa przeintelektualizowany wstęp Piotra Juskowiaka) – okazuje się też mimo wszystko zbyt zachowawcza i ostrożna w formułowaniu recept czy planów. Koncepcje urbanistyczne ścierają się w zestawieniu z przeszłością, ale nawet w niedaleką przyszłość autor, mimo tendencji do snucia teoretycznych rozważań, zajrzeć nie chce.