Galaktyka, Łódź 2012.
Przeciw regułom
StAK, czyli Statyw Akustycznie Kontrolowany przewija się stale przez potężny tom „Świat błysku”. Statyw Akustycznie Kontrolowany to asystent, który w razie potrzeby pełnić będzie funkcję statywu lub zastawki, przytrzyma lampę, podejmie walkę z wiatrem, a czasem po prostu potowarzyszy w trudnym zleceniu. Joe McNally bowiem, chociaż zaprasza do podróży po świecie lamp błyskowych, nie lubi pracować sam. StAK natomiast jest jednym z wielu dowodów na poczucie humoru autora i niebanalną narrację. Kreatywność przejawia się tu nie tylko w pomysłach na kolejne portrety, ale i w samych próbach zachęcania do lektury.
W tomie „Z pamiętnika lampy błyskowej” McNally udowadniał, że w korzystaniu z małych przenośnych fleszy tkwi ogromny potencjał. Teraz mniej skupia się na przekonywaniu do lamp błyskowych, za to pokazuje, jak twórczo je wykorzystywać. Na początku już odżegnuje się od liczb i ustawień aparatu, bardziej chce skupiać się na ogólnych zasadach robienia zdjęcia, bo wie dobrze, od jak wielu czynników niezależnych od ustawień zależy sukces. Obszerny „Świat błysku” zawiera zatem zbiór pomysłów dla amatorów fotografii – i stanowi zachętę do pracy dla tych wszystkich, którzy nie lubią obliczać i stosować skomplikowanych reguł, za to chętnie by poeksperymentowali.
Jedna rzecz staje się w tomie powtarzalnym refrenem – chociaż w samym tekście znika. To oczywista niechęć do „płaskich” zdjęć, zwykłych pstryknięć z lampą. Joe McNally rozpoczyna rozbudowaną podróż po świecie błysku od możliwości, jakie daje flesz, w prościutkim portrecie wykonywanym w warunkach studyjnych. W całej serii zdjęć przedstawia sposoby tworzenia klimatu ujęcia, przy pomocy tylko jednej lampy (oraz modyfikatorów światła). To dobry punkt do późniejszych, wykonywanych w bardzo różnych warunkach, prac. Zauważyć trzeba, że w „Świecie błysku” nie ma powracania do znanych i wielokrotnie omawianych tematów związanych z zachowaniem światła czy rodzajami oświetlenia. A zresztą autor do teoretyków nie należy i bardzo szybko rozpoczyna fotograficzną przygodę – na własnym przykładzie omawia zalety i wady pracy z minimalną ilością sprzętu, a przy tym daje upust felietonowo-satyrycznemu spojrzeniu na świat. Ubarwia teksty dowcipami, sypie anegdotami, prowokuje oryginalnymi śródtytułami („jak nauczyć światło skakania przez płotki i innych sztuczek”).
Nie ma tu podziału tematycznego, to kolejne ujęcia nadają kształt opowieści. Autor przy okazji recenzuje sprzęt, z którego korzysta, fachowo omawia jego przydatność w określonych warunkach. Snuje subiektywny wywód, odwołuje się do własnych przeżyć niemal bez przerwy; czasem omawia szczegóły sesji, przedstawia modeli lub opisuje swoją walkę z siłami przyrody. Nawet ci, którzy fotografami być nie chcą, ubawiliby się przy lekturze. McNally nie trzyma się kurczowo przedstawianych reguł, zdarza mu się zupełnie odrzucić wszelkie wskazówki i wykonać zdjęcie, które przeczy podręcznikowym zasadom. Takie prace też tu przedstawia. Nie chce nikogo zniechęcać, za to pokazuje fotografowanie jako niekończącą się zabawę i piękną przygodę. Po raz kolejny w tej przygodzie liczy się przede wszystkim światło – odbiorcy, którzy chcą zgłębiać tajniki dobrych ujęć będą zatem usatysfakcjonowani. Tom stawia bardziej na kreatywność niż na naukę, ale kto przyswoił sobie już reguły związane ze światłem, ten właśnie takiej publikacji będzie szukać. To książka o portretach i świetle flesza – a przez ponad czterysta stron czyta się ją i ogląda z niesłabnącą ciekawością.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
poniedziałek, 31 grudnia 2012
niedziela, 30 grudnia 2012
Virginia C. Andrews: A jeśli ciernie
Świat Książki, Warszawa 2012.
Życie dla nienawiści
W pierwszym tomie sagi o Dollangangerach kryminał, thriller i erotyczne kazirodcze wątki występowały w dość podobnych proporcjach. W drugim ostatni temat przeważył i splótł się z kwestią nienawiści. „A jeśli ciernie” rozbudowują tę właśnie nienawiść, jednocześnie łagodząc i tonując sferę erotyki. Znów narratorami są dzieci, tym razem – Bart i Jory, synowie Cathy, która próbuje odbudować kruche szczęście u boku brata. Chłopcy prowadzą opowieść na zmianę i z dwóch bardzo różnych perspektyw. Jory stara się obiektywnie oceniać fakty. Bart natomiast, zawsze nieco odrzucany z powodu swoich dziwactw, najpierw zaprzyjaźnia się z tajemniczą sąsiadką, a potem przechodzi pranie mózgu u jej lokaja. Tłumioną dotąd agresję i wszystkie swoje traumy może wreszcie z siebie wyrzucić. Dziecko powoli staje się katem.
Temat dzieci z poddasza powraca bez przerwy, ma bowiem stałe miejsce w psychice Cathy – bohaterka chwilami traci nad sobą kontrolę, a przez cały czas daje się zdominować silnej nienawiści. Dąży do normalności, lecz nie chce i nie potrafi podzielać poglądów Chrisa, który na swój sposób najlepiej uporał się z koszmarem i tu wygląda w miarę zwyczajnie (zwłaszcza że jest odsuwany na margines destrukcyjnych zdarzeń). Virginia C. Andrews przygląda się natomiast problemom dziecka, z początku lekceważonym i niedostrzeganym, wreszcie przybierającym monstrualne rozmiary. Katalizatorem nieszczęść jest Bart, który nie rozumie uczuć. Emocjonalną pustkę chłopiec przekuwa w agresję i niszczy wszystko i wszystkich. Działa automatycznie, nie dopuszcza do siebie myśli o tym, co robi i jakie to będzie miało konsekwencje – i jest bardzo wygodną maszyną do niszczenia, gdy tylko wpadnie w ręce kogoś, kto od dana planował zemstę. Zemsta owa podbudowana jest silnie fanatyzmem religijnym, więc autorka, urozmaicając tekst, powraca do motywów z pierwszego tomu.
Od strony psychologicznej to bardzo ciekawe studium. W „A jeśli ciernie” obserwuje się stopniowy rozwój choroby psychicznej – Barta – od drobnych sygnałów, które niepokoją jedynie jego brata, przez coraz poważniejsze wykroczenia a nawet drobne i całkiem spore tragedie. Autorka skontrastowała tu niewinność dziecka z zaślepieniem i zaciętością w nienawiści u kilkulatka. Grozę potęguje jeszcze brak świadomości kolejnych uczynków, a z czasem i wprowadzenie okrutnego przewodnika, który nie zna litości i bez skrupułów posłuży się i tak już zepsutym dzieckiem. Dla Cathy i Chrisa nie ma zatem końca cierpień i strachu, mimo starań o normalny i ciepły dom.
Co ciekawe, w porównaniu z monotonią drugiego tomu, „A jeśli ciernie” prezentują też ewoluujące uczucia. Nienawiść Barta jest katalizatorem akcji, więc to naturalne, że ulega przeobrażeniom. Ale Andrews zmienia też Cathy, do jej wrogości wobec sprawczyń całego zła wprowadza elementy modyfikujące zachowanie i oceny. Nie bez znaczenia okazują się też dawne doświadczenia, które teraz w zasadzie regulują egzystencję bohaterki.
Virginia C. Andrews proponuje swoim czytelnikom powieść z pogranicza thrillera i mrocznej obyczajówki, a chociaż ponad trzydzieści lat minęło od powstania tej książki, w dalszym ciągu może ona budzić żywe emocje i sprawiać wrażenie przełamywania obyczajowego tabu. Dziś stawia się bardziej na kryminalne wydarzenia, by zaszokować czytelników – Andrews głęboko wchodzi w sferę psychiki i zastanawia się, jak może funkcjonować skrajnie patologiczny ród. Złem oraz brakiem nadziei na zwyczajne życie kusi odbiorców – zaprasza ich do świata zakazanego i ukrywanego, pozbawiając rzeczywistość życzliwości i zrozumienia ze strony wszystkich jej uczestników.
Życie dla nienawiści
W pierwszym tomie sagi o Dollangangerach kryminał, thriller i erotyczne kazirodcze wątki występowały w dość podobnych proporcjach. W drugim ostatni temat przeważył i splótł się z kwestią nienawiści. „A jeśli ciernie” rozbudowują tę właśnie nienawiść, jednocześnie łagodząc i tonując sferę erotyki. Znów narratorami są dzieci, tym razem – Bart i Jory, synowie Cathy, która próbuje odbudować kruche szczęście u boku brata. Chłopcy prowadzą opowieść na zmianę i z dwóch bardzo różnych perspektyw. Jory stara się obiektywnie oceniać fakty. Bart natomiast, zawsze nieco odrzucany z powodu swoich dziwactw, najpierw zaprzyjaźnia się z tajemniczą sąsiadką, a potem przechodzi pranie mózgu u jej lokaja. Tłumioną dotąd agresję i wszystkie swoje traumy może wreszcie z siebie wyrzucić. Dziecko powoli staje się katem.
Temat dzieci z poddasza powraca bez przerwy, ma bowiem stałe miejsce w psychice Cathy – bohaterka chwilami traci nad sobą kontrolę, a przez cały czas daje się zdominować silnej nienawiści. Dąży do normalności, lecz nie chce i nie potrafi podzielać poglądów Chrisa, który na swój sposób najlepiej uporał się z koszmarem i tu wygląda w miarę zwyczajnie (zwłaszcza że jest odsuwany na margines destrukcyjnych zdarzeń). Virginia C. Andrews przygląda się natomiast problemom dziecka, z początku lekceważonym i niedostrzeganym, wreszcie przybierającym monstrualne rozmiary. Katalizatorem nieszczęść jest Bart, który nie rozumie uczuć. Emocjonalną pustkę chłopiec przekuwa w agresję i niszczy wszystko i wszystkich. Działa automatycznie, nie dopuszcza do siebie myśli o tym, co robi i jakie to będzie miało konsekwencje – i jest bardzo wygodną maszyną do niszczenia, gdy tylko wpadnie w ręce kogoś, kto od dana planował zemstę. Zemsta owa podbudowana jest silnie fanatyzmem religijnym, więc autorka, urozmaicając tekst, powraca do motywów z pierwszego tomu.
Od strony psychologicznej to bardzo ciekawe studium. W „A jeśli ciernie” obserwuje się stopniowy rozwój choroby psychicznej – Barta – od drobnych sygnałów, które niepokoją jedynie jego brata, przez coraz poważniejsze wykroczenia a nawet drobne i całkiem spore tragedie. Autorka skontrastowała tu niewinność dziecka z zaślepieniem i zaciętością w nienawiści u kilkulatka. Grozę potęguje jeszcze brak świadomości kolejnych uczynków, a z czasem i wprowadzenie okrutnego przewodnika, który nie zna litości i bez skrupułów posłuży się i tak już zepsutym dzieckiem. Dla Cathy i Chrisa nie ma zatem końca cierpień i strachu, mimo starań o normalny i ciepły dom.
Co ciekawe, w porównaniu z monotonią drugiego tomu, „A jeśli ciernie” prezentują też ewoluujące uczucia. Nienawiść Barta jest katalizatorem akcji, więc to naturalne, że ulega przeobrażeniom. Ale Andrews zmienia też Cathy, do jej wrogości wobec sprawczyń całego zła wprowadza elementy modyfikujące zachowanie i oceny. Nie bez znaczenia okazują się też dawne doświadczenia, które teraz w zasadzie regulują egzystencję bohaterki.
Virginia C. Andrews proponuje swoim czytelnikom powieść z pogranicza thrillera i mrocznej obyczajówki, a chociaż ponad trzydzieści lat minęło od powstania tej książki, w dalszym ciągu może ona budzić żywe emocje i sprawiać wrażenie przełamywania obyczajowego tabu. Dziś stawia się bardziej na kryminalne wydarzenia, by zaszokować czytelników – Andrews głęboko wchodzi w sferę psychiki i zastanawia się, jak może funkcjonować skrajnie patologiczny ród. Złem oraz brakiem nadziei na zwyczajne życie kusi odbiorców – zaprasza ich do świata zakazanego i ukrywanego, pozbawiając rzeczywistość życzliwości i zrozumienia ze strony wszystkich jej uczestników.
sobota, 29 grudnia 2012
Gunilla Bergström: Dobranoc, Albercie Albertsonie
Zakamarki, Poznań 2012.
Sposób na sen
Temat-samograj w bajkach dla najmłodszych to operacja przygotowywania do snu. Wielu małych bohaterów chce odwlec ten przykry dla siebie moment, a każdy ma swoje pomysły, jak to zrobić. Cierpią na tym z reguły dorośli, którzy muszą dopełnić cowieczornego rytuału – ale też nabierają się oni na sprytne sztuczki potomków. Na tym polega cała lekturowa zabawa. Łatwy do przewidzenia dla rodziców humor z pewnością trafi do przekonania maluchom, doskonale znającym motywacje postaci. A że przy okazji robi się śmiesznie – niegroźna i sympatyczna historyjka przeczytana przed snem przyniesie nie tylko rozluźnienie, lecz również pozwoli pogodzić się z nieuchronną koniecznością pójścia spać.
Jednym z bohaterów, którzy od dawna objaśniają dzieciom świat (powołany do życia został w latach 70. XX wieku) jest Albert Albertson, kilkulatek. W dziedzinie odwlekania snu to bohater bardzo pomysłowy, chociaż wykorzystuje środki dostępne wszystkim dzieciom – kolejne czynności, które wykonuje się przed pójściem do łóżka. Albert Albertson ma bardzo cierpliwego tatę, który nie złości się, że dziecko jeszcze nie śpi, a towarzyszy chłopcu w różnych zadaniach. Dla małych odbiorców ta cierpliwość, wręcz niespotykana u dorosłych, będzie źródłem radości, a i rozbudzi ciekawość, co jeszcze wymyśli kilkuletni rezolutny i psocący bohater.
Książeczka „Dobranoc, Albercie Albertsonie” oparta jest na prostym wyliczaniu sytuacji, które prowokuje chłopiec przed nocą. Przy okazji może też posłużyć za źródło wychowawczych wskazówek (Albert między innymi przed snem dokładnie myje zęby, wprawdzie nie dlatego, że należy tak robić, ale motywacja wydaje się mniej istotna niż fakt) – dodatkiem do wyliczenia jest zaskakująca maluchy puenta – równie zabawna część prostej historyjki. Tu nie ma miejsca na efekty działania wyobraźni (choć Albert Albertson wymyśla sobie lwa w szafie, by mieć pretekst do kolejnego zawołania taty), ale stały rytm i powtarzalność stosowanego przez chłopca zabiegu sprawia, że lektura spełni swoje zadanie przygotowania dzieci do snu.
Gunilla Bergström tworzy postać Alberta Albertsona w tekście i nadaje jej kształt w ilustracjach – o momentami bardzo infantylnej, a momentami ciekawej komiksowej kresce. Charakterystyczne są dla niej twarze rysowane w górnej części głowy i nieskomplikowana mimika bohaterów (tata Alberta ma w dodatku wyrysowaną w kąciku ust fajkę, której prawie nigdy nie wyjmuje). Część – mniej ważna – elementów na obrazkach widnieje tylko jako kontury lub czarno-białe przedmioty, część z kolei doczekała się nawet własnych faktur wykonywanych metodą kolażową – to urozmaica obrazki i na dłużej przyciągać będzie uwagę dzieci, a jednocześnie odsuwa wrażenie nadmiernych czasem rysunkowych uproszczeń. Zresztą w historii o Albercie Albertsonie w tekście zawiera się więcej niż na obrazkach, oglądanie ilustracji nie zastąpi lektury.
Książeczka – jedna z wielu w serii – nie próbuje zmuszać dzieci do snu, ani przekonywać ich, jak ważny dla człowieka jest odpoczynek. Sprytnie za to ujawnia fakt, że nie da się bawić i pracować w nieskończoność i nawet seria najlepszych pomysłów kiedyś skończy się kapitulacją. Albert Albertson może przekonać się o tym, co często stanowi tajemnicę i fakt nie do sprawdzenia dla przeciętnych kilkulatków. Swoją wiedzę przekazuje dalej, w dowcipnej bajce, która urzeknie zwłaszcza najmłodsze dzieci, dla których jest przeznaczona. Albert Albertson, chociaż rodzicom może wydać się zbyt rozbrykany, zyska uznanie rówieśników – a przy okazji przyczyni się do wyjaśnienia paru zwyczajnych spraw.
Sposób na sen
Temat-samograj w bajkach dla najmłodszych to operacja przygotowywania do snu. Wielu małych bohaterów chce odwlec ten przykry dla siebie moment, a każdy ma swoje pomysły, jak to zrobić. Cierpią na tym z reguły dorośli, którzy muszą dopełnić cowieczornego rytuału – ale też nabierają się oni na sprytne sztuczki potomków. Na tym polega cała lekturowa zabawa. Łatwy do przewidzenia dla rodziców humor z pewnością trafi do przekonania maluchom, doskonale znającym motywacje postaci. A że przy okazji robi się śmiesznie – niegroźna i sympatyczna historyjka przeczytana przed snem przyniesie nie tylko rozluźnienie, lecz również pozwoli pogodzić się z nieuchronną koniecznością pójścia spać.
Jednym z bohaterów, którzy od dawna objaśniają dzieciom świat (powołany do życia został w latach 70. XX wieku) jest Albert Albertson, kilkulatek. W dziedzinie odwlekania snu to bohater bardzo pomysłowy, chociaż wykorzystuje środki dostępne wszystkim dzieciom – kolejne czynności, które wykonuje się przed pójściem do łóżka. Albert Albertson ma bardzo cierpliwego tatę, który nie złości się, że dziecko jeszcze nie śpi, a towarzyszy chłopcu w różnych zadaniach. Dla małych odbiorców ta cierpliwość, wręcz niespotykana u dorosłych, będzie źródłem radości, a i rozbudzi ciekawość, co jeszcze wymyśli kilkuletni rezolutny i psocący bohater.
Książeczka „Dobranoc, Albercie Albertsonie” oparta jest na prostym wyliczaniu sytuacji, które prowokuje chłopiec przed nocą. Przy okazji może też posłużyć za źródło wychowawczych wskazówek (Albert między innymi przed snem dokładnie myje zęby, wprawdzie nie dlatego, że należy tak robić, ale motywacja wydaje się mniej istotna niż fakt) – dodatkiem do wyliczenia jest zaskakująca maluchy puenta – równie zabawna część prostej historyjki. Tu nie ma miejsca na efekty działania wyobraźni (choć Albert Albertson wymyśla sobie lwa w szafie, by mieć pretekst do kolejnego zawołania taty), ale stały rytm i powtarzalność stosowanego przez chłopca zabiegu sprawia, że lektura spełni swoje zadanie przygotowania dzieci do snu.
Gunilla Bergström tworzy postać Alberta Albertsona w tekście i nadaje jej kształt w ilustracjach – o momentami bardzo infantylnej, a momentami ciekawej komiksowej kresce. Charakterystyczne są dla niej twarze rysowane w górnej części głowy i nieskomplikowana mimika bohaterów (tata Alberta ma w dodatku wyrysowaną w kąciku ust fajkę, której prawie nigdy nie wyjmuje). Część – mniej ważna – elementów na obrazkach widnieje tylko jako kontury lub czarno-białe przedmioty, część z kolei doczekała się nawet własnych faktur wykonywanych metodą kolażową – to urozmaica obrazki i na dłużej przyciągać będzie uwagę dzieci, a jednocześnie odsuwa wrażenie nadmiernych czasem rysunkowych uproszczeń. Zresztą w historii o Albercie Albertsonie w tekście zawiera się więcej niż na obrazkach, oglądanie ilustracji nie zastąpi lektury.
Książeczka – jedna z wielu w serii – nie próbuje zmuszać dzieci do snu, ani przekonywać ich, jak ważny dla człowieka jest odpoczynek. Sprytnie za to ujawnia fakt, że nie da się bawić i pracować w nieskończoność i nawet seria najlepszych pomysłów kiedyś skończy się kapitulacją. Albert Albertson może przekonać się o tym, co często stanowi tajemnicę i fakt nie do sprawdzenia dla przeciętnych kilkulatków. Swoją wiedzę przekazuje dalej, w dowcipnej bajce, która urzeknie zwłaszcza najmłodsze dzieci, dla których jest przeznaczona. Albert Albertson, chociaż rodzicom może wydać się zbyt rozbrykany, zyska uznanie rówieśników – a przy okazji przyczyni się do wyjaśnienia paru zwyczajnych spraw.
piątek, 28 grudnia 2012
Ludwik Stomma: Nasza różna Europa
Iskry, Warszawa 2012.
Bieg przez dzieje
O historii plotkarsko, z przymrużeniem oka i z całym arsenałem najróżniejszych emocji ujawnianych w sprawach, które w nikim dziś żywszych uczuć nie budzą – tak wygląda narracja, jaką Ludwik Stomma proponuje w tomie „Nasza różna Europa”. W założeniu to zestaw równoległych dziejów, próba pokazania, co działo się poza granicami Polski w chwilach, gdy jej mieszkańców najbardziej zaprzątały sprawy własne. W praktyce – dowcipna galopada przez postacie i wydarzenia (w tej właśnie kolejności), mocno skrótowa i bardziej skupiona wokół ciekawostek, które da się uwspółcześnić przez potoczny komentarz niż skrupulatna i rzeczowa. Ludwik Stomma próbuje zainteresować historią w sposób, który raczej nie kojarzy się z dziejopisarstwem i raczej przypomina styl beztroskich felietonów niż tworzenie kronik przeszłości. Inaczej: historia staje się materiałem dla niby felietonowych tekstów.
Sam autor utrzymuje, że dwie daty utrzymują w ryzach jego przpadkowy przegląd wydarzeń – to rok 966 i 1795, a pozostałe, jak zarzeka się Stomma, pojawiły się jako dzieło przypadku. Trudno dać temu wiarę, lata 1410 czy 1492 lub 1655 są zwyczajnie wygodne dla piszącego i nie może tu być mowy o wyborach losu. Tym samym już na wstępie pojawia się cecha charakterystyczna dla narracji Stommy, to jest skłonność do przesady i afektacji. Będzie się to podejście pojawiać w tomie wielokrotnie, zupełnie jakby autor chciał zarażać entuzjazmem odbiorców i wlać życie w postacie zapomniane czy niedostrzegane w ogromie historycznych wiadomości. Stomma przebiega dzieje, nawiązując nie tylko do faktów, ale i do ich literackich interpretacji. Stawia na sensacyjność materiałów, co jest kolejnym motywem zbliżającym szkice z „Naszej różnej Europy” do kształtu dzisiejszych felietonów – tu liczą się tylko wyraziste wydarzenia, okraszone jeszcze zabawnym komentarzem, tak, by czytelnik rozleniwiony dostępnością mediów mógł dowiedzieć się czegoś bez zagłębiania się w szczegóły: a nuż zostanie zaciekawiony na tyle, że podejmie samodzielne studia nad tematem? Gdyby zechciał, Ludwik Stomma w tekstach przywołuje bibliograficzne adresy – droga do poszukiwania historycznej prawdy jest otwarta.
Mnożą się tu postacie, uwikłane w dzieje, na same dzieje zwraca się mniejszą uwagę, jakby Stomma chciał rzucić wyzwanie historii, która zapomina często o jednostkach. Ludzie mają za zadanie dotrzeć do dzisiejszych czytelników, skierować ich wzrok ku przeszłości i rozpocząć nowe dyskusje. Chodzi o to, by coś się działo, by zmusić do zastanowienia, rzucić pożywkę dla wyobraźni, a przy tym nie dać się zdystansować aktualnościom. Stomma nie zachowuje się jak typowy historyk, ani jak badacz – w wywody wplata swobodnie osobiste akcenty, przez sformułowania – luźne i niepasujące do poważnego tonu – wskazuje własne poglądy. Do ocen przeszłości dodaje oceny teraźniejszości, robi wszystko, żeby historię ożywić – a i żeby zlikwidować przekonanie, że o tym, co się wydarzyło, można mówić tylko w skupieniu i z nabożeństwem. Chce dotrzeć do zwykłych, nawet przypadkowych czytelników, i do młodych ludzi (którzy jednak nonszalancję narracyjną mogą też odrzucić, jako zbyt rażące odejście od języka publicystyki książkowej). Kusi lekkością stylu, odwagą w kreowaniu komentarzy, pisarską brawurą i pozornym brakiem myślowej dyscypliny. Pokazuje, jak inaczej opowiadać o historii – i sam się przy tym opowiadaniu zdecydowanie nie nudzi. W szybkich szkicach zaledwie nakreśla rozmaite sytuacje, sceny i konflikty – ale to może wystarczyć dla wzbudzenia zainteresowania przeszłością zamierzchłą.
Bieg przez dzieje
O historii plotkarsko, z przymrużeniem oka i z całym arsenałem najróżniejszych emocji ujawnianych w sprawach, które w nikim dziś żywszych uczuć nie budzą – tak wygląda narracja, jaką Ludwik Stomma proponuje w tomie „Nasza różna Europa”. W założeniu to zestaw równoległych dziejów, próba pokazania, co działo się poza granicami Polski w chwilach, gdy jej mieszkańców najbardziej zaprzątały sprawy własne. W praktyce – dowcipna galopada przez postacie i wydarzenia (w tej właśnie kolejności), mocno skrótowa i bardziej skupiona wokół ciekawostek, które da się uwspółcześnić przez potoczny komentarz niż skrupulatna i rzeczowa. Ludwik Stomma próbuje zainteresować historią w sposób, który raczej nie kojarzy się z dziejopisarstwem i raczej przypomina styl beztroskich felietonów niż tworzenie kronik przeszłości. Inaczej: historia staje się materiałem dla niby felietonowych tekstów.
Sam autor utrzymuje, że dwie daty utrzymują w ryzach jego przpadkowy przegląd wydarzeń – to rok 966 i 1795, a pozostałe, jak zarzeka się Stomma, pojawiły się jako dzieło przypadku. Trudno dać temu wiarę, lata 1410 czy 1492 lub 1655 są zwyczajnie wygodne dla piszącego i nie może tu być mowy o wyborach losu. Tym samym już na wstępie pojawia się cecha charakterystyczna dla narracji Stommy, to jest skłonność do przesady i afektacji. Będzie się to podejście pojawiać w tomie wielokrotnie, zupełnie jakby autor chciał zarażać entuzjazmem odbiorców i wlać życie w postacie zapomniane czy niedostrzegane w ogromie historycznych wiadomości. Stomma przebiega dzieje, nawiązując nie tylko do faktów, ale i do ich literackich interpretacji. Stawia na sensacyjność materiałów, co jest kolejnym motywem zbliżającym szkice z „Naszej różnej Europy” do kształtu dzisiejszych felietonów – tu liczą się tylko wyraziste wydarzenia, okraszone jeszcze zabawnym komentarzem, tak, by czytelnik rozleniwiony dostępnością mediów mógł dowiedzieć się czegoś bez zagłębiania się w szczegóły: a nuż zostanie zaciekawiony na tyle, że podejmie samodzielne studia nad tematem? Gdyby zechciał, Ludwik Stomma w tekstach przywołuje bibliograficzne adresy – droga do poszukiwania historycznej prawdy jest otwarta.
Mnożą się tu postacie, uwikłane w dzieje, na same dzieje zwraca się mniejszą uwagę, jakby Stomma chciał rzucić wyzwanie historii, która zapomina często o jednostkach. Ludzie mają za zadanie dotrzeć do dzisiejszych czytelników, skierować ich wzrok ku przeszłości i rozpocząć nowe dyskusje. Chodzi o to, by coś się działo, by zmusić do zastanowienia, rzucić pożywkę dla wyobraźni, a przy tym nie dać się zdystansować aktualnościom. Stomma nie zachowuje się jak typowy historyk, ani jak badacz – w wywody wplata swobodnie osobiste akcenty, przez sformułowania – luźne i niepasujące do poważnego tonu – wskazuje własne poglądy. Do ocen przeszłości dodaje oceny teraźniejszości, robi wszystko, żeby historię ożywić – a i żeby zlikwidować przekonanie, że o tym, co się wydarzyło, można mówić tylko w skupieniu i z nabożeństwem. Chce dotrzeć do zwykłych, nawet przypadkowych czytelników, i do młodych ludzi (którzy jednak nonszalancję narracyjną mogą też odrzucić, jako zbyt rażące odejście od języka publicystyki książkowej). Kusi lekkością stylu, odwagą w kreowaniu komentarzy, pisarską brawurą i pozornym brakiem myślowej dyscypliny. Pokazuje, jak inaczej opowiadać o historii – i sam się przy tym opowiadaniu zdecydowanie nie nudzi. W szybkich szkicach zaledwie nakreśla rozmaite sytuacje, sceny i konflikty – ale to może wystarczyć dla wzbudzenia zainteresowania przeszłością zamierzchłą.
czwartek, 27 grudnia 2012
Maryna Miklaszewska: Spotkałam kiedyś prawdziwego hipstera
Trio, Warszawa 2012.
Polityka w naiwności
Można sobie zadawać pytanie, co w powieści spod znaku political fiction jest najważniejsze – czy odniesienia do postaw rządzących (lub polityki alternatywnej), czy literacka czystość fabuły. Maryna Miklaszewska wybrała to pierwsze – i chociaż konstrukcja tomu „Spotkałam kiedyś prawdziwego hipstera” od strony literackiej mocno szwankuje, to na uwagę zasługują oryginalne spojrzenia na przeszłość i teraźniejszość kraju, z katastrofą smoleńską na czele.
Podstawowy problem książki wynika z faktu, że Miklaszewska nie potrafi się gatunkowo określić (bo jeśli chodzi o politykę, określa się z kolei aż nadto wyraźnie). Próbuje lekkiej obyczajówki z elementami powieści psychologicznej, za chwilę przerzuca się na powieść detektywistyczną z bardzo naiwnymi chwytami (akrostych jako wskazówka wyczerpał swą „wskazówkową” moc na „Szatanie z siódmej klasy”, w powieści dla dorosłych ślady po prostu muszą być bardziej zaszyfrowane). Wreszcie sięga po kryminał z historycznymi naleciałościami (co też pobrzmiewa literaturą młodzieżową). Środek książki stanowi najciekawszą część – opis trzech wydarzeń z historii Polski, jednak ujętych z perspektywy teatrologicznej i potraktowanych jak świetnie wyreżyserowane wielkie przedstawienia. Tu Miklaszewska się nie gubi (a gdyby nawet, daje się wszystko wytłumaczyć oryginalną konwencją i interpretacjami), tu sprawia, że o znanych powszechnie faktach czytać można z zapartym tchem i absurdalną ciekawością końca. Oczywiście autorka uderza tu w czułe struny i zabawne, że właśnie najlepszą częścią tomu może ściągnąć na siebie gromy – w końcu zabiera się za szarganie świętości narodowych. W środkowej partii książki zdania wprost przesycone są ironią, a do niej dochodzi jeszcze dobra literacka zabawa Miklaszewskiej. To widać – i widać też doskonale, że autorka radzi sobie z formą, kiedy ma przygotowany scenariuszowy szkielet. Kiedy musi od podstaw rozwinąć historię, popełnia wręcz infantylne błędy.
Nina, bohaterka tomu, swoje śledztwo rozpoczyna od znalezienia w kieszeni marynarki z lumpeksu zaszytego medalika. Pomijając magiczną moc marynarki, która dopasowuje się do każdego i każdego chroni – sam bodziec do działania nie zostaje wystarczająco uzasadniony, jednak Nina wyrusza w podróż. I tu Miklaszewska zdradza najwięcej naiwności – przede wszystkim rozwiązuje język każdemu, do kogo Nina dotrze ze swoim pytaniem. Bez żadnych racjonalnych powodów każdy rozmówca natychmiast otwiera się przed bohaterką w stopniu nieprzewidzianym nawet przez nią. Po drugie śledztwo przypomina zadanie „połącz kropki” w rysowankach dla dzieci lub fabułę najprostszych gier komputerowych: rozwiązanie jednej drobnej zagadki automatycznie przenosi w obszar zagadki drugiej, nie ma tu wielopoziomowych tajemnic czy choćby utrudnień w śledztwie, Nina nie musi posiadać zdolności logicznego myślenia, wystarczy, że trafi do kolejnych punktów, a sekret rozwiąże się sam.
Maryna Miklaszewska zapomina o swoich bohaterach, kiedy tylko przestają jej być potrzebni. Sięga w próżnię i z próżni ich wydobywa, a potem w tę samą próżnię wyrzuca, nie biorąc żadnej odpowiedzialności za ich losy. Tekstowo jest ta powieść nawet ciekawa, autorka udowadnia, że umie panować nad słowami – ale już gatunek i fabuła wymykają jej się spod kontroli bardzo wyraźnie. Szkoda, bo historia alternatywna (czy raczej polityka alternatywna) w jej wykonaniu zabrzmiała dosyć interesująco.
Polityka w naiwności
Można sobie zadawać pytanie, co w powieści spod znaku political fiction jest najważniejsze – czy odniesienia do postaw rządzących (lub polityki alternatywnej), czy literacka czystość fabuły. Maryna Miklaszewska wybrała to pierwsze – i chociaż konstrukcja tomu „Spotkałam kiedyś prawdziwego hipstera” od strony literackiej mocno szwankuje, to na uwagę zasługują oryginalne spojrzenia na przeszłość i teraźniejszość kraju, z katastrofą smoleńską na czele.
Podstawowy problem książki wynika z faktu, że Miklaszewska nie potrafi się gatunkowo określić (bo jeśli chodzi o politykę, określa się z kolei aż nadto wyraźnie). Próbuje lekkiej obyczajówki z elementami powieści psychologicznej, za chwilę przerzuca się na powieść detektywistyczną z bardzo naiwnymi chwytami (akrostych jako wskazówka wyczerpał swą „wskazówkową” moc na „Szatanie z siódmej klasy”, w powieści dla dorosłych ślady po prostu muszą być bardziej zaszyfrowane). Wreszcie sięga po kryminał z historycznymi naleciałościami (co też pobrzmiewa literaturą młodzieżową). Środek książki stanowi najciekawszą część – opis trzech wydarzeń z historii Polski, jednak ujętych z perspektywy teatrologicznej i potraktowanych jak świetnie wyreżyserowane wielkie przedstawienia. Tu Miklaszewska się nie gubi (a gdyby nawet, daje się wszystko wytłumaczyć oryginalną konwencją i interpretacjami), tu sprawia, że o znanych powszechnie faktach czytać można z zapartym tchem i absurdalną ciekawością końca. Oczywiście autorka uderza tu w czułe struny i zabawne, że właśnie najlepszą częścią tomu może ściągnąć na siebie gromy – w końcu zabiera się za szarganie świętości narodowych. W środkowej partii książki zdania wprost przesycone są ironią, a do niej dochodzi jeszcze dobra literacka zabawa Miklaszewskiej. To widać – i widać też doskonale, że autorka radzi sobie z formą, kiedy ma przygotowany scenariuszowy szkielet. Kiedy musi od podstaw rozwinąć historię, popełnia wręcz infantylne błędy.
Nina, bohaterka tomu, swoje śledztwo rozpoczyna od znalezienia w kieszeni marynarki z lumpeksu zaszytego medalika. Pomijając magiczną moc marynarki, która dopasowuje się do każdego i każdego chroni – sam bodziec do działania nie zostaje wystarczająco uzasadniony, jednak Nina wyrusza w podróż. I tu Miklaszewska zdradza najwięcej naiwności – przede wszystkim rozwiązuje język każdemu, do kogo Nina dotrze ze swoim pytaniem. Bez żadnych racjonalnych powodów każdy rozmówca natychmiast otwiera się przed bohaterką w stopniu nieprzewidzianym nawet przez nią. Po drugie śledztwo przypomina zadanie „połącz kropki” w rysowankach dla dzieci lub fabułę najprostszych gier komputerowych: rozwiązanie jednej drobnej zagadki automatycznie przenosi w obszar zagadki drugiej, nie ma tu wielopoziomowych tajemnic czy choćby utrudnień w śledztwie, Nina nie musi posiadać zdolności logicznego myślenia, wystarczy, że trafi do kolejnych punktów, a sekret rozwiąże się sam.
Maryna Miklaszewska zapomina o swoich bohaterach, kiedy tylko przestają jej być potrzebni. Sięga w próżnię i z próżni ich wydobywa, a potem w tę samą próżnię wyrzuca, nie biorąc żadnej odpowiedzialności za ich losy. Tekstowo jest ta powieść nawet ciekawa, autorka udowadnia, że umie panować nad słowami – ale już gatunek i fabuła wymykają jej się spod kontroli bardzo wyraźnie. Szkoda, bo historia alternatywna (czy raczej polityka alternatywna) w jej wykonaniu zabrzmiała dosyć interesująco.
środa, 26 grudnia 2012
Piotr Adamczyk: Nalewki staropolskie. Tradycja na współczesnym stole
Świat Książki, Warszawa 2012.
Smak tradycji
Poradnik odrobinę kulinarny może stać się ciekawą lekturą, kiedy jest napisany z pasją i dogłębną znajomością tematu. A że na rynku w najlepsze trwa moda na przepisy łączone z różnymi formami tekstów, warto czasem zajrzeć do tego typu publikacji. Choćby po to, by odkryć zasoby ciekawostek – jak w przypadku pięknego tomu Piotra Adamczyka „Nalewki staropolskie. Tradycja na współczesnym stole”.
Dla tych, którzy lubią przygotowywać nalewki (nie mówiąc już o ich degustowaniu) ta książka okazać się może świetnym przewodnikiem po dawnej kuchni. Adamczyk zbiera tutaj przepisy pochodzące z czasów od XVI do XIX wieku, ale przygląda się też obecności nalewek w kulturze i obyczajowości. Przepisy uwspółcześnia i chce udowodnić odbiorcom, że z reguły przygotowanie rozmaitych wódek i likierów nie wymaga wiele wysiłku. Dokładnie przedstawia proporcje i sposób przyrządzania trunków, wyjaśnia, jakie właściwości lecznicze miały poszczególne nalewki i jak przygotowywać ich tematyczne wariacje. Do tego każdorazowo dodaje jeszcze krótki opis tradycji czy zwyczajów. Przytacza powiedzenia i przysłowia związane z konkretnymi nalewkami, cytuje archaicznie brzmiące fragmenty kulinarnych porad (lub też zachwytów), omawia pochodzenie składników czy historię alkoholi, tłumaczy też, jaki wpływ na smak będzie mieć rezygnacja z trudniej dostępnych przypraw. Czasem nawiązuje do nazwy, czasem – do sposobu przygotowania nalewki i uaktualnianej wersji działań. Ze względu na te ciekawostki tom może stać się także atrakcyjny dla kulturoznawców czy zwykłych czytelników, którzy chcieliby dowiedzieć się czegoś o dawnych zwyczajach. Piotr Adamczyk utrzymuje prosty i przejrzysty styl pisania, stara się wszystko wyłożyć skrótowo i jasno, przystosowuje tom do percepcji zwykłych odbiorców. Nigdy nie nudzi, nawet jeśli nie zarzuca anegdotami a skupia się na niemal encyklopedycznych danych. Jego książka sposobem wydania imituje cenne stare druki, co otwiera jeszcze jedną marketingową możliwość potraktowania jej jako upominku dla wymagających a niekoniecznie bliskich osób.
Staranne przygotowanie edytorskie podkreśla tu jeszcze oprawa graficzna. Każda nalewka została zaprezentowana na artystycznej fotografii, takie też zdjęcia prezentują składniki do kolejnych przepisów. Ma to być w końcu również uczta dla oka, niemal nalewkowy album – na wzór rozmaitych kulinarnych poradników, które pojawiają się na rynku. Kredowy papier zyskał tu żółtawe zabarwienie, a górny margines każdej strony zajmuje powtórzony z „grzbietu” motyw – to wszystko przywodzi na myśl tom drogi i cenny.
Piotr Adamczyk o nalewkach potrafi pisać ze znawstwem i jednocześnie z poszanowaniem literackiej i kulturowej tradycji. Pozwala czytelnikom przenieść się w czasie do przeszłości, by lepiej poznać i zrozumieć genezę kolejnych rodzajów alkoholi. Wiedzę na temat nalewek przekazuje ostrożnie i z wyczuciem – nawet jeśli ktoś zechce potraktować tę pozycję jako rodzaj książki kucharskiej o zawężonej tematyce, może dać się wciągnąć króciutkim opowiastkom o dawnych zwyczajach. I chociaż trudno jest pisać o smakach, Adamczyk z tej próby wyszedł zwycięsko.
Smak tradycji
Poradnik odrobinę kulinarny może stać się ciekawą lekturą, kiedy jest napisany z pasją i dogłębną znajomością tematu. A że na rynku w najlepsze trwa moda na przepisy łączone z różnymi formami tekstów, warto czasem zajrzeć do tego typu publikacji. Choćby po to, by odkryć zasoby ciekawostek – jak w przypadku pięknego tomu Piotra Adamczyka „Nalewki staropolskie. Tradycja na współczesnym stole”.
Dla tych, którzy lubią przygotowywać nalewki (nie mówiąc już o ich degustowaniu) ta książka okazać się może świetnym przewodnikiem po dawnej kuchni. Adamczyk zbiera tutaj przepisy pochodzące z czasów od XVI do XIX wieku, ale przygląda się też obecności nalewek w kulturze i obyczajowości. Przepisy uwspółcześnia i chce udowodnić odbiorcom, że z reguły przygotowanie rozmaitych wódek i likierów nie wymaga wiele wysiłku. Dokładnie przedstawia proporcje i sposób przyrządzania trunków, wyjaśnia, jakie właściwości lecznicze miały poszczególne nalewki i jak przygotowywać ich tematyczne wariacje. Do tego każdorazowo dodaje jeszcze krótki opis tradycji czy zwyczajów. Przytacza powiedzenia i przysłowia związane z konkretnymi nalewkami, cytuje archaicznie brzmiące fragmenty kulinarnych porad (lub też zachwytów), omawia pochodzenie składników czy historię alkoholi, tłumaczy też, jaki wpływ na smak będzie mieć rezygnacja z trudniej dostępnych przypraw. Czasem nawiązuje do nazwy, czasem – do sposobu przygotowania nalewki i uaktualnianej wersji działań. Ze względu na te ciekawostki tom może stać się także atrakcyjny dla kulturoznawców czy zwykłych czytelników, którzy chcieliby dowiedzieć się czegoś o dawnych zwyczajach. Piotr Adamczyk utrzymuje prosty i przejrzysty styl pisania, stara się wszystko wyłożyć skrótowo i jasno, przystosowuje tom do percepcji zwykłych odbiorców. Nigdy nie nudzi, nawet jeśli nie zarzuca anegdotami a skupia się na niemal encyklopedycznych danych. Jego książka sposobem wydania imituje cenne stare druki, co otwiera jeszcze jedną marketingową możliwość potraktowania jej jako upominku dla wymagających a niekoniecznie bliskich osób.
Staranne przygotowanie edytorskie podkreśla tu jeszcze oprawa graficzna. Każda nalewka została zaprezentowana na artystycznej fotografii, takie też zdjęcia prezentują składniki do kolejnych przepisów. Ma to być w końcu również uczta dla oka, niemal nalewkowy album – na wzór rozmaitych kulinarnych poradników, które pojawiają się na rynku. Kredowy papier zyskał tu żółtawe zabarwienie, a górny margines każdej strony zajmuje powtórzony z „grzbietu” motyw – to wszystko przywodzi na myśl tom drogi i cenny.
Piotr Adamczyk o nalewkach potrafi pisać ze znawstwem i jednocześnie z poszanowaniem literackiej i kulturowej tradycji. Pozwala czytelnikom przenieść się w czasie do przeszłości, by lepiej poznać i zrozumieć genezę kolejnych rodzajów alkoholi. Wiedzę na temat nalewek przekazuje ostrożnie i z wyczuciem – nawet jeśli ktoś zechce potraktować tę pozycję jako rodzaj książki kucharskiej o zawężonej tematyce, może dać się wciągnąć króciutkim opowiastkom o dawnych zwyczajach. I chociaż trudno jest pisać o smakach, Adamczyk z tej próby wyszedł zwycięsko.
wtorek, 25 grudnia 2012
Michał Dąbrowski: Transgresja
Jirafa roja, Warszawa 2012.
Tworzenie fantomów
Po raz drugi Michał Dąbrowski przedstawia opowieść, za którą pokochają go buntownicy, zafascynowani literackim undergroundem i oniryczną niedookreślonością, wielbiciele prozy w rytmie poezji i fabuły sterowanej przez sprowadzające się do seksu związki. „Transgresja” jest wyzwaniem rzuconym zwyczajności, a równocześnie zwyczajnością młodszego pokolenia, jest krzykiem niezgody na schematy, krzykiem stworzonym ze schematów, literackim powtórzeniem tego, co w młodej prozie wciąż jeszcze atrakcyjne. „Transgresja” musi istnieć w niszy, musi być powieścią ogólnie trudniej dostępną – nie ma sensu zakrzykiwać jej recenzjami, analizami i komunikatami. Po co reklama? Wszystko już było, tak właśnie pisać powinni jeszcze młodzi i jeszcze zbuntowani – dopóki w niszy nie zasypią ich skostniałe składniki podobnych do siebie narkotykowo-onirycznych historii. Ale Michał Dąbrowski ma w tym nurcie przewagę – wyczucie brzmienia słów, narrację, która swoją gęstością zwabia czytelników w pułapkę i nie pozwala się wymknąć, choćby nawet ci czytelnicy nie gustowali w specyficznym zapisie dialogów, wyzerowaniu działania używek i swoistym zawieszeniu między przeszłością a teraźniejszością z pogardą dla tego, co ma nastąpić.
Pozornie bezcelowy ruch, bohater, który nie ma określonego planu i pozwala sobie swobodnie dryfować między wydarzeniami, odpowiedzialna za przemiany pogoda – to stałe składniki tego rodzaju powieści-niepowieści. Tak samo zresztą jak idealne dziewczyny, nieosiągalne mimo stałej gotowości do uprawiania seksu. Tu nie istnieje prawdziwa dorosłość, z obowiązkami, stałą pracą i rachunkami do zapłacenia, nie istnieje codzienność, a fizjologiczne potrzeby ograniczają się do palenia i picia oraz zaspokajania popędu płciowego. I w ten świat widziany oczami młodych buntowników Dąbrowski wprowadza zagubionego w rzeczywistości bohatera, definiowanego przede wszystkim przez otoczenie: byłą i obecną dziewczynę, zmarłego przyjaciela oraz przyjaciela-imprezowicza. Bohater staje się jedynym łącznikiem między tym co rzeczywiste i stworzone przez wyobraźnię, pada ofiarą dziwnego snu dziejącego się na jawie i równolegle do pozornie zwykłego życia. W „Transgresji” nie ma on punktu odniesienia w realizmie – każda ze spotkanych osób albo zahacza o sferę ułudy, albo z niej pochodzi. Tym samym zachwiane zostają wszelkie pewniki – śmierć przestaje być radykalna, spełnienie w związku możliwe jest tylko przez chwilę. Pogłębia się za to poczucie zagubienia i niemożność zdefiniowania siebie.
Michał Dąbrowski wtapia się stylem opowieści w rzesze młodych zbuntowanych, którzy chcieliby tworzyć literaturę buntu, lecz nie mają siły przebicia. Przynajmniej takie jest pierwsze wrażenie podczas lektury. Bo ten autor nie proponuje historii toczącej się bez celu i sensu, posługuje się odwrotnością mainstreamowych schematów po to, by zaproponować czytelnikom atrakcyjną (nieprzewidywalną) fabułę, pełną zagadek i owianą aurą tajemniczości. Jego atutem okazuje się tu umiejętność przekonującego opowiadania, tchnienia życia w fantomy i miraże. To, co nieistniejące, zyskuje namacalny kształt i zwodzi odbiorców, to, co istnieje, wymaga zaufania, a i tak w końcu roztapia się w oniryczności – to przemieszanie płaszczyzn w „Transgresji” cieszy najbardziej. Takie podejście wymaga od autora nie lada wirtuozerii w prowadzeniu narracji i Michał Dąbrowski tę umiejętność bez wątpienia posiada. Bez względu na to, czy posługuje się klasycznymi sztuczkami, czy sięga po widowiskowe tricki najlepszych literackich iluzjonistów – robi wrażenie. Po „Dłoni” i „Transgresji” pojawia się tylko pytanie, co będzie dalej i czym tym razem popisze się autor.
Tworzenie fantomów
Po raz drugi Michał Dąbrowski przedstawia opowieść, za którą pokochają go buntownicy, zafascynowani literackim undergroundem i oniryczną niedookreślonością, wielbiciele prozy w rytmie poezji i fabuły sterowanej przez sprowadzające się do seksu związki. „Transgresja” jest wyzwaniem rzuconym zwyczajności, a równocześnie zwyczajnością młodszego pokolenia, jest krzykiem niezgody na schematy, krzykiem stworzonym ze schematów, literackim powtórzeniem tego, co w młodej prozie wciąż jeszcze atrakcyjne. „Transgresja” musi istnieć w niszy, musi być powieścią ogólnie trudniej dostępną – nie ma sensu zakrzykiwać jej recenzjami, analizami i komunikatami. Po co reklama? Wszystko już było, tak właśnie pisać powinni jeszcze młodzi i jeszcze zbuntowani – dopóki w niszy nie zasypią ich skostniałe składniki podobnych do siebie narkotykowo-onirycznych historii. Ale Michał Dąbrowski ma w tym nurcie przewagę – wyczucie brzmienia słów, narrację, która swoją gęstością zwabia czytelników w pułapkę i nie pozwala się wymknąć, choćby nawet ci czytelnicy nie gustowali w specyficznym zapisie dialogów, wyzerowaniu działania używek i swoistym zawieszeniu między przeszłością a teraźniejszością z pogardą dla tego, co ma nastąpić.
Pozornie bezcelowy ruch, bohater, który nie ma określonego planu i pozwala sobie swobodnie dryfować między wydarzeniami, odpowiedzialna za przemiany pogoda – to stałe składniki tego rodzaju powieści-niepowieści. Tak samo zresztą jak idealne dziewczyny, nieosiągalne mimo stałej gotowości do uprawiania seksu. Tu nie istnieje prawdziwa dorosłość, z obowiązkami, stałą pracą i rachunkami do zapłacenia, nie istnieje codzienność, a fizjologiczne potrzeby ograniczają się do palenia i picia oraz zaspokajania popędu płciowego. I w ten świat widziany oczami młodych buntowników Dąbrowski wprowadza zagubionego w rzeczywistości bohatera, definiowanego przede wszystkim przez otoczenie: byłą i obecną dziewczynę, zmarłego przyjaciela oraz przyjaciela-imprezowicza. Bohater staje się jedynym łącznikiem między tym co rzeczywiste i stworzone przez wyobraźnię, pada ofiarą dziwnego snu dziejącego się na jawie i równolegle do pozornie zwykłego życia. W „Transgresji” nie ma on punktu odniesienia w realizmie – każda ze spotkanych osób albo zahacza o sferę ułudy, albo z niej pochodzi. Tym samym zachwiane zostają wszelkie pewniki – śmierć przestaje być radykalna, spełnienie w związku możliwe jest tylko przez chwilę. Pogłębia się za to poczucie zagubienia i niemożność zdefiniowania siebie.
Michał Dąbrowski wtapia się stylem opowieści w rzesze młodych zbuntowanych, którzy chcieliby tworzyć literaturę buntu, lecz nie mają siły przebicia. Przynajmniej takie jest pierwsze wrażenie podczas lektury. Bo ten autor nie proponuje historii toczącej się bez celu i sensu, posługuje się odwrotnością mainstreamowych schematów po to, by zaproponować czytelnikom atrakcyjną (nieprzewidywalną) fabułę, pełną zagadek i owianą aurą tajemniczości. Jego atutem okazuje się tu umiejętność przekonującego opowiadania, tchnienia życia w fantomy i miraże. To, co nieistniejące, zyskuje namacalny kształt i zwodzi odbiorców, to, co istnieje, wymaga zaufania, a i tak w końcu roztapia się w oniryczności – to przemieszanie płaszczyzn w „Transgresji” cieszy najbardziej. Takie podejście wymaga od autora nie lada wirtuozerii w prowadzeniu narracji i Michał Dąbrowski tę umiejętność bez wątpienia posiada. Bez względu na to, czy posługuje się klasycznymi sztuczkami, czy sięga po widowiskowe tricki najlepszych literackich iluzjonistów – robi wrażenie. Po „Dłoni” i „Transgresji” pojawia się tylko pytanie, co będzie dalej i czym tym razem popisze się autor.
poniedziałek, 24 grudnia 2012
Rose Lagercrantz: Moje szczęśliwe życie
Zakamarki, Poznań 2012.
Emocje dzieci
We wspomnieniach dzieciństwo zwykle jest szczęśliwe – ale niewielu potrafiłoby wskazać konkretne momenty, które za szczęśliwe można uznać. Rose Lagercrantz próbuje przyjrzeć się egzystencji dziecka i z jego perspektywy wskazać oraz nazwać niosące radość wydarzenia. Tak mali odbiorcy mogą spotkać się z Dunią, dziewczynką, która właśnie odkrywa smaki emocji. Dunia przed snem próbuje policzyć swoje szczęśliwe chwile i dokonuje przeglądu obfitego w rozmaite dobre i złe przeżycia fragmentu egzystencji. W odróżnieniu od wielu dorosłych, Dunia wie, kiedy i dlaczego jest szczęśliwa. Potrafi też wyjaśnić, co sprawia jej przykrość. To pozwala się zastanowić nad międzyludzkimi relacjami.
Dunia idzie do szkoły, poznaje przyjaciółkę, spędza z nią miło czas (choć niekiedy się kłócą). Poznaje, czym jest samotność, smutek i ból, gdy muszą się rozstać. Dowiaduje się też, jak mogą się układać relacje z kolegami. Przy okazji Dunia wspomina też o nieżyjącej mamie i o tym, że czasem dorośli nie słuchają próśb dzieci. Jednak w życiu Duni szczęśliwe chwile zdecydowanie przeważają. Dziewczynka ma o czym rozmyślać.
„Moje szczęśliwe życie” to książka dla tych, którzy zaczynają uczyć się czytać. Tekstu jest tu niewiele, proste zdania spodobają się małym odbiorcom. Nie ma tu filozofowania, a same konkrety – sekwencje zdarzeń, które wyzwalają myślenie o danych rodzajach odczuć czy emocji. Jednostkowe fakty łatwo dają się uogólnić, dzieci bez trudu zrozumieją, co przeżywa Dunia – i będą razem z nią zastanawiać się nad szczęśliwymi chwilami. Lagercrantz stawia na silne momentami emocje – są tu nawet poważniejsze wypadki (nie mówiąc już o śmierci, która – osłabiana przez brak cierpienia i dystans czasowy – nie zostaje tabuizowana), spory i wielkie wzruszenia. Bohaterka potrafi płakać przez kilka dni lub skakać z radości.
Sam pomysł pisania o uczuciach nie jest niczym nowym, ale tu został zrealizowany w sposób warty uwagi. Odbiorcom sporo rzeczy pozostawia się do samodzielnego przetrawienia, do przemyślenia i porównania. W tekście otrzymują oni jedynie proste komunikaty, często równoważniki zdań, powtórzenia i wykrzyknienia. A jednak tom nie jest bezbarwny, wpływać będzie na czytających bez wątpienia. Optymizm sprawia, że to przyjemna lektura i takie też doświadczenie. Dzięki pogodzie ducha w samym tekście łatwiej będzie porozmawiać z dziećmi o smutku rozstań, samotności czy przemijaniu – książka wskazuje na to skutecznie i bez przygnębienia.
Po raz kolejny bezcenne okazują się ilustracje Evy Eriksson. Chociaż „Moje szczęśliwe życie” pomysłem na narrację zbliża się nieco do książeczek obrazkowych, rysunki w tomie to czarno-białe szkice dobrze zaznaczające emocje bohaterów, a i lekkie poczucie humoru. Na ilustracjach wiele się dzieje, ich komiksowy kształt przywodzi na myśl Mikołajka. Do małych odbiorców te grafiki przemawiać będą równie silnie jak sam tekst, a przy tym jeszcze uprzyjemnią cały proces lektury.
„Moje szczęśliwe życie” pokazuje, jak różnorodne uczucia i emocje przynosi codzienność. To sposób na to, by bez moralizowania i pouczania przybliżyć dziecku bogaty świat przeżyć. Dobry pomysł w połączeniu z udaną realizacją przypadnie do gustu i dorosłym – to jedna z tych pozycji, które nie mają w sobie infantylizmu i nie męczą bajkowym widzeniem rzeczywistości.
Emocje dzieci
We wspomnieniach dzieciństwo zwykle jest szczęśliwe – ale niewielu potrafiłoby wskazać konkretne momenty, które za szczęśliwe można uznać. Rose Lagercrantz próbuje przyjrzeć się egzystencji dziecka i z jego perspektywy wskazać oraz nazwać niosące radość wydarzenia. Tak mali odbiorcy mogą spotkać się z Dunią, dziewczynką, która właśnie odkrywa smaki emocji. Dunia przed snem próbuje policzyć swoje szczęśliwe chwile i dokonuje przeglądu obfitego w rozmaite dobre i złe przeżycia fragmentu egzystencji. W odróżnieniu od wielu dorosłych, Dunia wie, kiedy i dlaczego jest szczęśliwa. Potrafi też wyjaśnić, co sprawia jej przykrość. To pozwala się zastanowić nad międzyludzkimi relacjami.
Dunia idzie do szkoły, poznaje przyjaciółkę, spędza z nią miło czas (choć niekiedy się kłócą). Poznaje, czym jest samotność, smutek i ból, gdy muszą się rozstać. Dowiaduje się też, jak mogą się układać relacje z kolegami. Przy okazji Dunia wspomina też o nieżyjącej mamie i o tym, że czasem dorośli nie słuchają próśb dzieci. Jednak w życiu Duni szczęśliwe chwile zdecydowanie przeważają. Dziewczynka ma o czym rozmyślać.
„Moje szczęśliwe życie” to książka dla tych, którzy zaczynają uczyć się czytać. Tekstu jest tu niewiele, proste zdania spodobają się małym odbiorcom. Nie ma tu filozofowania, a same konkrety – sekwencje zdarzeń, które wyzwalają myślenie o danych rodzajach odczuć czy emocji. Jednostkowe fakty łatwo dają się uogólnić, dzieci bez trudu zrozumieją, co przeżywa Dunia – i będą razem z nią zastanawiać się nad szczęśliwymi chwilami. Lagercrantz stawia na silne momentami emocje – są tu nawet poważniejsze wypadki (nie mówiąc już o śmierci, która – osłabiana przez brak cierpienia i dystans czasowy – nie zostaje tabuizowana), spory i wielkie wzruszenia. Bohaterka potrafi płakać przez kilka dni lub skakać z radości.
Sam pomysł pisania o uczuciach nie jest niczym nowym, ale tu został zrealizowany w sposób warty uwagi. Odbiorcom sporo rzeczy pozostawia się do samodzielnego przetrawienia, do przemyślenia i porównania. W tekście otrzymują oni jedynie proste komunikaty, często równoważniki zdań, powtórzenia i wykrzyknienia. A jednak tom nie jest bezbarwny, wpływać będzie na czytających bez wątpienia. Optymizm sprawia, że to przyjemna lektura i takie też doświadczenie. Dzięki pogodzie ducha w samym tekście łatwiej będzie porozmawiać z dziećmi o smutku rozstań, samotności czy przemijaniu – książka wskazuje na to skutecznie i bez przygnębienia.
Po raz kolejny bezcenne okazują się ilustracje Evy Eriksson. Chociaż „Moje szczęśliwe życie” pomysłem na narrację zbliża się nieco do książeczek obrazkowych, rysunki w tomie to czarno-białe szkice dobrze zaznaczające emocje bohaterów, a i lekkie poczucie humoru. Na ilustracjach wiele się dzieje, ich komiksowy kształt przywodzi na myśl Mikołajka. Do małych odbiorców te grafiki przemawiać będą równie silnie jak sam tekst, a przy tym jeszcze uprzyjemnią cały proces lektury.
„Moje szczęśliwe życie” pokazuje, jak różnorodne uczucia i emocje przynosi codzienność. To sposób na to, by bez moralizowania i pouczania przybliżyć dziecku bogaty świat przeżyć. Dobry pomysł w połączeniu z udaną realizacją przypadnie do gustu i dorosłym – to jedna z tych pozycji, które nie mają w sobie infantylizmu i nie męczą bajkowym widzeniem rzeczywistości.
niedziela, 23 grudnia 2012
Wiesław Helak: Lwowska noc
Trio, Warszawa 2012.
Oskarżenie
Wśród fabularnych (a i wspomnieniowych) historii poruszających temat cierpień jednostki podczas drugiej wojny światowej najwięcej jest utworów o scenariuszowo-filmowej konstrukcji. Dobrze rozłożone punkty kulminacyjne pozwalają poznać przemianę bohatera. U Wiesława Helaka w tomie „Lwowska noc” nie ma śladu standardowych rozwiązań literackich. Cały tom jest zbiorem bardzo krótkich obrazków, które wprawdzie łączy obecność jednej postaci – Józefa Sztendery – ale które nie pozwalają odbiorcom na zanurzenie się w odtwarzanym świecie. Wszystkiego wydaje się tu za dużo, a próba pokazania martyrologii miasta (Lwowa) i człowieka zamienia się w wyliczanie nieszczęść i tragedii. Helak nie liczy się z niczym i z nikim, w jego tomie prawie nie ma miejsca na normalność. W wojennej zawierusze istnieją albo bezwzględni bandyci (to zwykle Ukraińcy, gestapowcy i bolszewicy, ofiarami są Polacy i Żydzi), albo nieliczni i nieanonimowi bohaterowie, którzy koniecznie muszą dokonywać czynów wielkich, nawet jeśli mają one znaczenie tylko dla jednej osoby. Helak robi coś jeszcze – zamraża uczucia Józefa Sztendery i czytelnicy nie mają szans poznać jego najgłębszych tajemnic. Autor boi się najwyraźniej ckliwości i banału w obrazach wojennych romansów – chłodny jest Sztendera w stosunku do swojej żony, nie liczy się z nią (i to nie tylko w imię patriotyzmu), ale i kobietę, która gotowa jest dla niego poświęcić wiele traktuje bez najmniejszych emocji. Rozwija za to Wiesław Helak temat miłości w relacjach rodzinnych – do rodziców i dzieci. Tu nie lęka się oskarżeń o tanie chwyty, chociaż podmiana potomstwa w zestawieniu z niezmiennością uczucia brzmi co najmniej dziwnie. Inna rzecz, że może to być odczytywane jako poszukiwanie normalności w nienormalnym świecie.
Helak stawia na obrazy krzywd. Zaczyna od sceny płonącej flagi, ale już za moment będzie oglądał okrutne rzezie. Zmienia oprawców, ale nie zmienia prześladowanych, nakazuje im znosić coraz to gorsze cierpienia z rąk kolejnych katów – okrucieństwo ma jeden wymiar, nie liczy się w nim tożsamość zbrodniarzy, ich pochodzenie czy motywacje. Kończy się zawsze zaszczuciem, dramatem i lękiem tak wielkim, że nie pozwalającym pytać dlaczego. Takie nasycenie tragedii w wymiarze mikro jest rzadko spotykane w powieściach wojennych. Tu zło dokonuje niemal rozkładu historii – każdy mały obrazek (czyli każde nowe nieszczęście) autor puentuje, by nadać mu większą moc – to w pewnej chwili może nawet znieczulić odbiorców, zwłaszcza że zło ma najczęściej wymiar fizyczny (jeśli nie liczyć strachu).
W „Lwowskiej nocy” mała ojczyzna zamieniona zostaje w gruzowisko, a sąsiedzi okazują się najgorszymi wrogami. Za każdym pogodnym spojrzeniem kryje się przyszłe cierpienie – ale do poszczególnych nieszczęść już się tutaj nie wraca. Przedstawione raz, zapadają w pamięć i ustępują miejsca kolejnym przykrościom. Ta parada dramatów zdaje się nie mieć końca, autor nie daje czytelnikom ani chwili wytchnienia, a mimo wszystko ma się wrażenie, że pozostaje bardzo odległy w stosunku do swoich postaci.
„Lwowska noc” koncentruje się na miniaturowych scenkach, opisywanych literacko i bez uproszczeń. Mieszają się tu w dialogach różne języki (zawsze od razu tłumaczone są wypowiedzi, przez co akcja zyskać może na prawdopodobieństwie, ale tekst nieco traci na naturalności0. Helak tworzy książkę-oskarżenie, małą apokalipsę, ogołoconą z pozytywnych uczuć, a i z nadziei. To trudna lektura odnosząca się do czasów wojny – a przy tym daleka od podstawowego nurtu w literaturze martyrologiczno-patriotycznej.
Oskarżenie
Wśród fabularnych (a i wspomnieniowych) historii poruszających temat cierpień jednostki podczas drugiej wojny światowej najwięcej jest utworów o scenariuszowo-filmowej konstrukcji. Dobrze rozłożone punkty kulminacyjne pozwalają poznać przemianę bohatera. U Wiesława Helaka w tomie „Lwowska noc” nie ma śladu standardowych rozwiązań literackich. Cały tom jest zbiorem bardzo krótkich obrazków, które wprawdzie łączy obecność jednej postaci – Józefa Sztendery – ale które nie pozwalają odbiorcom na zanurzenie się w odtwarzanym świecie. Wszystkiego wydaje się tu za dużo, a próba pokazania martyrologii miasta (Lwowa) i człowieka zamienia się w wyliczanie nieszczęść i tragedii. Helak nie liczy się z niczym i z nikim, w jego tomie prawie nie ma miejsca na normalność. W wojennej zawierusze istnieją albo bezwzględni bandyci (to zwykle Ukraińcy, gestapowcy i bolszewicy, ofiarami są Polacy i Żydzi), albo nieliczni i nieanonimowi bohaterowie, którzy koniecznie muszą dokonywać czynów wielkich, nawet jeśli mają one znaczenie tylko dla jednej osoby. Helak robi coś jeszcze – zamraża uczucia Józefa Sztendery i czytelnicy nie mają szans poznać jego najgłębszych tajemnic. Autor boi się najwyraźniej ckliwości i banału w obrazach wojennych romansów – chłodny jest Sztendera w stosunku do swojej żony, nie liczy się z nią (i to nie tylko w imię patriotyzmu), ale i kobietę, która gotowa jest dla niego poświęcić wiele traktuje bez najmniejszych emocji. Rozwija za to Wiesław Helak temat miłości w relacjach rodzinnych – do rodziców i dzieci. Tu nie lęka się oskarżeń o tanie chwyty, chociaż podmiana potomstwa w zestawieniu z niezmiennością uczucia brzmi co najmniej dziwnie. Inna rzecz, że może to być odczytywane jako poszukiwanie normalności w nienormalnym świecie.
Helak stawia na obrazy krzywd. Zaczyna od sceny płonącej flagi, ale już za moment będzie oglądał okrutne rzezie. Zmienia oprawców, ale nie zmienia prześladowanych, nakazuje im znosić coraz to gorsze cierpienia z rąk kolejnych katów – okrucieństwo ma jeden wymiar, nie liczy się w nim tożsamość zbrodniarzy, ich pochodzenie czy motywacje. Kończy się zawsze zaszczuciem, dramatem i lękiem tak wielkim, że nie pozwalającym pytać dlaczego. Takie nasycenie tragedii w wymiarze mikro jest rzadko spotykane w powieściach wojennych. Tu zło dokonuje niemal rozkładu historii – każdy mały obrazek (czyli każde nowe nieszczęście) autor puentuje, by nadać mu większą moc – to w pewnej chwili może nawet znieczulić odbiorców, zwłaszcza że zło ma najczęściej wymiar fizyczny (jeśli nie liczyć strachu).
W „Lwowskiej nocy” mała ojczyzna zamieniona zostaje w gruzowisko, a sąsiedzi okazują się najgorszymi wrogami. Za każdym pogodnym spojrzeniem kryje się przyszłe cierpienie – ale do poszczególnych nieszczęść już się tutaj nie wraca. Przedstawione raz, zapadają w pamięć i ustępują miejsca kolejnym przykrościom. Ta parada dramatów zdaje się nie mieć końca, autor nie daje czytelnikom ani chwili wytchnienia, a mimo wszystko ma się wrażenie, że pozostaje bardzo odległy w stosunku do swoich postaci.
„Lwowska noc” koncentruje się na miniaturowych scenkach, opisywanych literacko i bez uproszczeń. Mieszają się tu w dialogach różne języki (zawsze od razu tłumaczone są wypowiedzi, przez co akcja zyskać może na prawdopodobieństwie, ale tekst nieco traci na naturalności0. Helak tworzy książkę-oskarżenie, małą apokalipsę, ogołoconą z pozytywnych uczuć, a i z nadziei. To trudna lektura odnosząca się do czasów wojny – a przy tym daleka od podstawowego nurtu w literaturze martyrologiczno-patriotycznej.
sobota, 22 grudnia 2012
Corban Addison: Wędrówka przez słońce
Świat Książki, Warszawa 2012.
Pościg
Corban Addison w swojej powieści „Wędrówka przez słońce” porusza temat do niedawna jeszcze w literaturze rozrywkowej nieznany, ale oswojony i dostrzeżony przez literaturę faktu. Sięga po zagadnienie współczesnego niewolnictwa, handlu kobietami i dziećmi – i w dramatach młodych dziewczyn znajduje pretekst do opowiedzenia baśniowej i toczącej się w jednym kierunku historii. Z pewną naiwnością autora-demiurga, który nie musi zwracać uwagi na otoczenie, podąża Addison śladem dwóch sióstr i ich potencjalnego wybawiciela. Nie musi przy tym natężeniu emocji dbać o prawdopodobieństwo nastąpienia happy endu (i prowadzących do niego szczęśliwych zbiegów okoliczności). Cele ma dwa: chce zwrócić uwagę na problem i – wzruszać.
Bohaterkami jednej warstwy powieści są dwie siostry, siedemnastoletnia Ahalya i piętnastoletnia Sita. Dziewczyny ocalały, gdy ich wioskę zniszczyło tsunami. Wyruszyły po pomoc i niemal natychmiast wpadły w ręce sutenerów. Tak trafiły do świata burdeli i narkotyków – mrocznej strony Indii. W tym samym czasie Thomas, młody prawnik, ma zamiar zawalczyć o uczucie swojej hinduskiej żony i porzucić udział w wyścigu szczurów. Rozpoczyna staż w organizacji, która zajmuje się ratowaniem młodych kobiet zmuszanych do prostytucji. Tak rozpoczyna się „Wędrówka przez słońce”. Oba wątki będą się ze sobą przeplatać i nietrudno zgadnąć, do czego to doprowadzi. Zaangażowany w walkę ze współczesnym niewolnictwem Corban Addison popełnia trochę błędów debiutanta – jednym z tych błędów jest nadmierne zaufanie w szczęśliwy los. Zdeterminowany prawnik chce doprowadzić do uratowania obu sióstr – w tym celu nie zawaha się nawet przed najdalszymi podróżami z niemal zerową wiedzą. Zawsze znajdzie się ktoś, kto podsunie mu trop, jakby wszyscy dalszoplanowi bohaterowie umówili się, by pomóc ochronić dwie młode dziewczyny. Drugą „naiwną” kwestią staje się sprawa traktowania postaci nakłanianych do nierządu: krzywdy przeważnie dzieją się innym, Ahalya i Sita mogą być świadkami gwałtów i pobić, ale same przeważnie traktowane są łagodnie, a niemal z dobrocią. Parasol ochronny, jaki Addison rozpina nad nastolatkami, pasuje raczej do konwencji baśni – i momentami zamiast zwracać uwagę na problem, bagatelizuje go. Nie ma tu też raczej zastanawiania się nad psychiką ofiar, autor bardziej skupia się na „przyziemnych” problemach – nie do końca potrafi przewidzieć, co przeżyją jego bohaterki i jak poradzą sobie ze wstrząsami. Obserwuje a nie steruje, a w ramach rekompensaty za straszne przeżycia, ułatwia zadanie ekipie ratunkowej.
Wydarzenia rozgrywają się tu przewidywalnie i w konwencji dalekiej od tej znanej z literatury faktu – ale też autor gdzie indziej niż w szokowaniu upatruje swoich zadań. Chce zainteresować co bardziej wrażliwych czytelników, zachęcić ich do pomocy (na niezadane pytania odpowiada w posłowiu). Dlatego przez całą książkę mocno gra na emocjach odbiorców, akcentuje siostrzaną miłość, strach, bezradność czy dobroć i wrażliwość delikatnych dziewczyn. Wszystkie wydarzenia obliczone są na wywoływanie protestów, wzbudzenie niezgody na proceder, o którym mówi się coraz głośniej. Od strony społeczno-kulturowej ten pomysł jest dobry, ale literacka realizacja, choć poprawna stylistycznie i językowo, miejscami kuleje. Trzeba więc czytać tę powieść ze świadomością celów autora – to pozwala przymknąć oko na fabularne uproszczenia i infantylne zabiegi. „Wędrówka przez słońce” napisana została ładnie – tyle że oparta na nieprzekonującej konstrukcji.
Pościg
Corban Addison w swojej powieści „Wędrówka przez słońce” porusza temat do niedawna jeszcze w literaturze rozrywkowej nieznany, ale oswojony i dostrzeżony przez literaturę faktu. Sięga po zagadnienie współczesnego niewolnictwa, handlu kobietami i dziećmi – i w dramatach młodych dziewczyn znajduje pretekst do opowiedzenia baśniowej i toczącej się w jednym kierunku historii. Z pewną naiwnością autora-demiurga, który nie musi zwracać uwagi na otoczenie, podąża Addison śladem dwóch sióstr i ich potencjalnego wybawiciela. Nie musi przy tym natężeniu emocji dbać o prawdopodobieństwo nastąpienia happy endu (i prowadzących do niego szczęśliwych zbiegów okoliczności). Cele ma dwa: chce zwrócić uwagę na problem i – wzruszać.
Bohaterkami jednej warstwy powieści są dwie siostry, siedemnastoletnia Ahalya i piętnastoletnia Sita. Dziewczyny ocalały, gdy ich wioskę zniszczyło tsunami. Wyruszyły po pomoc i niemal natychmiast wpadły w ręce sutenerów. Tak trafiły do świata burdeli i narkotyków – mrocznej strony Indii. W tym samym czasie Thomas, młody prawnik, ma zamiar zawalczyć o uczucie swojej hinduskiej żony i porzucić udział w wyścigu szczurów. Rozpoczyna staż w organizacji, która zajmuje się ratowaniem młodych kobiet zmuszanych do prostytucji. Tak rozpoczyna się „Wędrówka przez słońce”. Oba wątki będą się ze sobą przeplatać i nietrudno zgadnąć, do czego to doprowadzi. Zaangażowany w walkę ze współczesnym niewolnictwem Corban Addison popełnia trochę błędów debiutanta – jednym z tych błędów jest nadmierne zaufanie w szczęśliwy los. Zdeterminowany prawnik chce doprowadzić do uratowania obu sióstr – w tym celu nie zawaha się nawet przed najdalszymi podróżami z niemal zerową wiedzą. Zawsze znajdzie się ktoś, kto podsunie mu trop, jakby wszyscy dalszoplanowi bohaterowie umówili się, by pomóc ochronić dwie młode dziewczyny. Drugą „naiwną” kwestią staje się sprawa traktowania postaci nakłanianych do nierządu: krzywdy przeważnie dzieją się innym, Ahalya i Sita mogą być świadkami gwałtów i pobić, ale same przeważnie traktowane są łagodnie, a niemal z dobrocią. Parasol ochronny, jaki Addison rozpina nad nastolatkami, pasuje raczej do konwencji baśni – i momentami zamiast zwracać uwagę na problem, bagatelizuje go. Nie ma tu też raczej zastanawiania się nad psychiką ofiar, autor bardziej skupia się na „przyziemnych” problemach – nie do końca potrafi przewidzieć, co przeżyją jego bohaterki i jak poradzą sobie ze wstrząsami. Obserwuje a nie steruje, a w ramach rekompensaty za straszne przeżycia, ułatwia zadanie ekipie ratunkowej.
Wydarzenia rozgrywają się tu przewidywalnie i w konwencji dalekiej od tej znanej z literatury faktu – ale też autor gdzie indziej niż w szokowaniu upatruje swoich zadań. Chce zainteresować co bardziej wrażliwych czytelników, zachęcić ich do pomocy (na niezadane pytania odpowiada w posłowiu). Dlatego przez całą książkę mocno gra na emocjach odbiorców, akcentuje siostrzaną miłość, strach, bezradność czy dobroć i wrażliwość delikatnych dziewczyn. Wszystkie wydarzenia obliczone są na wywoływanie protestów, wzbudzenie niezgody na proceder, o którym mówi się coraz głośniej. Od strony społeczno-kulturowej ten pomysł jest dobry, ale literacka realizacja, choć poprawna stylistycznie i językowo, miejscami kuleje. Trzeba więc czytać tę powieść ze świadomością celów autora – to pozwala przymknąć oko na fabularne uproszczenia i infantylne zabiegi. „Wędrówka przez słońce” napisana została ładnie – tyle że oparta na nieprzekonującej konstrukcji.
piątek, 21 grudnia 2012
Zenon Kosidowski: Gdy słońce było bogiem (wznowienie)
Iskry, Warszawa 2012.
Przygoda z przeszłości
Dobrze, że ta pozycja, po raz pierwszy wydana ponad pół wieku temu, znów powraca na rynek. Tom „Gdy słońce było bogiem” Zenona Kosidowskiego czyta się bowiem jak niecodzienną powieść o spełnianiu marzeń, a dziecięce fascynacje znajdowaniem ukrytych skarbów zostają tu wcielone w życie na co drugiej stronie. Tę opowieść czyta się jak książkę przygodową – a przecież to naprawdę przegląd archeologicznych odkryć i badań. Popularyzowanie archeologii w wykonaniu Kosidowskiego to beletryzowana narracja i barwne dzieje zarówno dawnych kultur, jak i samych uczonych, ludzi obdarzonych niepospolitą wyobraźnią i szczęściem.
Zdzisław Skrok we wstępie przypomina o postępach w dziedzinie archeologii, o anachroniczności niektórych spostrzeżeń i interpretacji – lecz te wady idą w zapomnienie, gdy przystępuje się do właściwej lektury. Oto bowiem Kosidowski ożywia dziewiętnaste stulecie, wprowadza na scenę badaczy, którzy dysponują prymitywnymi raczej środkami, ale chcą ocalać pamięć o przeszłości i odkrywać starożytne kultury, wiedzy z dokumentów nadaje właściwości fabularne i nie pozwala odejść od tak widzianego świata. W kolejnych rozdziałach pojawiają się najwybitniejsi uczeni – tyle że Kosidowski ich nie mitologizuje. Przedstawia archeologów jako ludzi, którzy od początku dążą do spełniania nawet najbardziej śmiałych marzeń: tu badacze nie szukają śladów przeszłości dla pieniędzy i rozgłosu, ale przede wszystkim dla olbrzymiej satysfakcji. W opowieści liczą się właśnie ich odczucia i emocje – radość z dokonanych odkryć czytelnicy będą przeżywać na równi z bohaterami tomu, tak samo zresztą jak niecierpliwą ciekawość. Ukryte przez setki i tysiące lat w ziemi tajemnice, w każdym kolejnym rozdziale nowe, czekają na rozwiązanie. I zwykle to rozwiązanie następuje: pojawiają się grobowce faraonów, dawne cywilizacje i – złoto. Złota w „Gdy słońce było bogiem” jest tyle, że można na nie zobojętnieć. Liczyć się natomiast za każdym razem tak samo będą szczęście i radość badaczy, którym udało się odnieść sukces.
Kosidowski nie przejmuje się klasycznymi biografiami – wykorzystuje drobne elementy życiorysów poszczególnych archeologów tylko wtedy, gdy jest mu to potrzebne do zbudowania narracyjnego napięcia. Bardziej za to koncentruje się na rekonstruowaniu rzekomych drobnych scenek z życia, rozmów i postanowień tych, którzy potem skostnieli w historii archeologii. Przywraca ludzkie oblicze wielkim badaczom, wtrącając ich w prawdziwe przygody, bardziej kojarzone z powieściami awanturniczymi niż z naukową rzeczywistością. I, co najlepsze, nikt nie będzie mieć tego Kosidowskiemu za złe, bo tom naprawdę zainteresuje nawet tych, którzy nie poświęciliby najmniejszej uwagi starożytnym cywilizacjom. Mimo upływu lat, tom nadal cieszy i rozbudza ciekawość. Dzięki Kosidowskiemu odbiorcy mogą niemal towarzyszyć wielkim badaczom w odkryciach, które wstrząsnęły historią – tak plastycznie i z tak dużą dawką przekonujących emocji zostały one zaprezentowane. Autor wybrał jedyny niezawodny sposób na przyciągnięcie do tomu czytelników – kto choć na moment zajrzy do książki, da się bez reszty wciągnąć w świat wykopalisk, które pozwalają zrozumieć i zrekonstruować pradzieje. A uniwersalność tej publikacji objawia się między innymi w niezmienności pragnień ludzkich, reakcji i marzeń. Bohaterowie tej pozycji są jak bohaterowie młodzieżowych lektur – tyle w nich pasji, zaangażowania i wiary w powodzenie. Nastrój archeologów przekłada się na pełne życia obrazy, a te z kolei – na niezapomnianą lekturę.
Przygoda z przeszłości
Dobrze, że ta pozycja, po raz pierwszy wydana ponad pół wieku temu, znów powraca na rynek. Tom „Gdy słońce było bogiem” Zenona Kosidowskiego czyta się bowiem jak niecodzienną powieść o spełnianiu marzeń, a dziecięce fascynacje znajdowaniem ukrytych skarbów zostają tu wcielone w życie na co drugiej stronie. Tę opowieść czyta się jak książkę przygodową – a przecież to naprawdę przegląd archeologicznych odkryć i badań. Popularyzowanie archeologii w wykonaniu Kosidowskiego to beletryzowana narracja i barwne dzieje zarówno dawnych kultur, jak i samych uczonych, ludzi obdarzonych niepospolitą wyobraźnią i szczęściem.
Zdzisław Skrok we wstępie przypomina o postępach w dziedzinie archeologii, o anachroniczności niektórych spostrzeżeń i interpretacji – lecz te wady idą w zapomnienie, gdy przystępuje się do właściwej lektury. Oto bowiem Kosidowski ożywia dziewiętnaste stulecie, wprowadza na scenę badaczy, którzy dysponują prymitywnymi raczej środkami, ale chcą ocalać pamięć o przeszłości i odkrywać starożytne kultury, wiedzy z dokumentów nadaje właściwości fabularne i nie pozwala odejść od tak widzianego świata. W kolejnych rozdziałach pojawiają się najwybitniejsi uczeni – tyle że Kosidowski ich nie mitologizuje. Przedstawia archeologów jako ludzi, którzy od początku dążą do spełniania nawet najbardziej śmiałych marzeń: tu badacze nie szukają śladów przeszłości dla pieniędzy i rozgłosu, ale przede wszystkim dla olbrzymiej satysfakcji. W opowieści liczą się właśnie ich odczucia i emocje – radość z dokonanych odkryć czytelnicy będą przeżywać na równi z bohaterami tomu, tak samo zresztą jak niecierpliwą ciekawość. Ukryte przez setki i tysiące lat w ziemi tajemnice, w każdym kolejnym rozdziale nowe, czekają na rozwiązanie. I zwykle to rozwiązanie następuje: pojawiają się grobowce faraonów, dawne cywilizacje i – złoto. Złota w „Gdy słońce było bogiem” jest tyle, że można na nie zobojętnieć. Liczyć się natomiast za każdym razem tak samo będą szczęście i radość badaczy, którym udało się odnieść sukces.
Kosidowski nie przejmuje się klasycznymi biografiami – wykorzystuje drobne elementy życiorysów poszczególnych archeologów tylko wtedy, gdy jest mu to potrzebne do zbudowania narracyjnego napięcia. Bardziej za to koncentruje się na rekonstruowaniu rzekomych drobnych scenek z życia, rozmów i postanowień tych, którzy potem skostnieli w historii archeologii. Przywraca ludzkie oblicze wielkim badaczom, wtrącając ich w prawdziwe przygody, bardziej kojarzone z powieściami awanturniczymi niż z naukową rzeczywistością. I, co najlepsze, nikt nie będzie mieć tego Kosidowskiemu za złe, bo tom naprawdę zainteresuje nawet tych, którzy nie poświęciliby najmniejszej uwagi starożytnym cywilizacjom. Mimo upływu lat, tom nadal cieszy i rozbudza ciekawość. Dzięki Kosidowskiemu odbiorcy mogą niemal towarzyszyć wielkim badaczom w odkryciach, które wstrząsnęły historią – tak plastycznie i z tak dużą dawką przekonujących emocji zostały one zaprezentowane. Autor wybrał jedyny niezawodny sposób na przyciągnięcie do tomu czytelników – kto choć na moment zajrzy do książki, da się bez reszty wciągnąć w świat wykopalisk, które pozwalają zrozumieć i zrekonstruować pradzieje. A uniwersalność tej publikacji objawia się między innymi w niezmienności pragnień ludzkich, reakcji i marzeń. Bohaterowie tej pozycji są jak bohaterowie młodzieżowych lektur – tyle w nich pasji, zaangażowania i wiary w powodzenie. Nastrój archeologów przekłada się na pełne życia obrazy, a te z kolei – na niezapomnianą lekturę.
czwartek, 20 grudnia 2012
Bryan Peterson: Lampa błyskowa bez tajemnic
Galaktyka, Warszawa 2012.
Udawane słońce
Kiedy Bryan Peterson sięga po lampę błyskową, przeważnie doświetla modela na zdjęciu tak, że wyraźnie kłóci się pierwszy plan ze światłem zastanym. Dla jednych to zaleta i dowód na możliwości sprzętowe, dla innych – eksperyment, który nie budzi wielkiego entuzjazmu. Ale w tomie „Lampa błyskowa bez tajemnic” tych charakterystycznych dla Petersona gier ze światłem różnych planów jest raczej niewiele, a autor koncentruje się przede wszystkim na temacie naśladowania słońca. Stawia zatem na imitowaną – zresztą udanie – naturalność oświetlenia i przedstawia kilka całkiem niezłych wskazówek. Bo właściwie jeśli ktoś fotografuje dla własnej przyjemności i ma dowolną ilość czasu na zrealizowanie swojego pomysłu, może poczekać na odpowiednie warunki i pogodę. Profesjonalista musi umieć zasugerować promienie słońca w pochmurny dzień, sfotografować pojedynczy kwiat na barwnej łące czy poradzić sobie z problemem „sylwetek” – czarnych, nieoświetlonych kształtów – bo kiedy córka chce zamieścić na facebooku romantyczne zdjęcie z chłopakiem, ojciec i fotograf zawieść nie może.
Uczy Peterson matematyki. Do znudzenia powtarza, jak zmieniać czas naświetlania i przysłonę, jak zmienia się natężenie światła wraz z odległością – i jak to wszystko ze sobą pogodzić. Przypomina te zasady przy każdym zdjęciu – kto pojmie i będzie wiedział, jak sprawdza się to w praktyce, może wskazówki Petersona pominąć. Kto chce się tego nauczyć, może śledzić kolejne uwagi, aż zrozumie wszystko. Chociaż w lekturze mogłoby to wydawać się nużące, Peterson wynagradza matematyczny trud ciekawą narracją, a szczegółowe dane (m.in. dotyczące obiektywu) przerzuca do rozbudowywanych podpisów pod zdjęciami. Chce przede wszystkim przekonać odbiorców do korzystania z trybu manualnego – i przytacza czasem antyprzykłady na automatyczne ustawianie siły błysku, tłumacząc za każdym razem, skąd wziął się błąd na wykonanym w ten sposób zdjęciu. Przyjmuje zatem za cel edukowanie odbiorców w dziedzinie korzystania z lamp błyskowych.
Autor pokazuje jak złe fotografie wykonuje się, zawierzając automatycznym ustawieniom flesza i jednocześnie wyjaśnia, jak zmienić fotograficzny koszmar w przyjemne, klimatyczne ujęcie. Uczy pracy z fleszami i filtrami kolorującymi światło (w użyciu jest przede wszystkim pomarańczowy, ale zdarzył się i fiolet), tłumaczy, jak doświetlić, ale nie prześwietlić modela. Niewątpliwie zaletą tomu jest różnorodność tematyczna prezentowanych kadrów – sporo miejsca zajmują portrety, ale są też krajobrazy czy makrofotografia, a Peterson przy okazji podpowiada pomysły na ciekawe ujęcia (na przykład ożywienie rozpryskującej się wody). Testuje, jak zmienia się efekt po przemyślanym użyciu lampy błyskowej.
Przyjmuje Bryan Peterson najprostszy sposób wskazywania błędów i poprawek – zwykle przedstawia dwa ujęcia – nieudane i ulepszone przez działanie lampy błyskowej. W ten sposób uczula odbiorców na problemy, z jakimi ci na pewno w trakcie pracy się spotkają. Wskazuje, jak budować klimat poszczególnych ujęć bez wymyślnych źródeł światła i modyfikatorów. Dzieli się z odbiorcami swoimi doświadczeniami (a często jako modelki występują jego córki i żona), pisze z humorem w tonie swobodnym – nie chce stawiać się w pozycji nauczyciela i mentora, raczej starszego kolegi, który chętnie służy dobrą radą i poleca tylko to, co sam już dokładnie sprawdził. „Lampa błyskowa bez tajemnic” – kolejny tom dobrego fotograficznego cyklu – prezentuje się całkiem interesująco, nawet jeśli nie wszystkich kusi stosowanie fleszy w pracy fotografa.
Udawane słońce
Kiedy Bryan Peterson sięga po lampę błyskową, przeważnie doświetla modela na zdjęciu tak, że wyraźnie kłóci się pierwszy plan ze światłem zastanym. Dla jednych to zaleta i dowód na możliwości sprzętowe, dla innych – eksperyment, który nie budzi wielkiego entuzjazmu. Ale w tomie „Lampa błyskowa bez tajemnic” tych charakterystycznych dla Petersona gier ze światłem różnych planów jest raczej niewiele, a autor koncentruje się przede wszystkim na temacie naśladowania słońca. Stawia zatem na imitowaną – zresztą udanie – naturalność oświetlenia i przedstawia kilka całkiem niezłych wskazówek. Bo właściwie jeśli ktoś fotografuje dla własnej przyjemności i ma dowolną ilość czasu na zrealizowanie swojego pomysłu, może poczekać na odpowiednie warunki i pogodę. Profesjonalista musi umieć zasugerować promienie słońca w pochmurny dzień, sfotografować pojedynczy kwiat na barwnej łące czy poradzić sobie z problemem „sylwetek” – czarnych, nieoświetlonych kształtów – bo kiedy córka chce zamieścić na facebooku romantyczne zdjęcie z chłopakiem, ojciec i fotograf zawieść nie może.
Uczy Peterson matematyki. Do znudzenia powtarza, jak zmieniać czas naświetlania i przysłonę, jak zmienia się natężenie światła wraz z odległością – i jak to wszystko ze sobą pogodzić. Przypomina te zasady przy każdym zdjęciu – kto pojmie i będzie wiedział, jak sprawdza się to w praktyce, może wskazówki Petersona pominąć. Kto chce się tego nauczyć, może śledzić kolejne uwagi, aż zrozumie wszystko. Chociaż w lekturze mogłoby to wydawać się nużące, Peterson wynagradza matematyczny trud ciekawą narracją, a szczegółowe dane (m.in. dotyczące obiektywu) przerzuca do rozbudowywanych podpisów pod zdjęciami. Chce przede wszystkim przekonać odbiorców do korzystania z trybu manualnego – i przytacza czasem antyprzykłady na automatyczne ustawianie siły błysku, tłumacząc za każdym razem, skąd wziął się błąd na wykonanym w ten sposób zdjęciu. Przyjmuje zatem za cel edukowanie odbiorców w dziedzinie korzystania z lamp błyskowych.
Autor pokazuje jak złe fotografie wykonuje się, zawierzając automatycznym ustawieniom flesza i jednocześnie wyjaśnia, jak zmienić fotograficzny koszmar w przyjemne, klimatyczne ujęcie. Uczy pracy z fleszami i filtrami kolorującymi światło (w użyciu jest przede wszystkim pomarańczowy, ale zdarzył się i fiolet), tłumaczy, jak doświetlić, ale nie prześwietlić modela. Niewątpliwie zaletą tomu jest różnorodność tematyczna prezentowanych kadrów – sporo miejsca zajmują portrety, ale są też krajobrazy czy makrofotografia, a Peterson przy okazji podpowiada pomysły na ciekawe ujęcia (na przykład ożywienie rozpryskującej się wody). Testuje, jak zmienia się efekt po przemyślanym użyciu lampy błyskowej.
Przyjmuje Bryan Peterson najprostszy sposób wskazywania błędów i poprawek – zwykle przedstawia dwa ujęcia – nieudane i ulepszone przez działanie lampy błyskowej. W ten sposób uczula odbiorców na problemy, z jakimi ci na pewno w trakcie pracy się spotkają. Wskazuje, jak budować klimat poszczególnych ujęć bez wymyślnych źródeł światła i modyfikatorów. Dzieli się z odbiorcami swoimi doświadczeniami (a często jako modelki występują jego córki i żona), pisze z humorem w tonie swobodnym – nie chce stawiać się w pozycji nauczyciela i mentora, raczej starszego kolegi, który chętnie służy dobrą radą i poleca tylko to, co sam już dokładnie sprawdził. „Lampa błyskowa bez tajemnic” – kolejny tom dobrego fotograficznego cyklu – prezentuje się całkiem interesująco, nawet jeśli nie wszystkich kusi stosowanie fleszy w pracy fotografa.
środa, 19 grudnia 2012
Amy Stewart: Zbrodnie roślin. Chwast, który zabił matkę Abrahama Lincolna i inne botaniczne okropieństwa
W.A.B., Warszawa 2012.
Kryminał roślinny
O tym, że niektóre rośliny mają właściwości trujące, inne – odurzające, a jeszcze inne mogą zadawać ból – wiedzą wszyscy. Jednak królestwo roślin kryje w dalszym ciągu mnóstwo tajemnic – co przeciętnego człowieka doprowadzić może nawet do śmierci. Niebezpiecznym roślinom poświęcony jest tom „Zbrodnie roślin” – dobra pożywka dla piszących kryminały, a dla wszystkich – ciekawa i pasjonująca lektura. Amy Stewart przedstawia zarówno znane wszystkim śmiercionośne gatunki, jak i rośliny urzekające pięknem, a podstępnie pozbawiające życia ludzi, zwierzęta i… inne rośliny. Zdradza sposoby ich działania, możliwości przystosowywania się do środowiska – i konsekwencje kontaktu z owocami, nasionami, liśćmi czy korzeniami. Z reguły objawy zatrucia organizmu są podobne, jednak „Zbrodnie roślin” znudzić nie mają prawa, bo autorka sięga też po czasem w duchu kryminalne opowieści o groźnych roślinach i przyciąga czytelników tempem relacjonowania faktów.
Nie zostanie ta książka uznana za podręcznik do zabijania dla psychopatów, chociaż w części historii istotnie kryją się mordercze skłonności i próby świadomego wykorzystania trucizn. Autorka skupia się na opisach – większość omawianych roślin nie ma tu graficznych odpowiedników, a zamiast zdjęć pojawiają się stylizowane na XIX wiek ilustracje (co zresztą dobrze komponuje się z motywem postarzanych stron książki, przypominającej alchemiczną księgę czarów). Obok krótkich zestawień obejmujących wygląd rośliny i jej toksyczne działanie pojawiają się i dłuższe opowieści, wzbogacone między innymi o konkretne wypadki – ofiary „zbrodniczego” działania roślin przestają być anonimowe, a cała książka zyskuje na tym, bo zaczyna też wywoływać dreszcz grozy. Wśród przestróg znaleźć można nie tylko podpowiedzi dotyczące ludzi – Amy Stewart zwraca też uwagę, jak chronić zwierzęta domowe i których roślin się wystrzegać.
Tom pokazuje świat niebezpieczny i w swoim niebezpieczeństwie piękny – znalazło się tu między innymi miejsce na omówienie zdolności przystosowawczych roślin. Stewart przedstawia cały szereg sztuczek, które stosują poszczególne gatunki, by przetrwać (choć przy okazji stanowią owe sztuczki zagrożenie dla otoczenia). Wybiera ciekawostki tym cenniejsze, że bliskie odbiorcom. Ostrożna jest w temacie narkotyków i uzależnień, za to motyw zatruć i oparzeń powodowanych przez rośliny zasługuje tu na uznanie.
Zmienia się forma wywodów – autorka raz decyduje się na szkic wzbogacany jednostkowymi przypadkami i historycznymi wydarzeniami, raz wybiera serię małych notatek o poszczególnych gatunkach niebezpiecznych roślin – i zawsze stara się zamieścić, nawet w jednoakapitowych omówieniach coś, co wzbudzi żywe zainteresowanie czytelników. Pisze z wyczuciem sensacji (tytuł świetnie pasuje do tonu zawartości), a jednocześnie jest to sensacja dobrze udokumentowana i umotywowana. Dodatkowo rośliny zostały wyposażone w „stopki” (z uwzględnieniem pochodzenia i obszaru występowania). Imponująca staje się tu liczba możliwości, jakimi dysponują rośliny, by wygrać walkę o życie i przetrwanie. Tej pozycji nie da się czytać bez emocji – tylko z pozoru jest to botaniczny „poradnik”, znacznie bardziej pasuje do niej określenie „kryminał w darze od natury”, padające na czwartej stronie okładki. Nie ma w tym przesady, a Amy Stewart dostarcza czytelnikom lektury równie pouczającej co atrakcyjnej.
Kryminał roślinny
O tym, że niektóre rośliny mają właściwości trujące, inne – odurzające, a jeszcze inne mogą zadawać ból – wiedzą wszyscy. Jednak królestwo roślin kryje w dalszym ciągu mnóstwo tajemnic – co przeciętnego człowieka doprowadzić może nawet do śmierci. Niebezpiecznym roślinom poświęcony jest tom „Zbrodnie roślin” – dobra pożywka dla piszących kryminały, a dla wszystkich – ciekawa i pasjonująca lektura. Amy Stewart przedstawia zarówno znane wszystkim śmiercionośne gatunki, jak i rośliny urzekające pięknem, a podstępnie pozbawiające życia ludzi, zwierzęta i… inne rośliny. Zdradza sposoby ich działania, możliwości przystosowywania się do środowiska – i konsekwencje kontaktu z owocami, nasionami, liśćmi czy korzeniami. Z reguły objawy zatrucia organizmu są podobne, jednak „Zbrodnie roślin” znudzić nie mają prawa, bo autorka sięga też po czasem w duchu kryminalne opowieści o groźnych roślinach i przyciąga czytelników tempem relacjonowania faktów.
Nie zostanie ta książka uznana za podręcznik do zabijania dla psychopatów, chociaż w części historii istotnie kryją się mordercze skłonności i próby świadomego wykorzystania trucizn. Autorka skupia się na opisach – większość omawianych roślin nie ma tu graficznych odpowiedników, a zamiast zdjęć pojawiają się stylizowane na XIX wiek ilustracje (co zresztą dobrze komponuje się z motywem postarzanych stron książki, przypominającej alchemiczną księgę czarów). Obok krótkich zestawień obejmujących wygląd rośliny i jej toksyczne działanie pojawiają się i dłuższe opowieści, wzbogacone między innymi o konkretne wypadki – ofiary „zbrodniczego” działania roślin przestają być anonimowe, a cała książka zyskuje na tym, bo zaczyna też wywoływać dreszcz grozy. Wśród przestróg znaleźć można nie tylko podpowiedzi dotyczące ludzi – Amy Stewart zwraca też uwagę, jak chronić zwierzęta domowe i których roślin się wystrzegać.
Tom pokazuje świat niebezpieczny i w swoim niebezpieczeństwie piękny – znalazło się tu między innymi miejsce na omówienie zdolności przystosowawczych roślin. Stewart przedstawia cały szereg sztuczek, które stosują poszczególne gatunki, by przetrwać (choć przy okazji stanowią owe sztuczki zagrożenie dla otoczenia). Wybiera ciekawostki tym cenniejsze, że bliskie odbiorcom. Ostrożna jest w temacie narkotyków i uzależnień, za to motyw zatruć i oparzeń powodowanych przez rośliny zasługuje tu na uznanie.
Zmienia się forma wywodów – autorka raz decyduje się na szkic wzbogacany jednostkowymi przypadkami i historycznymi wydarzeniami, raz wybiera serię małych notatek o poszczególnych gatunkach niebezpiecznych roślin – i zawsze stara się zamieścić, nawet w jednoakapitowych omówieniach coś, co wzbudzi żywe zainteresowanie czytelników. Pisze z wyczuciem sensacji (tytuł świetnie pasuje do tonu zawartości), a jednocześnie jest to sensacja dobrze udokumentowana i umotywowana. Dodatkowo rośliny zostały wyposażone w „stopki” (z uwzględnieniem pochodzenia i obszaru występowania). Imponująca staje się tu liczba możliwości, jakimi dysponują rośliny, by wygrać walkę o życie i przetrwanie. Tej pozycji nie da się czytać bez emocji – tylko z pozoru jest to botaniczny „poradnik”, znacznie bardziej pasuje do niej określenie „kryminał w darze od natury”, padające na czwartej stronie okładki. Nie ma w tym przesady, a Amy Stewart dostarcza czytelnikom lektury równie pouczającej co atrakcyjnej.
wtorek, 18 grudnia 2012
Václav Čtvrtek: Rumcajs (audiobook)
Świat Książki, Warszawa 2012.
Opowieść z lasu
Kto pamięta, że Rumcajs na początku był szewcem – i to znakomitym fachowcem? Gdyby nie obraził majestatu pewnej nogi, nie musiałby porzucać wygodnego życia rzemieślnika. Ale że popadł w niełaskę i został wygnany z Jiczina, stał się rozbójnikiem, chyba najsłynniejszym rozbójnikiem z bajek. Teraz przygody Rumcajsa będą dostępne nawet dla dzieci, które nie są jeszcze biegłe w czytaniu – Świat Książki proponuje bowiem serię audiobooków o bohaterze, który kiedyś pojawiał się i w dobranockach. Sergia przygotowana została na podstawie historii Václava Čtvrtka, a o przygodach Rumcajsa czyta Wiktor Zborowski – co sprawia, że i dorośli mogą wciągnąć się w słuchanie. Zwłaszcza że im najłatwiej będzie odkrywać drugie dno opowieści.
Pierwsza część, zatytułowana po prostu „Rumcajs” wprowadza maluchy w oryginalny świat krnąbrnego bohatera, rozbójnika, który chce czynić dobro i jednocześnie zawsze przeciwstawia się władzy. Rumcajs odnajduje swoje miejsce w jaskini, w lesie Rzaholec. Kocha zwierzęta, opiekuje się słabszymi i nie robi nikomu krzywdy. Jeśli musi stanąć do walki, pokonuje przeciwników z baśniowego świata sprytem i pomysłowością, jeśli ktoś próbuje skrzywdzić Rumcajsa – dostanie odpowiednią nauczkę. Nie zmienia tego nawet wojenna zawierucha i próba wykorzystania Rumcajsa jako armaty w walce o Jiczin – a sam bohater do listy wrogów może poza kolejnym księciem panem i księżną dopisać i cesarza. Piołunowa zemsta to przecież popis absurdalnego humoru autora, a i dowód na niepospolitość bohatera, który swoją strzelbę nabija żołędziami, a gdy ma zrabować odrobinę soli do zbójnickiej siedmiokrotnej polewki – woli na nią zapracować w dość nietypowy sposób. Rumcajs przeżywa rozmaite przygody i chociaż dla wszystkich punktem wyjścia jest spokojna jaskinia w rzaholeckim lesie – bajki niekiedy poruszają tematykę ogólnoświatową. Ich wymowę łagodzi absurd i żart – a jednak dorośli odkryją tu wyraźny sprzeciw wobec wojen i niesprawiedliwości rządzących.
W „Rumcajsie” na scenę wkracza też Hanka, żona sympatycznego rozbójnika i utrapienie feministek. Bo Hanka sprząta, pierze, gotuje i jest z tego powodu szczęśliwa. Nie może uczestniczyć w męskich pracach (to odbiera mężczyźnie siłę), więc dodaje mężowi otuchy pięknym uśmiechem. Jest uległa i posłuszna, dba o piękno (czesze brodę Rumcajsa grabkami), ale kiedy bohater znajdzie się w niebezpieczeństwie, bez wahania rusza na pomoc. To dzięki jej pomysłom Rumcajsowi udaje się wydostać z największych tarapatów. A jednocześnie Čtvrtek odmalowuje niestereotypowy obraz pięknej miłości, wolnej od nudy i schematów. Hanka to dobra i gospodarna żona, wsparcie dla rozbójnika Rumcajsa.
Każdy rozdział historii rozpoczyna się tytułem, który zdradza finał – to zabieg pozwalający rozbudzić ciekawość najmłodszych. Nie jest bowiem najważniejsze, czego Rumcajs dokonuje, ale – jak to robi. Tu nie ma miejsca na przewidywalność, bo w doskonale skomponowanym świecie rządzą inne prawa. Bajki są ciepłe i pełne humoru, wolne od agresji i przemocy (choć przecież nie od zła), a ze względu na specyficzny koloryt lokalny – niepowtarzalne i atrakcyjne dla dzieci. Kulturowo Rumcajs żyje w zupełnie innej przestrzeni niż bohaterowie dzisiejszych bajek – to przyczyni się do rozwijania u dzieci wyobraźni oraz wrażliwości. Fakt, że Wiktor Zborowski bezbłędnie interpretuje czytane teksty sprawi, że z przyjemnością będzie się słuchać czterogodzinnego nagrania.
Opowieść z lasu
Kto pamięta, że Rumcajs na początku był szewcem – i to znakomitym fachowcem? Gdyby nie obraził majestatu pewnej nogi, nie musiałby porzucać wygodnego życia rzemieślnika. Ale że popadł w niełaskę i został wygnany z Jiczina, stał się rozbójnikiem, chyba najsłynniejszym rozbójnikiem z bajek. Teraz przygody Rumcajsa będą dostępne nawet dla dzieci, które nie są jeszcze biegłe w czytaniu – Świat Książki proponuje bowiem serię audiobooków o bohaterze, który kiedyś pojawiał się i w dobranockach. Sergia przygotowana została na podstawie historii Václava Čtvrtka, a o przygodach Rumcajsa czyta Wiktor Zborowski – co sprawia, że i dorośli mogą wciągnąć się w słuchanie. Zwłaszcza że im najłatwiej będzie odkrywać drugie dno opowieści.
Pierwsza część, zatytułowana po prostu „Rumcajs” wprowadza maluchy w oryginalny świat krnąbrnego bohatera, rozbójnika, który chce czynić dobro i jednocześnie zawsze przeciwstawia się władzy. Rumcajs odnajduje swoje miejsce w jaskini, w lesie Rzaholec. Kocha zwierzęta, opiekuje się słabszymi i nie robi nikomu krzywdy. Jeśli musi stanąć do walki, pokonuje przeciwników z baśniowego świata sprytem i pomysłowością, jeśli ktoś próbuje skrzywdzić Rumcajsa – dostanie odpowiednią nauczkę. Nie zmienia tego nawet wojenna zawierucha i próba wykorzystania Rumcajsa jako armaty w walce o Jiczin – a sam bohater do listy wrogów może poza kolejnym księciem panem i księżną dopisać i cesarza. Piołunowa zemsta to przecież popis absurdalnego humoru autora, a i dowód na niepospolitość bohatera, który swoją strzelbę nabija żołędziami, a gdy ma zrabować odrobinę soli do zbójnickiej siedmiokrotnej polewki – woli na nią zapracować w dość nietypowy sposób. Rumcajs przeżywa rozmaite przygody i chociaż dla wszystkich punktem wyjścia jest spokojna jaskinia w rzaholeckim lesie – bajki niekiedy poruszają tematykę ogólnoświatową. Ich wymowę łagodzi absurd i żart – a jednak dorośli odkryją tu wyraźny sprzeciw wobec wojen i niesprawiedliwości rządzących.
W „Rumcajsie” na scenę wkracza też Hanka, żona sympatycznego rozbójnika i utrapienie feministek. Bo Hanka sprząta, pierze, gotuje i jest z tego powodu szczęśliwa. Nie może uczestniczyć w męskich pracach (to odbiera mężczyźnie siłę), więc dodaje mężowi otuchy pięknym uśmiechem. Jest uległa i posłuszna, dba o piękno (czesze brodę Rumcajsa grabkami), ale kiedy bohater znajdzie się w niebezpieczeństwie, bez wahania rusza na pomoc. To dzięki jej pomysłom Rumcajsowi udaje się wydostać z największych tarapatów. A jednocześnie Čtvrtek odmalowuje niestereotypowy obraz pięknej miłości, wolnej od nudy i schematów. Hanka to dobra i gospodarna żona, wsparcie dla rozbójnika Rumcajsa.
Każdy rozdział historii rozpoczyna się tytułem, który zdradza finał – to zabieg pozwalający rozbudzić ciekawość najmłodszych. Nie jest bowiem najważniejsze, czego Rumcajs dokonuje, ale – jak to robi. Tu nie ma miejsca na przewidywalność, bo w doskonale skomponowanym świecie rządzą inne prawa. Bajki są ciepłe i pełne humoru, wolne od agresji i przemocy (choć przecież nie od zła), a ze względu na specyficzny koloryt lokalny – niepowtarzalne i atrakcyjne dla dzieci. Kulturowo Rumcajs żyje w zupełnie innej przestrzeni niż bohaterowie dzisiejszych bajek – to przyczyni się do rozwijania u dzieci wyobraźni oraz wrażliwości. Fakt, że Wiktor Zborowski bezbłędnie interpretuje czytane teksty sprawi, że z przyjemnością będzie się słuchać czterogodzinnego nagrania.
Tadeusz Ross: Życie przerosło kabaret
Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.
Przechwałki
Wspomnienia satyryków są przeważnie obarczone sporym ładunkiem goryczy, smutku lub melancholii – i od tej zasady rzadko zdarzają się odstępstwa. Tadeusz Ross stara się pisać pogodnie, jednak i u niego między wierszami daje się odczytać swoista rezygnacja, żal czy rozczarowanie. Czasem przyczyna minorowych nastrojów leży w wydarzeniach z przeszłości, na którą nie było wpływu, czasem natomiast w braku możliwości zawodowej realizacji – stałym elementem satyrycznej medialnej kariery. Tadeusz Ross chce opowiadać wszystko, przynajmniej taki zamiar przyświeca mu na początku, kiedy autor odwołuje się do najwcześniejszego dzieciństwa. Potem jednak podróż chronologiczną zastępują tematyczne przystanki, jakby hasła pozwalające Rossowi powrócić pamięcią do kilku anegdot, znanych nazwisk i niepowtarzalnych sytuacji. Tu zaczyna się też przemilczanie – a w zasadzie próba przemilczania szczegółów z prywatnego życia. I tak tom wspomnień zamienia się w zawodową wyliczankę, trudno byłoby go natomiast traktować jako autobiografię.
„Życie przerosło kabaret” – przekonuje Ross. Tyle że w tym życiu nieczęsto jest do śmiechu, a autor nie bardzo chce dzielić się z odbiorcami własną życiową filozofią. Całą uwagę poświęca na to, by nie pogrążyć się ostatecznie w oczach czytelników – od początku szuka usprawiedliwień dla licznych związków (a o licznym potomstwie wspomina na marginesie), kilka razy właściwie nie wiadomo po co odżegnuje się od homoseksualnych fascynacji (zapewniając jednocześnie o swojej tolerancji wobec mniejszości seksualnych). W temacie międzyludzkich intymnych relacji wypada raczej blado i mało przekonująco – niepotrzebnie w ogóle do niego powraca. Ale to w zasadzie jeden z nielicznych aspektów prywatnej egzystencji, bo po dzieciństwie bez matki Ross wybiera raczej prezentowanie innych. Zwykle tych z górnej półki. Niemal chełpi się znajomościami, próbuje tworzyć z własnej perspektywy miniportrety gwiazd. W przerwach między obrazkami bardzo skrótowo przytacza kolejne swoje osiągnięcia. Zdarza się, że cytuje fragmenty utworów. Pod koniec mówi o swoich związkach z polityką – i pobrzmiewa w tym ślad usprawiedliwiania się. Zresztą cały tom to także próba wyjaśniania swoich decyzji i wyborów. Nie ma w tym chęci imponowania lekkością pióra – raczej – pragnienie pozostawienia po sobie śladu trwalszego niż ulotne satyryczne produkcje. Swoją drogą nie uniknął też Ross typowego dla przebrzmiałych twórców kabaretowych utyskiwania na tych, którzy nie poznali się na jego pracy i zrezygnowali z popularnego telewizyjnego cyklu. Nie ma w tym chęci zrozumienia zasad rządzących mediami, ani nawet spojrzenia z dystansem na własne dokonania. Jest poczucie krzywdy wzmagające gorycz.
Książka jest ciekawa, miejscami nawet dowcipna – ale więcej o autorze można się dowiedzieć, czytając między wierszami i analizując uchwycone przez niego emocje. Nie da się zaufać Rossowi – wizerunek, jaki kreuje ten satyryk, jest zbyt usilnie wybielany, nie ma w nim miejsca na różne odcienie reakcji i na różne opinie. Chociaż da się tu znaleźć trochę interesujących komentarzy, trudno je traktować jako bezpośrednie źródło wiedzy o autorze, wbrew jego przemycanym w tekście intencjom. Ross tworzy niechcący skarykaturalizowaną wizję siebie. A jednak można się cieszyć, że na rynku wydawniczym znajduje miejsce na zapiski satyryków – nawet tych coraz częściej dzisiaj przypominanych. Lektura potrafi wciągnąć.
Przechwałki
Wspomnienia satyryków są przeważnie obarczone sporym ładunkiem goryczy, smutku lub melancholii – i od tej zasady rzadko zdarzają się odstępstwa. Tadeusz Ross stara się pisać pogodnie, jednak i u niego między wierszami daje się odczytać swoista rezygnacja, żal czy rozczarowanie. Czasem przyczyna minorowych nastrojów leży w wydarzeniach z przeszłości, na którą nie było wpływu, czasem natomiast w braku możliwości zawodowej realizacji – stałym elementem satyrycznej medialnej kariery. Tadeusz Ross chce opowiadać wszystko, przynajmniej taki zamiar przyświeca mu na początku, kiedy autor odwołuje się do najwcześniejszego dzieciństwa. Potem jednak podróż chronologiczną zastępują tematyczne przystanki, jakby hasła pozwalające Rossowi powrócić pamięcią do kilku anegdot, znanych nazwisk i niepowtarzalnych sytuacji. Tu zaczyna się też przemilczanie – a w zasadzie próba przemilczania szczegółów z prywatnego życia. I tak tom wspomnień zamienia się w zawodową wyliczankę, trudno byłoby go natomiast traktować jako autobiografię.
„Życie przerosło kabaret” – przekonuje Ross. Tyle że w tym życiu nieczęsto jest do śmiechu, a autor nie bardzo chce dzielić się z odbiorcami własną życiową filozofią. Całą uwagę poświęca na to, by nie pogrążyć się ostatecznie w oczach czytelników – od początku szuka usprawiedliwień dla licznych związków (a o licznym potomstwie wspomina na marginesie), kilka razy właściwie nie wiadomo po co odżegnuje się od homoseksualnych fascynacji (zapewniając jednocześnie o swojej tolerancji wobec mniejszości seksualnych). W temacie międzyludzkich intymnych relacji wypada raczej blado i mało przekonująco – niepotrzebnie w ogóle do niego powraca. Ale to w zasadzie jeden z nielicznych aspektów prywatnej egzystencji, bo po dzieciństwie bez matki Ross wybiera raczej prezentowanie innych. Zwykle tych z górnej półki. Niemal chełpi się znajomościami, próbuje tworzyć z własnej perspektywy miniportrety gwiazd. W przerwach między obrazkami bardzo skrótowo przytacza kolejne swoje osiągnięcia. Zdarza się, że cytuje fragmenty utworów. Pod koniec mówi o swoich związkach z polityką – i pobrzmiewa w tym ślad usprawiedliwiania się. Zresztą cały tom to także próba wyjaśniania swoich decyzji i wyborów. Nie ma w tym chęci imponowania lekkością pióra – raczej – pragnienie pozostawienia po sobie śladu trwalszego niż ulotne satyryczne produkcje. Swoją drogą nie uniknął też Ross typowego dla przebrzmiałych twórców kabaretowych utyskiwania na tych, którzy nie poznali się na jego pracy i zrezygnowali z popularnego telewizyjnego cyklu. Nie ma w tym chęci zrozumienia zasad rządzących mediami, ani nawet spojrzenia z dystansem na własne dokonania. Jest poczucie krzywdy wzmagające gorycz.
Książka jest ciekawa, miejscami nawet dowcipna – ale więcej o autorze można się dowiedzieć, czytając między wierszami i analizując uchwycone przez niego emocje. Nie da się zaufać Rossowi – wizerunek, jaki kreuje ten satyryk, jest zbyt usilnie wybielany, nie ma w nim miejsca na różne odcienie reakcji i na różne opinie. Chociaż da się tu znaleźć trochę interesujących komentarzy, trudno je traktować jako bezpośrednie źródło wiedzy o autorze, wbrew jego przemycanym w tekście intencjom. Ross tworzy niechcący skarykaturalizowaną wizję siebie. A jednak można się cieszyć, że na rynku wydawniczym znajduje miejsce na zapiski satyryków – nawet tych coraz częściej dzisiaj przypominanych. Lektura potrafi wciągnąć.
poniedziałek, 17 grudnia 2012
Ewa Karwan-Jastrzębska: Agata z placu Słonecznego. Przybycie Agaty
Marginesy, Warszawa 2012.
Siostra Mary
Zwykle w literaturze czwartej, kiedy tylko rodzice znikną z pola widzenia, dzieci zaczynają przeżywać najróżniejsze przygody. Ewa Karwan-Jastrzębska, wpatrzona w Mary Poppins, postanowiła zasugerować maluchom smak przygód. Tak powstał tom „Agata z placu Słonecznego. Przybycie Agaty” – i chociaż niezwykła niania zajmuje tu sporo miejsca i owiana jest aurą tajemniczości, wcale nie musi podbijać serc kilkulatków. Bardziej będzie się bowiem liczyło przejście do nieznanej literackiej krainy – pojawienie się Agaty to tylko pretekst, uzasadnienie dla dziwnych wydarzeń, które mają dopiero nastąpić.
W domu jest pięcioro dzieci. Starsze bliźniaki i młodsze Nieznośne Trojaczki nie mogą wybrać się z rodzicami w podróż na Nową Gwineę – by nie stały się posiłkiem dla ludożerców. To wystarczające wyjaśnienie, by do domu wprowadzić nową opiekunkę, Agatę. Agata wie wszystko, bez trudu rozszyfrowuje sekrety dzieci, umie okiełznać nawet najbardziej rozbrykane kilkulatki, a przy tym jest też surowa i stanowcza jak Mary Poppins. Ewa Karwan-Jastrzębska stara się przywrócić zasady dobrego wychowania dzieci i tęskni wyraźnie za „staroświeckimi” dzisiaj wzorcami, prawdopodobnie stąd czytelne nawiązania do angielskich tradycji literackich – mimo że Agata nie ma szans na wzbudzenie sympatii u małych odbiorców. Jej książkowa poprzedniczka potrafiła wykonywać rozmaite magiczne sztuczki, w porównaniu z nią Agata wypada zwyczajnie, nawet gdy zaskakuje dzieci niekonwencjonalnymi postawami. Dlatego też Karwan-Jastrzębska, poskramiając fantazję, nadaje swojej bohaterce cechy nierzeczywiste, łatwe do wytłumaczenia: do talentów Agaty ma między innymi należeć władanie samurajską bronią. Tym samym nawet do największych racjonalistów dotrze kreacja postaci – i łatwo będzie wykazać, dlaczego dla rodzeństwa Agata staje się obiektem podziwu.
Stosunkowo wolno rozwija się ta książka: od wiadomości o wyjeździe rodziców do rzeczywistego rozstania mija sporo czasu – w którym nie może stać się zbyt wiele dziwnego. Karwan-Jastrzębska proponuje zagadki, ale rozwiązuje je niemal od razu, tak, że mali czytelnicy nie zdążą się nad nimi porządnie zastanowić. Tu najbardziej liczy się aura tajemniczości i możliwość uczestniczenia w zjawiskach nieznanych dorosłym. Autorka powołuje do istnienia krainę wyobraźni, w której dobro musi walczyć ze złem, nie bez pomocy małych bohaterów. Jednym słowem, miksuje w swoim tomie różne literackie schematy i nieco je odświeża, sugerując dzieciom, że mają do czynienia z wielką przygodą dostępną na wyciągnięcie ręki.
Warto zauważyć, że równie ważne jak opisywane doświadczenia okazuje się tło książki. Jest tu potencjał na całą serię przygód, jest obietnica doznań na miarę znajdowania skarbów. Dzieci mieszkają w ogromnym domu i mogą bawić się we wszystkich jego zakamarkach, rodzice są entuzjastami egzotycznych podróży, a wszystkowiedząca niania i jeden z pracowników szkoły to niemal istoty nie z tego świata, źródło zagadek i bodziec do przygód. Karwan-Jastrzębska nie chce maluchów rozleniwiać, bardziej podpowiada, co może się za sprawą oryginalnej opiekunki przytrafić, niż zdradza wszystkie swoje pomysły. Widać u niej też chęć zainteresowania dzieci klasyką literatury czwartej – często wspomina o różnych powieściach, które podobają się całym pokoleniom. Zapewne pod wpływem lektury część odbiorców zechce sięgnąć i po rekomendowane przez autorkę tytuły.
Siostra Mary
Zwykle w literaturze czwartej, kiedy tylko rodzice znikną z pola widzenia, dzieci zaczynają przeżywać najróżniejsze przygody. Ewa Karwan-Jastrzębska, wpatrzona w Mary Poppins, postanowiła zasugerować maluchom smak przygód. Tak powstał tom „Agata z placu Słonecznego. Przybycie Agaty” – i chociaż niezwykła niania zajmuje tu sporo miejsca i owiana jest aurą tajemniczości, wcale nie musi podbijać serc kilkulatków. Bardziej będzie się bowiem liczyło przejście do nieznanej literackiej krainy – pojawienie się Agaty to tylko pretekst, uzasadnienie dla dziwnych wydarzeń, które mają dopiero nastąpić.
W domu jest pięcioro dzieci. Starsze bliźniaki i młodsze Nieznośne Trojaczki nie mogą wybrać się z rodzicami w podróż na Nową Gwineę – by nie stały się posiłkiem dla ludożerców. To wystarczające wyjaśnienie, by do domu wprowadzić nową opiekunkę, Agatę. Agata wie wszystko, bez trudu rozszyfrowuje sekrety dzieci, umie okiełznać nawet najbardziej rozbrykane kilkulatki, a przy tym jest też surowa i stanowcza jak Mary Poppins. Ewa Karwan-Jastrzębska stara się przywrócić zasady dobrego wychowania dzieci i tęskni wyraźnie za „staroświeckimi” dzisiaj wzorcami, prawdopodobnie stąd czytelne nawiązania do angielskich tradycji literackich – mimo że Agata nie ma szans na wzbudzenie sympatii u małych odbiorców. Jej książkowa poprzedniczka potrafiła wykonywać rozmaite magiczne sztuczki, w porównaniu z nią Agata wypada zwyczajnie, nawet gdy zaskakuje dzieci niekonwencjonalnymi postawami. Dlatego też Karwan-Jastrzębska, poskramiając fantazję, nadaje swojej bohaterce cechy nierzeczywiste, łatwe do wytłumaczenia: do talentów Agaty ma między innymi należeć władanie samurajską bronią. Tym samym nawet do największych racjonalistów dotrze kreacja postaci – i łatwo będzie wykazać, dlaczego dla rodzeństwa Agata staje się obiektem podziwu.
Stosunkowo wolno rozwija się ta książka: od wiadomości o wyjeździe rodziców do rzeczywistego rozstania mija sporo czasu – w którym nie może stać się zbyt wiele dziwnego. Karwan-Jastrzębska proponuje zagadki, ale rozwiązuje je niemal od razu, tak, że mali czytelnicy nie zdążą się nad nimi porządnie zastanowić. Tu najbardziej liczy się aura tajemniczości i możliwość uczestniczenia w zjawiskach nieznanych dorosłym. Autorka powołuje do istnienia krainę wyobraźni, w której dobro musi walczyć ze złem, nie bez pomocy małych bohaterów. Jednym słowem, miksuje w swoim tomie różne literackie schematy i nieco je odświeża, sugerując dzieciom, że mają do czynienia z wielką przygodą dostępną na wyciągnięcie ręki.
Warto zauważyć, że równie ważne jak opisywane doświadczenia okazuje się tło książki. Jest tu potencjał na całą serię przygód, jest obietnica doznań na miarę znajdowania skarbów. Dzieci mieszkają w ogromnym domu i mogą bawić się we wszystkich jego zakamarkach, rodzice są entuzjastami egzotycznych podróży, a wszystkowiedząca niania i jeden z pracowników szkoły to niemal istoty nie z tego świata, źródło zagadek i bodziec do przygód. Karwan-Jastrzębska nie chce maluchów rozleniwiać, bardziej podpowiada, co może się za sprawą oryginalnej opiekunki przytrafić, niż zdradza wszystkie swoje pomysły. Widać u niej też chęć zainteresowania dzieci klasyką literatury czwartej – często wspomina o różnych powieściach, które podobają się całym pokoleniom. Zapewne pod wpływem lektury część odbiorców zechce sięgnąć i po rekomendowane przez autorkę tytuły.
niedziela, 16 grudnia 2012
Zdzisław Skrok: Wymowność rzeczy
Iskry, Warszawa 2012.
Rzeczoznawca
Dla Zdzisława Skroka świat jest fascynującą zagadką, a przeszłość odkrywana nie tylko w archeologicznych wykopaliskach źródłem niekończącej się przygody. Jeśli dodać do tego entuzjazm, poczucie humoru i gawędziarski talent, odbiorcy uzyskają niemal pełny obraz narracji w tomie „Wymowność rzeczy” (a i w innych książkach tego autora). Dorośli, którzy obudzą w sobie ciekawość dziecka, będą z lektury tomu czerpać niekłamaną przyjemność – a śledzenie erudycyjnych rozdziałów-esejów dostarczy nie tylko rozrywki, ale i materiału do przemyśleń nad znaczeniem człowieka w świecie.
Z dwóch części składa się ta książka i w obu Zdzisław Skrok występuje jako tłumacz, który może przekazać, co właściwie mówią rzeczy. W pierwszej części tomu to wykopaliska stają się punktem wyjścia do przytaczania kulturowych osiągnięć i odmienności, w drugiej natomiast liczyć się będą rzeczy prywatne, a dokładniej – wzbogacone o prywatną pamięć i osobiste emocje. Chociaż Skrok mówi o rzeczach i przedmiotach, w centrum jego zainteresowania leży myśl ludzka, człowiek nie jest tu postrzegany wyłącznie jako wytwórca przedmiotów. Autor pokazuje, jak z losów przedmiotu odczytywać losy człowieka – ale przedmioty, które wybiera, rozbudzą ciekawość każdego odbiorcy. Bo Zdzisław Skrok na przykład próbuje przekazać filozofię śmieci i odpadków, definiując kulturę przez wysypiska. Sprawdza tajne życie latryn – chociaż nie może odtworzyć tego, co sprawiło, że przedmioty codziennego użytku (nawet ze sfery sacrum) trafiały do latryn, może snuć przypuszczenia na ich temat – a to równie interesujące. Opowiada o darach i ich znaczeniu w kształtowaniu więzi międzyludzkich, zaprawia tekst odrobiną magii za sprawą butli czarownic. Snuje rozważania na temat kłódek znalezionych na żydowskim cmentarzu, zgrabnie przechodząc od opisu zwyczajów do symboliki. W jego ujęciu rzeczy zwyczajne – lustro, grzebień, siekiera czy garnek – zyskują uniwersalny wymiar i odkrywają przed czytelnikami sporo tajemnic dotyczących rozwoju ludzkości.
Kiedy Skrok przechodzi z ogólniejszych wywodów do prywatnych wspomnień poszczególne i tym razem skonkretyzowane przedmioty zyskują namacalny kształt. Ich poznawaniu towarzyszą doznania zmysłowe, wpajające w pamięć każdy detal. Esejami o rzeczach własnych Skrok udowadnia czytelnikom, że każdy bez wyjątku taki skarbiec posiada. To rodzaj wojny wypowiadanej współczesnym modom, które nakazują szybko nudzić się rzeczami, powrót do czasów, kiedy przedmiotów było mniej – więc cieszyły się większym uznaniem. Zgrabnie zamknięta została ta książka szkicem o ratowaniu książek – wyznaniem, które zachwyci i wzruszy każdego bibliofila – a przy okazji i przypomni o kruchości ludzkiego życia.
Kto nie wierzy, że o historii zamkniętej w rzeczach, o rozwoju kultur i myśli ludzkiej pisać można zajmująco, za punkt wyjścia mając zaledwie drobiazg, skojarzenie, małe odkrycie – ten powinien do książki Skroka sięgnąć. Tych, którzy trafili na poprzednie tomy autora, zachęcać do lektury nie będzie trzeba: wiedzą, że potrafi Zdzisław Skrok zajmująco i nienudno opowiadać o tym, co łączy całe pokolenia. „Wymowność rzeczy” to pasjonująca gawędziarska opowieść, która pozwoli w erze konsumpcjonizmu zatrzymać się na chwilę i pochylić nad przedmiotami, którym zwykle nie poświęca się wiele uwagi.
Rzeczoznawca
Dla Zdzisława Skroka świat jest fascynującą zagadką, a przeszłość odkrywana nie tylko w archeologicznych wykopaliskach źródłem niekończącej się przygody. Jeśli dodać do tego entuzjazm, poczucie humoru i gawędziarski talent, odbiorcy uzyskają niemal pełny obraz narracji w tomie „Wymowność rzeczy” (a i w innych książkach tego autora). Dorośli, którzy obudzą w sobie ciekawość dziecka, będą z lektury tomu czerpać niekłamaną przyjemność – a śledzenie erudycyjnych rozdziałów-esejów dostarczy nie tylko rozrywki, ale i materiału do przemyśleń nad znaczeniem człowieka w świecie.
Z dwóch części składa się ta książka i w obu Zdzisław Skrok występuje jako tłumacz, który może przekazać, co właściwie mówią rzeczy. W pierwszej części tomu to wykopaliska stają się punktem wyjścia do przytaczania kulturowych osiągnięć i odmienności, w drugiej natomiast liczyć się będą rzeczy prywatne, a dokładniej – wzbogacone o prywatną pamięć i osobiste emocje. Chociaż Skrok mówi o rzeczach i przedmiotach, w centrum jego zainteresowania leży myśl ludzka, człowiek nie jest tu postrzegany wyłącznie jako wytwórca przedmiotów. Autor pokazuje, jak z losów przedmiotu odczytywać losy człowieka – ale przedmioty, które wybiera, rozbudzą ciekawość każdego odbiorcy. Bo Zdzisław Skrok na przykład próbuje przekazać filozofię śmieci i odpadków, definiując kulturę przez wysypiska. Sprawdza tajne życie latryn – chociaż nie może odtworzyć tego, co sprawiło, że przedmioty codziennego użytku (nawet ze sfery sacrum) trafiały do latryn, może snuć przypuszczenia na ich temat – a to równie interesujące. Opowiada o darach i ich znaczeniu w kształtowaniu więzi międzyludzkich, zaprawia tekst odrobiną magii za sprawą butli czarownic. Snuje rozważania na temat kłódek znalezionych na żydowskim cmentarzu, zgrabnie przechodząc od opisu zwyczajów do symboliki. W jego ujęciu rzeczy zwyczajne – lustro, grzebień, siekiera czy garnek – zyskują uniwersalny wymiar i odkrywają przed czytelnikami sporo tajemnic dotyczących rozwoju ludzkości.
Kiedy Skrok przechodzi z ogólniejszych wywodów do prywatnych wspomnień poszczególne i tym razem skonkretyzowane przedmioty zyskują namacalny kształt. Ich poznawaniu towarzyszą doznania zmysłowe, wpajające w pamięć każdy detal. Esejami o rzeczach własnych Skrok udowadnia czytelnikom, że każdy bez wyjątku taki skarbiec posiada. To rodzaj wojny wypowiadanej współczesnym modom, które nakazują szybko nudzić się rzeczami, powrót do czasów, kiedy przedmiotów było mniej – więc cieszyły się większym uznaniem. Zgrabnie zamknięta została ta książka szkicem o ratowaniu książek – wyznaniem, które zachwyci i wzruszy każdego bibliofila – a przy okazji i przypomni o kruchości ludzkiego życia.
Kto nie wierzy, że o historii zamkniętej w rzeczach, o rozwoju kultur i myśli ludzkiej pisać można zajmująco, za punkt wyjścia mając zaledwie drobiazg, skojarzenie, małe odkrycie – ten powinien do książki Skroka sięgnąć. Tych, którzy trafili na poprzednie tomy autora, zachęcać do lektury nie będzie trzeba: wiedzą, że potrafi Zdzisław Skrok zajmująco i nienudno opowiadać o tym, co łączy całe pokolenia. „Wymowność rzeczy” to pasjonująca gawędziarska opowieść, która pozwoli w erze konsumpcjonizmu zatrzymać się na chwilę i pochylić nad przedmiotami, którym zwykle nie poświęca się wiele uwagi.
sobota, 15 grudnia 2012
Anneka Manning: Wypieki. Chleby, pizze, ciasta, pączki, słodkie zawijańce
Świat Książki, Warszawa 2012.
Z piekarnika
Z tego poradnika ucieszy się każdy, kto lubi eksperymentować w kuchni – a i każdy, kto chce urozmaicić codzienne posiłki. Album „Wypieki. Chleby, pizze, ciasta, pączki, słodkie zawijańce” gromadzi bowiem wiele podpowiedzi na wykonanie słodkich i słonych przekąsek oraz pieczywa z różnych stron świata. W odróżnieniu od zwykłych książek z przepisami, tu wcale nie królują słodkości – tortów i ciast jest jak na lekarstwo. Za to pojawiają się zasady wykonania chlebów i bułek, różnych rodzajów ciasteczek, a także potraw, które mogą stać się głównym posiłkiem.
Anneka Manning zaczyna od podstaw, by poszerzyć krąg odbiorców. Tłumaczy nawet najbardziej oczywiste rzeczy, aby mieć pewność, że wszystkie wypieki się udadzą. Wyjaśnia rolę poszczególnych składników oraz przytacza całą listę urządzeń, które przydadzą się w kuchni. Trochę to przypomina zestawianie niezbędnych artykułów początkujących plastyków w samouczkach poświęconych rysowaniu , ale z pewnością uspokoi tych wszystkich, którzy zamierzają na poważnie rozpocząć przygodę z pieczeniem. Wykaz uzupełniony jest o listę fachowych terminów (przeważnie dotyczących pracy nad ciastem). Dalej pojawiają się techniki przygotowania różnych rodzajów ciasta, a kolejne kroki wykonania zostały sfotografowane i dokładnie opisane. Manning zwraca też uwagę na metody ułatwiania sobie zadania, podsuwa fachowe rady i rzeczowe komentarze. Poradnik już w tej części staje się bardzo szczegółowy – między innymi przytacza różne rodzaje ciasta francuskiego.
Początek właściwej partii „Wypieków” rozpoczyna się od pieczywa – oprócz „zwykłych” chlebów i bułek jest tu przepis na chleb z fetą i oliwkami, focaccię, chlebki pita i naan, pizze, bajgle i paluszki chlebowe. Przy większości przepisów Manning krótko wyjaśnia pochodzenie wypieku i jego przeznaczenie lub właściwości. Do działu o chlebach i bułkach z dodatkami trafiają czasem ciasta. Kolejny dział to „szybkie wypieki” – idealne, gdy nie ma się czasu na długie eksperymentowanie. Tu znalazło się miejsce m.in. na „chleb z patelni” – egzotykę w wypeikach. Wśród ciast i ciastek z nadzieniem znaleźć można pierwsze słone przekąski, świetne na imprezy kiełbaski w cieście, paszteciki czy pierożki – ale i rurki z miodem. Ciasta uzupełnia rozdział z tartami – wśród nich widnieje między innymi tarta z cebulą i tartaletki z krewetkami i awokado. Co pewien czas pojawiają się też strony ze zgromadzonymi fachowymi radami. Dodatkowo niemal przy każdym wypieku widnieją wskazówki dotyczące ewentualnych modyfikacji przepisu, zasad przechowywania czy wykorzystania wypieku. Wszystkie elementy wykonania są ilustrowane zdjęciami, dodatkowo każda potrawa zyskuje wielkoformatowe artystyczne ujęcie.
To znakomity poradnik dla smakoszy, którym znudziły się wypiekane słodkości i chcieliby wzbogacić kuchnię o nowe smaki. Anneka Manning udowadnia, że pieczenie nie jest trudne – nawet jeśli chodzi o pieczenie chleba czy przygotowanie bułek. Poza tym funduje swoim odbiorcom inspirującą podróż po kuchniach świata, zachęca do łączenia kultur i wypróbowywania patentów, które sprawdziły się w innych krajach.
Poza tym, że „Wypieki” są skarbnicą porad na tematy związane z pieczywem i ciastami z dodatkami, stanowią też miły dla oka album, pełen zdjęć zaostrzających apetyt, a i skłaniających do podjęcia wysiłku w kuchni. Zaatakowani smakami odbiorcy właściwie nie będą mieć wyboru i zaczną piec.
Z piekarnika
Z tego poradnika ucieszy się każdy, kto lubi eksperymentować w kuchni – a i każdy, kto chce urozmaicić codzienne posiłki. Album „Wypieki. Chleby, pizze, ciasta, pączki, słodkie zawijańce” gromadzi bowiem wiele podpowiedzi na wykonanie słodkich i słonych przekąsek oraz pieczywa z różnych stron świata. W odróżnieniu od zwykłych książek z przepisami, tu wcale nie królują słodkości – tortów i ciast jest jak na lekarstwo. Za to pojawiają się zasady wykonania chlebów i bułek, różnych rodzajów ciasteczek, a także potraw, które mogą stać się głównym posiłkiem.
Anneka Manning zaczyna od podstaw, by poszerzyć krąg odbiorców. Tłumaczy nawet najbardziej oczywiste rzeczy, aby mieć pewność, że wszystkie wypieki się udadzą. Wyjaśnia rolę poszczególnych składników oraz przytacza całą listę urządzeń, które przydadzą się w kuchni. Trochę to przypomina zestawianie niezbędnych artykułów początkujących plastyków w samouczkach poświęconych rysowaniu , ale z pewnością uspokoi tych wszystkich, którzy zamierzają na poważnie rozpocząć przygodę z pieczeniem. Wykaz uzupełniony jest o listę fachowych terminów (przeważnie dotyczących pracy nad ciastem). Dalej pojawiają się techniki przygotowania różnych rodzajów ciasta, a kolejne kroki wykonania zostały sfotografowane i dokładnie opisane. Manning zwraca też uwagę na metody ułatwiania sobie zadania, podsuwa fachowe rady i rzeczowe komentarze. Poradnik już w tej części staje się bardzo szczegółowy – między innymi przytacza różne rodzaje ciasta francuskiego.
Początek właściwej partii „Wypieków” rozpoczyna się od pieczywa – oprócz „zwykłych” chlebów i bułek jest tu przepis na chleb z fetą i oliwkami, focaccię, chlebki pita i naan, pizze, bajgle i paluszki chlebowe. Przy większości przepisów Manning krótko wyjaśnia pochodzenie wypieku i jego przeznaczenie lub właściwości. Do działu o chlebach i bułkach z dodatkami trafiają czasem ciasta. Kolejny dział to „szybkie wypieki” – idealne, gdy nie ma się czasu na długie eksperymentowanie. Tu znalazło się miejsce m.in. na „chleb z patelni” – egzotykę w wypeikach. Wśród ciast i ciastek z nadzieniem znaleźć można pierwsze słone przekąski, świetne na imprezy kiełbaski w cieście, paszteciki czy pierożki – ale i rurki z miodem. Ciasta uzupełnia rozdział z tartami – wśród nich widnieje między innymi tarta z cebulą i tartaletki z krewetkami i awokado. Co pewien czas pojawiają się też strony ze zgromadzonymi fachowymi radami. Dodatkowo niemal przy każdym wypieku widnieją wskazówki dotyczące ewentualnych modyfikacji przepisu, zasad przechowywania czy wykorzystania wypieku. Wszystkie elementy wykonania są ilustrowane zdjęciami, dodatkowo każda potrawa zyskuje wielkoformatowe artystyczne ujęcie.
To znakomity poradnik dla smakoszy, którym znudziły się wypiekane słodkości i chcieliby wzbogacić kuchnię o nowe smaki. Anneka Manning udowadnia, że pieczenie nie jest trudne – nawet jeśli chodzi o pieczenie chleba czy przygotowanie bułek. Poza tym funduje swoim odbiorcom inspirującą podróż po kuchniach świata, zachęca do łączenia kultur i wypróbowywania patentów, które sprawdziły się w innych krajach.
Poza tym, że „Wypieki” są skarbnicą porad na tematy związane z pieczywem i ciastami z dodatkami, stanowią też miły dla oka album, pełen zdjęć zaostrzających apetyt, a i skłaniających do podjęcia wysiłku w kuchni. Zaatakowani smakami odbiorcy właściwie nie będą mieć wyboru i zaczną piec.
piątek, 14 grudnia 2012
Janusz Majewski: Zima w Siedlisku
Marginesy, Warszawa 2012.
Przeżywanie żałoby
„Zima w Siedlisku” jest przez wydawcę określona jako „rachunek z utraty” i naprawdę trudno o lepsze określenie dla tej powieści. Zofia Nasierowska wymyśliła postać Marianny, która z mężem znajduje spokój w Siedlisku, jej pensjonacie w Panistrudze – przygody Marianny na podstawie scenariusza do serialu opisał mąż Nasierowskiej, Janusz Majewski. Kiedy autor stracił żonę, stworzył „Zimę w Siedlisku” – rodzaj literackiego pożegnania i opisu przejścia żałoby. W książce to Marianna traci męża i nawet nie próbuje pogodzić się z tragedią. Wciąż powraca myślami do wspólnie spędzanych chwil, odkrywa pamięć o Krzysztofie w każdym miejscu i każdym przedmiocie, cierpi, zamyka się w sobie i przestaje dostrzegać uroki Siedliska – mimo że pracuje jak dawniej. W miarę jak Marianna odzyskuje chęć do życia, w książce pojawiają się kolejne postacie – zarówno znane z pierwszego tomu, jak i przejazdem goszczące w pensjonacie. Kobieta przestaje mieć czas na życie wspomnieniami, skoro wokół dzieje się tak dużo. Nie odmawia sobie jedynie erotycznych wspomnień (w wersji literackiej – ogólnie nakreślanych scen pozbawianych frywolności i wulgarności) – a pocieszenie przychodzi z innej niż standardowa w obyczajówkach strony i nie daje początku nowemu love story.
Daje się zauważyć w „Zimie w Siedlisku” przede wszystkim radykalna zmiana stylu. O ile pierwszy tom oparty był na dialogach i filmowych gestach, a pozbawiony zupełnie wewnętrznych przemyśleń postaci, o tyle tu przez długi czas nie ma w ogóle mowy o wyjściu poza umysł Marianny. Czytelnicy zostają zamknięci w świecie rozpaczy bohaterki, pozbawieni rozmów (ale nie ironicznych i autoironicznych obserwacji) i skazani na życie w samotności podsycanej żałobą. Kobieta koncentruje się na wspomnieniach związanych ze zmarłym mężem, ale stawia na odczucia i emocje, przedstawia się tu jej przeżycia ze szczególnym uwzględnieniem szczęśliwej przeszłości, a i przebaczenia wszelkich występków. Marianna zyskuje szansę na dokonanie oceny związku, a autor nie pozostawia niedokończonych spraw. Pozwala kobiecie wylewać w zapośredniczonych wywodach swoje żale – a jednak cierpienie łagodzone jest spokojną narracją i przeglądem lat spędzonych w Siedlisku. Do opowieści dochodzi humor – zwłaszcza sytuacyjny – a potem i trafne portrety ludzi, których losy zazębiły się z życiem Marianny. Siedlisko nabiera kolorów – i to nawet więcej niż w pierwszym tomie, kiedy Majewskiego interesowała teraźniejszość pary bohaterów. W mniejszej objętościowo kontynuacji dzieje się więcej, także pod względem nasycenia emocjonalnego. Majewski próbuje także sterować tempem akcji, wprowadza tajemnice, poczucie zagrożenia, strach o bliskich. Nawet bez chęci podejmowania jakichkolwiek działań, Marianna uczestniczy w wielu atrakcyjnych dla czytelników wydarzeniach. „Zima w Siedlisku” pod wieloma względami przewyższa „Siedlisko”, lepiej się ją czyta, jest tu więcej twórczej swobody, mimo że temat śmierci rozpoczyna tę historię. Przywiązani do serialowego świata być może będą rozczarowani przejściem od dialogu do opisu – ale na takiej postawie autora książka zyskuje. „Zima w Siedlisku” nie jest tak pełna stereotypów jak pierwsza część, błyszczy pomysłami i rozwojem obyczajowej akcji. To jednak w dalszym ciągu powieść, która różni się od popularnych czytadeł – między innymi stopniem zanurzenia w egzystencję bohaterki, daleką od ideałów i spełnianych marzeń, bardziej realną czy zbliżoną do naturalnej, prawdopodobną, a i ciekawą.
Przeżywanie żałoby
„Zima w Siedlisku” jest przez wydawcę określona jako „rachunek z utraty” i naprawdę trudno o lepsze określenie dla tej powieści. Zofia Nasierowska wymyśliła postać Marianny, która z mężem znajduje spokój w Siedlisku, jej pensjonacie w Panistrudze – przygody Marianny na podstawie scenariusza do serialu opisał mąż Nasierowskiej, Janusz Majewski. Kiedy autor stracił żonę, stworzył „Zimę w Siedlisku” – rodzaj literackiego pożegnania i opisu przejścia żałoby. W książce to Marianna traci męża i nawet nie próbuje pogodzić się z tragedią. Wciąż powraca myślami do wspólnie spędzanych chwil, odkrywa pamięć o Krzysztofie w każdym miejscu i każdym przedmiocie, cierpi, zamyka się w sobie i przestaje dostrzegać uroki Siedliska – mimo że pracuje jak dawniej. W miarę jak Marianna odzyskuje chęć do życia, w książce pojawiają się kolejne postacie – zarówno znane z pierwszego tomu, jak i przejazdem goszczące w pensjonacie. Kobieta przestaje mieć czas na życie wspomnieniami, skoro wokół dzieje się tak dużo. Nie odmawia sobie jedynie erotycznych wspomnień (w wersji literackiej – ogólnie nakreślanych scen pozbawianych frywolności i wulgarności) – a pocieszenie przychodzi z innej niż standardowa w obyczajówkach strony i nie daje początku nowemu love story.
Daje się zauważyć w „Zimie w Siedlisku” przede wszystkim radykalna zmiana stylu. O ile pierwszy tom oparty był na dialogach i filmowych gestach, a pozbawiony zupełnie wewnętrznych przemyśleń postaci, o tyle tu przez długi czas nie ma w ogóle mowy o wyjściu poza umysł Marianny. Czytelnicy zostają zamknięci w świecie rozpaczy bohaterki, pozbawieni rozmów (ale nie ironicznych i autoironicznych obserwacji) i skazani na życie w samotności podsycanej żałobą. Kobieta koncentruje się na wspomnieniach związanych ze zmarłym mężem, ale stawia na odczucia i emocje, przedstawia się tu jej przeżycia ze szczególnym uwzględnieniem szczęśliwej przeszłości, a i przebaczenia wszelkich występków. Marianna zyskuje szansę na dokonanie oceny związku, a autor nie pozostawia niedokończonych spraw. Pozwala kobiecie wylewać w zapośredniczonych wywodach swoje żale – a jednak cierpienie łagodzone jest spokojną narracją i przeglądem lat spędzonych w Siedlisku. Do opowieści dochodzi humor – zwłaszcza sytuacyjny – a potem i trafne portrety ludzi, których losy zazębiły się z życiem Marianny. Siedlisko nabiera kolorów – i to nawet więcej niż w pierwszym tomie, kiedy Majewskiego interesowała teraźniejszość pary bohaterów. W mniejszej objętościowo kontynuacji dzieje się więcej, także pod względem nasycenia emocjonalnego. Majewski próbuje także sterować tempem akcji, wprowadza tajemnice, poczucie zagrożenia, strach o bliskich. Nawet bez chęci podejmowania jakichkolwiek działań, Marianna uczestniczy w wielu atrakcyjnych dla czytelników wydarzeniach. „Zima w Siedlisku” pod wieloma względami przewyższa „Siedlisko”, lepiej się ją czyta, jest tu więcej twórczej swobody, mimo że temat śmierci rozpoczyna tę historię. Przywiązani do serialowego świata być może będą rozczarowani przejściem od dialogu do opisu – ale na takiej postawie autora książka zyskuje. „Zima w Siedlisku” nie jest tak pełna stereotypów jak pierwsza część, błyszczy pomysłami i rozwojem obyczajowej akcji. To jednak w dalszym ciągu powieść, która różni się od popularnych czytadeł – między innymi stopniem zanurzenia w egzystencję bohaterki, daleką od ideałów i spełnianych marzeń, bardziej realną czy zbliżoną do naturalnej, prawdopodobną, a i ciekawą.
czwartek, 13 grudnia 2012
Joanna Olech: Tarantula, Klops i Herkules
W.A.B., Warszawa 2012.
Śledztwo wakacyjne
Przepis na udaną powieść detektywistyczną dla młodzieży? Od dekad się nie zmienia – uwspółcześnione są tylko detale i techniczne możliwości prowadzenia śledztwa. Reszta – szkielet – nie daje się naruszyć. Najlepiej, żeby trwały wakacje w małym miasteczku, które nie oferuje żadnych atrakcji. Jeśli w tym miasteczku pojawi się grupka znudzonych nastolatków i sekret – wystarczy tylko obserwować rozwój akcji. Przynajmniej kiedy jest się spragnionym wrażeń czytelnikiem. Joannie Olech udaje się zaintrygować odbiorców i wciągnąć razem z bohaterami w poważną aferę, a przy okazji i zdefiniować kilka typów charakterów młodzieży. „Tarantula, Klops i Herkules” to powieść detektywistyczna najlepszego gatunku, udanie łącząca tradycję (także – tradycję literatury czwartej) z współczesnością, a kryminalną intrygę z wątkami obyczajowymi. To lektura nienaiwna i pełna tajemnic.
Pierwszym motywem, który do tomu przyciągnie odbiorców, stają się udane portrety nastoletnich bohaterów. Tula nosi się na czarno i kreuje na zbuntowaną, trudną osóbkę – ci, którzy oceniają ją po wyglądzie, nie mają szans poznać bystrości i rozmaitych talentów dziewczyny. Karol jest typem komputerowego maniaka i geniusza informatyki, niemodnie się ubiera i staroświecko wysławia, tym bardziej nie może znaleźć bratniej duszy. Bellę, kuzynkę Karola Joanna Olech stylizuje na kochliwą i niezbyt mądrą barbie. Paczkę detektywów uzupełnia jeszcze Mietek, syn alkoholika i przedstawiciel trudnej młodzieży – oraz rezolutny piesek, Herkules. W cichych i spokojnych dotąd Witkowicach zaczyna się coś dziać. Do miasteczka zjeżdżają amatorzy poszukiwania skarbów, a Tula i Karol starają się rozgryźć zagadkę. Tymczasem zaczyna się robić niebezpiecznie: znikają kolejne osoby, a część przyjezdnych zachowuje się co najmniej podejrzanie.
Joanna Olech jednoczy swoich bohaterów z różnych środowisk w jednej wspólnej sprawie. Całości nadaje posmaku niebezpieczeństwa, a całe śledztwo układa tak, by umiejętności postaci mogły się uzupełniać – tylko współpraca zapewni sukces. Gra toczy się tu o wielką stawkę, autorka nawiązuje w ten sposób do młodzieżowych poczytnych powieści z czasów PRL, ale też dba o wysoki stopień uprawdopodobnienia historii. Włącza młodych ludzi w sprawę, z którą – zgodnie z konwencją – nie mogą sobie poradzić dorośli. W motywie więzienia pobrzmiewa jeszcze echo „Szatana z siódmej klasy”, ale zdarza się, że autorka sięga po nieco ostrzejsze tony: dorośli wpadają tu w naprawdę poważne tarapaty, jak na prawdziwy kryminał przystało. Z kolei młodzi bohaterowie są chronieni przed nieszczęściami.
Jedyna różnica między dawnymi lekturami a „Tarantulą” tkwi w możliwościach, jakimi w śledztwie dysponują postacie. Kiedyś wystarczały harcerskie w duchu sprawności, spryt i dedukcja. Dziś niepełnoletni detektywi muszą doskonale orientować się w najnowszym sprzęcie elektronicznym, mogą używać telefonów komórkowych i komputerów – ale i tak w ostateczności liczy się pomysłowość i współpraca. W książce Joanna Olech porusza też parę innych tematów: alkoholizm ojca, wykluczenie z grupy rówieśników, nieudane zauroczenie, zastrzyki z insuliny… Nadrzędną wartością pozostaje przyjaźń i zaufanie, które objawia się nie w słowach a w gestach. A ponieważ akcja tej powieści naprawdę wciągnie czytelników, Joannie Olech uda się przemycić to, o czym chciałaby młodym ludziom przypomnieć. Nie tylko tytuł jest w tej książce intrygujący.
Śledztwo wakacyjne
Przepis na udaną powieść detektywistyczną dla młodzieży? Od dekad się nie zmienia – uwspółcześnione są tylko detale i techniczne możliwości prowadzenia śledztwa. Reszta – szkielet – nie daje się naruszyć. Najlepiej, żeby trwały wakacje w małym miasteczku, które nie oferuje żadnych atrakcji. Jeśli w tym miasteczku pojawi się grupka znudzonych nastolatków i sekret – wystarczy tylko obserwować rozwój akcji. Przynajmniej kiedy jest się spragnionym wrażeń czytelnikiem. Joannie Olech udaje się zaintrygować odbiorców i wciągnąć razem z bohaterami w poważną aferę, a przy okazji i zdefiniować kilka typów charakterów młodzieży. „Tarantula, Klops i Herkules” to powieść detektywistyczna najlepszego gatunku, udanie łącząca tradycję (także – tradycję literatury czwartej) z współczesnością, a kryminalną intrygę z wątkami obyczajowymi. To lektura nienaiwna i pełna tajemnic.
Pierwszym motywem, który do tomu przyciągnie odbiorców, stają się udane portrety nastoletnich bohaterów. Tula nosi się na czarno i kreuje na zbuntowaną, trudną osóbkę – ci, którzy oceniają ją po wyglądzie, nie mają szans poznać bystrości i rozmaitych talentów dziewczyny. Karol jest typem komputerowego maniaka i geniusza informatyki, niemodnie się ubiera i staroświecko wysławia, tym bardziej nie może znaleźć bratniej duszy. Bellę, kuzynkę Karola Joanna Olech stylizuje na kochliwą i niezbyt mądrą barbie. Paczkę detektywów uzupełnia jeszcze Mietek, syn alkoholika i przedstawiciel trudnej młodzieży – oraz rezolutny piesek, Herkules. W cichych i spokojnych dotąd Witkowicach zaczyna się coś dziać. Do miasteczka zjeżdżają amatorzy poszukiwania skarbów, a Tula i Karol starają się rozgryźć zagadkę. Tymczasem zaczyna się robić niebezpiecznie: znikają kolejne osoby, a część przyjezdnych zachowuje się co najmniej podejrzanie.
Joanna Olech jednoczy swoich bohaterów z różnych środowisk w jednej wspólnej sprawie. Całości nadaje posmaku niebezpieczeństwa, a całe śledztwo układa tak, by umiejętności postaci mogły się uzupełniać – tylko współpraca zapewni sukces. Gra toczy się tu o wielką stawkę, autorka nawiązuje w ten sposób do młodzieżowych poczytnych powieści z czasów PRL, ale też dba o wysoki stopień uprawdopodobnienia historii. Włącza młodych ludzi w sprawę, z którą – zgodnie z konwencją – nie mogą sobie poradzić dorośli. W motywie więzienia pobrzmiewa jeszcze echo „Szatana z siódmej klasy”, ale zdarza się, że autorka sięga po nieco ostrzejsze tony: dorośli wpadają tu w naprawdę poważne tarapaty, jak na prawdziwy kryminał przystało. Z kolei młodzi bohaterowie są chronieni przed nieszczęściami.
Jedyna różnica między dawnymi lekturami a „Tarantulą” tkwi w możliwościach, jakimi w śledztwie dysponują postacie. Kiedyś wystarczały harcerskie w duchu sprawności, spryt i dedukcja. Dziś niepełnoletni detektywi muszą doskonale orientować się w najnowszym sprzęcie elektronicznym, mogą używać telefonów komórkowych i komputerów – ale i tak w ostateczności liczy się pomysłowość i współpraca. W książce Joanna Olech porusza też parę innych tematów: alkoholizm ojca, wykluczenie z grupy rówieśników, nieudane zauroczenie, zastrzyki z insuliny… Nadrzędną wartością pozostaje przyjaźń i zaufanie, które objawia się nie w słowach a w gestach. A ponieważ akcja tej powieści naprawdę wciągnie czytelników, Joannie Olech uda się przemycić to, o czym chciałaby młodym ludziom przypomnieć. Nie tylko tytuł jest w tej książce intrygujący.
środa, 12 grudnia 2012
Joanna Miszczuk: Zalotnice i wiedźmy
Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.
Codzienność przez wieki
Po „Matkach, żonach, czarownicach” można było zorientować się, że Joanna Miszczuk potrafi hipnotyzować narracją i pomysłami na rozwój opowieści. Dobrze wpisała się w nurt sag i motyw coraz częstszy w literaturze rozrywkowej, to jest istnienie świata dostępnego jedynie dla wtajemniczonych. Teraz przywołuje losy bohaterek w tomie „Zalotnice i wiedźmy” – i w dalszym ciągu karmi czytelniczki ładną prozą i ciekawą obyczajową akcją.
Tym razem autorka więcej uwagi poświęca współczesności, na dłużej zatrzymuje się nad losami Asi, której rozpada się właśnie drugie małżeństwo. Ale wątek sercowy na początku wcale nie liczy się najbardziej – bohaterka pracuje w wymarzonym wręcz zespole i migawki z jej życia zawodowego będą dla odbiorczyń bardzo atrakcyjne. Zresztą Miszczuk wszystko opisuje obrazowo i przekonująco. Kiedy natomiast Asia zagłębia się w dokumenty po przodkach, przenosi się aż do szesnastego wieku i poznaje losy kolejnych kobiet z rodu. Tu autorka stawia na bardzo silne emocje i wzruszenia, uczucia są uniwersalne, jedynie przeszkody na drodze do szczęścia uzależnia od czasów – choć nie zawsze. Bohaterki z przeszłości to z reguły silne i niemal wyzwolone kobiety, które zawsze potrafią dopiąć swego. Chociaż więc tło wydarzeń sugeruje zamierzchłą przeszłość, zachowania kierują uwagę ku teraźniejszości. Sama autorka jeszcze podsyca to wrażenie za sprawą uwspółcześnionego języka (z tego zabiegu tłumaczy się na początku). Czasem aż szkoda, że nie pokusiła się o choćby odrobinę stylizacji – wygląda bowiem tekst, jakby nic nie różniło kobiet z minionych wieków od ich potomkini. Tyle że to mankament pozorny, bo fabuła naprawdę wciąga.
Joanna Miszczuk potrafi tak układać historię, by najważniejsza wartość – ponadczasowa miłość – nie przyćmiła nigdy i nie zastąpiła kolejnych wydarzeń. Za każdym razem dzieje się coś interesującego, coś, co odciąga uwagę od sercowych problemów, a jednocześnie pomaga je uwypuklić. Kobiety, niezależnie od czasów, w których przyszło im żyć, poznają różne odcienie uczuć, ale nigdy do końca nie podporządkowują się mężczyznom. U Joanny Miszczuk wszystkie damy są silne i niezależne, pewne siebie i mądre – co może przechylić się na ich niekorzyść. Autorka jednak nie skupia się na bohaterkach bezwolnych i głupich, buduje wielopiętrową konstrukcję z arcyciekawych charakterów.
Nie zapomina przy tym o zwyczajnej egzystencji Asi. Portretuje całe jej środowisko, robi to tak, by czytelniczkom dać zasmakować niezwykłości jednego z zawodów. Angażuje odbiorczynie emocjonalnie, chociaż świadomie odchodzi od baśniowego scenariusza zapożyczonego z idealistycznych marzeń. Wielka i jedyna miłość parę razy się tu już nie sprawdziła, autorka stawia na racjonalizm i bardziej życiowe schematy, przedstawia całą gamę rozmaitych uczuć. Charakterystyczne jest także to, że nie przerzuca „magicznych” elementów z przeszłości na kobietę współczesną. Chociaż wśród przodkiń wiele było zielarek i bohaterek posądzanych o czary, Aśka jest zupełnie zwyczajna – i być może tym Joanna Miszczuk zwróci uwagę odbiorczyń. Z jednej strony przecież zapewnia dawkę niezwykłości w proponowaniu przeglądu dziejów, z drugiej strony – potrafi urzekać codziennością, rytmem znanym odbiorczyniom i uwolnionym od ingerencji nadprzyrodzonych mocy. Proporcje zostały tu dobrane z aptekarską precyzją i sprawiają, że podróż przez wieki doprawia i tak już barwną relację.
Joanna Miszczuk prowadzi narrację bardzo apetycznie, z wyczuciem i naturalnością. Oczywiście lepiej wybrzmiewa to we fragmentach z XXI wieku – ale niewymuszony styl i lekkość pisania to coś co spodoba się odbiorczyniom spragnionym dobrej rozrywki. Autorka potrafi przekonać do świata swoich postaci i wprowadza czytelniczki w sedno uniwersalnych i za każdym razem oryginalnych trosk.
Codzienność przez wieki
Po „Matkach, żonach, czarownicach” można było zorientować się, że Joanna Miszczuk potrafi hipnotyzować narracją i pomysłami na rozwój opowieści. Dobrze wpisała się w nurt sag i motyw coraz częstszy w literaturze rozrywkowej, to jest istnienie świata dostępnego jedynie dla wtajemniczonych. Teraz przywołuje losy bohaterek w tomie „Zalotnice i wiedźmy” – i w dalszym ciągu karmi czytelniczki ładną prozą i ciekawą obyczajową akcją.
Tym razem autorka więcej uwagi poświęca współczesności, na dłużej zatrzymuje się nad losami Asi, której rozpada się właśnie drugie małżeństwo. Ale wątek sercowy na początku wcale nie liczy się najbardziej – bohaterka pracuje w wymarzonym wręcz zespole i migawki z jej życia zawodowego będą dla odbiorczyń bardzo atrakcyjne. Zresztą Miszczuk wszystko opisuje obrazowo i przekonująco. Kiedy natomiast Asia zagłębia się w dokumenty po przodkach, przenosi się aż do szesnastego wieku i poznaje losy kolejnych kobiet z rodu. Tu autorka stawia na bardzo silne emocje i wzruszenia, uczucia są uniwersalne, jedynie przeszkody na drodze do szczęścia uzależnia od czasów – choć nie zawsze. Bohaterki z przeszłości to z reguły silne i niemal wyzwolone kobiety, które zawsze potrafią dopiąć swego. Chociaż więc tło wydarzeń sugeruje zamierzchłą przeszłość, zachowania kierują uwagę ku teraźniejszości. Sama autorka jeszcze podsyca to wrażenie za sprawą uwspółcześnionego języka (z tego zabiegu tłumaczy się na początku). Czasem aż szkoda, że nie pokusiła się o choćby odrobinę stylizacji – wygląda bowiem tekst, jakby nic nie różniło kobiet z minionych wieków od ich potomkini. Tyle że to mankament pozorny, bo fabuła naprawdę wciąga.
Joanna Miszczuk potrafi tak układać historię, by najważniejsza wartość – ponadczasowa miłość – nie przyćmiła nigdy i nie zastąpiła kolejnych wydarzeń. Za każdym razem dzieje się coś interesującego, coś, co odciąga uwagę od sercowych problemów, a jednocześnie pomaga je uwypuklić. Kobiety, niezależnie od czasów, w których przyszło im żyć, poznają różne odcienie uczuć, ale nigdy do końca nie podporządkowują się mężczyznom. U Joanny Miszczuk wszystkie damy są silne i niezależne, pewne siebie i mądre – co może przechylić się na ich niekorzyść. Autorka jednak nie skupia się na bohaterkach bezwolnych i głupich, buduje wielopiętrową konstrukcję z arcyciekawych charakterów.
Nie zapomina przy tym o zwyczajnej egzystencji Asi. Portretuje całe jej środowisko, robi to tak, by czytelniczkom dać zasmakować niezwykłości jednego z zawodów. Angażuje odbiorczynie emocjonalnie, chociaż świadomie odchodzi od baśniowego scenariusza zapożyczonego z idealistycznych marzeń. Wielka i jedyna miłość parę razy się tu już nie sprawdziła, autorka stawia na racjonalizm i bardziej życiowe schematy, przedstawia całą gamę rozmaitych uczuć. Charakterystyczne jest także to, że nie przerzuca „magicznych” elementów z przeszłości na kobietę współczesną. Chociaż wśród przodkiń wiele było zielarek i bohaterek posądzanych o czary, Aśka jest zupełnie zwyczajna – i być może tym Joanna Miszczuk zwróci uwagę odbiorczyń. Z jednej strony przecież zapewnia dawkę niezwykłości w proponowaniu przeglądu dziejów, z drugiej strony – potrafi urzekać codziennością, rytmem znanym odbiorczyniom i uwolnionym od ingerencji nadprzyrodzonych mocy. Proporcje zostały tu dobrane z aptekarską precyzją i sprawiają, że podróż przez wieki doprawia i tak już barwną relację.
Joanna Miszczuk prowadzi narrację bardzo apetycznie, z wyczuciem i naturalnością. Oczywiście lepiej wybrzmiewa to we fragmentach z XXI wieku – ale niewymuszony styl i lekkość pisania to coś co spodoba się odbiorczyniom spragnionym dobrej rozrywki. Autorka potrafi przekonać do świata swoich postaci i wprowadza czytelniczki w sedno uniwersalnych i za każdym razem oryginalnych trosk.
wtorek, 11 grudnia 2012
Marzena Wasilewska: Boże Narodzenie. Kuchnia świąteczna
Świat Książki, Warszawa 2012.
Smaki na święta
Jak co roku przed świętami w kolorowych magazynach dla pań zaroi się od tradycyjnych przepisów na potrawy, których na świątecznym stole zabraknąć nie może. Ci naprawdę przywiązani do tradycji postawią na rodzinne gotowanie i przepisy przekazywane z pokolenia na pokolenie, na znane sobie smaki, które przecież składają się na magiczną atmosferę świąt. Ale i na tom Marzeny Wasilewskiej „Boże Narodzenie. Kuchnia świąteczna” znajdzie się na rynku miejsce – to bowiem kulinarny poradnik dla tych, którzy chcieliby spróbować czegoś nowego, zaimponować bliskim i znajomym, lub – którzy muszą samodzielnie przygotować bardizej wystawne i niemal ekskluzywne dania na stół wigilijny, świąteczny czy noworoczny. Autorka odchodzi od monotonnej tradycji, tylko czasem pojawiają się u niej niezmodyfikowane wersje potraw (barszcz czerwony i uszka z grzybami). Stawia natomiast na oryginalność, mnogość smaków i przepych. Ograniczenie tematyczne sprawia, że więcej tu potraw z ryb – ale wiele podpowiedzi wykorzystać można przy zupełnie innych niż Wigilia okazjach i może nawet będą lepiej pasowały. To z pewnością nie tom dla tradycjonalistów – i trochę szkoda, że został uzasadniony wyłącznie Bożym Narodzeniem. Ten zabieg marketingowy praktycznie unieważnia istnienie książki w pozagrudniowym czasie – a przecież sięgać do niej można zawsze, gdy potrzebna jest inspiracja na uroczyste i wykwintne danie.
Co ciekawe, przy tak kreatywnym podejściu do tradycji Marzena Wasilewska wychodzi od motywu doskonale wszystkim znanego, to jest od kłótni o jakość składników nabywanych przed Wigilią. Do takiego „swojskiego” wstępu niemal nie pasują wymyślne jadłospisy, które później następują. Autorka proponuje kilka zestawów dań, wśród tych potraw znajdą się m.in. mus z pstrąga z czerwonym kawiorem, zupa krem z dyni z klopsikami imbirowymi, sałata z orzeszkami pinii czy daktyle zapiekane z boczkiem i krewetki królewskie z awokado. Smak świąt według tej publikacji będzie rzeczywiście inny i oryginalny – pod warunkiem, że czytelnicy przekonają się do tych propozycji. Oprócz kilku zestawów potraw Wasilewska podaje też garść deserowych podpowiedzi. Różne jadłospisy próbuje połączyć „tematycznie” – tradycjami z Kresów, nawiązaniami do ciepłych krajów, prostotą wykonania czy obfitością (czasem bardziej będzie się tu przydawał tematyczny indeks potraw, wprowadza czytelniejsze podziały).
Przepisy dość rzadko są tu ozdabiane zdjęciami gotowych potraw, tylko część doczekała się graficznego odpowiednika, mimo to książka jest albumem. Autorka dba o to, by zawsze towarzyszył poradom czas wykonania, stopnień trudności i szczegółowy opis działań. Pod koniec każdego rozdziału znajduje się proponowany podział prac – wskazuje Wasilewska, co można zrobić na tydzień czy dwa przed podaniem potrawy, co ma ułatwić przygotowania do świąt. Wszystkie strony są tu ozdobione świątecznym motywem powracającym też na zdjęciach detali – i mają kolorowe tło, tak, by książka jak najbardziej kojarzyła się z wartościowym i cennym albumem – dzięki oprawie graficznej nadaje się też na świąteczny upominek. To poradnik, który poza dostarczaniem oryginalnych przepisów ma też być ozdobą, ma wygrywać z konkurencyjnymi publikacjami na ladach księgarskich i cieszyć oko w kuchni.
Smaki na święta
Jak co roku przed świętami w kolorowych magazynach dla pań zaroi się od tradycyjnych przepisów na potrawy, których na świątecznym stole zabraknąć nie może. Ci naprawdę przywiązani do tradycji postawią na rodzinne gotowanie i przepisy przekazywane z pokolenia na pokolenie, na znane sobie smaki, które przecież składają się na magiczną atmosferę świąt. Ale i na tom Marzeny Wasilewskiej „Boże Narodzenie. Kuchnia świąteczna” znajdzie się na rynku miejsce – to bowiem kulinarny poradnik dla tych, którzy chcieliby spróbować czegoś nowego, zaimponować bliskim i znajomym, lub – którzy muszą samodzielnie przygotować bardizej wystawne i niemal ekskluzywne dania na stół wigilijny, świąteczny czy noworoczny. Autorka odchodzi od monotonnej tradycji, tylko czasem pojawiają się u niej niezmodyfikowane wersje potraw (barszcz czerwony i uszka z grzybami). Stawia natomiast na oryginalność, mnogość smaków i przepych. Ograniczenie tematyczne sprawia, że więcej tu potraw z ryb – ale wiele podpowiedzi wykorzystać można przy zupełnie innych niż Wigilia okazjach i może nawet będą lepiej pasowały. To z pewnością nie tom dla tradycjonalistów – i trochę szkoda, że został uzasadniony wyłącznie Bożym Narodzeniem. Ten zabieg marketingowy praktycznie unieważnia istnienie książki w pozagrudniowym czasie – a przecież sięgać do niej można zawsze, gdy potrzebna jest inspiracja na uroczyste i wykwintne danie.
Co ciekawe, przy tak kreatywnym podejściu do tradycji Marzena Wasilewska wychodzi od motywu doskonale wszystkim znanego, to jest od kłótni o jakość składników nabywanych przed Wigilią. Do takiego „swojskiego” wstępu niemal nie pasują wymyślne jadłospisy, które później następują. Autorka proponuje kilka zestawów dań, wśród tych potraw znajdą się m.in. mus z pstrąga z czerwonym kawiorem, zupa krem z dyni z klopsikami imbirowymi, sałata z orzeszkami pinii czy daktyle zapiekane z boczkiem i krewetki królewskie z awokado. Smak świąt według tej publikacji będzie rzeczywiście inny i oryginalny – pod warunkiem, że czytelnicy przekonają się do tych propozycji. Oprócz kilku zestawów potraw Wasilewska podaje też garść deserowych podpowiedzi. Różne jadłospisy próbuje połączyć „tematycznie” – tradycjami z Kresów, nawiązaniami do ciepłych krajów, prostotą wykonania czy obfitością (czasem bardziej będzie się tu przydawał tematyczny indeks potraw, wprowadza czytelniejsze podziały).
Przepisy dość rzadko są tu ozdabiane zdjęciami gotowych potraw, tylko część doczekała się graficznego odpowiednika, mimo to książka jest albumem. Autorka dba o to, by zawsze towarzyszył poradom czas wykonania, stopnień trudności i szczegółowy opis działań. Pod koniec każdego rozdziału znajduje się proponowany podział prac – wskazuje Wasilewska, co można zrobić na tydzień czy dwa przed podaniem potrawy, co ma ułatwić przygotowania do świąt. Wszystkie strony są tu ozdobione świątecznym motywem powracającym też na zdjęciach detali – i mają kolorowe tło, tak, by książka jak najbardziej kojarzyła się z wartościowym i cennym albumem – dzięki oprawie graficznej nadaje się też na świąteczny upominek. To poradnik, który poza dostarczaniem oryginalnych przepisów ma też być ozdobą, ma wygrywać z konkurencyjnymi publikacjami na ladach księgarskich i cieszyć oko w kuchni.
poniedziałek, 10 grudnia 2012
Julian i Irena Tuwim dzieciom
Nasza Księgarnia, Warszawa 2012.
Klasyka
Takiej pozycji w serii „Z Biblioteki Wydawnictwa Nasza Księgarnia” zabraknąć nie mogło. Julian Tuwim funkcjonuje przecież nie tylko jako autor powtarzanych dzieciom od pokoleń bajek uniwersalnych i niestarzejących się, ale również jako punkt odniesienia w literaturze czwartej, niemal zjawisko. Irena Tuwim z kolei dała się poznać jako znakomita tłumaczka klasyki literatury dziecięcej, tu natomiast powraca w roli bajkopisarki, która szuka najlepszej dla siebie formy i testuje to rozbudowane mocno rymowanki (o Marku Wagarku), to opowiadania, to wreszcie bajki-zgadywanki obrazkowe. Nie zabraknie Juliana Tuwima znanego na pamięć: czy to lokomotywa, czy zapominalski Słoń Trąbalski, czy małżeństwo słowików, czy pan Hilary – wszyscy bohaterowie – ulubieńcy maluchów – przyjdą tu na lekturowe spotkanie. Redakcja przypomina też bajki z tłumaczeń lub na motywach rosyjskich – tu Tuwim wybrzmiewa zupełnie inaczej, już bardziej archaicznie – ale w dalszym ciągu to ciekawa lektura dla dzieci i dorosłych. Niektóre bajki pisane są dla rozrywki małych odbiorców, inne z kolei mają walory dydaktyczne. Ich rytm, humor i pomysłowe rozwiązania sprawiają, że nie tylko kilkulatki chcą wciąż powracać do tekstów. Żeby natomiast wprowadzić i coś mniej znanego, utwory Tuwima są przetykane bajkami jego siostry, a zamiast wstępu pojawiają się urywki wspomnień rodzeństwa – najciekawsze z punktu widzenia maluchów, lekko tajemnicze, doprawione aurą baśniowości czy magii.
Najdłuższa jest tu bajka o pingwinie Kleofasku. Teksty Juliana Tuwima rzadko bywają rozdmuchiwane przez ilustracje czy zabawy drukiem, wręcz ma się wrażenie, że chodzi o to, by jak najwięcej wierszy zmieściło się w tomie. Pomijając walory (także edytorskie) całej serii, Tuwim doczekał się już tylu wydań, że im więcej jego tekstów trafi do zbiorku, tym lepiej: tu zmieściło się ponad 40 utworów, a dodatkową atrakcją dla dzieci są pomysły Ireny Tuwim (mnie mniej przypadła do gustu rymowanka edukacyjna o Marku Wagarku, za to bezkonkurencyjne są teksty prozą).
Rozczarował mnie natomiast Adam Pękalski, ilustrator tego tomu. Trudna to sztuka – mierzyć się z wielokrotnie ozdabianymi bajkami – ale bez względu na pomysły graficzne, trzeba mieć na uwadze odbiorców, do których publikacja trafi. Tymczasem u tego ilustratora niemal wszystkie postacie mają twarze (lub pyski) powykrzywiane w nieprzyjemnych grymasach, rzadko się uśmiechają, a nawet przy neutralnych minach mogą budzić lęk. Rywalizują z tekstem o uwagę – zamiast go dyskretnie dopełniać. Pękalski chce stosować jak najmniej uproszczeń w prezentowaniu poszczególnych gatunków – ludzi „ozdabia” sterczącymi podbródkami, gęstymi brwiami, czerwonymi nosami i ciemnymi powiekami, zwierzętom dodaje kolejne skarykaturalizowane w tej konwencji cechy – niepotrzebnie, prostota i umiar przyniosłyby tu dużo lepszy efekt, a i nie straszyłyby odbiorców niemal agresywnymi minami. Oczywiście ten motyw ma dwie strony: dzieci, które nie lubią czytać, za to przepadają za dzisiejszymi kreskówkami i programową niegrzecznością, w tych rysunkach się zakochają – zechcą zatem wysłuchać bajek, które niosą pozytywne przesłania. nawet jeśli oprawa graficzna tego zbiorku nie u wszystkich budzi zachwyt, może przynieść korzyści – każdy musi jednak sam przetestować jej trafność i przydatność w zachęcaniu pociech do czytania.
Klasyka
Takiej pozycji w serii „Z Biblioteki Wydawnictwa Nasza Księgarnia” zabraknąć nie mogło. Julian Tuwim funkcjonuje przecież nie tylko jako autor powtarzanych dzieciom od pokoleń bajek uniwersalnych i niestarzejących się, ale również jako punkt odniesienia w literaturze czwartej, niemal zjawisko. Irena Tuwim z kolei dała się poznać jako znakomita tłumaczka klasyki literatury dziecięcej, tu natomiast powraca w roli bajkopisarki, która szuka najlepszej dla siebie formy i testuje to rozbudowane mocno rymowanki (o Marku Wagarku), to opowiadania, to wreszcie bajki-zgadywanki obrazkowe. Nie zabraknie Juliana Tuwima znanego na pamięć: czy to lokomotywa, czy zapominalski Słoń Trąbalski, czy małżeństwo słowików, czy pan Hilary – wszyscy bohaterowie – ulubieńcy maluchów – przyjdą tu na lekturowe spotkanie. Redakcja przypomina też bajki z tłumaczeń lub na motywach rosyjskich – tu Tuwim wybrzmiewa zupełnie inaczej, już bardziej archaicznie – ale w dalszym ciągu to ciekawa lektura dla dzieci i dorosłych. Niektóre bajki pisane są dla rozrywki małych odbiorców, inne z kolei mają walory dydaktyczne. Ich rytm, humor i pomysłowe rozwiązania sprawiają, że nie tylko kilkulatki chcą wciąż powracać do tekstów. Żeby natomiast wprowadzić i coś mniej znanego, utwory Tuwima są przetykane bajkami jego siostry, a zamiast wstępu pojawiają się urywki wspomnień rodzeństwa – najciekawsze z punktu widzenia maluchów, lekko tajemnicze, doprawione aurą baśniowości czy magii.
Najdłuższa jest tu bajka o pingwinie Kleofasku. Teksty Juliana Tuwima rzadko bywają rozdmuchiwane przez ilustracje czy zabawy drukiem, wręcz ma się wrażenie, że chodzi o to, by jak najwięcej wierszy zmieściło się w tomie. Pomijając walory (także edytorskie) całej serii, Tuwim doczekał się już tylu wydań, że im więcej jego tekstów trafi do zbiorku, tym lepiej: tu zmieściło się ponad 40 utworów, a dodatkową atrakcją dla dzieci są pomysły Ireny Tuwim (mnie mniej przypadła do gustu rymowanka edukacyjna o Marku Wagarku, za to bezkonkurencyjne są teksty prozą).
Rozczarował mnie natomiast Adam Pękalski, ilustrator tego tomu. Trudna to sztuka – mierzyć się z wielokrotnie ozdabianymi bajkami – ale bez względu na pomysły graficzne, trzeba mieć na uwadze odbiorców, do których publikacja trafi. Tymczasem u tego ilustratora niemal wszystkie postacie mają twarze (lub pyski) powykrzywiane w nieprzyjemnych grymasach, rzadko się uśmiechają, a nawet przy neutralnych minach mogą budzić lęk. Rywalizują z tekstem o uwagę – zamiast go dyskretnie dopełniać. Pękalski chce stosować jak najmniej uproszczeń w prezentowaniu poszczególnych gatunków – ludzi „ozdabia” sterczącymi podbródkami, gęstymi brwiami, czerwonymi nosami i ciemnymi powiekami, zwierzętom dodaje kolejne skarykaturalizowane w tej konwencji cechy – niepotrzebnie, prostota i umiar przyniosłyby tu dużo lepszy efekt, a i nie straszyłyby odbiorców niemal agresywnymi minami. Oczywiście ten motyw ma dwie strony: dzieci, które nie lubią czytać, za to przepadają za dzisiejszymi kreskówkami i programową niegrzecznością, w tych rysunkach się zakochają – zechcą zatem wysłuchać bajek, które niosą pozytywne przesłania. nawet jeśli oprawa graficzna tego zbiorku nie u wszystkich budzi zachwyt, może przynieść korzyści – każdy musi jednak sam przetestować jej trafność i przydatność w zachęcaniu pociech do czytania.
niedziela, 9 grudnia 2012
Kamil Janicki: Pierwsze damy II Rzeczpospolitej. Prawdziwe historie
Znak, Kraków 2012.
Zapomniane żony
Historia o nich zapomina. Milczą o nich podręczniki – a niekiedy i pamiętniki spisywane przez najbliższych. Poza czasem, w którym żyły, nie istnieją właściwie w zbiorowej świadomości – chociaż ich biografie nieraz mogłyby posłużyć jako inspiracje do filmowych scenariuszy. Można się o tym przekonać, czytając książkę Kamila Janickiego „Pierwsze damy II Rzeczpospolitej. Prawdziwe historie”. Bohaterkami są trzy panie, żony dwóch prezydentów – Stanisława Wojciechowskiego i Ignacego Mościckiego. Maria Wojciechowska, Michalina Mościcka oraz Maria Mościcka – to pierwsze damy przywrócone odbiorcom, kobiety, które były blisko wielkiej polityki i musiały radzić sobie z problemami, na które w młodości nikt ich nie przygotowywał.
Nieprzypadkowo Kamil Janicki stwierdza, że bohaterki jego tomu wymykały się schematom. Każdej z nich poświęcił stustronicowy szkic – to wystarczy, by zaostrzyć apetyty czytelników, wyczulić ich na ciekawostki tkwiące w historii, a do tego interesująco przedstawić żony prezydentów. Janicki tworzy portrety barwne, swoim sympatiom (nie politycznym a tym dotyczącym osobowości i charakteru) daje upust w pełnych emocji komentarzach, czasem przechodzi na moment na język niemal potoczny, przepełniony humorem i uczuciami – dzięki temu jeszcze łatwiej będzie odbiorcom polubić postacie z tomu – niby pozostające w cieniu mężów, a przecież silne, pomysłowe i zdecydowane.
Janicki układa opowieści o trzech pierwszych damach bez konkretnego biograficznego schematu, robi dobry użytek z wiadomości, do których udało mu się dotrzeć – jeśli gdzieś życiorys ma białe plamy, autor otwarcie je wskazuje i… próbuje zapełnić, sięgając po mniej dokładne źródła, plotki, domysły czy przypuszczenia – zawsze jednak zaznacza te domysły w tekście. Przygląda się swoim bohaterkom, traktując je jak zwyczajne kobiety: pisze o ich przyjaźniach, marzeniach, miłościach i aspiracjach, próbuje zobrazować ich egzystencję sprzed małżeństwa z przyszłymi rządzącymi. Stara się uzyskać wielowymiarowy ogląd postaci i wydarzeń, które były ich udziałem – jeśli historii nie da się odtworzyć z jednego najpewniejszego źródła, sięga po inne i uzupełnia tak, by nie było widać luk. Zdarza mu się przytaczać anegdoty, które mają odbrązowić kobiety i wzbudzić sympatię czytelników. Opisuje nie tylko życie, ale i charakter bohaterek, sprawdza, skąd czerpały wiedzę o polityce i jak w politycznym światku funkcjonowały. Ale też – i to oryginalna warstwa biografii – Kamil Janicki skupia się na zachowaniach prezydentów jako mężów i głów rodzin. Wojciechowski i Mościcki widziani z perspektywy żon to dowód na piękno i bogactwo historii oddalonej od kanonu. Gdzieś w tle przewija się jeszcze życie codzienne i obyczajowość, bale, przyjęcia i wielka polityka. Tymczasem Janicki zagląda w prywatność osób publicznych, ale bez wścibstwa i węszenia. Pisze z klasą, nawet kiedy przedstawia skandale czy odważniejsze decyzje portretowanych pań. Bez trudu da się polubić styl, w jakim prowadzone są opowieści – pełen lekkości i swobody przy jednoczesnym szacunku (także do źródeł i dokumentów), nieco reportażowy i nieobojętny. Kamil Janicki niemal zaprzyjaźnia się ze swoimi bohaterkami, chce zobaczyć rzeczywistość z ich punktu widzenia – i ta sztuka mu się udaje. Tom nie zawiera mdłych sylwetek czy historii bez wyrazu, tutaj z każdą stroną odbiorcy są wciągani w obyczajową relację z polityką w tle. Czyta się tę książkę bardzo dobrze – to zasługa lekkiego pióra, ale i pomysłu na całość. Pierwsze damy, o których nie pamiętają dziś podręczniki, powracają w wielkim stylu. Nawet jeśli ktoś nie lubi biografii, historii i polityki, zanurzy się tu w obyczajowości.
Zapomniane żony
Historia o nich zapomina. Milczą o nich podręczniki – a niekiedy i pamiętniki spisywane przez najbliższych. Poza czasem, w którym żyły, nie istnieją właściwie w zbiorowej świadomości – chociaż ich biografie nieraz mogłyby posłużyć jako inspiracje do filmowych scenariuszy. Można się o tym przekonać, czytając książkę Kamila Janickiego „Pierwsze damy II Rzeczpospolitej. Prawdziwe historie”. Bohaterkami są trzy panie, żony dwóch prezydentów – Stanisława Wojciechowskiego i Ignacego Mościckiego. Maria Wojciechowska, Michalina Mościcka oraz Maria Mościcka – to pierwsze damy przywrócone odbiorcom, kobiety, które były blisko wielkiej polityki i musiały radzić sobie z problemami, na które w młodości nikt ich nie przygotowywał.
Nieprzypadkowo Kamil Janicki stwierdza, że bohaterki jego tomu wymykały się schematom. Każdej z nich poświęcił stustronicowy szkic – to wystarczy, by zaostrzyć apetyty czytelników, wyczulić ich na ciekawostki tkwiące w historii, a do tego interesująco przedstawić żony prezydentów. Janicki tworzy portrety barwne, swoim sympatiom (nie politycznym a tym dotyczącym osobowości i charakteru) daje upust w pełnych emocji komentarzach, czasem przechodzi na moment na język niemal potoczny, przepełniony humorem i uczuciami – dzięki temu jeszcze łatwiej będzie odbiorcom polubić postacie z tomu – niby pozostające w cieniu mężów, a przecież silne, pomysłowe i zdecydowane.
Janicki układa opowieści o trzech pierwszych damach bez konkretnego biograficznego schematu, robi dobry użytek z wiadomości, do których udało mu się dotrzeć – jeśli gdzieś życiorys ma białe plamy, autor otwarcie je wskazuje i… próbuje zapełnić, sięgając po mniej dokładne źródła, plotki, domysły czy przypuszczenia – zawsze jednak zaznacza te domysły w tekście. Przygląda się swoim bohaterkom, traktując je jak zwyczajne kobiety: pisze o ich przyjaźniach, marzeniach, miłościach i aspiracjach, próbuje zobrazować ich egzystencję sprzed małżeństwa z przyszłymi rządzącymi. Stara się uzyskać wielowymiarowy ogląd postaci i wydarzeń, które były ich udziałem – jeśli historii nie da się odtworzyć z jednego najpewniejszego źródła, sięga po inne i uzupełnia tak, by nie było widać luk. Zdarza mu się przytaczać anegdoty, które mają odbrązowić kobiety i wzbudzić sympatię czytelników. Opisuje nie tylko życie, ale i charakter bohaterek, sprawdza, skąd czerpały wiedzę o polityce i jak w politycznym światku funkcjonowały. Ale też – i to oryginalna warstwa biografii – Kamil Janicki skupia się na zachowaniach prezydentów jako mężów i głów rodzin. Wojciechowski i Mościcki widziani z perspektywy żon to dowód na piękno i bogactwo historii oddalonej od kanonu. Gdzieś w tle przewija się jeszcze życie codzienne i obyczajowość, bale, przyjęcia i wielka polityka. Tymczasem Janicki zagląda w prywatność osób publicznych, ale bez wścibstwa i węszenia. Pisze z klasą, nawet kiedy przedstawia skandale czy odważniejsze decyzje portretowanych pań. Bez trudu da się polubić styl, w jakim prowadzone są opowieści – pełen lekkości i swobody przy jednoczesnym szacunku (także do źródeł i dokumentów), nieco reportażowy i nieobojętny. Kamil Janicki niemal zaprzyjaźnia się ze swoimi bohaterkami, chce zobaczyć rzeczywistość z ich punktu widzenia – i ta sztuka mu się udaje. Tom nie zawiera mdłych sylwetek czy historii bez wyrazu, tutaj z każdą stroną odbiorcy są wciągani w obyczajową relację z polityką w tle. Czyta się tę książkę bardzo dobrze – to zasługa lekkiego pióra, ale i pomysłu na całość. Pierwsze damy, o których nie pamiętają dziś podręczniki, powracają w wielkim stylu. Nawet jeśli ktoś nie lubi biografii, historii i polityki, zanurzy się tu w obyczajowości.
sobota, 8 grudnia 2012
Aleksandra Szarłat: Prezenterki
Świat Książki, Warszawa 2012.
Z małego ekranu
Na kartach „Prezenterek” Aleksandry Szarłat dominuje gorycz. Spotkania po latach nie zawsze wybrzmiewają optymistycznie. I tym razem na zadowolenie nie ma miejsca, a same bohaterki tomu – Irena Dziedzic, Edyta Wojtczak, Krystyna Loska, Bożena Walter, Bogumiła Wander i Katarzyna Dowbor – często ujawniają skrywane żale i wyrzuty. Bo kiedy w telewizji przeminął ich czas, panie poczuły się niepotrzebne, niedocenione czy wręcz zapomniane – to rzutuje na ich wspomnienia. Ale po kolei.
Aleksandra Szarłat najpierw wprowadza czytelników w świat telewizji PRL, pisze o jej szefach i zjawiskach, które miały wpływ na jakość programu, pisze o kłopotach technicznych i sprzętowych. W to otoczenie wprowadza ludzi, którzy uczestniczyli w tworzeniu telewizji – prezenterów, scenografów czy dziennikarzy. Wprowadza ich zgodnie z zasadami poppublikacji, czyli własny wywód rozbija seriami cytatów i wypowiedzi, sięga i po anegdoty niezbędne w podobnych tekstach. Skupia się autorka na relacjach interpersonalnych, układach (czasem też i politycznych), wzajemnych sympatiach i niechęciach, chcąc wprowadzić odbiorców w klimat studia. Mówi też o tym, jak do telewizji trafiały kolejne piękne prezenterki, nie pomijając ich kolegów po fachu. Nie tłumaczy oczywistości – wiadomo w końcu, że Edzia to Edyta Wojtczak, a Krysia – Krystyna Loska. Dość długo utrzymuje Szarłat jednostajny rytm opowiadania o telewizji za czasów Sokorskiego i Szczepańskiego, aż wreszcie przechodzi do wywiadów.
A w wywiadach, być może niespodziewanie, uzyskuje inne oblicze sympatycznych z pozoru prezenterek. Na światło dzienne wychodzą pretensje i żale, niechęci i rozczarowania. Między mentorkami i uczennicami panuje jeszcze jeśli nie przyjaźń to przynajmniej przyzwoitość, ale już niewspółpracujące ze sobą panie traktują się wrogo. Szarłat niby rozmawia z prezenterkami, ale nie pozwala sobie na odejście od ustalonego szkieletu wywiadu, nie reaguje na wypowiedzi, zamyka kwestie na tym, na czym skończyły rozmówczynie, chociaż czasem przydałoby się chociaż trochę interakcji i zaangażowania w rozmowę. Wywiady nie są przekrojowe, co dla przeciętnego odbiorcy oznaczać będzie tyle, że nie uzyska z nich pełnej wiedzy na temat prezenterek a jedynie dopowiedzenia do sylwetek i biografii. Bywa też, że rozmowami sterują same zainteresowane: Bożena Walter na przykład traktuje spotkanie jako okazję do zareklamowania swoich obecnych działań – brakuje tu u Aleksandry Szarłat zdecydowania, by popchnąć rozmowę na inne tory. W końcu czytelników interesuje przeszłość bohaterek. Rozmowy są bardzo długie (co nie znaczy: zbyt długie), a mimo to pozostawiają wrażenie niedosytu – o ile o aktorach z dawnych lat pisze się mnóstwo, o tyle prezenterki, po raz pierwszy zebrane w takiej publikacji, wciąż dla wielu pozostają pełnymi tajemnic miłymi paniami z ekranu. Gorycz i żal rozmówczyń mają swoje określone podstawy, a jednak niewielu odbiorców będzie o tym podczas lektury myśleć.
Tom „Prezenterki” jest atrakcyjny choćby z uwagi na oryginalność tematu. Pokazuje też różnice między dawnym i współczesnym postrzeganiem telewizyjnego światka. Z polifonii pozostaje jeden głos, w dodatku z poczuciem bezsilności i beznadziei – to zupełnie inne niż mainstreamowe spojrzenie na kulturę telewizji czasów PRL. Mimo rozgoryczenia prezenterek, Aleksandra Szarłat przedstawia też silne osobowości i ciekawe portrety.
Z małego ekranu
Na kartach „Prezenterek” Aleksandry Szarłat dominuje gorycz. Spotkania po latach nie zawsze wybrzmiewają optymistycznie. I tym razem na zadowolenie nie ma miejsca, a same bohaterki tomu – Irena Dziedzic, Edyta Wojtczak, Krystyna Loska, Bożena Walter, Bogumiła Wander i Katarzyna Dowbor – często ujawniają skrywane żale i wyrzuty. Bo kiedy w telewizji przeminął ich czas, panie poczuły się niepotrzebne, niedocenione czy wręcz zapomniane – to rzutuje na ich wspomnienia. Ale po kolei.
Aleksandra Szarłat najpierw wprowadza czytelników w świat telewizji PRL, pisze o jej szefach i zjawiskach, które miały wpływ na jakość programu, pisze o kłopotach technicznych i sprzętowych. W to otoczenie wprowadza ludzi, którzy uczestniczyli w tworzeniu telewizji – prezenterów, scenografów czy dziennikarzy. Wprowadza ich zgodnie z zasadami poppublikacji, czyli własny wywód rozbija seriami cytatów i wypowiedzi, sięga i po anegdoty niezbędne w podobnych tekstach. Skupia się autorka na relacjach interpersonalnych, układach (czasem też i politycznych), wzajemnych sympatiach i niechęciach, chcąc wprowadzić odbiorców w klimat studia. Mówi też o tym, jak do telewizji trafiały kolejne piękne prezenterki, nie pomijając ich kolegów po fachu. Nie tłumaczy oczywistości – wiadomo w końcu, że Edzia to Edyta Wojtczak, a Krysia – Krystyna Loska. Dość długo utrzymuje Szarłat jednostajny rytm opowiadania o telewizji za czasów Sokorskiego i Szczepańskiego, aż wreszcie przechodzi do wywiadów.
A w wywiadach, być może niespodziewanie, uzyskuje inne oblicze sympatycznych z pozoru prezenterek. Na światło dzienne wychodzą pretensje i żale, niechęci i rozczarowania. Między mentorkami i uczennicami panuje jeszcze jeśli nie przyjaźń to przynajmniej przyzwoitość, ale już niewspółpracujące ze sobą panie traktują się wrogo. Szarłat niby rozmawia z prezenterkami, ale nie pozwala sobie na odejście od ustalonego szkieletu wywiadu, nie reaguje na wypowiedzi, zamyka kwestie na tym, na czym skończyły rozmówczynie, chociaż czasem przydałoby się chociaż trochę interakcji i zaangażowania w rozmowę. Wywiady nie są przekrojowe, co dla przeciętnego odbiorcy oznaczać będzie tyle, że nie uzyska z nich pełnej wiedzy na temat prezenterek a jedynie dopowiedzenia do sylwetek i biografii. Bywa też, że rozmowami sterują same zainteresowane: Bożena Walter na przykład traktuje spotkanie jako okazję do zareklamowania swoich obecnych działań – brakuje tu u Aleksandry Szarłat zdecydowania, by popchnąć rozmowę na inne tory. W końcu czytelników interesuje przeszłość bohaterek. Rozmowy są bardzo długie (co nie znaczy: zbyt długie), a mimo to pozostawiają wrażenie niedosytu – o ile o aktorach z dawnych lat pisze się mnóstwo, o tyle prezenterki, po raz pierwszy zebrane w takiej publikacji, wciąż dla wielu pozostają pełnymi tajemnic miłymi paniami z ekranu. Gorycz i żal rozmówczyń mają swoje określone podstawy, a jednak niewielu odbiorców będzie o tym podczas lektury myśleć.
Tom „Prezenterki” jest atrakcyjny choćby z uwagi na oryginalność tematu. Pokazuje też różnice między dawnym i współczesnym postrzeganiem telewizyjnego światka. Z polifonii pozostaje jeden głos, w dodatku z poczuciem bezsilności i beznadziei – to zupełnie inne niż mainstreamowe spojrzenie na kulturę telewizji czasów PRL. Mimo rozgoryczenia prezenterek, Aleksandra Szarłat przedstawia też silne osobowości i ciekawe portrety.
piątek, 7 grudnia 2012
Kevin Wilson: Rodzina na pokaz
Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.
Eksperymenty
Jeśli można mieć do Kevina Wilsona w „Rodzinie na pokaz” o cokolwiek pretensje – to źródłem krytyki stanie się zbyt mało przyprawione zakończenie. Cała reszta sprawdza się jako udany mariaż celnej powieści psychologicznej oraz sensacji. Autor sam zastawia na siebie pułapkę: od początku próbuje do końca zachować, dla odbiorców stają się one wyznacznikiem literackiej rutyny. Zbyt wiele dzieje się na początku, żeby przejąć się tak przygotowanym zakończeniem.
„Rodzina na pokaz”, chociaż rozpatrywana w kategorii literatury rozrywkowej, od pierwszych stron stawia ważne, a i niewygodne pytania – między innymi o granice sztuki i o wpływ na najmłodszych. Annie i Buster to rodzeństwo, dziecko A i dzieko B – produkty państwa Fang. Fangowie nie chcą własnym życiem potwierdzać teorii, że narodziny potomstwa oznaczają śmierć dla sztuki – i wplątują swoje pociechy w rozmaite performance’owe wyczyny, które traktują jak teatr. Dzieci posłusznie wypełniają narzucone im role, lecz udział w ryzykownych przedstawieniach, szokujących zwykle przypadkową publiczność, odbija się na ich psychice. W dorosłym życiu Annie i Buster nie potrafią poradzić sobie w relacjach z innymi ludźmi: ucieczka z rodzinnego domu nie pomaga, bo w końcu oboje będą musieli tam wrócić. Kevin Wilson zdecydował się na achronologiczną narrację w wersji znanej zwłaszcza z kursów kreatywnego pisania – buduje opowieść, przeplatając rozdziały z przeszłości (dzieciństwo A i B) rozdziałami z literackiej teraźniejszości. Przyczyny mieszają się zatem z konsekwencjami, czytelnicy obserwują trudne doświadczenia postaci i jednocześnie późniejsze problemy zapoczątkowane w niezbyt sielskim dzieciństwie. W ten sposób autor może zrezygnować z wyjaśnień i psychoanalizy, może też spokojnie pozostawić odbiorcom wyciąganie wniosków – a przy okazji uzyskuje też inny cel. Zmniejsza irytację i przygotowuje na coraz to nowe eksperymenty i niespodzianki. Teatralizuje historię przez tematyczne rozdrobnienie.
Psychologiczna warstwa opowieści jest tu oczywista. Ale równie interesująco wybrzmiewa tu motyw krytyków sztuki. Występy państwa Fang doczekują się licznych ocen a także autorecenzji, w całej powieści powraca się często do tematu odbioru, do postaw nieświadomych zaplanowanego działania widzów oraz do znaczenia sztuki dla samych performerów. Opinie, przeważnie celne i dające sporo do myślenia, zostały tu zgrabnie wplecione w dialogi – nie są to wydumane i oderwane od rzeczywistości wykłady, które zanudziłyby czytelników, ale błyskotliwe i ciekawe frazy.
„Rodzina na pokaz” to książka rzucająca wyzwanie standardowym czytadłom – nie ma tu mowy o cieple, bezpieczeństwie czy przyjaznej i familiarnej atmosferze, wszystko zyskuje moc destrukcyjną. Dzieci tracą zaufanie do rodziców, rodziców obchodzi wyłącznie rozgłos, a możliwość ucieczki ze świata sterowanego sztuką zwyczajnie nie istnieje. Bohaterowie tkwią w zamkniętym kręgu bezsilności i są zmuszani do realizowania coraz dziwniejszych pomysłów. Wyobraźnia w tej dziedzinie to największa siła pisarstwa Wilsona. W tej powieści człowiek przestaje się liczyć, a autor nawet nie próbuje ocieplać wizerunku któregokolwiek z bohaterów – tu nie ma miejsca na sentymenty i przywiązywanie się do postaci – czasem jedynie na litość. Ta lektura wywoła silne emocje.
Eksperymenty
Jeśli można mieć do Kevina Wilsona w „Rodzinie na pokaz” o cokolwiek pretensje – to źródłem krytyki stanie się zbyt mało przyprawione zakończenie. Cała reszta sprawdza się jako udany mariaż celnej powieści psychologicznej oraz sensacji. Autor sam zastawia na siebie pułapkę: od początku próbuje do końca zachować, dla odbiorców stają się one wyznacznikiem literackiej rutyny. Zbyt wiele dzieje się na początku, żeby przejąć się tak przygotowanym zakończeniem.
„Rodzina na pokaz”, chociaż rozpatrywana w kategorii literatury rozrywkowej, od pierwszych stron stawia ważne, a i niewygodne pytania – między innymi o granice sztuki i o wpływ na najmłodszych. Annie i Buster to rodzeństwo, dziecko A i dzieko B – produkty państwa Fang. Fangowie nie chcą własnym życiem potwierdzać teorii, że narodziny potomstwa oznaczają śmierć dla sztuki – i wplątują swoje pociechy w rozmaite performance’owe wyczyny, które traktują jak teatr. Dzieci posłusznie wypełniają narzucone im role, lecz udział w ryzykownych przedstawieniach, szokujących zwykle przypadkową publiczność, odbija się na ich psychice. W dorosłym życiu Annie i Buster nie potrafią poradzić sobie w relacjach z innymi ludźmi: ucieczka z rodzinnego domu nie pomaga, bo w końcu oboje będą musieli tam wrócić. Kevin Wilson zdecydował się na achronologiczną narrację w wersji znanej zwłaszcza z kursów kreatywnego pisania – buduje opowieść, przeplatając rozdziały z przeszłości (dzieciństwo A i B) rozdziałami z literackiej teraźniejszości. Przyczyny mieszają się zatem z konsekwencjami, czytelnicy obserwują trudne doświadczenia postaci i jednocześnie późniejsze problemy zapoczątkowane w niezbyt sielskim dzieciństwie. W ten sposób autor może zrezygnować z wyjaśnień i psychoanalizy, może też spokojnie pozostawić odbiorcom wyciąganie wniosków – a przy okazji uzyskuje też inny cel. Zmniejsza irytację i przygotowuje na coraz to nowe eksperymenty i niespodzianki. Teatralizuje historię przez tematyczne rozdrobnienie.
Psychologiczna warstwa opowieści jest tu oczywista. Ale równie interesująco wybrzmiewa tu motyw krytyków sztuki. Występy państwa Fang doczekują się licznych ocen a także autorecenzji, w całej powieści powraca się często do tematu odbioru, do postaw nieświadomych zaplanowanego działania widzów oraz do znaczenia sztuki dla samych performerów. Opinie, przeważnie celne i dające sporo do myślenia, zostały tu zgrabnie wplecione w dialogi – nie są to wydumane i oderwane od rzeczywistości wykłady, które zanudziłyby czytelników, ale błyskotliwe i ciekawe frazy.
„Rodzina na pokaz” to książka rzucająca wyzwanie standardowym czytadłom – nie ma tu mowy o cieple, bezpieczeństwie czy przyjaznej i familiarnej atmosferze, wszystko zyskuje moc destrukcyjną. Dzieci tracą zaufanie do rodziców, rodziców obchodzi wyłącznie rozgłos, a możliwość ucieczki ze świata sterowanego sztuką zwyczajnie nie istnieje. Bohaterowie tkwią w zamkniętym kręgu bezsilności i są zmuszani do realizowania coraz dziwniejszych pomysłów. Wyobraźnia w tej dziedzinie to największa siła pisarstwa Wilsona. W tej powieści człowiek przestaje się liczyć, a autor nawet nie próbuje ocieplać wizerunku któregokolwiek z bohaterów – tu nie ma miejsca na sentymenty i przywiązywanie się do postaci – czasem jedynie na litość. Ta lektura wywoła silne emocje.
czwartek, 6 grudnia 2012
Carmen Laforet: Za żelazną kurtyną. Podróż do Polski w 1967 roku
Iskry, Warszawa 2012.
PRL z zewnątrz
Na fali coraz częściej krytykowanego sentymentu do PRL warto sprawdzić, jak kraj postrzegali cudzoziemcy. Jeśli ktoś znudził się już stale powtarzanymi wspomnieniami, książka Carmen Laforet przyniesie ożywcze spojrzenie i ma szansę ożywić dyskusję nad przeszłością, a już na pewno – wzbogaci zestaw skojarzeń z okresem PRL. Tom wolny jest od stereotypów i oczywistości, momentami nawet pisany z naiwnością i niedowierzaniem – ale autorka zwraca w nim uwagę na zupełnie inne kwestie niż ci, którzy w PRL-u żyli na co dzień.
Carmen Laforet i Karolina Babecka, czyli hiszpańska pisarka i jej przyjaciółka polskiego pochodzenia – odkrywają Polskę 1967 roku. Jednak ich „odkrywanie” nie jest, a nawet nie może być dogłębne i pełne – to raczej zapis wrażeń z podróży, przygoda niemal turystyczna (mimo że z reporterskim zacięciem). Obie panie sprawdzają, czym charakteryzuje się egzystencja w PRL-u, ale same ze zrozumiałych względów nie doświadczają losu Polaków, mogą tylko obserwować, rozmawiać z rodzinami i wyciągać wnioski. Są „z zewnątrz”, nie zanurzą się w codzienność – za to zwrócą uwagę na serię wydarzeń i zjawisk, które umykają ludziom zza żelaznej kurtyny, przyzwyczajonym do rozmaitych absurdów. Pojawia się tu kilka trafnych do dzisiaj ocen i parę niedokładności, które redakcja w przypisach objaśnia młodszym odbiorcom. Pojawia się PRL kompletnie nieznany – tak bardzo różny od standardowego medialno-wspomnieniowego obrazu, że aż prawie nierzeczywisty, Oglądany w pewnym pośpiechu – to niemal migawki z codzienności, kadry dobierane jakby przypadkowo. Tekst Carmen Laforet nie jest długi, treściowo zdaje się go jeszcze skracać konwencja ni to dziennika z podróży, ni to prywatnych zapisków (fakt, że autorka podróżuje razem z Linką, sprawia, że często obie panie przerzucają uwagę z otoczenia na siebie, rezygnując z bardziej obiektywnych ocen i komentarzy – nadaje to reportażowemu tekstowi znamion swoistej familiarności, ale też momentami oddala trochę od tematu).
Lektura drobnego tomu „Za żelazną kurtyną. Podróż do Polski w 1967 roku” jest bez wątpienia ciekawym doświadczeniem. To tekst praktycznie dotąd nieznany – i prawdopodobnie otwierający serię szkiców cudzoziemców o PRL. Carmen Laforet przy pisaniu nie asekuruje się i nie wyraża wątpliwości – stawia czasem odważne tezy i sprawia, że pamiętający czasy PRL-u będą chcieli podjąć dyskusję. Zastanawiające obrazy przeplata prywatnymi doświadczeniami, które zresztą stają się bodźcem do poszukiwań społeczno-kulturowej inności. Żeby czytelnicy nie pozostali sam na sam z tekstem, zastosowano tu serię przypisów przyjaznych także zwykłym odbiorcom, dodatkowo zapiski Carmen Laforet zostały obudowane wspomnieniowymi esejami z dwóch punktów widzenia – polskiego i hiszpańskiego.
Książka napisana została prostym językiem, nie ma w niej śladów zacięcia literackiego, są – reportażowego. Nie ma docierania do sedna problemów, w miejsce takich dociekań pojawiają się zabawne czasem przypuszczenia. Ale Laforet do swojej misji przekazywania wiedzy o życiu w PRL-u podchodzi bardzo poważnie – do płynącej z prostoty języka lekkości stylu nie dokłada już żadnych żartów. Całą wyprawę natomiast dokumentują przedrukowane w tomie fotografie. „Za żelazną kurtyną” to książka, która powinna zainteresować nie tylko kulturoznawców i miłośników historii, stanowi bowiem oryginalne uzupełnienie opowieści o PRL.
PRL z zewnątrz
Na fali coraz częściej krytykowanego sentymentu do PRL warto sprawdzić, jak kraj postrzegali cudzoziemcy. Jeśli ktoś znudził się już stale powtarzanymi wspomnieniami, książka Carmen Laforet przyniesie ożywcze spojrzenie i ma szansę ożywić dyskusję nad przeszłością, a już na pewno – wzbogaci zestaw skojarzeń z okresem PRL. Tom wolny jest od stereotypów i oczywistości, momentami nawet pisany z naiwnością i niedowierzaniem – ale autorka zwraca w nim uwagę na zupełnie inne kwestie niż ci, którzy w PRL-u żyli na co dzień.
Carmen Laforet i Karolina Babecka, czyli hiszpańska pisarka i jej przyjaciółka polskiego pochodzenia – odkrywają Polskę 1967 roku. Jednak ich „odkrywanie” nie jest, a nawet nie może być dogłębne i pełne – to raczej zapis wrażeń z podróży, przygoda niemal turystyczna (mimo że z reporterskim zacięciem). Obie panie sprawdzają, czym charakteryzuje się egzystencja w PRL-u, ale same ze zrozumiałych względów nie doświadczają losu Polaków, mogą tylko obserwować, rozmawiać z rodzinami i wyciągać wnioski. Są „z zewnątrz”, nie zanurzą się w codzienność – za to zwrócą uwagę na serię wydarzeń i zjawisk, które umykają ludziom zza żelaznej kurtyny, przyzwyczajonym do rozmaitych absurdów. Pojawia się tu kilka trafnych do dzisiaj ocen i parę niedokładności, które redakcja w przypisach objaśnia młodszym odbiorcom. Pojawia się PRL kompletnie nieznany – tak bardzo różny od standardowego medialno-wspomnieniowego obrazu, że aż prawie nierzeczywisty, Oglądany w pewnym pośpiechu – to niemal migawki z codzienności, kadry dobierane jakby przypadkowo. Tekst Carmen Laforet nie jest długi, treściowo zdaje się go jeszcze skracać konwencja ni to dziennika z podróży, ni to prywatnych zapisków (fakt, że autorka podróżuje razem z Linką, sprawia, że często obie panie przerzucają uwagę z otoczenia na siebie, rezygnując z bardziej obiektywnych ocen i komentarzy – nadaje to reportażowemu tekstowi znamion swoistej familiarności, ale też momentami oddala trochę od tematu).
Lektura drobnego tomu „Za żelazną kurtyną. Podróż do Polski w 1967 roku” jest bez wątpienia ciekawym doświadczeniem. To tekst praktycznie dotąd nieznany – i prawdopodobnie otwierający serię szkiców cudzoziemców o PRL. Carmen Laforet przy pisaniu nie asekuruje się i nie wyraża wątpliwości – stawia czasem odważne tezy i sprawia, że pamiętający czasy PRL-u będą chcieli podjąć dyskusję. Zastanawiające obrazy przeplata prywatnymi doświadczeniami, które zresztą stają się bodźcem do poszukiwań społeczno-kulturowej inności. Żeby czytelnicy nie pozostali sam na sam z tekstem, zastosowano tu serię przypisów przyjaznych także zwykłym odbiorcom, dodatkowo zapiski Carmen Laforet zostały obudowane wspomnieniowymi esejami z dwóch punktów widzenia – polskiego i hiszpańskiego.
Książka napisana została prostym językiem, nie ma w niej śladów zacięcia literackiego, są – reportażowego. Nie ma docierania do sedna problemów, w miejsce takich dociekań pojawiają się zabawne czasem przypuszczenia. Ale Laforet do swojej misji przekazywania wiedzy o życiu w PRL-u podchodzi bardzo poważnie – do płynącej z prostoty języka lekkości stylu nie dokłada już żadnych żartów. Całą wyprawę natomiast dokumentują przedrukowane w tomie fotografie. „Za żelazną kurtyną” to książka, która powinna zainteresować nie tylko kulturoznawców i miłośników historii, stanowi bowiem oryginalne uzupełnienie opowieści o PRL.
środa, 5 grudnia 2012
Ludwik Jerzy Kern dzieciom
Nasza Księgarnia, Warszawa 2012.
Eksperyment i tradycja
Kern w swoim rymopisarstwie – czy to satyrycznym, czy bajkowym – różnił się od rytmizowanych pomysłów Tuwima czy Brzechwy. Świadomy siły współbrzmień w roli puent czy przewrotek w wierszach humorystycznych, pozwalał sobie na odchodzenie od sylabotoniku. Unikał katarynkowości na rzecz wrażenia beztroskiej zabawy wersami. Ale i tak najmłodszym znany jest przede wszystkim z prozatorskich historii – o Karampuku czy Ferdynandzie Wspaniałym. Sytuację może zmienić tom wydany w zachwycającej serii „Z Biblioteki Wydawnictwa Nasza Księgarnia”, czyli „Ludwik Jerzy Kern dzieciom”. Tu bowiem większość książki zajmują wierszyki dla najmłodszych, a dopiero pod koniec pojawiają się fragmenty „Karampuka” i „Proszę słonia” – na tyle długie, by nie czuć niedosytu, ale i na tyle interesujące, by dzieciom chciało się sięgnąć po całe książki. Niemal cała publikacja poświęcona została rymowankom Kerna, wybranym w dodatku w taki sposób, by odbiorcom przedstawić artystyczne poszukiwania tego autora.
Początek książki może zaskoczyć (zwłaszcza dorosłych) stylistyką mocno zbliżoną do języka satyr czasu PRL. Kern do świata zwierząt wprowadza zwroty charakterystyczne dla rzeczywistości dorosłych (kierownik Referatu Kadr, PDT, publiczne zebrania), a dziś brzmiące już niemal archaicznie. Tak jest w kilku rymowankach i one najlepiej uświadomią czytelnikom dwa fakty. Pierwszy – że język literatury czwartej bezustannie ewoluuje i nie jest obojętny na przemiany społeczno-obyczajowe – raz drugi – że autorzy książeczek dla dzieci (przynajmniej autorzy z najwyższej półki) chętnie ukrywali w swoich tekstach dodatkowe smaczki, czytelne dla rodziców, którzy podejmą się głośnej lektury. Ale bez obaw, podstawowy nurt wierszy Kerna to rymowanki uniwersalne, wolne od pozatekstowych naleciałości i satyrycznych zagrań.
Zwierzęta to stały temat powracający w tych utworach. Kern chętnie wplątuje je w rozmaite absurdalne sytuacje i wywołuje uśmiechy na twarzach małych odbiorców. Jego wiersze charakteryzują się lekkością i niewymuszoną beztroską – chociaż bywa też, że pojawia się w nich nieco smutku. Jeśli Kern decyduje się uczyć czegoś dzieci, to zawsze morał ukrywa w baśniowej i z pozoru nierealnej historii (jak w opowieści o strachu, który przeżywał piorunochron podczas burzy). Bajki tworzy i o przedmiotach codziennego użytku, udowadniając dzieciom, że ciekawe historie kryć się mogą właściwie wszędzie. Z lubością praktycznie rzadko spotykaną u dzisiejszych twórców literatury czwartej Kern proponuje popisy wyobraźni – stąd bierze się między innymi kapitan dalekomorskiej wanny. Czasami autor zachęca do naśladowania rozmaitych dźwięków, czasami oprowadza po kraju. Jest też u Kerna motyw właściwie nieznany w literaturze dla dzieci i młodzieży, to jest – korzystanie z poezji konkretnej. Autor pokazuje, w jaki sposób słowa i litery (a także graficzne rozwiązania) mogą łączyć się z treścią wiersza – i jak ciekawe efekty daje multiplikowanie sensów. To zabawa, którą dzieci na pewno zapamiętają i którą będą kojarzyć z książką.
Katarzyna Bajerowicz tworzy ilustracje trochę w duchu Joanny Rusinek, lubi wykorzystywać kleksy farby i rozmaite nierówności, które pojawiają się po rozmywaniu kroplą wody gotowego obrazka. Wybiera albo wyłuskane z tekstu detale, które potem obrabia z humorem, albo duże i nastrojowe rysunki, przenosząc czytelników do wywołanych przez Kerna miejsc.
Znalazła się w tym tomie esencja pisarstwa Kerna – i to nie tylko pisarstwa dla najmłodszych. Różnorodność pomysłów, zabawy z puentami i formą oraz przebogaty świat bohaterów to wyznaczniki książki. Warto przy kompletowaniu biblioteczki malucha pamiętać o Kernie.
Eksperyment i tradycja
Kern w swoim rymopisarstwie – czy to satyrycznym, czy bajkowym – różnił się od rytmizowanych pomysłów Tuwima czy Brzechwy. Świadomy siły współbrzmień w roli puent czy przewrotek w wierszach humorystycznych, pozwalał sobie na odchodzenie od sylabotoniku. Unikał katarynkowości na rzecz wrażenia beztroskiej zabawy wersami. Ale i tak najmłodszym znany jest przede wszystkim z prozatorskich historii – o Karampuku czy Ferdynandzie Wspaniałym. Sytuację może zmienić tom wydany w zachwycającej serii „Z Biblioteki Wydawnictwa Nasza Księgarnia”, czyli „Ludwik Jerzy Kern dzieciom”. Tu bowiem większość książki zajmują wierszyki dla najmłodszych, a dopiero pod koniec pojawiają się fragmenty „Karampuka” i „Proszę słonia” – na tyle długie, by nie czuć niedosytu, ale i na tyle interesujące, by dzieciom chciało się sięgnąć po całe książki. Niemal cała publikacja poświęcona została rymowankom Kerna, wybranym w dodatku w taki sposób, by odbiorcom przedstawić artystyczne poszukiwania tego autora.
Początek książki może zaskoczyć (zwłaszcza dorosłych) stylistyką mocno zbliżoną do języka satyr czasu PRL. Kern do świata zwierząt wprowadza zwroty charakterystyczne dla rzeczywistości dorosłych (kierownik Referatu Kadr, PDT, publiczne zebrania), a dziś brzmiące już niemal archaicznie. Tak jest w kilku rymowankach i one najlepiej uświadomią czytelnikom dwa fakty. Pierwszy – że język literatury czwartej bezustannie ewoluuje i nie jest obojętny na przemiany społeczno-obyczajowe – raz drugi – że autorzy książeczek dla dzieci (przynajmniej autorzy z najwyższej półki) chętnie ukrywali w swoich tekstach dodatkowe smaczki, czytelne dla rodziców, którzy podejmą się głośnej lektury. Ale bez obaw, podstawowy nurt wierszy Kerna to rymowanki uniwersalne, wolne od pozatekstowych naleciałości i satyrycznych zagrań.
Zwierzęta to stały temat powracający w tych utworach. Kern chętnie wplątuje je w rozmaite absurdalne sytuacje i wywołuje uśmiechy na twarzach małych odbiorców. Jego wiersze charakteryzują się lekkością i niewymuszoną beztroską – chociaż bywa też, że pojawia się w nich nieco smutku. Jeśli Kern decyduje się uczyć czegoś dzieci, to zawsze morał ukrywa w baśniowej i z pozoru nierealnej historii (jak w opowieści o strachu, który przeżywał piorunochron podczas burzy). Bajki tworzy i o przedmiotach codziennego użytku, udowadniając dzieciom, że ciekawe historie kryć się mogą właściwie wszędzie. Z lubością praktycznie rzadko spotykaną u dzisiejszych twórców literatury czwartej Kern proponuje popisy wyobraźni – stąd bierze się między innymi kapitan dalekomorskiej wanny. Czasami autor zachęca do naśladowania rozmaitych dźwięków, czasami oprowadza po kraju. Jest też u Kerna motyw właściwie nieznany w literaturze dla dzieci i młodzieży, to jest – korzystanie z poezji konkretnej. Autor pokazuje, w jaki sposób słowa i litery (a także graficzne rozwiązania) mogą łączyć się z treścią wiersza – i jak ciekawe efekty daje multiplikowanie sensów. To zabawa, którą dzieci na pewno zapamiętają i którą będą kojarzyć z książką.
Katarzyna Bajerowicz tworzy ilustracje trochę w duchu Joanny Rusinek, lubi wykorzystywać kleksy farby i rozmaite nierówności, które pojawiają się po rozmywaniu kroplą wody gotowego obrazka. Wybiera albo wyłuskane z tekstu detale, które potem obrabia z humorem, albo duże i nastrojowe rysunki, przenosząc czytelników do wywołanych przez Kerna miejsc.
Znalazła się w tym tomie esencja pisarstwa Kerna – i to nie tylko pisarstwa dla najmłodszych. Różnorodność pomysłów, zabawy z puentami i formą oraz przebogaty świat bohaterów to wyznaczniki książki. Warto przy kompletowaniu biblioteczki malucha pamiętać o Kernie.