czwartek, 27 grudnia 2012

Maryna Miklaszewska: Spotkałam kiedyś prawdziwego hipstera

Trio, Warszawa 2012.

Polityka w naiwności

Można sobie zadawać pytanie, co w powieści spod znaku political fiction jest najważniejsze – czy odniesienia do postaw rządzących (lub polityki alternatywnej), czy literacka czystość fabuły. Maryna Miklaszewska wybrała to pierwsze – i chociaż konstrukcja tomu „Spotkałam kiedyś prawdziwego hipstera” od strony literackiej mocno szwankuje, to na uwagę zasługują oryginalne spojrzenia na przeszłość i teraźniejszość kraju, z katastrofą smoleńską na czele.

Podstawowy problem książki wynika z faktu, że Miklaszewska nie potrafi się gatunkowo określić (bo jeśli chodzi o politykę, określa się z kolei aż nadto wyraźnie). Próbuje lekkiej obyczajówki z elementami powieści psychologicznej, za chwilę przerzuca się na powieść detektywistyczną z bardzo naiwnymi chwytami (akrostych jako wskazówka wyczerpał swą „wskazówkową” moc na „Szatanie z siódmej klasy”, w powieści dla dorosłych ślady po prostu muszą być bardziej zaszyfrowane). Wreszcie sięga po kryminał z historycznymi naleciałościami (co też pobrzmiewa literaturą młodzieżową). Środek książki stanowi najciekawszą część – opis trzech wydarzeń z historii Polski, jednak ujętych z perspektywy teatrologicznej i potraktowanych jak świetnie wyreżyserowane wielkie przedstawienia. Tu Miklaszewska się nie gubi (a gdyby nawet, daje się wszystko wytłumaczyć oryginalną konwencją i interpretacjami), tu sprawia, że o znanych powszechnie faktach czytać można z zapartym tchem i absurdalną ciekawością końca. Oczywiście autorka uderza tu w czułe struny i zabawne, że właśnie najlepszą częścią tomu może ściągnąć na siebie gromy – w końcu zabiera się za szarganie świętości narodowych. W środkowej partii książki zdania wprost przesycone są ironią, a do niej dochodzi jeszcze dobra literacka zabawa Miklaszewskiej. To widać – i widać też doskonale, że autorka radzi sobie z formą, kiedy ma przygotowany scenariuszowy szkielet. Kiedy musi od podstaw rozwinąć historię, popełnia wręcz infantylne błędy.

Nina, bohaterka tomu, swoje śledztwo rozpoczyna od znalezienia w kieszeni marynarki z lumpeksu zaszytego medalika. Pomijając magiczną moc marynarki, która dopasowuje się do każdego i każdego chroni – sam bodziec do działania nie zostaje wystarczająco uzasadniony, jednak Nina wyrusza w podróż. I tu Miklaszewska zdradza najwięcej naiwności – przede wszystkim rozwiązuje język każdemu, do kogo Nina dotrze ze swoim pytaniem. Bez żadnych racjonalnych powodów każdy rozmówca natychmiast otwiera się przed bohaterką w stopniu nieprzewidzianym nawet przez nią. Po drugie śledztwo przypomina zadanie „połącz kropki” w rysowankach dla dzieci lub fabułę najprostszych gier komputerowych: rozwiązanie jednej drobnej zagadki automatycznie przenosi w obszar zagadki drugiej, nie ma tu wielopoziomowych tajemnic czy choćby utrudnień w śledztwie, Nina nie musi posiadać zdolności logicznego myślenia, wystarczy, że trafi do kolejnych punktów, a sekret rozwiąże się sam.

Maryna Miklaszewska zapomina o swoich bohaterach, kiedy tylko przestają jej być potrzebni. Sięga w próżnię i z próżni ich wydobywa, a potem w tę samą próżnię wyrzuca, nie biorąc żadnej odpowiedzialności za ich losy. Tekstowo jest ta powieść nawet ciekawa, autorka udowadnia, że umie panować nad słowami – ale już gatunek i fabuła wymykają jej się spod kontroli bardzo wyraźnie. Szkoda, bo historia alternatywna (czy raczej polityka alternatywna) w jej wykonaniu zabrzmiała dosyć interesująco.

1 komentarz:

  1. "przerzuca się na powieść detektywistyczną z bardzo naiwnymi chwytami (akrostych jako wskazówka wyczerpał swą „wskazówkową” moc na „Szatanie z siódmej klasy”, w powieści dla dorosłych ślady po prostu muszą być bardziej zaszyfrowane)" - wiem, że wszystko zawsze da się tak wytłumaczyć, ale coś wydaje mi się, że autorka potraktowała ten motyw z pewnym przymrużeniem oka :)

    OdpowiedzUsuń