poniedziałek, 20 maja 2013

Virginia C. Andrews: Ogród cieni

Świat Książki, Warszawa 2013.

Źródło zła

Zamykającym mroczną serię o Dollangangerach tomem „Ogród cieni” Virginia C. Andrews próbuje nieco wytłumaczyć się z listy kataklizmów spadających na jeden dom. Książka jest powrotem do początków sagi i w chronologii akcji plasuje się przed pierwszym tomem. Pozwala odpowiedzieć na wielokrotnie przez czytelników zadawane pytanie o przyczynę nienawiści i jej konsekwencji oraz o źródło psychicznych problemów kolejnych pokoleń. „Ogród cieni” cofa odbiorców do chwili, w której niezbyt atrakcyjna choć inteligentna Olivia przyjmuje oświadczyny przystojnego Malcolma i trafia do ponurej rezydencji. Jej wyobrażenia o małżeństwie szybko zostają zweryfikowane przez dalekie od miłości postawy świeżo poślubionego mężczyzny. Olivia cierpi, ale jest też świadkiem, jak Malcolm próbuje zniszczyć szczęście ojca, który wprowadził się do rezydencji z drugą żoną. Wkrótce nienawiść zaczyna przynosić owoce, a bohaterka – jeszcze do niedawna ufna i zadowolona z życia – niepostrzeżenie się zmienia. Zachowanie pozorów okazuje się ważniejsze niż zachowanie zdrowia psychicznego i mądra niegdyś kobieta nie potrafi już wyrwać się z toksycznego domu. Żeby przetrwać, musi go współtworzyć.

Tym razem wiadomo, jaki będzie koniec thrillera – cel dążeń dla czytelników nie będzie zaskoczeniem. Andrews pozwala natomiast z innej perspektywy spojrzeć na wydarzenia znane i dotąd komentowane skrótowo – między innymi na miłość Corrine i Chrisa. Ale zanim do tego dojdzie, autorka zaproponuje czytelnikom całe studium niszczącego związku i destrukcyjnych zapędów Malcolma, przedstawi rozwiązania, których odbiorcy nawet by się nie domyślali i rozwinie wątki, na które w „późniejszych” historiach nie było już miejsca.

Andrews w „Ogrodzie cieni” odchodzi od stylu, który w ostatnich tomach sagi zaczął się niebezpiecznie nawarstwiać: nie ma tu ani kaznodziejskich bogobojnych tonów coraz częściej powracających w trzecim pokoleniu, nie ma też fałszywej literackości w rozmowach bohaterów. Autorce udało się oczyścić język z naleciałości, które jakby mimowolnie przenikały do tekstu z postaw członków przerażającej rodziny i to dobry sposób, żeby powrócić do początku, do chwili, w której nic jeszcze nie zapowiadało serii nieszczęść. Kolejne odstępstwa od normalności wprowadzane są tu stopniowo – po pierwsze, żeby przyzwyczaić bohaterkę do dziwnej codzienności, a po drugie – żeby nie wytworzyć automatycznych mechanizmów obronnych. Zło wkrada się metodą małych kroków i jest tym bardziej skuteczne.

Cała saga dotyczy problemów kazirodztwa i okrucieństw, jakie są w stanie wypracować jedynie chore umysły. I w „Ogrodzie cieni” z tego tematu autorka nie rezygnuje, chociaż modyfikuje znów wątek miłości i pożądania. W każdym pokoleniu objawia się on inaczej, tutaj gra toczy się między dwoma małżeństwami, zawartymi przez ojca i syna. Zamknięcie się na świat zewnętrzny ułatwia nieco tworzenie atmosfery grozy. Już teraz wiadomo, że z tego miejsca nie ma ucieczki, miłość nie będzie nigdy czysta, piękna czy idealizowana, a najbliżsi mogą stać się najgorszymi katami. Chociaż Andrews konstruuje swoją powieść przede wszystkim na przesadzie, daje się też w fabułach wyczuć psychologiczną szczerość w portretowaniu chorych – to duża sztuka – biorąc pod uwagę fakt, że powtarzalność win mogłaby w pewnym momencie czytelników znużyć. Przy całym fabularnym niepokoju Virginia C. Andrews pisze stylem, który bardzo pasowałby do kojących powieści obyczajowych – czasem chce się po nią sięgnąć dla samego cieszenia się wprawną narracją.

1 komentarz:

  1. W tamtym tygodniu "Ogród cieni" zawitał na mojej półce, w związku z czym udało mi się skompletować wszystkie części sagi o Dollangangerach. Teraz nie pozostaje nic innego, jak zabrać się za pierwszą część, a później następną i kolejną...

    OdpowiedzUsuń