piątek, 31 maja 2013

Mariusz Urbanek: Brzechwa nie dla dzieci

Iskry, Warszawa 2013.

Bajkopisarz i życie

W świadomości społecznej Jan Brzechwa funkcjonuje jako bajkopisarz. O jego działalności satyrycznej pamięta niewielu. O Brzechwie-liryku niemal nikt. Arcyciekawy zbiór wspomnień, „Akademia Pana Brzechwy” nie przebija się do kanonów lektur, a niektórych – bardzo zaangażowanych w dawną politykę i rozdrapywanie życiorysów w poszukiwaniu tanich sensacji – interesuje wyłącznie podważanie zasług autora, który uczył dzieci humoru. Mariusz Urbanek w tomie „Brzechwa nie dla dzieci” tworzy biograficzno-artystyczną kompilację wiadomości o działaniach Jana Brzechwy – a że ochoczo czerpie z wywiadów i zapisków bliskich poety, a samego autora traktuje niemal jak swojego przyjaciela, jest co poczytać.

Urbanek dość dokładnie przygląda się kolejnym dziedzinom, w których udzielał się Brzechwa. Kiedy analizuje życiorys, uwypukla ciekawostki, kiedy przechodzi do twórczości, przywołuje artystyczne wybory, powiązania z rzeczywistością i klucze interpretacyjne. Chętnie korzysta z notowanych przez przyjaciół Brzechwy anegdot, budując obraz człowieka z nieprzeciętnym poczuciem humoru. Trzeba mu przyznać, że kiedy sięga po spisywane przez satyryków fragmenty, nie wprowadza ich – jak niektórzy publicyści – na prawach mozaikowej konstrukcji z cytatów, ale nie niszczy puent ani wewnętrznej lekkości wspomnień. Stawia na rzetelność, stara się precyzyjnie przedstawiać swojego bohatera. Tematyzuje rozdziały, by przeciętnemu czytelnikowi łatwiej było śledzić zwłaszcza artystyczne wybory. Bardziej zainteresowanym literackimi poszukiwaniami Brzechwy spodobać się mogą zwłaszcza szczegółowo potraktowane epizody kabaretowe. Zabrakło mi natomiast trochę Brzechwy z „Opowiadań drastycznych” (choć sam zestaw pojawia się w tomie kilka razy). Bardzo ładnie wybrzmiewają tu opowieści poświęcone walkom o kształt literatury dla dzieci. Mariusz Urbanek nie pomija też „niewygodnych” zagadnień – a całą książkę kończy rejestrem burzy nad Brzechwą i przedstawieniem politycznych przepychanek (nic a nic nie interesujących dzieci, które wybrały sobie bajkopisarza na patrona szkoły). ZAiKS, kontakty ze skamandrytami i futurystami, opinie krytyków – Urbanek dąży do zaprezentowania wielowymiarowego wizerunku. Wiadomo, że o samym Brzechwie jako bajkopisarzu można by bez trudu napisać kilka tomów – ale Urbanek szuka równowagi między kolejnymi rolami Jana Brzechwy. Pokazuje go bez patosu, za to z sympatią. Odnosi się do recepcji twórczości, i do grona znajomych. Przywołuje Brzechwę mniej znanego – i budzi zainteresowanie artystą, na którego tekstach wychowują się kolejne pokolenia.

Udała się Urbankowi ta biografia nawet bardziej niż książka o Broniewskim: jest bardziej gęsta, sycąca, a przy tym mocno zanurzona w realiach konkretnych zawodów. Autor nie wpada w manię cytowania (a popularyzatorski charakter opowieści każe mu zrezygnować z przypisów na rzecz rzetelnej bibliografii). Jeśli ktoś po lekturze tego tomu będzie chciał zagłębić się w świat bliski Brzechwie, bez trudu trafi do najciekawszych tekstów źródłowych – wywiadów i wspomnień. Zwykłym czytelnikom Urbanek proponuje też delikatne próby odczytywania twórczości Brzechwy dzięki kilku kluczom interpretacyjnym. Nie popada w biograficzne schematy, anegdoty rozmieszcza z wyczuciem. To naprawdę udana biografia, wprowadzająca też śladowe pomysły na odczytywanie lektur. Na takie opracowanie Brzechwa zasługuje. Tom Iskier wart jest polecenia: poza szczegółowym przedstawianiem życia i twórczości Brzechwy cieszy tu także ładny język i wyczucie stylistyczne. To tom mimo kontrowersyjnych czasem tematów optymistyczny i pogodny, pasuje do pisarstwa Brzechwy – i porządkuje informacje na temat artysty. Dobrze się „Brzechwę nie dla dzieci” czyta, a Urbanek udowadnia, że potrafi wzbudzić zainteresowanie czytelników starannie opracowanym tematem.


czwartek, 30 maja 2013

Grażyna Jeromin-Gałuszka: Magnolia

Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.

Sekrety z przeszłości

W Bieszczadach schronienie znajdują ci, którym w życiu nie ułożyło się najlepiej. Tutaj czas płynie swoim rytmem, a ludzie zajmują się własnymi zwykłymi sprawami, nie interesuje ich z to świat, bo dramatów, a i tematów do rozmów codzienność dostarcza aż w nadmiarze. Grażyna Jeromin-Gałuszka dobrze sprawdza się w tworzeniu takiej właśnie atmosfery – w lekko oniryczną aurę spowijającą pensjonat Magnolia wtrąca bohaterów o skomplikowanych życiorysach. Do miejsca, w którym królują kobiety, wysyła Filipa, do niedawna szczęśliwego pracoholika. Od Filipa właśnie odeszła żona, mężczyzna porzuca zatem dotychczasowe życie i wyrusza w nieznane. Na nieczynnej stacji kolejowej w bieszczadzkiej wiosce kupuje Magnolię – „knajpę z hotelikiem w budynku po więzieniu” – i chociaż wcale nie ma zamiaru angażować się w jej prowadzenie, nie uda mu się stronić od pracownic i bywalczyń pensjonatu.

A kobiety w Magnolii dalekie są od portretów heroin romansów. To silne i samodzielne bohaterki, które nie załamują się nawet podczas największych przeciwności losu. Każda na własną rękę mierzy się z problemami – jeśli pojawiają się kłopoty w małżeństwach, to są to kłopoty ogromne i wyzwalające serię pytań o sens bycia z drugim człowiekiem; czasem zmartwień przyczynia samotność, a czasem bieda. Czas w Magnolii umila nastoletnia Tuśka, dziewczyna, która zna miejscowe historie i chętnie opowiada o płomiennym uczuciu Rudolfa i Luizy. Emocje swoim słuchaczkom dawkuje, tak, że narracja przypomina powieść w odcinkach. Choć Tuśka udaje wścibskie i irytujące dziecko, sama zmaga się z dużym wyzwaniem. Do zestawu nieszczęść gnębiących bohaterów autorka dodaje jeszcze problemy ze zdrowiem. W bieszczadzkiej wsi, w której czas płynie powoli, nie ma sielanki. Grażyna Jeromin-Gałuszka wykorzystuje motyw do znudzenia powtarzany w modnych czytadłach nie po to, by zaproponować czytelnikom arkadyjską wizję świata, a po to, by w oderwaniu od wielkomiejskiego zgiełku przypomnieć o roli drugiego człowieka.

Na „Magnolię” składają się misternie splatane losy kilku osób. Jeromin-Gałuszka przygląda się uważnie doświadczeniom bohaterek w różnym wieku, daje im czas na otwarcie się i przyznanie w przyjacielsko-plotkarskim tonie do mroków przeszłości. Silne kobiety z „Magnolii” wybierają działanie, nie rozczulają się nad sobą, raczej sobie dogryzają – nie ma tu mowy o przygnębieniu czy depresji, nie ma czasu na załamywanie się psychiczne: gdy dzieje się coś złego, najlepiej odpowiedzieć czynem. A przecież cała relacja z „Magnolii” jest relacją zapośredniczoną: to Filip zwierza się obcemu mężczyźnie z przeżyć i obserwacji poczynionych w pensjonacie. Migawki z opowiadania pozwalają uporządkować wydarzenia i podzielić je na tematyczne rozdziały, czytelnicy natomiast błyskawicznie przenoszą się do centrum wydarzeń bez niepotrzebnych tekstowych dłużyzn. Autorka nie pozwala zatem na stałe osiedlić się w miejscu, które ma być schronieniem przed grozą świata, bez przerwy przypomina o tymczasowości pobytu w Magnolii. Jednocześnie gdy już jest wśród bywalców pensjonatu, zagłębia się w ich przeżycia z pełnym zaangażowaniem.

Początkowo wydaje się, że będzie to powieść szybka i raczej powierzchowna, ale gdy z czasem zaczynają się ujawniać różne poziomy międzyludzkich kryzysów, „Magnolia” rozwija się niespodziewanie. Grażyna Jeromin-Gałuszka dobrze operuje tu atmosferą – do tego stopnia, że nawet lekko infantylna ramowa konstrukcja powieści nie przeszkadza, a podkreśla jeszcze obraz jakby z pogranicza realnego życia i snu.

środa, 29 maja 2013

Peter Carey: Chemia łez

Wielka Litera, Warszawa 2013.

Samotność i miłość

Catherine, bohaterka powieści „Chemia łez”, dowiaduje się o śmierci swojego kochanka. Nie może otwarcie przeżywać żałoby, zagłębia się więc w historyczną lekturę – śledzi zapiski z 1854 roku. Ich autor, Henry, wybiera się do Niemiec, by znaleźć konstruktora, który sporządzi doskonałego robota, zabawkę dla śmiertelnie chorego syna Henry’ego. Mechaniczny łabędź (zwany kaczką) po wielu dekadach ma odżyć w pracowni Catherine, która z zawodu jest zegarmistrzem i zna się na precyzyjnych mechanizmach. W „Chemii łez”, w odróżnieniu od typowych obyczajowych czytadeł, na pierwszy plan wysuwają się więc fakty, analizy konstrukcji i rzeczowe opisy. A jednak książka dotyczy bardzo silnych uczuć – różnych obrazów miłości i samotności.

Peter Carey na przemian zagląda do pracowni i domu Catherine oraz – w egzystencję Henry’ego (co uzasadnione jest lekturą bohaterki i próbą ucieczki od zmartwień do bezpowrotnie minionej przeszłości). Catherine sama dla siebie rozpamiętuje chwile spędzone z ukochanym i nie potrafi ukoić bólu, rozpacz potęguje jeszcze jej samotność. Tymczasem w toczonej prawie równolegle opowieści Henry cierpi równie silnie: nade wszystko kocha swojego syna i chciałby podarować mu zdrowie. Tego osiągnąć nie może, więc tworzy sobie zastępczy cel: sukces w zbudowaniu mechanicznej „kaczki”, która będzie udawać żywe zwierzę, ma stać się zapowiedzią ratunku dla chłopca. Henry w swojej podróży także jest samotny – nikt nie zrozumie irracjonalnej wiary w ocalenie wbrew możliwościom medycyny. Jednak miłość do dziecka okazuje się najlepszym bodźcem do działania. W zbędnym właściwie wynalazku dwoje ludzi niezależnie od siebie upatruje ratunku. Pomost między przeszłością i teraźniejszością zapewniają też tajemnice, jakie niesie w sobie mechanizm.

Carey wprowadza czytelników w świat zupełnie inny od spodziewanego – bohaterowie są w sanie dokładniej prezentować techniczną stronę pracy nad zabawką niż zmiany we własnych uczuciach. O emocjach mówi się tu przez pryzmat nauki i techniki, ale właśnie praca nad skomplikowanym i wymagającym precyzji przedmiotem uruchamia całą lawinę wydarzeń i pozwala na zrozumienie sekretów. W „Chemii łez” liczy się fizyka, potem przekładana na uczucia i przeżycia bohaterów.

Narracja jest w tej książce indywidualizowana, chociaż nie w stopniu, który rozwarstwiałby książkę. Catherine i jej świat to język współczesny, prosty i potoczny – nie ma w nim przekombinowania czy szukania na siłę literackości: stylistycznie ta część przypomina raczej serial. Fragmenty dotyczące trudnej codzienności Catherine są również ramą kompozycyjną dla pamiętnika Henry’ego. W tej z kolei części powieści język nieznacznie się zmienia. Nie jest w całości opierany na archaizmach czy stylizacji na dziewiętnastowieczne powieści, ale czytelnicy bez trudu odkryją zabiegi tłumaczki, by choć odrobinę zmodyfikować książkową wizję minionego świata. W tych partiach pojawia się klasyczna elegancja i bardziej rozbudowana opisowość. Istnieją w tomie również rozdziały „wspólne”, sugerujące przenikanie się światów i wpływ przeszłości na zwyczajne życie bohaterki.

Peter Carey o miłości chce mówić aluzyjnie. O ile samotność wydobywa na światło dzienne i nie pozostawia co do niej wątpliwości, o tyle obrazy uczuć żywionych do drugiego człowieka woli skrywać w pełnym bólu działaniu, próbach zastąpienia tkliwości i wzruszeń surowością nauki. W ten sposób „Chemia łez” może silniej zaznaczać się w pamięci czytelników – Carey rezygnuje z literackich kolein i przewidywalnej prostoty, korzysta za to z możliwości, jakie daje przemieszanie czasów. Ostrożnie odsłania przed czytelnikami fragmenty dawnych sekretów i udowadnia, że nawet jeśli, naturalną koleją rzeczy, odejdzie człowiek, jego uczucia i tajemnice mogą przetrwać i pomóc innym w przezwyciężaniu własnych zmartwień.

wtorek, 28 maja 2013

Holly Webb: Zagubione zwierzątka

Znak, Kraków 2013.

Magia zwierząt

Holly Webb dociera do najmłodszych najprostszą możliwą metodą. Na kanwę swoich mikropowieści wybiera motywy, które na pewno sprawdzą się w lekturze i wzbudzą zainteresowanie dzieci. Pisze o małych zwierzętach (szczeniakach, kotku i króliku), które potrzebują pomocy; wprowadza bohaterkę marzącą o tym, by mieć własnego pupila, a do tego dodaje czary. To przyciągnie wszystkie maluchy i przekona je do przygód Molly. Dziewczynka styka się z różnymi zwierzętami, bo jest córką weterynarza – czasem pomaga w opiece nad pacjentami. Pewnego razu zauważa, że potrafi się z nimi porozumiewać: poznaje ich myśli i może prowadzić dialogi. Dzięki temu stawia bezbłędne diagnozy i wie, jak poprawić chorym nastrój. Jednak nie zawsze może pomóc: odnalezienie bliźniaczej siostry jednego z piesków czy znikającego królika nie należy do łatwych, w dodatku Molly nie może się do swoich zdolności przyznać rodzicom – i tu z pomocą przychodzi magia. Zaczarowane zwierzęta i zaczarowana bohaterka to połączenie wystarczające do zapobiegania kłopotom.

W tomie „Zagubione zwierzątka” znalazły się trzy historyjki z serii Magic Molly – o kocie, który odszedł zbyt daleko od domu i zabłądził, o tęskniącym za rodzeństwem piesku i o króliku, który pomaga w sztuczkach pewnemu magikowi. Za każdym razem Molly skazana jest na własne siły (oraz na czary), musi utrzymać swoje działania w tajemnicy przed rodzicami i pomóc bezbronnym stworzeniom. Jej zachowania mają drugie dno: dziewczynka marzy o własnym zwierzątku, a rodzice twierdzą, że nie jest jeszcze wystarczająco odpowiedzialna. W związku z tym Molly chce dodatkowo udowodnić, że dobrze zaopiekuje się własnym czworonogiem. Nie jest to łatwe, kiedy rozbrykane maluchy korzystają z magii.

Seria Magic Molly przeznaczona jest dla najmłodszych dzieci. Historyjki należą do bardzo prostych, chociaż istnienie czarów pozwala na pewne fabularne modyfikacje niedostępne w „naturalnej” opowieści. Jednak wiadomo z góry, że zwierzęta potrzebować będą pomocy, a Molly poradzi sobie z wyzwaniem. W tomiku zbiorowym można prześledzić ewolucję pomysłów: zaczyna autorka od najbardziej zwyczajnego, potem odrobinę zmienia styl i przenosi na zwierzęta ludzkie emocje, a na samym końcu pozwala sobie na dowcip – zaczarowany królik magika to już ładna gra z konwencją, ciesząca w obliczu zwyczajnych przygód domowych zwierząt. Holly Webb mimo powtarzalnego w ogólnej konstrukcji scenariusza stara się za każdym razem dążyć do wypracowania oryginalnego pomysłu, który ucieszy maluchy i pozwoli im z zainteresowaniem śledzić przygody Molly. Początek każdej historii zawiera zwykle skrótowe przypomnienie, co wydarzyło się w poprzednim tomie: to ważne, bo bohaterka rozwija się i czasem w fabule Webb powraca do wydarzeń z książek poprzednich.

To seria leciutka, nie zmęczy małych dzieci, a przypadnie im do gustu. Może tylko niepotrzebnie tłumaczka zdecydowała się na zdrabnianie wszystkiego, co łączy się z czworonożnymi bohaterami – zawsze są tu kotki, pieski i futerka – równie dobrze można było z tego zrezygnować, kilkulatki i tak będą się rozczulać na myśl o futrzakach. Dzieci mogą też same czytać tę książkę: pomoże im duży druk, a obecność dość udanych czarno-białych grafik uprzyjemni lekturę. Cykl został przygotowany tak, by zaspokoić wymagania najmłodszych – ci nie będą zwracać uwagi na fabularne uproszczenia, za to dość szybko przejmą uczucia Molly i razem z bohaterką będą odkrywać zaczarowany świat zwierząt. Przy okazji otrzymają parę zupełnie niemagicznych lekcji, jak postępować z pupilami.

poniedziałek, 27 maja 2013

Lincoln Peirce: Zapiski luzaka. Ale jazda!

Nasza Księgarnia, Warszawa 2013.

Spełnianie marzenia

Dorośli nie znają tego stanu. Kiedy dorosłemu potrzebny jest jakiś przedmiot, zwyczajnie go kupuje. Dziecko nie ma takiej możliwości. I kiedy Natan przypadkiem traci swoją deskorolkę, musi sporo się natrudzić, by wygrać drugą w harcerskim konkursie sprzedawania plakatów. Plakaty są naprawdę okropne, w dodatku Natan źle czuje się w roli akwizytora, szuka zatem innego sposobu, by wygrać. W kolejnym tomie przygód wciąż wpadającego w tarapaty młodszego nastolatka Lincoln Peirce lekko zmienia front. Jego bohater nie podpada już tak często nauczycielom, coraz bardziej daje się lubić, a swoją energię wykorzystuje w ciekawym celu. Nie przestaje natomiast rozbawiać odbiorców, więc miłośnicy serii będą usatysfakcjonowani, zresztą od tej nietypowej lektury trudno się oderwać.

To lektura nietypowa pod względem formalnym. Peirce łączy w niej dwa sposoby narracji – tradycyjną opowieść prowadzoną przez Natana oraz komiksową wersję wydarzeń. Te style mieszają się ze sobą, chłopiec przechodzi na komiksy, gdy chce w skrócie przedstawić mniej wygodne dla siebie prawdy, lub po prostu dla dobra dowcipu. W komiksie w końcu może posłużyć się niedopowiedzeniem, gestem czy porozumiewawczą miną, co bardzo ułatwia komunikację i okazuje się niezwykle precyzyjne. Poza upraszczanymi komiksami rysowanymi przez bohatera, narrację przejmują jeszcze drobne stripy autora – bardziej dopracowane w szczegółach. Te służą przeważnie jako niewielkie uzupełnienia już wyjaśnionych sytuacji. Peirce wykazuje się idealnym wyczuciem chwili: dzięki prezentowaniu fragmentu dialogu na obrazku usuwa konieczność mozolnego opisywania scenki. Co ważne: zmiany w narracji dokonują się niepostrzeżenie. To oznacza, że czytelnicy bardzo szybko oswoją się i z tempem książki, i z różnymi stylami w jej obrębie – i nie będą nawet zauważać przejść między gatunkami. Peirce tymczasem dzięki podobnym rozwiązaniom rozbija także większe bloki tekstu, by dzieci szybko nie znudziły się lekturą. I odnosi sukces: część komiksów Natana przypomina prace najmłodszych (a przynajmniej nieco je imituje), przez co cały tekst wypada bardziej wiarygodnie.

Zabawy formą nie są jedyną lekturową atrakcją w książce. Lincoln Peirce stawia bowiem na humor – to on staje się podstawową siłą napędową fabuły. Z Natana czasem śmieją się nawet jego przyjaciele, co nie znaczy, że bohater zamienia się w kozła ofiarnego, a – że tak zabawne są tarapaty, w które na własne życzenie wpada. Natan sprawnie posługuje się ironią, tworzy karykatury charakterów postaci i rzadko udaje mu się osiągnąć zamierzony cel. Nawet silne emocje nie likwidują tutaj potęgi komizmu, więc dzieci będą zachwycone intensywnością lektury i jej całym humorystycznym wymiarem. Natan to w końcu „swojak”, bohater, którego można by spotkać wszędzie, w każdej szkole.

Świat widziany z perspektywy niesfornego dzieciaka może jawić się naprawdę interesująco. W otoczeniu Natana znajdują się postacie irytujące (klasowe kujony, idealny Artur czy doskonała starsza siostra, tata oraz nauczyciele), ale nie oznacza to, że chłopiec chce się buntować lub na siłę zmieniać rzeczywistość. Akceptuje ją za to i po swojemu próbuje się wpasować w szkolną codzienność. Dzięki temu w świecie Natana wszyscy będą czuć się znakomicie.

„Zapiski luzaka. Ale jazda!” to opowieść o wytężonej pracy, która musi prowadzić do upragnionego celu. Natan tym razem pokazuje, że jeśli czegoś pragnie się ze wszystkich sił, można pokonać wiele przeciwności losu i znaleźć w sobie spore pokłady energii. Bohater nauczy odbiorców, jak doceniać to, co zdobyło się ciężką pracą – ale wcale nie o naukę w tomie chodzi, a o dobrą zabawę. I tego Lincoln Peirce odbiorcom nie skąpi. Jego historie spotykają się więc z ogromnym uznaniem młodych czytelników, a sam autor trafi na listę twórców, z których książkami warto się zapoznać.

niedziela, 26 maja 2013

Ramona Bădescu: Pomelo śni

Zakamarki, Poznań 2013.

W świecie fantazji

Rozbraja mnie Pomelo. Ten miniaturowy różowy i absolutnie nieprawdziwy słonik jest najlepszym dowodem na to, że aby napisać książkę, nie trzeba wymyślnych fabuł i serii przygód, wystarczy czysta absurdalna wyobraźnia i odwaga w kreowaniu świata. Pomelo nie istnieje w rzeczywistości – a w lekturze to normalność wydaje się nierealna i dziwna. Pomelo to postać stworzona na potrzeby najmłodszych dzieci – a zachwycać potęgą fantazji będzie nawet dorosłych. To jedna z tych książek, których jakość docenią wszyscy.

Pomelo zwykle porusza się po krainie absurdu, absurd go stwarza i umożliwia funkcjonowanie. W tomiku „Pomelo śni” ten absurd rozrasta się, poszerzany o dodatkową warstwę niekontrolowanych onirycznych nonsensów. Na tomik składają się trzy historyjki – „Pomelo śni”, „Coś na kształt kartofla” oraz „Karnawał”, wszystkie oparte na motywie oderwania się od codzienności bohatera – ale też każda zbudowana inaczej i według odmiennych zasad. W pierwszej opowiastce czytelnicy żeglują przez sny bohatera i dowiadują się czegoś o ich nieprzewidywalności. Tu są sny dziwne, zaskakujące, abstrakcyjne – oczywiście autorka nie wdaje się w zawiłe tłumaczenia, każdy sen kwituje jednym zdaniem, resztę dopowiada Benjamin Chaud, ilustrator. To dzięki niemu sny bez początku i końca czy sny niemożliwe łatwo trafiają do wyobraźni. W drugiej historyjce pojawia się nietypowy (jakby cokolwiek u Pomelo było typowe…) bohater, który nie może się z nikim porozumieć. Pomelo znajduje sposób, by mu pomóc. W trzeciej opowiastce natomiast mały bohater ogłasza karnawał, więc wszyscy przebierają się w różne stroje (ślimaki udające pociąg należą do moich ulubionych rysunków z tego tomiku).

Ramona Bădescu stworzyła dla Pomelo mikroświat bezpieczny i ciepły. Nic nie przeszkodzi w rozwijaniu się dziwności, która pozostawia jeszcze całkiem sporo miejsca wyobraźni. Krótkie frazy pojawiające się na kolejnych stronach nie muszą zbyt wiele najmłodszym wyjaśniać. Część z nich dopiero w zetknięciu się z rysunkami zaczyna ożywać i mienić się pomysłami. Harmonia między tekstem a ilustracjami jest tu pełna i Pomelo nie mógłby funkcjonować w innej przestrzeni. Idealne porozumienie autorki i ilustratora daje w efekcie świat oryginalny i niepowtarzalny, niby prosty, a jednak bardzo mocno zakorzeniony w fantazji. Autorka oraz ilustrator pozwalają sobie na oderwanie się od rzeczywistości – w zamian proponują nawet nie bajkę, a sygnały pięknego świata absurdu. Nic dziwnego, że Pomelo przywiązuje wszystkich do siebie. Tu nie liczy się, czy jest uroczy i ładny, czy spełnia dobre uczynki i czy zawsze wie, co powinien zrobić. Na niektórych rysunkach bywa przestraszony czy zdegustowany, czasem się krzywi lub odsuwa od czegoś, czego nie jest pewny. Nie ma tu przesłodzonych obrazków i banalnych historyjek, każdy pomysł rozwija się w popis wyobraźni, popis, któremu trudno się oprzeć. Autorka wychodzi od zwyczajności, rutyny nawet w bajkowej przestrzeni – i zaraz przekuwa ją na coś intrygującego, sprawia, że ze świata Pomelo nie chce się wychodzić.

Magia tej książki tkwi w pomyśle. Tu nie imponują tekstowe rozwiązania czy kolorystyka w warstwie graficznej. Owszem, wszystko razem spełnia swoją rolę, ale nie działa tak silnie jak ogólne pomysły na prezentowanie bohatera. Co ważne – dla dzieci Pomelo i jego świat będą brzmieć naturalnie, jakby ktoś zajrzał do bajki i rejestrował to wszystko, co tam dostrzegł. Pomelo dostarcza też materiału do marzeń, stanie się dla najmłodszych literackim przyjacielem, kimś, o kim można rozmyślać i odwiedzać w wyobraźni.

sobota, 25 maja 2013

Ryszard Kapuściński: To nie jest zawód dla cyników

PWN, Warszawa 2013.

Lekcja dziennikarstwa

W jednym z wykładów Ryszard Kapuściński przyznaje, że bariera językowa zmusza go do pomijania niuansów niektórych historii. Jednak tom „To nie jest zawód dla cyników”, do tej pory wydany po hiszpańsku i włosku, przez studentów dziennikarstwa może być traktowany jak Dekalog. Przekład nie zabija bowiem aforystyczności stylu – a w opowieściach o byciu dziennikarzem Kapuścińskiemu nie zależy na literackich popisach, a na prostocie i przejrzystości oraz precyzji połączonej z praktycznymi radami. Kapuściński jako mistrz reportażu staje się tu wyrocznią, a także surowym krytykiem środowiska. „To nie jest zawód dla cyników” to książka przygotowana z myślą o adeptach zawodu, publikacja przydatna i także warta przedyskutowania. Zrodzona została z warsztatów prowadzonych dla latynoamerykańskich młodych dziennikarzy – a jej historia jest równie ciekawa jak treść. Okazuje się przy tym, że sztuka, którą uprawiał Kapuściński, nie zna granic – i tom przyda się także polskim odbiorcom, chociaż ci będą zapewne zastanawiać się, jak wyglądałaby ta pozycja, gdyby nie był na nią nałożony filtr językowy.

Kapuściński opowiada o zawodzie dziennikarza dawniej i „dzisiaj”, stara się umiejscowić dziennikarstwo prasowe w świecie mediów. Pokazuje, jak na przestrzeni półwiecza zmieniały się zadania i priorytety pracownika mediów. Chce, by czytelnicy przede wszystkim zrozumieli zjawiska rządzące przekazywaniem i opracowywaniem informacji. Chętnie odwołuje się do przykładów z własnego życia. Nie uczy pisania, ale tłumaczy, jak przygotowywać się do gromadzenia materiałów. Uwrażliwia na pewne aspekty zawodu, przypomina o pokorze i konieczności przeprowadzania bardzo rozbudowanych kwerend. Opowiada o pułapkach czyhających na dziennikarzy i nakreśla rolę słowa. Przy okazji też zatrzymuje się nad tematem braku czasu. Odnosi się do swoich przeżyć i do sytuacji modyfikowanych przez media, opowiada też o dążeniu do tekstowego ideału. W krótkich wykładach mieści się bardzo wiele praktycznych wskazówek, równie dużo ciekawostek i ogólnych uwag na temat dziennikarstwa i pisania. Po stu stronach zaczynają się odpowiedzi Ryszarda Kapuścińskiego na pogrupowane tematycznie pytania zadawane przez studentów. W rozbudowanych wyjaśnieniach znajdzie się miejsce na opowiadanie o innych sferach twórczości, o pracy korespondenta wojennego czy o ingerencjach cenzury. Ostatnią część książki wypełniają natomiast „rozmowy o dobrym dziennikarstwie” – tu spodziewać się należy tekstów różniących się od standardowych wywiadów, zwłaszcza zaangażowaniem „pytających” – to bardziej rozłożyste dyskusje o literaturze i dziennikarstwie, zaawansowane i głębokie – niż zestawy standardowych pytań. W związku z tym lektura nie będzie pełnić wyłącznie informacyjnej funkcji, także więc czytelnicy spoza dziennikarskiego fachu zostaną zaintrygowani tymi opowieściami. Kapuściński dokładnie waży słowa, jest skrupulatny i wydaje się być szczery. Nie rezygnuje z emocjonalnego podejścia do zagadnień, to także książka zrodzona z pasji – chociaż o przeznaczeniu bardziej praktycznym.

Nie ma tu literackich zachwytów, pomysłów na nietypowe konstruowanie tekstów i prób intrygowania czytelnika oryginalną perspektywą. Całość podporządkowana jest lekcjom. Mimo to publikacja nie zawiedzie, a to za sprawą cennych skrótowych sformułowań. Kapuściński udowadnia tu swój talent do kondensowania treści, jego spostrzeżenia trafiają w sedno. Krótkie uwagi łatwiej zapadają w pamięć, uważna lektura zatem przyniesie sporo korzyści, a i dostarczy satysfakcji. Do konstrukcji tego typu pasuje język właściwie pozbawiony ozdobników i mniej istotnych dla wymowy wykładów skojarzeń. W ten sposób narracja w tomie zachowuje szybkie tempo, przy jednoczesnym sporym ładunku wiadomości na temat mediów i dziennikarskich zadań. Kapuściński poza przygotowaniem do zawodu dziennikarza chciał także uczyć samodzielnego myślenia – tom „To nie jest zawód dla cyników” stanowi tego dowód.

piątek, 24 maja 2013

Hiromi Kawakami: Sensei i miłość

W.A.B., Warszawa 2013.

Odejście od schematu

O miłości można mówić na wiele sposobów, ale historie z jednego kręgu kulturowego będą zwykle miały pewien wspólny pierwiastek, uniemożliwiający właściwie pełną oryginalność. Na literacko-wyobraźniową rutynę pomóc mogą fabuły egzotyczne, atrakcyjne w swojej odrębności. Nawet jeśli nie do końca zrozumiałe z uwagi na intencje i przekonania bohaterów – pozwalają na wytchnienie od szablonowych rozwiązań. Hiromi Kawakami książką „Sensei i miłość” dekonstruuje „zwykłe” romansowe historie i proponuje obraz związku dziwnego. Samotna Tsukiko, prawie czterdziestoletnia kobieta, spotyka w barze swojego dawnego nauczyciela. O siedemdziesięcioletnim Matsumoto nie mówi inaczej jak Sensei – i stopniowo wprowadza odbiorców w niezwykle delikatną relację między dawnymi znajomymi. Odżywa zależność mistrz-uczennica – chociaż Tsukiko jest teraz bardziej pewna siebie i szczęśliwa w codziennym życiu, przy panu Matsumoto zgadza się na upomnienia i wytykanie błędów. Lubi spędzać czas z Senseiem, nawet jeśli spotkania wyglądają jak podwojona samotność.

Tsukiko przedstawia spotkania z Senseiem bez śladów wzruszeń czy naiwnych zachwytów. Jest wręcz do bólu racjonalna, rejestruje drobiazgi, które wcale nie świadczą o bliskości czy choćby przywiązaniu, wskazują za to rolę umowy w relacjach dwojga dorosłych i dojrzałych ludzi. Tu nie wolno przekraczać granic nawet przy nalewaniu partnerowi alkoholu. Przedziwny taniec dwojga samotników w żaden sposób nie wpasowuje się w model europejskich sercowych podbojów. Zamiast westchnień, namiętności i tęsknot pojawia się surowy ogląd spokojnej egzystencji. Zero erotycznego napięcia, ani śladu pożądania, cienia romansu nie da się w tej pozornie suchej narracji znaleźć. Uczucie kiełkujące między bohaterami dla czytelników nie może być zaskoczeniem: sugerowane w tytule i blurbie zamienia się szybko w pewnik. Potem jednak odbiorcy będą musieli zmierzyć się z innym niż utrwalane kulturowe schematy rozwojem akcji.

Hiromi Kawakami proponuje powieść mocno zakorzenioną w japońskim trybie życia – akcentuje zwłaszcza jego kulinarną stronę, mimo że nie zamienia historii w książkę kucharską. Odbiorcy zatem będą koncentrować się nie tyle na wyszukiwaniu nikłych sygnałów miłości, co na chłonięciu literackiej egzotyki. Tylko wpasowanie się w świat przedstawiony pozwoli zrozumieć motywacje postaci oraz siłę ich związku. W tomie „Sensei i miłość” naiwność funkcjonuje jedynie na poziomie zachowań bohaterki – nie ma jej za to w samej fabule i w przesłaniu opowieści. Kawakami zdaje się dążyć do uzyskania pełnowymiarowego i niepodlegającego dyskusji szczęścia, lecz nie chce wybrać najprostszej drogi. Rozumie konieczność komplikowania miłosnej historii – dlatego do wyznania Tsukiko wplata potencjalne zagrożenia dla związku – a jednak kiedy przygląda się parze, daje się wyczuć niewspółmierny do nerwowych gestów obojga spokój. W kształtowanie wizji wspólnego życia wtrąca się los.

„Sensei i miłość” to propozycja dla zmęczonych powtarzalnymi obrazami wspólnej egzystencji – a także trendami w literaturze rozrywkowej, w których najważniejszym celem postaci staje się skonsumowanie mniej lub bardziej intensywnej znajomości. Autorka przypomina o znaczeniu bliskości drugiego człowieka, a jednocześnie zapewnia o prawie do szczęścia bez względu na wiek i życiowe doświadczenia. Świat zawęża się do dwóch osób – a bohaterka sprawdza potęgę uczuć, które – nieuświadamiane – mogą decydować o jej spełnieniu.

czwartek, 23 maja 2013

Joss Stirling: Kim jesteś, Sky?

Akapit Press, Łódź 2013.

Romans w innym świecie

Powieść dla nastolatek „Kim jesteś, Sky?” sercową historię w warstwie obyczajowej maskuje fantastyką i sensacją. Joss Stirling skrótowo rozprawia się z budowaniem związku na zawsze: proponuje opowieść o przeznaczonych sobie ludziach. To prosty mechanizm: każdy ma duchowego bliźniaka, musi go tylko odnaleźć. Sky dowiaduje się o tym od szkolnego przystojniaka, kiedy przypadkiem odkrywa, że umie porozumiewać się z nim telepatycznie. Z dużą dozą sceptycyzmu podchodzi do głoszonych przez niego rewelacji, a już na pewno wolałaby stopniowo poznawać Zeda, niż od razu dowiadywać się, że będzie jego partnerką na zawsze. Autorka dobrze wie, że również nastoletnie odbiorczynie wolałyby romans stwarzany powoli, więc pozwala bohaterom zacząć znajomość jeszcze raz. Jednak teraz poważnie komplikuje sytuację: na życie Sky ktoś nastaje. Dziewczyna znajdzie się w niebezpieczeństwie.

Stirling do zagadnienia normalnego w obyczajówkach dla nastolatek podchodzi od mniej obleganej strony. Wiara w „przeznaczenie” sprawia, że czytelniczki nie będą miały od początku wątpliwości, kto zostanie obsadzony w romansowych rolach – w związku z tym autorka szuka innych punktów zaczepienia uwagi. Sugeruje mroczną (lub nieprzyjemną) przeszłość adoptowanej Sky, wprowadza niewygody związane z ponadnaturalnymi darami rodziny Zeda, wreszcie sięga po scenariusz rodem z filmów akcji, by podgrzać atmosferę. Na drodze do miłości „przeznaczonych” pojawią się prawdziwe wyzwania i przeszkody, które załamałyby niejednego dorosłego. Autorka rozwija wątek komunikacji telepatycznej i coraz ostrzej próbuje ingerować w świadomość bohaterki. Nic dziwnego, musi w końcu wypracować przeciwwagę dla siły przeznaczenia.

Sky doświadcza wydarzeń, które dla przeważającej większości nastolatek będą jawić się jako elementy fabuły sensacyjnej a nie życia. Dlatego też Joss Stirling bardzo starannie przedstawia – w przerwach „akcji” – zwyczajność bohaterki i umożliwia jej rzeczywiście mozolne budowanie podwalin związku z Zedem. Przedstawia cechy chłopaka, które pozwalają się w nim zakochać, a także – ujawnia ewolucję samego uczucia: robi to dokładnie, jakby chciała udowodnić czytelniczkom, że nie da się przeskoczyć paru etapów w interpersonalnych relacjach – nawet w powieści, w której autorka posiadła siłę demiurga i wyposażyła postacie w nadludzkie umiejętności.

„Kim jesteś, Sky?” to książka przygotowywana jako romans dla nastolatek. Ale Stirling boi się wyświechtanych schematów, woli bronić się fabułą rodem z innych gatunków, jakby sądziła, że ckliwe zapewnienia o przeznaczeniu nie przekonają sceptyczek. Nie chce też zostać zapamiętana jako autorka mdłej powieści o oczywistym przesłaniu. Zamiast jednak zastanawiać się nad warstwą psychologiczną i nie zawsze zrozumiałymi motywacjami postaci, wybiera niebezpieczeństwa jako czynnik katalizujący romans. Pod wpływem zagrożeń bohaterowie mogą przewartościować swoje poglądy i nikogo nie zdziwią ich nowe postawy. Dzięki temu rozwiązaniu Joss Stirling nie musi też zatrzymywać się na analizie charakterów czy procesów psychicznych decyzje Sky okażą się w pełni zrozumiałe.

Chociaż sama wizja rozkwitającego uczucia jest jak najbardziej klasyczna i naturalna, autorka stroni od życiowej normalności. Wprowadza co prawda bohaterkę do społeczności szkolnej, ale szybko przenosi ją do grona ludzi pozornie zwyczajnych a obdarzonych nie tylko telepatycznymi zdolnościami: w końcu Sky jest jedną z nich. Sensacja, tajemnice przeszłości i operacje na myślach to zabiegi, które mają uniezwyklić sercową historię i po raz kolejny pokazać nastolatkom, że prawdziwą miłość odnaleźć można w najdziwniejszych okolicznościach.

środa, 22 maja 2013

John Green: Papierowe miasta

Bukowy Las, Wrocław 2013.

Brawura i młodość

W „Papierowych miastach” John Green stawia na szaleństwa młodości, której wolno wszystko i która nie cofnie się przed niczym. Neguje sens istnienia uporządkowanej rzeczywistości, bezpiecznej rutyny i zdrowego rozsądku – teraz chodzi tylko o brawurę. W młodości można bez konsekwencji przeżyć przygodę, którą chętnie będzie się wspominało na starość. Priorytety nastolatków wyglądają zupełnie inaczej niż pomysły na życie dorosłych.

„Papierowe miasta” są powieścią o dojrzewaniu – ale według scenariusza uwolnionego od banału. Quentin niczym się nie wyróżnia, to chłopak przeciętny i zwyczajny. Kończy właśnie szkołę średnią, ma wzorową frekwencję i nie może powiedzieć o sobie, że czegoś istotnego dokonał. Jedynym wyznacznikiem jego istnienia jest bycie sąsiadem Margo Roth Spiegelman. Takiej bohaterki nie powstydziłby się żaden autor powieści awanturniczych. Margo nie należy do osób, które cenią sobie spokój – i nie powstrzymuje się przed realizacją najbardziej szalonych idei. Obmyśla wyrafinowaną zemstę na tych, którzy ją skrzywdzili, co pewien czas ucieka z domu i lepiej z nią nie zadzierać. Pewnej nocy na wymierzanie sprawiedliwości zabiera ze sobą Q – właściwie ofiarowuje mu przygodę, po której chłopak nie zlęknie się już niczego. W ciągu jednej nocy zmusza spokojnego Q do udziału w serii sprzecznych z prawem wydarzeń i uczy podejmowania błyskawicznych decyzji. Potem znika.

Green tym razem rozsmakowuje się w sensacyjnej fabule. Od pierwszych stron przekonuje czytelników, że biorą udział w akcjach ekscytujących i niezbyt popularnych. Pozwala swoim bohaterom przekraczać granice – a wszystko może wytłumaczyć młodością, chęcią imponowania znajomym i brawurą. Quentin, Margo i ich szkolni koledzy oraz przyjaciele nie zamierzają podporządkowywać się banałom. Upijanie się na imprezach czy seks nie należą do celów życiowych postaci – jeśli się przytrafią, to raczej po drodze do przygody innego rodzaju. Tu dojrzałość polegać będzie na samodzielności i umiejętności przeciwstawienia się otoczeniu. Green postrzega nastolatki tak, jak one same by tego chciały: nie tylko jako skłonne do popełniania największych głupstw, ale działające pod wpływem impulsu i bezgranicznie odważne.

Relacja Quentina i Margo także nie należy do typowych. Bohater wprawdzie jest zafascynowany dziewczyną, która pozwala sobie na wszystko, na co tylko ma ochotę, podąża za nią i odnajduje w sobie siłę, jakiej się nie spodziewał, ale nie oczekuje po Margo wyższych uczuć: to raczej próba wzbudzenia podziwu bez nadziei na związek. Klasycznie natomiast rozwiązuje Green motyw męskiej przyjaźni – ta bywa rubaszna, czasem wymaga poświęceń, jest szorstka, ale zawsze powiązana ze szczerością i pełnym oddaniem. Na najlepszych kumpli Q może liczyć w każdej sytuacji – bez wahania podążą za nim i pomogą, kiedy będą potrzebni. Zbuntowana Margo wiedzie prym w historii – ale jest niedostępna, pogoń za nią przypomina pościg za złudzeniami. Tymczasem prawdziwa przyjaźń trwa.

Green sięga po fragmenty motywów z powieści detektywistycznych: przedstawia całą układankę, w której można szukać tropów, jakie pozostawia Margo. Misterne odtwarzanie działań i pomysłów dziewczyny ma rozbudzać ciekawość czytelników i przyciągać ich do tej niezwykłej historii. „Papierowe miasta” uświadamiają młodym ludziom, że nie ma rzeczy niemożliwych, każdą trudność da się przezwyciężyć przy odpowiedniej motywacji. Autor swoim zwyczajem przypomina również o roli języka w konstruowaniu interpersonalnych relacji: znów zwraca uwagę na siłę i znaczenie metafor, sugerując literacką genezę „Papierowych miast”.

wtorek, 21 maja 2013

Martin Widmark: Tajemnica szpitala

Zakamarki, Poznań 2013.

Na ratunek chorym

Martin Widmark w rozrastającej się serii minikryminałów dla najmłodszych posługuje się od początku bardzo charakterystycznym schematem – kiedy dzieci wpadają na trop przestępstwa, zawsze okazuje się, że istnieje troje podejrzanych, a każdy z nich dodatkowo ma powód, by postępować niezgodnie z prawem i z kodeksem moralnym. „Tajemnica szpitala” to już dziewiętnasty tom specyficznego cyklu – a fabuła rozwija się zawsze podobnie. A jednak Widmark nie nudzi małych odbiorców. Powtarzalny rytm pomaga mu jedynie w uporządkowaniu historii, a uwagę i tak przykuwają działania dzieci oraz pomysły na rozwiązanie zagadki.

Przeważnie chodzi tu o nietypowe kradzieże, autor nie bawi się w drobne wykroczenia: giną cenne przedmioty, kamienie szlachetne czy biżuteria. W „Tajemnicy szpitala” ktoś okrada chorych, dzielny komisarz policji zastawia nawet pułapkę na złodzieja, ale nic nie udaje się wykryć. Dopiero doświadczeni dziecięcy detektywi, Lasse i Maja, pomogą w schwytaniu sprawcy. Zawsze im się to udaje, więc nie zdradzam tu zakończenia. Książki z serii Widmarka czyta się po to, by dowiedzieć się, jak pracował przestępca i jak został schwytany, a nie po to, aby sprawdzić, czy bohaterom się udało. I Martin Widmark coraz lepiej czuje się w rozwijaniu opowiastek w tym kierunku. Pozwala dzieciom na dedukcję, ale poza tym Lasse i Maja mogą obserwować wydarzenia z bliska. Nad ich bezpieczeństwem czuwa komisarz policji, ale też nikt nie traktuje poważnie dwojga małych dzieci – Lasse i Maja narażają się najwyżej na złość ze strony zdenerwowanych dorosłych (podejrzanych, bo pokrzywdzeni z chęcią witają każdą pomoc). W związku z tym dzieci mogą też obmyślać pułapki na przestępców i od razu oceniać rezultaty. Raczej za to Lasse i Maja nie skupiają się na ocenie ważności motywów; traktują je jako równorzędne wyjaśnienia. W grze chodzi o to, by wykryć przestępcę i jego metody kradzieży – oto prawdziwe wyzwanie. Wyzwanie, które podjąć też mogą mali czytelnicy, bo otrzymują oni identyczne informacje, co Lasse i Maja – mają zatem szansę pobawić się w detektywów, poćwiczyć logiczne myślenie i przeprowadzać własne śledztwa. W tym tkwi klucz do rozrywki podczas lektury.

Martin Widmark upraszcza swoje historie. Stawia na błyskawiczną akcję i sekwencje wydarzeń, tutaj nie ma czasu na budowanie atmosfery i zarzucanie czytelników obszernymi opisami. Nieprzypadkowo króluje w tomie czas teraźniejszy – odbiorcy zostają wstrzeleni w centrum wydarzeń i mogą w nich uczestniczyć. Ciekawość rozbudzają problemy do rozwiązania, każdy więc chce się dowiedzieć, kto jest przestępcą i jak działał, by przechytrzyć wszystkich – dzieciom nie są zatem potrzebne inne lekturowe wartości. „Tajemnica szpitala” dostarcza rozrywki zakodowanej w fabule.

Prosty język i sporo emocji w nim zawartych, czas teraźniejszy, zgrabnie podsycana ciekawość i sam motyw kryminału, czyli namiastka literatury dorosłej – to czynniki, które sprawią, że dzieci będą chciały samodzielnie czytać o przygodach Lassego i Mai, a co za tym idzie – że będą wprawiać się w sztuce czytania. Autor sprawdzi się jako pisarz pomysłowy: dorosłych nie zachęciłby do regularnego śledzenia przygód małych detektywów, ale w wersji kryminału dla dzieci można mu pozazdrościć niewyczerpanych pomysłów. Te książeczki, chociaż utrzymane w stylu pop, chociaż niepozorne i upraszczane do granic możliwości (mimo że autor nie rezygnuje z drobnych dowcipów i nawet ironii), spodobają się maluchom i dostarczą im sporo rozrywki. Uczą logicznego myślenia i zachęcają do czytania. Schemat fabularny umożliwia utrzymanie spójności cyklu.

poniedziałek, 20 maja 2013

Virginia C. Andrews: Ogród cieni

Świat Książki, Warszawa 2013.

Źródło zła

Zamykającym mroczną serię o Dollangangerach tomem „Ogród cieni” Virginia C. Andrews próbuje nieco wytłumaczyć się z listy kataklizmów spadających na jeden dom. Książka jest powrotem do początków sagi i w chronologii akcji plasuje się przed pierwszym tomem. Pozwala odpowiedzieć na wielokrotnie przez czytelników zadawane pytanie o przyczynę nienawiści i jej konsekwencji oraz o źródło psychicznych problemów kolejnych pokoleń. „Ogród cieni” cofa odbiorców do chwili, w której niezbyt atrakcyjna choć inteligentna Olivia przyjmuje oświadczyny przystojnego Malcolma i trafia do ponurej rezydencji. Jej wyobrażenia o małżeństwie szybko zostają zweryfikowane przez dalekie od miłości postawy świeżo poślubionego mężczyzny. Olivia cierpi, ale jest też świadkiem, jak Malcolm próbuje zniszczyć szczęście ojca, który wprowadził się do rezydencji z drugą żoną. Wkrótce nienawiść zaczyna przynosić owoce, a bohaterka – jeszcze do niedawna ufna i zadowolona z życia – niepostrzeżenie się zmienia. Zachowanie pozorów okazuje się ważniejsze niż zachowanie zdrowia psychicznego i mądra niegdyś kobieta nie potrafi już wyrwać się z toksycznego domu. Żeby przetrwać, musi go współtworzyć.

Tym razem wiadomo, jaki będzie koniec thrillera – cel dążeń dla czytelników nie będzie zaskoczeniem. Andrews pozwala natomiast z innej perspektywy spojrzeć na wydarzenia znane i dotąd komentowane skrótowo – między innymi na miłość Corrine i Chrisa. Ale zanim do tego dojdzie, autorka zaproponuje czytelnikom całe studium niszczącego związku i destrukcyjnych zapędów Malcolma, przedstawi rozwiązania, których odbiorcy nawet by się nie domyślali i rozwinie wątki, na które w „późniejszych” historiach nie było już miejsca.

Andrews w „Ogrodzie cieni” odchodzi od stylu, który w ostatnich tomach sagi zaczął się niebezpiecznie nawarstwiać: nie ma tu ani kaznodziejskich bogobojnych tonów coraz częściej powracających w trzecim pokoleniu, nie ma też fałszywej literackości w rozmowach bohaterów. Autorce udało się oczyścić język z naleciałości, które jakby mimowolnie przenikały do tekstu z postaw członków przerażającej rodziny i to dobry sposób, żeby powrócić do początku, do chwili, w której nic jeszcze nie zapowiadało serii nieszczęść. Kolejne odstępstwa od normalności wprowadzane są tu stopniowo – po pierwsze, żeby przyzwyczaić bohaterkę do dziwnej codzienności, a po drugie – żeby nie wytworzyć automatycznych mechanizmów obronnych. Zło wkrada się metodą małych kroków i jest tym bardziej skuteczne.

Cała saga dotyczy problemów kazirodztwa i okrucieństw, jakie są w stanie wypracować jedynie chore umysły. I w „Ogrodzie cieni” z tego tematu autorka nie rezygnuje, chociaż modyfikuje znów wątek miłości i pożądania. W każdym pokoleniu objawia się on inaczej, tutaj gra toczy się między dwoma małżeństwami, zawartymi przez ojca i syna. Zamknięcie się na świat zewnętrzny ułatwia nieco tworzenie atmosfery grozy. Już teraz wiadomo, że z tego miejsca nie ma ucieczki, miłość nie będzie nigdy czysta, piękna czy idealizowana, a najbliżsi mogą stać się najgorszymi katami. Chociaż Andrews konstruuje swoją powieść przede wszystkim na przesadzie, daje się też w fabułach wyczuć psychologiczną szczerość w portretowaniu chorych – to duża sztuka – biorąc pod uwagę fakt, że powtarzalność win mogłaby w pewnym momencie czytelników znużyć. Przy całym fabularnym niepokoju Virginia C. Andrews pisze stylem, który bardzo pasowałby do kojących powieści obyczajowych – czasem chce się po nią sięgnąć dla samego cieszenia się wprawną narracją.

niedziela, 19 maja 2013

Karen Wheeler: Samo szczęście, czyli jak poznałam słodko-gorzki smak francuskiego życia

Pascal, Bielsko-Biała 2013.

Po radości

„Samo szczęście” zaczyna się jak wiele popularnych obyczajówek. Mieszkająca we Francji Angielka wraca do domu i cieszy się na spotkanie ze swoim o dziesięć lat młodszym portugalskim kochankiem. Nie odczytuje oczywistych sygnałów wskazujących na to, że nie jest z tęsknotą wyczekiwana, wprost przeciwnie – jej ukochany znalazł sobie pocieszycielkę i wolałby nie doprowadzać do konfrontacji obu kobiet. Jeśli na początku Karen odkrywa romans i nie może mieć co do niego żadnych wątpliwości, powinna rozpocząć budowanie nowego życia. Tak przynajmniej wygląda to w większości czytadeł – krytyczny punkt staje się bodźcem do zmiany, ta z kolei musi prowadzić do stanu zapowiadanego w tytule. Jednak nie u Karen Wheeler. Tu nic nie rozwija się zgodnie z przypuszczeniami, choćby dlatego, że bohaterka nie potrafi na życzenie się odkochać.

To książka stworzona na bazie autobiograficznych przeżyć Wheeler i odrobinę tylko zmodyfikowana ze względu na dramaturgię akcji. Co zobaczą odbiorczynie? Przede wszystkim rozpaczliwą walkę, negującą resztki godności porzuconej kobiety. Karen nie dopuszcza do siebie myśli o porażce, wyrzucona drzwiami natychmiast wdziera się oknem, bez przerwy doznaje upokorzeń, których zdaje się nie przyjmować do wiadomości. Walczy, chociaż dawno przegrała, co sprawia wrażenie rozpaczliwej szamotaniny – a przy tym zamyka drogę do lepszego losu. Karen uporczywie tkwi w przeszłości i zamęcza siebie. W jej orbicie pojawiają się ciekawe postacie o nie zawsze krystalicznych życiorysach – ale zasługiwałyby na więcej uwagi niż otrzymują. „Samo szczęście” to przede wszystkim książka-pożegnanie ze znaczącym dla autorki fragmentem życiorysu. Okazuje się również, że życie potrafi pisać najdziwniejsze scenariusze, a prawdziwi ludzie niekoniecznie postąpią tak, jak najbardziej realni bohaterowie. Pod tym względem opowieść Wheeler będzie dla czytelniczek atrakcyjna.

Nie ma tu spokoju i uporządkowania, nie ma też sielankowych scen i kojących obrazów. „Samo szczęście” naprawdę dalekie jest od historii o szczęściu, chyba że rozumianym przewrotnie jako coś, co dawno już przeminęło. Karen Wheeler stara się fabularyzować doświadczenia, ale nie wtłacza ich na siłę w jasno określoną kompozycyjną strukturę, raczej rejestruje sytuacje i zastanawia się nad nimi, niż tworzy napięcie i zaspokaja ciekawość czytelniczek. W podtytule książki znajduje się wyjaśnienie „jak poznałam słodko-gorzki smak francuskiego życia” – ale słodyczy za dużo tu nie ma. W ten sposób Karen Wheeler odrywa się i od klimatu toskańskich opowieści, i od relacji z prób ułożenia sobie życia w innej kulturze i wśród ludzi, których nie do końca się rozumie. Wheeler zachowuje się trochę jak Corinne Hofmann w cyklu o Białej Masajce: zupełnie nie dba o swój wizerunek, jest tak przekonana o słuszności własnych wyborów.

„Samo szczęście” to trzecia oparta na faktycznych przeżyciach książka Karen Wheeler – i dobrze jest wcześniej zajrzeć do poprzednich historii. Tu bowiem nie ma czasu na przedstawianie autorki, odbiorczynie natychmiast zostają wtrącone w świat miejscami dziwny, a często i niewygodny. Pokazuje autorka, że każdy człowiek ma jakąś historię, która wystarczy na napisanie książki – a ta historia z reguły daleka jest od scenariuszy poczytnych obyczajówek.

Karen Wheeler proponuje analizowanie jednostronnego uczucia, postawy odtrąconej kochanki. Nie jest to optymistyczna perspektywa – ale daje szansę obejrzenia mniej znanego oblicza brutalnie zakończonego romansu. „Samo szczęście” nie dostarczy beztroskiej rozrywki, za to pokaże, że nie zawsze warto walczyć o to, co bezpowrotnie minęło. Szkoda, że w tomie zabrakło porządnej korekty.

sobota, 18 maja 2013

Poeci bawią dzieci

Wilga, Warszawa 2013.

Ku rozrywce

Ta książeczka spodoba się rodzicom i bardzo ucieszy dzieci. To zbiorek dowcipnych bajek najlepszych autorów połączony z formą publikacji kartonowej. Grube i miękkie w dotyku okładki skrywają trzynaście tekturowych kartek, a te z kolei – aż dwanaście bajek. To rozwiązanie rzadko spotykane w pozycjach kierowanych do najmłodszych: zwykle kartonowe tomiki zawierają pojedyncze historie. Tym razem wydawnictwo zdecydowało się zadbać o portfele rodziców i przyjemność maluchów – książka nie zniszczy się szybko, a dostarczy sporo rozrywki.

Teksty bowiem zostały dobrane tak, by rozbawić najmłodszych i zawartością absurdu, i pomysłami, i rytmizowanymi fabułkami, i mnogością sympatycznych bohaterów. Zresztą już samo zestawienie nazwisk autorów daje gwarancję lektury na najwyższym poziomie: pojawia się tu Julian Tuwim, Joanna Papuzińska, Antoni Marianowicz, Agnieszka Frączek, Joanna Kulmowa czy Urszula Kozłowska – od takich rymotwórców nie oderwie się żadne dziecko. Bajkami rządzi śmiech. W tym tomiku to rozrywka liczy się najbardziej – nie edukacyjne przestrogi i nie lingwistyczne popisy, a opowieści i przygody, które zdarzyć się mogły tylko w cudownym bajkowym świecie wyobraźni. Chodzi autorom o to, by jak najbardziej zaskoczyć dzieci, a przez obecność niespodziewanych wydarzeń także je rozśmieszyć. Nie ma wątpliwości, że ten cel zostanie osiągnięty. Nie na darmo powracają tu postacie, w których istnienie wpisana jest radość – Rozwesołek czy Pan Śmieszek. Są tu bohaterowie dobrze znani – Słoń Trąbalski czy Grubelek, czyli wróbelek z nadwagą. Pojawiają się również istoty dążące do osiągnięcia niemożliwego: krowa chciałaby być kolorowa, stonoga uczy się samby, fryzjer Czesław biega po świecie, a zakochany pająk zastanawia się, jak najlepiej poderwać muchę. Bardzo pasuje do tego tomu określenie z czwartej strony okładki – „wiersze pełne radości”.

Wbrew temu, co sądzi dziś wielu wydawców, rytmy i rymy – dobre gatunkowo i dalekie od grafomanii – spodobają się najmłodszym. Wprowadzają przecież do absurdalnych historyjek porządek i melodię, która łatwo wpada w ucho i nie pozwala zapomnieć o bajce. Maluchy pokochają nie tylko bohaterów kolejnych rymowanek, ale i same teksty za ich kształt i siłę. Ta lektura, zestawienie sprawdzonych i udanych wierszyków, to najlepszy pomysł na spędzanie czasu z najmłodszymi. Przekona dzieci do literatury, przyczyni się do rozwijania wyobraźni i z powodzeniem zastąpi telewizyjne bajki.

Artur Gulewicz również mógł wykazać się fantazją jako ilustrator książeczki. W swoich obrazkach koncentruje się na ogólnych przesłaniach lub motywach z tekstu i wykorzystuje także tło samych wierszyków jako element rysunku. Dla każdej historii szuka osobnego, charakterystycznego klimatu (nie jest to łatwe, skoro motywy przewodnie książki to absurd i radość), nadaje rysu indywidualności bohaterom i miesza style (techniki kolorowania, kolaże, szablony itp.). Sięga też po chwyt, który bardzo lubi – i którym potrafi się posługiwać – to jest po specyficzne kadrowanie. Czasem dzieci będą musiały dobrze przyjrzeć się, by zobaczyć na ilustracji bohatera z bajki, innym razem ujrzą go z mniej spodziewanej perspektywy i zostaną zaskoczone pomysłem na zaprezentowanie treści bajki. Gulewicz bawi się również fakturami i kolorem, w charakterystyczny dla siebie sposób operuje światłocieniem, jednym słowem – pokazuje najmłodszym, jak bogaty może być świat ilustracji i na jak różne sposoby da się przedstawiać atrakcyjne historyjki. Gulewicz nie rywalizuje z tekstami, za to nadaje im nowy kształt. Przekona do siebie maluchy, a i dorosłym parę razy uświadomi, jak interesujący może być świat ilustracji literatury czwartej.

piątek, 17 maja 2013

Suzanne Selfors: Ocalić Julię

Akapit Press, Łódź 2013.

Powrót do Werony

Szekspirowskie dramaty nie trafiają do wyobraźni nastolatków. Młodzi ludzie traktują lektury szkolne jak teksty skostniałe, wydumane i oderwane od życia tak bardzo, że nie warto się nad nimi zastanawiać dłużej niż to konieczne. Jedynie niekonwencjonalne metody przybliżania klasycznych fabuł mają szansę się sprawdzić w popkulturowym świecie. Suzanne Selfors podążyła tropami znanych powszechnie historii. Jankesi na dworze króla Artura wytyczyli jej szlaki: w „Ocalić Julię” autorka korzysta z chwytu przeniesienia w czasie, aby przybliżyć nastolatkom pomysły z Romea i Julii. Możliwe, że wzbudzi w ten sposób zainteresowanie literackim arcydziełem – a na pewno pozwoli czytelnikom zrozumieć dawne konflikty zwaśnionych rodów i motywacje postaci.

Mimi od najmłodszych lat gra w teatrze, choć wcale nie chciałaby wybierać aktorskiego życia. Musi jednak podporządkowywać się woli matki, która potrzebuje pieniędzy zarabianych na scenie przez dziewczynę. Przez przypadek bohaterka, która ma już naprawdę dość swoich obowiązków, przenosi się do świata fikcji tworzonej przez Szekspira. Poznaje Romea i Julię i próbuje odmienić ich tragiczne losy, a przy tym uniknąć zagrożenia ze strony krewkiej matki Julii. Przy okazji może też lepiej poznać swojego scenicznego partnera, idola nastolatek. Dziewczyna dowiaduje się, że mimo przemian kulturowych i obyczajowych, uczucia nie podlegają przeobrażeniom. Miłość, nienawiść, przyjaźń czy lęk pozostają identyczne. Uczestniczenie w życiu Romea i Julii pozwoli Mimi spojrzeć z dystansem na własne problemy. Nastolatka zamieni się także, niby mimochodem, w przewodniczkę po dramacie: będzie przedstawiać kolejne postacie ze sztuki, tłumaczyć, jak zachowywały się u Szekspira i przybliżać ich charaktery. Nie brzmi to jak szkolna rozprawka, a Mimi musi dokonywać tych prezentacji z prostego powodu: próbuje wpłynąć na bieg fabuły, powinna zatem oddzielać swoje interwencje od oryginału, żeby nie namieszać w głowach czytelnikom. Trudno przecież oczekiwać od nich, by przystępowali do lektury z dokładnie przeanalizowanym Szekspirem.

Mimi zwraca uwagę na podobieństwo rozdzielonych przez wieki nastolatek. Obie okazują się narzędziami w rękach bliskich, nie potrafią wytłumaczyć matkom, że chciałyby innego losu. Obie pragną kochać i być kochane – i obie skłonne są do szaleństw od czasu do czasu. W alternatywnej rzeczywistości Suzanne Selfors zdecydowała się uwspółcześnić język: szekspirowscy bohaterowie mówią zwyczajnie, bo wszelkie stylizacje oddalałyby odbiorców od wagi wydarzeń i przesłań, a to niepożądane zjawisko. Chodzi w końcu o to, by przekonać czytelników do sztuki, nie odstraszać czy zanudzać.

Selfors sprytnie posługuje się klasycznymi wątkami, ale równie dobra jest w budowaniu realnego życia Mimi – daje do zrozumienia, że potrafi odnaleźć się w problemach dzisiejszych nastolatków i udowadnia to odniesieniami do pozaliterackiego świata. Tworzy postać zawieszoną między fikcją a prawdą i nikt nie zechce jej zakwestionować. Nie ulega wątpliwości, że autorka próbuje także zachęcić odbiorców do lektury Szekspira – ale jej podpowiedzi nie brzmią nachalnie i faktycznie mogą podprogowo wzbudzić ciekawość klasyki. Z pewnością też odbiorcom łatwiej będzie zapamiętać informacje o dramacie – wplecione w atrakcyjne dla nich czytadło. Nienowy pomysł udało się zatem autorce zamienić w książkę, która przyciągnie uwagę czytelników, a przez dorosłych nie będzie traktowana jak marnowanie czasu.

W tomie „Ocalić Julię” intertekst nabiera kolorów; to próba przełożenia Szekspira na wersję strawną dla dzisiejszych młodych odbiorców, a jednocześnie wariacja na lekturowy temat – wariacja udana i niejednowymiarowa. Wyjaśnienie samego przejścia między światami mogłoby pozostać bardziej tajemnicze, ale przecież i tak wszyscy mają świadomość literackiej umowności – zwłaszcza przy podwojonej fikcji.

czwartek, 16 maja 2013

Edith Nesbit: Feniks i dywan

Znak, Kraków 2013.

Smak życzeń

Chociaż od śmierci Edith Nesbit minęło prawie dziewięćdziesiąt lat, książki tej autorki nie starzeją się i dalej podsycają wyobraźnię najmłodszych. „Feniks i dywan” to druga część przygód czworga dzieci. Tym razem rodzeństwo, które wciąż wspomina czary Piaskoludka, trafia na zaczarowany dywan i odkrywa w nim jajo Feniksa. Z jaja wtrąconego przypadkiem do ognia wykluwa się piękny złotopióry i łaknący pochwał ptak, który tłumaczy rodzeństwu, że dywan może spełniać życzenia i przenosić wszystkich w dowolnie wybrane miejsce. Zabawa zaczyna się na nowo, a doświadczenia opisane w tomie „Pięcioro dzieci i coś” na nic się bohaterom nie przydają. Ale trudno panować nad marzeniami, gdy wielka przygoda czeka. „Feniks i dywan” w znakomitym przekładzie Ireny Tuwim zaspokaja rozbudzone apetyty wszystkich czytelników „Pięciorga dzieci”. I, co ciekawe, zupełnie się nie starzeje.

A przecież świat przedstawiony w powieści to rzeczywistość z epoki wiktoriańskiej, inność – żeby dziś nie nazwać jej archaicznością – wdziera się w codzienność bohaterów i w lekturę. Postacie nie znają przecież rozrywek dzisiejszych maluchów – a jednak wyobraźnia jest ponadczasowa i wszyscy będą się świetnie bawić z Feniksem.

Edith Nesbit daje dzieciom narzędzie do spełniania życzeń oraz jasno określone zasady gry: nie można – między innymi – wypowiedzieć więcej niż trzy życzenia dziennie. Ponieważ dywanu, w odróżnieniu od Piaskoludka, nie da się ukryć, łatwiej o problemy i pomyłki. Feniks niby czuwa nad wszystkim, ale często nie sprawdza się jako opiekun, zajęty podziwianiem samego siebie. Ale przecież i tak chodzi o przygodę, a tej nie byłoby bez dawki adrenaliny. Dzieje się tu, jak zawsze u Nesbit, dużo. I tylko rodzice nie wierzą, że kucharka, która nagle zniknęła bez słowa, jest teraz królową na słonecznym południowym wybrzeżu. Tyle że rodzice zwykle nie wierzą w opowiadane przez dzieci historie, więc to ich strata – nie skorzystają z możliwości, jakie daje zaczarowany dywan.

Pisarka zapewnia dzieciom rozrywkę w najlepszym stylu. Gra sprawdzonymi motywami (poszukiwany skarb, spełnianie marzeń), a przy tym buduje przekonujący obraz rodzeństwa, które czasami się kłóci, ale potrafi ze sobą współpracować i rozwiązywać konflikty. Z tej opowieści rodzice nie są całkowicie wykluczeni, mimo stałych odwołań do bajkowych czarów, Nesbit potrafi ramie fabularnej nadać pozory zwyczajności i prawdopodobieństwa. Nie wpada też w koleiny wygodnych schematów – powtarzalność w wypowiadaniu życzeń nie będzie się nigdy przekładać na powtarzalność w konstrukcji kolejnych rozdziałów. Autorka wprowadza do akcji pozorny chaos, pozwala, by sytuacja raz po raz wymykała się dzieciom spod kontroli i na tej podstawie tworzy fabularne napięcie.

Nie brakuje też w „Feniksie i dywanie” humoru – i tu także widać kunszt translatorski Ireny Tuwim. Narrator bowiem ujawnia się między innymi w drobnych żartach, na śmiechu opiera się też cała potęga Feniksa, przekonanego o własnej wyjątkowości i przechwalającego się niby przypadkiem na każdym kroku. Nawet w rozwoju konkretnych przygód daje się wyczuć dowcip Nesbit – kiedy ta nie pozwala, by wydarzenia rozgrywały się zgodnie z dziecięcymi oczekiwaniami, za to komplikuje przygody i wzbogaca je o pierwiastek niepokoju. Dzieci docenią całą trylogię – ta klasyczna lektura bawi kolejne pokolenia i pokazuje najmłodszym potęgę fantazji. Pozwala bez wysiłku uwierzyć w wydarzenia – nawet te najbardziej nieprawdopodobne – i wzbudza zainteresowanie. Warto też zauważyć, że przekład – podobnie jak fabuła – nie starzeje się. Niemodne dzisiaj chwyty w prowadzeniu opowieści nadają historii ciekawego posmaku, ale nie przeszkodzą w zrozumieniu tekstu. Piękny, literacki język wzbogaci słownictwo małych odbiorców, a nie będzie odwracać uwagi od fabuły. Edith Nesbit stworzyła książkę cenną – co udowadniają kolejne wznowienia. W wersji Znaku to wydanie ekskluzywne – książka doczekała się twardej oprawy i wszytej zakładki. Ta publikacja spodoba się również przywiązanym do tradycji odbiorcom.

środa, 15 maja 2013

Paullina Simons: Pieśń o poranku

Świat Książki, Warszawa 2013.

Efekt romansu

Rynek literatury rozrywkowej nagle zalały powieści obyczajowe, w których wątek erotyczny okazuje się silnie eksponowany. Co ciekawe, ocierające się momentami o literacką pornografię historie, kierowane są przede wszystkim do kobiet: to klasyczne romanse uzupełnione o wielkie (cielesne) namiętności i historie o niemal harlequinowej fabule: wszyscy odbiorcy wiedzą, że chodzi tylko o to, by bohaterowie przezwyciężyli ewentualne trudności i poszli ze sobą do łóżka, a potem – by długo z niego nie wychodzili. Sfera erotyczna staje się substytutem akcji.

Paullina Simons w „Pieśni o poranku” sięga po schemat niekoniecznie popularny. W jej obszernej powieści kobieta w średnim wieku, spełniająca się jako żona i matka trójki dzieci, pozwala się uwieść dwudziestolatkowi. Prowadzi podwójne życie, zmienia swoje priorytety i próbuje wykraść jak najwięcej czasu, by spędzać go z młodym kochankiem. Podczas opisów mocno przedłużającej się serii erotycznych spełnień czytelniczki czekać będą jednak na wyjaśnienie i rozwinięcie informacji z pierwszej strony tomu. Bo Simons, chociaż bez wątpienia zależy jej zwłaszcza na łóżkowych perypetiach Larissy, stara się też wplątać do książki elementy z różnych powieściowych gatunków i w ten sposób przykuwać uwagę do rozgrywanych niemal w czasie rzeczywistym scen.

Jest w „Pieśni o poranku” ślad obyczajówki w wizjach rodzinnego życia z różnych punktów rozwoju. Jest powrót do dramatów z przeszłości, problemów, które znienacka spadają na młode i niedoświadczone przyjaciółki. Jest tragedia bliskiej Larissie osoby, traktowana jednak po macoszemu i zepchnięta tylko do listów, choć zasługiwałaby na znacznie bardziej obszerne potraktowanie. Ale to wszystko sprowadza się do roli tła. Autorce chodzi bowiem o jak najpełniejsze zobrazowanie trudnego romansu. Tu jest bardzo drobiazgowa. W sam motyw wplata jeszcze mikroskopijne fragmenty zapowiedzi kryminału, sugerując wręcz chorobliwą zazdrość i porywczość męża. Czytelniczki jednak podążać będą za Larissą i obserwować jej kolejne przeobrażenia – od pierwszych spojrzeń i walki z myślami, przez fortele i kłamstwa aż po kipiącą od pożądania codzienność z kochankiem. Wezmą udział w nowym kształtowaniu otoczenia i odkryją niejednowymiarowe konsekwencje pierwszej decyzji. Paullina Simons nie oszczędza odbiorczyniom żadnego etapu w swoim obrazie niebezpiecznego związku. Rejestruje każde załamanie nastroju i każdą pułapkę prowadzącą do nowych kłamstw. Dopiero gdy nie będzie mieć już wiele do powiedzenia w kwestii relacji kochanków, przejdzie do nieco bardziej dynamicznych scen, portretując rodzinę Larissy. Przypomni sobie wówczas o tym, że akcja nie składa się wyłącznie z rozmów w łóżku i odkrywania stref erogennych partnerów, znów sięgnie po motywy z pozaobyczajowych powieści, by wzbogacić nimi swoją historię. Wydaje się, że chce Simons zaprezentować czytelniczkom każdą sekundę z życia bohaterki – i dlatego bardzo mocno wydłuża kolejne opisy. Prowadzi to do obrazów zbudowanych na bazie psychologicznych analiz, ale i szablonów w tematach damsko-męskich. Simons przekonuje do kreacji postaci (za sprawą wybieranych przez nie rozwiązań), ale samej książce przydałyby się skróty i modyfikacje w rozmieszczaniu punktów kulminacyjnych.

„Pieśń o poranku” to powieść o zakazanej namiętności, historia, która chciałaby ukrywać swoją genezę i upodabniać się do innych gatunków, ale zbyt silnie ciąży w kierunku erotyki i romansu według schematu. Sporo zdradza autorka na pierwszej stronie, przez długi czas niczym nie zdziwi swoich odbiorczyń. Ale w „Pieśni o poranku” istnieje jedna sfera niezbyt eksponowana: to pytanie o wybór między kochankiem i własnymi dziećmi. Tu sugeruje Simons temat do zastanowienia się – i ostatecznej oceny bohaterki. Tyle że jednokierunkowość wysiłków przysłania garść ważnych zagadnień w historii.

wtorek, 14 maja 2013

Rose Lagercrantz: Moje serce skacze z radości

Zakamarki, Poznań 2013.

Przyjaciółki rozdzielone

Wydawnictwo Zakamarki, przybliżając maluchom literaturę szwedzką, wzbogaca rynek książek dla najmłodszych o tytuły ważne, ciekawe i warte zainteresowania. Zachwycają te publikacje nie tylko od strony graficznej i edytorskiej, ale też ze względu na przesłania oraz precyzję w opisywaniu emocji dziecięcych bohaterów. Doskonałym przykładem autorskiego wyczucia jest stworzona przez Rose Lagercrantz Dunia, mała dziewczynka, która potrafi docenić szczęście, lecz nie jest wolna od zwykłych dziecięcych trosk – urastających do spraw naprawdę wysokiej rangi.

„Moje serce skacze z radości” to druga opowieść o Duni. Dziewczynka jest bardzo samotna, nie umie (i nie chce) zastąpić nikim swojej najlepszej przyjaciółki, Fridy. Frida przeprowadziła się do Uppsali – od tej pory Dunię denerwują zachowania klasowych nierozłączek, nie ma też bohaterka zamiaru odpowiadać na sympatyczne gesty kolegi z klasy. Tęskni za Fridą. Dzieci, które zauważają jej wyobcowanie, zaczynają jej dokuczać, a Dunia nie wie, jak się bronić.

Rose Lagercrantz przedstawia zwykłą historię małej dziewczynki, bez koloryzowania i upiększania. Pisze prostymi słowami (książka jest „idealna dla początkujących czytelników”, jak głosi hasło na okładce) o skomplikowanych sprawach. Nie zagłębia się przesadnie w stany psychiczne bohaterki, ale określa bez wahania jej odczucia i myśli. Kiedy dzieci sięgają po historyjkę o Duni, od razu dowiadują się, co i dlaczego czuje dziewczynka – a jej zachowania są po prostu naturalną konsekwencją emocjonalnego odbioru otoczenia. Ładnie autorka wychodzi z sytuacji, które z punktu widzenia dziecka wydają się być sytuacjami nie do rozwiązania: zakleszcza postać w zestawie oskarżeń i odbiera szansę na obronę z jakiejkolwiek strony, by następnie podsunąć najlepsze możliwe wyjście. Dunia nie jest wiecznie radosną bohaterką, optymistką, która ma za zadanie zarażać wszystkich szczęściem. Bardzo silnie przeżywa wszystkie wydarzenia. Jest wrażliwa, co nie ułatwia jej egzystencji wśród okrutnych czasem dzieci – a pozbawiona przyjaciółki okazuje się też zupełnie bezbronna. Dla najmłodszych Dunia jest uosobieniem wszelkich możliwych klęsk i niepokojów – a jednak dziewczynka nie załamuje się, bo zawsze udaje się zlikwidować przyczyny zmartwień. Czasem wymaga to czyjejś interwencji – Dunia uczy odbiorców, że nie można się poddawać.

Autorka ładnie uchwyciła też zmieniającą się ocenę przyjaźni. Kiedy Dunia czuje się samotna i sama, drażnią ją wzajemne gesty innych dziewczynek. Kiedy pojawia się Frida, złość znika, a podobne zachowania ulegają reinterpretacji. Nagle przestają być śmieszne czy irytujące, a świadczą o najlepszym porozumieniu i ukazują istotę przyjaźni. W książeczce, która pod względem objętości tekstu wydaje się być raczej niepozorna, Lagercrantz umieściła naprawdę wiele emocjonalnych obrazków i schematów ważnych dla małych odbiorców. Tę książkę powinno się czytać nie tylko jako lekturę rozrywkową (którą przecież jest), ale również jako historyjkę terapeutyczną i temat do rozmów z dzieckiem. Dunia nie przeżywa wymyślnych przygód (mimo że miewa oryginalne zabawy), opisywana jest z humorem, ale nie dla stałego rozweselania odbiorców, a jednak jej doświadczenia wciągają. To bajka, która spodoba się również dorosłym, Rose Lagercrantz podąża śladem Ulfa Starka: pozwala odkryć niezwykłość w zwyczajnym świecie, zna potęgę uczuć i wie, że jeśli bohater cierpi, to jest to bezgraniczna rozpacz, a jeśli czuje się szczęśliwy – nie ma szczęśliwszego od niego. Z tomu „Moje serce skacze z radości” płyną przesłania proste i szczere, ale nigdy infantylne, przydatne – bo pomagają maluchom zrozumieć trudny świat emocji i uczuć.

poniedziałek, 13 maja 2013

Andrzej Zwoliński: Szczęście brutto. Człowiek w poszukiwaniu szczęścia

WAM, Kraków 2013.

W pogoni za szczęściem

Rozprawa o szczęściu. Praca naukowa, w której autor próbuje prześledzić znaczenie szczęścia w filozofii i religii. Propozycja zatrzymania się nad tym zjawiskiem, pokazania szczęścia jako czegoś więcej niż tylko zalecenie keep smiling. Tym jest książka Andrzeja Zwolińskiego „Szczęście brutto. Człowiek w poszukiwaniu szczęścia”. Autor odrzuca huraoptymistyczne postawy i modne „mantry”, które mają zapewniać człowiekowi poczucie zadowolenia każdego dnia – w zamian za to chce pytać o miejsce szczęścia w świecie oraz przekonaniach ludzi.

Do zadania przygotowuje się bardzo rzetelnie, staje się właściwie przewodnikiem po poglądach na temat szczęścia. Przywołuje nawet kraj, w którym miara szczęśliwości mieszkańców jest ważniejsza niż PKB. Oczywiście rozpoczyna od szukania definicji szczęścia, przedstawia drogę umożliwiającą zrozumienie tego zjawiska, chociaż jest też świadomy jego subiektywnego charakteru. Daje natomiast czytelnikom sporą szansę na zastanowienie się nad własnymi priorytetami i miejscem szczęścia wśród nich. Sięga do filozofii starożytnej, by stamtąd zacząć wędrówkę przez dzieje – w odkrywaniu szczęścia w różnych wiekach. Prowadzi aż do współczesnych prób programowania szczęścia, pisząc o popularności NLP (między wersami daje się wyczuć, co o tym sądzi, chociaż otwarcie raczej nie krytykuje tego rozwiązania; stara się zachować obiektywizm badacza). Pyta również o miejsce szczęścia w psychologii – a dokładniej o spychanie szczęścia na margines zainteresowań psychologów.

Dalsza część tomu przynosi przegląd pozornych wspomagaczy lub katalizatorów szczęścia. Mówiąc prościej, Zwoliński sprawdza, co może zapewnić szczęście człowiekowi: używki, pieniądze, praca, czy może obecność innych ludzi lub lenistwo. Analizuje każdą z tych możliwości starannie, co znowu wywoła w odbiorcach refleksję nad prywatnym kodeksem wartości, tym, co przynosi największe zadowolenie. W „Geografii szczęścia” przechodzi Zwoliński do opowiadania o szczęściu w chrześcijaństwie – oraz o zabiegach, które podejmować mogą przedstawiciele Kościoła w dążeniu do globalnego szczęścia. Następnym krokiem jest skrótowe prezentowanie szczęścia (lub jego odpowiedników) w hinduizmie, buddyzmie, taoizmie i islamie. Tu pojawiają się raczej skrótowe charakterystyki, ogólne i szybkie opisy zamiast analiz.

Andrzej Zwoliński sięgnął po temat, który nie daje się wtłoczyć w ramy nauki, pozostaje poza granicami racjonalnego poznania i wymyka się definicjom. Do tak ulotnego pojęcia używa w opisie naukowego dyskursu, chcąc mimo wszystko doprowadzić do konkretyzowania zagadnienia. Części czytelników zapewne spodoba się przegląd znaczenia szczęścia na przestrzeni wieków i wśród przedstawicieli różnych wyznań – tom traktować można jako ciekawostkę, która z nowej perspektywy ukazuje lansowaną w popkulturze postawę nachalnego optymizmu i odgradzania się od przykrości. Ale dla większości odbiorców zainteresowanych tematem tom „Szczęście brutto” stanie się atrakcyjny z innego względu: to dobra zachęta do zastanowienia się nad swoim życiem i codziennymi wyborami, możliwość zmiany punktu widzenia lub wypróbowania nowych rozwiązań. Zwoliński nie agituje, nie próbuje nikogo przekonać do optymistycznych postaw i paradoksalnie właśnie ten naukowy dystans, na który się decyduje, pozwoli otworzyć się na refleksję.

„Szczęście brutto” to pozycja alternatywna wobec panoszących się na rynku publikacji nastawiających odbiorców na samorozwój w trybie instant. Nie proponuje łatwych rozwiązań i sposobów na szybkie pozbycie się problemów, nie daje porad ani wskazówek. To książka, w której autor referuje obecność szczęścia w filozofii i religii, ale nie narzuca właściwych postaw, odczytań, interpretacji i dróg życiowych. Żeby skorzystać z lektury tego tomu, trzeba skupienia i rzeczywistej uwagi, nie da się przejąć narracyjnych odkryć w pośpiechu.

niedziela, 12 maja 2013

Eliza Piotrowska: Tupcio Chrupcio. Wizyta u dziadków

Wilga, Warszawa 2013.

Rozstanie z rodzicami

Niby drobiazg, a jednak… Każde dziecko wychowywane przez rodziców, trafia kiedyś na parę dni pod opiekę dziadków. I pierwsze rozstanie może być dla niego początkowo ogromnym szokiem. Tupcio Chrupcio nie jest tu wyjątkiem – robi mu się przykro, że nie może wyjechać na wycieczkę z rodzicami, a poza tym czuje się nieswojo na myśl, że zostanie z dziadkami. To kolejne wydarzenie, które stresuje dziecko – zatem młody bohater przekona odbiorców, że za chwilową rozłąką z rodzicami nie kryje się nic strasznego. Tupcio może cieszyć się zabawą z ukochanymi dziadkami i szybko zapomina o tęsknocie i żalu.

Tom „Wizyta u dziadków” bardzo dobrze wpisuje się w założenia serii o Tupciu Chrupciu. Pomaga maluchom w oswajaniu sytuacji i lepszym zrozumieniu tego, co ma nastąpić. Zamiast perswazji Eliza Piotrowska wybiera pouczający przykład: dzieci same przekonają się, że bez rodziców można się równie dobrze bawić, a dziadkowie mają ciekawe pomysł na wspólne spędzanie czasu i mogą przy okazji pokazać coś nowego czy urozmaicić zwykłą zabawę. Wizyta u dziadków nie musi być pod względem intensywności przeżyć gorsza niż wycieczka z rodzicami. Autorka nawiązuje do codzienności kilkulatków, nie przedstawia wydumanego problemu, a skupia się na tym, co dla odbiorców ważne. Pomaga również rodzicom, bo przecież z taką lekturą łatwiej będzie przygotować dzieci na chwilową rozłąkę i zmianę opiekunów. Tupcio Chrupcio reaguje jak typowy maluch – czuje się pokrzywdzony, zbuntowany, trochę zniechęcony i wystraszony. Wolałby zostać z rodzicami – bez względu na uczucia do dziadków. Jeszcze nie wie, że czeka go bardzo miły dzień. Ta historia pozwoli przekonać maluchy do krótkich rozstań, oszczędzi rodzicom skomplikowanych wyjaśnień, a także – co chyba najważniejsze – zlikwiduje wszelkie potencjalne konflikty. Tupcio Chrupcio znowu okazuje się wzorem do naśladowania, chociaż wcale nie dokonuje rzeczy wielkich.

Eliza Piotrowska nie po raz pierwszy udowadnia, że dobrze rozumie dzieci. W jej krótkim opowiadaniu Tupcio postępuje dokładnie tak, jak zachowałby się na jego miejscu każdy maluch. Bohater przenosi zwykłe zmartwienia najmłodszych do pouczającej bajki, która przecież bajką nie jest. Autorka nie musi sięgać głęboko do wyobraźni – pokazuje wydarzenia najbardziej prawdopodobne, nie obiecuje małym czytelnikom rozrywek z marzeń. Tupcio u dziadków obserwuje wiejskie życie i zaczyna także w nim uczestniczyć, co napawa go dumą. Chwilowe odejście od rutyny podoba się myszce – okazuje się bowiem, że nie trzeba wyjeżdżać daleko, by dobrze się bawić. Dzięki tej historii rozstania z rodzicami zaczną się dziecku kojarzyć z zapowiedzią niespodzianek i przyjemności. Dobrze przemyślana lektura przyniesie zatem w procesie wychowawczym sporo korzyści.

Jak w całej serii o Tupciu Chrupciu, i tutaj pojawiają się pytania, które po wspólnym czytaniu tomiku można wykorzystać w rozmowie z dzieckiem. Takie podejście rozwija inteligencję malucha, a rodzicom pozwala kontrolować stopień zrozumienia historii. Podczas dyskusji z pociechą mogą oni również poznać najskrytsze obawy, zarzuty lub przekonania kilkulatka i wyjaśnić spokojnie sens działań postaci z książki. Tupcio Chrupcio idealnie nadaje się do opowiadania o tym, co czeka dziecko. Nikogo nie wystraszy, a zawsze podtrzyma a duchu, ucieszy czy zaintryguje. Pozwoli uczyć dzieci samodzielności i odwagi w codziennym odkrywaniu świata.

Eliza Piotrowska poza przekonującą fabułą, którą da się przełożyć na zwyczajność odbiorców, trafnie operuje również emocjami i napięciami w całej historii. Tupcio bywa rozdrażniony i wystraszony, czasem trochę płacze, ale często też zaczyna być szczęśliwy i dumny z własnych sukcesów. Te obrazy uczuć bohatera utwierdzają dzieci w przekonaniu, że znalazły kogoś podobnego do nich samych, kogoś, komu można wierzyć.

sobota, 11 maja 2013

Barbara Catchpole: P. Rosiak i czadowe majtki

Zielona Sowa, Warszawa 2013.

Przyłapany

Jak przyciągnąć do lektury dzieci, które nie przepadają za czytaniem? Najlepiej przez tematy zakazane jeszcze do niedawna w literaturze czwartej oraz ludyczny humor. To, co u dorosłych budzi czasem niesmak, rozśmieszy kilkulatki i nastawi pozytywnie do czytania. Nie zawsze pomoże w kształtowaniu dobrego gustu, ale to już zadanie mniej rozrywkowych publikacji. Gdy celem jest przyciągnięcie do lektury największych rozrabiaków, trzeba wytoczyć potężne działa. Tak jak robi Barbara Catchpole w serii o Piotrku Rosiaku, czyli Prosiaku: krótko, zabawnie, rubasznie i przełamując kulturowo-literackie tabu.

Do literatury czwartej zaczęły w pewnym momencie wkraczać tematy niskie, zdaniem wielu – wręcz nieodpowiednie dla wrażliwych maluchów. Tymczasem autorzy, przekonani, że nic, co ludzkie, nie powinno być dzieciom obce, zaczęli coraz odważniej przekraczać granice dobrego smaku. Owszem, nurt literatury krzewiącej pozytywne wartości istnieje i ma się dobrze, ale doczekał się kontrpropozycji. Do książek, które jeszcze dwie dekady temu wydawałyby się zbyt kontrowersyjne dla dzieci i wywoływałyby skandale czy protesty, dołącza seria o Prosiaku. Autorka nie ukrywa, że będzie się posługiwać dowcipem niskim – ale też nie powinna przerażać rodziców: nie sięga po wulgarne rozwiązania, wybiera za to zabawne nieporozumienia i portretuje bohatera w sytuacjach nie do pozazdroszczenia.

W tomiku „P. Rosiak i czadowe majtki” chłopiec wpada w spore kłopoty i najada się wstydu – a w dodatku dorosłym pozwala snuć dalekie od prawdy przypuszczenia. Oto pewnego dnia Piotrek chce się rano ubrać, ale nigdzie nie znajduje majtek. Żeby ratować sytuację, zakłada jedyną bieliznę, jaka jest w zasięgu ręki i pasuje na niego – różowe i bogato zdobione majtki starszej siostry. Gdyby nie fakt, że w szkole ma w-f i będzie musiał znaleźć odosobnione miejsce, żeby się przebrać, nie byłoby kłopotu. Ale w szkole nie tak łatwo o kryjówkę. Nakrywany raz po raz z opuszczonymi spodniami i w dziewczęcych majtkach bohater wpada zatem w tarapaty.

Dla małych odbiorców sfera zachowań dorosłych – łącznie z oburzeniem na widok roznegliżowanego Prosiaka – będzie raczej niezrozumiała, więc autorka nie tłumaczy podejrzeń pedagogów. Maluchy zatrzymują się na komizmie sytuacyjnym – przyłapaniu bohatera w coraz to nowych miejscach. Catchpole prowadzi więc historię tak, by nie wzbudzać niezdrowego zainteresowania seksualnością – „zakazane” majtki służą jedynie jako pretekst do kolejnych kłopotów postaci. Dostosowuje mikrofabułkę do percepcji kilkulatków. Nawet jeśli rodzicom pomysł na opowieść wyda się nieco kontrowersyjny, realizacji nie można zarzucić taniej sensacyjności. Dzieci ubawią się lekturą bez wątpienia. Autorka rezygnuje z ugrzecznionego świata: tu babcia zna sporo brzydkich słów (ale żadnego nie używa), tata zostawił rodzinę, a mama grozi synowi mantem (podobnie jak jej w dzieciństwie grozili rodzice). Upiększania rzeczywistości nie ma, mimo to lektura nie przygnębi.

Opowieść prowadzi Piotr Rosiak – co także ma skłonić dzieci do sięgnięcia po książkę. narracja jest krótka (tomik liczy 50 stron) i przepełniona emocjami, a do tego przerywana rysunkami. Linie na kartkach mają imitować pamiętnik – podobnie jak poglądowe komiksowe ilustracje, szkice, które dopełniają historię. Prosiak nie zajmuje się sprawdzaniem ani dociekaniem, co mieli na myśli dorośli, opowiada po prostu, co mu się przytrafiło i czasami dodaje też reakcje mamy lub nauczycieli. Opowiada z humorem, a miejscami i z autoironią, tak, aby poza „majtkowym” żartem odbiorcy znaleźli jeszcze kilka powodów do śmiechu. W „P. Rosiaku i czadowych majtkach” istoty jest niebanalny pomysł na fabułę, pomysł, który sam w sobie będzie magnesem dla małych czytelników – ale i realizacja sprawi, że dzieci chętnie zapoznają się z całą serią. Barbara Catchpole znalazła sposób, by do czytania przyciągnąć najbardziej krnąbrne dzieci. Te, które sprawiają problemy wychowawcze, powinny być zachwycone „niedozwolonymi” tematami w książce – a wiadomo, że owoc zakazany smakuje najlepiej. Warto zatem przekonać najmłodszych do czytania jako formy rozrywki, a nie szkolnego przymusu i męczarni.

piątek, 10 maja 2013

Richelle Mead: Ostatnie poświęcenie

Nasza Księgarnia, Warszawa 2012.

Wybory

Zamordowanie królowej wywołało w świecie wampirów spore zamieszanie. Oskarżona o królobójstwo Rose nie może z założonymi rękami czekać na proces – po pierwsze dlatego, że bezczynność nie leży w jej naturze, po drugie – zdrajcy są karani śmiercią, a na uczciwe śledztwo bohaterka nie ma co liczyć. Przyjaciele Rose chcą oczyścić dziewczynę z zarzutów i znaleźć prawdziwego mordercę. Dwór przygotowuje się do nowych wyborów, a sama Rose usiłuje odbudować normalne relacje z Dymitrem. W ostatnim tomie cyklu „Akademia Wampirów” dzieje się bardzo wiele – czytelnicy będą usatysfakcjonowani pomysłami na akcję, na rozwiązania kryminalnych zagadek oraz na uczuciowe komplikacje.

Bo miłość Rose do Dymitra, wątek podstawowy przez cztery kolejne tomy, w finale musi zejść na dalszy plan. Tu dzieje się równolegle bardzo dużo i bohaterka nie ma czasu zastanawiać się nad postawami byłego ukochanego. Richelle Mead uruchomiła wszystkie wypracowane dotąd magiczne uzasadnienia, by Rose mogła relacjonować trzy sfery wampirzego świata. Może opowiadać o własnej codzienności i burzliwych doświadczeniach, może przyglądać się testom kandydatów na władcę oczami Lissy, za sprawą więzi. Może wreszcie spotykać się z kilkoma morojami w snach. W związku z tym Mead przerzuca uwagę odbiorców z miejsca na miejsce, nie pozostawiając ani chwili odpoczynku: godne podziwu, zwłaszcza gdy bierze się pod uwagę fakt, że liczący przeszło pięćset stron tom jest szóstą częścią cyklu. W dalszym ciągu autorka potrafi zaskakiwać i rozbudzić ciekawość. W mentalnych podróżach wykorzystuje chwilowe przestoje z bieżącej akcji, zgrabnie ogrywając czas powieściowy: podróże i wycieczki mijają szybko, gdy ich tło stanowi podgląd wydarzeń z innego miejsca. Richelle Mead otwiera się również na inne postacie ze świata wampirów i dampirów. Ci, którzy dawniej pojawiali się we wzmiankach i stanowili uzupełnienie wykreowanej przestrzeni, teraz powracają już z własnymi dylematami, potrzebami i charakterami. Mead przyznaje im nie tylko prawo do istnienia, umożliwia rozpaczliwe czasem alki o szczęście i przetrwanie, buduje nowe relacje (lub odświeża i wzmacnia stare), wychodzi daleko poza triadę Rose – Lissa – Dymitr. Przygotowuje sobie w ten sposób grunt pod kolejną serię – w „Kronikach krwi” to Sydney, alchemiczka sprzątająca po strażnikach, będzie przykuwać uwagę odbiorców.

Richelle Mead bardzo umiejętnie buduje swoje powieści. Delikatnie przypomina, co wydarzyło się we wcześniejszych książkach i jakie są zasady konstrukcyjne przestrzeni: tych, którzy nie znają całości, idealnie zachęca w ten sposób do lektury. Tym, którzy znają – nie dostarcza powodów do irytacji, w końcu w jej tomach poza warstwą akcji istnieją równie ważne sfery: językowa, psychologiczna czy emocjonalno-uczuciowa. Świadomość przebiegu wydarzeń nie odbiera zatem lekturowej przyjemności tym, którzy zdecydują się na przypadkową kolejność czytania.

Pisze Mead o tym, o co nastolatki chciałyby zapytać. Przestrzeń paranormal jest jedynie przykrywką dla opowieści o wielkiej miłości – ale nie w kiczowatym stylu. Owszem, idealizuje Mead to uczucie, lecz daleka jest od składania obietnic bez pokrycia. Każde wydarzenie bardzo mocno osadza w charakterach jego uczestników – tak, że nawet najbardziej fantastyczne pomysły jawią się jako prawdopodobne. Szczerość w warstwie psychologicznej wychodzi serii na dobre. Autorki nie interesują bezmyślne sceny walk i zagrożeń, mimo że pojawiają się tu bitwy na śmierć i życie. Nie interesują jej też, przynajmniej w „Akademii Wampirów” proste odwołania do nieporozumień na granicy świata zwyczajnych ludzi oraz wampirów – konflikty przenosi na świat strzyg i wampirów. Nie ma to znaczenia poza akcją, bo i tak szczerze ludzkie i trafne są reakcje i zachowania bohaterów w sferze psychiki. W ostatnim tomie rewelacyjnego cyklu Richelle Mead wprowadza odbiorców bardzo głęboko w świat bohaterów. Nie pozostawia uczucia niedosytu, chociaż wieść o „Kronikach krwi”, następnej serii, łagodzi konieczność rozstania się z tymi postaciami. Rzadko zdarzają się tak dobre powieści paranormal.

czwartek, 9 maja 2013

Szczepan Twardoch, Przemysław Bociąga: Sztuka życia dla mężczyzn

Świat Książki, Warszawa 2013.

Męski styl

To chyba poradnik. Albo raczej nakaźnik. Ale w sumie to karykatura poradnika, wyzwanie rzucane dyktatorom trendów. I tak naprawdę nie wiadomo, dla kogo. Dla kobiet nie, bo po pierwsze – poznają sztuczki stosowane przez prawdziwych mężczyzn, żeby zrobić wrażenie w towarzystwie, więc popsują sobie niespodziankę, a po drugie – na okładce napisane jest „dla mężczyzn”. Ale dla mężczyzn też nie bardzo, bo ci, którzy prezentują taki styl życia, mają to we krwi i nie potrzebują porad młodych w końcu autorów (roczniki 1979 i 1982 raczej nie wystarczą jako rekomendacja), a ci, którzy powinni radykalnie się zmienić, i tak na dłuższą metę nie wytrzymaliby proponowanych rozwiązań. W zasadzie „Sztuka życia dla mężczyzn” najlepiej sprawdzi się jako prezent. Dla każdego. Inteligentny, prześmiewczy i pomysłowy. Gdyby trafiła w niepowołane ręce – czytelnika stawianego za antywzór, na przykład, i tak nie ma się czym przejmować, bo ów czytelnik wpasuje się w model i nie doczyta. Więc Szczepan Twardoch i Przemysław Bociąga, chociaż wymądrzają się i szydzą, po gębach nie dostaną…

Książka jest trochę odpowiedzią na blogowe wynurzenia szafiarek oraz obraz mężczyzn (a raczej facetów) kreowany przez pisma kobiece. Autorzy zastanawiają się nad pojęciami dziś zagłuszanymi – stylem i klasą – byciem ponadczasowym dżentelmenem. Tłumaczą czytelnikom, czym powinien charakteryzować się prawdziwy elegancki mężczyzna – i komentują wszystkie składniki tego sposobu bycia, począwszy od ubrania i szerzej – wyglądu, póz, metod przemieszczania się, przyrządzania posiłków dla damy serca, przez obycie kulturalne aż po sposoby spędzania wolnego czasu, zwykle dalekie od aktualnie lansowanych przez media. Jednym słowem – proponują autorzy kompleksowy przewodnik po cechach idealnego mężczyzny. Bezlitośnie drwią i z kibiców, i z piwoszy, i z metroseksualizmu. Nie obiecują prostych metamorfoz. Ba, niczego nie obiecują, w ogóle nie chcą dostosowywać się do wymogów gazetowych narracji. A ponieważ niewielu odbiorców wcieli w życie te wskazówki, Twardoch i Bociąga odrzucają też poradnikowy rytm.

W zamian za to sięgają po ostrą momentami satyrę. Cała książka utrzymana jest w bardzo ironicznym tonie. Autorzy bezlitośnie wyśmiewają wszelkie efemeryczne mody i zachowania, które są wykroczeniem przeciwko stylowi i klasycznej elegancji. Język tekstu zupełnie nie współgra z proponowanymi metamorfozami, cięty dowcip rozbawi czytelników, ale też zaskoczy pewnym rodzajem bezwzględności. Tu nie ma miejsca na kompromisy, brak zdecydowania czy zestawianie argumentów. Istnieje tylko jednak akceptowana przez autorów droga. Humor, który przesyca narrację, sprawia, że po tom sięgnąć może każdy choć trochę zmęczony sezonowymi trendami: książka poza zestawem uniwersalnych wskazówek, dostarczy i rozrywki, i to w dobrym gatunku. I tylko czasami, gdy autorzy powołują się na własny przykład, przestają być przekonujący. Jako ironiści natomiast sprawdzają się nieźle. Dostrzegają to wszystko, co niebezpiecznie wnika w egzystencję współczesnego mężczyzny, potrafią wykpić najgorsze wybory i podrzucić temat do burzliwych dyskusji. Nie brakuje im pomysłów i nie powtarzają się w swoich opowieściach. Ich analizy są naprawdę szczegółowe, a i dobrze uporządkowane. To nie przypadkowe wyśmiewanie zagadnienia, które akurat się komuś przypomniało, a rzeczowy, staranny przegląd grzeszków i wykroczeń przeciwko klasycznej elegancji. Przy okazji i źródło wiedzy, zwłaszcza dla młodszych pokoleń – i nie chodzi tu tylko o najbardziej odpowiednie na uroczystą kolację rodzaje win, ale i na przykład o rodzaje i części butów. Inaczej niż w szybkich poppublikacjach, tu widać dogłębne zainteresowanie tematem, autorzy nie poprzestają na krótkich wzmiankach, także to odróżnia ich tom od błyskawicznych poradników.

Lekki styl wiąże się tutaj z cennymi poradami, a całość składa się na udaną lekturę. Można czerpać z niej podpowiedzi, kiedy jest się mężczyzną i chce się zrobić dobre wrażenie w towarzystwie. Można czytać i dobrze się bawić. Można też pokusić się o polemikę z autorami, którzy wcale na głosy krytyczne nie czekają. Jest to bardzo ciekawa publikacja – nie tylko świadectwo czasów i przegląd modnych dzisiaj rozwiązań, nie tylko stylistyczny poradnik, ale i niebanalna rozrywkowa lektura. Nawet jeśli kogoś w paru miejscach zirytuje, będzie to wyłącznie sygnał do zmian – a i szansa na poprawę wizerunku.

środa, 8 maja 2013

Alex Scarrow: Time Riders. Jeźdźcy w czasie

Zielona Sowa, Warszawa 2013.

Alternatywne historie

Operacje dokonywane na czasie należą do trudniejszych wyzwań dla pisarzy s-f, czas bywa najwygodniejszym punktem odniesienia dla rozwoju fabuły – zaburzenie jego linearności wymusza na autorach uproszczenia w innych sferach opowieści. Alex Scarrow na czas patrzy jak na fabularne tworzywo i oś swojej serii „Time Riders”. Posługuje się nim dość odważnie, zarówno w dziedzinie historii alternatywnej, jak i w futurystycznych koncepcjach. Płaci za to osłabieniem charakterystyk bohaterów, którzy muszą radzić sobie sami i odnajdować się w dziwnych dla każdego sytuacjach bez wcześniejszych szkoleń, a i bez pozostałości z dawnego życia.

Jeźdźcami w czasie staje się trójka nastolatków. Każde – Liam, Maddy i Sal – zostało ocalone tuż przed katastroficzną śmiercią. Liam miał utonąć na Titanicu w 1912 roku, Maddy – zginąć w samolocie w 2010, a życie Sal skończyłoby się w płomieniach w roku 2026. Tyle że nastolatki dostały wybór: śmierć lub zawieszenie w czasie, przedłużenie istnienia bez możliwości kochania czy zawierania przyjaźni. Tak trafiają do agencji, która ma chronić przeszłość przed intruzami z przyszłości. Nawet drobiazg mógłby bowiem odmienić bieg wydarzeń. Bohaterowie podejmują się straceńczych misji, choć nie są do końca przygotowani do udziału w nich. Ale na sceny, których będą świadkami, nikt by ich nie przygotował.

W pierwszym tomie cyklu „Jeźdźcy w czasie” troje bohaterów musi ocalić świat przed następcą Hitlera, który przeniósł się w przeszłość i próbuje zrealizować własne plany podboju ludzkości. To poważne wyzwanie – być może dlatego bohaterowie otrzymują pomoc, sztucznie wyhodowanego człowieka z procesorem zamiast umysłu. Także on nie ma prawa czuć ani samodzielnie myśleć – łatwo zauważyć, że w tej akurat sferze nic nie dzieje się zgodnie z planem. Młodzi bohaterowie szybko zaczynają stanowić prawdziwą drużynę, martwią się o siebie, a nawet są skłonni poświęcić własne życie, by uratować kompana. Chłopcy przenoszą się w czasie, dziewczyny czuwają nad przebiegiem misji. Jednak nie wszystko da się przewidzieć, a najwymyślniejsze systemy elektroniczne bywają bardzo zawodne. W dodatku wciąż powraca pytanie, w jakim kierunku potoczą się losy ludzkości, jeśli zmodyfikuje się przeszłość.

Alex Scarrow nie chce chronić swoich bohaterów, naraża ich na poważne niebezpieczeństwa i tragedie. Nie ma żadnych hamulców: w końcu i tak wszyscy zyskali szansę na dalsze życie w momencie nieuchronnej katastrofy. Nie stroni od obrazów rozczłonkowanych ciał, hodowanych w słojach bezrozumnych ludzi, potwornych istot – kanibali – czy „swojskich” scen z wojny. Szokuje batalistyką – ale jest usprawiedliwiony, w końcu w powieści chodzi o ratowanie świata, więc zagrożenie musi być poważne i ostateczne. Czasem odnosi się do fabuł filmów katastroficznych lub do elementów thrillera – adrenaliną chce przyciągnąć do lektury odbiorców.

Narracja na przemian odnosi się do działań jeźdźców w czasie i ich wrogów, autor funduje zatem czytelnikom przeskoki czasowe, ale dokładnie opisuje rozdziały, by młodzi odbiorcy bez trudu odnaleźli się w alternatywnych rzeczywistościach. Scarrow precyzyjnie konstruuje techniczną stronę historii – gorzej za to radzi sobie z kreacjami postaci. Nie ma naturalnego przecież braku porozumienia między nastolatkami z różnych czasów, zaskoczenia cywilizacyjne potraktowane zostały zdawkowo. Budowanie zakazanych więzi między bohaterami odbywa się poza sferą prozy i czytelnicy będą musieli odtwarzać sobie emocje nastolatków. Co akurat nie powinno być problemem, skoro autorowi chodzi o powieść akcji, sensacyjną fabułę, a nie psychologiczne wyzwania. „Jeźdźcy w czasie” to lektura dla tych, którzy lubują się w katastroficznych opowieściach spod znaku s-f. A Alex Scarrow w pewnym momencie udowadnia nawet, że i w sytuacji przegranej można zdobyć się na poczucie humoru. To szczegół, który dobrze prognozuje na przyszłość serii.

wtorek, 7 maja 2013

Sabina Czupryńska: Ta druga, słodka i ostra

Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.

Życiowe decyzje

Sabina Czupryńska sięga tym razem po mniej modny – za to ponadczasowy – motyw i w powieści „Ta druga, słodka i ostra” stawia na przeplatające się ze sobą miłość i zdradę. Nie daje swoim bohaterom szansy na ekstatyczne uniesienia, w zamian za to wikła ich w przyziemności, skazuje na ciągłe niespełnienie, brak emocjonalnych perspektyw i duszące sekrety. Nie mówi wprost, zanurza się w quasi-lirycznej i silnie hermetycznej przestrzeni, zabrania bohaterom dostępu do świeżego powietrza, wolności i marzeń. Jednych krępują konwenanse, innych więzy tradycji, śluby lub wybrany tryb życia. W „Tej drugiej” nie ma miejsca na szczęście.

Czupryńska gra na domysłach i sugerowaniu pozornego wyzwolenia. Gdyby nazywała sytuacje bezpośrednio, uruchomiłaby reakcję wywodzoną wprost z dulszczyzny i zrzuciłaby na bohaterów, być może i przez inne książkowe postacie, lawinę oskarżeń. Nie pozwala sobie na to. Wprowadza natomiast do oswojonej przestrzeni peerelowskiego mieszkania atmosferę dziwności i niewypowiadanych podejrzeń. Karol chce prostego życia bez problemów i zmartwień. Obce są mu duchowe potrzeby: potrafi zakomunikować, czego oczekuje – i nie zagłębia się bardziej w relacje z innymi. Wybiera sobie za żonę intelektualistkę Krysię, kobietę, która próbuje wpasować się w schemat kury domowej (ale bez gotowania, którego nie lubi, i bez dzieci, z tych samych względów). Nie zamierza jej zmieniać ani wpływać na jej decyzje. To Krysia pewnego dnia sprowadza do domu studenta, Jacka. Jacek wrasta w życie rodziny, staje się kimś więcej niż przyjacielem domu i sublokatorem. I tylko kiedy Krysia zachodzi w nieszczególnie chcianą ciążę, w ogólnym milczeniu mnożą się rozmaite podejrzenia. Tymczasem wybory życiowe dorosłych wpływają na kształtowanie charakterów następnego pokolenia: syn Krysi na relacje z kobietami spoglądać będzie z nowej perspektywy.

„Ta druga” staje się obyczajową antyutopią. Nie ma w tomie ani recepty na szczęście, ani nadziei na pomyślną przyszłość. Chodzi o przetrwanie, liczy się tylko to, co dzieje się tu i teraz. Bohaterowie, mimo że odpowiedzialni za podejmowane decyzje, nie mogą odmienić swojego losu: raz wpleceni w destrukcyjną przestrzeń będą szerzyć zniszczenie za sprawą własnej… bierności. Czupryńska ucieka od sielankowego kiczu w stronę mentalnej zaściankowości, strachu przed konfrontacją, pozornego spokoju, który nigdy nie przyniesie pełnego ukojenia. Przedstawia świat relacji odległych od tych proponowanych przez optymistyczne czytadła. Tutaj króluje szarość, której nie rozproszy nawet wizja oryginalnego trójkąta. Autorka nie rzuca się na banalny romans, zresztą wszystkich swoich bohaterów traktuje dosyć przedmiotowo, jakby naprawdę nie interesowało jej, co jeszcze uda im się zepsuć.

Widnieje w tych obrazkach również przestroga przed groźną rutyną. To przyzwyczajenie, umiejętność mimikry staje się najgorszym wrogiem postaci. Powtarzalność daje złudne poczucie bezpieczeństwa i przyczynia się do narastania ukrytych problemów. Bohaterowie nie są zdolni do głębszej refleksji, robią coś, co wydaje im się naturalne i niszczą siebie od wewnątrz. Tymczasem sceny składające się na codzienną szarą egzystencję pobrzmiewają swojsko – raz jako stereotypowe migawki z czasów PRL-u bez odwołań do jego najbardziej charakterystycznych punktów, dwa – jako plamy „nudy” rozdzielające ważne czy warte zapamiętania wydarzenia. W świecie postaci z „Tej drugiej” nie ma miejsca na silne przeżycia i sensacje – to portret dążący do zwyczajności ludzi, ludzi, dla których najlepszym – bo wiarygodnym – punktem odniesienia są ich własne przekonania i wybory. Portret ludzi bezlitośnie ograniczonych przez to, co trzeba zrobić.

Żeby jeszcze bardziej podkreślić rutynowość działań postaci, Czupryńska do zwyczajnej, a miejscami lekko ironicznej, narracji dołącza czasem zestawy wyliczeń. To skrótowy przegląd tego, co staje się refrenem egzystencji kolejnych bohaterów – zestawy zadań, wymówek, zachowań, wyobrażeń i narzekań – bez skrupułów Czupryńska przypomina w nich odbiorcom o podstawowych zagrożeniach popadania w schematyzm. Dokonuje też ekwilibrystycznych przeskoków w opowieści, charakteryzując tym samym powołane do istnienia postacie.

poniedziałek, 6 maja 2013

Dariusz Rekosz: Skarb królów

W.A.B., Warszawa 2013.

Szybka akcja

Dariusz Rekosz pisze „Skarb królów” dla niecierpliwych poszukiwaczy przygód. Wyraźnie nie ma ochoty na celebrowanie atmosfery tajemniczości czy też na mnożenie pytań, woli przedstawić odbiorcom samo śledztwo pozbawione wszelkich ozdobników. Tłem dla rozwoju wydarzeń staje się zalążek związku taty bohatera oraz nauczycielki – ale i tu Rekosz nie próbuje zaangażować czytelników emocjonalnie, zależy mu za to na konkretach i sprincie narracyjnym. Nawet w samej sferze kryminalnej nie szuka prawdopodobieństwa: pozwala postaciom ratować Szczerbiec. Nie dość zatem, że wprowadza przestępstwa na wielką skalę i ogranicza grono niosących pomoc do laików, to jeszcze upraszczaniem codzienności osłabia więź z młodym bohaterem, Wojtkiem. Ale Rekoszowi nie chodzi o literaturę, która będzie zachwycać sposobem prowadzenia narracji, klimatem czy trafnością spostrzeżeń. Tu liczy się sensacyjność i akcja, na nic więcej autor nie ma czasu.

Bezwzględny Niemiec usiłuje wykraść z muzeum prawdziwy skarb. Informacje są zakodowane w starej książce znajdującej się w zbiorach antykwariusza, taty Wojtka. Rekosz wykorzystuje schematy znane już z młodzieżowych powieści przygodowych i wcale nie szuka dla nich nowego zastosowania. Wie, że to, co sprawdzone, nie zawiedzie i teraz. Nowatorskim akcentem w jego tomie staje się za to dość eksperymentalne odarcie fabuły z rozmaitych ozdobników i upiększaczy – a nawet upraszczanie samej kryminalnej intrygi. Nie oznacza to, że bohaterowie działają w próżni. Wojtek zyskuje poparcie zakochanej w nim Małgosi (rezolutna dziewczyna zupełnie traci głowę dla kolegi), a nauczycielka historii grawituje w kierunku samotnego taty Wojtka. Nikt nie zwraca uwagi na ewentualne przyszłe komplikacje, a związek dorosłych pozbawiony jest gestów romantycznych czy choćby wyjaśniających chęć wspólnego życia. Nauczycielka i antykwariusz zachowują się tak, jakby musieli zostać ze sobą: nie zastanawiają się nad tym, nie analizują uczuć i nie flirtują. Należą w końcu do pokolenia, które – według odbiorców – nie ma już szans na przeżywanie wielkich miłości (poza tym grupę docelową Rekosza obrazy romantyczne raczej by odstraszyły). Rekosz za to sięga po nieograny jeszcze motyw: mama Wojtka odeszła, nie przejmując się ani rodziną, ani własnym rozwodem. Chłopak nie ukrywa złości i rozczarowania, a autor zyskuje dzięki temu pewność, że bohater nie przeciwstawi się nowej partnerce ojca. Sercowe komplikacje są w kryminale dla młodzieży niepotrzebne.

Najpierw zagadki i stosunkowo szybkie rozwiązania, potem działania i śledztwo, jeszcze później konfrontacja z przestępcami, porwania i negocjacje – Dariusz Rekosz nie rozdrabnia się na mniej istotne zagadnienia. Tworzy książkę dla tych, którzy ogólnie za czytaniem nie przepadają, a już na pewno są przeciwni odchodzeniu od atrakcyjnych tematów na rzecz opisów czy charakterystyk. Szkielet fabuły owija Rekosz błyskawicznymi i prostymi scenkami, zdarza mu się, że zarzuca po drodze puenty do opowieści, nakreśla sytuacje zupełnie bez celu, by za chwilę zmienić miejsce akcji. Nie popisuje się pod względem stylistycznym – woli nie zwracać niczyjej uwagi na język, chce, by pomysły na intrygę broniły się same. Z jednej strony nawiązuje do klasyki literatury przygodowej, z drugiej natomiast upraszcza i odrzuca wszystko to, na co dzisiejszy odbiorca – przyzwyczajony do stylu pop i karmiony medialną papką – nie ma ochoty. Wydaje się, że Rekosz nawet nie chce wywoływać jasno określonych reakcji u czytelników – nie rozśmiesza ich i nie próbuje przestraszyć, podaje rozwiązania, nie wzrusza interpersonalnymi relacjami… Tworzy modelowy przykład opowieści akcji oddalającej się od typowych książkowych prezentacji wątków młodzieżowo-sensacyjnych. Przekona tych, którzy lubią telewizję – za to niekoniecznie ucieszy odbiorców, którzy nauczyli się przeżywać wydarzenia razem z postaciami. W narracji Rekosza przygody brzmią jak tworzone w laboratorium, odległe od zwykłego życia. Skoro jednak autor pisze dla mniej wyrobionej literacko publiczności, jego uproszczenia nie powinny przeszkadzać.