Akapit Press, Łódź 2015.
Sojusz
Ewa Przybylska wyspecjalizowała się już zarówno w opowieściach alegorycznych, pod pozorami poetyckości skrywających codzienne dramaty, jak i w historiach o trudnym dzieciństwie. Jej bohaterowie zawsze przeżywają coś z całą intensywnością, ale żyją na granicy świata realnego i fantastycznego czy onirycznego. Takie połączenie w żaden sposób nie łagodzi zła i krzywd, ale pokazuje literackie zabawy i możliwości autora w kreowaniu świata postaci. „Dzień kolibra” to kolejna powieść Przybylskiej pozbawiona dosłowności, ale nie bolesnego wyjścia z bezpiecznego domu. Sławek, bohater tej książki, ma dziewięć lat i już przekonuje się, jak trudno jest być nikim. Nie znajdzie sobie przyjaciół, tak samo jak nie znajdzie zrozumienia u przemęczonej i przepracowanej matki. A że ma sporo cech typowej ofiary, szybko taką ofiarą się staje – traktowany jak popychadło, w szkole i na podwórku spada na sam dół w hierarchii. To Sławek będzie musiał załatwiać dla kolegów papierosy, a nawet kraść – pod dyktando swoich prześladowców. Na takie kłopoty nie ma sensownej rady i bohater nie wyjdzie łatwo z trudnego środowiska. I tu z pomocą przychodzi hobby oraz starszy pan, sąsiad, który kiedyś był lotnikiem i skakał ze spadochronem. Pan (tak właśnie nazywany przez bohatera) nie boi się podwórkowych chuliganów, chociaż i dla niego mogą stanowić dość poważne zagrożenie. Wskazuje chłopcu drogę postępowania, stopniowo wyzwala w nim odwagę i, co ważniejsze, ochotę do mierzenia się z życiem. Sławek odkrywa uroki modelarstwa i dzięki pasji staje się coraz bardziej silny: zaczyna wierzyć w siebie i poznawać swoją wartość. Pan uczy go tego trochę mimochodem, sam w końcu ma swoje zmartwienia i życiowe kryzysy – niby większe, bo poważne i dorosłe – a przecież tak samo jak u Sławka ograniczające możliwości działania. Dwie postacie żyją obok siebie i od siebie mogą się uczyć.
Jest to przeważnie nauka na cudzych błędach, paradoksalnie każdemu siły dodają porażki drugiego. Wiadomo, że żeby nie przegrali, muszą się wzajemnie wspierać, więc kiedy jeden ma kłopoty i załamuje się pod ich ciężarem, drugi pracuje za dwóch. Dziwna to przyjaźń – wcale nie polega na szczerości a na zwyczajnym rozumieniu strachu. Nie istnieje w niej podział na ucznia i mentora, ani też ochrona przed światem zewnętrznym. Ewa Przybylska pokazuje swoim młodym odbiorcom zarówno krzywdy Sławka, jak i pana Witulskiego, którego srodze zawodzą najbliżsi. Obaj bohaterowie wypadają na margines życia społecznego – nikt się z nimi nie liczy i nikt ich nie wysłucha. Pozostaje im tylko modelarstwo jako sposób na oderwanie się od przyziemności i zwykłą ucieczkę od problemów.
Ewa Przybylska pisze z goryczą. W tej powieści świat zewnętrzny jest bardzo nieprzyjazny, nikomu nie można ufać, za to łatwo wpaść w ręce młodocianych przestępców. Chuligani z podwórka z upodobaniem krzywdzą każdego, kto się nawinie – są przy tym bezkarni, co prowadzi do eskalacji przemocy. W świecie, który ceni proste i optymistyczne historyjki obyczajowe, Ewa Przybylska woli iść pod prąd. U niej wszystko jest mroczne, złe i pozbawione nadziei, nie ma łatwych rozwiązań ani szczęścia na zawołanie. Mimo to autorka potrafi magnetyzować narracją, przekonywać czytelników do siebie lirycznym stylem, niedopowiedzeniami czy brutalnością pod psychologicznymi dylematami. „Dzień kolibra” nie jest beztroską lekturą – wymaga od odbiorców dość dużego wysiłku. Tę publikację docenić można między innymi za odejście od standardowych tematów literatury młodzieżowej, brak upiększeń czy patosu. Ewa Przybylska jednak konstruuje rzeczywistość nieprzyjemną – i młodym, i starym ludziom. Nie chce cieszyć, woli dawać do myślenia.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
czwartek, 31 grudnia 2015
Frances Hodgson Burnett: Mała księżniczka
Dwie Siostry, Warszawa 2015.
Tradycja i wzruszenie
Jedna z piękniejszych opowieści o spełnionej baśni, historia małej księżniczki, pokazuje, jak wiele wzruszeń i cennych przemyśleń dostarczać może literatura czwarta. Frances Hodgson Burnett inspiruje dzieci od stu lat, a jej „Mała księżniczka” do tej pory się nie zestarzała, nawet mimo zmian obyczajów i mentalności ludzi. Wydarzenia z pensji panny Minchin dokładnie pokazują, że źli mogą spodziewać się kary, a dobrzy – nagród i szczęścia. Sara Crewe, kilkuletnia córka kapitana z Indii, jest miła i dobra. Uczy się także grzeczności i wyrozumiałości nawet wobec złośliwych koleżanek. Marzy o byciu księżniczką – a to nie tylko bogactwa i kosztowne stroje, ale również stany ducha. Księżniczka powinna zachowywać się godnie i nie ulegać złym nastrojom, nie może też wybuchać gniewem, nawet gdyby miała na to wielką ochotę. Okazji do ćwiczenia charakteru mała Sara ma u panny Minchin sporo: z jednej strony dokuczają jej zawistne koleżanki, z drugiej sama właścicielka pensji wydaje się obłudna i niezbyt lotna umysłowo. Jednak praca nad sobą to dopiero początek, bo gdy umiera kapitan Crewe, Sara traci wszystko. Z pokazowej uczennicy staje się służącą i popychadłem wszystkich. Tu dopiero zaczyna się prawdziwy trening charakteru.
„Mała księżniczka” to powieść skrajnych emocji. Dziewczynka najpierw ma wszystko, czego zapragnie, potem staje się biedna i skazana na humory przełożonej, by w końcu wrócić do snów o szczęściu i bogactwie. Sara jest niemal idealna: zawsze wie, jak się zachować, nie dzieli ludzi na bogatych i biednych, pomaga w nauce mniej bystrym koleżankom. Tylko czasami puszczają jej nerwy, kiedy trzeba powiedzieć coś do słuchu złośliwym dzieciom. Ale zalety Sary nie uprzykrzają lektury: dziewczynka przeżywa bowiem tyle, że i tak łatwo się do niej przywiązać. Dodatkowo nie zawsze zachowuje się idealnie (czyli zgodnie z wymaganiami nauczycielki): raz w tajemnicy zostaje przybraną mamą Lotki, raz urządza sekretną ucztę, to znów zaprzyjaźnia się ze szczurem z poddasza. Do tego ma bujną wyobraźnię. W związku z tym przy Sarze nie można się nudzić.
Burnett uruchamia w tej powieści tematy, które w popliteraturze nie funkcjonują: śmierć ojca, bieda, głód, ciągłe upokorzenia – to składniki fabuły, które zapewniają silniejsze przeżycia. Dzięki nim autorka nie musi już szukać motywów przygodowych urozmaicających akcję, wystarczająco dużo dzieje się w codzienności Sary. Atutem równie rzadko spotykanym w dzisiejszych tomach są piękne literacko opisy – przekład Wacławy Komarnickiej oddaje bardzo dobrze rytm klasyki. Tu tekst działa na zmysły i na wyobraźnię jednocześnie. Książka przenosi małych odbiorców do innego świata i pozwala im przeżywać nietypową historię.
„Mała księżniczka” ukazuje się teraz w Dwóch Siostrach w serii Mistrzowie Ilustracji – z rysunkami Antoniego Uniechowskiego. To klasyczne obrazki, staranne i zamaszyste, delikatne i przepełnione uczuciami, mocno realistyczne w treści, a przecież rysowane w romantycznym stylu. Nadają książce tonu baśniowości i klasyki jednocześnie, a przy tym „uliryczniają” tę publikację, sprawiając, że temat i opracowanie graficzne bardzo do siebie pasują. Uniechowski tworzy obrazki lalkowe z dawnych epok – niewiele ich w tomiku, ale te, które się tu pojawiają, wywołają spore wrażenie. Nie tylko najmłodsze pokolenie będzie tak zachwycać się grafikami. „Mała księżniczka” w wersji z Mistrzów Ilustracji staje się przyjemnym powrotem do dziecięcych lektur i dowodem na wagę graficznych interpretacji. Antoni Uniechowski przekona do czytania wszystkie dzieci – już w rysunkach obiecuje im bowiem piękną opowieść, od której trudno się oderwać.
Tradycja i wzruszenie
Jedna z piękniejszych opowieści o spełnionej baśni, historia małej księżniczki, pokazuje, jak wiele wzruszeń i cennych przemyśleń dostarczać może literatura czwarta. Frances Hodgson Burnett inspiruje dzieci od stu lat, a jej „Mała księżniczka” do tej pory się nie zestarzała, nawet mimo zmian obyczajów i mentalności ludzi. Wydarzenia z pensji panny Minchin dokładnie pokazują, że źli mogą spodziewać się kary, a dobrzy – nagród i szczęścia. Sara Crewe, kilkuletnia córka kapitana z Indii, jest miła i dobra. Uczy się także grzeczności i wyrozumiałości nawet wobec złośliwych koleżanek. Marzy o byciu księżniczką – a to nie tylko bogactwa i kosztowne stroje, ale również stany ducha. Księżniczka powinna zachowywać się godnie i nie ulegać złym nastrojom, nie może też wybuchać gniewem, nawet gdyby miała na to wielką ochotę. Okazji do ćwiczenia charakteru mała Sara ma u panny Minchin sporo: z jednej strony dokuczają jej zawistne koleżanki, z drugiej sama właścicielka pensji wydaje się obłudna i niezbyt lotna umysłowo. Jednak praca nad sobą to dopiero początek, bo gdy umiera kapitan Crewe, Sara traci wszystko. Z pokazowej uczennicy staje się służącą i popychadłem wszystkich. Tu dopiero zaczyna się prawdziwy trening charakteru.
„Mała księżniczka” to powieść skrajnych emocji. Dziewczynka najpierw ma wszystko, czego zapragnie, potem staje się biedna i skazana na humory przełożonej, by w końcu wrócić do snów o szczęściu i bogactwie. Sara jest niemal idealna: zawsze wie, jak się zachować, nie dzieli ludzi na bogatych i biednych, pomaga w nauce mniej bystrym koleżankom. Tylko czasami puszczają jej nerwy, kiedy trzeba powiedzieć coś do słuchu złośliwym dzieciom. Ale zalety Sary nie uprzykrzają lektury: dziewczynka przeżywa bowiem tyle, że i tak łatwo się do niej przywiązać. Dodatkowo nie zawsze zachowuje się idealnie (czyli zgodnie z wymaganiami nauczycielki): raz w tajemnicy zostaje przybraną mamą Lotki, raz urządza sekretną ucztę, to znów zaprzyjaźnia się ze szczurem z poddasza. Do tego ma bujną wyobraźnię. W związku z tym przy Sarze nie można się nudzić.
Burnett uruchamia w tej powieści tematy, które w popliteraturze nie funkcjonują: śmierć ojca, bieda, głód, ciągłe upokorzenia – to składniki fabuły, które zapewniają silniejsze przeżycia. Dzięki nim autorka nie musi już szukać motywów przygodowych urozmaicających akcję, wystarczająco dużo dzieje się w codzienności Sary. Atutem równie rzadko spotykanym w dzisiejszych tomach są piękne literacko opisy – przekład Wacławy Komarnickiej oddaje bardzo dobrze rytm klasyki. Tu tekst działa na zmysły i na wyobraźnię jednocześnie. Książka przenosi małych odbiorców do innego świata i pozwala im przeżywać nietypową historię.
„Mała księżniczka” ukazuje się teraz w Dwóch Siostrach w serii Mistrzowie Ilustracji – z rysunkami Antoniego Uniechowskiego. To klasyczne obrazki, staranne i zamaszyste, delikatne i przepełnione uczuciami, mocno realistyczne w treści, a przecież rysowane w romantycznym stylu. Nadają książce tonu baśniowości i klasyki jednocześnie, a przy tym „uliryczniają” tę publikację, sprawiając, że temat i opracowanie graficzne bardzo do siebie pasują. Uniechowski tworzy obrazki lalkowe z dawnych epok – niewiele ich w tomiku, ale te, które się tu pojawiają, wywołają spore wrażenie. Nie tylko najmłodsze pokolenie będzie tak zachwycać się grafikami. „Mała księżniczka” w wersji z Mistrzów Ilustracji staje się przyjemnym powrotem do dziecięcych lektur i dowodem na wagę graficznych interpretacji. Antoni Uniechowski przekona do czytania wszystkie dzieci – już w rysunkach obiecuje im bowiem piękną opowieść, od której trudno się oderwać.
środa, 30 grudnia 2015
Andrzej Mogielnicki: Kryzysowa narzeczona
Szelest, Warszawa 2015.
Muzyka
„Kryzysowa narzeczona” jest minipowieścią pokoleniową i muzycznym przeglądem dawnych fascynacji. Andrzej Mogielnicki przygląda się tu z równym zadziwieniem przemianom ustrojowym i obyczajowym: nad nimi czuwa Mysz, tajemnicza postać o niewyobrażalnych wpływach. Mysz to narzeczona zastępcza, nieśmiała i niepozorna dziewczyna, która pozwala przyjacielowi przetrwać czas między kolejnymi olśniewającymi podbojami. Pełnić tu będzie bardzo ważną rolę, ale to zagadka do rozwikłania w finale. Na razie Mogielnicki przygląda się sobie i swoim kolegom przez pryzmat kulturowych przemian. W odróżnieniu od typowych historii o dojrzewaniu, tu liczą się nie fascynacje seksualne i odkrywanie swoich możliwości w tej dziedzinie – a odkrycia i pasje muzyczne. Autor bez przerwy przywołuje ważne zespoły, płyty i utwory, każdemu zdaniu towarzyszy tu muzyka. Prawdopodobnie młodsze pokolenia, mające innych muzycznych idoli, nie docenią wszystkich wywodów Mogielnickiego, chyba że akurat potrzebują przewodnika po klasyce muzyki rozrywkowej. Jednak autor kieruje się bardziej do swoich rówieśników (lub fanów) i wie, że u nich zrozumienie uzyska.
W „Kryzysowej narzeczonej” rządzą płyty. Bohaterowie nie są uzależnieni od winyli zdobywanych pokątnie, nowy krążek jest zawsze słuchany do całkowitego wchłonięcia każdego dźwięku. Mogielnicki sporo miejsca poświęca tematowi zdobywania czarnych płyt, te przedmioty darzy największym sentymentem, przywołuje wręcz zmysłowe doświadczenia kojarzące się z odpakowywaniem winyli. Przełomową sceną w tomie jest wówczas prezentacja płyty CD i nadchodzący z nią czas przemian, wyraźna granica między przeszłością – młodością bohaterów – i przyszłością, za którą nie będą już nadążać – przynajmniej nie wszyscy.
Niektórzy w nowej rzeczywistości odnajdują się bez trudu, za to w rolach, których wcześniej by dla siebie nie wybrali. Mogielnicki przedstawia trudne do pojęcia zmiany w mentalności dawnych kompanów, ich szemrane interesy – do niedawna uznawane za przejaw buntu lub życiowej zaradności, teraz budzące grozę i niebezpieczne. W „Kryzysowej narzeczonej” przestrzeń staje się oniryczna, ale przypomina bardziej senny koszmar, z którego nie można się wyzwolić. Tu przetrwają najbardziej bezczelni, dawne ideały, jakie by nie były, przestają mieć znaczenie. Nawet Mysz staje się kimś innym, jakby odejście od winyli i od muzyki z przesłaniami nieodwracalnie zmieniało charaktery. Mogielnicki jako obserwator zdaje się nie uczestniczyć w tych metamorfozach, sprawia też wrażenie, jakby nie mógł za nimi nadążyć.
Jest „Kryzysowa narzeczona” powieścią niewielką, o nierozbudowanej akcji. Są w niej echa „Tequili”, jest rozwinięcie motywu z wielkiego przeboju – ale Andrzej Mogielnicki próbuje tą książką również rozliczenia z przeszłością. W przyspieszonym tempie wyświetla obrazki rodzajowe, dla odbiorców (bez względu na wiek) atrakcyjne przez działania na granicy prawa. Tu bohaterowie nie muszą się zastanawiać nad własnymi etycznymi wyborami, bo liczy się tylko, żeby przetrwać. A w tym celu trzeba dostosować się do panujących warunków, nawet kosztem rezygnacji z własnych marzeń. Zawsze znajdzie się ktoś silniejszy, kto będzie pociągać za sznurki i nie dopuści do prawdziwej wolności, więc prawdziwą wolność dać może tylko muzyka – sprawdzona i wierna. „Kryzysowa narzeczona” to nie wyłącznie opowieść rozrachunkowa, to ciekawa obserwacja mentalnego dorastania w okresie przełomu.
Muzyka
„Kryzysowa narzeczona” jest minipowieścią pokoleniową i muzycznym przeglądem dawnych fascynacji. Andrzej Mogielnicki przygląda się tu z równym zadziwieniem przemianom ustrojowym i obyczajowym: nad nimi czuwa Mysz, tajemnicza postać o niewyobrażalnych wpływach. Mysz to narzeczona zastępcza, nieśmiała i niepozorna dziewczyna, która pozwala przyjacielowi przetrwać czas między kolejnymi olśniewającymi podbojami. Pełnić tu będzie bardzo ważną rolę, ale to zagadka do rozwikłania w finale. Na razie Mogielnicki przygląda się sobie i swoim kolegom przez pryzmat kulturowych przemian. W odróżnieniu od typowych historii o dojrzewaniu, tu liczą się nie fascynacje seksualne i odkrywanie swoich możliwości w tej dziedzinie – a odkrycia i pasje muzyczne. Autor bez przerwy przywołuje ważne zespoły, płyty i utwory, każdemu zdaniu towarzyszy tu muzyka. Prawdopodobnie młodsze pokolenia, mające innych muzycznych idoli, nie docenią wszystkich wywodów Mogielnickiego, chyba że akurat potrzebują przewodnika po klasyce muzyki rozrywkowej. Jednak autor kieruje się bardziej do swoich rówieśników (lub fanów) i wie, że u nich zrozumienie uzyska.
W „Kryzysowej narzeczonej” rządzą płyty. Bohaterowie nie są uzależnieni od winyli zdobywanych pokątnie, nowy krążek jest zawsze słuchany do całkowitego wchłonięcia każdego dźwięku. Mogielnicki sporo miejsca poświęca tematowi zdobywania czarnych płyt, te przedmioty darzy największym sentymentem, przywołuje wręcz zmysłowe doświadczenia kojarzące się z odpakowywaniem winyli. Przełomową sceną w tomie jest wówczas prezentacja płyty CD i nadchodzący z nią czas przemian, wyraźna granica między przeszłością – młodością bohaterów – i przyszłością, za którą nie będą już nadążać – przynajmniej nie wszyscy.
Niektórzy w nowej rzeczywistości odnajdują się bez trudu, za to w rolach, których wcześniej by dla siebie nie wybrali. Mogielnicki przedstawia trudne do pojęcia zmiany w mentalności dawnych kompanów, ich szemrane interesy – do niedawna uznawane za przejaw buntu lub życiowej zaradności, teraz budzące grozę i niebezpieczne. W „Kryzysowej narzeczonej” przestrzeń staje się oniryczna, ale przypomina bardziej senny koszmar, z którego nie można się wyzwolić. Tu przetrwają najbardziej bezczelni, dawne ideały, jakie by nie były, przestają mieć znaczenie. Nawet Mysz staje się kimś innym, jakby odejście od winyli i od muzyki z przesłaniami nieodwracalnie zmieniało charaktery. Mogielnicki jako obserwator zdaje się nie uczestniczyć w tych metamorfozach, sprawia też wrażenie, jakby nie mógł za nimi nadążyć.
Jest „Kryzysowa narzeczona” powieścią niewielką, o nierozbudowanej akcji. Są w niej echa „Tequili”, jest rozwinięcie motywu z wielkiego przeboju – ale Andrzej Mogielnicki próbuje tą książką również rozliczenia z przeszłością. W przyspieszonym tempie wyświetla obrazki rodzajowe, dla odbiorców (bez względu na wiek) atrakcyjne przez działania na granicy prawa. Tu bohaterowie nie muszą się zastanawiać nad własnymi etycznymi wyborami, bo liczy się tylko, żeby przetrwać. A w tym celu trzeba dostosować się do panujących warunków, nawet kosztem rezygnacji z własnych marzeń. Zawsze znajdzie się ktoś silniejszy, kto będzie pociągać za sznurki i nie dopuści do prawdziwej wolności, więc prawdziwą wolność dać może tylko muzyka – sprawdzona i wierna. „Kryzysowa narzeczona” to nie wyłącznie opowieść rozrachunkowa, to ciekawa obserwacja mentalnego dorastania w okresie przełomu.
wtorek, 29 grudnia 2015
Jeremi Przybora: Dzieła (niemal) wszystkie. Tom I
Znak, Kraków 2015.
Powrót do absurdu
Nareszcie. Już nie trzeba będzie szukać książek Jeremiego Przybory na zakurzonych półkach antykwariatów ani w wydawnictwach-efemerydach. Nareszcie też będzie można bez większego trudu wychować nowych miłośników tej poetycko-absurdalnej twórczości. Ukazała się bowiem książka monumentalna, pierwszy tom „Dzieł (niemal) wszystkich” Jeremiego Przybory – liczący ponad tysiąc stron. A to oznacza ponad tysiąc stron lirycznych żartów i satyry (przeważnie obyczajowej, ale i uwarunkowana politycznie się znajdzie). I jedyne pytanie, które się w związku z tym pojawia, brzmi: dlaczego tak późno? Przybora przez lata funkcjonował jako autor niemal mityczny – odwoływali się do niego wszyscy, którym nie w smak są poszukiwania dzisiejszych artystów kabaretowych – „to nie to, co Kabaret Starszych Panów” można było rzucać kompletnie bez znajomości tematu. Z drugiej strony żaden przegląd piosenki aktorskiej nie może się obejść bez kolejnych aranżacji znakomitych i niewyobrażalnie trudnych utworów Pana B. Czasami nawet zupełnie przypadkowi ludzie spoza kręgu odbiorców „mówią Przyborą” – posługują się hasłami, które weszły do języka potocznego.
W pierwszym tomie „Dzieł (niemal) wszystkich” mieszczą się utwory pisane na scenę i do radia: nieśmiertelny „Eterek”, Kabaret Starszych Panów oraz Kabaret jeszcze Starszych Panów i słuchowiska nieznane czytelnikom do tej pory, bo niewydane drukiem. Nie ma w tym zestawie pomysłów z Teatru Niedużego ani z „Miłości do magister Biodrowicz”, również „dramatycznych” w formie – pojawiają się za to, jakby w charakterze odpoczynku od ról i głosów, „Listy z podróży” – połączone choćby z KSP przez obecność autora i „przyjaciela”, wiernego towarzysza mikroskopijnych podróży, dowcipne miniaturki prozą. Kolejny tom zapowiada więc przewagę opowiadań i monologów, choć mają się w nim pojawić także piosenki.
Teksty Przybory zostały opatrzone bardzo krótkimi komentarzami Kota Przybory i Teresy Drozdy, pojawia się tu też lingwistyczna zabawa Stanisława Barańczaka. Raz głos zabiera Arnold Mostowicz (przedruk tekstu krytycznego z 1970 roku), a raz – sam Jeremi Przybora (fragmenty rozmowy z 1995). Także wyjaśniające przypisy ograniczone są do minimum, tak, żeby móc cieszyć się tą literaturą bez przeszkód i bez poczucia obcowania z utworami stłamszonymi przez opracowanie krytyczne. Tu wyjaśnienie aluzji politycznej, tam rozwinięcie skrótu – i już, lekko, jak w samych tekstach (i ich pierwotnych wydaniach). Utworów satyrycznych zresztą nie można podawać inaczej, a Przybora, wbrew temu, co sam o sobie mówił, poza rolą humorysty pełni również funkcję satyryka. Widać to po latach, chociaż część aluzji wyblakła i przestała wzbudzać reakcje społeczeństwa.
Największym zaskoczeniem po latach będzie podwojenie objętości „Eterka”; Pod koniec lat 50. ukazała się książka „Spacerek przez Eterek” z kilkoma wybranymi audycjami prezentującymi Mundzia, Eufemię i profesora Pęduszko w różnych życiowych sytuacjach (a to kolacja wigilijna, a to starania o mieszkanie). Teraz czytelnicy mogą rozwinąć wyobrażenia o codzienności tej przedziwnej kompanii. Widać, że do druku autor przeznaczył kiedyś teksty najbardziej wyraziste i charakterystyczne, ale też najostrzej komentujące sytuację społeczną – lecz w dodanych teraz „Eterkach” znajdzie się sporo delikatnych żartów i pomysłów wartych uwagi. W „Eterku” na pierwszy plan wysuwa się absurdalna łagodność bohaterów i ich nieprzystosowanie do rzeczywistości. Troje przyjaciół musi dopiero wypracować sobie spryt i umiejętność przetrwania w środowisku, w którym grzeczność i kultura nie stanowią żadnych wartości. „Eterek” zderza inteligencję z tłumem, ale śmieje się z wszystkich – i z życiowo nieprzystosowanego profesora, i z typów spod ciemnej gwiazdy, które wydają się nie do pokonania.
Inaczej wygląda sprawa z Kabaretem Starszych Panów, jego późniejszym wznowieniem i „przerobieniem”: ważne, że późniejszy KSP trafił do książki mimo wątpliwości w procesie redakcji – chociaż bazuje na sprawdzonych pomysłach, ma też mnóstwo nowych żartów. Inaczej również rzecz się ma z „Listami”. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że Jeremi Przybora dość często korzystał z własnych żartów, przerabiając je i doszlifowując. Tak zresztą jest z „Kwitnącymi szczeblami” i „Zupełnie inną historią – zaznaczonymi jako teksty niepublikowane dotąd, chociaż w tomiku „Miłość do magister Biodrowicz” funkcjonują one jako „Dwóch mężczyzn szło drogą służbową” i „Dorota”, więc motywy z nich będą znane uważnym czytelnikom. Faktem jest też, że dotarcie do książkowych wydań KSP i KjSP (w bibliotekach) lub do nagrań jest łatwiejsze niż w przypadku „Eterka”. Rzecz ma się inaczej przy „Listach z podróży”: to miniaturki dla Jeremiego Przybory bardzo charakterystyczne, nawet w wersji książkowej wznawiane – ale nie kojarzone tak od razu ze Starszym Panem. Tymczasem w „Listach” Przybora wspaniale pokazuje siłę swojego humoru. Do tomu dołączone zostały również słuchowiska w ogóle nieznane, a czerpiące z innych pokładów komizmu niż KSP. Dzięki temu czytelnicy sprawdzić mogą różne metody wywoływania śmiechu i wreszcie w pełni docenić Przyborę jako autora tekstów humorystycznych, a nie tylko twórcę Kabaretu Starszych Panów.
Cieszy fakt, że ta książka się ukazała, cieszy też, że będzie mieć dalszy ciąg. Nawet jeśli agitacyjne żarty już przebrzmiały, twórczość Jeremiego Przybory jest ciekawa od strony literackiej. A przecież stale obecny jest tu nonsens, który się nie starzeje i nie podlega modom. Starszy Pan B w galerii dziwnych postaci szukał ucieczki od zwyczajnych problemów. Jego utwory przepełnione są dobrotliwym uśmiechem i spokojem, a to i dzisiejsi czytelnicy docenią.
Powrót do absurdu
Nareszcie. Już nie trzeba będzie szukać książek Jeremiego Przybory na zakurzonych półkach antykwariatów ani w wydawnictwach-efemerydach. Nareszcie też będzie można bez większego trudu wychować nowych miłośników tej poetycko-absurdalnej twórczości. Ukazała się bowiem książka monumentalna, pierwszy tom „Dzieł (niemal) wszystkich” Jeremiego Przybory – liczący ponad tysiąc stron. A to oznacza ponad tysiąc stron lirycznych żartów i satyry (przeważnie obyczajowej, ale i uwarunkowana politycznie się znajdzie). I jedyne pytanie, które się w związku z tym pojawia, brzmi: dlaczego tak późno? Przybora przez lata funkcjonował jako autor niemal mityczny – odwoływali się do niego wszyscy, którym nie w smak są poszukiwania dzisiejszych artystów kabaretowych – „to nie to, co Kabaret Starszych Panów” można było rzucać kompletnie bez znajomości tematu. Z drugiej strony żaden przegląd piosenki aktorskiej nie może się obejść bez kolejnych aranżacji znakomitych i niewyobrażalnie trudnych utworów Pana B. Czasami nawet zupełnie przypadkowi ludzie spoza kręgu odbiorców „mówią Przyborą” – posługują się hasłami, które weszły do języka potocznego.
W pierwszym tomie „Dzieł (niemal) wszystkich” mieszczą się utwory pisane na scenę i do radia: nieśmiertelny „Eterek”, Kabaret Starszych Panów oraz Kabaret jeszcze Starszych Panów i słuchowiska nieznane czytelnikom do tej pory, bo niewydane drukiem. Nie ma w tym zestawie pomysłów z Teatru Niedużego ani z „Miłości do magister Biodrowicz”, również „dramatycznych” w formie – pojawiają się za to, jakby w charakterze odpoczynku od ról i głosów, „Listy z podróży” – połączone choćby z KSP przez obecność autora i „przyjaciela”, wiernego towarzysza mikroskopijnych podróży, dowcipne miniaturki prozą. Kolejny tom zapowiada więc przewagę opowiadań i monologów, choć mają się w nim pojawić także piosenki.
Teksty Przybory zostały opatrzone bardzo krótkimi komentarzami Kota Przybory i Teresy Drozdy, pojawia się tu też lingwistyczna zabawa Stanisława Barańczaka. Raz głos zabiera Arnold Mostowicz (przedruk tekstu krytycznego z 1970 roku), a raz – sam Jeremi Przybora (fragmenty rozmowy z 1995). Także wyjaśniające przypisy ograniczone są do minimum, tak, żeby móc cieszyć się tą literaturą bez przeszkód i bez poczucia obcowania z utworami stłamszonymi przez opracowanie krytyczne. Tu wyjaśnienie aluzji politycznej, tam rozwinięcie skrótu – i już, lekko, jak w samych tekstach (i ich pierwotnych wydaniach). Utworów satyrycznych zresztą nie można podawać inaczej, a Przybora, wbrew temu, co sam o sobie mówił, poza rolą humorysty pełni również funkcję satyryka. Widać to po latach, chociaż część aluzji wyblakła i przestała wzbudzać reakcje społeczeństwa.
Największym zaskoczeniem po latach będzie podwojenie objętości „Eterka”; Pod koniec lat 50. ukazała się książka „Spacerek przez Eterek” z kilkoma wybranymi audycjami prezentującymi Mundzia, Eufemię i profesora Pęduszko w różnych życiowych sytuacjach (a to kolacja wigilijna, a to starania o mieszkanie). Teraz czytelnicy mogą rozwinąć wyobrażenia o codzienności tej przedziwnej kompanii. Widać, że do druku autor przeznaczył kiedyś teksty najbardziej wyraziste i charakterystyczne, ale też najostrzej komentujące sytuację społeczną – lecz w dodanych teraz „Eterkach” znajdzie się sporo delikatnych żartów i pomysłów wartych uwagi. W „Eterku” na pierwszy plan wysuwa się absurdalna łagodność bohaterów i ich nieprzystosowanie do rzeczywistości. Troje przyjaciół musi dopiero wypracować sobie spryt i umiejętność przetrwania w środowisku, w którym grzeczność i kultura nie stanowią żadnych wartości. „Eterek” zderza inteligencję z tłumem, ale śmieje się z wszystkich – i z życiowo nieprzystosowanego profesora, i z typów spod ciemnej gwiazdy, które wydają się nie do pokonania.
Inaczej wygląda sprawa z Kabaretem Starszych Panów, jego późniejszym wznowieniem i „przerobieniem”: ważne, że późniejszy KSP trafił do książki mimo wątpliwości w procesie redakcji – chociaż bazuje na sprawdzonych pomysłach, ma też mnóstwo nowych żartów. Inaczej również rzecz się ma z „Listami”. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że Jeremi Przybora dość często korzystał z własnych żartów, przerabiając je i doszlifowując. Tak zresztą jest z „Kwitnącymi szczeblami” i „Zupełnie inną historią – zaznaczonymi jako teksty niepublikowane dotąd, chociaż w tomiku „Miłość do magister Biodrowicz” funkcjonują one jako „Dwóch mężczyzn szło drogą służbową” i „Dorota”, więc motywy z nich będą znane uważnym czytelnikom. Faktem jest też, że dotarcie do książkowych wydań KSP i KjSP (w bibliotekach) lub do nagrań jest łatwiejsze niż w przypadku „Eterka”. Rzecz ma się inaczej przy „Listach z podróży”: to miniaturki dla Jeremiego Przybory bardzo charakterystyczne, nawet w wersji książkowej wznawiane – ale nie kojarzone tak od razu ze Starszym Panem. Tymczasem w „Listach” Przybora wspaniale pokazuje siłę swojego humoru. Do tomu dołączone zostały również słuchowiska w ogóle nieznane, a czerpiące z innych pokładów komizmu niż KSP. Dzięki temu czytelnicy sprawdzić mogą różne metody wywoływania śmiechu i wreszcie w pełni docenić Przyborę jako autora tekstów humorystycznych, a nie tylko twórcę Kabaretu Starszych Panów.
Cieszy fakt, że ta książka się ukazała, cieszy też, że będzie mieć dalszy ciąg. Nawet jeśli agitacyjne żarty już przebrzmiały, twórczość Jeremiego Przybory jest ciekawa od strony literackiej. A przecież stale obecny jest tu nonsens, który się nie starzeje i nie podlega modom. Starszy Pan B w galerii dziwnych postaci szukał ucieczki od zwyczajnych problemów. Jego utwory przepełnione są dobrotliwym uśmiechem i spokojem, a to i dzisiejsi czytelnicy docenią.
poniedziałek, 28 grudnia 2015
Marcin Brykczyński, Artur Nowicki: Opowiem ci, mamo... co robią auta
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Na szosie
Samochody to pasja wielu kilkulatków, naturalne więc było pojawienie się w kartonowej serii Opowiem ci, mamo książeczki o pojazdach. Artur Nowicki narysował to, co dziać się może na ulicach, a Marcin Brykczyński dołożył do tego rymowane komentarze i polecenia dla odbiorców. Tak powstała publikacja „Opowiem ci, mamo… co robią auta” – dla fanów motoryzacji. Przewodnikiem po trasach jest… Maluch. Samochód może trochę zapomniany, a dla młodego pokolenia już właściwie egzotyczny, rozgląda się uważnie, żeby dowiedzieć się, dlaczego ulice się korkują, jakie pojazdy przydają się na wsi, co dzieje się podczas kraksy lub wypadku. Zagląda do warsztatu, na parking i do salonu samochodowego. Sprawdza nawet, co dzieje się na granicy lub na rajdzie. Sytuację na ulicy zmieniają warunki pogodowe i znaki – Maluch, przewodnik po świecie motoryzacji, dobrze nawet tam, gdzie powstaje nowa droga. Nowicki bez przerwy zmienia zatem sytuacje i scenki, żeby pokazać dzieciom jak najwięcej ciekawostek. Każda rozkładówka staje się bowiem pretekstem do opowiadania o zaobserwowanych wydarzeniach. Mali odbiorcy z przejęciem sprawdzać będą, co słychać u bohaterów szos i to nawet bez podpowiedzi Brykczyńskiego. Tym bardziej zaangażują się w prezentowane scenki, że na początku Nowicki proponuje samochodowy absurd: pojazdy zachowują się jak ludzie i budzą śmiech przez takie skojarzenia: jeden leży z książką, inny chowa się za krzakiem, kolejne grają w karty czy fotografują fontannę. Później oczywiście robi się normalnie, ale oryginalny początek rozśmieszy dzieci i zaprosi je do lektury.
Jednak Artur Nowicki nie rezygnuje z humoru, przynajmniej w mikroskali. Pozostawia samochodom „ludzkie” miny, personifikuje bohaterów, przez co dzieci będą się im uważniej przyglądać. Teraz auta mogą wyrażać różne emocje – a to stanie się kolejnym tematem do opowiadania. Maluchy mogą się zastanawiać, kto i czym się zmęczył, co kogo bawi – i przenosić uczucia na zabawkowe pojazdy (bo takie wrażenie sprawiają maszyny z kart tej książki). Auta są, rzecz jasna, kolorowe, a chociaż Artur Nowicki unika wrażenia pstrokacizny czy chaosu, uniemożliwia szybką ocenę sytuacji. Te ilustracje trzeba oglądać po kawałku, stopniowo odkrywać relacje i stany postaci. Nie ma tu – dla ułatwienia – ludzi – to auta zajmują się wszystkim, od pomocy na drodze po prace w warsztacie, co przypomina o bajkowości świata i o wkraczaniu w perspektywę dziecięcej wyobraźni. Dzieci będą się zastanawiać, co robią auta – i ćwiczyć na książeczce sztukę opowiadania. Marcin Brykczyński nie omawia w swoich rymowankach wszystkiego. Wskazuje drobne elementy, wyznacza zadania do wykonania lub zajęcia dla małych czytelników, ale nie jest tak spostrzegawczy jak dzieci. To oznacza, że sporo tajemnic czeka na odkrycie, a kilkulatków autor nie wyręcza w tropieniu zagadek. Brykczyński powraca tu – niestety – do najsłabszego swojego rymowania (ze współbrzmieniami gramatycznymi czy wymuszonymi), co wprawdzie dzieci razić nie będzie, ale dorosłym świadomym rymotwórczego warsztatu trochę zwarzy humory. Zdarza się jednak i tak, że Brykczyński w tekście zwraca uwagę na nowości dla dzieci – warto wtedy iść jego tropem, odkryć, o czym pisze i wzbogacić wiedzę o pojazdach. Tu autor zdecydował się także na rymowanie zadań z wybranych rozkładówek – przez co nie ma granicy między podstawową narracją bajki a rozkładówkami „ćwiczeniowymi”. Dzieci się tym na pewno nie zmartwią. „Opowiem ci, mamo… co robią auta” to książka, która będzie pozycją obowiązkową dla kilkuletnich chłopców.
Na szosie
Samochody to pasja wielu kilkulatków, naturalne więc było pojawienie się w kartonowej serii Opowiem ci, mamo książeczki o pojazdach. Artur Nowicki narysował to, co dziać się może na ulicach, a Marcin Brykczyński dołożył do tego rymowane komentarze i polecenia dla odbiorców. Tak powstała publikacja „Opowiem ci, mamo… co robią auta” – dla fanów motoryzacji. Przewodnikiem po trasach jest… Maluch. Samochód może trochę zapomniany, a dla młodego pokolenia już właściwie egzotyczny, rozgląda się uważnie, żeby dowiedzieć się, dlaczego ulice się korkują, jakie pojazdy przydają się na wsi, co dzieje się podczas kraksy lub wypadku. Zagląda do warsztatu, na parking i do salonu samochodowego. Sprawdza nawet, co dzieje się na granicy lub na rajdzie. Sytuację na ulicy zmieniają warunki pogodowe i znaki – Maluch, przewodnik po świecie motoryzacji, dobrze nawet tam, gdzie powstaje nowa droga. Nowicki bez przerwy zmienia zatem sytuacje i scenki, żeby pokazać dzieciom jak najwięcej ciekawostek. Każda rozkładówka staje się bowiem pretekstem do opowiadania o zaobserwowanych wydarzeniach. Mali odbiorcy z przejęciem sprawdzać będą, co słychać u bohaterów szos i to nawet bez podpowiedzi Brykczyńskiego. Tym bardziej zaangażują się w prezentowane scenki, że na początku Nowicki proponuje samochodowy absurd: pojazdy zachowują się jak ludzie i budzą śmiech przez takie skojarzenia: jeden leży z książką, inny chowa się za krzakiem, kolejne grają w karty czy fotografują fontannę. Później oczywiście robi się normalnie, ale oryginalny początek rozśmieszy dzieci i zaprosi je do lektury.
Jednak Artur Nowicki nie rezygnuje z humoru, przynajmniej w mikroskali. Pozostawia samochodom „ludzkie” miny, personifikuje bohaterów, przez co dzieci będą się im uważniej przyglądać. Teraz auta mogą wyrażać różne emocje – a to stanie się kolejnym tematem do opowiadania. Maluchy mogą się zastanawiać, kto i czym się zmęczył, co kogo bawi – i przenosić uczucia na zabawkowe pojazdy (bo takie wrażenie sprawiają maszyny z kart tej książki). Auta są, rzecz jasna, kolorowe, a chociaż Artur Nowicki unika wrażenia pstrokacizny czy chaosu, uniemożliwia szybką ocenę sytuacji. Te ilustracje trzeba oglądać po kawałku, stopniowo odkrywać relacje i stany postaci. Nie ma tu – dla ułatwienia – ludzi – to auta zajmują się wszystkim, od pomocy na drodze po prace w warsztacie, co przypomina o bajkowości świata i o wkraczaniu w perspektywę dziecięcej wyobraźni. Dzieci będą się zastanawiać, co robią auta – i ćwiczyć na książeczce sztukę opowiadania. Marcin Brykczyński nie omawia w swoich rymowankach wszystkiego. Wskazuje drobne elementy, wyznacza zadania do wykonania lub zajęcia dla małych czytelników, ale nie jest tak spostrzegawczy jak dzieci. To oznacza, że sporo tajemnic czeka na odkrycie, a kilkulatków autor nie wyręcza w tropieniu zagadek. Brykczyński powraca tu – niestety – do najsłabszego swojego rymowania (ze współbrzmieniami gramatycznymi czy wymuszonymi), co wprawdzie dzieci razić nie będzie, ale dorosłym świadomym rymotwórczego warsztatu trochę zwarzy humory. Zdarza się jednak i tak, że Brykczyński w tekście zwraca uwagę na nowości dla dzieci – warto wtedy iść jego tropem, odkryć, o czym pisze i wzbogacić wiedzę o pojazdach. Tu autor zdecydował się także na rymowanie zadań z wybranych rozkładówek – przez co nie ma granicy między podstawową narracją bajki a rozkładówkami „ćwiczeniowymi”. Dzieci się tym na pewno nie zmartwią. „Opowiem ci, mamo… co robią auta” to książka, która będzie pozycją obowiązkową dla kilkuletnich chłopców.
niedziela, 27 grudnia 2015
Anna Ficner-Ogonowska: Czas pokaże
Znak, Kraków 2015.
Wolno kochać
W tomie „Czas pokaże” Anna Ficner-Ogonowska dostarcza swoim wiernym fankom kolejnej miłosnej historii wyizolowanej i oczyszczonej ze zbędnych życiowych składników, pokazując tym samym, że nie interesują jej pełne dramaturgii fabuły, a jedynie wątek miłosny. W tej książce pojawiają się dwie bohaterki – Nela, niezbyt atrakcyjna dziewczyna, która wie, że tylko dzięki ciężkiej pracy zdoła osiągnąć coś w życiu (i finansowo wspomóc liczne rodzeństwo) oraz Julka, typ młodszej siostry: niezbyt odpowiedzialna, niezbyt pracowita, za to wiele oczekująca od życia. Nela poza kompleksami i pragmatycznością nie ma wad, Julka bez przerwy podpada wiecznie niezadowolonej matce i w portrecie okazuje się bardziej żywa niż jej idealna najlepsza przyjaciółka. Te bohaterki Ficner-Ogonowska prezentuje bardzo dokładnie, odwlekając właściwy moment rozpoczęcia historii.
A we właściwym momencie pojawia się przystojny ordynator, Łukasz, którego dziewczyny poznają, gdy decydują się na wolontariat. Bawią się w szpitalu z chorymi dziećmi, a Nela ukradkiem wzdycha do dużo starszego mężczyzny. Tym razem to Julka musi być głosem rozsądku i wybić przyjaciółce z głowy bezsensowne zauroczenie. Nie wie jeszcze, że sama zadurzy się w Łukaszu. Anna Ficner-Ogonowska stawia tu na coraz bardziej akceptowany związek, daje bohaterkom prawo do szczęścia mimo wszystko. Taki wybór umożliwia jej kolejne fabularne uproszczenia: autorka nie musi szukać przeszkód dla tej miłości: płyną one prosto z bohaterów. Sytuację odrobinę komplikuje fakt, że mama Julki jest osobą apodyktyczną i nader chętnie ocenia innych (co znajdzie swoje wytłumaczenie w rodzinnym sekrecie). Innych barier nie ma, bo Ficner-Ogonowska woli się skupiać na sednie uczuć, na prostych gestach i roztrząsaniu tego, co się wydarzyło. Długo rozpamiętuje każdy drobiazg, jakby chciała budować napięcie – a przecież i tak wiadomo, że majaczący na horyzoncie romans musi w końcu zaistnieć. Być może dlatego autorka nie dawkuje napięcia, a analizuje każdy krok Julki, tak po prostu.
Znów w tomie „Czas pokaże” dochodzi do głosu raczej męcząca, a na pewno nieuzasadniona w żaden sposób maniera pomijania podmiotu: jeśli zdanie odnosi się do Julki, trzeba się będzie tego domyślić, nawet jeśli poprzednie dotyczyło innej postaci. Długo nie wiadomo w ogóle, jak ta bohaterka ma na imię. Nie mówiąc już o tym, że przy nagłych zmianach podmiotu pojawiają się komiczne zbitki fraz, nie do uratowania nawet w oczach życzliwych czytelniczek. Nie da się potraktować tego jako indywidualnej cechy stylu – to utrudnienie niepotrzebnie szatkujące lekturę. Autorka jednak mocno w nie wierzy i stosuje, kiedy tylko chce.
„Czas pokaże” to powieść bardzo niespieszna. Nie ma tu ani katalizatorów akcji, ani pomysłów na jej urozmaicenie. Ficner-Ogonowska zatrzymuje się na pojedynczych rysach osobowości postaci i przypomina je co jakiś czas bez modyfikowania czy rozwoju. Tu nikt się nie zmieni, nawet poszczególne przeżycia nie wiążą się ze sobą i nie wpływają na siebie – a przecież powinny, jeśli autorka chce imitować życiowe historie miłosne (sądząc z tempa książki – chce). „Czas pokaże” to powieść rozgrywająca się na ponad siedmiuset stronach, ale streścić ją można w kilku prostych zdaniach. Ficner-Ogonowska stawia po prostu na analizę sytuacji, próbuje czerpać przyjemność z powolnego rozpatrywania oczywistej relacji. Z tego też względu nie jest to powieść dla wszystkich – jedynie dla odbiorczyń, których nie znudzą historie przewidywalnie rozbierane na czynniki pierwsze. Dla idealistek spragnionych opowieści o ziszczonej baśni. Tu najważniejsza jest miłość, bez względu na to, co czas pokaże. Anna Ficner-Ogonowska nie koncentruje się na akcji, a na sferze emocji, nic więcej jej nie interesuje, co należy wziąć pod uwagę przy wyborze czytadła.
Wolno kochać
W tomie „Czas pokaże” Anna Ficner-Ogonowska dostarcza swoim wiernym fankom kolejnej miłosnej historii wyizolowanej i oczyszczonej ze zbędnych życiowych składników, pokazując tym samym, że nie interesują jej pełne dramaturgii fabuły, a jedynie wątek miłosny. W tej książce pojawiają się dwie bohaterki – Nela, niezbyt atrakcyjna dziewczyna, która wie, że tylko dzięki ciężkiej pracy zdoła osiągnąć coś w życiu (i finansowo wspomóc liczne rodzeństwo) oraz Julka, typ młodszej siostry: niezbyt odpowiedzialna, niezbyt pracowita, za to wiele oczekująca od życia. Nela poza kompleksami i pragmatycznością nie ma wad, Julka bez przerwy podpada wiecznie niezadowolonej matce i w portrecie okazuje się bardziej żywa niż jej idealna najlepsza przyjaciółka. Te bohaterki Ficner-Ogonowska prezentuje bardzo dokładnie, odwlekając właściwy moment rozpoczęcia historii.
A we właściwym momencie pojawia się przystojny ordynator, Łukasz, którego dziewczyny poznają, gdy decydują się na wolontariat. Bawią się w szpitalu z chorymi dziećmi, a Nela ukradkiem wzdycha do dużo starszego mężczyzny. Tym razem to Julka musi być głosem rozsądku i wybić przyjaciółce z głowy bezsensowne zauroczenie. Nie wie jeszcze, że sama zadurzy się w Łukaszu. Anna Ficner-Ogonowska stawia tu na coraz bardziej akceptowany związek, daje bohaterkom prawo do szczęścia mimo wszystko. Taki wybór umożliwia jej kolejne fabularne uproszczenia: autorka nie musi szukać przeszkód dla tej miłości: płyną one prosto z bohaterów. Sytuację odrobinę komplikuje fakt, że mama Julki jest osobą apodyktyczną i nader chętnie ocenia innych (co znajdzie swoje wytłumaczenie w rodzinnym sekrecie). Innych barier nie ma, bo Ficner-Ogonowska woli się skupiać na sednie uczuć, na prostych gestach i roztrząsaniu tego, co się wydarzyło. Długo rozpamiętuje każdy drobiazg, jakby chciała budować napięcie – a przecież i tak wiadomo, że majaczący na horyzoncie romans musi w końcu zaistnieć. Być może dlatego autorka nie dawkuje napięcia, a analizuje każdy krok Julki, tak po prostu.
Znów w tomie „Czas pokaże” dochodzi do głosu raczej męcząca, a na pewno nieuzasadniona w żaden sposób maniera pomijania podmiotu: jeśli zdanie odnosi się do Julki, trzeba się będzie tego domyślić, nawet jeśli poprzednie dotyczyło innej postaci. Długo nie wiadomo w ogóle, jak ta bohaterka ma na imię. Nie mówiąc już o tym, że przy nagłych zmianach podmiotu pojawiają się komiczne zbitki fraz, nie do uratowania nawet w oczach życzliwych czytelniczek. Nie da się potraktować tego jako indywidualnej cechy stylu – to utrudnienie niepotrzebnie szatkujące lekturę. Autorka jednak mocno w nie wierzy i stosuje, kiedy tylko chce.
„Czas pokaże” to powieść bardzo niespieszna. Nie ma tu ani katalizatorów akcji, ani pomysłów na jej urozmaicenie. Ficner-Ogonowska zatrzymuje się na pojedynczych rysach osobowości postaci i przypomina je co jakiś czas bez modyfikowania czy rozwoju. Tu nikt się nie zmieni, nawet poszczególne przeżycia nie wiążą się ze sobą i nie wpływają na siebie – a przecież powinny, jeśli autorka chce imitować życiowe historie miłosne (sądząc z tempa książki – chce). „Czas pokaże” to powieść rozgrywająca się na ponad siedmiuset stronach, ale streścić ją można w kilku prostych zdaniach. Ficner-Ogonowska stawia po prostu na analizę sytuacji, próbuje czerpać przyjemność z powolnego rozpatrywania oczywistej relacji. Z tego też względu nie jest to powieść dla wszystkich – jedynie dla odbiorczyń, których nie znudzą historie przewidywalnie rozbierane na czynniki pierwsze. Dla idealistek spragnionych opowieści o ziszczonej baśni. Tu najważniejsza jest miłość, bez względu na to, co czas pokaże. Anna Ficner-Ogonowska nie koncentruje się na akcji, a na sferze emocji, nic więcej jej nie interesuje, co należy wziąć pod uwagę przy wyborze czytadła.
sobota, 26 grudnia 2015
Julian Tuwim: Słoń Trąbalski
Muza SA, Warszawa 2015.
Pierwsza czytanka
Wydań z wierszami Juliana Tuwima dla dzieci było już mnóstwo i zapewne każde dziecko ma swoją ulubioną książeczkę, do której często wraca. W cyklu Muzeum Książki Dziecięcej poleca ukazał się w Muzie spory tomik „Słoń Trąbalski”, zawierający kilka znanych wszystkim utworów oraz klasyczne już ilustracje Ignacego Witza. Ten sentymentalny dla pokolenia dziadków powrót do tradycji literatury czwartej to prezent dla dzisiejszych kilkulatków – szansa na porównanie zmieniających się w grafice mód. Najmłodsi dostaną tu – obok wpadających w ucho tekstów – także rysunki, do jakich prawdopodobnie nie są przyzwyczajeni: proste, wolne od przesłodzenia, ale też wymowne.
„Słoń Trąbalski” pod względem tekstowym to wybór, który nie pozostawia wątpliwości. Jest tu kilkanaście bajek bardzo znanych – w tym tytułowa o zapominalskim zwierzęciu. Powróci tu Murzynek Bambo, Głupi Gabryś, Grześ Kłamczuch, Dyzio Marzyciel czy babcia z kurką złotopiórką. Ci bohaterowie od dawna są towarzyszami dziecięcych zabaw i postaciami stale obecnymi w kulturze, nawet po wyjściu z wieku dziecięcego. Można tu przeczytać o pstryczku elektryczku, o abecadle i o tańcu domowych sprzętów. Tuwim prezentuje się tu jako autor absurdalnych skojarzeń – jak w bajce o trzech kaczuszkach. Językowe zawiłości z kolei pokazuje „Figielek”. Są też utwory z nieco innej poetyki – „Wszyscy dla wszystkich” czy „Stół”, więc najmłodsi zyskają przegląd zróżnicowanych tematów i ich realizacji. Szybko odnajdą się w proponowanym przez Tuwima świecie lingwistyczno-wyobraźniowych popisów i nonsensu. Niemal każdy z tych utworów dorośli znają na pamięć, niemal każdy stał się hitem literatury czwartej i funkcjonuje w niej do dzisiaj. Mało tego: część z tych bajek przeszła – we fragmentach – do języka potocznego i funkcjonuje jako zbiór odsyłaczy. Tylko dzieci mogą odkrywać zalety tego tomiku z pierwszym, naiwnym zachwytem. Nie rozczarują się, bo i Tuwim wybrzmiewa ponadczasowo, przynosząc maluchom wiele radości i oryginalnych skojarzeń, a także – pożywkę dla fantazji, bo któż by nie chciał udać się w podniebną podróż aeroplanem czy poskakać na skakance na przekór dorosłym. Tuwim i dzisiaj uczy dzieci abstrakcyjnego myślenia, a robi to w sposób mistrzowski i zupełnie poza modnymi obecnie pedagogicznymi tendencjami. On przede wszystkim bawi.
Ilustracje Ignacego Witza sięgają… 1947 roku i są najlepszym dowodem na to, że klasyka wciąż pozostaje żywa. Witz koncentruje się na detalach, nie tworzy rysunkowych pejzaży, jakby nie zamierzał wyręczać dzieci w wymyślaniu rzeczywistości dla kolejnych bohaterów. Taki wybór pozwala mu też ominąć pułapki polegające na zderzaniu światów: Witz nie ma problemu z niespójnością graficzną. Nie przeszkadza mu to w uruchamianiu komizmu absurdu, obok motywów realistycznych. Bajkowość akcentuje tu ilustrator pomysłami w obrębie stylu: bohaterowie mogą być wypełniani rozmaitymi deseniami, lub utrzymani w jednej tonacji kolorystycznej. Posługuje się Witz czasem symbolami, zwykle stawia na kształty tworzone z plam koloru, pozbawione za to konturów. To rzadko spotykane w modzie na grafiki komiksowe – ale też pełne uroku, w sam raz dla odbiorców zmęczonych już ilustratorskimi i komputerowymi popisami.
„Słoń Trąbalski” to publikacja, która reklamy nie potrzebuje – na księgarskich ladach wyróżniać się będzie formatem oraz ilustratorską ascezą. Część dorosłych zdecyduje się na zakup tego właśnie wydania ze względu na książkowe sentymenty, część – na możliwość kształtowania gustu najmłodszego pokolenia. A że Juliana Tuwima w biblioteczce żadnego dziecka zabraknąć nie może, warto zwrócić uwagę na tę edycję i powrócić do pierwszej wersji graficznej interpretacji bajek. Tomik do czytania i do oglądania dla całych pokoleń powraca po wielu latach i znów cieszyć się będzie uznaniem wszystkich, którzy nie lubią brokatowych i landrynkowych ozdób w książeczkach dla dzieci.
Pierwsza czytanka
Wydań z wierszami Juliana Tuwima dla dzieci było już mnóstwo i zapewne każde dziecko ma swoją ulubioną książeczkę, do której często wraca. W cyklu Muzeum Książki Dziecięcej poleca ukazał się w Muzie spory tomik „Słoń Trąbalski”, zawierający kilka znanych wszystkim utworów oraz klasyczne już ilustracje Ignacego Witza. Ten sentymentalny dla pokolenia dziadków powrót do tradycji literatury czwartej to prezent dla dzisiejszych kilkulatków – szansa na porównanie zmieniających się w grafice mód. Najmłodsi dostaną tu – obok wpadających w ucho tekstów – także rysunki, do jakich prawdopodobnie nie są przyzwyczajeni: proste, wolne od przesłodzenia, ale też wymowne.
„Słoń Trąbalski” pod względem tekstowym to wybór, który nie pozostawia wątpliwości. Jest tu kilkanaście bajek bardzo znanych – w tym tytułowa o zapominalskim zwierzęciu. Powróci tu Murzynek Bambo, Głupi Gabryś, Grześ Kłamczuch, Dyzio Marzyciel czy babcia z kurką złotopiórką. Ci bohaterowie od dawna są towarzyszami dziecięcych zabaw i postaciami stale obecnymi w kulturze, nawet po wyjściu z wieku dziecięcego. Można tu przeczytać o pstryczku elektryczku, o abecadle i o tańcu domowych sprzętów. Tuwim prezentuje się tu jako autor absurdalnych skojarzeń – jak w bajce o trzech kaczuszkach. Językowe zawiłości z kolei pokazuje „Figielek”. Są też utwory z nieco innej poetyki – „Wszyscy dla wszystkich” czy „Stół”, więc najmłodsi zyskają przegląd zróżnicowanych tematów i ich realizacji. Szybko odnajdą się w proponowanym przez Tuwima świecie lingwistyczno-wyobraźniowych popisów i nonsensu. Niemal każdy z tych utworów dorośli znają na pamięć, niemal każdy stał się hitem literatury czwartej i funkcjonuje w niej do dzisiaj. Mało tego: część z tych bajek przeszła – we fragmentach – do języka potocznego i funkcjonuje jako zbiór odsyłaczy. Tylko dzieci mogą odkrywać zalety tego tomiku z pierwszym, naiwnym zachwytem. Nie rozczarują się, bo i Tuwim wybrzmiewa ponadczasowo, przynosząc maluchom wiele radości i oryginalnych skojarzeń, a także – pożywkę dla fantazji, bo któż by nie chciał udać się w podniebną podróż aeroplanem czy poskakać na skakance na przekór dorosłym. Tuwim i dzisiaj uczy dzieci abstrakcyjnego myślenia, a robi to w sposób mistrzowski i zupełnie poza modnymi obecnie pedagogicznymi tendencjami. On przede wszystkim bawi.
Ilustracje Ignacego Witza sięgają… 1947 roku i są najlepszym dowodem na to, że klasyka wciąż pozostaje żywa. Witz koncentruje się na detalach, nie tworzy rysunkowych pejzaży, jakby nie zamierzał wyręczać dzieci w wymyślaniu rzeczywistości dla kolejnych bohaterów. Taki wybór pozwala mu też ominąć pułapki polegające na zderzaniu światów: Witz nie ma problemu z niespójnością graficzną. Nie przeszkadza mu to w uruchamianiu komizmu absurdu, obok motywów realistycznych. Bajkowość akcentuje tu ilustrator pomysłami w obrębie stylu: bohaterowie mogą być wypełniani rozmaitymi deseniami, lub utrzymani w jednej tonacji kolorystycznej. Posługuje się Witz czasem symbolami, zwykle stawia na kształty tworzone z plam koloru, pozbawione za to konturów. To rzadko spotykane w modzie na grafiki komiksowe – ale też pełne uroku, w sam raz dla odbiorców zmęczonych już ilustratorskimi i komputerowymi popisami.
„Słoń Trąbalski” to publikacja, która reklamy nie potrzebuje – na księgarskich ladach wyróżniać się będzie formatem oraz ilustratorską ascezą. Część dorosłych zdecyduje się na zakup tego właśnie wydania ze względu na książkowe sentymenty, część – na możliwość kształtowania gustu najmłodszego pokolenia. A że Juliana Tuwima w biblioteczce żadnego dziecka zabraknąć nie może, warto zwrócić uwagę na tę edycję i powrócić do pierwszej wersji graficznej interpretacji bajek. Tomik do czytania i do oglądania dla całych pokoleń powraca po wielu latach i znów cieszyć się będzie uznaniem wszystkich, którzy nie lubią brokatowych i landrynkowych ozdób w książeczkach dla dzieci.
piątek, 25 grudnia 2015
Patrycja Zarawska: Benek i spółka
Dwie Siostry, Warszawa 2015.
Dziewięciolatek
Benek (właściwie Beniamin, ale chłopiec musi jakoś radzić sobie w życiu mimo fantazji rodziców przy wyborze imion dla potomstwa) to kolejny literacki bohater, który o swoich przygodach opowiadać chce samodzielnie. Patrycja Zarawska wciela się w narracji w kilkulatka z różnym skutkiem, czasami bywa bardzo przekonująca jako dziecięcy opowiadacz, czasami będzie budzić wątpliwości – ale zawsze stara się pokazać małym odbiorcom szereg intrygujących ich rozrywek oraz możliwości z życia ucznia. Na początku nawiązuje do hasła „tylko świnie siedzą w kinie” i wyjaśnia bohaterowi, więc i odbiorcom, jego genezę. To sposób na edukowanie dzieci przez sferę rozrywkową: nośny „slogan” nie powinien służyć do obrażania nielubianych kolegów. To również pretekst do przeglądu oferty kulturalno-rozrywkowej. Benek wie, że jego mama nie pochwala szkolnych wyjazdów do multikin na głośne i reklamowane produkcje oraz jedzenie popkornu. Z drugiej strony trudno wymagać od dzieci świadomego i dobrowolnego zachwycania się kinem niszowym, co zresztą klasa Benka dość szybko wykaże. Fiaskiem kończy się też wizyta w teatrze – z nieudacznikami aktorami, z których śmieją się nawet szatniarki. Takie wychowawcze porażki zniechęcają do zapoznawania dzieci z ofertą kulturalną miast. Patrycja Zarawska nie zaprasza do kin lub teatrów dopóki maluchy nie będą na to gotowe, to jest – dopóki bardziej będzie je interesować perspektywa zabawy z kolegami.
Benek doświadcza też innych przygód, niewykraczających poza świat kilkulatków. Sprawdza, czy na kolegach można polegać, odrabia (albo nie…) zadania domowe, chowa po kątach niezjedzone kanapki, co budzi zrozumiały gniew mamy. Z kolei sprawa z „wszawcami” ma uświadomić odbiorcom, że warto się przyłożyć (choć trochę) do nauki ortografii. Tak Zarawska próbuje być pedagogiem i jednocześnie rozbawiać swoich czytelników. Z reguły też rozlicza się z rodzicami zbyt gorliwymi w pomocy pociechom: historia konkursu na najładniejszy lampion czy konkursu rysunkowego pokazuje, jak poważnie niektórzy dorośli traktują dziecięcą rywalizację i jak krzywdzą w ten sposób te maluchy, które liczą na uczciwość. Dorośli zobaczą w tej książeczce dokładnie, co Patrycja Zarawska sądzi o rodzicielskim „wsparciu” w konkursach – świata co prawda to nie zmieni, ale może przygotuje część najmłodszych na życiowe niesprawiedliwości, a kilku rodzicom da do myślenia. A autorka da upust złości na podobne praktyki.
„Benek i spółka” to prosta książeczka, w której wygadany maluch posługuje się już praktycznie młodzieżowym slangiem. Momentami prezentuje słownictwo na wysokim poziomie, sprawia więc, że mali odbiorcy poznają nieco nowych słów – innym razem nie potrafi wyjść poza potocyzmy. I w jednym, i w drugim przypadku wydaje się, jakby podsłuchiwał starszych, za to nie miał własnych językowych przyzwyczajeń. Być może lepiej sprawdziłby się tu styl transparentny, ale można też zrozumieć, że autorka w ten sposób chce urozmaicić proste historie i nadać im lepsze tempo. Benek musi przecież zawalczyć o uwagę odbiorców.
Rozdziały w „Benku i spółce” są dosyć proste i zwykle opatrzone puentującymi komentarzami. Patrycja Zarawska przedstawia w nich typowe elementy dzieciństwa i ozdabia je niespodziankami dla dzieci. Chociaż pisze w imieniu dziewięcioletniego bohatera, nie potrafi pozbyć się „dorosłych” spostrzeżeń i uwag na marginesie narracji. Takie podejście pozwala jej na sugerowanie rodzicom koniecznych zmian, dla dzieci za to może nie mieć znaczenia. „Benek i spółka” to zatem książeczka dość szybka w akcji i niemal modelowa, jeśli chodzi o obrazki z dzieciństwa. Autorka raczej wybiera szczerość i ewentualne delikatne podbarwianie faktów niż budowanie opowieści z wyobraźni. Nie zamierza tylko rozbawiać albo tylko wychowywać, próbuje uśrednić te cele, dodając do nich jeszcze ukryte wskazówki lub zalecenia dla rodziców.
Dziewięciolatek
Benek (właściwie Beniamin, ale chłopiec musi jakoś radzić sobie w życiu mimo fantazji rodziców przy wyborze imion dla potomstwa) to kolejny literacki bohater, który o swoich przygodach opowiadać chce samodzielnie. Patrycja Zarawska wciela się w narracji w kilkulatka z różnym skutkiem, czasami bywa bardzo przekonująca jako dziecięcy opowiadacz, czasami będzie budzić wątpliwości – ale zawsze stara się pokazać małym odbiorcom szereg intrygujących ich rozrywek oraz możliwości z życia ucznia. Na początku nawiązuje do hasła „tylko świnie siedzą w kinie” i wyjaśnia bohaterowi, więc i odbiorcom, jego genezę. To sposób na edukowanie dzieci przez sferę rozrywkową: nośny „slogan” nie powinien służyć do obrażania nielubianych kolegów. To również pretekst do przeglądu oferty kulturalno-rozrywkowej. Benek wie, że jego mama nie pochwala szkolnych wyjazdów do multikin na głośne i reklamowane produkcje oraz jedzenie popkornu. Z drugiej strony trudno wymagać od dzieci świadomego i dobrowolnego zachwycania się kinem niszowym, co zresztą klasa Benka dość szybko wykaże. Fiaskiem kończy się też wizyta w teatrze – z nieudacznikami aktorami, z których śmieją się nawet szatniarki. Takie wychowawcze porażki zniechęcają do zapoznawania dzieci z ofertą kulturalną miast. Patrycja Zarawska nie zaprasza do kin lub teatrów dopóki maluchy nie będą na to gotowe, to jest – dopóki bardziej będzie je interesować perspektywa zabawy z kolegami.
Benek doświadcza też innych przygód, niewykraczających poza świat kilkulatków. Sprawdza, czy na kolegach można polegać, odrabia (albo nie…) zadania domowe, chowa po kątach niezjedzone kanapki, co budzi zrozumiały gniew mamy. Z kolei sprawa z „wszawcami” ma uświadomić odbiorcom, że warto się przyłożyć (choć trochę) do nauki ortografii. Tak Zarawska próbuje być pedagogiem i jednocześnie rozbawiać swoich czytelników. Z reguły też rozlicza się z rodzicami zbyt gorliwymi w pomocy pociechom: historia konkursu na najładniejszy lampion czy konkursu rysunkowego pokazuje, jak poważnie niektórzy dorośli traktują dziecięcą rywalizację i jak krzywdzą w ten sposób te maluchy, które liczą na uczciwość. Dorośli zobaczą w tej książeczce dokładnie, co Patrycja Zarawska sądzi o rodzicielskim „wsparciu” w konkursach – świata co prawda to nie zmieni, ale może przygotuje część najmłodszych na życiowe niesprawiedliwości, a kilku rodzicom da do myślenia. A autorka da upust złości na podobne praktyki.
„Benek i spółka” to prosta książeczka, w której wygadany maluch posługuje się już praktycznie młodzieżowym slangiem. Momentami prezentuje słownictwo na wysokim poziomie, sprawia więc, że mali odbiorcy poznają nieco nowych słów – innym razem nie potrafi wyjść poza potocyzmy. I w jednym, i w drugim przypadku wydaje się, jakby podsłuchiwał starszych, za to nie miał własnych językowych przyzwyczajeń. Być może lepiej sprawdziłby się tu styl transparentny, ale można też zrozumieć, że autorka w ten sposób chce urozmaicić proste historie i nadać im lepsze tempo. Benek musi przecież zawalczyć o uwagę odbiorców.
Rozdziały w „Benku i spółce” są dosyć proste i zwykle opatrzone puentującymi komentarzami. Patrycja Zarawska przedstawia w nich typowe elementy dzieciństwa i ozdabia je niespodziankami dla dzieci. Chociaż pisze w imieniu dziewięcioletniego bohatera, nie potrafi pozbyć się „dorosłych” spostrzeżeń i uwag na marginesie narracji. Takie podejście pozwala jej na sugerowanie rodzicom koniecznych zmian, dla dzieci za to może nie mieć znaczenia. „Benek i spółka” to zatem książeczka dość szybka w akcji i niemal modelowa, jeśli chodzi o obrazki z dzieciństwa. Autorka raczej wybiera szczerość i ewentualne delikatne podbarwianie faktów niż budowanie opowieści z wyobraźni. Nie zamierza tylko rozbawiać albo tylko wychowywać, próbuje uśrednić te cele, dodając do nich jeszcze ukryte wskazówki lub zalecenia dla rodziców.
czwartek, 24 grudnia 2015
Katarzyna Bajerowicz: Opowiem ci, mamo... skąd się bierze miód
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Praca w ulu
„Opowiem ci, mamo, skąd się bierze miód” to kolejna propozycja Katarzyny Bajerowicz, propozycja, która małych i dużych odbiorców jednakowo zachwyci. Chociaż tomik ukazuje się w kartonowej serii książeczek obrazkowych, tekstu jest tu dużo więcej niż zwykle – i więcej jest też rzeczowych wiadomości. Katarzyna Bajerowicz przygląda się pracy pszczół, wyjaśnia, co i dlaczego robią, pokazuje hierarchię w ulu i kolejne działania dyktowane rytmem pór roku. Wielkoformatowe i robiące duże wrażenie ilustracje umożliwiają prześledzenie opisywanych sytuacji. Tu łatwiej niż podczas spacerów dostrzec charakterystyczne zachowania pszczół (i innych owadów), od razu można też dowiedzieć się czegoś na ich temat, za sprawą informacyjnych ramek z rzeczowymi i rozbudowanymi wyjaśnieniami. Jeśli autorka używa fachowych terminów, natychmiast podaje ich znaczenie, uproszczoną definicję czy zabawną wskazówkę, dzięki czemu wiadomość zapadnie dzieciom w pamięć. Sporo tu ciekawostek i faktów, których zwykle rodzice dzieciom nie przekazują – „Skąd się bierze miód” będzie zatem propozycją dla ciekawych świata maluchów. Co ważne, autorka nie zajmuje się – wbrew tytułowi – opisem samej produkcji miodu, zaprzątnięta jest zwyczajami pszczół, nawet tymi niezwiązanymi bezpośrednio z przygotowaniem miodu. Na rozkładówkach, na których zwykle pojawiały się zadania dla dzieci, Katarzyna Bajerowicz przynosi kolejne dawki wiedzy – opowiada, skąd się biorą owoce, opisuje budowę pszczoły czy… proponuje zabawę w pszczelarzy – to ostatnie powinno się bardzo spodobać najmłodszym, bo mało kto wymyśliłby, jak zrobić własny rój i komórki plastrów miodu.
Ilustracje są również ogromną zaletą tomiku. Na każdej przedstawia autorka albo fragment łąki, albo wnętrze ula. Wśród kolorowych kwiatów pojawiają się całe stada owadów – a każde zajęte są czymś innym. Długo można obserwować scenki proponowane przez Bajerowicz – i z niesłabnącym zachwytem. O ile mrówki w pierwszej książce były bajkowe i komiksowe, o tyle tu widnieje bajkowy realizm – żeby dzieciom łatwiej rozpoznawało się kolejne owady. Nie brakuje tu kubeczków i dzbanków na nektar, ale to motyw typowy w książkach dla dzieci, sposób na urozmaicenie pejzażu. Wydaje się, że Katarzyna Bajerowicz jest pszczołami zafascynowana i że jej zachwyt udzieli się odbiorcom. Ma więc tomik poza aspektami edukacyjnymi również i wychowawcze.
Jeśli do tej pory w serii to rymowanki były podstawową narracją, tu stanowią tylko drobny dodatek do całości. Marcin Brykczyński sugeruje w nich uważne śledzenie obrazków, proponuje dodatkowe zabawy (taniec pszczół) i podkreśla wybrane informacje. To rozwiązanie spodoba się zwłaszcza młodym dzieciom, poszukującym zrytmizowanych fraz i współbrzmień – przynosi też namiastkę bajki i rozrywki, a nie tylko lektury pouczającej. Jednak wcale nie jest składnikiem w książce niezbędnym, Katarzyna Bajerowicz poradziłaby sobie i bez takiego wsparcia: tak intrygująco potrafi pisać i rysować. Świat pszczół w jej ujęciu urzeknie każdego – dorosłego i dziecko. Nasza Księgarnia dzięki tej autorce wprowadza do książeczek obrazkowych nową jakość i sprawia, że seria Opowiem ci, mamo zostaje dostrzeżona na rynku wydawniczym. Katarzyna Bajerowicz uczy szacunku dla pszczół, dzieli się fascynacją i zachęca maluchy do uważnego rozglądania się po łąkach. Pozwala zrozumieć zwyczaje pszczół i odpowiada na kilka ważnych pytań. Od tomiku „Skąd się bierze miód” trudno będzie odejść – to publikacja bardzo cenna. Kusi i ciepłym humorem, i precyzją w opisywaniu pszczelich zwyczajów, i przebogatą warstwą graficzną – tym wszystkim, co uwielbia się w literaturze czwartej. Pięknie wydana książka budzi ciekawość świata. Nawet rodzice z przyjemnością zagłębią się w ciekawostki przywoływane przez Katarzynę Bajerowicz.
Praca w ulu
„Opowiem ci, mamo, skąd się bierze miód” to kolejna propozycja Katarzyny Bajerowicz, propozycja, która małych i dużych odbiorców jednakowo zachwyci. Chociaż tomik ukazuje się w kartonowej serii książeczek obrazkowych, tekstu jest tu dużo więcej niż zwykle – i więcej jest też rzeczowych wiadomości. Katarzyna Bajerowicz przygląda się pracy pszczół, wyjaśnia, co i dlaczego robią, pokazuje hierarchię w ulu i kolejne działania dyktowane rytmem pór roku. Wielkoformatowe i robiące duże wrażenie ilustracje umożliwiają prześledzenie opisywanych sytuacji. Tu łatwiej niż podczas spacerów dostrzec charakterystyczne zachowania pszczół (i innych owadów), od razu można też dowiedzieć się czegoś na ich temat, za sprawą informacyjnych ramek z rzeczowymi i rozbudowanymi wyjaśnieniami. Jeśli autorka używa fachowych terminów, natychmiast podaje ich znaczenie, uproszczoną definicję czy zabawną wskazówkę, dzięki czemu wiadomość zapadnie dzieciom w pamięć. Sporo tu ciekawostek i faktów, których zwykle rodzice dzieciom nie przekazują – „Skąd się bierze miód” będzie zatem propozycją dla ciekawych świata maluchów. Co ważne, autorka nie zajmuje się – wbrew tytułowi – opisem samej produkcji miodu, zaprzątnięta jest zwyczajami pszczół, nawet tymi niezwiązanymi bezpośrednio z przygotowaniem miodu. Na rozkładówkach, na których zwykle pojawiały się zadania dla dzieci, Katarzyna Bajerowicz przynosi kolejne dawki wiedzy – opowiada, skąd się biorą owoce, opisuje budowę pszczoły czy… proponuje zabawę w pszczelarzy – to ostatnie powinno się bardzo spodobać najmłodszym, bo mało kto wymyśliłby, jak zrobić własny rój i komórki plastrów miodu.
Ilustracje są również ogromną zaletą tomiku. Na każdej przedstawia autorka albo fragment łąki, albo wnętrze ula. Wśród kolorowych kwiatów pojawiają się całe stada owadów – a każde zajęte są czymś innym. Długo można obserwować scenki proponowane przez Bajerowicz – i z niesłabnącym zachwytem. O ile mrówki w pierwszej książce były bajkowe i komiksowe, o tyle tu widnieje bajkowy realizm – żeby dzieciom łatwiej rozpoznawało się kolejne owady. Nie brakuje tu kubeczków i dzbanków na nektar, ale to motyw typowy w książkach dla dzieci, sposób na urozmaicenie pejzażu. Wydaje się, że Katarzyna Bajerowicz jest pszczołami zafascynowana i że jej zachwyt udzieli się odbiorcom. Ma więc tomik poza aspektami edukacyjnymi również i wychowawcze.
Jeśli do tej pory w serii to rymowanki były podstawową narracją, tu stanowią tylko drobny dodatek do całości. Marcin Brykczyński sugeruje w nich uważne śledzenie obrazków, proponuje dodatkowe zabawy (taniec pszczół) i podkreśla wybrane informacje. To rozwiązanie spodoba się zwłaszcza młodym dzieciom, poszukującym zrytmizowanych fraz i współbrzmień – przynosi też namiastkę bajki i rozrywki, a nie tylko lektury pouczającej. Jednak wcale nie jest składnikiem w książce niezbędnym, Katarzyna Bajerowicz poradziłaby sobie i bez takiego wsparcia: tak intrygująco potrafi pisać i rysować. Świat pszczół w jej ujęciu urzeknie każdego – dorosłego i dziecko. Nasza Księgarnia dzięki tej autorce wprowadza do książeczek obrazkowych nową jakość i sprawia, że seria Opowiem ci, mamo zostaje dostrzeżona na rynku wydawniczym. Katarzyna Bajerowicz uczy szacunku dla pszczół, dzieli się fascynacją i zachęca maluchy do uważnego rozglądania się po łąkach. Pozwala zrozumieć zwyczaje pszczół i odpowiada na kilka ważnych pytań. Od tomiku „Skąd się bierze miód” trudno będzie odejść – to publikacja bardzo cenna. Kusi i ciepłym humorem, i precyzją w opisywaniu pszczelich zwyczajów, i przebogatą warstwą graficzną – tym wszystkim, co uwielbia się w literaturze czwartej. Pięknie wydana książka budzi ciekawość świata. Nawet rodzice z przyjemnością zagłębią się w ciekawostki przywoływane przez Katarzynę Bajerowicz.
Christophe Cazenove, William Maury: Sisters. Podobieństwo rodzinne
Egmont, Warszawa 2015.
Spory
Starsza Wendy i młodsza Marine to dwie siostry, które podbijają świat komiksu. Dziewczyny przeżywają rozmaite i bardzo liczne konflikty, często się z sobą kłócą, ale równie często sobie pomagają. Wykorzystują rozmaite fotele, żeby przechytrzyć drugą stronę – albo tę wścibską, albo tę nieprzychylnie nastawioną do kolejnego pomysłu. I sprawiają, że przy lekturze każdy się uśmiechnie. Autorzy cyklu Sisters, Christopher Cazenove oraz William Maury, wykazują się niezłym zmysłem obserwacji i znajomością stereotypów oraz praw satyry przy konstruowaniu tych króciutkich historyjek.
Tom pierwszy, „Podobieństwo rodzinne”, jest zestawem migawek z życia nastolatki i kilkulatki. Autorzy decydują się na jednostronicowe historyjki (czasem to wręcz tylko komiksowe rysunki satyryczne, pojedyncze kadry z zanotowaną celną obserwacją). Dzięki wyraźnemu określeniu postaci zyskują od razu kilka możliwych punktów wyjścia, tematów jak najbardziej naturalnych i spodziewanych przy takich bohaterach. Dziewczyny będą więc walczyć o kosmetyki i ciuchy, uciekają się do podstępów, żeby wywalczyć to, co dla nich ważne. Starsza jest zakochana w Maksencjuszu, więc młodsza chciałaby przeczytać jej pamiętnik, młodsza pozuje czasem na gwiazdę show-biznesu, nawet o trzeciej w nocy. Na porządku dziennym są spory – ale bohaterkom zdarza się też współpracować, zwłaszcza gdy muszą przekonać do czegoś rodziców. Marine nie boi się robali, pomoże więc Wendy pozbyć się z pokoju wielkiego pająka, z kolei Wendy podpowie, jak zachowują się top modelki. W Sisters mnóstwo jest przykładów siostrzanej lojalności – niemal równie dużo, jak konfliktów o byle co. Dziewczyny wybierają proste rozrywki, nie wychodzą poza sferę domowości. Mają problemy, gdy rodzice nie chcą się zgodzić na komórkę czy psa, wszystko jest więc utrzymane raczej w tonie beztroski i radości dla każdego odbiorcy, bez względu na wiek.
Autorzy tworzą pełnostronicowe i dobrze puentowane historyjki, za każdym razem komizmotwórczy akcent staje się jasny w puencie i stanowi równocześnie przekonujące podsumowanie siostrzanych relacji. Chociaż w świecie Wendy i Marine wszystko rozgrywa się na serio, dla czytelników oczywiste staną się rozmaite wyjaskrawienia i koloryzowanie. Wszystko służy uwypukleniu dowcipu, a bohaterki idealnie pokazują relacje między każdym rodzeństwem. Zdarza się też, że autorzy wybierają zaskoczenie w puentach, proponując mniej spodziewane oceny sytuacji – to po to, żeby czytelnikom nie znudziło się stałe przełamywanie stereotypowych postaw. Takie urozmaicenie bardzo dobrze wpływa na komizm książki i sprawia, że szeroka grupa odbiorców zwyczajnie polubi serię Sisters.
Ilustracje są tu kreskówkowe i karykaturalne, co widać zwłaszcza w scenach bójek czy wściekłości bohaterek. Ważne, że nie należą do kiczowato przesłodzonych: to nie tylko propozycja dla małych wielbicielek kucyków i księżniczek. Kolor i format wskazują na dziecięco-młodzieżowych odbiorców, ale Sisters rodzajem dowcipu i konstrukcją dałoby się porównać do Calvina czy Fistaszków – na razie jeszcze zbyt czytelne są tu pomysły, ale komiks ma potencjał i może znaleźć fanów również poza dziecięcą grupą wiekową. Autorzy świetnie podkreślają i logikę dziecięcą w zderzeniu z dorosłym światem, i sposób rodzenia się sporów. A przy tym mogą przyciągnąć ciepłem i wsparciem – dziewczynki zawsze poświęcają się dla siebie nawzajem, nawet jeśli początkowo nie mają na to ochoty. „Podobieństwo rodzinne” to tomik obiecujący – sprawia, że chce się sprawdzić, co do zaoferowania będą mieć autorzy w kolejnych publikacjach. Nie tylko za udane obserwacje można ten autorski duet polubić.
Spory
Starsza Wendy i młodsza Marine to dwie siostry, które podbijają świat komiksu. Dziewczyny przeżywają rozmaite i bardzo liczne konflikty, często się z sobą kłócą, ale równie często sobie pomagają. Wykorzystują rozmaite fotele, żeby przechytrzyć drugą stronę – albo tę wścibską, albo tę nieprzychylnie nastawioną do kolejnego pomysłu. I sprawiają, że przy lekturze każdy się uśmiechnie. Autorzy cyklu Sisters, Christopher Cazenove oraz William Maury, wykazują się niezłym zmysłem obserwacji i znajomością stereotypów oraz praw satyry przy konstruowaniu tych króciutkich historyjek.
Tom pierwszy, „Podobieństwo rodzinne”, jest zestawem migawek z życia nastolatki i kilkulatki. Autorzy decydują się na jednostronicowe historyjki (czasem to wręcz tylko komiksowe rysunki satyryczne, pojedyncze kadry z zanotowaną celną obserwacją). Dzięki wyraźnemu określeniu postaci zyskują od razu kilka możliwych punktów wyjścia, tematów jak najbardziej naturalnych i spodziewanych przy takich bohaterach. Dziewczyny będą więc walczyć o kosmetyki i ciuchy, uciekają się do podstępów, żeby wywalczyć to, co dla nich ważne. Starsza jest zakochana w Maksencjuszu, więc młodsza chciałaby przeczytać jej pamiętnik, młodsza pozuje czasem na gwiazdę show-biznesu, nawet o trzeciej w nocy. Na porządku dziennym są spory – ale bohaterkom zdarza się też współpracować, zwłaszcza gdy muszą przekonać do czegoś rodziców. Marine nie boi się robali, pomoże więc Wendy pozbyć się z pokoju wielkiego pająka, z kolei Wendy podpowie, jak zachowują się top modelki. W Sisters mnóstwo jest przykładów siostrzanej lojalności – niemal równie dużo, jak konfliktów o byle co. Dziewczyny wybierają proste rozrywki, nie wychodzą poza sferę domowości. Mają problemy, gdy rodzice nie chcą się zgodzić na komórkę czy psa, wszystko jest więc utrzymane raczej w tonie beztroski i radości dla każdego odbiorcy, bez względu na wiek.
Autorzy tworzą pełnostronicowe i dobrze puentowane historyjki, za każdym razem komizmotwórczy akcent staje się jasny w puencie i stanowi równocześnie przekonujące podsumowanie siostrzanych relacji. Chociaż w świecie Wendy i Marine wszystko rozgrywa się na serio, dla czytelników oczywiste staną się rozmaite wyjaskrawienia i koloryzowanie. Wszystko służy uwypukleniu dowcipu, a bohaterki idealnie pokazują relacje między każdym rodzeństwem. Zdarza się też, że autorzy wybierają zaskoczenie w puentach, proponując mniej spodziewane oceny sytuacji – to po to, żeby czytelnikom nie znudziło się stałe przełamywanie stereotypowych postaw. Takie urozmaicenie bardzo dobrze wpływa na komizm książki i sprawia, że szeroka grupa odbiorców zwyczajnie polubi serię Sisters.
Ilustracje są tu kreskówkowe i karykaturalne, co widać zwłaszcza w scenach bójek czy wściekłości bohaterek. Ważne, że nie należą do kiczowato przesłodzonych: to nie tylko propozycja dla małych wielbicielek kucyków i księżniczek. Kolor i format wskazują na dziecięco-młodzieżowych odbiorców, ale Sisters rodzajem dowcipu i konstrukcją dałoby się porównać do Calvina czy Fistaszków – na razie jeszcze zbyt czytelne są tu pomysły, ale komiks ma potencjał i może znaleźć fanów również poza dziecięcą grupą wiekową. Autorzy świetnie podkreślają i logikę dziecięcą w zderzeniu z dorosłym światem, i sposób rodzenia się sporów. A przy tym mogą przyciągnąć ciepłem i wsparciem – dziewczynki zawsze poświęcają się dla siebie nawzajem, nawet jeśli początkowo nie mają na to ochoty. „Podobieństwo rodzinne” to tomik obiecujący – sprawia, że chce się sprawdzić, co do zaoferowania będą mieć autorzy w kolejnych publikacjach. Nie tylko za udane obserwacje można ten autorski duet polubić.
środa, 23 grudnia 2015
James Bowen: Kot Bob i jego podarunek
WNK, Warszawa 2015.
Atmosfera świąt
Kot Bob to prawdziwe zwierzę medialne i bohater nie tylko pod względem literackim. Kiedy przybłąkał się do Jamesa, ten wychodził właśnie z bezdomności i narkomanii, ledwo wiązał koniec z końcem, a żeby przetrwać – sprzedawał gazety lub śpiewał i grał na ulicy. Towarzystwo rudego kocura z charakterem okazało się zbawienne: nie tylko James miał się teraz o kogo troszczyć – przechodnie chętniej zatrzymywali się przy mężczyźnie z kotem. To Bob trafił do mediów – a konsekwencją jego pojawienia się jest już trzecia książka Jamesa Bowena, tym razem przygotowana na Boże Narodzenie – „Kot Bob i jego podarunek”.
Świąteczna opowieść nie przynosi wielkich rewelacji ani nowych wiadomości. Autor stał się już niemal celebrytą, dostrzeganym również w środowisku pisarskim. Powraca teraz pamięcią w przeszłość, do trudów dawnych świąt. Krótko charakteryzuje swoje przeżycia z dzieciństwa oraz czasy samotności i biedy sprzed epoki Boba. To tylko wstęp, by uświadomić kolejnym czytelnikom, jak bardzo zmieniło się jego życie dzięki kocurowi.
Teraz już James Bowen nie musi przedstawiać Boba: kota w szaliczku znają czytelnicy na całym świecie, nie tylko londyńscy przechodnie. Dla autora jego obecność jest prawdziwym darem. Bowen może wreszcie bez lęku spojrzeć wstecz i przedstawić czytelnikom najbardziej dramatyczne i zarazem najbardziej przyziemne chwile z powrotu do normalności. Opowiada między innymi o opłatach za prąd, o zarobkowaniu na ulicy przed świętami i o zmiennych nastrojach, naturalnych w trudnych okolicznościach. Bob jest tu zawsze wiernym towarzyszem, który sam decyduje, że chce spędzać czas z Bowenem – nawet mimo zimna przyciąga uwagę przechodniów. Zbliżające się Boże Narodzenie ma swoje prawa: autor otrzymuje od nowych znajomych mnóstwo kartek świątecznych (a wiele z pieniężną wkładką) i sam decyduje się na wręczanie pocztówek z wiarą w to, że drobnym gestem uszczęśliwi zmarzniętych przechodniów. Pod wpływem kota zmienia się na lepsze, a co najważniejsze – nie poddaje się mimo przeciwności losu. Święta Jamesa, chociaż biedne i trudne, nie są samotne. Oprócz kota Boba pojawia się tu na dłużej przyjaciółka Jamesa, Belle.
Autor dba o świąteczny klimat historii. Skupia się na okolicach Bożego Narodzenia, nawiązuje do „Opowieści wigilijnej” i pokazuje, jak Bob reagował na choinkowe ozdoby. Wybiera obrazki krzepiące i optymistyczne nawet wtedy, gdy powodów do radości brakuje. Z perspektywy czasu widzi wszystko inaczej. Nie chce przygnębiać czytelników, raczej nieść im nadzieję. Książkę traktuje tym razem już nie jako autobiografię, raczej okolicznościowy gadżet – tym razem nie bazuje na wzruszeniach czytelników, wszyscy już znają jego historię – dodaje więc do niej kolejne szczegóły. Jest to zabieg dobrze przemyślany, bo fani kota Boba nie będą mieli nic przeciwko tematyce znanej (i nieco skrótowej) opowieści, która rozgrzewa w zimowe dni. „Kot Bob i jego podarunek” to tom w bożonarodzeniowych klimatach, tym razem przygotowany zgodnie z regułami marketingu. Ale to nie będzie odbiorcom przeszkadzać, skoro każde spotkanie z Bobem wyda im się wyjątkowe i warte uwagi. Ta książka jest po prostu jak rozmowa z dobrym znajomym. Pozwala autorowi przypominać o sobie na rynku wydawniczym wielu krajów, ale też zwraca uwagę odbiorców na tych, którzy nie mogą świętować wystawnie i cieszyć się magią świąt Bożego Narodzenia.
Atmosfera świąt
Kot Bob to prawdziwe zwierzę medialne i bohater nie tylko pod względem literackim. Kiedy przybłąkał się do Jamesa, ten wychodził właśnie z bezdomności i narkomanii, ledwo wiązał koniec z końcem, a żeby przetrwać – sprzedawał gazety lub śpiewał i grał na ulicy. Towarzystwo rudego kocura z charakterem okazało się zbawienne: nie tylko James miał się teraz o kogo troszczyć – przechodnie chętniej zatrzymywali się przy mężczyźnie z kotem. To Bob trafił do mediów – a konsekwencją jego pojawienia się jest już trzecia książka Jamesa Bowena, tym razem przygotowana na Boże Narodzenie – „Kot Bob i jego podarunek”.
Świąteczna opowieść nie przynosi wielkich rewelacji ani nowych wiadomości. Autor stał się już niemal celebrytą, dostrzeganym również w środowisku pisarskim. Powraca teraz pamięcią w przeszłość, do trudów dawnych świąt. Krótko charakteryzuje swoje przeżycia z dzieciństwa oraz czasy samotności i biedy sprzed epoki Boba. To tylko wstęp, by uświadomić kolejnym czytelnikom, jak bardzo zmieniło się jego życie dzięki kocurowi.
Teraz już James Bowen nie musi przedstawiać Boba: kota w szaliczku znają czytelnicy na całym świecie, nie tylko londyńscy przechodnie. Dla autora jego obecność jest prawdziwym darem. Bowen może wreszcie bez lęku spojrzeć wstecz i przedstawić czytelnikom najbardziej dramatyczne i zarazem najbardziej przyziemne chwile z powrotu do normalności. Opowiada między innymi o opłatach za prąd, o zarobkowaniu na ulicy przed świętami i o zmiennych nastrojach, naturalnych w trudnych okolicznościach. Bob jest tu zawsze wiernym towarzyszem, który sam decyduje, że chce spędzać czas z Bowenem – nawet mimo zimna przyciąga uwagę przechodniów. Zbliżające się Boże Narodzenie ma swoje prawa: autor otrzymuje od nowych znajomych mnóstwo kartek świątecznych (a wiele z pieniężną wkładką) i sam decyduje się na wręczanie pocztówek z wiarą w to, że drobnym gestem uszczęśliwi zmarzniętych przechodniów. Pod wpływem kota zmienia się na lepsze, a co najważniejsze – nie poddaje się mimo przeciwności losu. Święta Jamesa, chociaż biedne i trudne, nie są samotne. Oprócz kota Boba pojawia się tu na dłużej przyjaciółka Jamesa, Belle.
Autor dba o świąteczny klimat historii. Skupia się na okolicach Bożego Narodzenia, nawiązuje do „Opowieści wigilijnej” i pokazuje, jak Bob reagował na choinkowe ozdoby. Wybiera obrazki krzepiące i optymistyczne nawet wtedy, gdy powodów do radości brakuje. Z perspektywy czasu widzi wszystko inaczej. Nie chce przygnębiać czytelników, raczej nieść im nadzieję. Książkę traktuje tym razem już nie jako autobiografię, raczej okolicznościowy gadżet – tym razem nie bazuje na wzruszeniach czytelników, wszyscy już znają jego historię – dodaje więc do niej kolejne szczegóły. Jest to zabieg dobrze przemyślany, bo fani kota Boba nie będą mieli nic przeciwko tematyce znanej (i nieco skrótowej) opowieści, która rozgrzewa w zimowe dni. „Kot Bob i jego podarunek” to tom w bożonarodzeniowych klimatach, tym razem przygotowany zgodnie z regułami marketingu. Ale to nie będzie odbiorcom przeszkadzać, skoro każde spotkanie z Bobem wyda im się wyjątkowe i warte uwagi. Ta książka jest po prostu jak rozmowa z dobrym znajomym. Pozwala autorowi przypominać o sobie na rynku wydawniczym wielu krajów, ale też zwraca uwagę odbiorców na tych, którzy nie mogą świętować wystawnie i cieszyć się magią świąt Bożego Narodzenia.
wtorek, 22 grudnia 2015
Zofia Komedowa Trzcińska: Nietakty. Mój czas, mój jazz
Szelest, Warszawa 2015.
Druga strona jazzu
Zofia Komedowa Trzcińska była nie tylko żoną i muzą Krzysztofa Komedy, ale i… bohaterką wielu towarzyskich anegdot. Obecna we wspomnieniach sław czasu PRL-u wiodła – według zapisków innych – życie barwne i intensywne. Po kilku latach od jej śmierci ukazują się memuary miejscami rozliczeniowe, miejscami plotkarskie, pełne silnych wrażeń i bezlitośnie szczere. „Nietakty” to lektura momentami bardzo niewygodna, ale też często – mocna.
Zaczyna Komedowa bardzo klasycznie, to jest – od swojej rodziny i czasów dzieciństwa. A jednak realizuje ten typowy początek w sposób dziś rzadko spotykany. Nie tylko dlatego, że może się pochwalić ogromną wiedzą na temat rodu i koligacji przodków. Zofia Komedowa Trzcińska potrafi bowiem oprowadzić czytelników po kolejnych pomieszczeniach domu. Odtwarza bardzo przekonująco i precyzyjnie zapamiętane z wczesnych lat doznania zmysłowe, imponuje dokładnością. Sprawia, że odbiorcy bez ruszania się z miejsca zobaczą jej rodzinny dom i doświadczą zachwytów dziecka odkrywającego najbliższe otoczenie. Do tej drobiazgowości opisu autorka już więcej nie wróci. Przechodzi do tematu wojny i tułaczki, do pierwszego małżeństwa, wreszcie – do świata muzyki. I tu już pozostanie. Zachłystuje się jazzem, zaczyna pracować jako impresario (a wśród rozmaitych okołoscenicznych ról staje się nawet modystką), przedstawia – w lekkim tonie – liczne zajęcia, o których nie wiedzieliby zwykli odbiorcy. Pojawia się w tych wspomnieniach Krzysztof Komeda i od razu skupia na sobie całą uwagę. Nie jest to jednak książka o nim, autorka pilnuje prywatności, nie dostarcza pikantnych szczegółów z tego związku. Ot, czasem wspomina o swojej zazdrości o śpiewające aktorki, czasem o porozumieniu męża z przybranym synem (zresztą – obecnym przy opracowaniu tomu, autorem zgrabnej ramy kompozycyjnej). Więcej przemilcza niż opowiada. Portretuje za to chętnie i bez litości rozmaitych przedstawicieli środowiska artystycznego i postacie lawirujące wokół tego środowiska. Przedstawia Wiesława Dymnego, Wojciecha Frykowskiego, Marka Hłaskę czy Romana Polańskiego, nie zawsze w pozytywnym świetle. Zresztą Trzcińska nie lubi tworzyć laurek, woli na piśmie rozliczyć się ze sprawami, które nie dawały jej spokoju. Unika napastliwych tonów, jeśli już przywołuje smutne refleksje, zaznacza, że towarzyszyły ich ewentualnej publikacji wątpliwości.
Rozlicza się też Zofia Komedowa Trzcińska z polityką. Mocno krytykuje miniony ustrój, pisze o walce z systemem, o inwigilacji i o utrudnieniach w normalnym życiu. Nie ma tu nic z szarości PRL-u, autorka stara się nie poddawać nawet przy największych kłopotach. Niektórych zmartwień zresztą nie opisuje dokładnie – z drobnych wzmianek wyczytać można bardzo dużo. Wreszcie ostatnim etapem opowieści jest dość szczegółowa – w porównaniu z większą partią tomu – relacja z choroby i umierania Krzysztofa Komedy i z bezradności wobec postaw jego zagranicznych lekarzy. To bardzo mocny akcent w książce, która i bez tego pełna byłaby wstrząsających opowieści. Bywa, że Komedowa daje upust złości, nie przebiera w słowach albo podejmuje temat, który inaczej zostałby zapomniany. To dynamizuje publikację: autorka nie tworzy wspomnień ugrzecznionych i poprawnych, „Nietakty” to w tym kontekście idealnie dobrany tytuł.
Zwłaszcza że książkę przesyca muzyka. Znajdzie się tu i coś o warsztacie pracy Krzysztofa Komedy, i o komponowaniu. Autorka nie rozpatruje każdego z utworów z osobna, potrafi za to wydobyć esencję procesu twórczego. Nie pisze bałwochwalczo, za to widać, że kocha muzykę i rozumie ją. „Nietakty” to publikacja warta uwagi – zarówno dla koneserów, jak i dla tych, którzy chcieliby poznać Komedów od strony prywatnej.
Druga strona jazzu
Zofia Komedowa Trzcińska była nie tylko żoną i muzą Krzysztofa Komedy, ale i… bohaterką wielu towarzyskich anegdot. Obecna we wspomnieniach sław czasu PRL-u wiodła – według zapisków innych – życie barwne i intensywne. Po kilku latach od jej śmierci ukazują się memuary miejscami rozliczeniowe, miejscami plotkarskie, pełne silnych wrażeń i bezlitośnie szczere. „Nietakty” to lektura momentami bardzo niewygodna, ale też często – mocna.
Zaczyna Komedowa bardzo klasycznie, to jest – od swojej rodziny i czasów dzieciństwa. A jednak realizuje ten typowy początek w sposób dziś rzadko spotykany. Nie tylko dlatego, że może się pochwalić ogromną wiedzą na temat rodu i koligacji przodków. Zofia Komedowa Trzcińska potrafi bowiem oprowadzić czytelników po kolejnych pomieszczeniach domu. Odtwarza bardzo przekonująco i precyzyjnie zapamiętane z wczesnych lat doznania zmysłowe, imponuje dokładnością. Sprawia, że odbiorcy bez ruszania się z miejsca zobaczą jej rodzinny dom i doświadczą zachwytów dziecka odkrywającego najbliższe otoczenie. Do tej drobiazgowości opisu autorka już więcej nie wróci. Przechodzi do tematu wojny i tułaczki, do pierwszego małżeństwa, wreszcie – do świata muzyki. I tu już pozostanie. Zachłystuje się jazzem, zaczyna pracować jako impresario (a wśród rozmaitych okołoscenicznych ról staje się nawet modystką), przedstawia – w lekkim tonie – liczne zajęcia, o których nie wiedzieliby zwykli odbiorcy. Pojawia się w tych wspomnieniach Krzysztof Komeda i od razu skupia na sobie całą uwagę. Nie jest to jednak książka o nim, autorka pilnuje prywatności, nie dostarcza pikantnych szczegółów z tego związku. Ot, czasem wspomina o swojej zazdrości o śpiewające aktorki, czasem o porozumieniu męża z przybranym synem (zresztą – obecnym przy opracowaniu tomu, autorem zgrabnej ramy kompozycyjnej). Więcej przemilcza niż opowiada. Portretuje za to chętnie i bez litości rozmaitych przedstawicieli środowiska artystycznego i postacie lawirujące wokół tego środowiska. Przedstawia Wiesława Dymnego, Wojciecha Frykowskiego, Marka Hłaskę czy Romana Polańskiego, nie zawsze w pozytywnym świetle. Zresztą Trzcińska nie lubi tworzyć laurek, woli na piśmie rozliczyć się ze sprawami, które nie dawały jej spokoju. Unika napastliwych tonów, jeśli już przywołuje smutne refleksje, zaznacza, że towarzyszyły ich ewentualnej publikacji wątpliwości.
Rozlicza się też Zofia Komedowa Trzcińska z polityką. Mocno krytykuje miniony ustrój, pisze o walce z systemem, o inwigilacji i o utrudnieniach w normalnym życiu. Nie ma tu nic z szarości PRL-u, autorka stara się nie poddawać nawet przy największych kłopotach. Niektórych zmartwień zresztą nie opisuje dokładnie – z drobnych wzmianek wyczytać można bardzo dużo. Wreszcie ostatnim etapem opowieści jest dość szczegółowa – w porównaniu z większą partią tomu – relacja z choroby i umierania Krzysztofa Komedy i z bezradności wobec postaw jego zagranicznych lekarzy. To bardzo mocny akcent w książce, która i bez tego pełna byłaby wstrząsających opowieści. Bywa, że Komedowa daje upust złości, nie przebiera w słowach albo podejmuje temat, który inaczej zostałby zapomniany. To dynamizuje publikację: autorka nie tworzy wspomnień ugrzecznionych i poprawnych, „Nietakty” to w tym kontekście idealnie dobrany tytuł.
Zwłaszcza że książkę przesyca muzyka. Znajdzie się tu i coś o warsztacie pracy Krzysztofa Komedy, i o komponowaniu. Autorka nie rozpatruje każdego z utworów z osobna, potrafi za to wydobyć esencję procesu twórczego. Nie pisze bałwochwalczo, za to widać, że kocha muzykę i rozumie ją. „Nietakty” to publikacja warta uwagi – zarówno dla koneserów, jak i dla tych, którzy chcieliby poznać Komedów od strony prywatnej.
poniedziałek, 21 grudnia 2015
Grzegorz Leszczyński: Wielkie małe książki. Lektury dzieci. I nie tylko
Media Rodzina, Poznań 2015.
Pierwsze spojrzenie
Dotąd podstawowym tomem przydatnym jako źródło refleksji nad literaturą czwartą i interpretacji jej osiągnięć był „Cudowne i pożyteczne” Bettelheima. Teraz publikacja Grzegorza Leszczyńskiego „Wielkie małe książki. Lektury dzieci. I nie tylko” ma szansę trafić do sfery refleksji nad wydawniczymi propozycjami dla najmłodszych. Grzegorz Leszczyński w apetycznym tomie dzieli się spostrzeżeniami na temat literatury dziecięcej i młodzieżowej, czyli podejmuje się niezwykle trudnego zadania. Dokonuje prywatnej selekcji materiałów i próbuje przedstawić zasady rządzące literaturą czwartą w XX i XXI wieku. „Wielkie małe książki” pisane są bardziej nawet z perspektywy czytelnika niż badacza literatury – autorowi-eseiście zależy zwłaszcza na wychwyceniu charakterystycznych dla nowych czasów cech w tej twórczości – a i na podkreśleniu motywów najbardziej uniwersalnych.
Leszczyński przygląda się różnym odnogom literatury dziecięcej, sporo miejsca poświęcając pierwszym wierszykom, kołysankom, baśniom oraz literaturze fantasy. To wątki bardzo bezpieczne, bo mimo że od czasu do czasu wywołują głośne dyskusje, zostały już omówione w literaturze przedmiotu, więc też istnieje dla autora cały szereg tez, punktów odniesienia czy komentarzy. Bardziej jednak liczą się tu literackie odpowiedzi na klasykę, nowe pomysły, które pozwolą dowolnie modyfikować znane opowieści. Grzegorz Leszczyński próbuje udowodnić, że wciąż jeszcze elementy zakorzenione głęboko w kulturze wpływają na pisarskie wybory nam współczesnych autorów. Przytacza kilka interpretacji znanych baśni, żeby pokazać wyzwalane przez bajki emocje – oraz zakodowane w nich prawdy o człowieku. Przygląda się bohaterom i rozwiązaniom fabularnym, zajmując jednoznaczne stanowisko w kwestiach rozpalających opinię publiczną. Tłumaczy przy tym wpływ książek na dzieci. Chociaż w pierwszym momencie autor prezentuje upadek tradycyjnej książki jako wartości dla społeczeństwa, dość szybko daje się pochłonąć lekturowym historiom i do książek wraca. Do fabuł dokłada istotne motywy – między innymi temat dobra i zła, rozbitych rodzin czy inicjacji seksualnej. Pewne jest dla niego jedno: nie można pozwalać dzieciom na czytanie książek nudnych.
Dużo swobodniej Leszczyński czuje się wśród bohaterów sklasyczniałych. Nie wiadomo do końca, na jakiej podstawie wybiera autorów współczesnych – czasem jest to klucz popularności (Rwling z Harrym Potterem lub Gainman z Koraliną), czasem – twórcy, którzy wkraczają już do kanonu lektur (Kasdepke, Onichimowska). Wiadomo, że autor nie lubi książek-gadżetów, brokatowych i przesłodzonych wytworów machiny marketingowej – ale trudno odrzucić wrażenie, że przez nieustanne powroty do przeszłości traci możliwość pełniejszego opisania literacko-wydawniczego tu i teraz, a właśnie takiej analizy literatura czwarta pilnie by potrzebowała.
„Wielkie małe książki” czyta się jak świadectwo lekturowe, zestaw przemyśleń czytelnika zamkniętych w zgrabnych i erudycyjnych esejach. Grzegorz Leszczyński odchodzi od naukowego dyskursu na rzecz dzielenia się wrażeniami i refleksjami, stara się wciągnąć w rozważania o książce dla dziecka odbiorców. Chciałoby się, żeby pisał dalej, żeby nie zatrzymywał się nad tym, co już ocenione i przeczytane, ale żeby podejmował próbę scharakteryzowania kolejnych pokoleń bohaterów. Udowadnia przecież, że twórczość dla dzieci potrzebuje również świadomych odbiorców, zdolnych do podjęcia rzeczowej dyskusji. A przy tym prowadzi z lekka baśniową opowieść o roli książek, zajmuje się tematem przez większość dorosłych dyskredytowanym – a robi to w sposób, który niemal wymusza powrót do opowieści z dzieciństwa. „Wielkie małe książki” to tom potrzebny i cenny, ale jest dopiero jednym z pierwszych kroków na drodze do poznawania dziś powstającej literatury czwartej: Leszczyński zaostrza apetyty na dalsze odczytywanie książek dla najmłodszych.
Pierwsze spojrzenie
Dotąd podstawowym tomem przydatnym jako źródło refleksji nad literaturą czwartą i interpretacji jej osiągnięć był „Cudowne i pożyteczne” Bettelheima. Teraz publikacja Grzegorza Leszczyńskiego „Wielkie małe książki. Lektury dzieci. I nie tylko” ma szansę trafić do sfery refleksji nad wydawniczymi propozycjami dla najmłodszych. Grzegorz Leszczyński w apetycznym tomie dzieli się spostrzeżeniami na temat literatury dziecięcej i młodzieżowej, czyli podejmuje się niezwykle trudnego zadania. Dokonuje prywatnej selekcji materiałów i próbuje przedstawić zasady rządzące literaturą czwartą w XX i XXI wieku. „Wielkie małe książki” pisane są bardziej nawet z perspektywy czytelnika niż badacza literatury – autorowi-eseiście zależy zwłaszcza na wychwyceniu charakterystycznych dla nowych czasów cech w tej twórczości – a i na podkreśleniu motywów najbardziej uniwersalnych.
Leszczyński przygląda się różnym odnogom literatury dziecięcej, sporo miejsca poświęcając pierwszym wierszykom, kołysankom, baśniom oraz literaturze fantasy. To wątki bardzo bezpieczne, bo mimo że od czasu do czasu wywołują głośne dyskusje, zostały już omówione w literaturze przedmiotu, więc też istnieje dla autora cały szereg tez, punktów odniesienia czy komentarzy. Bardziej jednak liczą się tu literackie odpowiedzi na klasykę, nowe pomysły, które pozwolą dowolnie modyfikować znane opowieści. Grzegorz Leszczyński próbuje udowodnić, że wciąż jeszcze elementy zakorzenione głęboko w kulturze wpływają na pisarskie wybory nam współczesnych autorów. Przytacza kilka interpretacji znanych baśni, żeby pokazać wyzwalane przez bajki emocje – oraz zakodowane w nich prawdy o człowieku. Przygląda się bohaterom i rozwiązaniom fabularnym, zajmując jednoznaczne stanowisko w kwestiach rozpalających opinię publiczną. Tłumaczy przy tym wpływ książek na dzieci. Chociaż w pierwszym momencie autor prezentuje upadek tradycyjnej książki jako wartości dla społeczeństwa, dość szybko daje się pochłonąć lekturowym historiom i do książek wraca. Do fabuł dokłada istotne motywy – między innymi temat dobra i zła, rozbitych rodzin czy inicjacji seksualnej. Pewne jest dla niego jedno: nie można pozwalać dzieciom na czytanie książek nudnych.
Dużo swobodniej Leszczyński czuje się wśród bohaterów sklasyczniałych. Nie wiadomo do końca, na jakiej podstawie wybiera autorów współczesnych – czasem jest to klucz popularności (Rwling z Harrym Potterem lub Gainman z Koraliną), czasem – twórcy, którzy wkraczają już do kanonu lektur (Kasdepke, Onichimowska). Wiadomo, że autor nie lubi książek-gadżetów, brokatowych i przesłodzonych wytworów machiny marketingowej – ale trudno odrzucić wrażenie, że przez nieustanne powroty do przeszłości traci możliwość pełniejszego opisania literacko-wydawniczego tu i teraz, a właśnie takiej analizy literatura czwarta pilnie by potrzebowała.
„Wielkie małe książki” czyta się jak świadectwo lekturowe, zestaw przemyśleń czytelnika zamkniętych w zgrabnych i erudycyjnych esejach. Grzegorz Leszczyński odchodzi od naukowego dyskursu na rzecz dzielenia się wrażeniami i refleksjami, stara się wciągnąć w rozważania o książce dla dziecka odbiorców. Chciałoby się, żeby pisał dalej, żeby nie zatrzymywał się nad tym, co już ocenione i przeczytane, ale żeby podejmował próbę scharakteryzowania kolejnych pokoleń bohaterów. Udowadnia przecież, że twórczość dla dzieci potrzebuje również świadomych odbiorców, zdolnych do podjęcia rzeczowej dyskusji. A przy tym prowadzi z lekka baśniową opowieść o roli książek, zajmuje się tematem przez większość dorosłych dyskredytowanym – a robi to w sposób, który niemal wymusza powrót do opowieści z dzieciństwa. „Wielkie małe książki” to tom potrzebny i cenny, ale jest dopiero jednym z pierwszych kroków na drodze do poznawania dziś powstającej literatury czwartej: Leszczyński zaostrza apetyty na dalsze odczytywanie książek dla najmłodszych.
niedziela, 20 grudnia 2015
Magdalena i Sergiusz Pinkwart: Drakulcio ma kłopoty. Mecz stulecia
Akapit Press, Łódź 2015.
Rywalizacja
Drakulcio ma kłopoty – to nic nowego, ten dziesięciolatek bez przerwy pakuje się w kolejne tarapaty, oczywiście zupełnie niechcący. Bohater stworzony przez Magdalenę i Sergiusza Pinkwartów ma teraz wziąć udział w meczu stulecia. Właściwie to zwyczajny mecz z inną szkołą, wielką rangę nadaje mu natomiast Trener – ze względu na dawne zatargi ze swoim kolegą z drużyny. Drakulcio razem z Orzełkami musi pokonać przeciwników (chociaż do tej pory zdarzały mu się jedynie „moralne zwycięstwa”) – Trener mówi o tym dużo i często. Swoją drużynę motywuje na różne sposoby, a w składzie ma między innymi Grubego Tediego (który, jeśli akurat nie je, szczelnie wypełnia światło bramki) czy Andreę – syna prawdziwego Włocha, chłopca, który na boisku prezentuje przeważnie grę aktorską: udawaniem chce wymuszać rzuty karne. Orzełki nie są zbyt zdyscyplinowaną drużyną, nie mają też motywacji wystarczającej do pracy ponad siły: piłka nożna dla dzieci jest przecież zabawą. Nie zmienią tego nawet profesjonalne stroje.
W „Meczu stulecia” autorzy poruszają jeden temat i mogą dzięki temu zachęcić do czytania chłopców, chociaż po błyskotliwym i dowcipnym pierwszym tomiku fanów i fanek mają wiele. I tym razem nie liczy się wyłącznie boiskowa strategia: książka skrzy się humorem, a poszczególne wydarzenia po raz kolejny udowadniają, że Drakulcio jest tylko ofiarą okoliczności i naprawdę zasługuje na upragniony smartfon. Przygotowania do meczu stulecia obfitują w niespodzianki – nie wszystkie da się przewidzieć, zwłaszcza że grupa kilkulatków jest szalenie kreatywna i bardzo dokładnie przygląda się sytuacjom z prawdziwych meczy. Pinkwartowie proponują więc czasami aż satyrę na nieakceptowane zagrania czy postawy piłkarzy. Powracają do najsłynniejszych niechlubnych boiskowych potyczek, żeby pokazać, że przykład, również ten zły, idzie z góry, a najmłodsi potrafią wyciągać wnioski z własnych obserwacji. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze Anna-Maria, której gry na skrzypcach nikt nie może znieść – i kujonka Mada Klonowska, dla której z kolei piłkarz jest jak superbohater. Przy tak niesprzyjających okolicznościach rzeczywiście nie da się skupić na piłce i treningach. Pinkwartowie ładnie odmalowują świat widziany oczami naiwnego chociaż sprytnego dziecka. Drakulcio daje się lubić – nie jest ani wzorem do naśladowania, ani przemądrzałym kilkulatkiem. Mądrze wychowywany (mimo stałej zazdrości taty o Trenera), nie rozkapryszony, za to dość śmieszny dzieciak sprawia, że można zatopić się w lekturze bez przeszkód. Pinkwartowie proponują tomik, który da się wykorzystać do ćwiczenia czytania: rozdziały są tu krótkie, litery dość duże, a liczne czarno-białe ilustracje dynamizują książkę i świat Drakulcia. Do tego przez cały czas pamiętać trzeba o humorze przepajającym kolejne przygody, a i o zrozumieniu autorów dla dziecięcych wybryków.
Drakulcio sam opowiada o swoich przygodach (pisze o nich do dziadków, więc może sobie pozwolić na jednostkową perspektywę i emocjonalność). I, co ważne, jest w tym szczery, można go z przyjemnością czytać. „Mecz stulecia” został bardziej stematyzowany niż pierwszy tomik – ale też nie trzeba w nim już przedstawiać środowiska bohatera. Ważne, że Magdalena i Sergiusz Pinkwart utrzymują poziom historyjek i pozwalają kolejny raz cieszyć się pomysłami dziecka. Drakulcio jest cudownie niepoprawny i to przyniesie mu wielką popularność – dołącza do grona postaci, które – jakby na przekór precyzji opisu i opowiadań – okazują się normalnymi dzieciakami. Jak na razie – Drakulcio nie zawodzi, a malutkie książeczki z jego przygodami zasługują na uznanie – i na miejsce w kanonie literatury czwartej.
Rywalizacja
Drakulcio ma kłopoty – to nic nowego, ten dziesięciolatek bez przerwy pakuje się w kolejne tarapaty, oczywiście zupełnie niechcący. Bohater stworzony przez Magdalenę i Sergiusza Pinkwartów ma teraz wziąć udział w meczu stulecia. Właściwie to zwyczajny mecz z inną szkołą, wielką rangę nadaje mu natomiast Trener – ze względu na dawne zatargi ze swoim kolegą z drużyny. Drakulcio razem z Orzełkami musi pokonać przeciwników (chociaż do tej pory zdarzały mu się jedynie „moralne zwycięstwa”) – Trener mówi o tym dużo i często. Swoją drużynę motywuje na różne sposoby, a w składzie ma między innymi Grubego Tediego (który, jeśli akurat nie je, szczelnie wypełnia światło bramki) czy Andreę – syna prawdziwego Włocha, chłopca, który na boisku prezentuje przeważnie grę aktorską: udawaniem chce wymuszać rzuty karne. Orzełki nie są zbyt zdyscyplinowaną drużyną, nie mają też motywacji wystarczającej do pracy ponad siły: piłka nożna dla dzieci jest przecież zabawą. Nie zmienią tego nawet profesjonalne stroje.
W „Meczu stulecia” autorzy poruszają jeden temat i mogą dzięki temu zachęcić do czytania chłopców, chociaż po błyskotliwym i dowcipnym pierwszym tomiku fanów i fanek mają wiele. I tym razem nie liczy się wyłącznie boiskowa strategia: książka skrzy się humorem, a poszczególne wydarzenia po raz kolejny udowadniają, że Drakulcio jest tylko ofiarą okoliczności i naprawdę zasługuje na upragniony smartfon. Przygotowania do meczu stulecia obfitują w niespodzianki – nie wszystkie da się przewidzieć, zwłaszcza że grupa kilkulatków jest szalenie kreatywna i bardzo dokładnie przygląda się sytuacjom z prawdziwych meczy. Pinkwartowie proponują więc czasami aż satyrę na nieakceptowane zagrania czy postawy piłkarzy. Powracają do najsłynniejszych niechlubnych boiskowych potyczek, żeby pokazać, że przykład, również ten zły, idzie z góry, a najmłodsi potrafią wyciągać wnioski z własnych obserwacji. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze Anna-Maria, której gry na skrzypcach nikt nie może znieść – i kujonka Mada Klonowska, dla której z kolei piłkarz jest jak superbohater. Przy tak niesprzyjających okolicznościach rzeczywiście nie da się skupić na piłce i treningach. Pinkwartowie ładnie odmalowują świat widziany oczami naiwnego chociaż sprytnego dziecka. Drakulcio daje się lubić – nie jest ani wzorem do naśladowania, ani przemądrzałym kilkulatkiem. Mądrze wychowywany (mimo stałej zazdrości taty o Trenera), nie rozkapryszony, za to dość śmieszny dzieciak sprawia, że można zatopić się w lekturze bez przeszkód. Pinkwartowie proponują tomik, który da się wykorzystać do ćwiczenia czytania: rozdziały są tu krótkie, litery dość duże, a liczne czarno-białe ilustracje dynamizują książkę i świat Drakulcia. Do tego przez cały czas pamiętać trzeba o humorze przepajającym kolejne przygody, a i o zrozumieniu autorów dla dziecięcych wybryków.
Drakulcio sam opowiada o swoich przygodach (pisze o nich do dziadków, więc może sobie pozwolić na jednostkową perspektywę i emocjonalność). I, co ważne, jest w tym szczery, można go z przyjemnością czytać. „Mecz stulecia” został bardziej stematyzowany niż pierwszy tomik – ale też nie trzeba w nim już przedstawiać środowiska bohatera. Ważne, że Magdalena i Sergiusz Pinkwart utrzymują poziom historyjek i pozwalają kolejny raz cieszyć się pomysłami dziecka. Drakulcio jest cudownie niepoprawny i to przyniesie mu wielką popularność – dołącza do grona postaci, które – jakby na przekór precyzji opisu i opowiadań – okazują się normalnymi dzieciakami. Jak na razie – Drakulcio nie zawodzi, a malutkie książeczki z jego przygodami zasługują na uznanie – i na miejsce w kanonie literatury czwartej.
sobota, 19 grudnia 2015
René Goscinny, Jean-Jacques Sempé: Pierwsze przygody Mikołajka
Nasza Księgarnia, Warszawa 2015.
Esencja śmiechu
Do tej pory przygody Mikołajka były czytelnikom dawkowane: teraz, za sprawą tomu „Pierwsze przygody Mikołajka” odbiorcy mogą otrzymać zestaw historyjek z pięciu części serii, po raz pierwszy też „Mikołajki” ukazują się w nowym formacie. Ale to może nie mieć większego znaczenia dla fanów małego francuskiego bohatera, który swoją szkolną codzienność przedstawia niezwykle dowcipnie. Mikołajek jest uczniem, uwielbia się bawić, a do tego obserwuje codzienność dorosłych z dziecięcą (nie)roztropnością i naiwnością oraz ze zdumieniem. Wielu reakcji czy zachowań rodziców, dyrektora i nauczycieli nie zrozumie, a jednak czytelnicy będą mieć wspaniałą zabawę przy śledzeniu spostrzeżeń bohatera. Wystarczy wspomnieć bezradność nauczycieli wobec wyjątkowo kreatywnych urwisów czy odwieczną rywalizację taty i sąsiada, którzy potrafią zachowywać się jak dzieci, byle tylko nie przyznawać się do błędów czy do słabości. Mikołajek w swoich obserwacjach okazuje się bezlitośnie szczery. A przecież prezentuje postawę niewinnego malucha, wolnego od cynizmu czy skłonności do ironii.
Olbrzymi sukces cyklu polega między innymi na przekonujących kreacjach i ponadczasowości humoru. Mikołajek przy przenikliwym spojrzeniu pozostaje dzieckiem, które uwielbia zabawę i nigdy nie pojmuje pretensji dorosłych. To on jest narratorem znakomitej większości opowiadań – a przecież przy maksymalnym zaangażowaniu udaje mu się zachować dystans do sytuacji. Pojawia się tu zatem perspektywa dziecka oraz precyzyjny portret tego dziecka kreślony z zewnątrz, a wtopiony w opowieść. Ten kilkulatek nie może być prawdziwym kilkulatkiem – zapewnia bowiem wyjątkowo dokładną relację i komizm zakładający zabawę również (a może przede wszystkim) dorosłych czytelników. Humor został tu dobrze podzielony: dla młodszych pokoleń jest dowcip sytuacyjny i charaktery kolegów Mikołajka, zbudowane na pojedynczych i wyrazistych cechach. Dla starszych dowcip polegać będzie przede wszystkim na kontraście między punktami widzenia i ocenami dziecka oraz dorosłego – to dużo głębszy i bardziej skomplikowany rodzaj rozrywki, za to – niezawodny, bo kto pozna przygody Mikołajka, ten już na zawsze pozostanie ich fanem.
Mimo zmiany formatu Nasza Księgarnia pozostaje przy tradycyjnych tłumaczeniach i oryginalnych ilustracjach. Wydaje się, że tomik „Pierwsze przygody Mikołajka” może być odpowiedzią na serię dla najmłodszych, opartą – w innym wydawnictwie – na adaptacjach odcinków kreskówek z przygodami opisywanymi w trzeciej osobie i postaciami w trójwymiarze. Tu można się przekonać, na czym polega fenomen Mikołajka i geniusz autorskiego duetu. Powiększony format pozwala na zamieszczenie wszystkich historyjek w jednej cennej książce. Nie zmienia to jednak faktu, że „Mikołajka” nie da się czytać jednym tchem. Poszczególne opowiadania to humorystyczne perełki wywołujące nieodmiennie wybuchy śmiechu. „Pierwsze przygody Mikołajka” są więc esencją humoru i mało kto dałby radę przeczytać opasłą księgę szybko. Lepiej dawkować sobie żarty, a tom mieć w swojej biblioteczce, żeby był stale pod ręką.
„Pierwsze przygody Mikołajka” to dowód, że klasyka literatury wciąż jest wartościowa i nadaje się do wspólnego czytania. Warto gust czytelniczy najmłodszych kształtować również na takich publikacjach. Dzięki nowemu wydaniu przygód Mikołajka do tych historyjek sięgnąć mogą kolejni czytelnicy – a kiedy raz poznają potęgę dowcipu, już się z tym bohaterem nie rozstaną.
Esencja śmiechu
Do tej pory przygody Mikołajka były czytelnikom dawkowane: teraz, za sprawą tomu „Pierwsze przygody Mikołajka” odbiorcy mogą otrzymać zestaw historyjek z pięciu części serii, po raz pierwszy też „Mikołajki” ukazują się w nowym formacie. Ale to może nie mieć większego znaczenia dla fanów małego francuskiego bohatera, który swoją szkolną codzienność przedstawia niezwykle dowcipnie. Mikołajek jest uczniem, uwielbia się bawić, a do tego obserwuje codzienność dorosłych z dziecięcą (nie)roztropnością i naiwnością oraz ze zdumieniem. Wielu reakcji czy zachowań rodziców, dyrektora i nauczycieli nie zrozumie, a jednak czytelnicy będą mieć wspaniałą zabawę przy śledzeniu spostrzeżeń bohatera. Wystarczy wspomnieć bezradność nauczycieli wobec wyjątkowo kreatywnych urwisów czy odwieczną rywalizację taty i sąsiada, którzy potrafią zachowywać się jak dzieci, byle tylko nie przyznawać się do błędów czy do słabości. Mikołajek w swoich obserwacjach okazuje się bezlitośnie szczery. A przecież prezentuje postawę niewinnego malucha, wolnego od cynizmu czy skłonności do ironii.
Olbrzymi sukces cyklu polega między innymi na przekonujących kreacjach i ponadczasowości humoru. Mikołajek przy przenikliwym spojrzeniu pozostaje dzieckiem, które uwielbia zabawę i nigdy nie pojmuje pretensji dorosłych. To on jest narratorem znakomitej większości opowiadań – a przecież przy maksymalnym zaangażowaniu udaje mu się zachować dystans do sytuacji. Pojawia się tu zatem perspektywa dziecka oraz precyzyjny portret tego dziecka kreślony z zewnątrz, a wtopiony w opowieść. Ten kilkulatek nie może być prawdziwym kilkulatkiem – zapewnia bowiem wyjątkowo dokładną relację i komizm zakładający zabawę również (a może przede wszystkim) dorosłych czytelników. Humor został tu dobrze podzielony: dla młodszych pokoleń jest dowcip sytuacyjny i charaktery kolegów Mikołajka, zbudowane na pojedynczych i wyrazistych cechach. Dla starszych dowcip polegać będzie przede wszystkim na kontraście między punktami widzenia i ocenami dziecka oraz dorosłego – to dużo głębszy i bardziej skomplikowany rodzaj rozrywki, za to – niezawodny, bo kto pozna przygody Mikołajka, ten już na zawsze pozostanie ich fanem.
Mimo zmiany formatu Nasza Księgarnia pozostaje przy tradycyjnych tłumaczeniach i oryginalnych ilustracjach. Wydaje się, że tomik „Pierwsze przygody Mikołajka” może być odpowiedzią na serię dla najmłodszych, opartą – w innym wydawnictwie – na adaptacjach odcinków kreskówek z przygodami opisywanymi w trzeciej osobie i postaciami w trójwymiarze. Tu można się przekonać, na czym polega fenomen Mikołajka i geniusz autorskiego duetu. Powiększony format pozwala na zamieszczenie wszystkich historyjek w jednej cennej książce. Nie zmienia to jednak faktu, że „Mikołajka” nie da się czytać jednym tchem. Poszczególne opowiadania to humorystyczne perełki wywołujące nieodmiennie wybuchy śmiechu. „Pierwsze przygody Mikołajka” są więc esencją humoru i mało kto dałby radę przeczytać opasłą księgę szybko. Lepiej dawkować sobie żarty, a tom mieć w swojej biblioteczce, żeby był stale pod ręką.
„Pierwsze przygody Mikołajka” to dowód, że klasyka literatury wciąż jest wartościowa i nadaje się do wspólnego czytania. Warto gust czytelniczy najmłodszych kształtować również na takich publikacjach. Dzięki nowemu wydaniu przygód Mikołajka do tych historyjek sięgnąć mogą kolejni czytelnicy – a kiedy raz poznają potęgę dowcipu, już się z tym bohaterem nie rozstaną.
piątek, 18 grudnia 2015
Vanessa Greene: Sekretna herbaciarnia
Świat Książki, Warszawa 2015.
Schronienie
Vanessa Greene już się sprawdziła jako autorka ciepłych obyczajówek uzupełniających „wypoczynkowy” zestaw: koc, herbata, miękki fotel i długi leniwy wieczór. Po „Klubie Porcelanowej Filiżanki” wraca do serii Leniwa Niedziela tomem „Sekretna herbaciarnia” i nie zawiedzie fanek cyklu. Jak często w tego typu historiach bywa, tytułowe miejsce okazuje się azylem dla kobiet znudzonych życiem, potrzebujących schronienia lub odmiany. Greene przedstawia kilka bohaterek, których życiowe drogi przetną się właśnie w tym lokalu, z dala od głośnych reklam. O tej sekretnej herbaciarni wiedzą tylko miejscowi. Przypadkiem trafia tu Charlie, dziennikarka pisząca artykuł o najlepszych herbaciarniach. Tu poznaje Kat, która usiłuje uporać się z byciem samotną matką. Séraphine z kolei przybywa aż z Francji, żeby podjąć się opieki nad osieroconą przez matkę dziewczynką. Wszystkie kobiety mają swoje zmartwienia i potrzebują wsparcia. Poddają się urokowi sekretnej herbaciarni: tu nawiązują przyjaźnie i mogą zrzucić z siebie przynajmniej część trosk. Nie zostaną przez nikogo pochopnie ocenione, a jeśli potrzebują dobrej rady – znajdą ją. Herbaciarnia koi nerwy i pokazuje, że można spędzić życie w zgodzie ze sobą, uczy pogody ducha i przywraca normalność. Za takim miejscem wiele kobiet tęskni – a Vanessa Greene chce się nim podzielić. Zaprasza do siebie odbiorczynie łaknące zrozumienia i serdeczności, a przecież świat nie kończy się w tomie na pieczeniu ciast i rozkoszowaniu się aromatycznymi napojami. Herbata to tylko dodatek do życia.
Autorka stawia na różnorodne problemy obyczajowe. Kłopoty sprawiać może zarówno były mąż, jak i potencjalny partner. Dla jednych najważniejsze będą relacje w pracy, inne kobiety skupią się wyłącznie na szczęściu dziecka. Pojawia się tu również temat miłości homoseksualnej i akceptacji ze strony bliskich. Greene z jednej strony szuka powrotu do klasyki obyczajówek (przepuszczonych przez filtry kreatywnego pisania, co paradoksalnie objawia się w szablonowości formy), z drugiej natomiast sięga po aktualne tematy. Wybiera uniwersalność uczuć, ale czasem przedstawia je przez pryzmat dzisiejszego świata.
W „Sekretnej herbaciarni” do finału dociera się drobnymi scenkami z życia poszczególnych bohaterek. To wygodne rozwiązanie: przeszłość prezentują sobie nawzajem, kiedy chcą się lepiej poznać, teraźniejszość przeżywają same (wspólnie z czytelniczkami lub po prostu na ich oczach). Greene przedstawia kolejne punkty prowadzące do nieuchronnego przełomu, dba o to, żeby każdy rozdział wnosił do wiedzy odbiorczyń i postaci coś ważnego, a jednocześnie stara się unikać dramaturgicznych tąpnięć, żeby nie stracić literackiego azylu.
„Sekretna herbaciarnia” jest powieścią zgrabnie napisaną, tak, by świadomość scenariuszowych schematów nie przeszkadzała w rozrywkowej lekturze. W tej książce wiele zdąży się wydarzyć, ale autorka dba o to, żeby czytelniczki zapamiętały sobie, że mają gdzie szukać spokoju i wyciszenia. Ponadczasowe relacje (bajkowa przyjaźń, wiara w innych ludzi czy miłość w różnych formach) nadają smaku życiorysom doświadczonych przez życie kobiet. Greene sprawdziła się jako autorka czytadeł – i w tym wypadku przekona do siebie czytelniczki lubiące powieści obyczajowe. W „Sekretnej herbaciarni” dzieje się sporo, ale atmosfera opowieści staje się równie istotna jak akcja – Greene wie, co chciałyby usłyszeć jej czytelniczki, a ze względu na świadomość wyborów swojej grupy docelowej może fabułę skroić idealnie na miarę.
Schronienie
Vanessa Greene już się sprawdziła jako autorka ciepłych obyczajówek uzupełniających „wypoczynkowy” zestaw: koc, herbata, miękki fotel i długi leniwy wieczór. Po „Klubie Porcelanowej Filiżanki” wraca do serii Leniwa Niedziela tomem „Sekretna herbaciarnia” i nie zawiedzie fanek cyklu. Jak często w tego typu historiach bywa, tytułowe miejsce okazuje się azylem dla kobiet znudzonych życiem, potrzebujących schronienia lub odmiany. Greene przedstawia kilka bohaterek, których życiowe drogi przetną się właśnie w tym lokalu, z dala od głośnych reklam. O tej sekretnej herbaciarni wiedzą tylko miejscowi. Przypadkiem trafia tu Charlie, dziennikarka pisząca artykuł o najlepszych herbaciarniach. Tu poznaje Kat, która usiłuje uporać się z byciem samotną matką. Séraphine z kolei przybywa aż z Francji, żeby podjąć się opieki nad osieroconą przez matkę dziewczynką. Wszystkie kobiety mają swoje zmartwienia i potrzebują wsparcia. Poddają się urokowi sekretnej herbaciarni: tu nawiązują przyjaźnie i mogą zrzucić z siebie przynajmniej część trosk. Nie zostaną przez nikogo pochopnie ocenione, a jeśli potrzebują dobrej rady – znajdą ją. Herbaciarnia koi nerwy i pokazuje, że można spędzić życie w zgodzie ze sobą, uczy pogody ducha i przywraca normalność. Za takim miejscem wiele kobiet tęskni – a Vanessa Greene chce się nim podzielić. Zaprasza do siebie odbiorczynie łaknące zrozumienia i serdeczności, a przecież świat nie kończy się w tomie na pieczeniu ciast i rozkoszowaniu się aromatycznymi napojami. Herbata to tylko dodatek do życia.
Autorka stawia na różnorodne problemy obyczajowe. Kłopoty sprawiać może zarówno były mąż, jak i potencjalny partner. Dla jednych najważniejsze będą relacje w pracy, inne kobiety skupią się wyłącznie na szczęściu dziecka. Pojawia się tu również temat miłości homoseksualnej i akceptacji ze strony bliskich. Greene z jednej strony szuka powrotu do klasyki obyczajówek (przepuszczonych przez filtry kreatywnego pisania, co paradoksalnie objawia się w szablonowości formy), z drugiej natomiast sięga po aktualne tematy. Wybiera uniwersalność uczuć, ale czasem przedstawia je przez pryzmat dzisiejszego świata.
W „Sekretnej herbaciarni” do finału dociera się drobnymi scenkami z życia poszczególnych bohaterek. To wygodne rozwiązanie: przeszłość prezentują sobie nawzajem, kiedy chcą się lepiej poznać, teraźniejszość przeżywają same (wspólnie z czytelniczkami lub po prostu na ich oczach). Greene przedstawia kolejne punkty prowadzące do nieuchronnego przełomu, dba o to, żeby każdy rozdział wnosił do wiedzy odbiorczyń i postaci coś ważnego, a jednocześnie stara się unikać dramaturgicznych tąpnięć, żeby nie stracić literackiego azylu.
„Sekretna herbaciarnia” jest powieścią zgrabnie napisaną, tak, by świadomość scenariuszowych schematów nie przeszkadzała w rozrywkowej lekturze. W tej książce wiele zdąży się wydarzyć, ale autorka dba o to, żeby czytelniczki zapamiętały sobie, że mają gdzie szukać spokoju i wyciszenia. Ponadczasowe relacje (bajkowa przyjaźń, wiara w innych ludzi czy miłość w różnych formach) nadają smaku życiorysom doświadczonych przez życie kobiet. Greene sprawdziła się jako autorka czytadeł – i w tym wypadku przekona do siebie czytelniczki lubiące powieści obyczajowe. W „Sekretnej herbaciarni” dzieje się sporo, ale atmosfera opowieści staje się równie istotna jak akcja – Greene wie, co chciałyby usłyszeć jej czytelniczki, a ze względu na świadomość wyborów swojej grupy docelowej może fabułę skroić idealnie na miarę.
czwartek, 17 grudnia 2015
Hergé: Przygody Tintina. Lot 714 do Sydney
Egmont, Warszawa 2015.
Pułapka
Bardzo dziwną przygodę tym razem przeżywają Tintin i kapitan Baryłka. Wsiadają na pokład pewnego samolotu, bo wybierają się na kongres do Sydney. Nie mają jednak pojęcia, że spotkają tam groźnych przestępców, zdecydowanych na wszystko. Bandyci są uzbrojeni i bezwzględni, co oznacza, że przyjaciołom grozi olbrzymie niebezpieczeństwo. Zwłaszcza gdy samolot trafia na wyspę, która – według zapowiedzi – ma stać się grobem dla bohaterów. Tym razem Tintin znajduje się w poważnych tarapatach. Są z nim jednak ludzie, którzy nie przejmują się perspektywą rychłej śmierci, a nawet nie rozumieją swojej opłakanej sytuacji. W całą historię trudno byłoby uwierzyć, zwłaszcza że i tak pod koniec bohaterowie zostaną poddani hipnozie, a ich pamięć wyczyszczona z niosących adrenalinę wspomnień. Na wyspie zdarzy się bardzo dużo – szantaże, strzelaniny, uwięzienia – wszystko, co stanowi trzon historii sensacyjno-kryminalnych w niemal telegraficznym skrócie. A że Tintin i kapitan Baryłka nie zawsze dadzą radę przechytrzyć przeciwników, w ratunku będzie im niekiedy musiał pomagać Miluś – na którego bandyci również czyhają. Hergé wybiera tym razem gęstą od wydarzeń akcję.
Ponieważ podróżuje z przyjaciółmi profesor, który źle słyszy i każdą wypowiedź przekształca po swojemu, na tym opiera się podstawowa płaszczyzna humoru w książce. To dowcipy wyłącznie dla najmłodszych czytelników, a często powtarzane w tym zeszycie: do tego stopnia, że mogą w końcu znieczulić nawet dzieci. Hergé decyduje się tu na emocjonującą akcję i sceny mrożące krew w żyłach – nie ma czasu na tworzenie bardziej wyszukanych żartów czy sztuczek. Rozrywki dostarcza przez skomplikowaną dość kryminalną fabułę i nie chce mieszać do tego tematu innych, zwłaszcza sprzecznych z nim elementów. Tintin wpada w pułapkę – a to nie czas na komizm.
„Lot 714 do Sydney” to komiks rozbudowany pod względem tekstowym. Hergé nie wszystko pokazuje w rysunkach, znaczną część wyjaśnień przerzuca albo do narracji, albo do długich wypowiedzi bohaterów. Wtedy mniej skupia się na kształcie rysunków: skoro i tak większą część kadru zajmuje tekst, nie trzeba troszczyć się o detale tła. Takie rozwiązanie z reguły rozczarowuje miłośników komiksu, za to jest konieczne z chwilą, gdy nie ma jak zaprezentować dawnych wydarzeń, bez których rozumienie akcji staje się niemożliwe. U Tintina postacie przerzucają się istotnymi informacjami, zdradzają swoje intencje i tłumaczą zachowania, które mogłyby być zwłaszcza dla dzieci nieczytelne. Hergé przez to nie kłopocze się o jasność przekazu, a skupia na intrydze. Pracy ma dość dużo: tworzy wielopiętrowy komiksowy kryminał z uwzględnieniem konfrontacji z rasowymi przestępcami – tak, żeby nikt nie zarzucił tomikowi rozwiązań oczywistych, mdłych czy dydaktycznych. I chociaż dzisiaj przygody Tintina i tak wydają się ugładzone i nienaturalne, dzieciom i nieświadomym gatunkowych schematów mogą przypaść do gustu.
Ponieważ mimo ograniczenia do jednej wyspy jest tu wielu bohaterów, Hergé indywidualizuje ich język. Każda postać ma tu swoje przyzwyczajenia i nawyki, ktoś się zacina, ktoś podkreśla r, ktoś bez przerwy kicha – to pozwala wyłowić postacie z całej masy bohaterów, a pełni też funkcję rozrywkową dla dzieci. „Lot 714 do Sydney” bowiem mimo nastawienia na akcję straszyć nie może – Hergé dobrze o tym wie. Dzięki nadawaniu postaciom indywidualnych rysów charakteru, wymowy czy zachowania, ucieka od tendencyjności i schematycznych rozwiązań, przynajmniej w planie postaci. Przygody Tintina mają pokazywać maluchom rozrywkowy potencjał kryminału – dodatkowym atutem będzie więc budowanie zróżnicowanych typów postaci. To dobra odskocznia dla zawsze wzorowego Tintina, a i ciekawy trening wyobraźni. Na przykładzie Tintina można sprawdzić, jak literatura czwarta czerpie z dorosłych gatunków. To zawsze inspirujące doświadczenie.
Pułapka
Bardzo dziwną przygodę tym razem przeżywają Tintin i kapitan Baryłka. Wsiadają na pokład pewnego samolotu, bo wybierają się na kongres do Sydney. Nie mają jednak pojęcia, że spotkają tam groźnych przestępców, zdecydowanych na wszystko. Bandyci są uzbrojeni i bezwzględni, co oznacza, że przyjaciołom grozi olbrzymie niebezpieczeństwo. Zwłaszcza gdy samolot trafia na wyspę, która – według zapowiedzi – ma stać się grobem dla bohaterów. Tym razem Tintin znajduje się w poważnych tarapatach. Są z nim jednak ludzie, którzy nie przejmują się perspektywą rychłej śmierci, a nawet nie rozumieją swojej opłakanej sytuacji. W całą historię trudno byłoby uwierzyć, zwłaszcza że i tak pod koniec bohaterowie zostaną poddani hipnozie, a ich pamięć wyczyszczona z niosących adrenalinę wspomnień. Na wyspie zdarzy się bardzo dużo – szantaże, strzelaniny, uwięzienia – wszystko, co stanowi trzon historii sensacyjno-kryminalnych w niemal telegraficznym skrócie. A że Tintin i kapitan Baryłka nie zawsze dadzą radę przechytrzyć przeciwników, w ratunku będzie im niekiedy musiał pomagać Miluś – na którego bandyci również czyhają. Hergé wybiera tym razem gęstą od wydarzeń akcję.
Ponieważ podróżuje z przyjaciółmi profesor, który źle słyszy i każdą wypowiedź przekształca po swojemu, na tym opiera się podstawowa płaszczyzna humoru w książce. To dowcipy wyłącznie dla najmłodszych czytelników, a często powtarzane w tym zeszycie: do tego stopnia, że mogą w końcu znieczulić nawet dzieci. Hergé decyduje się tu na emocjonującą akcję i sceny mrożące krew w żyłach – nie ma czasu na tworzenie bardziej wyszukanych żartów czy sztuczek. Rozrywki dostarcza przez skomplikowaną dość kryminalną fabułę i nie chce mieszać do tego tematu innych, zwłaszcza sprzecznych z nim elementów. Tintin wpada w pułapkę – a to nie czas na komizm.
„Lot 714 do Sydney” to komiks rozbudowany pod względem tekstowym. Hergé nie wszystko pokazuje w rysunkach, znaczną część wyjaśnień przerzuca albo do narracji, albo do długich wypowiedzi bohaterów. Wtedy mniej skupia się na kształcie rysunków: skoro i tak większą część kadru zajmuje tekst, nie trzeba troszczyć się o detale tła. Takie rozwiązanie z reguły rozczarowuje miłośników komiksu, za to jest konieczne z chwilą, gdy nie ma jak zaprezentować dawnych wydarzeń, bez których rozumienie akcji staje się niemożliwe. U Tintina postacie przerzucają się istotnymi informacjami, zdradzają swoje intencje i tłumaczą zachowania, które mogłyby być zwłaszcza dla dzieci nieczytelne. Hergé przez to nie kłopocze się o jasność przekazu, a skupia na intrydze. Pracy ma dość dużo: tworzy wielopiętrowy komiksowy kryminał z uwzględnieniem konfrontacji z rasowymi przestępcami – tak, żeby nikt nie zarzucił tomikowi rozwiązań oczywistych, mdłych czy dydaktycznych. I chociaż dzisiaj przygody Tintina i tak wydają się ugładzone i nienaturalne, dzieciom i nieświadomym gatunkowych schematów mogą przypaść do gustu.
Ponieważ mimo ograniczenia do jednej wyspy jest tu wielu bohaterów, Hergé indywidualizuje ich język. Każda postać ma tu swoje przyzwyczajenia i nawyki, ktoś się zacina, ktoś podkreśla r, ktoś bez przerwy kicha – to pozwala wyłowić postacie z całej masy bohaterów, a pełni też funkcję rozrywkową dla dzieci. „Lot 714 do Sydney” bowiem mimo nastawienia na akcję straszyć nie może – Hergé dobrze o tym wie. Dzięki nadawaniu postaciom indywidualnych rysów charakteru, wymowy czy zachowania, ucieka od tendencyjności i schematycznych rozwiązań, przynajmniej w planie postaci. Przygody Tintina mają pokazywać maluchom rozrywkowy potencjał kryminału – dodatkowym atutem będzie więc budowanie zróżnicowanych typów postaci. To dobra odskocznia dla zawsze wzorowego Tintina, a i ciekawy trening wyobraźni. Na przykładzie Tintina można sprawdzić, jak literatura czwarta czerpie z dorosłych gatunków. To zawsze inspirujące doświadczenie.
środa, 16 grudnia 2015
Nele Neuhaus: Ostatnie lato w Nebrasce
Media Rodzina, Poznań 2015.
Dramaty
Nele Neuhaus chciała spróbować czegoś innego w literaturze dla młodzieży i „Ostatnim latem w Nebrasce” trafić może do szerszego grona odbiorców niż seriami „końskich” kryminałów dla nastolatków. W tej powieści stawia na szaleństwa młodości oraz na wyzwania, które nie muszą skończyć się dobrze – doświadcza swoją bohaterkę tak bardzo, że nie wiadomo, czy w realnym życiu podniosłaby się choćby po jednym z podobnych ciosów. Ale Sheridan jest silna – bo musi być silna. Stopniowo znieczula się na zło i przykrości ze strony otoczenia. Jest przybranym dzieckiem i mieszka z rodziną Grantów na farmie. O ile ze swoim przyszywanym ojcem jakoś się dogaduje mimo problemów wieku dojrzewania, o tyle z matką nie ma szans znaleźć wspólnego języka. Ciągle krytykowana, karana i upokarzana nawet nie za winy a za błędy nastoletnia Sheridan wie, że musi wydostać się z tego domu i opuścić Nebraskę. Ale zanim to nastąpi, chce poznać prawdę o sobie. Tylko odkrycie własnej tożsamości da jej upragniony spokój, przynajmniej tak sądzi dziewczyna. Młoda, piękna i utalentowana Sheridan przeobraża się ze skromnej nastolatki w osobę niezależną i impulsywną. A ponieważ nie znajduje wsparcia w rodzinie jako potulna dziewczyna, pozwala sobie na coraz więcej wyskoków. Zaczynają w niej też buzować hormony – i to pierwsza zapowiedź nieodległych kłopotów.
Z afery na aferę Nele Neuhaus rozkręca się coraz bardziej. Zaczyna od kompletnie niepotrzebnego, ale typowego dla młodzieży wybryku, dość szybko też pozwala Sheridan odkryć możliwości uwodzenia mężczyzn. Już wkrótce te doświadczenia zaczną się obracać przeciwko Sheridan, a konflikty w domu staną się najmniej warte uwagi. „Ostatnie lato w Nebrasce” zbudowane jest na prawach efektu śnieżnej kuli – kłopoty potęgują się i narastają, aż w końcu nikt nie będzie w stanie im zaradzić i nawet jeśli Sheridan uda się zrealizować dziecięcy plan ucieczki, nie pozbędzie się śladów w psychice.
Dość sielankowa okładka nie zapowiada ogromu koszmarów, jakie spotkają bohaterkę – a w ich wymyślaniu Neuhaus jest wyjątkowo kreatywna. Traumami tego rodzaju mogłaby obdzielić całe grono postaci, bez gwarancji, że to przeżyją. Tymczasem zło świata zrzuca na Sheridan. Chociaż na początku bohaterka nie jest bez winy, w takich okolicznościach szybko staje się ofiarą autorki – i budzi już tylko litość. Być może „Ostatnie lato w Nebrasce” powstało jako przestroga. Nie jest to literatura idealizująca dojrzewanie: u rogu dorosłości zamienia życie w koszmar, a część rozwiązań Neuhaus będzie szokiem dla czytelników. Mimo okrucieństwa w fabularnych wyborach, autorka pisze bardzo zajmująco. Jest precyzyjna w tworzeniu świata Sheridan, ma w pamięci sporo lektur o dojrzewaniu, a do tego chce poprowadzić opowieść zgodnie z własnym wyczuciem. Popisuje się dużą sprawnością narracyjną, wie też, jak komponować książkę, żeby budzić zainteresowanie: pomaga jej w tym porcja sekretów i balansowanie między różnymi emocjami, a nawet wyraziste sylwetki postaci. „Ostatnie lato w Nebrasce” to powieść, która wykorzystuje amerykańskie bezdroża jako scenerię największych możliwych dramatów, nie do wyobrażenia w literaturze czwartej. Nele Neuhaus jest ze swoimi czytelnikami do bólu szczera – dlatego „Ostatnie lato w Nebrasce” wielu młodych ludzi przekona.
Dramaty
Nele Neuhaus chciała spróbować czegoś innego w literaturze dla młodzieży i „Ostatnim latem w Nebrasce” trafić może do szerszego grona odbiorców niż seriami „końskich” kryminałów dla nastolatków. W tej powieści stawia na szaleństwa młodości oraz na wyzwania, które nie muszą skończyć się dobrze – doświadcza swoją bohaterkę tak bardzo, że nie wiadomo, czy w realnym życiu podniosłaby się choćby po jednym z podobnych ciosów. Ale Sheridan jest silna – bo musi być silna. Stopniowo znieczula się na zło i przykrości ze strony otoczenia. Jest przybranym dzieckiem i mieszka z rodziną Grantów na farmie. O ile ze swoim przyszywanym ojcem jakoś się dogaduje mimo problemów wieku dojrzewania, o tyle z matką nie ma szans znaleźć wspólnego języka. Ciągle krytykowana, karana i upokarzana nawet nie za winy a za błędy nastoletnia Sheridan wie, że musi wydostać się z tego domu i opuścić Nebraskę. Ale zanim to nastąpi, chce poznać prawdę o sobie. Tylko odkrycie własnej tożsamości da jej upragniony spokój, przynajmniej tak sądzi dziewczyna. Młoda, piękna i utalentowana Sheridan przeobraża się ze skromnej nastolatki w osobę niezależną i impulsywną. A ponieważ nie znajduje wsparcia w rodzinie jako potulna dziewczyna, pozwala sobie na coraz więcej wyskoków. Zaczynają w niej też buzować hormony – i to pierwsza zapowiedź nieodległych kłopotów.
Z afery na aferę Nele Neuhaus rozkręca się coraz bardziej. Zaczyna od kompletnie niepotrzebnego, ale typowego dla młodzieży wybryku, dość szybko też pozwala Sheridan odkryć możliwości uwodzenia mężczyzn. Już wkrótce te doświadczenia zaczną się obracać przeciwko Sheridan, a konflikty w domu staną się najmniej warte uwagi. „Ostatnie lato w Nebrasce” zbudowane jest na prawach efektu śnieżnej kuli – kłopoty potęgują się i narastają, aż w końcu nikt nie będzie w stanie im zaradzić i nawet jeśli Sheridan uda się zrealizować dziecięcy plan ucieczki, nie pozbędzie się śladów w psychice.
Dość sielankowa okładka nie zapowiada ogromu koszmarów, jakie spotkają bohaterkę – a w ich wymyślaniu Neuhaus jest wyjątkowo kreatywna. Traumami tego rodzaju mogłaby obdzielić całe grono postaci, bez gwarancji, że to przeżyją. Tymczasem zło świata zrzuca na Sheridan. Chociaż na początku bohaterka nie jest bez winy, w takich okolicznościach szybko staje się ofiarą autorki – i budzi już tylko litość. Być może „Ostatnie lato w Nebrasce” powstało jako przestroga. Nie jest to literatura idealizująca dojrzewanie: u rogu dorosłości zamienia życie w koszmar, a część rozwiązań Neuhaus będzie szokiem dla czytelników. Mimo okrucieństwa w fabularnych wyborach, autorka pisze bardzo zajmująco. Jest precyzyjna w tworzeniu świata Sheridan, ma w pamięci sporo lektur o dojrzewaniu, a do tego chce poprowadzić opowieść zgodnie z własnym wyczuciem. Popisuje się dużą sprawnością narracyjną, wie też, jak komponować książkę, żeby budzić zainteresowanie: pomaga jej w tym porcja sekretów i balansowanie między różnymi emocjami, a nawet wyraziste sylwetki postaci. „Ostatnie lato w Nebrasce” to powieść, która wykorzystuje amerykańskie bezdroża jako scenerię największych możliwych dramatów, nie do wyobrażenia w literaturze czwartej. Nele Neuhaus jest ze swoimi czytelnikami do bólu szczera – dlatego „Ostatnie lato w Nebrasce” wielu młodych ludzi przekona.
wtorek, 15 grudnia 2015
Monika Madejek: Wakacje Kajtka
Zysk i S-ka, Poznań 2015.
Przygody codzienne
Kajtek niczym się nie wyróżnia spośród literackich małych bohaterów piszących pamiętniki. Dostał zeszyt od „państwa Anielstwa” i pisanie o własnych przygodach tak mu się spodobało, że zaczyna już drugi tom. Po pierwsze dlatego, że takie notatki mogą mu się przydać w przyszłości, kiedy na przykład będzie sławnym pisarzem. A po drugie – bo odkąd prowadzi dziennik, widzi, jak wiele ciekawych rzeczy codziennie mu się przydarza. Nie zdawał sobie z tego sprawy wcześniej – teraz codzienne pisanie pozwala uporządkować przygody i przeżywać je po raz kolejny. Kajtek zresztą jest ciągle w ruchu – wakacje spędza bardzo aktywnie i chociaż na początku obiecał sobie, że nie będzie myślał o szkole, trochę się martwi, co zrobi, gdy pani zada swój ulubiony temat wypracowania – „jak spędziłem wakacje”. Kajtek uważa, że pisać będzie co najmniej przez tydzień. I ma rację, bo jego dziennik pełen jest wrażeń i ciekawych wakacyjnych doświadczeń.
Kajtek ma dwoje przyjaciół: wiecznie głodnego Adasia z zadatkami na artystę oraz Beatę zwaną Sławkiem – dziewczynę, która nie znosi wszystkiego, co „babskie”, za to jak nikt inny potrafi się bić i na treningach karate przyłożyła już chyba wszystkim. Sławek to zresztą też dyskretna krytyka poprawności politycznej, zgodnie z którą tylko dziewczynki mogą się bawić lalkami, a tylko chłopcy samochodami. Dawniej dzieci bawiły się, czym chciały, przypomina Monika Madejek – i w żaden sposób nie psuło to ich życiowych dorosłych wyborów. Jednak tego typu komentarzy do pozaliterackiej i pozadziecięcej rzeczywistości jest tu stosunkowo niewiele, Kajtek zajmuje się ważniejszymi sprawami. A do tych spraw najważniejszych należy oczywiście zabawa.
Mały bohater komiksu po raz pierwszy w życiu wyjeżdża na obóz przetrwania i chociaż ma nadzieję na ciekawe spędzanie czasu, to jednak nazwa budzi lekki niepokój. Na obozie poza druhem, który posługuje się dziwnym językiem (czy raczej stylistyką) czekają dzieci same niespodzianki. Kajtek zobaczy, jak piec na kamieniu pyszne placki, przekona się do codziennej gimnastyki, do pływania w jeziorze czy do nocnego marszu przez las. Przy okazji wyjdzie też na jaw, że nawet kilkulatki mogą pomóc dorosłemu mężczyźnie. Część wakacji bohaterowie spędzają w domu, ale i wtedy dzieje się sporo: tata postanawia zbudować domek na drzewie, a z braku drzewa – na krzaku. Zapomina jednak, że podczas majsterkowania potrafi się poważnie uszkodzić dostępnymi narzędziami. Trzeba więc tak zorganizować prace, żeby tata był pewny, że bez niego nic by się nie udało – a jednocześnie żeby nie zrobił sobie krzywdy. Perypetie Kajtka i jego przyjaciół zajmą czytelników i wiele razy ich rozśmieszą – Monika Madejek wybiera wakacyjny realizm.
Konwencja dziennika pisanego przez dziecko przydaje się tu do motywowania maluchów do czytania. Nie ma w książce klasycznych rozdziałów, a datowane zapiski są krótkie – w sam raz na lekturowe ćwiczenia. Co ciekawe, autorka i wydawnictwo zrezygnowali tu z ilustracji – jedynie motyw kratkowanych kartek przypomina o zeszycie na pamiętnik. Mali odbiorcy mogą samodzielnie ilustrować przygody, o których jest tu mowa, a potem prace przesyłać do autorki. To literacki i wydawniczy eksperyment – ciekawe, czy wątek „książki bez obrazków” dla dzieci zostanie podchwycony i znajdzie uznanie wśród odbiorców. „Wakacje Kajtka” wyglądają bardzo apetycznie dla moli książkowych – może więc brak „dziecięcych” ilustracji stanie się dla części maluchów akurat zachętą do czytania, a nie przeszkodą. Monika Madejek czasami w tekście przemyca pedagogiczne elementy przekonujące z punktu widzenia dorosłego – ale mimo to dzieci powinny dość ciepło przyjąć „Wakacje Kajtka” i z chęcią czytać o codziennych przygodach zupełnie zwyczajnego chłopaka.
Przygody codzienne
Kajtek niczym się nie wyróżnia spośród literackich małych bohaterów piszących pamiętniki. Dostał zeszyt od „państwa Anielstwa” i pisanie o własnych przygodach tak mu się spodobało, że zaczyna już drugi tom. Po pierwsze dlatego, że takie notatki mogą mu się przydać w przyszłości, kiedy na przykład będzie sławnym pisarzem. A po drugie – bo odkąd prowadzi dziennik, widzi, jak wiele ciekawych rzeczy codziennie mu się przydarza. Nie zdawał sobie z tego sprawy wcześniej – teraz codzienne pisanie pozwala uporządkować przygody i przeżywać je po raz kolejny. Kajtek zresztą jest ciągle w ruchu – wakacje spędza bardzo aktywnie i chociaż na początku obiecał sobie, że nie będzie myślał o szkole, trochę się martwi, co zrobi, gdy pani zada swój ulubiony temat wypracowania – „jak spędziłem wakacje”. Kajtek uważa, że pisać będzie co najmniej przez tydzień. I ma rację, bo jego dziennik pełen jest wrażeń i ciekawych wakacyjnych doświadczeń.
Kajtek ma dwoje przyjaciół: wiecznie głodnego Adasia z zadatkami na artystę oraz Beatę zwaną Sławkiem – dziewczynę, która nie znosi wszystkiego, co „babskie”, za to jak nikt inny potrafi się bić i na treningach karate przyłożyła już chyba wszystkim. Sławek to zresztą też dyskretna krytyka poprawności politycznej, zgodnie z którą tylko dziewczynki mogą się bawić lalkami, a tylko chłopcy samochodami. Dawniej dzieci bawiły się, czym chciały, przypomina Monika Madejek – i w żaden sposób nie psuło to ich życiowych dorosłych wyborów. Jednak tego typu komentarzy do pozaliterackiej i pozadziecięcej rzeczywistości jest tu stosunkowo niewiele, Kajtek zajmuje się ważniejszymi sprawami. A do tych spraw najważniejszych należy oczywiście zabawa.
Mały bohater komiksu po raz pierwszy w życiu wyjeżdża na obóz przetrwania i chociaż ma nadzieję na ciekawe spędzanie czasu, to jednak nazwa budzi lekki niepokój. Na obozie poza druhem, który posługuje się dziwnym językiem (czy raczej stylistyką) czekają dzieci same niespodzianki. Kajtek zobaczy, jak piec na kamieniu pyszne placki, przekona się do codziennej gimnastyki, do pływania w jeziorze czy do nocnego marszu przez las. Przy okazji wyjdzie też na jaw, że nawet kilkulatki mogą pomóc dorosłemu mężczyźnie. Część wakacji bohaterowie spędzają w domu, ale i wtedy dzieje się sporo: tata postanawia zbudować domek na drzewie, a z braku drzewa – na krzaku. Zapomina jednak, że podczas majsterkowania potrafi się poważnie uszkodzić dostępnymi narzędziami. Trzeba więc tak zorganizować prace, żeby tata był pewny, że bez niego nic by się nie udało – a jednocześnie żeby nie zrobił sobie krzywdy. Perypetie Kajtka i jego przyjaciół zajmą czytelników i wiele razy ich rozśmieszą – Monika Madejek wybiera wakacyjny realizm.
Konwencja dziennika pisanego przez dziecko przydaje się tu do motywowania maluchów do czytania. Nie ma w książce klasycznych rozdziałów, a datowane zapiski są krótkie – w sam raz na lekturowe ćwiczenia. Co ciekawe, autorka i wydawnictwo zrezygnowali tu z ilustracji – jedynie motyw kratkowanych kartek przypomina o zeszycie na pamiętnik. Mali odbiorcy mogą samodzielnie ilustrować przygody, o których jest tu mowa, a potem prace przesyłać do autorki. To literacki i wydawniczy eksperyment – ciekawe, czy wątek „książki bez obrazków” dla dzieci zostanie podchwycony i znajdzie uznanie wśród odbiorców. „Wakacje Kajtka” wyglądają bardzo apetycznie dla moli książkowych – może więc brak „dziecięcych” ilustracji stanie się dla części maluchów akurat zachętą do czytania, a nie przeszkodą. Monika Madejek czasami w tekście przemyca pedagogiczne elementy przekonujące z punktu widzenia dorosłego – ale mimo to dzieci powinny dość ciepło przyjąć „Wakacje Kajtka” i z chęcią czytać o codziennych przygodach zupełnie zwyczajnego chłopaka.
poniedziałek, 14 grudnia 2015
Kasia Pisarska: Wiedziałam, że tak będzie
Muza SA, Warszawa 2015.
Szczęśliwy los
Kasia Pisarska na początku swojej obyczajówki „Wiedziałam, że tak będzie” robi jedną ważną rzecz: usuwa z egzystencji bohaterki, Laury, wszystkie problemy finansowe do końca życia. Kobieta zyskuje wolność. Nie musi przejmować się pracą i męczącym szefem, nie musi martwić się, z czego zapłaci rachunki – i może wreszcie pozwolić sobie na torebki i buty od najlepszych projektantów. Wszystko przez to, że jej przyjaciółka wygrała ogromną sumę we włoskiej loterii i pieniędzmi chce się podzielić z najbliższą osobą. Dwie kobiety pełne optymizmu i radości mimo wszystko (jedna właśnie rozstaje się z mężem, druga sądzi, że umrze jako stara panna) wyruszają w podróż, świadome, że już nic nie będzie takie, jak kiedyś. Italia urzeka je gościnnością i serdecznością mieszkańców…
„Wiedziałam, żę tak będzie” zamiast dążyć do baśni, od baśni wychodzi. Autorka sięga po jedno z bardziej rozpowszechnionych (a w ocenie oficjalnej również infantylnych) marzeń o wysokiej wygranej. Do ziszczonego snu o bogactwie w żaden sposób nie pasują polskie realia, więc bohaterki bez żalu zamieniają je na włoskie. Trafiają do zapomnianej osady z imponującym zamkiem – a że Laura jest kreatywna i energiczna, dość szybko wymyśla sposób na uczynienie miejscowości atrakcyjną dla turystów. W chwili, gdy nie musi troszczyć się o finanse, Laura trafia do środowiska, w którym pieniądze nie mają większego znaczenia. Kolejne marzenie udaje się zrealizować przy odrobinie nieszablonowego myślenia.
Nieszablonowe myślenie daje się również zauważyć w fabule tej powieści. Pisarska posługuje się motywem znanym w książkach dla kobiet: bez romansu się nie obejdzie. Ale poza kwestiami sercowymi ma szereg dużo ciekawszych scenek – znalezienie porzuconego psa, aktywizacja mieszkańców włoskiej miejscowości, lokalne przysmaki… aż wreszcie zwyczajne życie, bo i po spełnieniu marzeń bohaterki autorka się nie zatrzymuje, a przedstawia jej normalność. „Wiedziałam, że tak będzie” to książka tchnąca optymizmem, krótka ale bardzo wesoła. Ma na to wpływ pełna dystansu narracja: Pisarska indywidualizuje język bohaterki i pozwala jej na stosowanie zwrotów niepopularnych a dowcipnych. Autorka nie ucieka w obiegowe żarty i frazy, które zdążyły się już wszystkim znudzić – jest twórcza również na płaszczyźnie narracji. Przyjemnie się tę książkę czyta nie tylko dlatego, że nie ma w niej stylistycznych potknięć cz niekonsekwencji. Nastrój bohaterek szybko udziela się czytelniczkom, a dowcip pozwala na relaks. Autorka puszcza wodze fantazji przy zastanawianiu się, co by było, gdyby marzenia spełniały się łatwo – i gdyby zepchnąć na margines rozmaite czarne scenariusze. Na chwilę daje Pisarska wgląd w krainę, w której życzenia mogą stać się rzeczywistością. Uruchamia przy tym sporo planów z różnych dziedzin, przekonując, że warto brać sprawy w swoje ręce, a los uśmiechnąć się może do każdego.
„Wiedziałam, że tak będzie” to bardzo przyjemne czytadło, rozgrzewające i z wakacyjnym posmakiem, który może doprawić codzienność. Owszem, autorka w rozwoju akcji bywa uroczo naiwna, ale nie będzie to przeszkadzać w rozrywkowej lekturze. Tę powieść czyta się szybko i przyjemnie: Pisarska nie zmusza do ponurych refleksji ani nie roztacza katastrofalnych wizji, dobrze się bawi podczas pisania. Zamiast utartych szlaków wybiera mniej znane ścieżki, a na wszystkich odciska indywidualne piętno. Od pierwszych stron można jej zaufać, a że o nic nie walczy, pozwala za to bohaterkom wprowadzać w życie kolejne najbardziej szalone i śmiałe pomysły – tym lepiej dla książki. Kasia Pisarska w „Wiedziałam, że tak będzie” popisuje się oryginalnym poczuciem humoru. Serdeczność wobec postaci sprawia, że nastrój opowieści udzielać się będzie i odbiorczyniom. Pisarska wzbudza ciekawość – jak rozwikła losy bohaterek – ale przede wszystkim stale rozśmiesza. Nie lubi nudy i w jej ujęciu nawet zwyczajność potrafi być zajmująca. „Wiedziałam, że tak będzie” to czytadło przynoszące wytchnienie, tom w sam raz na relaks. Pisarska w tej książce nie zawodzi i nie męczy, więc znajdzie wiele zwolenniczek.
Szczęśliwy los
Kasia Pisarska na początku swojej obyczajówki „Wiedziałam, że tak będzie” robi jedną ważną rzecz: usuwa z egzystencji bohaterki, Laury, wszystkie problemy finansowe do końca życia. Kobieta zyskuje wolność. Nie musi przejmować się pracą i męczącym szefem, nie musi martwić się, z czego zapłaci rachunki – i może wreszcie pozwolić sobie na torebki i buty od najlepszych projektantów. Wszystko przez to, że jej przyjaciółka wygrała ogromną sumę we włoskiej loterii i pieniędzmi chce się podzielić z najbliższą osobą. Dwie kobiety pełne optymizmu i radości mimo wszystko (jedna właśnie rozstaje się z mężem, druga sądzi, że umrze jako stara panna) wyruszają w podróż, świadome, że już nic nie będzie takie, jak kiedyś. Italia urzeka je gościnnością i serdecznością mieszkańców…
„Wiedziałam, żę tak będzie” zamiast dążyć do baśni, od baśni wychodzi. Autorka sięga po jedno z bardziej rozpowszechnionych (a w ocenie oficjalnej również infantylnych) marzeń o wysokiej wygranej. Do ziszczonego snu o bogactwie w żaden sposób nie pasują polskie realia, więc bohaterki bez żalu zamieniają je na włoskie. Trafiają do zapomnianej osady z imponującym zamkiem – a że Laura jest kreatywna i energiczna, dość szybko wymyśla sposób na uczynienie miejscowości atrakcyjną dla turystów. W chwili, gdy nie musi troszczyć się o finanse, Laura trafia do środowiska, w którym pieniądze nie mają większego znaczenia. Kolejne marzenie udaje się zrealizować przy odrobinie nieszablonowego myślenia.
Nieszablonowe myślenie daje się również zauważyć w fabule tej powieści. Pisarska posługuje się motywem znanym w książkach dla kobiet: bez romansu się nie obejdzie. Ale poza kwestiami sercowymi ma szereg dużo ciekawszych scenek – znalezienie porzuconego psa, aktywizacja mieszkańców włoskiej miejscowości, lokalne przysmaki… aż wreszcie zwyczajne życie, bo i po spełnieniu marzeń bohaterki autorka się nie zatrzymuje, a przedstawia jej normalność. „Wiedziałam, że tak będzie” to książka tchnąca optymizmem, krótka ale bardzo wesoła. Ma na to wpływ pełna dystansu narracja: Pisarska indywidualizuje język bohaterki i pozwala jej na stosowanie zwrotów niepopularnych a dowcipnych. Autorka nie ucieka w obiegowe żarty i frazy, które zdążyły się już wszystkim znudzić – jest twórcza również na płaszczyźnie narracji. Przyjemnie się tę książkę czyta nie tylko dlatego, że nie ma w niej stylistycznych potknięć cz niekonsekwencji. Nastrój bohaterek szybko udziela się czytelniczkom, a dowcip pozwala na relaks. Autorka puszcza wodze fantazji przy zastanawianiu się, co by było, gdyby marzenia spełniały się łatwo – i gdyby zepchnąć na margines rozmaite czarne scenariusze. Na chwilę daje Pisarska wgląd w krainę, w której życzenia mogą stać się rzeczywistością. Uruchamia przy tym sporo planów z różnych dziedzin, przekonując, że warto brać sprawy w swoje ręce, a los uśmiechnąć się może do każdego.
„Wiedziałam, że tak będzie” to bardzo przyjemne czytadło, rozgrzewające i z wakacyjnym posmakiem, który może doprawić codzienność. Owszem, autorka w rozwoju akcji bywa uroczo naiwna, ale nie będzie to przeszkadzać w rozrywkowej lekturze. Tę powieść czyta się szybko i przyjemnie: Pisarska nie zmusza do ponurych refleksji ani nie roztacza katastrofalnych wizji, dobrze się bawi podczas pisania. Zamiast utartych szlaków wybiera mniej znane ścieżki, a na wszystkich odciska indywidualne piętno. Od pierwszych stron można jej zaufać, a że o nic nie walczy, pozwala za to bohaterkom wprowadzać w życie kolejne najbardziej szalone i śmiałe pomysły – tym lepiej dla książki. Kasia Pisarska w „Wiedziałam, że tak będzie” popisuje się oryginalnym poczuciem humoru. Serdeczność wobec postaci sprawia, że nastrój opowieści udzielać się będzie i odbiorczyniom. Pisarska wzbudza ciekawość – jak rozwikła losy bohaterek – ale przede wszystkim stale rozśmiesza. Nie lubi nudy i w jej ujęciu nawet zwyczajność potrafi być zajmująca. „Wiedziałam, że tak będzie” to czytadło przynoszące wytchnienie, tom w sam raz na relaks. Pisarska w tej książce nie zawodzi i nie męczy, więc znajdzie wiele zwolenniczek.
niedziela, 13 grudnia 2015
Andrzej Niemczyk, Marek Bobakowski: Andrzej Niemczyk. Życiowy tie-break
SQN, Kraków 2015.
Bez wybielania
Wielka szkoda, że ta autobiografia nie jest przynajmniej dwa razy większa. „Życiowy tie-break” Andrzeja Niemczyka spisany z Markiem Bobakowskim to mięsista opowieść przede wszystkim o siatkówce, ale i o kontrowersyjnych decyzjach, życiowych wyborach i walkach znakomitego trenera. Andrzej Niemczyk nie pozostawia nikogo obojętnym: fani siatkówki doceniają to, co zrobił dla rozwoju żeńskiej odmiany tej dyscypliny nie tylko w Polsce. Inni chcą postrzegać Niemczyka przez pryzmat skandali: rozstania z kadrą narodową, kobieciarstwa czy skłonności do alkoholu. Teraz głos zabiera człowiek, który lubi ryzyko i nie boi się wygłaszania niepopularnych opinii (a własne zdanie ma często odmienne niż ogół). Odnosi się do rozmaitych aspektów swojego życia, od decyzji szkoleniowca po kwestie osobiste, przedstawia własny punkt widzenia, ale nie próbuje się na siłę wybielać czy usprawiedliwiać. Podtrzymuje wizerunek pewnego siebie człowieka, momentami twardziela, momentami wizjonera. Nigdy, w żadnym punkcie tej burzliwej historii, nie próbuje budzić współczucia czy sympatii do siebie. Nie jest mu to potrzebne, a jednak fanów po takiej lekturze może mu tylko przybyć.
Niemczyk opowiada o siatkówce i o tym, jak tworzył zespoły zdolne rywalizować z najlepszymi. Pokazuje elementy strategii selekcjonera i zachowania ważne na boisku, zdradza kilka szczegółów z treningów i z psychologicznego podejścia do zawodniczek. Opowiada o obowiązkowym solarium dla siatkarek, makijażach i obecności najbliższych na zgrupowaniach, o grach z innymi trenerami czy o planowaniu i przewidywaniu wyników w nieprzewidywalnej zdaniem wielu siatkówce. Przypomina, w jakich rozwiązaniach był prekursorem, które decyzje zaprocentowały i jak opracowywał taktykę na spotkania. Pisze o pokonywaniu sportowych i pozasportowych trudności, a na marginesie wspomina również o przygotowaniach do roli trenera: z olbrzymiej wiedzy i doświadczenia Niemczyka można by korzystać, żeby zbudować zespół zbliżony do ideału.
Nie pomija Andrzej Niemczyk spraw bolesnych. Otwarcie opowiada o konflikcie, który doprowadził do rozstania ze „Złotkami”, o braku porozumienia z córką czy o problemach z mediami. Nie rzuca oskarżeń i stara się przedstawiać sprawy bez niepotrzebnych emocji, co nie oznacza, że buduje sobie pomnik czy pozostaje oazą spokoju. Próbuje być sprawiedliwy, przynajmniej w zakresie, na jaki pozwala autobiografia – nie popadnie też w drugą skrajność i unika samobiczowania. Niemczyk mówi i o sprawach z prywatnego życia – niepowodzeniu biznesowym, chorobach, małżeństwach czy rozczarowaniach. Nie będzie tu tanich skandalików, opowieści o romansach i alkoholowych ekscesach, przynajmniej nie w ilości, która wstrząsnęłaby odbiorcami. Andrzej Niemczyk raczej po prostu rozwija to, co i tak powszechnie znane, uzupełnia o interesujące szczegóły i dodaje własne komentarze.
Widać tu rękę fachowca od literatury faktu: książka ma dobrą dramaturgię, co nie zaburza przejrzystego układu rozdziałów. W jednym tylko Bobakowski przesadza – w nawiasowych wtrąceniach, że coś zostanie opowiedziane czy uzupełnione później. Te obietnice są zupełnie niepotrzebne czytelnikom i tomowi jako takiemu, publikacja świetnie by się bez nich obeszła, bo nawet chronologia wydarzeń (nie mówiąc już o ich tematycznym uporządkowaniu) pokazuje, że przyjdzie czas na rozwinięcie wybranego tematu. Tu, jeśli już jakiś motyw się pojawi, na pewno zyska szersze omówienie. Tak działa dobra autobiografia. Do tomu dołączone zostały wypowiedzi znajomych Andrzeja Niemczyka (wklejane jako ilustracje konkretnych scen), a i wywiady z kilkoma siatkarkami – tu chciałoby się poznać także opinie tych skonfliktowanych z trenerem, ale takie rozwiązanie nie musiało być możliwe. Przydałaby się tej książce staranniejsza korekta, ale i tak emocje podczas odbioru przysłaniają niedostatki w stylistyce.
Jest ta książka świetnie napisana, ale i Andrzej Niemczyk to trener, który ma sporo do powiedzenia. Dla kibiców siatkówki to lektura, od której szybko się nie oderwą – ale zainteresuje nawet fanów gatunku: wyróżniać się będzie również w dziale literatury sportowej. Chciałoby się, żeby tak o własnym życiu umieli opowiadać wszyscy autorzy marzący o autobiografii…
Bez wybielania
Wielka szkoda, że ta autobiografia nie jest przynajmniej dwa razy większa. „Życiowy tie-break” Andrzeja Niemczyka spisany z Markiem Bobakowskim to mięsista opowieść przede wszystkim o siatkówce, ale i o kontrowersyjnych decyzjach, życiowych wyborach i walkach znakomitego trenera. Andrzej Niemczyk nie pozostawia nikogo obojętnym: fani siatkówki doceniają to, co zrobił dla rozwoju żeńskiej odmiany tej dyscypliny nie tylko w Polsce. Inni chcą postrzegać Niemczyka przez pryzmat skandali: rozstania z kadrą narodową, kobieciarstwa czy skłonności do alkoholu. Teraz głos zabiera człowiek, który lubi ryzyko i nie boi się wygłaszania niepopularnych opinii (a własne zdanie ma często odmienne niż ogół). Odnosi się do rozmaitych aspektów swojego życia, od decyzji szkoleniowca po kwestie osobiste, przedstawia własny punkt widzenia, ale nie próbuje się na siłę wybielać czy usprawiedliwiać. Podtrzymuje wizerunek pewnego siebie człowieka, momentami twardziela, momentami wizjonera. Nigdy, w żadnym punkcie tej burzliwej historii, nie próbuje budzić współczucia czy sympatii do siebie. Nie jest mu to potrzebne, a jednak fanów po takiej lekturze może mu tylko przybyć.
Niemczyk opowiada o siatkówce i o tym, jak tworzył zespoły zdolne rywalizować z najlepszymi. Pokazuje elementy strategii selekcjonera i zachowania ważne na boisku, zdradza kilka szczegółów z treningów i z psychologicznego podejścia do zawodniczek. Opowiada o obowiązkowym solarium dla siatkarek, makijażach i obecności najbliższych na zgrupowaniach, o grach z innymi trenerami czy o planowaniu i przewidywaniu wyników w nieprzewidywalnej zdaniem wielu siatkówce. Przypomina, w jakich rozwiązaniach był prekursorem, które decyzje zaprocentowały i jak opracowywał taktykę na spotkania. Pisze o pokonywaniu sportowych i pozasportowych trudności, a na marginesie wspomina również o przygotowaniach do roli trenera: z olbrzymiej wiedzy i doświadczenia Niemczyka można by korzystać, żeby zbudować zespół zbliżony do ideału.
Nie pomija Andrzej Niemczyk spraw bolesnych. Otwarcie opowiada o konflikcie, który doprowadził do rozstania ze „Złotkami”, o braku porozumienia z córką czy o problemach z mediami. Nie rzuca oskarżeń i stara się przedstawiać sprawy bez niepotrzebnych emocji, co nie oznacza, że buduje sobie pomnik czy pozostaje oazą spokoju. Próbuje być sprawiedliwy, przynajmniej w zakresie, na jaki pozwala autobiografia – nie popadnie też w drugą skrajność i unika samobiczowania. Niemczyk mówi i o sprawach z prywatnego życia – niepowodzeniu biznesowym, chorobach, małżeństwach czy rozczarowaniach. Nie będzie tu tanich skandalików, opowieści o romansach i alkoholowych ekscesach, przynajmniej nie w ilości, która wstrząsnęłaby odbiorcami. Andrzej Niemczyk raczej po prostu rozwija to, co i tak powszechnie znane, uzupełnia o interesujące szczegóły i dodaje własne komentarze.
Widać tu rękę fachowca od literatury faktu: książka ma dobrą dramaturgię, co nie zaburza przejrzystego układu rozdziałów. W jednym tylko Bobakowski przesadza – w nawiasowych wtrąceniach, że coś zostanie opowiedziane czy uzupełnione później. Te obietnice są zupełnie niepotrzebne czytelnikom i tomowi jako takiemu, publikacja świetnie by się bez nich obeszła, bo nawet chronologia wydarzeń (nie mówiąc już o ich tematycznym uporządkowaniu) pokazuje, że przyjdzie czas na rozwinięcie wybranego tematu. Tu, jeśli już jakiś motyw się pojawi, na pewno zyska szersze omówienie. Tak działa dobra autobiografia. Do tomu dołączone zostały wypowiedzi znajomych Andrzeja Niemczyka (wklejane jako ilustracje konkretnych scen), a i wywiady z kilkoma siatkarkami – tu chciałoby się poznać także opinie tych skonfliktowanych z trenerem, ale takie rozwiązanie nie musiało być możliwe. Przydałaby się tej książce staranniejsza korekta, ale i tak emocje podczas odbioru przysłaniają niedostatki w stylistyce.
Jest ta książka świetnie napisana, ale i Andrzej Niemczyk to trener, który ma sporo do powiedzenia. Dla kibiców siatkówki to lektura, od której szybko się nie oderwą – ale zainteresuje nawet fanów gatunku: wyróżniać się będzie również w dziale literatury sportowej. Chciałoby się, żeby tak o własnym życiu umieli opowiadać wszyscy autorzy marzący o autobiografii…
Agnieszka Horubała: Sto nóg stonogi Fruzi
Dwie Siostry, Warszawa 2015.
Buty
Agnieszka Horubała pokazuje, jak na bajkę przekuć zwyczajne i „ludzkie” codzienne doświadczenia. Wystarczy zmienić bohatera – z człowieka na zwierzątko – i pozwolić mu wykonywać najzupełniej zwyczajne czynności. Udowadnia, że każdy mógłby opowiedzieć swoim dzieciom historyjkę przed snem – ale jeśli komuś nie chce się wymyślać nawet prostych fabuł, może skorzystać z tej publikacji. Tak powstał tomik „Sto nóg stonogi Fruzi”, prosta obyczajowa relacja z procesu kupowania butów. Łatwo się domyślić, że stonoga natrafi tu na większe problemy. Horubała daje bohaterce silną motywację do zakupu obuwia. Fruzia chciałaby pochodzić po górach, a do tego nie nadają się jej znoszone i podniszczone buciki. Stonoga musi zaopatrzyć się w trapery. Tyle że żaden sklep nie posiada w swojej ofercie aż pięćdziesięciu identycznych par. Problem wydaje się nie do przezwyciężenia.
Autorka wybiera w „Stu nogach stonogi Fruzi” raczej dorosłe troski. Stonoga wykazuje się niemal matczyną odpowiedzialnością – gdyby była dzieckiem, bez wahania wybrałaby się na upragnioną wycieczkę natychmiast. Tu jednak przejawia wysoki stopień rozsądku i racjonalizmu: wie, że nie każdy rodzaj butów nada się na górskie szlaki. Kolejnym „dorosłym” motywem są wizyty w sklepach. Agnieszka Horubała próbuje oswoić dzieci z nazwami konkretnych rodzajów obuwia (taka wyliczanka przypomina trochę porady z dorosłych magazynów o modzie i nieco zawęża zakres odbiorców – trudno będzie małym chłopcom skupiać się na klientach sklepu obuwniczego, nawet jeśli nad całością zawisa pytanie, czy wyprawa dojdzie tu w ogóle do skutku). Stonoga Fruzia nie nudzi się w sklepach i nie zniechęca do swojej misji, jak zrobiłoby to wiele dzieci. W ten sposób Horubała powraca do tradycji bajek zasypiankowych: pozbawionych wielkich wstrząsów i wyciszających dzieci przed snem. Dalszy rozwój historii też wskazuje na połączenie świata dorosłych z dziewczynkami jako targetem tomiku: autorka sygnalizuje tu wątek miłosny, który na tym etapie w literaturze czwartej nie jest jeszcze niezbędny.
W prostej historyjce Agnieszka Horubała przemyca akcenty edukacyjne. Stonoga nie tylko robi zakupy i interesuje się rodzajami butów. W sklepach spotyka różne gatunki owadów. Do tego od czasu do czasu Fruzia liczy, ile par butów powinna jeszcze kupić. Ta fabuła nie należy do specjalnie zaskakujących czy angażujących, ale spodoba się najmłodszym dzieciom. To krótkie opowiadanie zastępujące bajkę przed snem, więc kojący temat staje się tu sporą wartością.
Zosia Dzierżawska, autorka ilustracji, stonogę Fruzię traktuje jak postać z ludzkimi rysami. Bohaterka ma wzorzyste skarpety i różne buciki, czas spędza jak człowiek. Kilka rysunków ma swoje źródło w modnych ostatnio wielkoformatowych picture bookach uczących dzieci spostrzegawczości i sztuki opowiadania – ale od czasu do czasu Dzierżawska lubi wybrać mały przedmiot istotny w danym momencie opowiadania i przedstawić go w zbliżeniu. Ilustracje dzielą się na statyczne – zwracające uwagę dzieci na przedmiot – i na dynamiczne, sygnalizujące dzianie się.
U stonogi Fruzi nieszczęściom da się dość łatwo zaradzić, a marzenia spełniają się, jeśli tylko odpowiednio mocno się tego pragnie. Agnieszka Horubała pisze bardzo prostą książeczkę i próbuje stylem narracji kształtować gust literacki dzieci już od najmłodszych lat. To sama stonoga Fruzia przyciągnie odbiorców, nawet nie jej przygoda, co kreacja bohaterki – sympatycznej, zabawnej i upartej. Horubała nie wybiera innych poza usypiankowym i edukacyjnym celów. Ta książka nie musi przebojem lub skandalem podbijać rynku wydawniczego, wystarczy, że kusi bajkowym ujęciem prawdziwego świata.
Buty
Agnieszka Horubała pokazuje, jak na bajkę przekuć zwyczajne i „ludzkie” codzienne doświadczenia. Wystarczy zmienić bohatera – z człowieka na zwierzątko – i pozwolić mu wykonywać najzupełniej zwyczajne czynności. Udowadnia, że każdy mógłby opowiedzieć swoim dzieciom historyjkę przed snem – ale jeśli komuś nie chce się wymyślać nawet prostych fabuł, może skorzystać z tej publikacji. Tak powstał tomik „Sto nóg stonogi Fruzi”, prosta obyczajowa relacja z procesu kupowania butów. Łatwo się domyślić, że stonoga natrafi tu na większe problemy. Horubała daje bohaterce silną motywację do zakupu obuwia. Fruzia chciałaby pochodzić po górach, a do tego nie nadają się jej znoszone i podniszczone buciki. Stonoga musi zaopatrzyć się w trapery. Tyle że żaden sklep nie posiada w swojej ofercie aż pięćdziesięciu identycznych par. Problem wydaje się nie do przezwyciężenia.
Autorka wybiera w „Stu nogach stonogi Fruzi” raczej dorosłe troski. Stonoga wykazuje się niemal matczyną odpowiedzialnością – gdyby była dzieckiem, bez wahania wybrałaby się na upragnioną wycieczkę natychmiast. Tu jednak przejawia wysoki stopień rozsądku i racjonalizmu: wie, że nie każdy rodzaj butów nada się na górskie szlaki. Kolejnym „dorosłym” motywem są wizyty w sklepach. Agnieszka Horubała próbuje oswoić dzieci z nazwami konkretnych rodzajów obuwia (taka wyliczanka przypomina trochę porady z dorosłych magazynów o modzie i nieco zawęża zakres odbiorców – trudno będzie małym chłopcom skupiać się na klientach sklepu obuwniczego, nawet jeśli nad całością zawisa pytanie, czy wyprawa dojdzie tu w ogóle do skutku). Stonoga Fruzia nie nudzi się w sklepach i nie zniechęca do swojej misji, jak zrobiłoby to wiele dzieci. W ten sposób Horubała powraca do tradycji bajek zasypiankowych: pozbawionych wielkich wstrząsów i wyciszających dzieci przed snem. Dalszy rozwój historii też wskazuje na połączenie świata dorosłych z dziewczynkami jako targetem tomiku: autorka sygnalizuje tu wątek miłosny, który na tym etapie w literaturze czwartej nie jest jeszcze niezbędny.
W prostej historyjce Agnieszka Horubała przemyca akcenty edukacyjne. Stonoga nie tylko robi zakupy i interesuje się rodzajami butów. W sklepach spotyka różne gatunki owadów. Do tego od czasu do czasu Fruzia liczy, ile par butów powinna jeszcze kupić. Ta fabuła nie należy do specjalnie zaskakujących czy angażujących, ale spodoba się najmłodszym dzieciom. To krótkie opowiadanie zastępujące bajkę przed snem, więc kojący temat staje się tu sporą wartością.
Zosia Dzierżawska, autorka ilustracji, stonogę Fruzię traktuje jak postać z ludzkimi rysami. Bohaterka ma wzorzyste skarpety i różne buciki, czas spędza jak człowiek. Kilka rysunków ma swoje źródło w modnych ostatnio wielkoformatowych picture bookach uczących dzieci spostrzegawczości i sztuki opowiadania – ale od czasu do czasu Dzierżawska lubi wybrać mały przedmiot istotny w danym momencie opowiadania i przedstawić go w zbliżeniu. Ilustracje dzielą się na statyczne – zwracające uwagę dzieci na przedmiot – i na dynamiczne, sygnalizujące dzianie się.
U stonogi Fruzi nieszczęściom da się dość łatwo zaradzić, a marzenia spełniają się, jeśli tylko odpowiednio mocno się tego pragnie. Agnieszka Horubała pisze bardzo prostą książeczkę i próbuje stylem narracji kształtować gust literacki dzieci już od najmłodszych lat. To sama stonoga Fruzia przyciągnie odbiorców, nawet nie jej przygoda, co kreacja bohaterki – sympatycznej, zabawnej i upartej. Horubała nie wybiera innych poza usypiankowym i edukacyjnym celów. Ta książka nie musi przebojem lub skandalem podbijać rynku wydawniczego, wystarczy, że kusi bajkowym ujęciem prawdziwego świata.
sobota, 12 grudnia 2015
Brandon Mull: Pięć Królestw. Błędny Rycerz
Egmont, Warszawa 2015.
Towarzystwo
Cole, który w dalszym ciągu błąka się po Obrzeżach, chciałby znaleźć i uratować swoich przyjaciół, którzy wraz z nim w Halloween trafili do magicznej rzeczywistości. Odkąd uciekł od handlarza niewolników, wciąż zdobywa nowe umiejętności i uczy się przetrwania. Na Obrzeżach ma nową paczkę przyjaciół – młodzi ludzie połączeni wspólnym celem – przetrwaniem i ucieczką – rozumieją się doskonale. W drugim tomie serii Pięć Królestw Brandon Mull wędrówkę urozmaica przede wszystkim popisami formistów. Pojawiają się tu postacie władające magią i zdolne do przekształcania twarzy, sylwetek i głosów tak, by uciekinierzy mogli przybrać nowe rysy. To broń działająca w obie strony, przez sztuczki formistów bowiem dużo trudniej będzie znaleźć tych, których się poszukuje. Cole chce spotkać swoich dawnych kolegów, by wraz z nimi wrócić na Ziemię. Mira z jego kompanii zamierza znaleźć siostrę: królewna Honorata zniknęła i nietrudno się domyślić, że grozić jej może niebezpieczeństwo. Na Obrzeżach pojawia się także tajemniczy Błędny Rycerz. Jako wojownik nie ma on sobie równych, bez litości pozbawia życia wrogów, może też wyzywać na pojedynki lub… pomagać. Błędny Rycerz, jak wielu bohaterów przewijających się przez Obrzeża, ma swoją tajemnicę związaną z magią. Ale rozwiązanie tej akurat zagadki będzie musiało poczekać.
Tom „Pięć Królestw. Błędny Rycerz” pokazuje schemat powieści drogi w literaturze fantasy. Nikt już prawie nie pamięta, że Cole to dzieciak, zwyczajny nastolatek, który pechowo trafił do obcej sobie rzeczywistości. Okoliczności zmusiły go, żeby zmężniał, wydoroślał i zaczął działać odpowiedzialnie. Zresztą Brandon Mull spory nacisk kładzie na poważne traktowanie uczuć dzieci, ten motyw pojawia się w pewnym momencie w rozmowie bohaterów. Zgodnie z nim Cole musi być traktowany serio. Rzeczywistość wokół niego jest wroga – chłopiec nauczy się między innymi, jak reagować na groźby i niewiele brakuje, by wpadł w ręce handlarza niewolników po raz kolejny. Mull nacisk kładzie też na sny, wewnętrzną wolność, którą zapewniają – oraz na ich znaczenie w życiu. Jeśli egzystencja jest nietrwała i ulotna, w czym ma być lepsza od onirycznych przeżyć? Zgrabnie wpleciony w opowieść motyw snu i śnienia ma między innymi uszlachetnić samą rolę fantazji. Bez niej przecież nie byłoby wielkiej przygody.
Brandon Mull swojej roli upatruje w budowaniu zasad panujących na Obrzeżach, ale bez odchodzenia zbyt daleko od standardów literatury fantasy. Podróż przerywają kolejne pułapki, bitewne starcia i potyczki lub zadania do wykonania. Oryginalność bohaterowi ma zapewnić na przykład miecz skakania – umożliwiający przemieszczanie się w sposób przypominający parkour – oraz zabawy formistów. Kiedy trzeba, autor wydaje wyroki na dalszoplanowe postacie, nie chroni ich przed strachem, cierpieniem ani klęskami – to też nieodłączny element wypraw na granicy światów. W „Błędnym Rycerzu” nie znajdzie się fabularnych rewelacji. Autor zestawia ze sobą cele kolejnych uczestników eskapady i zagrożenia ważne dla nich – a potem wysyła drużynę w najeżoną niebezpieczeństwami drogę. Wiadomo, że Cole nie wróci przed czasem do domu, pozostaje mu więc przeżywać przygody na Obrzeżach. Chłopak przed samym sobą przyznaje się do tęsknoty za przyjaciółmi, do niepewności czy braku odwagi, ale wie, że jeśli przestanie działać, skończy się jego misja. Brandon Mull w planie podstawowym treści zupełnie odrywa się od codzienności nastolatków. Liczy na ich uwagę między innymi przez nierozbudowaną („nieepicką”) narrację: rozmach przewidziany jest na tworzenie pięciotomowego cyklu, nie poszczególnych scenek opisowych.
Towarzystwo
Cole, który w dalszym ciągu błąka się po Obrzeżach, chciałby znaleźć i uratować swoich przyjaciół, którzy wraz z nim w Halloween trafili do magicznej rzeczywistości. Odkąd uciekł od handlarza niewolników, wciąż zdobywa nowe umiejętności i uczy się przetrwania. Na Obrzeżach ma nową paczkę przyjaciół – młodzi ludzie połączeni wspólnym celem – przetrwaniem i ucieczką – rozumieją się doskonale. W drugim tomie serii Pięć Królestw Brandon Mull wędrówkę urozmaica przede wszystkim popisami formistów. Pojawiają się tu postacie władające magią i zdolne do przekształcania twarzy, sylwetek i głosów tak, by uciekinierzy mogli przybrać nowe rysy. To broń działająca w obie strony, przez sztuczki formistów bowiem dużo trudniej będzie znaleźć tych, których się poszukuje. Cole chce spotkać swoich dawnych kolegów, by wraz z nimi wrócić na Ziemię. Mira z jego kompanii zamierza znaleźć siostrę: królewna Honorata zniknęła i nietrudno się domyślić, że grozić jej może niebezpieczeństwo. Na Obrzeżach pojawia się także tajemniczy Błędny Rycerz. Jako wojownik nie ma on sobie równych, bez litości pozbawia życia wrogów, może też wyzywać na pojedynki lub… pomagać. Błędny Rycerz, jak wielu bohaterów przewijających się przez Obrzeża, ma swoją tajemnicę związaną z magią. Ale rozwiązanie tej akurat zagadki będzie musiało poczekać.
Tom „Pięć Królestw. Błędny Rycerz” pokazuje schemat powieści drogi w literaturze fantasy. Nikt już prawie nie pamięta, że Cole to dzieciak, zwyczajny nastolatek, który pechowo trafił do obcej sobie rzeczywistości. Okoliczności zmusiły go, żeby zmężniał, wydoroślał i zaczął działać odpowiedzialnie. Zresztą Brandon Mull spory nacisk kładzie na poważne traktowanie uczuć dzieci, ten motyw pojawia się w pewnym momencie w rozmowie bohaterów. Zgodnie z nim Cole musi być traktowany serio. Rzeczywistość wokół niego jest wroga – chłopiec nauczy się między innymi, jak reagować na groźby i niewiele brakuje, by wpadł w ręce handlarza niewolników po raz kolejny. Mull nacisk kładzie też na sny, wewnętrzną wolność, którą zapewniają – oraz na ich znaczenie w życiu. Jeśli egzystencja jest nietrwała i ulotna, w czym ma być lepsza od onirycznych przeżyć? Zgrabnie wpleciony w opowieść motyw snu i śnienia ma między innymi uszlachetnić samą rolę fantazji. Bez niej przecież nie byłoby wielkiej przygody.
Brandon Mull swojej roli upatruje w budowaniu zasad panujących na Obrzeżach, ale bez odchodzenia zbyt daleko od standardów literatury fantasy. Podróż przerywają kolejne pułapki, bitewne starcia i potyczki lub zadania do wykonania. Oryginalność bohaterowi ma zapewnić na przykład miecz skakania – umożliwiający przemieszczanie się w sposób przypominający parkour – oraz zabawy formistów. Kiedy trzeba, autor wydaje wyroki na dalszoplanowe postacie, nie chroni ich przed strachem, cierpieniem ani klęskami – to też nieodłączny element wypraw na granicy światów. W „Błędnym Rycerzu” nie znajdzie się fabularnych rewelacji. Autor zestawia ze sobą cele kolejnych uczestników eskapady i zagrożenia ważne dla nich – a potem wysyła drużynę w najeżoną niebezpieczeństwami drogę. Wiadomo, że Cole nie wróci przed czasem do domu, pozostaje mu więc przeżywać przygody na Obrzeżach. Chłopak przed samym sobą przyznaje się do tęsknoty za przyjaciółmi, do niepewności czy braku odwagi, ale wie, że jeśli przestanie działać, skończy się jego misja. Brandon Mull w planie podstawowym treści zupełnie odrywa się od codzienności nastolatków. Liczy na ich uwagę między innymi przez nierozbudowaną („nieepicką”) narrację: rozmach przewidziany jest na tworzenie pięciotomowego cyklu, nie poszczególnych scenek opisowych.
piątek, 11 grudnia 2015
Krystyna Siesicka: Powiem Julce
Akapit Press, Łódź 2015.
Trauma
Coś ważnego wydarza się w „Powiem Julce” Krystyny Siesickiej. Objawia się tu konflikt pokoleń bez konfliktu i ponadczasowość uczuć bez egzaltacji. Teresa ma za sobą życie. Przygląda się teraz wnuczce przyjaciółki, Julce, która właśnie przeżywa pierwszą miłość – i której nic nie przeszkadza, że ukochany napisał „koham”, z błędem ortograficznym. Zakochana dziewczyna nie widzi problemu, starsza pani wie, że gdy ma się szesnaście lat, nic nie jest dane na zawsze. Wspomina własną młodość i pierwsze żywsze uczucie. Obie z Zośką czuły coś do Karola, chłopaka, którego nie dało się łatwo scharakteryzować (ale który na pewno nie zrobiłby koszmarnego błędu ortograficznego w wyznaniu miłości). Obie z Zośką wiedzą, jak kruche jest życie: wojna nakazuje im zweryfikowanie poglądów na temat „wiecznie” i „zawsze”. I chociaż Karol zwraca uwagę na Teresę, to w chwili próby Zośka poświęca się dla niego najbardziej. Czy to oznacza, że jej miłość była większa? Czas nie przyniósł odpowiedzi, przyjaciółki nie rozmawiały o tym jednym wydarzeniu, ale Teresa wciąż o nim rozmyśla. Chciałaby wytłumaczyć Julce, czego najbardziej żałuje – ale wie, że to beztroskie pokolenie nie pojmie już dawnych dylematów.
Siesicka słynie z powieści sentymentalnych i poruszających temat pierwszej miłości, ale w tej mikropowieści bardzo pozytywnie zaskakuje. Jest tu subtelna i delikatna, nie mówi wszystkiego wprost, pozostawia czytelniczkom margines na domysły i przypuszczenia. Wstawia czasami ogólne uwagi na temat pierwszej miłości – nadające się do pamiętników nastolatek oraz zestawów skrzydlatych słów, ale wiele więcej uwagi poświęca goryczy i ocenie dawnych błędów, których nie da się już naprawić. Miłość to nie tylko wielkie słowa i deklaracje. Bez względu na okoliczności nie można zapominać o uczynkach, często mówiących więcej. Na temat kiełkujących uczuć w pierwszym prawdziwym związku napisano już mnóstwo – Siesicka wygrywa odmienną perspektywą. Nie zamierza przy tym idealizować uczucia młodych ludzi, pierwsza miłość to tutaj źródło silnych frustracji, które dręczą nawet mimo upływającego czasu. Pierwsza miłość jest nietrwała, przynosi rozczarowania i po latach nie wydaje się urzekająca – to przemyca Teresa w swojej przedziwnej spowiedzi. Żałuje swojej postawy sprzed lat i nie daje sobie prawa do popełniania błędów, skoro jej przyjaciółka tych błędów nie popełniła. Przy tak skomplikowanych emocjach nie dziwi, że Teresa ze sceptycyzmem przygląda się miłosnym wyborom Julki. Już zna przebieg schematu i może być pewna, że nastolatka nie posłucha żadnych ostrzeżeń. Musi sama sparzyć się na pierwszym naiwnym uczuciu, żeby pójść dalej.
„Powiem Julce” to powieść mikroskopijna i utrzymana w formie zwierzenia. Teresa powraca tu do wojennej młodości w sposób, który nie kojarzy się z literaturą martyrologiczną – wojna wojną, ale młoda dziewczyna, pozbawiona własnego domu, przedmiotów i rodziny, ma inne sprawy na głowie. Chciałaby odzyskać normalność, w czym przystojny Karol mógłby być bardzo pomocny. Bohaterka nie wie jeszcze, jak odbije się to na jej przyszłości. Krystyna Siesicka tworzy książkę kruchą i pełną wewnętrznych napięć, inną niż zwykłe naiwne fabułki o zakochanych nastolatkach. Jest w jej utworze coś więcej niż wizja porywów serc. Ta maleńka książka wywołać może mnóstwo wzruszeń, zwłaszcza u czytelniczek świadomych dramatów bohaterki. Ale, co ciekawe, Siesicka, która kieruje tomik do dorastających dziewczyn, czasem w niezawoalowany sposób owe dziewczyny krytykuje, uświadamiając im płytkość ich relacji czy postaw. „Powiem Julce” to bez wątpienia publikacja dla młodzieży myślącej, pełna zadr i kłopotliwych pytań, rzucająca nowe światło na zużyty temat. Siesicka ucieka od banału w stronę zagadkowości – i to dobry kierunek.
Trauma
Coś ważnego wydarza się w „Powiem Julce” Krystyny Siesickiej. Objawia się tu konflikt pokoleń bez konfliktu i ponadczasowość uczuć bez egzaltacji. Teresa ma za sobą życie. Przygląda się teraz wnuczce przyjaciółki, Julce, która właśnie przeżywa pierwszą miłość – i której nic nie przeszkadza, że ukochany napisał „koham”, z błędem ortograficznym. Zakochana dziewczyna nie widzi problemu, starsza pani wie, że gdy ma się szesnaście lat, nic nie jest dane na zawsze. Wspomina własną młodość i pierwsze żywsze uczucie. Obie z Zośką czuły coś do Karola, chłopaka, którego nie dało się łatwo scharakteryzować (ale który na pewno nie zrobiłby koszmarnego błędu ortograficznego w wyznaniu miłości). Obie z Zośką wiedzą, jak kruche jest życie: wojna nakazuje im zweryfikowanie poglądów na temat „wiecznie” i „zawsze”. I chociaż Karol zwraca uwagę na Teresę, to w chwili próby Zośka poświęca się dla niego najbardziej. Czy to oznacza, że jej miłość była większa? Czas nie przyniósł odpowiedzi, przyjaciółki nie rozmawiały o tym jednym wydarzeniu, ale Teresa wciąż o nim rozmyśla. Chciałaby wytłumaczyć Julce, czego najbardziej żałuje – ale wie, że to beztroskie pokolenie nie pojmie już dawnych dylematów.
Siesicka słynie z powieści sentymentalnych i poruszających temat pierwszej miłości, ale w tej mikropowieści bardzo pozytywnie zaskakuje. Jest tu subtelna i delikatna, nie mówi wszystkiego wprost, pozostawia czytelniczkom margines na domysły i przypuszczenia. Wstawia czasami ogólne uwagi na temat pierwszej miłości – nadające się do pamiętników nastolatek oraz zestawów skrzydlatych słów, ale wiele więcej uwagi poświęca goryczy i ocenie dawnych błędów, których nie da się już naprawić. Miłość to nie tylko wielkie słowa i deklaracje. Bez względu na okoliczności nie można zapominać o uczynkach, często mówiących więcej. Na temat kiełkujących uczuć w pierwszym prawdziwym związku napisano już mnóstwo – Siesicka wygrywa odmienną perspektywą. Nie zamierza przy tym idealizować uczucia młodych ludzi, pierwsza miłość to tutaj źródło silnych frustracji, które dręczą nawet mimo upływającego czasu. Pierwsza miłość jest nietrwała, przynosi rozczarowania i po latach nie wydaje się urzekająca – to przemyca Teresa w swojej przedziwnej spowiedzi. Żałuje swojej postawy sprzed lat i nie daje sobie prawa do popełniania błędów, skoro jej przyjaciółka tych błędów nie popełniła. Przy tak skomplikowanych emocjach nie dziwi, że Teresa ze sceptycyzmem przygląda się miłosnym wyborom Julki. Już zna przebieg schematu i może być pewna, że nastolatka nie posłucha żadnych ostrzeżeń. Musi sama sparzyć się na pierwszym naiwnym uczuciu, żeby pójść dalej.
„Powiem Julce” to powieść mikroskopijna i utrzymana w formie zwierzenia. Teresa powraca tu do wojennej młodości w sposób, który nie kojarzy się z literaturą martyrologiczną – wojna wojną, ale młoda dziewczyna, pozbawiona własnego domu, przedmiotów i rodziny, ma inne sprawy na głowie. Chciałaby odzyskać normalność, w czym przystojny Karol mógłby być bardzo pomocny. Bohaterka nie wie jeszcze, jak odbije się to na jej przyszłości. Krystyna Siesicka tworzy książkę kruchą i pełną wewnętrznych napięć, inną niż zwykłe naiwne fabułki o zakochanych nastolatkach. Jest w jej utworze coś więcej niż wizja porywów serc. Ta maleńka książka wywołać może mnóstwo wzruszeń, zwłaszcza u czytelniczek świadomych dramatów bohaterki. Ale, co ciekawe, Siesicka, która kieruje tomik do dorastających dziewczyn, czasem w niezawoalowany sposób owe dziewczyny krytykuje, uświadamiając im płytkość ich relacji czy postaw. „Powiem Julce” to bez wątpienia publikacja dla młodzieży myślącej, pełna zadr i kłopotliwych pytań, rzucająca nowe światło na zużyty temat. Siesicka ucieka od banału w stronę zagadkowości – i to dobry kierunek.
czwartek, 10 grudnia 2015
Wojciech Widłak: Wesoły Ryjek i zima
Media Rodzina, Poznań 2015.
W śniegu
Wesoły Ryjek także zimą pozostaje wesoły – jak jego żółw przytulanka. Wiadomo, zima to czas wspaniałych zabaw i nowych ciekawych odkryć. A że Wesoły Ryjek uważnie obserwuje otoczenie, powodów do zachwytów mu nie zabraknie. Ten bohater nie wie, co to rozczarowanie: już w pierwszej historyjce wyjeżdża w góry, a tam tata ma go nauczyć jazdy na nartach. Tylko że nie ma śniegu, a bez śniegu nauka jazdy na nartach staje się niemożliwa. Wesoły Ryjek nie zachowuje się jak typowe rozkapryszone dziecko: cieszy się innymi rozrywkami: grą w warcaby, wędrowaniem po górach, lepieniem garnków w skansenie czy rozpoznawaniem drzew. Brak śniegu otwiera nowe możliwości zamiast je przekreślać, a mały bohater Wojciecha Widłaka z optymizmem ocenia każdą sytuację. Przez całą zimę Wesoły Ryjek znajduje kolejne powody do zadowolenia – więc trudno się przy tej postaci nie uśmiechnąć.
Tomik „Wesoły Ryjek i zima” przypomina o tym, co w tej porze roku staje się największą atrakcją dla dzieci. Wesoły Ryjek cieszy się z rzucania śnieżkami (a do zabawy oczywiście włącza całą rodzinę), czeka na ubieranie choinki i próbuje dowiedzieć się, jak powstawały kolędy. Zima to również okres przeziębień: bohater przekonuje się, że zna obcy język – po tym, jak tłumaczy wypowiedzi chorej mamy. Do tego dochodzą bardziej uniwersalne historyjki i „problemy”: mały Ryjek martwi się, że żółw przytulanka będzie musiał kupić bilet do kina, zastanawia się też, czy będzie mógł ożenić się z mamą – to typowe zmartwienia kilkulatków, które Widłak zgrabnie przenosi na dowcipnie prezentowaną postać. Porusza też kwestie bardziej skomplikowane – jedno z opowiadań poświęca kwestii domowego ogniska. Wesoły Ryjek na własnym przykładzie przekonuje się, że domowe ognisko może mieć coś wspólnego z wewnętrznym ciepłem i poczuciem bezpieczeństwa. Warto przy tym zaznaczyć, jakie formy rozrywek dla dzieci preferuje autor. Wesoły Ryjek nie jest ogłupiany bajkami telewizyjnymi czy grami komputerowymi. W zamian za to czas spędza z rodzicami na klasycznych zabawach: radość przynoszą mu gry planszowe czy oglądanie zdjęć z szuflad i albumów, a także rozmowy z nieodłącznym żółwiem przytulanką. Ten bohater jest szczęśliwy z dala od mediów elektronicznych – można mu pozazdrościć wyobraźni. To postać, która stanie się bliska wielu dzieciom – dobrze więc, że autor odrywa ją od mód i kieruje w stronę ponadczasowości.
W historiach o Wesołym Ryjku dominuje humor. Opowiadania są bardzo krótkie i jednakowo skomponowane: zawsze na początku Wesoły Ryjek grzecznie się wita i przedstawia, na końcu za to wprowadza krótkie podsumowanie, czego w danym dniu się nauczył. To dla autora okazja do satyrycznego popisu i puentowania sytuacji: Wesoły Ryjek z codziennych doświadczeń wyciąga inne wnioski niż zrobiliby to dorośli. Bohater wszystko tłumaczy na swój sposób, co rodzi dowcip. Jednocześnie takim zabiegiem Wojciech Widłak może dopełniać charakterystykę Wesołego Ryjka, naiwnego i prostolinijnego kilkulatka, mądrze wychowywanego i zabawnego.
Przygody Wesołego Ryjka sprawdzą się jako lektura przed snem dla maluchów. To również dobra propozycja do ćwiczenia samodzielnego czytania dla co bardziej niecierpliwych dzieci. Krótkie i komiczne teksty przepełnione są „domowym” ciepłem i zachęcają do zagłębiania się w pozytywny, optymistyczny świat Wesołego Ryjka. Ten bohater zyska zwolenników również wśród czytających pociechom dorosłych – wymyślony bowiem został tak, by cieszyć wszystkich, bez względu na wiek. Widłak doskonale wie, że do książek może zachęcić dzieci radością i udawanymi „lekcjami” w wykonaniu bajkowego rówieśnika. Wesoły Ryjek to bohater, który cieszy już na etapie przedstawiania się – każdy maluch powinien się z nim zapoznać. Wojciech Widłak potrafi przekonać do czytania nawet największych ponuraków.
W śniegu
Wesoły Ryjek także zimą pozostaje wesoły – jak jego żółw przytulanka. Wiadomo, zima to czas wspaniałych zabaw i nowych ciekawych odkryć. A że Wesoły Ryjek uważnie obserwuje otoczenie, powodów do zachwytów mu nie zabraknie. Ten bohater nie wie, co to rozczarowanie: już w pierwszej historyjce wyjeżdża w góry, a tam tata ma go nauczyć jazdy na nartach. Tylko że nie ma śniegu, a bez śniegu nauka jazdy na nartach staje się niemożliwa. Wesoły Ryjek nie zachowuje się jak typowe rozkapryszone dziecko: cieszy się innymi rozrywkami: grą w warcaby, wędrowaniem po górach, lepieniem garnków w skansenie czy rozpoznawaniem drzew. Brak śniegu otwiera nowe możliwości zamiast je przekreślać, a mały bohater Wojciecha Widłaka z optymizmem ocenia każdą sytuację. Przez całą zimę Wesoły Ryjek znajduje kolejne powody do zadowolenia – więc trudno się przy tej postaci nie uśmiechnąć.
Tomik „Wesoły Ryjek i zima” przypomina o tym, co w tej porze roku staje się największą atrakcją dla dzieci. Wesoły Ryjek cieszy się z rzucania śnieżkami (a do zabawy oczywiście włącza całą rodzinę), czeka na ubieranie choinki i próbuje dowiedzieć się, jak powstawały kolędy. Zima to również okres przeziębień: bohater przekonuje się, że zna obcy język – po tym, jak tłumaczy wypowiedzi chorej mamy. Do tego dochodzą bardziej uniwersalne historyjki i „problemy”: mały Ryjek martwi się, że żółw przytulanka będzie musiał kupić bilet do kina, zastanawia się też, czy będzie mógł ożenić się z mamą – to typowe zmartwienia kilkulatków, które Widłak zgrabnie przenosi na dowcipnie prezentowaną postać. Porusza też kwestie bardziej skomplikowane – jedno z opowiadań poświęca kwestii domowego ogniska. Wesoły Ryjek na własnym przykładzie przekonuje się, że domowe ognisko może mieć coś wspólnego z wewnętrznym ciepłem i poczuciem bezpieczeństwa. Warto przy tym zaznaczyć, jakie formy rozrywek dla dzieci preferuje autor. Wesoły Ryjek nie jest ogłupiany bajkami telewizyjnymi czy grami komputerowymi. W zamian za to czas spędza z rodzicami na klasycznych zabawach: radość przynoszą mu gry planszowe czy oglądanie zdjęć z szuflad i albumów, a także rozmowy z nieodłącznym żółwiem przytulanką. Ten bohater jest szczęśliwy z dala od mediów elektronicznych – można mu pozazdrościć wyobraźni. To postać, która stanie się bliska wielu dzieciom – dobrze więc, że autor odrywa ją od mód i kieruje w stronę ponadczasowości.
W historiach o Wesołym Ryjku dominuje humor. Opowiadania są bardzo krótkie i jednakowo skomponowane: zawsze na początku Wesoły Ryjek grzecznie się wita i przedstawia, na końcu za to wprowadza krótkie podsumowanie, czego w danym dniu się nauczył. To dla autora okazja do satyrycznego popisu i puentowania sytuacji: Wesoły Ryjek z codziennych doświadczeń wyciąga inne wnioski niż zrobiliby to dorośli. Bohater wszystko tłumaczy na swój sposób, co rodzi dowcip. Jednocześnie takim zabiegiem Wojciech Widłak może dopełniać charakterystykę Wesołego Ryjka, naiwnego i prostolinijnego kilkulatka, mądrze wychowywanego i zabawnego.
Przygody Wesołego Ryjka sprawdzą się jako lektura przed snem dla maluchów. To również dobra propozycja do ćwiczenia samodzielnego czytania dla co bardziej niecierpliwych dzieci. Krótkie i komiczne teksty przepełnione są „domowym” ciepłem i zachęcają do zagłębiania się w pozytywny, optymistyczny świat Wesołego Ryjka. Ten bohater zyska zwolenników również wśród czytających pociechom dorosłych – wymyślony bowiem został tak, by cieszyć wszystkich, bez względu na wiek. Widłak doskonale wie, że do książek może zachęcić dzieci radością i udawanymi „lekcjami” w wykonaniu bajkowego rówieśnika. Wesoły Ryjek to bohater, który cieszy już na etapie przedstawiania się – każdy maluch powinien się z nim zapoznać. Wojciech Widłak potrafi przekonać do czytania nawet największych ponuraków.
środa, 9 grudnia 2015
Ben Kane: Zapomniany Legion. Srebrny orzeł
Znak, Kraków 2015.
Zagrożenie
Dwa zagrożenia dla rodzeństwa, Romulusa i Fabioli, szykuje Ben Kane w tomie „Srebrny orzeł”, drugiej części trylogii Zapomniany Legion. Romulusowi bez przerwy zagląda w oczy śmierć. Fabiola poza tym musi bronić się jeszcze przed gwałcicielami. Jest piękna – ani losy niewolnicy ani doświadczenia w lunaparze nie odebrały jej urody. Kiedy ktoś pozna w niej dawną niewolnicę lub prostytutkę nie ma jednak oporów przed realizowaniem swoich fantazji seksualnych. Ale i sama Fabiola używa swojego ciała jako karty przetargowej, gdy potrzebuje uzyskać ważne informacje. Romulus wiedzie życie niemal nudne, ale przychodzi czas, gdy trzeba będzie opuścić Zapomniany Legion. „Srebrny orzeł” to tom ucieczek. Fabiola nie może dłużej pozostać w Rzymie, a trzem przyjaciołom trzeba w końcu opuścić towarzyszy broni. Dobrze, że autor przeplata te przygody rodzeństwa, bo inaczej przykułby do swojej książki tylko miłośników scen batalistycznych. Owszem, stara się urozmaicać walki – w jednej pojawią się na przykład słonie – ale to za mało, żeby zdynamizować opowieść. Bezustanna bliskość śmierci w końcu znieczula, a przecież żołnierze z Zapomnianego Legionu wydawali się wcześniej wartymi uwagi indywidualistami. W przypadku Fabioli sprawy okazują się bardziej skomplikowane: bohaterka może snuć śmiałe plany, a przez to, że nie ma nic do stracenia – realizować najbardziej szalone pomysły. Zwolenników zdobywa na różne sposoby, a dawne dobre uczynki powracają do niej w nieoczekiwanych momentach. Problemem w konstrukcji tej postaci – jak zresztą wielu w tej powieści – staje się brak rysu psychologicznego. Fabiola wiele razy może wykorzystywać seks jako drogę do celu (lub padać ofiarą żądz przypadkowych mężczyzn), a jedynym śladem owych wydarzeń jest zwierzęcy strach tuż przed aktem płciowym. W żaden sposób nie przekładają się tak silne przeżycia na postawę bohaterki: jedną tylko próbę gwałtu kobieta traktuje jak powód do pielęgnowania w sobie uczucia nienawiści. To jednak nie wystarczy do zbudowania charakterystyki.
Przy fabularnej jednokierunkowości jest „Srebrny orzeł” powieścią napisaną dość zgrabnie. W stosunku do pierwszego tomu dużo mniej tu kolokwializmów i współczesnego slangu: to, co raziło w poprzedniej lekturze, zostało złagodzone i zastąpione językiem bardziej literackim, pasującym do powszechnego wyobrażenia stylu powieści historycznej. Ben Kane znacznie rzadziej posługuje się również rozbudowanymi partiami dialogowymi: dostrzega smaczki płynące z widowiskowych opisów, chce opowiadać historię obrazami. To oznacza, że czasem pociągają go turpistyczne sceny, ale jest w tym teraz większe zaufanie do literackości tekstu. „Srebrny orzeł” to sprawność warsztatowa ale bez możliwości sugerowania finezyjnych relacji między bohaterami. Najwyraźniej Ben Kane zbyt mocno wziął sobie do serca podpowiedź, że nic tak nie zaciekawia masowej publiczności jak seks i przemoc. Pod dostatkiem tu jednego i drugiego, pytanie tylko, co z tego wynika. Kane funduje swoim postaciom liczne wstrząsy, zapomina za to o normalnej egzystencji, uczuciach i postawach niezwiązanych z heroizmem. To nie musi wystarczyć, żeby przykuć uwagę czytelników – po dobrze przyjętym tomie drugi wydaje się dość ostrożny – nawet mimo czyhających zewsząd niebezpieczeństw.
Ben Kane zapatrzony w powieści historyczne usiłuje wzbudzić zainteresowanie postaciami z innej kultury, robi to metodą najprostszą – odwołaniami do przeżyć uniwersalnych. Nie musi zbyt wiele tłumaczyć, kiedy ukazuje strach przed utratą życia lub honoru – to rozwiązanie wygodne, ale też pozbawiające części przyjemności odbiorców, nie pozwala im bowiem w pełni uczestniczyć w prezentowanym świecie, nie zakorzenia tomu w historii – a w pophistorii.
Zagrożenie
Dwa zagrożenia dla rodzeństwa, Romulusa i Fabioli, szykuje Ben Kane w tomie „Srebrny orzeł”, drugiej części trylogii Zapomniany Legion. Romulusowi bez przerwy zagląda w oczy śmierć. Fabiola poza tym musi bronić się jeszcze przed gwałcicielami. Jest piękna – ani losy niewolnicy ani doświadczenia w lunaparze nie odebrały jej urody. Kiedy ktoś pozna w niej dawną niewolnicę lub prostytutkę nie ma jednak oporów przed realizowaniem swoich fantazji seksualnych. Ale i sama Fabiola używa swojego ciała jako karty przetargowej, gdy potrzebuje uzyskać ważne informacje. Romulus wiedzie życie niemal nudne, ale przychodzi czas, gdy trzeba będzie opuścić Zapomniany Legion. „Srebrny orzeł” to tom ucieczek. Fabiola nie może dłużej pozostać w Rzymie, a trzem przyjaciołom trzeba w końcu opuścić towarzyszy broni. Dobrze, że autor przeplata te przygody rodzeństwa, bo inaczej przykułby do swojej książki tylko miłośników scen batalistycznych. Owszem, stara się urozmaicać walki – w jednej pojawią się na przykład słonie – ale to za mało, żeby zdynamizować opowieść. Bezustanna bliskość śmierci w końcu znieczula, a przecież żołnierze z Zapomnianego Legionu wydawali się wcześniej wartymi uwagi indywidualistami. W przypadku Fabioli sprawy okazują się bardziej skomplikowane: bohaterka może snuć śmiałe plany, a przez to, że nie ma nic do stracenia – realizować najbardziej szalone pomysły. Zwolenników zdobywa na różne sposoby, a dawne dobre uczynki powracają do niej w nieoczekiwanych momentach. Problemem w konstrukcji tej postaci – jak zresztą wielu w tej powieści – staje się brak rysu psychologicznego. Fabiola wiele razy może wykorzystywać seks jako drogę do celu (lub padać ofiarą żądz przypadkowych mężczyzn), a jedynym śladem owych wydarzeń jest zwierzęcy strach tuż przed aktem płciowym. W żaden sposób nie przekładają się tak silne przeżycia na postawę bohaterki: jedną tylko próbę gwałtu kobieta traktuje jak powód do pielęgnowania w sobie uczucia nienawiści. To jednak nie wystarczy do zbudowania charakterystyki.
Przy fabularnej jednokierunkowości jest „Srebrny orzeł” powieścią napisaną dość zgrabnie. W stosunku do pierwszego tomu dużo mniej tu kolokwializmów i współczesnego slangu: to, co raziło w poprzedniej lekturze, zostało złagodzone i zastąpione językiem bardziej literackim, pasującym do powszechnego wyobrażenia stylu powieści historycznej. Ben Kane znacznie rzadziej posługuje się również rozbudowanymi partiami dialogowymi: dostrzega smaczki płynące z widowiskowych opisów, chce opowiadać historię obrazami. To oznacza, że czasem pociągają go turpistyczne sceny, ale jest w tym teraz większe zaufanie do literackości tekstu. „Srebrny orzeł” to sprawność warsztatowa ale bez możliwości sugerowania finezyjnych relacji między bohaterami. Najwyraźniej Ben Kane zbyt mocno wziął sobie do serca podpowiedź, że nic tak nie zaciekawia masowej publiczności jak seks i przemoc. Pod dostatkiem tu jednego i drugiego, pytanie tylko, co z tego wynika. Kane funduje swoim postaciom liczne wstrząsy, zapomina za to o normalnej egzystencji, uczuciach i postawach niezwiązanych z heroizmem. To nie musi wystarczyć, żeby przykuć uwagę czytelników – po dobrze przyjętym tomie drugi wydaje się dość ostrożny – nawet mimo czyhających zewsząd niebezpieczeństw.
Ben Kane zapatrzony w powieści historyczne usiłuje wzbudzić zainteresowanie postaciami z innej kultury, robi to metodą najprostszą – odwołaniami do przeżyć uniwersalnych. Nie musi zbyt wiele tłumaczyć, kiedy ukazuje strach przed utratą życia lub honoru – to rozwiązanie wygodne, ale też pozbawiające części przyjemności odbiorców, nie pozwala im bowiem w pełni uczestniczyć w prezentowanym świecie, nie zakorzenia tomu w historii – a w pophistorii.