Dziecinada? To się dla dzieci nada!
Lubicie patrzeć, jak na obliczach Waszych pociech malują się uśmiechy? Jeśli tak, zabierzcie dzieci na Dziecinadę, wielkie święto maluchów, które w ramach Chorzowskiego Teatru Ogrodowego organizujemy po raz pierwszy. W środę, 15 sierpnia, dzieci staną się najważniejszymi gośćmi w Sztygarce i zyskają szansę uczestniczenia w wielu atrakcyjnych wydarzeniach oraz konkursach z nagrodami.
Naczelny Ogrodnik, Sergiusz Brożek, planując Dziecinadę, postanowił, że jej rytm wyznaczany będzie przez przecinanie się osi teatru oraz osi literatury, co na dalszym etapie wzbogacone zostało jeszcze o niebanalny pokaz filmowy (z użyciem starego projektora). Przyświecała mu więc nie tylko idea dostarczenia maluchom rozrywki, ale także przemycenia w doskonałej zabawie elementów edukacyjnych. Gdyby zresztą przyjrzeć się historii Chorzowskiego Teatrzyku Ogródkowego, zwanego też „małym ChTO”, okazałoby się, że zdradzanie tajników sztuki teatralnej najmłodszym należy do stałego porządku festiwalu. Dzięki interaktywnym przedstawieniom czy sztukom, w których dzieci uzupełniają obsadę aktorską i mogą same występować na scenie, czasem w ważnych rolach, widzowie ChTO poznają uroki przebywania na scenie i radość ze współtworzenia spektakli. Nie trzeba mieć zacięcia aktorskiego, by dobrze się bawić podczas miniwarsztatów teatralnych na Dziecinadzie. Sprawdzimy wspólnie, jak to jest być aktorami i do czego na scenie przydaje się wyobraźnia.
Tym maluchom, które nie mają ochoty na aktorskie popisy, proponujemy film. O tyle niezwykły, że wyświetlany na starym projektorze. W dobie bajek na DVD i nowoczesnych multikin taki powrót do przeszłości (znanej jeszcze rodzicom) może być dla najmłodszym ciekawą przygodą i dodatkowym smaczkiem, uzupełniającym wyświetlaną historię. Odpowiedź na pytanie, czy bajkom potrzebny jest najbardziej nowoczesny i zaawansowany technicznie sprzęt, starszym pokoleniom wyda się oczywista. Teraz ocenę pozostawiamy dzieciom.
W ramach spotkania z literaturą Naczelny Ogrodnik zdecydował się na zaprezentowanie chorzowskiej publiczności tomiku z bajkami piszącej te słowa redaktorki. „Słonie na pontonie” to zestaw rymowanych historyjek z absurdalnym humorem i satyrycznymi rysunkami Jacka Siudaka, tomik nowy (premiera w czerwcu 2012) i, jak na razie, wywołujący same uśmiechy, jak donosi Barbara Englender, także wśród zaprzyjaźnionych słoni. Kilka wydawnictw już zdecydowało się na ufundowanie nagród książkowych dla uczestników Dziecinady i zwycięzców naszych konkursów.
Ale prawdziwym hitem wielkiego święta dzieci będzie przedstawienie „Ela hop!” słowackiego teatru PIKI. Kto widział energetyczne spektakle Kataríny Aulitisovej i L’ubomíra Piktora, ten nie ma wątpliwości, że przyjść warto, a do tego jeszcze przyprowadzić ze sobą rodzinę, przyjaciół i sąsiadów. PIKI to teatr na najwyższym poziomie, prezentuje dopracowane w najdrobniejszych szczegółach przedstawienia, zachwyca (poza aktorstwem i nieprzeciętnym humorem także na płaszczyźnie dla dorosłych) granymi na żywo piosenkami i scenografią: to najlepszy sposób na uświetnienie święta.
Dziecinada celowo została zaplanowana na dzień świąteczny, by dorośli mogli oderwać się od codziennych obowiązków i ze swoimi pociechami przybyć do Sztygarki.
tekst zamieszczony w "Sztajgerowym Cajtungu"
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
wtorek, 31 lipca 2012
Piotr Korduba: Tymczasem pa, Kochany Skarbunieczku. Listy rysunkowe Antoniego Kowalskiego do syna Jerzego z okupowanego Poznania
Zysk i S-ka, Poznań 2012.
Widokówki z wojny
W zalewie wojennych opowieści o bohaterstwie zwyczajnych ludzi ginie pamięć o tych naprawdę zwyczajnych, o tych, którzy niczego wielkiego nie dokonali, a po prostu starali się żyć i przetrwać – bez heroicznych czynów, a i bez wyrządzania innym krzywd. I wieści o takich rodzinach nie miałyby szansy zaistnienia poza pamięcią ich bliskich – jednak od czasu do czasu trafia się na historie, które mimo wszystko mają w sobie potencjał ciekawej narracji. Do takich tomów zaliczyć można publikację Piotra Korduby, wpisującą się jednocześnie w nurt poznanianów.
Album „Tymczasem pa, Kochany Skarbunieczku. Listy rysunkowe Antoniego Kowalskiego do syna Jerzego z okupowanego Poznania” to dowód prywatnej historii ocalonej dzięki niebanalnemu pomysłowi, a do tego i świadectwo ogromnej miłości ojca do syna. Rodzice odsyłają małego Jureczka na wieś – ojciec co tydzień przygotowuje dla niego specjalne listy-rysunki. Na kolejnych kartkach precyzyjnie szkicuje pociągi i zabudowę Poznania, widoki z okna, a czasem scenki z codziennego życia. Na wielu obrazkach pojawia się sam z małym synem – jakby chciał wynagrodzić dziecku brak wspólnych przygód i opowieści, w których byliby bohaterami. Rysunki Antoniego Kowalskiego to niemal zdjęcia – wiele na nich szczegółów, które na długo zajmować mogły malca, mnóstwo ciekawostek i przyczynków do snucia zwykłych marzeń, nierealnych do spełnienia w czasach wojny. Przy meczowym i szczegółowym odwzorowywaniu ulic i pojazdów (a także zwierząt z ogrodu zoologicznego), Kowalski odsuwa okrucieństwo wojny. Na rysunkach nie ma strzelania, krwi, agresji czy strachu, pojawiają się zwykli ludzie pochłonięci bez reszty swoją pracą. O okupacji przypominać mogą jedynie niemieckie napisy: Kowalski tworzy więc dla trzymanego na wsi syna obraz miasta równoległego, Poznania bez wojny. Do tego bardzo stara się, by rysunki miały też wartość edukacyjną: na wielu umieszcza zegary i chce, by Jerzy ćwiczył z nich odczytywanie godzin. Do tego włącza do rysunków reklamy – na przykład skłaniające do regularnego picia tranu. Żeby przypomnieć dziecku o jedzeniu, zaokrągla sylwetkę chłopca. Wiele jest tu dodatkowych zakodowanych w obrazkach informacji.
Na odwrocie rysunków mieszczą się bardzo krótkie listy (dla wygody czytelników przedrukowywane obok fotokopii), pełne zdrobnień, czułych napomnień, a i próśb o ocalenie tych kartek. Do tego wydawca dokłada krótkie komentarze, tak, by rozszyfrować zawarte w liście niejasne dla czytelników przesłania. Krótki wstęp wprowadza odbiorców w losy rodziny Kowalskich przed wojną i rzuca światło na niezwykłą korespondencję.
Rysunki Antoniego Kowalskiego czasem przedstawiają drogę powrotną do Poznania (bywa, że są niemal komiksowo rozbite na kilka kadrów), innym razem powstają na specjalne zamówienie chłopca, który potem wystawia oceny gotowym pracom. Widać w nich dążenie do realistycznego oddania miejskiej przestrzeni, umiejętne operowanie perspektywicznym skrótem oraz – techniczny umysł, zwłaszcza przy wyrysowywaniu detali. A przecież nie o wykonanie tak naprawdę chodzi, a o silną więź z dzieckiem, próbę znalezienia dla niego czasu w trudnych okupacyjnych warunkach, a i zapewnienie o wielkiej miłości i trosce. Piotr Korduba wprowadza odbiorców w sferę bardzo prywatną, pozwala podejrzeć, jak kształtowały się relacje ojca i syna. Przywołuje też motyw normalności w nienormalnych czasach (służą temu zwłaszcza żartobliwe połajania i napomnienia). Ten album nie jest zwykłą prezentacją prac czy przedrukiem zachowanych listów: to ojcowska miłość w obrazkach – a zarazem ciekawa karta w dziejach Poznania.
Widokówki z wojny
W zalewie wojennych opowieści o bohaterstwie zwyczajnych ludzi ginie pamięć o tych naprawdę zwyczajnych, o tych, którzy niczego wielkiego nie dokonali, a po prostu starali się żyć i przetrwać – bez heroicznych czynów, a i bez wyrządzania innym krzywd. I wieści o takich rodzinach nie miałyby szansy zaistnienia poza pamięcią ich bliskich – jednak od czasu do czasu trafia się na historie, które mimo wszystko mają w sobie potencjał ciekawej narracji. Do takich tomów zaliczyć można publikację Piotra Korduby, wpisującą się jednocześnie w nurt poznanianów.
Album „Tymczasem pa, Kochany Skarbunieczku. Listy rysunkowe Antoniego Kowalskiego do syna Jerzego z okupowanego Poznania” to dowód prywatnej historii ocalonej dzięki niebanalnemu pomysłowi, a do tego i świadectwo ogromnej miłości ojca do syna. Rodzice odsyłają małego Jureczka na wieś – ojciec co tydzień przygotowuje dla niego specjalne listy-rysunki. Na kolejnych kartkach precyzyjnie szkicuje pociągi i zabudowę Poznania, widoki z okna, a czasem scenki z codziennego życia. Na wielu obrazkach pojawia się sam z małym synem – jakby chciał wynagrodzić dziecku brak wspólnych przygód i opowieści, w których byliby bohaterami. Rysunki Antoniego Kowalskiego to niemal zdjęcia – wiele na nich szczegółów, które na długo zajmować mogły malca, mnóstwo ciekawostek i przyczynków do snucia zwykłych marzeń, nierealnych do spełnienia w czasach wojny. Przy meczowym i szczegółowym odwzorowywaniu ulic i pojazdów (a także zwierząt z ogrodu zoologicznego), Kowalski odsuwa okrucieństwo wojny. Na rysunkach nie ma strzelania, krwi, agresji czy strachu, pojawiają się zwykli ludzie pochłonięci bez reszty swoją pracą. O okupacji przypominać mogą jedynie niemieckie napisy: Kowalski tworzy więc dla trzymanego na wsi syna obraz miasta równoległego, Poznania bez wojny. Do tego bardzo stara się, by rysunki miały też wartość edukacyjną: na wielu umieszcza zegary i chce, by Jerzy ćwiczył z nich odczytywanie godzin. Do tego włącza do rysunków reklamy – na przykład skłaniające do regularnego picia tranu. Żeby przypomnieć dziecku o jedzeniu, zaokrągla sylwetkę chłopca. Wiele jest tu dodatkowych zakodowanych w obrazkach informacji.
Na odwrocie rysunków mieszczą się bardzo krótkie listy (dla wygody czytelników przedrukowywane obok fotokopii), pełne zdrobnień, czułych napomnień, a i próśb o ocalenie tych kartek. Do tego wydawca dokłada krótkie komentarze, tak, by rozszyfrować zawarte w liście niejasne dla czytelników przesłania. Krótki wstęp wprowadza odbiorców w losy rodziny Kowalskich przed wojną i rzuca światło na niezwykłą korespondencję.
Rysunki Antoniego Kowalskiego czasem przedstawiają drogę powrotną do Poznania (bywa, że są niemal komiksowo rozbite na kilka kadrów), innym razem powstają na specjalne zamówienie chłopca, który potem wystawia oceny gotowym pracom. Widać w nich dążenie do realistycznego oddania miejskiej przestrzeni, umiejętne operowanie perspektywicznym skrótem oraz – techniczny umysł, zwłaszcza przy wyrysowywaniu detali. A przecież nie o wykonanie tak naprawdę chodzi, a o silną więź z dzieckiem, próbę znalezienia dla niego czasu w trudnych okupacyjnych warunkach, a i zapewnienie o wielkiej miłości i trosce. Piotr Korduba wprowadza odbiorców w sferę bardzo prywatną, pozwala podejrzeć, jak kształtowały się relacje ojca i syna. Przywołuje też motyw normalności w nienormalnych czasach (służą temu zwłaszcza żartobliwe połajania i napomnienia). Ten album nie jest zwykłą prezentacją prac czy przedrukiem zachowanych listów: to ojcowska miłość w obrazkach – a zarazem ciekawa karta w dziejach Poznania.
poniedziałek, 30 lipca 2012
Bezpowrotna góra. Baśnie japońskie
Media Rodzina, Poznań 2012.
Diabły i demony
W pięknie wydawanym cyklu baśni z różnych stron świata przyszła kolej na opowieści, wierzenia i legendy z Japonii – tom „Bezpowrotna góra” gromadzi takie właśnie historie, które mogą sprawdzić się nie tylko jako zbiór fabuł z innej, egzotycznej kultury, ale też opowieści dla dzieci – pod warunkiem, że lekturze towarzyszyć będzie rozmowa z pociechą. „Bezpowrotna góra”, tym razem tłumaczona bezpośrednio z japońskiego, ma też inny klucz konstrukcyjny: zostały w niej zawarte niemal wyłącznie bajki z diabłami w dość istotnych rolach. Albo to pomysł tłumacza (Zbigniew Kiersnowski), albo przypadek – bo przecież do tomu trafiły przede wszystkim opowieści o rozbudowanej fabule. Świat zła jest w nich silnie reprezentowany przez bogatą galerię diabłów i demonów do diabłów podobnych, są tu i wiedźmy – ale przegrywają one ilościową konkurencję z przedstawicielami piekielnych czeluści.
Nastawienie na zło i grozę oznacza, że wyeksponowana zostanie także siła pozytywnych bohaterów, którzy muszą mierzyć się z chytrymi wrogami. Tu nie ma zwykle miejsca na słabość czy brak odwagi: w sporym przyspieszeniu, które rządzi fabułami, brakuje czasu na rozwijanie charakterów pozytywnych postaci. Cechy pomagające w walkach i potyczkach kolejni dzielni młodzieńcy mają w sobie. Żeby zwyciężyć, wykorzystują siłę intelektu oraz siłę mięśni. Oczywiście trafiają się tu i historie o najmłodszych braciach, którym udało się to, czego nie dokonali starsi – jednak podstawowy fabularny schemat pozwala na szybką walkę z przeciwnikiem wywodzącym się z sił ciemności.
Nie ma zatem w tej książce ani motywów charakterystycznych dla baśni Starego Kontynentu, ani wątków, które bez wątpienia kojarzą się z japońską kulturą i zwyczajami. Na dobrą sprawę te historie mogłyby zyskać brzmienie uniwersalne, gdyby nie ich jednokierunkowość. Być może wpływ na taką ocenę ma też sposób tłumaczenia, a i reinterpretowania opowieści przez Kiersnowskiego. Wszystkie baśnie są spisane suchym, bezemocjonalnym stylem, nie ma w nich stylizacji na twórczość oralną czy archaizowania, nie ma też malowniczości, do której stopniowo twórcy uprawiający ten gatunek przyzwyczajają odbiorców. W „Bezpowrotnej górze” liczy się akcja, a nie sposób jej prezentowania, zestaw wydarzeń w miejsce językowych popisów. Takie podejście zapewnia autorowi skrótowość, a nawet pewną kostyczność stylu, ale też dopasowuje się do prezentowanych historii. Przynosi tomik odmienny chociażby od kipiących od przepychu baśni Orientu. Prostota ma swój urok, a im mniej słów, tym więcej pola dla wyobraźni.
Piotr Fąfrowicz, ilustrator, również dostosował się do lekko mrocznego stylu baśni. W jego grafikach dominują szarości, kolory złamane, przygaszone – co pozwala dobrze uchwycić zło i przedstawicieli zaświatów, demony i potwory nie mogą w końcu budzić radości oglądających. Stonowana kolorystyka, plamy barw i rozmyte kształty często budzić będą grozę – zwłaszcza przy przedstawianiu wysłańców piekieł, demonów o powykrzywianych twarzach czy – kości ofiar. Mimo wszystko jednak baśnie japońskie nie są tak złe i brutalne jak współczesne kreskówki czy gry komputerowe, na części dzieci nie zrobią zatem wrażenia. Nie jest to jednak lektura dobra na relaks przed snem, raczej rzecz dla koneserów (oczywiście i dla wielbicieli serii, zainteresowanych kolejną realizacją zbioru egzotycznych baśni). Małe kwadratowe i bardzo grube książki próbują porządkować wierzenia oraz legendy różnych narodów – pomysł na serię był bardzo udany.
Diabły i demony
W pięknie wydawanym cyklu baśni z różnych stron świata przyszła kolej na opowieści, wierzenia i legendy z Japonii – tom „Bezpowrotna góra” gromadzi takie właśnie historie, które mogą sprawdzić się nie tylko jako zbiór fabuł z innej, egzotycznej kultury, ale też opowieści dla dzieci – pod warunkiem, że lekturze towarzyszyć będzie rozmowa z pociechą. „Bezpowrotna góra”, tym razem tłumaczona bezpośrednio z japońskiego, ma też inny klucz konstrukcyjny: zostały w niej zawarte niemal wyłącznie bajki z diabłami w dość istotnych rolach. Albo to pomysł tłumacza (Zbigniew Kiersnowski), albo przypadek – bo przecież do tomu trafiły przede wszystkim opowieści o rozbudowanej fabule. Świat zła jest w nich silnie reprezentowany przez bogatą galerię diabłów i demonów do diabłów podobnych, są tu i wiedźmy – ale przegrywają one ilościową konkurencję z przedstawicielami piekielnych czeluści.
Nastawienie na zło i grozę oznacza, że wyeksponowana zostanie także siła pozytywnych bohaterów, którzy muszą mierzyć się z chytrymi wrogami. Tu nie ma zwykle miejsca na słabość czy brak odwagi: w sporym przyspieszeniu, które rządzi fabułami, brakuje czasu na rozwijanie charakterów pozytywnych postaci. Cechy pomagające w walkach i potyczkach kolejni dzielni młodzieńcy mają w sobie. Żeby zwyciężyć, wykorzystują siłę intelektu oraz siłę mięśni. Oczywiście trafiają się tu i historie o najmłodszych braciach, którym udało się to, czego nie dokonali starsi – jednak podstawowy fabularny schemat pozwala na szybką walkę z przeciwnikiem wywodzącym się z sił ciemności.
Nie ma zatem w tej książce ani motywów charakterystycznych dla baśni Starego Kontynentu, ani wątków, które bez wątpienia kojarzą się z japońską kulturą i zwyczajami. Na dobrą sprawę te historie mogłyby zyskać brzmienie uniwersalne, gdyby nie ich jednokierunkowość. Być może wpływ na taką ocenę ma też sposób tłumaczenia, a i reinterpretowania opowieści przez Kiersnowskiego. Wszystkie baśnie są spisane suchym, bezemocjonalnym stylem, nie ma w nich stylizacji na twórczość oralną czy archaizowania, nie ma też malowniczości, do której stopniowo twórcy uprawiający ten gatunek przyzwyczajają odbiorców. W „Bezpowrotnej górze” liczy się akcja, a nie sposób jej prezentowania, zestaw wydarzeń w miejsce językowych popisów. Takie podejście zapewnia autorowi skrótowość, a nawet pewną kostyczność stylu, ale też dopasowuje się do prezentowanych historii. Przynosi tomik odmienny chociażby od kipiących od przepychu baśni Orientu. Prostota ma swój urok, a im mniej słów, tym więcej pola dla wyobraźni.
Piotr Fąfrowicz, ilustrator, również dostosował się do lekko mrocznego stylu baśni. W jego grafikach dominują szarości, kolory złamane, przygaszone – co pozwala dobrze uchwycić zło i przedstawicieli zaświatów, demony i potwory nie mogą w końcu budzić radości oglądających. Stonowana kolorystyka, plamy barw i rozmyte kształty często budzić będą grozę – zwłaszcza przy przedstawianiu wysłańców piekieł, demonów o powykrzywianych twarzach czy – kości ofiar. Mimo wszystko jednak baśnie japońskie nie są tak złe i brutalne jak współczesne kreskówki czy gry komputerowe, na części dzieci nie zrobią zatem wrażenia. Nie jest to jednak lektura dobra na relaks przed snem, raczej rzecz dla koneserów (oczywiście i dla wielbicieli serii, zainteresowanych kolejną realizacją zbioru egzotycznych baśni). Małe kwadratowe i bardzo grube książki próbują porządkować wierzenia oraz legendy różnych narodów – pomysł na serię był bardzo udany.
niedziela, 29 lipca 2012
Bartosz Marzec: Nasz człowiek w Botswanie. Opowieść o Wojciechu Albińskim
Muza SA, Warszawa 2012.
Reportaż o życiu
Reportaż powiązany z wywiadem-rzeką w celu zbudowania nie tyle biografii, co przypisu do wyimka literatury. Nieco skomplikowane genologiczne poszukiwania nie przekreślają tu lekkiej narracji i szybkiego tempa podróży. Bo Bartosz Marzec, zagłębiając się w życie i twórczość Wojciecha Albińskiego, wybiera się w podróż do Afryki. Jego przewodnikiem jest bohater książki, który dopowiada i wyjaśnia własne doświadczenia oraz ich związek z opowiadaniami, anegdotami i fabułami. Ale nie muszą się martwić czytelnicy o mentalności detektywów: książka nie rozszyfruje wszystkich motywów i tropów, przedstawi jedynie wybrane – najciekawsze czy przełomowe momenty z życia Albińskiego.
Bartosz Marzec większą część tomu „Nasz człowiek w Botswanie” przeznacza na zapis rozmów ze swoim bohaterem. Nie przypomina to jednak wywiadu, raczej literacko-reportażowe dyskusje w mocno zdynamizowanej opowieści. Nie prezentuje Marzec typowych dla dziennikarzy postaw – albo mocno naiwnych, albo przeintelektualizowanych (jak w „niszowych” dialogach humanistów), on swoją relację przeżywa, dzięki słowom może lepiej zrozumieć motywacje Albińskiego i naprawdę zrozumieć się stara. Przemierza Czarny Ląd z nadzieją, że dotrze do sedna struktur opowiadań – ale i do tajemnicy egzystencji Wojciecha Albińskiego, chłonie nowe doświadczenia i przekuwa je w formę najmniej je kaleczącą – w rozłożysty dialog oparty na przeżyciach, nie na suchej wiedzy czy filozofowaniu. W tej książce są same konkrety, mocne, męskie obserwacje i trafne komentarze do nich. Miniaturowe rozdziały czy podrozdziały kończą się zawsze silnym akcentem, opartym na odmienności kulturowej i poznawaniu egzotycznej mentalności.
W przerwach między reporterskim oglądaniem Afryki Albińskiego, Bartosz Marzec skupia się na życiu prywatnym pisarza. Z drobnych informacji próbuje zbudować ogólny obraz, o tyle nieschematyczny, że z naciskami na inne elementy biografii niż w zwyczajnych opowieściach o pisarzach. Ale też z niezwyczajnym autorem mamy tu do czynienia. Dla Albińskiego tworzenie literatury polega na przywoływaniu doświadczeń z pamięci i uzupełnianiu ich o fabularną nadbudowę. Książka jest zatem pełna skrótowo traktowanych historii z życia wziętych, niemal anegdotycznych, do których dodane zostały w charakterze drobnych uzupełnień wiadomości o „zwyczajnym: funkcjonowaniu – zakładaniu rodziny czy o pracy.
Ponieważ nie jest to klasyczna biografia, a raczej reportaż, liczy się w nim szybkie tempo i nastawienie na to, co czytelnikom mniej znane. Ta książka istnieć będzie na marginesie opowiadań Albińskiego, jako ich uzupełnienie i zestaw dopowiedzeń, bez których, owszem, da się czytać literaturę, ale traci się przy tym sporo interesujących faktów. Motyw rozszerzanego wywiadu pozwala uzyskać odpowiedź na towarzyszące lekturę pytania, Marzec zachowuje się przy tym nie tylko jak reporter, ale i jak czytelnik. Parę razy zdarza mu się zresztą przywoływać treść opowiadań, dzięki czemu może lepiej pokazywać zestawienie życia i twórczości, literaturę traktując jak przedłużenie (lub archiwum pamięci) afrykańskiej codzienności. Przedrukowywane są jedynie – czasami – wiersze.
Jest wreszcie w tym wszystkim zwyczajność i prawdziwa przyjaźń. Między autorem i bohaterem nawiązuje się silna nić porozumienia, łatwiej dzięki temu może Bartosz Marzec sugestywnie oddawać klimat swojej historii. „Nasz człowiek w Botswanie” napisany jest zresztą tak, że nie przypomina książki (a tym bardziej – książki o życiu pisarza), raczej szybki i wciągający filmowy reportaż. Czyta się go, jakby był nieco dłuższym artykułem podróżniczym, relacją ze spotkania z niezwykłą osobowością. Marzec wykazał się umiejętnością trafnego wychwytywania najważniejszych informacji i tworzenia na ich podstawie intrygującej opowieści. „Nasz człowiek w Botswanie” to tom, który nie da o sobie zapomnieć.
Reportaż o życiu
Reportaż powiązany z wywiadem-rzeką w celu zbudowania nie tyle biografii, co przypisu do wyimka literatury. Nieco skomplikowane genologiczne poszukiwania nie przekreślają tu lekkiej narracji i szybkiego tempa podróży. Bo Bartosz Marzec, zagłębiając się w życie i twórczość Wojciecha Albińskiego, wybiera się w podróż do Afryki. Jego przewodnikiem jest bohater książki, który dopowiada i wyjaśnia własne doświadczenia oraz ich związek z opowiadaniami, anegdotami i fabułami. Ale nie muszą się martwić czytelnicy o mentalności detektywów: książka nie rozszyfruje wszystkich motywów i tropów, przedstawi jedynie wybrane – najciekawsze czy przełomowe momenty z życia Albińskiego.
Bartosz Marzec większą część tomu „Nasz człowiek w Botswanie” przeznacza na zapis rozmów ze swoim bohaterem. Nie przypomina to jednak wywiadu, raczej literacko-reportażowe dyskusje w mocno zdynamizowanej opowieści. Nie prezentuje Marzec typowych dla dziennikarzy postaw – albo mocno naiwnych, albo przeintelektualizowanych (jak w „niszowych” dialogach humanistów), on swoją relację przeżywa, dzięki słowom może lepiej zrozumieć motywacje Albińskiego i naprawdę zrozumieć się stara. Przemierza Czarny Ląd z nadzieją, że dotrze do sedna struktur opowiadań – ale i do tajemnicy egzystencji Wojciecha Albińskiego, chłonie nowe doświadczenia i przekuwa je w formę najmniej je kaleczącą – w rozłożysty dialog oparty na przeżyciach, nie na suchej wiedzy czy filozofowaniu. W tej książce są same konkrety, mocne, męskie obserwacje i trafne komentarze do nich. Miniaturowe rozdziały czy podrozdziały kończą się zawsze silnym akcentem, opartym na odmienności kulturowej i poznawaniu egzotycznej mentalności.
W przerwach między reporterskim oglądaniem Afryki Albińskiego, Bartosz Marzec skupia się na życiu prywatnym pisarza. Z drobnych informacji próbuje zbudować ogólny obraz, o tyle nieschematyczny, że z naciskami na inne elementy biografii niż w zwyczajnych opowieściach o pisarzach. Ale też z niezwyczajnym autorem mamy tu do czynienia. Dla Albińskiego tworzenie literatury polega na przywoływaniu doświadczeń z pamięci i uzupełnianiu ich o fabularną nadbudowę. Książka jest zatem pełna skrótowo traktowanych historii z życia wziętych, niemal anegdotycznych, do których dodane zostały w charakterze drobnych uzupełnień wiadomości o „zwyczajnym: funkcjonowaniu – zakładaniu rodziny czy o pracy.
Ponieważ nie jest to klasyczna biografia, a raczej reportaż, liczy się w nim szybkie tempo i nastawienie na to, co czytelnikom mniej znane. Ta książka istnieć będzie na marginesie opowiadań Albińskiego, jako ich uzupełnienie i zestaw dopowiedzeń, bez których, owszem, da się czytać literaturę, ale traci się przy tym sporo interesujących faktów. Motyw rozszerzanego wywiadu pozwala uzyskać odpowiedź na towarzyszące lekturę pytania, Marzec zachowuje się przy tym nie tylko jak reporter, ale i jak czytelnik. Parę razy zdarza mu się zresztą przywoływać treść opowiadań, dzięki czemu może lepiej pokazywać zestawienie życia i twórczości, literaturę traktując jak przedłużenie (lub archiwum pamięci) afrykańskiej codzienności. Przedrukowywane są jedynie – czasami – wiersze.
Jest wreszcie w tym wszystkim zwyczajność i prawdziwa przyjaźń. Między autorem i bohaterem nawiązuje się silna nić porozumienia, łatwiej dzięki temu może Bartosz Marzec sugestywnie oddawać klimat swojej historii. „Nasz człowiek w Botswanie” napisany jest zresztą tak, że nie przypomina książki (a tym bardziej – książki o życiu pisarza), raczej szybki i wciągający filmowy reportaż. Czyta się go, jakby był nieco dłuższym artykułem podróżniczym, relacją ze spotkania z niezwykłą osobowością. Marzec wykazał się umiejętnością trafnego wychwytywania najważniejszych informacji i tworzenia na ich podstawie intrygującej opowieści. „Nasz człowiek w Botswanie” to tom, który nie da o sobie zapomnieć.
sobota, 28 lipca 2012
Divadlo PIKI: Mubajka (RozKrávka)
na scenie: Katarína Aulitisová, L’ubomír Piktor
Zagroda
Słowacki teatr PIKI to prawdziwa perła wśród teatrów dla dzieci, a i nieustający popis aktorskiej pomysłowości, entuzjazmu i humoru. Niezwykle malownicze przedstawienia oparte są na dowcipnych historiach, a realizowane tak, że chciałoby się je oglądać w nieskończoność, nawet gdy jest się dorosłym. Zwłaszcza że dla dorosłych funkcjonuje w tych przedstawieniach drugie dno, dowcip absolutnie bezpieczny, bo dla maluchów nieczytelny. „Mubajka” (w oryginale „RozKrávka”) jest najlepszym przykładem wysokoenergetycznego spektaklu dla małych i dużych.
Są tu trzy cielątka (dwa starsze – niesforne, mleko ze śniadania wypluwają do starej studni i ciągle oszukują w grze w kopanego – tak, że kopane jest stale cielątko najmłodsze), mama krowa i tata byk, jest koza sąsiadka, chętnie wpadająca na plotki oraz kawę z mleczkiem (świeżo dojonym), są trzy małe świnki, z którymi cielątka chętnie się bawią. Ale jest i zły wilk, prawdziwy czarny (i to dosłownie czarny) charakter, który marzy o wołowince na obiad. Perypetie tej wesołej menażerii układają się w burzliwą momentami opowieść, przekomiczną i pełną nieprzewidzianych zwrotów akcji.
Postacie odgrywane są przede wszystkim za pomocą marionetek, na tle bardzo niewielkiej sceny-zagrody. Dzięki temu po kopniaku cielątko może wyskakiwać w górę wysoko, a czasem nawet wpadać na sosnę. Mama krowa i tata byk mają swoje podwójne odpowiedniki: w ciasnych okienkach obory pojawiają się jako lalki, na zwykłej scenie wcielają się w nich aktorzy (Katarína Aulitisová i L’ubomír Piktor); ten motyw zresztą wykorzystywany jest przy kilku postaciach, co daje filmowy efekt zbliżenia. Maleńka scena została przygotowana olśniewająco – pod względem plastycznym a i „technicznym”: łatwo przekształcić ją w salonik krowy, podwórko czy las (a drzewa w tym ostatnim wcale nie pełnią jedynie dekoracyjnej funkcjo). PIKI tym samym może występować zarówno na dużych jak i na mikroskopijnych scenach (zwłaszcza że spektakl wykorzystuje tylko jednolite białe światło). Do prowadzonej opowieści dochodzą piosenki grane na żywo na akordeonie, gitarze i malutkim ksylofonie – i to jedyny element spektaklu nietłumaczony na język polski, co zapewnia dodatkowy sympatyczny akcent i w niczym nie przeszkadza dzieciom.
Wierzyć się nie chce, że całą historię można przedstawiać na tak wysokich obrotach. Katarína Aulitisová i L’ubomír Piktor nawet na sekundę nie zwalniają tempa i nie zmniejszają zaangażowania w bajkę. Zwracają się do dzieci, z każdym bohaterem przeżywają jego doświadczenia, niemal przejmują wszystkie emocje. Opowiadają bajkę, odgrywają bajkę, sami są bajkowi i jakby z innego świata – ani na moment nie wypadają z ról, nie pozwalają sobie na najmniejsze zaniedbanie, są mistrzami profesjonalizmu, a sprawiają też wrażenie, jakby sami cudownie się przy tym bawili.
Uśmiech podczas „Mubajki” nie schodzi widzom z twarzy. Jest tu obowiązkowy humor sytuacyjny, ale i zabawy słowne („człowilk” to genialny drobiazg najlepiej o tym świadczący), są elementy zaskoczenia (siniak po kopniaku) i dowcipy poza fabułą („au! Mój ryjek!” woła prosię, które dobiło do drzewa). Jest i humorystyczne wykorzystanie świata dorosłych przeniesionego w świat zwierząt (mąż-cap). I oczywiście cała seria skrzących się inteligentnym żartem i podszytych ironią komentarzy, które wysyłają dorośli. Mało tego – nawet scenograficzne rozwiązania budzą śmiech (zwłaszcza przy scenach dojenia).
PIKI to teatr, który zachwyca. Proponuje perfekcyjnie przygotowane sztuki, przemyślane w najdrobniejszych szczegółach i dopracowane pod każdym względem. Nikogo nie nudzi, nikogo nie męczy, pokazuje za to, jak powinno się tworzyć przedstawienia dla dzieci. Oferuje przygodę z teatrem na najwyższym poziomie i rozrywkę najlepszego gatunku, imponuje plastycznymi rozwiązaniami i aktorstwem. Jednym słowem – to trzeba zobaczyć. Koniecznie.
Zagroda
Słowacki teatr PIKI to prawdziwa perła wśród teatrów dla dzieci, a i nieustający popis aktorskiej pomysłowości, entuzjazmu i humoru. Niezwykle malownicze przedstawienia oparte są na dowcipnych historiach, a realizowane tak, że chciałoby się je oglądać w nieskończoność, nawet gdy jest się dorosłym. Zwłaszcza że dla dorosłych funkcjonuje w tych przedstawieniach drugie dno, dowcip absolutnie bezpieczny, bo dla maluchów nieczytelny. „Mubajka” (w oryginale „RozKrávka”) jest najlepszym przykładem wysokoenergetycznego spektaklu dla małych i dużych.
Są tu trzy cielątka (dwa starsze – niesforne, mleko ze śniadania wypluwają do starej studni i ciągle oszukują w grze w kopanego – tak, że kopane jest stale cielątko najmłodsze), mama krowa i tata byk, jest koza sąsiadka, chętnie wpadająca na plotki oraz kawę z mleczkiem (świeżo dojonym), są trzy małe świnki, z którymi cielątka chętnie się bawią. Ale jest i zły wilk, prawdziwy czarny (i to dosłownie czarny) charakter, który marzy o wołowince na obiad. Perypetie tej wesołej menażerii układają się w burzliwą momentami opowieść, przekomiczną i pełną nieprzewidzianych zwrotów akcji.
Postacie odgrywane są przede wszystkim za pomocą marionetek, na tle bardzo niewielkiej sceny-zagrody. Dzięki temu po kopniaku cielątko może wyskakiwać w górę wysoko, a czasem nawet wpadać na sosnę. Mama krowa i tata byk mają swoje podwójne odpowiedniki: w ciasnych okienkach obory pojawiają się jako lalki, na zwykłej scenie wcielają się w nich aktorzy (Katarína Aulitisová i L’ubomír Piktor); ten motyw zresztą wykorzystywany jest przy kilku postaciach, co daje filmowy efekt zbliżenia. Maleńka scena została przygotowana olśniewająco – pod względem plastycznym a i „technicznym”: łatwo przekształcić ją w salonik krowy, podwórko czy las (a drzewa w tym ostatnim wcale nie pełnią jedynie dekoracyjnej funkcjo). PIKI tym samym może występować zarówno na dużych jak i na mikroskopijnych scenach (zwłaszcza że spektakl wykorzystuje tylko jednolite białe światło). Do prowadzonej opowieści dochodzą piosenki grane na żywo na akordeonie, gitarze i malutkim ksylofonie – i to jedyny element spektaklu nietłumaczony na język polski, co zapewnia dodatkowy sympatyczny akcent i w niczym nie przeszkadza dzieciom.
Wierzyć się nie chce, że całą historię można przedstawiać na tak wysokich obrotach. Katarína Aulitisová i L’ubomír Piktor nawet na sekundę nie zwalniają tempa i nie zmniejszają zaangażowania w bajkę. Zwracają się do dzieci, z każdym bohaterem przeżywają jego doświadczenia, niemal przejmują wszystkie emocje. Opowiadają bajkę, odgrywają bajkę, sami są bajkowi i jakby z innego świata – ani na moment nie wypadają z ról, nie pozwalają sobie na najmniejsze zaniedbanie, są mistrzami profesjonalizmu, a sprawiają też wrażenie, jakby sami cudownie się przy tym bawili.
Uśmiech podczas „Mubajki” nie schodzi widzom z twarzy. Jest tu obowiązkowy humor sytuacyjny, ale i zabawy słowne („człowilk” to genialny drobiazg najlepiej o tym świadczący), są elementy zaskoczenia (siniak po kopniaku) i dowcipy poza fabułą („au! Mój ryjek!” woła prosię, które dobiło do drzewa). Jest i humorystyczne wykorzystanie świata dorosłych przeniesionego w świat zwierząt (mąż-cap). I oczywiście cała seria skrzących się inteligentnym żartem i podszytych ironią komentarzy, które wysyłają dorośli. Mało tego – nawet scenograficzne rozwiązania budzą śmiech (zwłaszcza przy scenach dojenia).
PIKI to teatr, który zachwyca. Proponuje perfekcyjnie przygotowane sztuki, przemyślane w najdrobniejszych szczegółach i dopracowane pod każdym względem. Nikogo nie nudzi, nikogo nie męczy, pokazuje za to, jak powinno się tworzyć przedstawienia dla dzieci. Oferuje przygodę z teatrem na najwyższym poziomie i rozrywkę najlepszego gatunku, imponuje plastycznymi rozwiązaniami i aktorstwem. Jednym słowem – to trzeba zobaczyć. Koniecznie.
piątek, 27 lipca 2012
Andrzej Poniedzielski: Jednocześnie (recital)
Inauguracja szóstego sezonu Chorzowskiego Teatru Ogrodowego
Nienachalne przebywanie na scenie
Gdyby nie Andrzej Poniedzielski, niewielu miłośników satyry wierzyłoby, że jest dzisiaj możliwe rozśmieszanie bez ludycznych gagów, głośnych jingli czy prymitywnych a krzykliwych kabaretowych scenek. Poniedzielski dystansuje się od medialnych (i coraz rzadziej zabawnych) kabaretów i programów rozrywkowych tworzonych pod publiczkę, dystansuje się od nośnych tematów, ba, nawet od samego siebie się dystansuje, sięgając po autoironię. Ubrany na czarno, wpatrzony w podłogę, melancholijnie zamyślony jest w stanie za sprawą niepowtarzalnych i błyskotliwych skojarzeń bawić do łez, czego dowiódł podczas recitalu inaugurującego szósty sezon Chorzowskiego Teatru Ogrodowego. Podczas dwugodzinnego spotkania dał popis inteligentnego humoru, a i improwizacyjnego talentu, a odbiorcy mieli okazję podziwiać potęgę skojarzeń artysty w trzyczęściowym recitalu. Obok zapowiadanego „Jednocześnie” pojawiły się bowiem jednocześnie fragmenty z monodramowego „Chyba już można…”, a także namiastka spotkania autorskiego z pytaniami od publiczności. Inauguracja połączona została z promocją wydawnictw Andrzeja Poniedzielskiego, książek „Jednocześnie” oraz „Szumi czas”, a sporą część zapowiadanego recitalu tworzyły autotematyczne (i autosatyryczne) zwierzenia. Poniedzielski znakomicie wykorzystał marketingowe zagrania, by ośmieszyć ich mechanizmy, a przy tym z przymrużeniem oka zareklamować swoje poetyckie zbiorki (które, tak naprawdę, reklamy nie powinny potrzebować). Satyrycznym tworzywem okazało się za to zjawisko aktualne i społeczne, a przecież uniwersalnego humoru barda nie da się zaklasyfikować jako żartu zaangażowanego. Postawa poety zmuszonego do przekonywania, że warto nabyć jego dzieło, stała się punktem wyjścia do całej serii śmiechotwórczych spostrzeżeń, które, rzecz jasna, wygłaszał artysta, jakby lekko nimi zdziwiony, a już na pewno daleki od chęci podporządkowania się wymogom rynku. Zresztą w jego nienachalnym przebywaniu na scenie (określenie to pada w recitalu) nie byłoby miejsca na agresywną autopromocję, festiwal ironicznych zdziwień sprawdził się za to świetnie. Poza motywami autotematycznymi znalazło się w spotkaniu miejsce na refleksję nad upływającym czasem (pokolenie kiwi), czy opowieści zakorzenione w Kielecczyźnie.
Recital „Jednocześnie” to również piosenki Andrzeja Poniedzielskiego, choć może śpiewane przez autora wiersze takie określenie zbytnio spłyca. Pełne filozoficznych refleksji i lekko nostalgiczne, a przy tym i dowcipne, zwracały uwagę celnymi puentami i skrzyły się sformułowaniami, których można twórcy jedynie pozazdrościć. W nich Andrzej Poniedzielski mistrzowsko stosuje skrót, nie zapominając o humorze, proponując odbiorcom piosenki-uśmiechy, liryczne drobiazgi i opowieści o przemijaniu, lekkie i nieprzygnębiające. Tworzy piosenki z tekstem: głębokie, o wyraźnie zaznaczanej hierarchii wartości i nieprzypadkowym doborze fraz. Na przykładach piosenek, które wybrzmiały podczas wieczoru inauguracyjnego w Sztygarce, można pokazywać powrót do eleganckiej, wysmakowanej, kabaretowo-poetyckiej twórczości. Na ten powrót zdobędą się nieliczni. W recitalu „Jednocześnie” akompaniował Andrzej Pawlukiewicz, w trakcie monologów dyskretnie usuwający się w cień.
Andrzej Poniedzielski na scenie imponuje stoickim spokojem kontrastującym z kaskadami żartów w monologach. Nie musi podążać za estradowymi modami, ani stosować tanich sztuczek, by przypodobać się odbiorcom. Zachowuje się jak (według określenia Artura Andrusa) Logo Listopada: jest to jednak najweselsze Logo Listopada, jakie można sobie wyobrazić.
tekst opublikowany w "Sztajgerowym Cajtungu", gazetce festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego
Nienachalne przebywanie na scenie
Gdyby nie Andrzej Poniedzielski, niewielu miłośników satyry wierzyłoby, że jest dzisiaj możliwe rozśmieszanie bez ludycznych gagów, głośnych jingli czy prymitywnych a krzykliwych kabaretowych scenek. Poniedzielski dystansuje się od medialnych (i coraz rzadziej zabawnych) kabaretów i programów rozrywkowych tworzonych pod publiczkę, dystansuje się od nośnych tematów, ba, nawet od samego siebie się dystansuje, sięgając po autoironię. Ubrany na czarno, wpatrzony w podłogę, melancholijnie zamyślony jest w stanie za sprawą niepowtarzalnych i błyskotliwych skojarzeń bawić do łez, czego dowiódł podczas recitalu inaugurującego szósty sezon Chorzowskiego Teatru Ogrodowego. Podczas dwugodzinnego spotkania dał popis inteligentnego humoru, a i improwizacyjnego talentu, a odbiorcy mieli okazję podziwiać potęgę skojarzeń artysty w trzyczęściowym recitalu. Obok zapowiadanego „Jednocześnie” pojawiły się bowiem jednocześnie fragmenty z monodramowego „Chyba już można…”, a także namiastka spotkania autorskiego z pytaniami od publiczności. Inauguracja połączona została z promocją wydawnictw Andrzeja Poniedzielskiego, książek „Jednocześnie” oraz „Szumi czas”, a sporą część zapowiadanego recitalu tworzyły autotematyczne (i autosatyryczne) zwierzenia. Poniedzielski znakomicie wykorzystał marketingowe zagrania, by ośmieszyć ich mechanizmy, a przy tym z przymrużeniem oka zareklamować swoje poetyckie zbiorki (które, tak naprawdę, reklamy nie powinny potrzebować). Satyrycznym tworzywem okazało się za to zjawisko aktualne i społeczne, a przecież uniwersalnego humoru barda nie da się zaklasyfikować jako żartu zaangażowanego. Postawa poety zmuszonego do przekonywania, że warto nabyć jego dzieło, stała się punktem wyjścia do całej serii śmiechotwórczych spostrzeżeń, które, rzecz jasna, wygłaszał artysta, jakby lekko nimi zdziwiony, a już na pewno daleki od chęci podporządkowania się wymogom rynku. Zresztą w jego nienachalnym przebywaniu na scenie (określenie to pada w recitalu) nie byłoby miejsca na agresywną autopromocję, festiwal ironicznych zdziwień sprawdził się za to świetnie. Poza motywami autotematycznymi znalazło się w spotkaniu miejsce na refleksję nad upływającym czasem (pokolenie kiwi), czy opowieści zakorzenione w Kielecczyźnie.
Recital „Jednocześnie” to również piosenki Andrzeja Poniedzielskiego, choć może śpiewane przez autora wiersze takie określenie zbytnio spłyca. Pełne filozoficznych refleksji i lekko nostalgiczne, a przy tym i dowcipne, zwracały uwagę celnymi puentami i skrzyły się sformułowaniami, których można twórcy jedynie pozazdrościć. W nich Andrzej Poniedzielski mistrzowsko stosuje skrót, nie zapominając o humorze, proponując odbiorcom piosenki-uśmiechy, liryczne drobiazgi i opowieści o przemijaniu, lekkie i nieprzygnębiające. Tworzy piosenki z tekstem: głębokie, o wyraźnie zaznaczanej hierarchii wartości i nieprzypadkowym doborze fraz. Na przykładach piosenek, które wybrzmiały podczas wieczoru inauguracyjnego w Sztygarce, można pokazywać powrót do eleganckiej, wysmakowanej, kabaretowo-poetyckiej twórczości. Na ten powrót zdobędą się nieliczni. W recitalu „Jednocześnie” akompaniował Andrzej Pawlukiewicz, w trakcie monologów dyskretnie usuwający się w cień.
Andrzej Poniedzielski na scenie imponuje stoickim spokojem kontrastującym z kaskadami żartów w monologach. Nie musi podążać za estradowymi modami, ani stosować tanich sztuczek, by przypodobać się odbiorcom. Zachowuje się jak (według określenia Artura Andrusa) Logo Listopada: jest to jednak najweselsze Logo Listopada, jakie można sobie wyobrazić.
tekst opublikowany w "Sztajgerowym Cajtungu", gazetce festiwalowej Chorzowskiego Teatru Ogrodowego
czwartek, 26 lipca 2012
Grzegorz Kasdepke: Bodzio i Pulpet
Nasza Księgarnia, Warszawa 2012.
Ufo w kałuży
Obcy często odwiedzają Ziemię. W dodatku przybierają najrozmaitsze postacie – raz przypominają paprotkę, innym razem kałuże. Czasami zakleszczą się między trzepakiem a śmietnikiem, a w ogóle, żeby się z nimi porozumieć, niekiedy trzeba budować specjalne urządzenia. Na szczęście Bodzio dobrze sobie radzi z wymyślną techniką, kosmitów się nie boi, a zresztą zawsze może liczyć na swojego przyjaciela, Pulpeta. Razem przeżywają kolejne przygody, niby kosmiczne, a jednak mocno realistyczne. No, z kilkoma wyjątkami.
Kiedy Marcin Pałasz sprowadza na Ziemię kosmitów, całkowicie przekształca ich przyzwyczajenia i zachowania, pozwala im istnieć na równych prawach z ziemskimi bohaterami. Grzegorz Kasdepke niby tych kosmitów szuka i potrzebuje, ale jednak woli, by wszystko wyglądało w miarę naturalnie. Pałasz dokłada do zwyczajnego życia historie fantastyczne, Kasdepke sugeruje, że wyobraźnia może zamienić w ufoludki nawet najzwyklejsze rzeczy. Porównanie jest nieuniknione: obaj pisarze swoje opowieści łączą z ogromnym poczuciem humoru i fabularnymi żartami.
Tom „Bodzio i Pulpet” jest zbiorem bardzo krótkich opowiadań dla dzieci i, jak chce autor, „fantastyczną książką fantastyczną”, chociaż nie zawsze odnoszącą się do pozaziemskich istot. Bodzio i Pulpet prowadzą normalnie egzystencję. Chodzą do szkoły, bawią się, wspólnie spędzają czas. Akcję opowiadań wyznacza rytm szkolnych, ale atrakcyjnych zajęć (akcja sprzątania świata czy koncert w sali gimnastycznej), bo nawet czas wolny wiąże się w jakiś sposób ze szkolną rzeczywistością (ferie czy gimnastyka dla zabawek). Opowiadania nie zawsze jednak mają klasyczną budowę – czasem to zwykłe migawki, krótki i dobrze spuentowany dialog, szybka scenka pozbawiona fabuły, komentarz służący do przemycenia ważnych treści. Autorowi nie chodzi o to, żeby wciągnąć czytelników w akcję (chyba że w tę na poziomie ponad opowiadaniami, tu faktycznie można mówić o rozbudzanej ciekawości), ale by dostarczyć im rozrywki i pokazać, jaką wartość niesie ze sobą wyobraźnia. Bo Bodzio i Pulpet dzięki umiejętności dostrzegania ufoludków nigdy się nie nudzą. Dzieci mają w tym tomiku pomysły, które w osłupienie wprawią nauczycielkę – ale Kasdepke konsekwentnie stawia na dobro i kreatywność (jeśli maluchy wpadają na rozwiązania, które nie przyszłyby do głowy rodzicom ani wychowawcom, to zawsze kierują się charakterystyczną dziecięcą logiką i trudno odmówić im racji) i humor. Ciepłe, bardzo krótkie historyjki rozbawią kilkuletnich odbiorców, a i rozbudzą ich ciekawość.
Dość często i niby to mimochodem Grzegorz Kasdepke wprowadza do bajek motywy edukacyjne czy przesłania, które trzeba dzieciom wpoić (na przykład o tym, że lalka barbie jest za chuda i żadna dziewczynka nie będzie jej przypominać, albo o tym, jak przechodzi się przez ulicę). Dzieci nie dostrzegą pedagogicznego wydźwięku, który za to doskonale zauważany będzie dla dorosłych. Kasdepke tym samym próbuje wychowywać i pouczać przez dobrą zabawę.
Natomiast podstawowym elementem kolejnych opowiadań stają się bardzo zgrabne puenty. Wiadomo, że zawsze najwięcej śmiechu przyniesie zakończenie ciekawej historyjki, bo Kasdepke za każdym razem stara się swoich czytelników wywieść w pole. Często mu się to udaje. Na taki rozkład akcentów pozwala mu przede wszystkim dążenie do lakoniczności. Przekona tym samym do siebie nawet te dzieci, które czytać nie lubią. Skusić niechętnych lekturze może też Artur Gulewicz, swoimi niebanalnymi ilustracjami. Tom „Bodzio i Pulpet” to książka dla tych, którzy lubią się pośmiać.
Ufo w kałuży
Obcy często odwiedzają Ziemię. W dodatku przybierają najrozmaitsze postacie – raz przypominają paprotkę, innym razem kałuże. Czasami zakleszczą się między trzepakiem a śmietnikiem, a w ogóle, żeby się z nimi porozumieć, niekiedy trzeba budować specjalne urządzenia. Na szczęście Bodzio dobrze sobie radzi z wymyślną techniką, kosmitów się nie boi, a zresztą zawsze może liczyć na swojego przyjaciela, Pulpeta. Razem przeżywają kolejne przygody, niby kosmiczne, a jednak mocno realistyczne. No, z kilkoma wyjątkami.
Kiedy Marcin Pałasz sprowadza na Ziemię kosmitów, całkowicie przekształca ich przyzwyczajenia i zachowania, pozwala im istnieć na równych prawach z ziemskimi bohaterami. Grzegorz Kasdepke niby tych kosmitów szuka i potrzebuje, ale jednak woli, by wszystko wyglądało w miarę naturalnie. Pałasz dokłada do zwyczajnego życia historie fantastyczne, Kasdepke sugeruje, że wyobraźnia może zamienić w ufoludki nawet najzwyklejsze rzeczy. Porównanie jest nieuniknione: obaj pisarze swoje opowieści łączą z ogromnym poczuciem humoru i fabularnymi żartami.
Tom „Bodzio i Pulpet” jest zbiorem bardzo krótkich opowiadań dla dzieci i, jak chce autor, „fantastyczną książką fantastyczną”, chociaż nie zawsze odnoszącą się do pozaziemskich istot. Bodzio i Pulpet prowadzą normalnie egzystencję. Chodzą do szkoły, bawią się, wspólnie spędzają czas. Akcję opowiadań wyznacza rytm szkolnych, ale atrakcyjnych zajęć (akcja sprzątania świata czy koncert w sali gimnastycznej), bo nawet czas wolny wiąże się w jakiś sposób ze szkolną rzeczywistością (ferie czy gimnastyka dla zabawek). Opowiadania nie zawsze jednak mają klasyczną budowę – czasem to zwykłe migawki, krótki i dobrze spuentowany dialog, szybka scenka pozbawiona fabuły, komentarz służący do przemycenia ważnych treści. Autorowi nie chodzi o to, żeby wciągnąć czytelników w akcję (chyba że w tę na poziomie ponad opowiadaniami, tu faktycznie można mówić o rozbudzanej ciekawości), ale by dostarczyć im rozrywki i pokazać, jaką wartość niesie ze sobą wyobraźnia. Bo Bodzio i Pulpet dzięki umiejętności dostrzegania ufoludków nigdy się nie nudzą. Dzieci mają w tym tomiku pomysły, które w osłupienie wprawią nauczycielkę – ale Kasdepke konsekwentnie stawia na dobro i kreatywność (jeśli maluchy wpadają na rozwiązania, które nie przyszłyby do głowy rodzicom ani wychowawcom, to zawsze kierują się charakterystyczną dziecięcą logiką i trudno odmówić im racji) i humor. Ciepłe, bardzo krótkie historyjki rozbawią kilkuletnich odbiorców, a i rozbudzą ich ciekawość.
Dość często i niby to mimochodem Grzegorz Kasdepke wprowadza do bajek motywy edukacyjne czy przesłania, które trzeba dzieciom wpoić (na przykład o tym, że lalka barbie jest za chuda i żadna dziewczynka nie będzie jej przypominać, albo o tym, jak przechodzi się przez ulicę). Dzieci nie dostrzegą pedagogicznego wydźwięku, który za to doskonale zauważany będzie dla dorosłych. Kasdepke tym samym próbuje wychowywać i pouczać przez dobrą zabawę.
Natomiast podstawowym elementem kolejnych opowiadań stają się bardzo zgrabne puenty. Wiadomo, że zawsze najwięcej śmiechu przyniesie zakończenie ciekawej historyjki, bo Kasdepke za każdym razem stara się swoich czytelników wywieść w pole. Często mu się to udaje. Na taki rozkład akcentów pozwala mu przede wszystkim dążenie do lakoniczności. Przekona tym samym do siebie nawet te dzieci, które czytać nie lubią. Skusić niechętnych lekturze może też Artur Gulewicz, swoimi niebanalnymi ilustracjami. Tom „Bodzio i Pulpet” to książka dla tych, którzy lubią się pośmiać.
środa, 25 lipca 2012
Andrzej Poniedzielski: Szumi czas
Jednocześnie, Łódź 2011.
Szelest kartek
To publikacja niszowa, a powiązanie jej z kalendarzem (terminarzem) jeszcze tę niszowość spotęguje. A jednak trudno sobie wyobrazić lepsze połączenie: melancholijną świadomość upływu czasu zawartą w wierszach i piosenkach Andrzeja Poniedzielskiego z rytmem wyznaczanym przez kolejne dni i tygodnie odarte z jakichkolwiek informacji. „Szumi czas” Andrzeja Poniedzielskiego to po prostu idealnie zrealizowany pomysł – gdyby jeszcze kalendarz mógł być równie uniwersalny jak poezja tego autora…
Poniedzielski długo nie funkcjonował w książkowych wydaniach, a jego tomik z Biblioteki Bardów (Twój Styl, 1999) szybko zniknął z półek i świadomości odbiorców. I wydawnictwo Jednocześnie nie sili się na nachalną promocję, jakby agresywne działania marketingowe mogły zniszczyć delikatną tkankę wierszy. Tymczasem Poniedzielski ma do powiedzenia sporo ważnych rzeczy – filozoficzne i życiowe dywagacje ujmuje w lekkie strofy, drobnymi żartami przysłania powagę tematów, a aforystyczne spostrzeżenia przekłada na poetyckie metafory: rozbudowane, ale i zaskakujące. Dwa motywy dominują w tym zbiorku – życie i miłość. Przy tych zagadnieniach nietrudno wpaść w pułapkę banału, lecz Andrzej Poniedzielski z wprawą omija mielizny, eksponując to, co w codziennym zabieganiu umyka uwadze odbiorców. Tu w pełni objawia się siła wydawniczego skojarzenia – kalendarz jako zestawienie spraw ważnych i nieważnych przegrywa z ogólnymi refleksjami na temat jakości egzystencji. Pośpiech krzyżuje się z zadumą, nostalgia skłania do porzucenia, choćby na moment, zwyczajowego biegu spraw. Szelest kartek terminarza przypomina, że „szumi czas”, a równocześnie delikatne, przepojone poezją utwory przykuwają uwagę i myśli odbiorców. Przewijają się tu frazy o niespełnieniu (czy wręcz niemożności spełnienia zbyt oddalonych od przyziemnej egzystencji marzeń), małe tęsknoty człowieka-każdego, który nie zawsze nawet jest w stanie uświadomić sobie źródło egzystencjalnych rozterek. Pojawia się miłość sprowadzona do tak prostych i błyskotliwych zarazem formuł, że aż dziwne, że nikt do tej pory tak jej nie ujmował. W tym wszystkim zawiera się istota człowieczeństwa, ponadczasowa opowieść o poszukiwaniu szczęścia i samego siebie. Nie ma tu jednostkowych doświadczeń, bo nie liczą się wydarzenia jako takie, a raczej ich filozoficzna nadbudowa, oprawa stworzona z przemyśleń i spostrzeżeń. Nie zabraknie też słownych żartów, prób uchwycenia uśmiechu – prób udanych, a mających na celu złagodzenie goryczy przemijania. Bo przecież „Szumi czas” to tomik pogodny, zestawiający rytm życia z humorystycznymi obserwacjami (niekiedy uchwyconymi dzięki lingwistycznym poszukiwaniom i skojarzeniom narzucanym przez współbrzmienia).
Utwory Andrzeja Poniedzielskiego doskonale obroniłyby się same, ale w „Szumi czas” zyskały godną siebie oprawę graficzną i edytorską. Czarno-biała i „ziarnista” sesja zdjęciowa autora pozwoliła uzyskać zestaw artystycznych prac o lekko niepokojącej wymowie: to także fotograficzne zatrzymanie pędu egzystencji. Ciekawy efekt dało natomiast połączenie wierszy ze zdjęciami nieistotnych drobiazgów, które mogą mieć jedynie wartość emocjonalną dla ich właścicieli. Wśród tego, co większość spieszących się ludzi uznałaby za śmieci, rozbłyskują wiersze-skojarzenia, wiersze-zdumienia, wiersze-emocje. Widać dzięki temu połączeniu, że warto wypracować własną hierarchię wartości i przynajmniej spróbować zrozumieć siebie.
Tomik imituje terminarz, a jednocześnie tym terminarzem jest. Wiersze towarzyszą kolejnym tygodniom, a w książce znalazło się miejsce na własne zapiski. Tyle że szkoda notować nieistotne wiadomości na grubym kredowym papierze. Tomik w twardej materiałowej oprawie i z wszytą zakładką, mimo wytłoczonego na okładce roku, służyć będzie przez długie lata odbiorcom, którzy zechcą zanurzyć się w świat prawdziwej poezji satyryka-barda. Zresztą utwory z tego zbiorku najlepiej smakują sączone bardzo powoli i wciąż na nowo odkrywane.
Szelest kartek
To publikacja niszowa, a powiązanie jej z kalendarzem (terminarzem) jeszcze tę niszowość spotęguje. A jednak trudno sobie wyobrazić lepsze połączenie: melancholijną świadomość upływu czasu zawartą w wierszach i piosenkach Andrzeja Poniedzielskiego z rytmem wyznaczanym przez kolejne dni i tygodnie odarte z jakichkolwiek informacji. „Szumi czas” Andrzeja Poniedzielskiego to po prostu idealnie zrealizowany pomysł – gdyby jeszcze kalendarz mógł być równie uniwersalny jak poezja tego autora…
Poniedzielski długo nie funkcjonował w książkowych wydaniach, a jego tomik z Biblioteki Bardów (Twój Styl, 1999) szybko zniknął z półek i świadomości odbiorców. I wydawnictwo Jednocześnie nie sili się na nachalną promocję, jakby agresywne działania marketingowe mogły zniszczyć delikatną tkankę wierszy. Tymczasem Poniedzielski ma do powiedzenia sporo ważnych rzeczy – filozoficzne i życiowe dywagacje ujmuje w lekkie strofy, drobnymi żartami przysłania powagę tematów, a aforystyczne spostrzeżenia przekłada na poetyckie metafory: rozbudowane, ale i zaskakujące. Dwa motywy dominują w tym zbiorku – życie i miłość. Przy tych zagadnieniach nietrudno wpaść w pułapkę banału, lecz Andrzej Poniedzielski z wprawą omija mielizny, eksponując to, co w codziennym zabieganiu umyka uwadze odbiorców. Tu w pełni objawia się siła wydawniczego skojarzenia – kalendarz jako zestawienie spraw ważnych i nieważnych przegrywa z ogólnymi refleksjami na temat jakości egzystencji. Pośpiech krzyżuje się z zadumą, nostalgia skłania do porzucenia, choćby na moment, zwyczajowego biegu spraw. Szelest kartek terminarza przypomina, że „szumi czas”, a równocześnie delikatne, przepojone poezją utwory przykuwają uwagę i myśli odbiorców. Przewijają się tu frazy o niespełnieniu (czy wręcz niemożności spełnienia zbyt oddalonych od przyziemnej egzystencji marzeń), małe tęsknoty człowieka-każdego, który nie zawsze nawet jest w stanie uświadomić sobie źródło egzystencjalnych rozterek. Pojawia się miłość sprowadzona do tak prostych i błyskotliwych zarazem formuł, że aż dziwne, że nikt do tej pory tak jej nie ujmował. W tym wszystkim zawiera się istota człowieczeństwa, ponadczasowa opowieść o poszukiwaniu szczęścia i samego siebie. Nie ma tu jednostkowych doświadczeń, bo nie liczą się wydarzenia jako takie, a raczej ich filozoficzna nadbudowa, oprawa stworzona z przemyśleń i spostrzeżeń. Nie zabraknie też słownych żartów, prób uchwycenia uśmiechu – prób udanych, a mających na celu złagodzenie goryczy przemijania. Bo przecież „Szumi czas” to tomik pogodny, zestawiający rytm życia z humorystycznymi obserwacjami (niekiedy uchwyconymi dzięki lingwistycznym poszukiwaniom i skojarzeniom narzucanym przez współbrzmienia).
Utwory Andrzeja Poniedzielskiego doskonale obroniłyby się same, ale w „Szumi czas” zyskały godną siebie oprawę graficzną i edytorską. Czarno-biała i „ziarnista” sesja zdjęciowa autora pozwoliła uzyskać zestaw artystycznych prac o lekko niepokojącej wymowie: to także fotograficzne zatrzymanie pędu egzystencji. Ciekawy efekt dało natomiast połączenie wierszy ze zdjęciami nieistotnych drobiazgów, które mogą mieć jedynie wartość emocjonalną dla ich właścicieli. Wśród tego, co większość spieszących się ludzi uznałaby za śmieci, rozbłyskują wiersze-skojarzenia, wiersze-zdumienia, wiersze-emocje. Widać dzięki temu połączeniu, że warto wypracować własną hierarchię wartości i przynajmniej spróbować zrozumieć siebie.
Tomik imituje terminarz, a jednocześnie tym terminarzem jest. Wiersze towarzyszą kolejnym tygodniom, a w książce znalazło się miejsce na własne zapiski. Tyle że szkoda notować nieistotne wiadomości na grubym kredowym papierze. Tomik w twardej materiałowej oprawie i z wszytą zakładką, mimo wytłoczonego na okładce roku, służyć będzie przez długie lata odbiorcom, którzy zechcą zanurzyć się w świat prawdziwej poezji satyryka-barda. Zresztą utwory z tego zbiorku najlepiej smakują sączone bardzo powoli i wciąż na nowo odkrywane.
wtorek, 24 lipca 2012
Anna Ikeda: Źycie jak w Tochigi. Na japońskiej prowincji
W.A.B., Warszawa 2012.
Polepszacz nastroju
Chociaż klasyczne przewodniki i publikacje popularyzujące ogólną wiedzę na temat różnych kultur zawsze będą na rynku wydawniczym poszukiwane, coraz większym zainteresowaniem odbiorców cieszą się prywatne przekłady zwyczajów i warunków życia, obserwacje powiązane z codziennym życiem w różnych państwach. Anna Ikeda dokonuje chyba najbardziej egzotycznego „tłumaczenia”, prezentuje bowiem własną egzystencję na japońskiej prowincji, u boku męża-Japończyka. „Życie jak w Tochigi” nie przedstawia najbardziej stereotypowych i z Japonią kojarzonych motywów, zresztą autorka przyznaje, że nie ma zamiaru pisać o tych elementach lektury, na których się nie zna i którymi się nie interesuje. Unika dzięki temu kostycznego i podręcznikowego podejścia, nakazującego zamieścić w tekście jak najwięcej wiadomości o historii, zwyczajach, przekroju społecznym, gospodarce itp. Ale Anna Ikeda ma też ogromne poczucie humoru, chętnie śmieje się z samej siebie (większość odbiorców zostanie kupiona wstępną opowieścią o wysyłaniu ciapy z firmy za granicę), stosuje w opisach język mówiony i nie ma zamiaru zasypywać czytelników danymi. Woli dowcipnie komentować różnice kulturowe i płynące z nich nieporozumienia (zwłaszcza drobne konflikty z teściową wybrzmiewają ciekawie).
W ten sposób „Życie jak w Tochigi” staje się lekturą obowiązkową dla szerszego grona odbiorców: może mieć wartość informacyjną (to praktyczny zbiór porad dla tych, którzy chcieliby poznać niemedialne oblicze Japonii i ocenić kraj czy jego wycinek przez pryzmat osobistych doświadczeń autorki), ale to też miłe czytadło o codziennych zmaganiach z inną kulturą. Anna Ikeda nie koncentruje się jednak na życiu prywatnym – opowieści o mężu i teściowej jedynie ubarwiają relację. Jej kwintesencją są natomiast niezwykłe doświadczenia związane z zakrętami zawodowymi autorki lub mentalnością Japończyków. Przy tej relacji nie da się zachowywać powagi, w każdym rozdziale znajduje się komiczna nadbudowa – jeśli nie dotyczy ona humoru sytuacyjnego, łączy się z żartobliwym stylem pisania, potocznym i lekkim. A że Anna Ikeda wszystkiego chce spróbować, jej opowieść pełna będzie momentami niemal absurdalnych wydarzeń. A przecież toczy się z dala od metropolii, zgiełku, wielkiej polityki czy sporów o ponadlokalnym wymiarze. Okazuje się że ciekawostki można znaleźć w każdym, najdrobniejszym nawet zdarzeniu. Jeśli do tego dojdzie zmysł kpiarza, a tego autorce nie brakuje, otrzymamy niebanalny polepszacz nastrojów.
Lekki styl i nastawienie na obyczajową stronę mieszkania na japońskiej prowincji to czynniki, które przyspieszają lekturę. Krótkie rozdziały pochłania się błyskawicznie i z prawdziwą przyjemnością, oglądając przy okazji Japonię z mniej zwyczajnej perspektywy. To, co wprawia w osłupienie autorkę, podobne wrażenie sprawi na czytelnikach, co sprzyja rozrywce i wyróżnia tę książkę z reportaży podróżniczych. Ikeda sama dobrze bawi się przy pisaniu, przynajmniej tak sugeruje pogodny i energiczny ton narracji. Wiele tu zabawy i dziwnych z punktu widzenia Polaków pomysłów, sporo odważnych, wręcz szalonych decyzji, których realizacja pozostawia miłe wspomnienia, a i pytanie o granice absurdu w życiu za granicą.
Książka zawiera całe mnóstwo zdjęć i chociaż Anna Ikeda tłumaczy, że nie jest w tym temacie profesjonalistką, proponuje czytelnikom kadry pomysłowe i nieprzypominające standardowych amatorskich fotek z wakacji czy wyjazdów. Niby szkoda, że zdjęciom zabrakło podpisów, ale z drugiej strony podpisy nie mieściłyby się w konwencji, którą Anna Ikeda przyjęła i kierowałyby odbiorców ponownie do reportaży podróżniczych i poradników. „Życie jak w Tochigi” nie podbudowuje stereotypów na temat Japonii – ale wątpię, by przeszkadzało to czytelnikom. Wręcz przeciwnie.
Polepszacz nastroju
Chociaż klasyczne przewodniki i publikacje popularyzujące ogólną wiedzę na temat różnych kultur zawsze będą na rynku wydawniczym poszukiwane, coraz większym zainteresowaniem odbiorców cieszą się prywatne przekłady zwyczajów i warunków życia, obserwacje powiązane z codziennym życiem w różnych państwach. Anna Ikeda dokonuje chyba najbardziej egzotycznego „tłumaczenia”, prezentuje bowiem własną egzystencję na japońskiej prowincji, u boku męża-Japończyka. „Życie jak w Tochigi” nie przedstawia najbardziej stereotypowych i z Japonią kojarzonych motywów, zresztą autorka przyznaje, że nie ma zamiaru pisać o tych elementach lektury, na których się nie zna i którymi się nie interesuje. Unika dzięki temu kostycznego i podręcznikowego podejścia, nakazującego zamieścić w tekście jak najwięcej wiadomości o historii, zwyczajach, przekroju społecznym, gospodarce itp. Ale Anna Ikeda ma też ogromne poczucie humoru, chętnie śmieje się z samej siebie (większość odbiorców zostanie kupiona wstępną opowieścią o wysyłaniu ciapy z firmy za granicę), stosuje w opisach język mówiony i nie ma zamiaru zasypywać czytelników danymi. Woli dowcipnie komentować różnice kulturowe i płynące z nich nieporozumienia (zwłaszcza drobne konflikty z teściową wybrzmiewają ciekawie).
W ten sposób „Życie jak w Tochigi” staje się lekturą obowiązkową dla szerszego grona odbiorców: może mieć wartość informacyjną (to praktyczny zbiór porad dla tych, którzy chcieliby poznać niemedialne oblicze Japonii i ocenić kraj czy jego wycinek przez pryzmat osobistych doświadczeń autorki), ale to też miłe czytadło o codziennych zmaganiach z inną kulturą. Anna Ikeda nie koncentruje się jednak na życiu prywatnym – opowieści o mężu i teściowej jedynie ubarwiają relację. Jej kwintesencją są natomiast niezwykłe doświadczenia związane z zakrętami zawodowymi autorki lub mentalnością Japończyków. Przy tej relacji nie da się zachowywać powagi, w każdym rozdziale znajduje się komiczna nadbudowa – jeśli nie dotyczy ona humoru sytuacyjnego, łączy się z żartobliwym stylem pisania, potocznym i lekkim. A że Anna Ikeda wszystkiego chce spróbować, jej opowieść pełna będzie momentami niemal absurdalnych wydarzeń. A przecież toczy się z dala od metropolii, zgiełku, wielkiej polityki czy sporów o ponadlokalnym wymiarze. Okazuje się że ciekawostki można znaleźć w każdym, najdrobniejszym nawet zdarzeniu. Jeśli do tego dojdzie zmysł kpiarza, a tego autorce nie brakuje, otrzymamy niebanalny polepszacz nastrojów.
Lekki styl i nastawienie na obyczajową stronę mieszkania na japońskiej prowincji to czynniki, które przyspieszają lekturę. Krótkie rozdziały pochłania się błyskawicznie i z prawdziwą przyjemnością, oglądając przy okazji Japonię z mniej zwyczajnej perspektywy. To, co wprawia w osłupienie autorkę, podobne wrażenie sprawi na czytelnikach, co sprzyja rozrywce i wyróżnia tę książkę z reportaży podróżniczych. Ikeda sama dobrze bawi się przy pisaniu, przynajmniej tak sugeruje pogodny i energiczny ton narracji. Wiele tu zabawy i dziwnych z punktu widzenia Polaków pomysłów, sporo odważnych, wręcz szalonych decyzji, których realizacja pozostawia miłe wspomnienia, a i pytanie o granice absurdu w życiu za granicą.
Książka zawiera całe mnóstwo zdjęć i chociaż Anna Ikeda tłumaczy, że nie jest w tym temacie profesjonalistką, proponuje czytelnikom kadry pomysłowe i nieprzypominające standardowych amatorskich fotek z wakacji czy wyjazdów. Niby szkoda, że zdjęciom zabrakło podpisów, ale z drugiej strony podpisy nie mieściłyby się w konwencji, którą Anna Ikeda przyjęła i kierowałyby odbiorców ponownie do reportaży podróżniczych i poradników. „Życie jak w Tochigi” nie podbudowuje stereotypów na temat Japonii – ale wątpię, by przeszkadzało to czytelnikom. Wręcz przeciwnie.
poniedziałek, 23 lipca 2012
Lisa Verge Higgins: Przyjaciółki
Świat Książki, Warszawa 2012.
Wyzwania
Przez moment i prawdopodobnie w wyniku kursów kreatywnego pisania w amerykańskiej literaturze rozrywkowej funkcjonował wygodny motyw katalizujący akcję – lista wyzwań. Różne były drogi do jej stworzenia, różne zadania do wykonania, chodziło jednak o to, by dzięki podsycanej listą determinacji przekraczać własne ograniczenia. W „Przyjaciółkach” Lisy Verge Higgins lista wyzwań powraca w dość melodramatycznym kształcie: jako ujęty w listach niemal zza grobu testament. Trzy kobiety, Kate, Jo i Sarah, już wkrótce przewartościują swoje życie. Ich przyjaciółka, Rachel, przegrała walkę z rakiem. Przed śmiercią poprosiła w listach o rzeczy, na które nie było miejsca w uporządkowanych i stonowanych działaniach jej mniej przebojowych koleżanek. Tyle że Rachel uderzyła w najczulsze punkty i jej życzenia stały się jednocześnie bodźcem do bardzo poważnych zmian. Od woli zmarłej nie ma odwrotu, nawet gdyby Rachel żądała niemożliwego, Kate, Jo i Sarah postarałyby się spełnić wszystko. Dlatego stateczna matka trójki dzieci musi skoczyć na spadochronie, druga z pań – znaleźć w Afryce miłość, a trzecia – kobieta biznesu – zająć się osieroconą córką Rachel. To wiadomo od początku, autorka skupia się na opisywaniu konsekwencji tych wyzwań. Interesują ją dwa tematy, miłość i macierzyństwo – oba traktuje jak największy dar, w zasadzie nie pozwalając swoim bohaterkom na odkrywanie innych pasji.
Trzy kobiety wspierają się, ale każda musi samodzielnie stawić czoła nadchodzącym problemom. W tym czai się poważna pułapka, właściwa zresztą dla masowej literatury rozrywkowej: problemy nadchodzą, ale do ich rozwiązania dokładane jest chronienie postaci przed negatywnymi skutkami decyzji. W „Przyjaciółkach” staje się ta tendencja bardzo widoczna w kilku punktach, mocno przypominających odcinki opery mydlanej. Kłótniom brakuje zaskakującego finału, decyzjom drapieżności. Bohaterki muszą trafić na przypisane im miejsca, nie mają możliwości wyzwolenia się z tego, czego pragnie dla nich autorka, która chce wiedzieć lepiej. To burzy napięcie, bo skoro można bez trudu przewidzieć, jak potoczą się losy przyjaciółek, nie da się w pełni angażować w ich kłopoty. Chyba że ma się skłonności do wzruszania się przy kopciuszkowatych historiach. Lisa Verge Higgins momentami operuje kiczem – nie dało się inaczej, zwłaszcza że chce mówić o największych emocjach i najsilniejszych uczuciach. Sceny rodem z melodramatów wydają się tu być przesadzone – chociaż powieść jako lektura rozrywkowa swoją rolę spełnia.
Chociaż autorka wszystkie kobiety chce sprowadzić do wspólnego mianownika (wszystkie muszą spełniać się jako żony, kochanki i matki), dość twórczo podchodzi do samego budowania charakterów i osobowości. W tej sferze jest znacznie lepsza niż w zszywaniu schematów, które mają złożyć się na fabułę – mimo że, oczywiście, posługuje się również typowymi cechami. Jednak talent do portretowania widać na przykład w sylwetce małej Grac. Zresztą odkrywanie praw kierujących zachowaniami przyjaciółek należy faktycznie do przyjemności lekturowej.
„Przyjaciółki” są dowodem na to, że nawet dość schematyczne wskazówki da się przełożyć na atrakcyjne dla pań czytadło, niepozbawione wad, choć i nie nudne. Cały sekret tkwi w odpowiednim dystansie do scenek, które mają w zamierzeniu wyciskać łzy (lub na pełnym zaangażowaniu, które przysłoni warsztatowe niedoskonałości). Dzięki podzieleniu akcji na trzy części Higgins może pisać bez obaw o potrzebę przykuwania uwagi odbiorczyń. W końcu nawet standardowe scenariusze mogą zaintrygować.
Wyzwania
Przez moment i prawdopodobnie w wyniku kursów kreatywnego pisania w amerykańskiej literaturze rozrywkowej funkcjonował wygodny motyw katalizujący akcję – lista wyzwań. Różne były drogi do jej stworzenia, różne zadania do wykonania, chodziło jednak o to, by dzięki podsycanej listą determinacji przekraczać własne ograniczenia. W „Przyjaciółkach” Lisy Verge Higgins lista wyzwań powraca w dość melodramatycznym kształcie: jako ujęty w listach niemal zza grobu testament. Trzy kobiety, Kate, Jo i Sarah, już wkrótce przewartościują swoje życie. Ich przyjaciółka, Rachel, przegrała walkę z rakiem. Przed śmiercią poprosiła w listach o rzeczy, na które nie było miejsca w uporządkowanych i stonowanych działaniach jej mniej przebojowych koleżanek. Tyle że Rachel uderzyła w najczulsze punkty i jej życzenia stały się jednocześnie bodźcem do bardzo poważnych zmian. Od woli zmarłej nie ma odwrotu, nawet gdyby Rachel żądała niemożliwego, Kate, Jo i Sarah postarałyby się spełnić wszystko. Dlatego stateczna matka trójki dzieci musi skoczyć na spadochronie, druga z pań – znaleźć w Afryce miłość, a trzecia – kobieta biznesu – zająć się osieroconą córką Rachel. To wiadomo od początku, autorka skupia się na opisywaniu konsekwencji tych wyzwań. Interesują ją dwa tematy, miłość i macierzyństwo – oba traktuje jak największy dar, w zasadzie nie pozwalając swoim bohaterkom na odkrywanie innych pasji.
Trzy kobiety wspierają się, ale każda musi samodzielnie stawić czoła nadchodzącym problemom. W tym czai się poważna pułapka, właściwa zresztą dla masowej literatury rozrywkowej: problemy nadchodzą, ale do ich rozwiązania dokładane jest chronienie postaci przed negatywnymi skutkami decyzji. W „Przyjaciółkach” staje się ta tendencja bardzo widoczna w kilku punktach, mocno przypominających odcinki opery mydlanej. Kłótniom brakuje zaskakującego finału, decyzjom drapieżności. Bohaterki muszą trafić na przypisane im miejsca, nie mają możliwości wyzwolenia się z tego, czego pragnie dla nich autorka, która chce wiedzieć lepiej. To burzy napięcie, bo skoro można bez trudu przewidzieć, jak potoczą się losy przyjaciółek, nie da się w pełni angażować w ich kłopoty. Chyba że ma się skłonności do wzruszania się przy kopciuszkowatych historiach. Lisa Verge Higgins momentami operuje kiczem – nie dało się inaczej, zwłaszcza że chce mówić o największych emocjach i najsilniejszych uczuciach. Sceny rodem z melodramatów wydają się tu być przesadzone – chociaż powieść jako lektura rozrywkowa swoją rolę spełnia.
Chociaż autorka wszystkie kobiety chce sprowadzić do wspólnego mianownika (wszystkie muszą spełniać się jako żony, kochanki i matki), dość twórczo podchodzi do samego budowania charakterów i osobowości. W tej sferze jest znacznie lepsza niż w zszywaniu schematów, które mają złożyć się na fabułę – mimo że, oczywiście, posługuje się również typowymi cechami. Jednak talent do portretowania widać na przykład w sylwetce małej Grac. Zresztą odkrywanie praw kierujących zachowaniami przyjaciółek należy faktycznie do przyjemności lekturowej.
„Przyjaciółki” są dowodem na to, że nawet dość schematyczne wskazówki da się przełożyć na atrakcyjne dla pań czytadło, niepozbawione wad, choć i nie nudne. Cały sekret tkwi w odpowiednim dystansie do scenek, które mają w zamierzeniu wyciskać łzy (lub na pełnym zaangażowaniu, które przysłoni warsztatowe niedoskonałości). Dzięki podzieleniu akcji na trzy części Higgins może pisać bez obaw o potrzebę przykuwania uwagi odbiorczyń. W końcu nawet standardowe scenariusze mogą zaintrygować.
niedziela, 22 lipca 2012
Mirosława Kareta: Raj od kuchni
Zysk i S-ka, Poznań 2012.
Życiowe drogi
O tym, że życie w optymistycznych powieściach obyczajowych nie przypomina zwykłej prawdziwej egzystencji Mirosława Kareta dobrze wie. Podobnie zresztą zdaje sobie sprawę z przewidywalności tytułów spod znaku toskanianów – i stara się nie postępować według rządzących nimi reguł. W „Raju od kuchni” przygotowuje mieszankę realizmu i optymizmu, kulturę włoską wykorzystując – w pewnych elementach – jako pretekst do szkicowania historii, w której zdarzyć się może wszystko. Zabezpieczenie przed tragediami – słynny parasol ochronny nad bohaterami – istnieje i tutaj, lecz autorka pozwala sobie na sterowanie działaniami postaci oraz ingerencjami losu bez zahamowań.
Wysyła w „Raju od kuchni” do pracy na Sardynii dwie dziewczyny tuż po maturze. Sylwia i Kaśka to kuzynki, które wakacyjną przerwę mają spędzić wprawdzie w pięknym otoczeniu, ale – nie ulgowo. Trzpiotowatej Kaśce niespecjalnie odpowiada zastępowanie matki w opiece nad pewną staruszką. Sylwia marzy o studiowaniu italianistyki i nawet humorzasta zwierzchniczka nie popsuje jej nastroju. Sylwia nie jest przebojową i pewną siebie dziewczyną, a codzienne rozterki przeszkadzają jej uwierzyć w siebie. Jednak przełom powinien się w końcu dokonać. Mirosława Kareta nie chce przesadnie ułatwiać egzystencji swoim bohaterkom, nie przekona ich szczęśliwymi zbiegami okoliczności, ale traktuje z delikatnie wyczuwalną sympatią. Jej rola, jako autorki, polega też na przekonaniu czytelniczek, że w każdym, nawet niewesołym wydarzeniu kryje się szansa na lepszą przyszłość i poprawę bytu. Dwie młode dziewczyny przeżywają swoje przygody – zawodowe sukcesy i porażki, sercowe rozterki i wzloty oraz upadki w przyjaźni. Ale swoje pięć minut ma tu też mama Kaśki, która właśnie odnalazła swoje miejsce na ziemi i pokazuje, że nigdy nie wolno tracić nadziei.
„Raj od kuchni” to powieść rozrywkowa z dość gęstą narracją. Autorka nie trywializuje – ani w akcji, ani w samym stylu prowadzenia opowieści. Zależy jej na tym, żeby historia wypadła naturalnie, chociaż niekiedy bohaterowie posługują się zbyt literackim językiem (zbyt literackim to akurat mało trafne określenie, ich dialogi stoją jednak o oczko wyżej niż zwykłe kolokwialne wymiany myśli i to „oczko” daje już wyczuwalną w odbiorze różnicę) – szczególnie natomiast widać tę literackość w listach, jakie piszą do siebie bohaterki. Przebywając w zamkniętym gronie, związane pokrewieństwem, nie potrafią w pisanych do siebie wiadomościach przełamać dystansu, jakby były skrępowane gorsetem niemodnych przyzwyczajeń językowych. Mirosława Kareta uzyskuje tym samym pewną archaiczność w swojej opowieści – łagodną, niezakłócającą utworu, za to dobrze zgraną z charakterem i zasadami, które prezentuje Sylwia. Dzięki temu – nienachalnemu przecież – rytmowi Kareta zjedna sobie młodsze i starsze odbiorczynie, a przy okazji odróżni się nieco od topowych autorek.
To ciekawy literacki eksperyment (chociaż przypuszczam, że zupełnie niezamierzony): opieranie się na stereotypach i obowiązkowych punktach rozwoju lekkiego czytadła nie daje płaskiej całości, za sprawą przyjemnej realizacji pomysłu. Z tych samych składników wiele autorek mogłoby przyrządzić powieść banalną – Kareta ustrzegła się tego, potrafi nawet zainteresować obyczajową akcją. W „Raju od kuchni” nie obiecuje rajskich wygód i cudownych rozwiązań. Sardynia przynosi swoje zmartwienia, a od przytłaczającej czasem codzienności nie da się uciec. Powieść ma jednak w sobie coś magnetycznego.
Życiowe drogi
O tym, że życie w optymistycznych powieściach obyczajowych nie przypomina zwykłej prawdziwej egzystencji Mirosława Kareta dobrze wie. Podobnie zresztą zdaje sobie sprawę z przewidywalności tytułów spod znaku toskanianów – i stara się nie postępować według rządzących nimi reguł. W „Raju od kuchni” przygotowuje mieszankę realizmu i optymizmu, kulturę włoską wykorzystując – w pewnych elementach – jako pretekst do szkicowania historii, w której zdarzyć się może wszystko. Zabezpieczenie przed tragediami – słynny parasol ochronny nad bohaterami – istnieje i tutaj, lecz autorka pozwala sobie na sterowanie działaniami postaci oraz ingerencjami losu bez zahamowań.
Wysyła w „Raju od kuchni” do pracy na Sardynii dwie dziewczyny tuż po maturze. Sylwia i Kaśka to kuzynki, które wakacyjną przerwę mają spędzić wprawdzie w pięknym otoczeniu, ale – nie ulgowo. Trzpiotowatej Kaśce niespecjalnie odpowiada zastępowanie matki w opiece nad pewną staruszką. Sylwia marzy o studiowaniu italianistyki i nawet humorzasta zwierzchniczka nie popsuje jej nastroju. Sylwia nie jest przebojową i pewną siebie dziewczyną, a codzienne rozterki przeszkadzają jej uwierzyć w siebie. Jednak przełom powinien się w końcu dokonać. Mirosława Kareta nie chce przesadnie ułatwiać egzystencji swoim bohaterkom, nie przekona ich szczęśliwymi zbiegami okoliczności, ale traktuje z delikatnie wyczuwalną sympatią. Jej rola, jako autorki, polega też na przekonaniu czytelniczek, że w każdym, nawet niewesołym wydarzeniu kryje się szansa na lepszą przyszłość i poprawę bytu. Dwie młode dziewczyny przeżywają swoje przygody – zawodowe sukcesy i porażki, sercowe rozterki i wzloty oraz upadki w przyjaźni. Ale swoje pięć minut ma tu też mama Kaśki, która właśnie odnalazła swoje miejsce na ziemi i pokazuje, że nigdy nie wolno tracić nadziei.
„Raj od kuchni” to powieść rozrywkowa z dość gęstą narracją. Autorka nie trywializuje – ani w akcji, ani w samym stylu prowadzenia opowieści. Zależy jej na tym, żeby historia wypadła naturalnie, chociaż niekiedy bohaterowie posługują się zbyt literackim językiem (zbyt literackim to akurat mało trafne określenie, ich dialogi stoją jednak o oczko wyżej niż zwykłe kolokwialne wymiany myśli i to „oczko” daje już wyczuwalną w odbiorze różnicę) – szczególnie natomiast widać tę literackość w listach, jakie piszą do siebie bohaterki. Przebywając w zamkniętym gronie, związane pokrewieństwem, nie potrafią w pisanych do siebie wiadomościach przełamać dystansu, jakby były skrępowane gorsetem niemodnych przyzwyczajeń językowych. Mirosława Kareta uzyskuje tym samym pewną archaiczność w swojej opowieści – łagodną, niezakłócającą utworu, za to dobrze zgraną z charakterem i zasadami, które prezentuje Sylwia. Dzięki temu – nienachalnemu przecież – rytmowi Kareta zjedna sobie młodsze i starsze odbiorczynie, a przy okazji odróżni się nieco od topowych autorek.
To ciekawy literacki eksperyment (chociaż przypuszczam, że zupełnie niezamierzony): opieranie się na stereotypach i obowiązkowych punktach rozwoju lekkiego czytadła nie daje płaskiej całości, za sprawą przyjemnej realizacji pomysłu. Z tych samych składników wiele autorek mogłoby przyrządzić powieść banalną – Kareta ustrzegła się tego, potrafi nawet zainteresować obyczajową akcją. W „Raju od kuchni” nie obiecuje rajskich wygód i cudownych rozwiązań. Sardynia przynosi swoje zmartwienia, a od przytłaczającej czasem codzienności nie da się uciec. Powieść ma jednak w sobie coś magnetycznego.
sobota, 21 lipca 2012
Maja Kotarska: Ostrożnie z marzeniami
Prószyński i S-ka, Warszawa 2012.
Spadek szczęścia?
Co się stanie, kiedy motywy z obyczajowego kryminału w stylu dawnej Joanny Chmielewskiej sprowadzi się do przemyśleń jednej tylko postaci i rozrzedzi, przenosząc do typowo obyczajowej powieści? Wyjdzie sympatyczne i dynamiczne czytadło w rodzaju „Ostrożnie z marzeniami” Mai Kotarskiej. Akcja została tu wprawdzie zawężona do wojny między dwiema bohaterkami, ale już odmienne potraktowanie motywu własnego domu z dala od zgiełku wielkiego miasta zasługuje na uwagę. Kotarska nie komplikuje sobie przesadnie zadania, ograniczając optykę do skłóconych ze sobą pań, resztę postaci spycha na daleki plan – ale potrafi odpowiednio budować napięcie tak, by dostarczyć czytelniczkom rozrywki. I nawet fakt, że przedstawiciele tajemniczego gangu nie są zbyt przerażający, można zinterpretować na korzyść autorki, dla której dużo ważniejsze są rozgrywki psychologiczne między kobietami, z tego też względu zagrożenia w powieści przypominają te z „Szatana z siódmej klasy”, ale przecież Maja Kotarska realistycznego kryminału nie ma zamiaru tworzyć.
Autorka ogrywa krzepnący już w literaturze rozrywkowej motyw sprytnej i pomysłowej staruszki, wykorzystującej stereotyp zniedołężniałej babci. Sabina z wiekiem nie złagodniała, a teraz zamierza prowadzić wojnę podjazdową z nową współwłaścicielką domu, spadkobierczynią znienawidzonego zięcia. Agnieszka z kolei, przyjmując spadek po nielubianym krewnym, nie spodziewała się takiej wrogości ze strony starszej pani. Sabina jest przebiegła: potrafi skutecznie zatruwać codzienną egzystencję sąsiadce, przy świadkach natomiast udawać niewinną i z niewiadomych powodów oczernianą starowinkę. Nie ma za to zdolności prawdziwych przestępców i co pewien czas popełnia rozmaite błędy. Walka obu pań trwa i nie kończy się nawet w momencie, gdy Agnieszka wpada w prawdziwe tarapaty.
Maja Kotarska nie atakuje czytelniczek dowcipem na każdym kroku, chociaż trudno nie wyczuć jego śladów choćby w postawie bardziej złośliwej z bohaterek. Jednak humor czai się w podskórnej warstwie narracji, a nawet w samym pomyśle na książkę – autorka przecież jawnie występuje przeciw trendowi w literaturze rozrywkowej, według którego zamieszkanie w domu za miastem ma położyć kres wszelkim kłopotom postaci i stać się obietnicą lepszego życia. Kotarska śmieje się z tej naiwności pisarek i bohaterek, bo u niej problemy dopiero się zaczynają – i coraz bardziej narastają. Wiadomo, jakimi prawami rządzą się pogodne obyczajówki – ale w tej powieści najpierw bohaterka będzie musiała sporo wycierpieć. Inna rzecz, że te cierpienia – jak wizerunek gangu – są jakoś ocieplane przez realizację opowieści, więc nie przygnębią czytelniczek. Zwłaszcza że tocząca się cały czas wojna pań przybiera wciąż komiczne wymiary.
Mam wrażenie, że Maja Kotarska szuka swojego pomysłu na obyczajówkę. Odchodzi od schematu idealnej miłości, zrywa z modami, zakłóca prawdopodobieństwo akcji przez odważne rozwiązania. Całość jeszcze trochę rozcieńcza, żeby nie zmęczyć lekturą spragnionych rozrywki odbiorczyń – w efekcie uzyskuje powieść szybką i rozrywkową, trochę na marginesie bez przerwy realizowanych scenariuszy. Ironia skrywana pod pogodą ducha uprzyjemnia historię. Kotarska nie rozczula się nad swoją bohaterką, ale też oszczędza jej prawdziwych ciosów. Dostarcza zatem paniom przyjemnego czytadła, w którym pobrzmiewa odrobina refleksji nad skutkami oceniania ludzi po pozorach: w końcu Sabina nie jest demoniczną staruszką rodem z horrorów, prezentuje po prostu pewien, wcale nie tak rzadko spotykany, rodzaj charakteru. I w tym – poza lekkością – tkwi siła powieści „Ostrożnie z marzeniami”.
Spadek szczęścia?
Co się stanie, kiedy motywy z obyczajowego kryminału w stylu dawnej Joanny Chmielewskiej sprowadzi się do przemyśleń jednej tylko postaci i rozrzedzi, przenosząc do typowo obyczajowej powieści? Wyjdzie sympatyczne i dynamiczne czytadło w rodzaju „Ostrożnie z marzeniami” Mai Kotarskiej. Akcja została tu wprawdzie zawężona do wojny między dwiema bohaterkami, ale już odmienne potraktowanie motywu własnego domu z dala od zgiełku wielkiego miasta zasługuje na uwagę. Kotarska nie komplikuje sobie przesadnie zadania, ograniczając optykę do skłóconych ze sobą pań, resztę postaci spycha na daleki plan – ale potrafi odpowiednio budować napięcie tak, by dostarczyć czytelniczkom rozrywki. I nawet fakt, że przedstawiciele tajemniczego gangu nie są zbyt przerażający, można zinterpretować na korzyść autorki, dla której dużo ważniejsze są rozgrywki psychologiczne między kobietami, z tego też względu zagrożenia w powieści przypominają te z „Szatana z siódmej klasy”, ale przecież Maja Kotarska realistycznego kryminału nie ma zamiaru tworzyć.
Autorka ogrywa krzepnący już w literaturze rozrywkowej motyw sprytnej i pomysłowej staruszki, wykorzystującej stereotyp zniedołężniałej babci. Sabina z wiekiem nie złagodniała, a teraz zamierza prowadzić wojnę podjazdową z nową współwłaścicielką domu, spadkobierczynią znienawidzonego zięcia. Agnieszka z kolei, przyjmując spadek po nielubianym krewnym, nie spodziewała się takiej wrogości ze strony starszej pani. Sabina jest przebiegła: potrafi skutecznie zatruwać codzienną egzystencję sąsiadce, przy świadkach natomiast udawać niewinną i z niewiadomych powodów oczernianą starowinkę. Nie ma za to zdolności prawdziwych przestępców i co pewien czas popełnia rozmaite błędy. Walka obu pań trwa i nie kończy się nawet w momencie, gdy Agnieszka wpada w prawdziwe tarapaty.
Maja Kotarska nie atakuje czytelniczek dowcipem na każdym kroku, chociaż trudno nie wyczuć jego śladów choćby w postawie bardziej złośliwej z bohaterek. Jednak humor czai się w podskórnej warstwie narracji, a nawet w samym pomyśle na książkę – autorka przecież jawnie występuje przeciw trendowi w literaturze rozrywkowej, według którego zamieszkanie w domu za miastem ma położyć kres wszelkim kłopotom postaci i stać się obietnicą lepszego życia. Kotarska śmieje się z tej naiwności pisarek i bohaterek, bo u niej problemy dopiero się zaczynają – i coraz bardziej narastają. Wiadomo, jakimi prawami rządzą się pogodne obyczajówki – ale w tej powieści najpierw bohaterka będzie musiała sporo wycierpieć. Inna rzecz, że te cierpienia – jak wizerunek gangu – są jakoś ocieplane przez realizację opowieści, więc nie przygnębią czytelniczek. Zwłaszcza że tocząca się cały czas wojna pań przybiera wciąż komiczne wymiary.
Mam wrażenie, że Maja Kotarska szuka swojego pomysłu na obyczajówkę. Odchodzi od schematu idealnej miłości, zrywa z modami, zakłóca prawdopodobieństwo akcji przez odważne rozwiązania. Całość jeszcze trochę rozcieńcza, żeby nie zmęczyć lekturą spragnionych rozrywki odbiorczyń – w efekcie uzyskuje powieść szybką i rozrywkową, trochę na marginesie bez przerwy realizowanych scenariuszy. Ironia skrywana pod pogodą ducha uprzyjemnia historię. Kotarska nie rozczula się nad swoją bohaterką, ale też oszczędza jej prawdziwych ciosów. Dostarcza zatem paniom przyjemnego czytadła, w którym pobrzmiewa odrobina refleksji nad skutkami oceniania ludzi po pozorach: w końcu Sabina nie jest demoniczną staruszką rodem z horrorów, prezentuje po prostu pewien, wcale nie tak rzadko spotykany, rodzaj charakteru. I w tym – poza lekkością – tkwi siła powieści „Ostrożnie z marzeniami”.
piątek, 20 lipca 2012
Ralf Butschkow: Mam przyjaciela pszczelarza
Media Rodzina, Poznań 2012.
O miodzie
Dzisiaj pszczelarz dla wielu maluchów jest już zawodem niemal egzotycznym Pora zatem przypomnieć, jakie są jego zadania, a przy okazji i opowiedzieć dzieciom, jak powstaje miód. Wziął się za to Ralf Butschkow, jeden z autorów serii Mądra Mysz. W „Mam przyjaciela pszczelarza” tłumaczy on kilkulatkom, na czym polega praca w pasiece. Sympatyczny pszczelarz Karol pozwala swojej małej przyjaciółce, Lenie, pomagać w przygotowywaniu słoików z miodem na uliczny festyn. Karol opowiada dziewczynce, jak zachowują się pszczoły, potem prowadzi ją do pasieki i umożliwia obserwowanie i zrozumienie tajników zawodu. Karol dokładnie nazywa kolejne sprzęty, tak, by dzieci nie miały kłopotu z nauczeniem się pojęć i znaczenia kolejnych przedmiotów w pracy pszczelarza.
Lena może emocjonować się poznawaniem sekretów zawodu – po pierwsze ze względu na jego egzotykę w dzisiejszym świecie, po drugie – dzięki bezpośredniemu uczestniczeniu w kolejnych zadaniach. Lena samodzielnie zdejmuje wosk z ramki z plastrem miodu, a potem może przeprowadzić „kontrolę jakości” i spróbować produktu uzyskanego przez Karola. W dodatku w specjalnym stroju może podejść do ula i z bliska przyjrzeć się, jak Karol postępuje z pszczołami. Ralf Butschkow zatem sięga nie tylko po delikatny dowcip, ale i po żywe emocje, które uprzyjemnią lekturę edukacyjną. Historyjka zyskuje w ten sposób drugie dno – poza dostarczaniem wiadomości, przynosi też dawkę wrażeń i rozbudza ciekawość maluchów.
Ralf Butschkow w serii sprawdza się także jako ilustrator – w „Mam przyjaciela pszczelarza” także występuje w tej roli. Jego rysunki są komiksowe, a przy tym proste, lekko humorystyczne, chociaż z nakierowaniem na realizm. To, co spodoba się w nich dzieciom, to na pewno uśmiechnięte twarze bohaterów, a przy okazji i dalszoplanowe detale, które przyjemnie odkrywać na obrazkach. Poza podstawowym tematem na barwnych ilustracjach dzieje się sporo – więc po zakończeniu lektury można będzie wrócić do oglądania szczegółów. Warto zresztą dokładnie przyglądać się rysunkom, bo tomik – jak wiele w serii – kończy się specjalnym przypomnieniem dla małych odbiorców. Da się je bez trudu zamienić w zadanie dla maluchów – polecając im, by spróbowały znaleźć w książeczce narysowane na końcu przedmioty.
Seria Mądra Mysz włączona została do akcji „Cała Polska czyta dzieciom”, a poza tym zyskała nową lakierowaną okładkę – bardziej pasującą do jakości historyjek. Książeczki mają tu zawsze kilkanaście kartek, jednak nie objętość liczy się w nich najbardziej, a treść – tej natomiast nie można nic zarzucić. Pozory fabularności to ukłon w stronę małych czytelników, by ci nie zanudzili się podawanymi na sucho informacjami. W tym samym celu autorzy nasycają kolejne opowiastki przeżyciami dzieci biorących udział w edukacyjnych miniprezentacjach. Odbiorcy mogą na równi z małymi bohaterami uczestniczyć w pokazach i chłonąć wiedzę niejako na marginesie przygody odkrywcy.
Tomik „Mam przyjaciela pszczelarza” odwołuje się do zawodu, który praktycznie nie istnieje w stereotypach, coraz rzadziej trafia do bajek i historii atrakcyjnych dla maluchów, nie funkcjonuje zatem praktycznie w wyobraźni dzieci. Jest więc bardzo potrzebny, by uświadomić maluchom, że miód nie bierze się z hipermarketów, a i – żeby zaproponować alternatywę dla opowieści o najbardziej popularnych zawodach, pracach i zajęciach. Tę książeczkę powinno się podsunąć kilkulatkom, by czerpały z niej wiedzę o świecie.
O miodzie
Dzisiaj pszczelarz dla wielu maluchów jest już zawodem niemal egzotycznym Pora zatem przypomnieć, jakie są jego zadania, a przy okazji i opowiedzieć dzieciom, jak powstaje miód. Wziął się za to Ralf Butschkow, jeden z autorów serii Mądra Mysz. W „Mam przyjaciela pszczelarza” tłumaczy on kilkulatkom, na czym polega praca w pasiece. Sympatyczny pszczelarz Karol pozwala swojej małej przyjaciółce, Lenie, pomagać w przygotowywaniu słoików z miodem na uliczny festyn. Karol opowiada dziewczynce, jak zachowują się pszczoły, potem prowadzi ją do pasieki i umożliwia obserwowanie i zrozumienie tajników zawodu. Karol dokładnie nazywa kolejne sprzęty, tak, by dzieci nie miały kłopotu z nauczeniem się pojęć i znaczenia kolejnych przedmiotów w pracy pszczelarza.
Lena może emocjonować się poznawaniem sekretów zawodu – po pierwsze ze względu na jego egzotykę w dzisiejszym świecie, po drugie – dzięki bezpośredniemu uczestniczeniu w kolejnych zadaniach. Lena samodzielnie zdejmuje wosk z ramki z plastrem miodu, a potem może przeprowadzić „kontrolę jakości” i spróbować produktu uzyskanego przez Karola. W dodatku w specjalnym stroju może podejść do ula i z bliska przyjrzeć się, jak Karol postępuje z pszczołami. Ralf Butschkow zatem sięga nie tylko po delikatny dowcip, ale i po żywe emocje, które uprzyjemnią lekturę edukacyjną. Historyjka zyskuje w ten sposób drugie dno – poza dostarczaniem wiadomości, przynosi też dawkę wrażeń i rozbudza ciekawość maluchów.
Ralf Butschkow w serii sprawdza się także jako ilustrator – w „Mam przyjaciela pszczelarza” także występuje w tej roli. Jego rysunki są komiksowe, a przy tym proste, lekko humorystyczne, chociaż z nakierowaniem na realizm. To, co spodoba się w nich dzieciom, to na pewno uśmiechnięte twarze bohaterów, a przy okazji i dalszoplanowe detale, które przyjemnie odkrywać na obrazkach. Poza podstawowym tematem na barwnych ilustracjach dzieje się sporo – więc po zakończeniu lektury można będzie wrócić do oglądania szczegółów. Warto zresztą dokładnie przyglądać się rysunkom, bo tomik – jak wiele w serii – kończy się specjalnym przypomnieniem dla małych odbiorców. Da się je bez trudu zamienić w zadanie dla maluchów – polecając im, by spróbowały znaleźć w książeczce narysowane na końcu przedmioty.
Seria Mądra Mysz włączona została do akcji „Cała Polska czyta dzieciom”, a poza tym zyskała nową lakierowaną okładkę – bardziej pasującą do jakości historyjek. Książeczki mają tu zawsze kilkanaście kartek, jednak nie objętość liczy się w nich najbardziej, a treść – tej natomiast nie można nic zarzucić. Pozory fabularności to ukłon w stronę małych czytelników, by ci nie zanudzili się podawanymi na sucho informacjami. W tym samym celu autorzy nasycają kolejne opowiastki przeżyciami dzieci biorących udział w edukacyjnych miniprezentacjach. Odbiorcy mogą na równi z małymi bohaterami uczestniczyć w pokazach i chłonąć wiedzę niejako na marginesie przygody odkrywcy.
Tomik „Mam przyjaciela pszczelarza” odwołuje się do zawodu, który praktycznie nie istnieje w stereotypach, coraz rzadziej trafia do bajek i historii atrakcyjnych dla maluchów, nie funkcjonuje zatem praktycznie w wyobraźni dzieci. Jest więc bardzo potrzebny, by uświadomić maluchom, że miód nie bierze się z hipermarketów, a i – żeby zaproponować alternatywę dla opowieści o najbardziej popularnych zawodach, pracach i zajęciach. Tę książeczkę powinno się podsunąć kilkulatkom, by czerpały z niej wiedzę o świecie.
czwartek, 19 lipca 2012
Marta Owczarek, Bartek Skowroński: Byle dalej. W 888 dni dookoła świata
Świat Książki, Warszawa 2012.
Być wszędzie
Coraz więcej młodych i odważnych pakuje plecaki i wyrusza w drogę – już nie po to, by rzucać wyzwanie wakacyjnej turystyce, i nie po to, by zwiedzić mało znany zakątek świata – ale by cały świat podbijać, testować życie włóczęgi i zasmakować prawdziwej wolności. Coraz więcej takich wędrowców zabiera się potem a spisywanie wrażeń z podróży i tak powstają mniej lub bardziej udane relacje z wypraw. Tom „Byle dalej” zalicza się do tych lepszych publikacji: prowadzona z humorem i całkowicie skoncentrowana wokół perypetii podróżniczych opowieść kipi od energii, radości i swobody – nie mają autorzy zadęcia odkrywców czy wielkich podróżników, są zwyczajni, swojscy i ciekawi świata, spragnieni wrażeń, a przy tym sympatyczni, co też znajduje odzwierciedlenie w narracji.
Marta Owczarek i Bartek Skowroński postanawiają wyruszyć w podróż dookoła świata – podróż tak długą, na jak długą wystarczy im oszczędności. Z dala od turystycznych szlaków, za to blisko zwyczajnego życia na innych kontynentach. Ustalają termin wyjazdu i… na ponad dwa lata wyruszają w nieznane. W swojej wyprawie omijają tylko Afrykę. Podróżują z pomysłem – by zaoszczędzić czas i pieniądze, kupują czasem charakterystyczne w danych kulturach środki transportu i nimi przemierzają część trasy, by na końcu odsprzedać je innym amatorom nietypowego zwiedzania świata. Na trasie spotykają kolejnych wędrowców, a czasem na innych kontynentach umawiają się z przyjaciółmi z Polski lub… z rodzicami. Lubią próbować lokalnych przysmaków i rozmawiać z tubylcami. Kiedy mają ochotę, pozwalają sobie na wakacje od wakacji i na kilka dni zwalniają tempo. Zdarzają się również wypadki – ale czy złamana noga może pokrzyżować plany tym, którzy chcą podbić świat?
W „Byle dalej” cechą charakterystyczną są dobrze wyważone proporcje między opisywaniem innych kultur i własnych przeżyć. Nie ma tu ani zachłystywania się wolnością czy szansą na przeżycie prawdziwej przygody, ani nadmiernego wywnętrzania się, ani też chęci edukowania odbiorców (autorzy nie wrzucają do książki encyklopedycznych wiadomości, nie muszą nimi wypełniać stron – za to wybierają ciekawostki i je prezentują czytelnikom). Koncentruje się Marta Owczarek jako narratorka – na doznaniach i doświadczeniach podróżującej pary, z rzadka przypominając o łączących autorów relacjach.
„Byle dalej” to przede wszystkim publikacja traktująca o pomyśle na podróżowanie. Marta Owczarek i Bartek Skowroński opowiadają o tym, jakie decyzje podejmowali podczas wyprawy, jak radzili sobie ze zwykłymi problemami i wynikającymi z różnic kulturowych sprawami, z nie zawsze dobrą pogodą czy głodem. Dla kontrastu kilka razy pokazują tłumy na turystycznych szlakach, pazerność mieszkańców i kradzieże – plagi nastawionych na turystykę miejsc. Od takich rejonów autorzy błyskawicznie uciekają – chociaż i im zdarzają się przykre przygody. Marta Owczarek nie chce opisywać niemiłych chwil: spory kwituje krótkimi wzmiankami wzbogaconymi o usprawiedliwienie, prezentuje własne poglądy na nowe kulturowe zjawiska – znacznie częściej jednak odwołuje się do radości podróżowania, a z czasem i do zwyczajności takiego stanu rzeczy. Pokazuje, jak zawęża się świat, w którym w każdym momencie można się skontaktować – lub spotkać – z bliskimi, a jednocześnie zdaje sobie sprawę z tego, że nie wystarczyłoby życia na zwiedzanie i zobaczenie wszystkiego, co zobaczyć warto. Sporo miejsca poświęca zdobywaniu potrzebnych dokumentów i działaniu urzędów w różnych krajach. Uzyskuje w ten sposób ciekawy obraz włóczęgi: nigdy dzikiej i naprawdę wolnej, zawsze uzależnionej od cywilizacyjnych ustaleń.
Oczywiście w tomie mnóstwo jest zdjęć, które składają się na rodzaj fotoreportażu, kolorowej relacji z podróży. Dzięki nim można choć trochę wczuć się w przeżycia autorów – a nawet pozazdrościć im przygody. „Byle dalej” to historia ciekawa i napisana z wprawą – nie zmęczy nikogo, podsunąć za to może pomysł na zwiedzanie świata.
Być wszędzie
Coraz więcej młodych i odważnych pakuje plecaki i wyrusza w drogę – już nie po to, by rzucać wyzwanie wakacyjnej turystyce, i nie po to, by zwiedzić mało znany zakątek świata – ale by cały świat podbijać, testować życie włóczęgi i zasmakować prawdziwej wolności. Coraz więcej takich wędrowców zabiera się potem a spisywanie wrażeń z podróży i tak powstają mniej lub bardziej udane relacje z wypraw. Tom „Byle dalej” zalicza się do tych lepszych publikacji: prowadzona z humorem i całkowicie skoncentrowana wokół perypetii podróżniczych opowieść kipi od energii, radości i swobody – nie mają autorzy zadęcia odkrywców czy wielkich podróżników, są zwyczajni, swojscy i ciekawi świata, spragnieni wrażeń, a przy tym sympatyczni, co też znajduje odzwierciedlenie w narracji.
Marta Owczarek i Bartek Skowroński postanawiają wyruszyć w podróż dookoła świata – podróż tak długą, na jak długą wystarczy im oszczędności. Z dala od turystycznych szlaków, za to blisko zwyczajnego życia na innych kontynentach. Ustalają termin wyjazdu i… na ponad dwa lata wyruszają w nieznane. W swojej wyprawie omijają tylko Afrykę. Podróżują z pomysłem – by zaoszczędzić czas i pieniądze, kupują czasem charakterystyczne w danych kulturach środki transportu i nimi przemierzają część trasy, by na końcu odsprzedać je innym amatorom nietypowego zwiedzania świata. Na trasie spotykają kolejnych wędrowców, a czasem na innych kontynentach umawiają się z przyjaciółmi z Polski lub… z rodzicami. Lubią próbować lokalnych przysmaków i rozmawiać z tubylcami. Kiedy mają ochotę, pozwalają sobie na wakacje od wakacji i na kilka dni zwalniają tempo. Zdarzają się również wypadki – ale czy złamana noga może pokrzyżować plany tym, którzy chcą podbić świat?
W „Byle dalej” cechą charakterystyczną są dobrze wyważone proporcje między opisywaniem innych kultur i własnych przeżyć. Nie ma tu ani zachłystywania się wolnością czy szansą na przeżycie prawdziwej przygody, ani nadmiernego wywnętrzania się, ani też chęci edukowania odbiorców (autorzy nie wrzucają do książki encyklopedycznych wiadomości, nie muszą nimi wypełniać stron – za to wybierają ciekawostki i je prezentują czytelnikom). Koncentruje się Marta Owczarek jako narratorka – na doznaniach i doświadczeniach podróżującej pary, z rzadka przypominając o łączących autorów relacjach.
„Byle dalej” to przede wszystkim publikacja traktująca o pomyśle na podróżowanie. Marta Owczarek i Bartek Skowroński opowiadają o tym, jakie decyzje podejmowali podczas wyprawy, jak radzili sobie ze zwykłymi problemami i wynikającymi z różnic kulturowych sprawami, z nie zawsze dobrą pogodą czy głodem. Dla kontrastu kilka razy pokazują tłumy na turystycznych szlakach, pazerność mieszkańców i kradzieże – plagi nastawionych na turystykę miejsc. Od takich rejonów autorzy błyskawicznie uciekają – chociaż i im zdarzają się przykre przygody. Marta Owczarek nie chce opisywać niemiłych chwil: spory kwituje krótkimi wzmiankami wzbogaconymi o usprawiedliwienie, prezentuje własne poglądy na nowe kulturowe zjawiska – znacznie częściej jednak odwołuje się do radości podróżowania, a z czasem i do zwyczajności takiego stanu rzeczy. Pokazuje, jak zawęża się świat, w którym w każdym momencie można się skontaktować – lub spotkać – z bliskimi, a jednocześnie zdaje sobie sprawę z tego, że nie wystarczyłoby życia na zwiedzanie i zobaczenie wszystkiego, co zobaczyć warto. Sporo miejsca poświęca zdobywaniu potrzebnych dokumentów i działaniu urzędów w różnych krajach. Uzyskuje w ten sposób ciekawy obraz włóczęgi: nigdy dzikiej i naprawdę wolnej, zawsze uzależnionej od cywilizacyjnych ustaleń.
Oczywiście w tomie mnóstwo jest zdjęć, które składają się na rodzaj fotoreportażu, kolorowej relacji z podróży. Dzięki nim można choć trochę wczuć się w przeżycia autorów – a nawet pozazdrościć im przygody. „Byle dalej” to historia ciekawa i napisana z wprawą – nie zmęczy nikogo, podsunąć za to może pomysł na zwiedzanie świata.
środa, 18 lipca 2012
Penelope Bush: Czas Alicji
Akapit Press, Łódź 2012.
Świat alternatywny
Przeważnie bohaterki (nie tylko młodzieżowych) powieści marzą o tym, by móc cofnąć cza i naprawić dawne błędy. Nie zastanawiają się nad konsekwencjami swoich czynów, dopiero ich widoczne skutki prowadzą do opamiętania (a czasem do eskalacji konfliktów, bo nastolatki nie są zbyt skłonne do zastanawiania się nad słusznością własnego postępowania). Alice jednak otrzymuje od losu drugą szansę. Najpierw rujnuje swoje życie w dość typowy dla tego wieku sposób, potem przenosi się w czasie – do ciała o siedem lat młodszego, jednak bogatego w dotychczasowe doświadczenia. Teraz może dokonać innych wyborów.
Motyw przenoszenia się w czasie trafia niekiedy do powieści obyczajowych dla młodzieży – jednak nigdy w tak radykalnym kształcie. Kiedy Alice rozpoczyna swoją wędrówkę do przeszłości, nie ma praktycznie szansy powrotu – alternatywny świat zdominuje jej doświadczenia. To rozwiązanie ma swoje zalety, ale ma też i wady. Do niewątpliwych zalet należy pokazanie odbiorczyniom, jak mogą wpływać na swoje życie i relacje z innymi: Alice, jak wiele nastolatek, sprawia problemy wychowawcze. Jest bardzo opryskliwa i samolubna, lecz nie zauważa własnych wad, skoncentrowana na swojej rzekomej wartości. Sprawia przykrość rodzinie i przyjaciółkom, a wciąż czuje się pokrzywdzona. Nie podejmuje z nikim dialogu, a to sprawia, że konflikty narastają i nawarstwiają się. I to wada w pomyśle na fabułę: kiedy już zatruwające egzystencję i humor sprawy osiągną apogeum, bohaterka zamiast podjąć jakiekolwiek działanie, zyskuje drugą szansę. Czytelniczki zatem nie poznają scenariusza wyjścia z kłopotów, a jedynie długofalowy plan, z którego same będą musiały wyciągnąć wnioski. Może im to oczywiście wyjść na dobre pod warunkiem, że nie będzie na to za późno. Części jednak przydałyby się zapewne wskazówki, jak naprawić to, co się zepsuło, bez konieczności cofania czasu. Jest coś jeszcze: odbiorczynie mogłyby być ciekawe, jak z życiowymi przecież wyzwaniami poradzi sobie sama autorka – tymczasem ta ucieka od gmatwaniny, jaką stworzyła.
Ale „Czas Alicji” w swojej warstwie realistycznej porusza wiele tematów, które przyciągną nastolatki. Pojawiają się tu spory w gronie najbliższych (skłóceni rodzice, rodzeństwo bez szans na porozumienie, ale i ciągłe kłótnie na linii dzieci-dorośli), wizja najpopularniejszej dziewczyny w szkole, która to dziewczyna czerpie satysfakcję z dręczenia innych, zamknięte grupy rówieśników, zauroczenia i niezręczności w próbach flirtowania – krótko mówiąc, świat młodzieży w pełnej krasie. I gdyby Penelope Bush nie zdecydowała się na radykalne i odważne kroki, fabuła jej tomu byłaby powtórzeniem scenariuszy z poppowieści. Niezwykłe rozwiązania i ukazanie świata alternatywnego to zatem dobry pomysł, by wyróżnić się na rynku literackim.
Pod względem językowym narracja jest tu naturalna. Prowadzi ją sama Alice, więc uzasadniona jest w tekście zarówno obecność kolokwializmów, jak i kolejnych wzburzeń. Do tego bohaterka czasami przemyca w swoich przemyśleniach informację, co by było, gdyby – jakby chciała pokazać, że doskonale rozumie problemy dorastających dziewczyn. Z Alice łatwo się będzie odbiorczyniom identyfikować, a przynajmniej – bez trudu ją czytelniczki zrozumieją. Tym większa szansa, że lekcja, której dziewczyna udziela mimochodem, na marginesie swoich doświadczeń, nie pójdzie na marne.
„Czas Alicji” to świetne czytadło dla dziewczyn – i odkrywcze ujęcie motywu grania czasem. Bez pouczania Penelope Bush osiągnie swój cel i przekona nastolatki, że czasem warto zrezygnować z samolubnych postaw.
Świat alternatywny
Przeważnie bohaterki (nie tylko młodzieżowych) powieści marzą o tym, by móc cofnąć cza i naprawić dawne błędy. Nie zastanawiają się nad konsekwencjami swoich czynów, dopiero ich widoczne skutki prowadzą do opamiętania (a czasem do eskalacji konfliktów, bo nastolatki nie są zbyt skłonne do zastanawiania się nad słusznością własnego postępowania). Alice jednak otrzymuje od losu drugą szansę. Najpierw rujnuje swoje życie w dość typowy dla tego wieku sposób, potem przenosi się w czasie – do ciała o siedem lat młodszego, jednak bogatego w dotychczasowe doświadczenia. Teraz może dokonać innych wyborów.
Motyw przenoszenia się w czasie trafia niekiedy do powieści obyczajowych dla młodzieży – jednak nigdy w tak radykalnym kształcie. Kiedy Alice rozpoczyna swoją wędrówkę do przeszłości, nie ma praktycznie szansy powrotu – alternatywny świat zdominuje jej doświadczenia. To rozwiązanie ma swoje zalety, ale ma też i wady. Do niewątpliwych zalet należy pokazanie odbiorczyniom, jak mogą wpływać na swoje życie i relacje z innymi: Alice, jak wiele nastolatek, sprawia problemy wychowawcze. Jest bardzo opryskliwa i samolubna, lecz nie zauważa własnych wad, skoncentrowana na swojej rzekomej wartości. Sprawia przykrość rodzinie i przyjaciółkom, a wciąż czuje się pokrzywdzona. Nie podejmuje z nikim dialogu, a to sprawia, że konflikty narastają i nawarstwiają się. I to wada w pomyśle na fabułę: kiedy już zatruwające egzystencję i humor sprawy osiągną apogeum, bohaterka zamiast podjąć jakiekolwiek działanie, zyskuje drugą szansę. Czytelniczki zatem nie poznają scenariusza wyjścia z kłopotów, a jedynie długofalowy plan, z którego same będą musiały wyciągnąć wnioski. Może im to oczywiście wyjść na dobre pod warunkiem, że nie będzie na to za późno. Części jednak przydałyby się zapewne wskazówki, jak naprawić to, co się zepsuło, bez konieczności cofania czasu. Jest coś jeszcze: odbiorczynie mogłyby być ciekawe, jak z życiowymi przecież wyzwaniami poradzi sobie sama autorka – tymczasem ta ucieka od gmatwaniny, jaką stworzyła.
Ale „Czas Alicji” w swojej warstwie realistycznej porusza wiele tematów, które przyciągną nastolatki. Pojawiają się tu spory w gronie najbliższych (skłóceni rodzice, rodzeństwo bez szans na porozumienie, ale i ciągłe kłótnie na linii dzieci-dorośli), wizja najpopularniejszej dziewczyny w szkole, która to dziewczyna czerpie satysfakcję z dręczenia innych, zamknięte grupy rówieśników, zauroczenia i niezręczności w próbach flirtowania – krótko mówiąc, świat młodzieży w pełnej krasie. I gdyby Penelope Bush nie zdecydowała się na radykalne i odważne kroki, fabuła jej tomu byłaby powtórzeniem scenariuszy z poppowieści. Niezwykłe rozwiązania i ukazanie świata alternatywnego to zatem dobry pomysł, by wyróżnić się na rynku literackim.
Pod względem językowym narracja jest tu naturalna. Prowadzi ją sama Alice, więc uzasadniona jest w tekście zarówno obecność kolokwializmów, jak i kolejnych wzburzeń. Do tego bohaterka czasami przemyca w swoich przemyśleniach informację, co by było, gdyby – jakby chciała pokazać, że doskonale rozumie problemy dorastających dziewczyn. Z Alice łatwo się będzie odbiorczyniom identyfikować, a przynajmniej – bez trudu ją czytelniczki zrozumieją. Tym większa szansa, że lekcja, której dziewczyna udziela mimochodem, na marginesie swoich doświadczeń, nie pójdzie na marne.
„Czas Alicji” to świetne czytadło dla dziewczyn – i odkrywcze ujęcie motywu grania czasem. Bez pouczania Penelope Bush osiągnie swój cel i przekona nastolatki, że czasem warto zrezygnować z samolubnych postaw.
wtorek, 17 lipca 2012
Grzegorz Kasdepke: Wielka księga uczuć
Nasza Księgarnia, Warszawa 2012.
Emocje i uczucia
Grzegorz Kasdepke połączył przyjemne z pożytecznym, czyli dobrą zabawę z wyjaśnianiem kwestii uczuć tak dobrze, że trzy jego książki – „Tylko bez całowania!”, „Kocha, lubi, szanuje” i „Horror! czyli skąd się biorą dzieci” znalazły się teraz w jednym tomie, zatytułowanym „Wielka księga uczuć” – a będącym świetną opowieścią o pani Miłce, mądrej przedszkolance, grupie przedszkolaków, teatralnym pajacyku i sferze emocji oraz wrażeń.
Pani Miłka jest młoda i nie trafiła do tej pracy przez przypadek. Przedszkolaki z kolei są rezolutne i czasem nawet bardzo sarkastyczne. Pajacyk to niby lalka – lecz kiedy trzeba, ożywa i bierze czynny udział w akcji. Jest jeszcze surowa ale dobra pani dyrektor czy pan Kuba, narzeczony przedszkolanki. Praktycznie każda postać zbudowana została na jednej cesze charakteru lub zachowania – bo Kasdepke nie ma miejsca na konstruowanie skomplikowanych osobowości. Wybiera bowiem bardzo krótkie i wyraziste obrazki – z tego schematu wyłamuje się tylko ostatnia historia.
Grzegorz Kasdepke chce mówić dzieciom o uczuciach i w związku z tym nie sili się na zagmatwane fabuły. Wybiera najprostszy z możliwych motyw: o uczuciach będzie z dziećmi rozmawiać pani Miłka. A że większość maluchów źle znosiłaby typowe pogadanki, przedszkolanka sięga po oryginalny pomysł – prowokuje dzieci i wyzwala w nich rozmaite stany emocjonalne. Bywa więc i gniewnie, i wesoło. Zdarza się, że wszyscy obrażają się na siebie lub są smutni, znudzeni czy zazdrośni. Pani Miłka mówi też o miłości czy nienawiści, więc przedszkolaki nudzić się nie będą – zwłaszcza że same często w kłótniach odwołują się do najsilniejszych uczuć. Kasdepke pozwala im zrozumieć kolejne zachowania, potrzeby i reakcje – dzięki obecności pomysłowej nauczycielki. A pani Miłka nie boi się nawet sytuacji trudnych, bo wszystko potrafi rozsądnie wyjaśnić. Wie, że z dziećmi trzeba rozmawiać i swoich przedszkolaków nie uważa za gorsze istoty.
Opowiadania zamieszczone w „Wielkiej księdze uczuć” są krótkie i proste w formie oraz akcji. Zwykle to raczej opisy dotyczące konkretnego zachowania lub odczucia, które dotyka większość bohaterów. Po humorystycznej migawce przychodzi czas na tłumaczenia. Opowiadania zamyka Kasdepke natomiast trzema dodanymi wskazówkami: skierowaną do dziecka quasi-definicją uczucia omawianego w tekście (z uwzględnieniem sytuacji prawdopodobnych, w których może ono zaistnieć; tu pojawiają się też wyliczenia typowych w takim wypadku wrażeń), porady dla dziecka oraz wskazówek dla rodziców. Kasdepke dąży do tego, by wszyscy nauczyli się wyrażać własne emocje (a przedtem też je poznawać i właściwie oceniać). Chce też włączyć do interpersonalnych relacji świadomość uczuć, by zminimalizować przykre konsekwencje sporów czy nieporozumień. Trafia też autor ze względu na dobitne potraktowanie tematu w zapotrzebowanie na rynku wydawniczym – chociaż o emocjach pośrednio traktuje mnóstwo opowiastek dla dzieci, Kasdepke wygra z nimi ze względu na nazywanie rzeczy po imieniu i wyizolowane z opowiadań porad. Owszem, wpada na ciekawe pomysły, chociaż czasami szkoda, że kolejne historie podporządkowuje tylko jednemu rozwiązaniu. Ale właśnie dzięki takiemu podejściu zyska sobie uznanie rodziców i nauczycieli, dla których mówienie o emocjach okazuje się często zbyt trudne. Pedagogiczny wydźwięk tomu złagodzą za to ilustracje Marcina Piwowarskiego, lekko baśniowe, lekko realistyczne, ujmujące świat z różnych perspektyw – i akcentujące uczucia w minach i zachowaniach małych bohaterów.
Emocje i uczucia
Grzegorz Kasdepke połączył przyjemne z pożytecznym, czyli dobrą zabawę z wyjaśnianiem kwestii uczuć tak dobrze, że trzy jego książki – „Tylko bez całowania!”, „Kocha, lubi, szanuje” i „Horror! czyli skąd się biorą dzieci” znalazły się teraz w jednym tomie, zatytułowanym „Wielka księga uczuć” – a będącym świetną opowieścią o pani Miłce, mądrej przedszkolance, grupie przedszkolaków, teatralnym pajacyku i sferze emocji oraz wrażeń.
Pani Miłka jest młoda i nie trafiła do tej pracy przez przypadek. Przedszkolaki z kolei są rezolutne i czasem nawet bardzo sarkastyczne. Pajacyk to niby lalka – lecz kiedy trzeba, ożywa i bierze czynny udział w akcji. Jest jeszcze surowa ale dobra pani dyrektor czy pan Kuba, narzeczony przedszkolanki. Praktycznie każda postać zbudowana została na jednej cesze charakteru lub zachowania – bo Kasdepke nie ma miejsca na konstruowanie skomplikowanych osobowości. Wybiera bowiem bardzo krótkie i wyraziste obrazki – z tego schematu wyłamuje się tylko ostatnia historia.
Grzegorz Kasdepke chce mówić dzieciom o uczuciach i w związku z tym nie sili się na zagmatwane fabuły. Wybiera najprostszy z możliwych motyw: o uczuciach będzie z dziećmi rozmawiać pani Miłka. A że większość maluchów źle znosiłaby typowe pogadanki, przedszkolanka sięga po oryginalny pomysł – prowokuje dzieci i wyzwala w nich rozmaite stany emocjonalne. Bywa więc i gniewnie, i wesoło. Zdarza się, że wszyscy obrażają się na siebie lub są smutni, znudzeni czy zazdrośni. Pani Miłka mówi też o miłości czy nienawiści, więc przedszkolaki nudzić się nie będą – zwłaszcza że same często w kłótniach odwołują się do najsilniejszych uczuć. Kasdepke pozwala im zrozumieć kolejne zachowania, potrzeby i reakcje – dzięki obecności pomysłowej nauczycielki. A pani Miłka nie boi się nawet sytuacji trudnych, bo wszystko potrafi rozsądnie wyjaśnić. Wie, że z dziećmi trzeba rozmawiać i swoich przedszkolaków nie uważa za gorsze istoty.
Opowiadania zamieszczone w „Wielkiej księdze uczuć” są krótkie i proste w formie oraz akcji. Zwykle to raczej opisy dotyczące konkretnego zachowania lub odczucia, które dotyka większość bohaterów. Po humorystycznej migawce przychodzi czas na tłumaczenia. Opowiadania zamyka Kasdepke natomiast trzema dodanymi wskazówkami: skierowaną do dziecka quasi-definicją uczucia omawianego w tekście (z uwzględnieniem sytuacji prawdopodobnych, w których może ono zaistnieć; tu pojawiają się też wyliczenia typowych w takim wypadku wrażeń), porady dla dziecka oraz wskazówek dla rodziców. Kasdepke dąży do tego, by wszyscy nauczyli się wyrażać własne emocje (a przedtem też je poznawać i właściwie oceniać). Chce też włączyć do interpersonalnych relacji świadomość uczuć, by zminimalizować przykre konsekwencje sporów czy nieporozumień. Trafia też autor ze względu na dobitne potraktowanie tematu w zapotrzebowanie na rynku wydawniczym – chociaż o emocjach pośrednio traktuje mnóstwo opowiastek dla dzieci, Kasdepke wygra z nimi ze względu na nazywanie rzeczy po imieniu i wyizolowane z opowiadań porad. Owszem, wpada na ciekawe pomysły, chociaż czasami szkoda, że kolejne historie podporządkowuje tylko jednemu rozwiązaniu. Ale właśnie dzięki takiemu podejściu zyska sobie uznanie rodziców i nauczycieli, dla których mówienie o emocjach okazuje się często zbyt trudne. Pedagogiczny wydźwięk tomu złagodzą za to ilustracje Marcina Piwowarskiego, lekko baśniowe, lekko realistyczne, ujmujące świat z różnych perspektyw – i akcentujące uczucia w minach i zachowaniach małych bohaterów.
poniedziałek, 16 lipca 2012
Teatr Gry i Ludzie: Takie sobie bajeczki
reżyseria: Michał Tramer
scenografia: dekoracje - Andrzej Goryczka
lalki - Elżbieta Żelezik, Michał Tramer
występują: Magda Tramer, Szymon Strużek, Michał Tramer
Teatr zwierząt
Zachwyca mnie to, co aktorzy teatru Gry i Ludzie potrafią zrobić z klasyką literatury. Za każdym razem przenoszą na scenę opowieści w inny sposób, za każdym razem imponują profesjonalizmem, reżyserią, scenografią i przygotowanymi lalkami. Tu nie oszukuje się dzieci prymitywną zabawą w teatr. Tu serwuje się maluchom dopracowane w najdrobniejszych szczegółach bajki i ożywia postacie w sposób, który pozwala bez trudu przenieść się do świata wyobraźni najlepszych twórców literatury czwartej.
„Takie sobie bajeczki” to kolejne przedstawienie, którego słowami „takie sobie” określić nie można, a bez odwoływania się do superlatyw się nie obejdzie. Ramowa konstrukcja umożliwia zmieszczenie w spektaklu trzech bajek. Troje poszukiwaczy skarbów (Magda Tramer, Szymon Strużek i Michał Tramer) znajduje na pustyni olbrzymią księgę ozdobioną inicjałami R. K. (subtelna aluzja do autora, Rudyarda Kiplinga). Otwarcie tej księgi jest równoznaczne z przeniesieniem się do świata bajek – tu wykorzystane zostały trzy fabułki – „Jak lampart dostał plam na skórze”, „Jak nosorożec nabawił się swojej skóry” i „Słoniątko” (czyli opowieść o tym, dlaczego słoń ma długi nos). Poszczególne historie oddzielane są wypisanymi w księdze ogromnymi tytułami (przy okazji: brawa za „skuter”, ładny to i absurdalny łącznik, a przy okazji i element scenicznej kreacji Strużka) i różną realizacją – ale przestrzeni wyobraźniowej ani na moment się tu nie opuszcza. Poszukiwacze skarbów pełnią role narratorów, ale krótko, bo już za moment przemienią się w animatorów lalek i znikną z oczu dzieciom, na pierwszym planie pozostawiając niezwykłych bohaterów, a za sobą – urzekającą a przecież prostą scenografię (autorstwa Andrzeja Goryczki). Nie ma w tej ostatniej wielkiej filozofii: przewracane karty otwartej księgi stanowią tło: odpowiednie malunki sugerują pustynię, spaloną słońcem Persję czy dżunglę, przed księgą pojawia się jeszcze tylko wielofunkcyjne podwyższenie, które pozwoli wyeksponować lalki a zasłonić aktorów. Operowanie światłem przenosi uwagę na samą księgę lub na to, co dzieje się przed nią (Piotr Sadlik nie przesadza z wykorzystywaniem świetlnych efektów, za to bardzo dyskretnie i z wyczuciem uzupełnia opowieść, widać to najlepiej w obrazie dżungli). Nastrój budowany jest głównie muzyką i obecnością lalek – bohaterów. Te zaś zapewniają przegląd możliwości, jakie daje profesjonalny teatr, stworzone przez Elżbietę Żelezik i Michała Tramera cieszą oko.
W bajce o lamparcie zwierzęta (oraz mieszkaniec Etiopii z dzidą) to marionetki. Aktorzy popisują się tu wspaniałymi umiejętnościami w zakresie animowania lalek: lampart, zebra czy żyrafa biegają, skubią trawę, prężą się do skoków i wyglądają jak żywe – przyjemnie oglądać tak wielką staranność w operowaniu lalkami. U nosorożca – a właściwie poszkodowanego w bajce Persa – dostrzec można pokrewieństwo ze Szwedzkim Kucharzem z Muppetów: mógłby Pers bez kompleksów zasilić grono lalek Hensona, rozbawiał do łez, chociaż szybko został przyćmiony przez wielkiego nosorożca, za którego musiało się przebrać dwoje aktorów. Osobliwy chód tego zwierza, strój kąpielowy czy scena z drapaniem służyły rozrywce maluchów – mnie spodobał się sposób zjedzenia placka. Zresztą od tych scenek trudno było oderwać oczy. Wreszcie w bajce o słoniątku pojawiły się lalki mimiczne. Pawian, Wąż i Krokodyl były wprost cudowne, ważka okazała się kolejnym humorystycznym majstersztykiem Gier i Ludzi. Żeby w pełni docenić maestrię i profesjonalizm aktorów, trzeba jednak dać się wciągnąć w opowieść. Uwierzyć w prawdziwość lalek nie jest trudno – choć pojawia się ich na scenie sporo, na każdą autorzy przedstawienia znaleźli osobny pomysł. Całość sprawia wrażenie egzotyczno-magiczne.
Teatr Gry i Ludzie zapewnia rozrywkę młodym widzom – także za sprawą interakcji, przedzierania się przez widownię czy zadawania publiczności pytań. Ale i starsi nie mogli się tu nudzić, wyłapując przeznaczone dla nich mrugnięcia okiem, niezrozumiałe z kolei dla maluchów. Dal dzieci przeznaczony był też ogólny morał o skarbie – bajki zyskały więc i pedagogiczny aspekt. Jednak najbardziej cenna była w nich możliwość prawdziwego przeżywania przygód w niezwykłej plastycznej oprawie. Tak powinno się przenosić na scenę Kiplinga.
scenografia: dekoracje - Andrzej Goryczka
lalki - Elżbieta Żelezik, Michał Tramer
występują: Magda Tramer, Szymon Strużek, Michał Tramer
Teatr zwierząt
Zachwyca mnie to, co aktorzy teatru Gry i Ludzie potrafią zrobić z klasyką literatury. Za każdym razem przenoszą na scenę opowieści w inny sposób, za każdym razem imponują profesjonalizmem, reżyserią, scenografią i przygotowanymi lalkami. Tu nie oszukuje się dzieci prymitywną zabawą w teatr. Tu serwuje się maluchom dopracowane w najdrobniejszych szczegółach bajki i ożywia postacie w sposób, który pozwala bez trudu przenieść się do świata wyobraźni najlepszych twórców literatury czwartej.
„Takie sobie bajeczki” to kolejne przedstawienie, którego słowami „takie sobie” określić nie można, a bez odwoływania się do superlatyw się nie obejdzie. Ramowa konstrukcja umożliwia zmieszczenie w spektaklu trzech bajek. Troje poszukiwaczy skarbów (Magda Tramer, Szymon Strużek i Michał Tramer) znajduje na pustyni olbrzymią księgę ozdobioną inicjałami R. K. (subtelna aluzja do autora, Rudyarda Kiplinga). Otwarcie tej księgi jest równoznaczne z przeniesieniem się do świata bajek – tu wykorzystane zostały trzy fabułki – „Jak lampart dostał plam na skórze”, „Jak nosorożec nabawił się swojej skóry” i „Słoniątko” (czyli opowieść o tym, dlaczego słoń ma długi nos). Poszczególne historie oddzielane są wypisanymi w księdze ogromnymi tytułami (przy okazji: brawa za „skuter”, ładny to i absurdalny łącznik, a przy okazji i element scenicznej kreacji Strużka) i różną realizacją – ale przestrzeni wyobraźniowej ani na moment się tu nie opuszcza. Poszukiwacze skarbów pełnią role narratorów, ale krótko, bo już za moment przemienią się w animatorów lalek i znikną z oczu dzieciom, na pierwszym planie pozostawiając niezwykłych bohaterów, a za sobą – urzekającą a przecież prostą scenografię (autorstwa Andrzeja Goryczki). Nie ma w tej ostatniej wielkiej filozofii: przewracane karty otwartej księgi stanowią tło: odpowiednie malunki sugerują pustynię, spaloną słońcem Persję czy dżunglę, przed księgą pojawia się jeszcze tylko wielofunkcyjne podwyższenie, które pozwoli wyeksponować lalki a zasłonić aktorów. Operowanie światłem przenosi uwagę na samą księgę lub na to, co dzieje się przed nią (Piotr Sadlik nie przesadza z wykorzystywaniem świetlnych efektów, za to bardzo dyskretnie i z wyczuciem uzupełnia opowieść, widać to najlepiej w obrazie dżungli). Nastrój budowany jest głównie muzyką i obecnością lalek – bohaterów. Te zaś zapewniają przegląd możliwości, jakie daje profesjonalny teatr, stworzone przez Elżbietę Żelezik i Michała Tramera cieszą oko.
W bajce o lamparcie zwierzęta (oraz mieszkaniec Etiopii z dzidą) to marionetki. Aktorzy popisują się tu wspaniałymi umiejętnościami w zakresie animowania lalek: lampart, zebra czy żyrafa biegają, skubią trawę, prężą się do skoków i wyglądają jak żywe – przyjemnie oglądać tak wielką staranność w operowaniu lalkami. U nosorożca – a właściwie poszkodowanego w bajce Persa – dostrzec można pokrewieństwo ze Szwedzkim Kucharzem z Muppetów: mógłby Pers bez kompleksów zasilić grono lalek Hensona, rozbawiał do łez, chociaż szybko został przyćmiony przez wielkiego nosorożca, za którego musiało się przebrać dwoje aktorów. Osobliwy chód tego zwierza, strój kąpielowy czy scena z drapaniem służyły rozrywce maluchów – mnie spodobał się sposób zjedzenia placka. Zresztą od tych scenek trudno było oderwać oczy. Wreszcie w bajce o słoniątku pojawiły się lalki mimiczne. Pawian, Wąż i Krokodyl były wprost cudowne, ważka okazała się kolejnym humorystycznym majstersztykiem Gier i Ludzi. Żeby w pełni docenić maestrię i profesjonalizm aktorów, trzeba jednak dać się wciągnąć w opowieść. Uwierzyć w prawdziwość lalek nie jest trudno – choć pojawia się ich na scenie sporo, na każdą autorzy przedstawienia znaleźli osobny pomysł. Całość sprawia wrażenie egzotyczno-magiczne.
Teatr Gry i Ludzie zapewnia rozrywkę młodym widzom – także za sprawą interakcji, przedzierania się przez widownię czy zadawania publiczności pytań. Ale i starsi nie mogli się tu nudzić, wyłapując przeznaczone dla nich mrugnięcia okiem, niezrozumiałe z kolei dla maluchów. Dal dzieci przeznaczony był też ogólny morał o skarbie – bajki zyskały więc i pedagogiczny aspekt. Jednak najbardziej cenna była w nich możliwość prawdziwego przeżywania przygód w niezwykłej plastycznej oprawie. Tak powinno się przenosić na scenę Kiplinga.
Pełny program Chorzowskiego Teatru Ogrodowego (sezon 6, 2012 rok)
Chorzowski Teatr Ogrodowy sezon szósty 2012 rok
czyli sztygarkowy magazyn aktorów
p r o g r a m
20 lipca o 21:00
Inauguracja sezonu –
„jednocześnie” recital Andrzeja Poniedzielskiego
27 lipca o 21:00
Teatr Rozrywki Trójkąt (Zielona Góra)
„Scenki z Zoszczenki” wg Michaiła Zoszczenki
o 23:00 – film dokumentalny Mirosławy Sikorskiej „Kutzowizna”
3 sierpnia o 21:00
Teatr Montownia (Warszawa)
„Kamienie w kieszeniach” Marie Jones
4 sierpnia o 15:00 Chorzowski Teatrzyk Ogródkowy:
Teatr Cocktail (Kraków) „Kominiarczyk”
10 sierpnia o 21:00
Stowarzyszenie Teatralne Badów (Badowo Górne)
„Błazen Pana Boga” Dario Fo
11 sierpnia o 15:00 Chorzowski Teatrzyk Ogródkowy:
Prym Art (Ruda Śląska) „Koziołek Matołek i jego przygody”
15 sierpnia Chorzowski Teatrzyk Ogródkowy – DZIECINADA :)
15:00 Divadlo PIKI (Pezinok, Słowacja) „Ela hop!”
a po spektaklu: - przygoda z literaturą
- spotkanie z kinem
- wspólna zabawa w teatr
- konkursy z nagrodami
17 sierpnia o 21:00
Teatr Mikołaja Grabowskiego (Kraków)
„Próby” Bogusław Schaeffer
przed i po (impreza towarzysząca) Lauba Pełno Bluesa:
Beňa & Radványi (Słowacja)
18 sierpnia o 15:00 Chorzowski Teatrzyk Ogródkowy:
Teatr Gry i Ludzie (Katowice) „Koty trzy”
od 21:00 (impreza towarzysząca) Lauba Pełno Bluesa:
Limboski, Highway, jam session...
24 sierpnia o 21:00
Teatr Ludowy (Kraków) – Aldona Jankowska
„Hotel Babilon” Miro Gavran
25 sierpnia o 15:00 Chorzowski Teatrzyk Ogródkowy:
TeatRyle (Poznań) „Mój Przyjaciel Pies”
o 19:00 (impreza towarzysząca) Kabaret Kałamasz
31 sierpnia o 20:00
Teatr Rampa (Warszawa)
„Monsters. Pieśni morderczyń” – spektakl muzyczny
(wg utworów Renaty Przemyk, Nicka Cave’a, Boba Geldofa i Toma Waitsa)
około 22:00 – koncert finałowy
„Dejcie pozór!” – Jola Literska Rudokapela
bilety na inaugurację: 30 zł
wejściówki na wszystkie spektakle piątkowe oraz koncert finałowy: 15 zł
bilety na Kabaret Kałamasz: 30 zł
wszystkie pozostałe imprezy – wstęp wolny
www.chto.pl
czyli sztygarkowy magazyn aktorów
p r o g r a m
20 lipca o 21:00
Inauguracja sezonu –
„jednocześnie” recital Andrzeja Poniedzielskiego
27 lipca o 21:00
Teatr Rozrywki Trójkąt (Zielona Góra)
„Scenki z Zoszczenki” wg Michaiła Zoszczenki
o 23:00 – film dokumentalny Mirosławy Sikorskiej „Kutzowizna”
3 sierpnia o 21:00
Teatr Montownia (Warszawa)
„Kamienie w kieszeniach” Marie Jones
4 sierpnia o 15:00 Chorzowski Teatrzyk Ogródkowy:
Teatr Cocktail (Kraków) „Kominiarczyk”
10 sierpnia o 21:00
Stowarzyszenie Teatralne Badów (Badowo Górne)
„Błazen Pana Boga” Dario Fo
11 sierpnia o 15:00 Chorzowski Teatrzyk Ogródkowy:
Prym Art (Ruda Śląska) „Koziołek Matołek i jego przygody”
15 sierpnia Chorzowski Teatrzyk Ogródkowy – DZIECINADA :)
15:00 Divadlo PIKI (Pezinok, Słowacja) „Ela hop!”
a po spektaklu: - przygoda z literaturą
- spotkanie z kinem
- wspólna zabawa w teatr
- konkursy z nagrodami
17 sierpnia o 21:00
Teatr Mikołaja Grabowskiego (Kraków)
„Próby” Bogusław Schaeffer
przed i po (impreza towarzysząca) Lauba Pełno Bluesa:
Beňa & Radványi (Słowacja)
18 sierpnia o 15:00 Chorzowski Teatrzyk Ogródkowy:
Teatr Gry i Ludzie (Katowice) „Koty trzy”
od 21:00 (impreza towarzysząca) Lauba Pełno Bluesa:
Limboski, Highway, jam session...
24 sierpnia o 21:00
Teatr Ludowy (Kraków) – Aldona Jankowska
„Hotel Babilon” Miro Gavran
25 sierpnia o 15:00 Chorzowski Teatrzyk Ogródkowy:
TeatRyle (Poznań) „Mój Przyjaciel Pies”
o 19:00 (impreza towarzysząca) Kabaret Kałamasz
31 sierpnia o 20:00
Teatr Rampa (Warszawa)
„Monsters. Pieśni morderczyń” – spektakl muzyczny
(wg utworów Renaty Przemyk, Nicka Cave’a, Boba Geldofa i Toma Waitsa)
około 22:00 – koncert finałowy
„Dejcie pozór!” – Jola Literska Rudokapela
bilety na inaugurację: 30 zł
wejściówki na wszystkie spektakle piątkowe oraz koncert finałowy: 15 zł
bilety na Kabaret Kałamasz: 30 zł
wszystkie pozostałe imprezy – wstęp wolny
www.chto.pl
niedziela, 15 lipca 2012
Janusz Dunin: W Bi-Ba-Bo i gdzie indziej. O humorze i satyrze z Miasta Łodzi od Rozbickiego do Tuwima
Officyna, Łódź 2010 (wyd. II)
Ocalona pamięć
„W Bi-Ba-Bo i gdzie indziej” to publikacja podwójnie niszowa – po pierwsze to opracowanie dotyczące satyry, a takie książki nigdy nie cieszyły się zainteresowaniem dużej grupy odbiorców, po drugie natomiast – zawęża Janusz Dunin badania do Łodzi sprzed czasów pierwszej wojny światowej. Jeśli do tego doliczyć fakt, że to edycja bibliofilska i nie najmłodsza (pierwsze wydanie w 1966 roku, drugie w 2010) – otrzymuje się niemal trzeci poziom niszowości i świadomość, że tom trafi wyłącznie do humorologów lub osób zainteresowanych niezbyt aktualnymi utworami i niemodnym tematem.
Książka jest nawet nie tyle opracowaniem, co rodzajem serdecznej acz fragmentarycznej antologii cytatów o przebrzmiałym już wydźwięku. Janusz Dunin prowadzi czytelników przez meandry miejskiego folkloru, śledząc publikacje w prasie czy występy kabaretowe, przywołuje anegdoty i wiersze satyryczne pisane w tonie publicystycznym (częściej zatem gromiące i piętnujące niż zabawne). Autor zresztą wyjaśnia, że poszukiwacze komizmu nie znajdą w tomie zbyt wiele dla siebie – lecz to cecha właściwa większości opracowań sprzed czasów satyry stricte kabaretowej (i to w jej dzisiejszym rozumieniu). Co pewien czas znajdą się tu wywołujące uśmiech drobiazgi, jednak nie dla nich sięga się przecież po tę lekturę.
Janusz Dunin proponuje opracowanie wartościowe z uwagi na różnorodność gatunkową łódzkiej satyry. Przypomina fragmenty rewii, rysunki satyryczne, okładki książek, rymowane komentarze do codzienności, przyśpiewki, parodie, kuplety, kierując się najbardziej w stronę satyry funkcjonującej w anonimowych przekazach (mimo wszystko nie mam odwagi zamykać jej w ramach kultury popularnej). Do tego autor przemyca ciekawą charakterystykę miasta z jego zwykłymi problemami. To obraz Łodzi później funkcjonującej w niemal stereotypowych ujęciach – utrwalony w służących rozrywce przejawach twórczości wydaje się jednocześnie ponadczasowy i bardzo mocno zindywidualizowany. Nie ma natomiast różnic w konstrukcjach satyrycznych utworów, jedyne, co wiąże je z Łodzią, to lokalna tematyka – miasto nie wykształciło natomiast specyficznego, oryginalnego rodzaju śmiechu. Reakcje na konkretne wydarzenia mają charakter efemeryczny, a zacietrzewienie twórców wiąże się – jak zawsze – z redukowaniem literackich wartości na rzecz publicznego piętnowania wad.
Oczywiście tematy, które w wierszach pisanych na szybko dezaktualizowały się i przestawały wpływać na odbiorców, w rysunkach starzeją się wolniej. Być może ma na to wpływ dłuższy proces przygotowywania pracy, może – większa pomysłowość rysowników. Tak czy inaczej – Dunin ocala w swojej książce wiele utworów, które odeszłyby w zapomnienie. Pozwala przyjrzeć się przedwojennej satyrze – dużo słabiej znanej niż ta dwudziestowieczna, innej, a przez to intrygującej mimo słabnącego komizmu. Dyskretnie Dunin oprowadza czytelników po tej twórczości, jest przewodnikiem i nie wysuwa się na pierwszy plan, dokonuje udanej prezentacji i zaprzyjaźnia z dawną działalnością rozrywkową. Po stu stronach kończy się podróż w czasie, zaczyna natomiast obszerny aneks z ciekawymi fragmentami rewii i wyborem kupletów.
Wiele przejawów regionalnej satyry znika bezpowrotnie, nie doczekawszy się własnego badacza, kronikarza czy choćby wielbiciela, który zadbałby o przechowanie utworów. Dunin udowadnia, że po latach, chociaż zmieni się sposób odbioru, twórczość użytkowa i uznawana za niską, także może frapować i nie zawsze zasługuje na zapomnienie czy przemilczenie. Satyra dostaje w opracowaniach swoje drugie, nieco muzealne życie. Tak jest i w tomie „W Bi-Ba-Bo”.
Ocalona pamięć
„W Bi-Ba-Bo i gdzie indziej” to publikacja podwójnie niszowa – po pierwsze to opracowanie dotyczące satyry, a takie książki nigdy nie cieszyły się zainteresowaniem dużej grupy odbiorców, po drugie natomiast – zawęża Janusz Dunin badania do Łodzi sprzed czasów pierwszej wojny światowej. Jeśli do tego doliczyć fakt, że to edycja bibliofilska i nie najmłodsza (pierwsze wydanie w 1966 roku, drugie w 2010) – otrzymuje się niemal trzeci poziom niszowości i świadomość, że tom trafi wyłącznie do humorologów lub osób zainteresowanych niezbyt aktualnymi utworami i niemodnym tematem.
Książka jest nawet nie tyle opracowaniem, co rodzajem serdecznej acz fragmentarycznej antologii cytatów o przebrzmiałym już wydźwięku. Janusz Dunin prowadzi czytelników przez meandry miejskiego folkloru, śledząc publikacje w prasie czy występy kabaretowe, przywołuje anegdoty i wiersze satyryczne pisane w tonie publicystycznym (częściej zatem gromiące i piętnujące niż zabawne). Autor zresztą wyjaśnia, że poszukiwacze komizmu nie znajdą w tomie zbyt wiele dla siebie – lecz to cecha właściwa większości opracowań sprzed czasów satyry stricte kabaretowej (i to w jej dzisiejszym rozumieniu). Co pewien czas znajdą się tu wywołujące uśmiech drobiazgi, jednak nie dla nich sięga się przecież po tę lekturę.
Janusz Dunin proponuje opracowanie wartościowe z uwagi na różnorodność gatunkową łódzkiej satyry. Przypomina fragmenty rewii, rysunki satyryczne, okładki książek, rymowane komentarze do codzienności, przyśpiewki, parodie, kuplety, kierując się najbardziej w stronę satyry funkcjonującej w anonimowych przekazach (mimo wszystko nie mam odwagi zamykać jej w ramach kultury popularnej). Do tego autor przemyca ciekawą charakterystykę miasta z jego zwykłymi problemami. To obraz Łodzi później funkcjonującej w niemal stereotypowych ujęciach – utrwalony w służących rozrywce przejawach twórczości wydaje się jednocześnie ponadczasowy i bardzo mocno zindywidualizowany. Nie ma natomiast różnic w konstrukcjach satyrycznych utworów, jedyne, co wiąże je z Łodzią, to lokalna tematyka – miasto nie wykształciło natomiast specyficznego, oryginalnego rodzaju śmiechu. Reakcje na konkretne wydarzenia mają charakter efemeryczny, a zacietrzewienie twórców wiąże się – jak zawsze – z redukowaniem literackich wartości na rzecz publicznego piętnowania wad.
Oczywiście tematy, które w wierszach pisanych na szybko dezaktualizowały się i przestawały wpływać na odbiorców, w rysunkach starzeją się wolniej. Być może ma na to wpływ dłuższy proces przygotowywania pracy, może – większa pomysłowość rysowników. Tak czy inaczej – Dunin ocala w swojej książce wiele utworów, które odeszłyby w zapomnienie. Pozwala przyjrzeć się przedwojennej satyrze – dużo słabiej znanej niż ta dwudziestowieczna, innej, a przez to intrygującej mimo słabnącego komizmu. Dyskretnie Dunin oprowadza czytelników po tej twórczości, jest przewodnikiem i nie wysuwa się na pierwszy plan, dokonuje udanej prezentacji i zaprzyjaźnia z dawną działalnością rozrywkową. Po stu stronach kończy się podróż w czasie, zaczyna natomiast obszerny aneks z ciekawymi fragmentami rewii i wyborem kupletów.
Wiele przejawów regionalnej satyry znika bezpowrotnie, nie doczekawszy się własnego badacza, kronikarza czy choćby wielbiciela, który zadbałby o przechowanie utworów. Dunin udowadnia, że po latach, chociaż zmieni się sposób odbioru, twórczość użytkowa i uznawana za niską, także może frapować i nie zawsze zasługuje na zapomnienie czy przemilczenie. Satyra dostaje w opracowaniach swoje drugie, nieco muzealne życie. Tak jest i w tomie „W Bi-Ba-Bo”.
sobota, 14 lipca 2012
Małgorzata Kalicińska: Lilka
Zysk i S-ka, Poznań 2012.
Problemy i troski
„Lilka” Małgorzaty Kalicińskiej wygląda na pierwszy rzut oka jak typowe czytadło dla pań, z obowiązkowym happy endem i zadaniem dostarczenia czystej rozrywki przy gwarancji braku zmartwień. Tymczasem jest to książka w lekturze bardzo niewygodna, pełna rozstań, hiobowych wieści i drobnych smutków, jakie spotykają kobietę pięćdziesięcioletnią. Pełni w dodatku funkcję przypominacza o tym, co w codziennym zabieganiu odkłada się na później i co zagłusza się często w myślach. Przykrości Marianny Roszkowskiej nie da się nawet szybko wyliczyć – chociaż tragedie nie dotykają jej bezpośrednio.
Jak w typowym babskim czytadle, rozpoczyna się od rozstania z mężem. Trzydziestoletni związek rozpada się po jednej spokojnej rozmowie i Marianna jest tym faktem przerażona, ale szybko musi znaleźć siły na przyjęcie kolejnych ciosów. Tych los jej nie szczędzi. W tle znajdują się wątki budujące – odzyskana po latach siostrzana miłość i czułość, prawdziwe szorstkie przyjaźnie czy dobry seks, o którym Kalicińska chce pisać otwarcie i bez skrępowania, niepotrzebnie czasem wpadając w ton pornoprozy. Wiele jest jednak przygnębiających tematów – walka z rakiem (to najważniejszy motyw), choroby bliskich, brak stałego partnera, utrata pracy – trzeba przyznać, że w produkowaniu nieszczęść jest Kalicińska bardzo kreatywna. A przy tym nie chce, by minorowy nastrój udzielał się odbiorczyniom i stara się przemycać pogodne spojrzenie na świat, wbrew wszystkim zmartwieniom.
Opowieść toczy się równocześnie w teraźniejszości i w przeszłości – migawki z dawnych lat służą autorce do tworzenia rozbudowanych charakterystyk dalszoplanowych postaci, nie do kontynuowania fabuły. To statyczne obrazki, drobne scenki i wspomnienia. Czasami wprowadzane w zbyt oczywisty sposób – by nie układać piętrowych dialogów i wielostronicowych wypowiedzi, autorka zamyka jeden rozdział prośbą o wspomnienie czy refleksję, a w kolejnym już wprowadza zainicjowany wcześniej temat. Po pewnym czasie zaczyna się to robić przewidywalne i też chyba niepotrzebnie powtarzalne – bez tych miniramek narracja mogłaby spokojnie funkcjonować.
Ciekawa jestem, jak odbiorczynie i wielbicielki prozy Kalicińskiej reagować będą na zamieszczone w tomie intertekstualia. Autorka bowiem za każdym razem, nawet gdy odwołuje się do utworów czy fraz powszechnie znanych, w tekst wplata też informację o tym, skąd dane nawiązanie pochodzi. Odbiera tym samym część zabawy czytelniczkom – być może nie ufa ich literackim i kulturowym gustom, a może chce po prostu pozostawić ślad własnych fascynacji i zachęcić odbiorczynie do podążania tym tropem. Naprawdę trudno mi to odgadnąć, dość, że tendencja do dokładnego adresowania cytatów jest bardzo silna.
„Lilka” przepełniona została także obyczajową publicystyką. Kalicińska zastępuje kolorowe magazyny i porady terapeutów, przypomina o regularnych badaniach, przegląda sposoby walki z rakiem, przemyca ocenę emigracji zarobkowej z punktu widzenia stęsknionego rodzica. Uczy, jak przyjmować ciosy i jak podnosić się po porażkach, jak wyjść z twarzą z trudnych sytuacji i jak aplikować sobie kurację seksem bez zakochiwania się. Jej bohaterka – kobieta w średnim wieku – żyje pełnią życia i nie odmawia sobie niczego (no, może jedynie w chwili, gdy ma się spotkać po raz pierwszy z nową partnerką męża, rezygnuje ze spodni od dresu na rzecz dżinsów). Nie zmienia to faktu, że smutków będzie w „Lilce” wiele, więc dla części odbiorczyń to one zdominują tekst.
Problemy i troski
„Lilka” Małgorzaty Kalicińskiej wygląda na pierwszy rzut oka jak typowe czytadło dla pań, z obowiązkowym happy endem i zadaniem dostarczenia czystej rozrywki przy gwarancji braku zmartwień. Tymczasem jest to książka w lekturze bardzo niewygodna, pełna rozstań, hiobowych wieści i drobnych smutków, jakie spotykają kobietę pięćdziesięcioletnią. Pełni w dodatku funkcję przypominacza o tym, co w codziennym zabieganiu odkłada się na później i co zagłusza się często w myślach. Przykrości Marianny Roszkowskiej nie da się nawet szybko wyliczyć – chociaż tragedie nie dotykają jej bezpośrednio.
Jak w typowym babskim czytadle, rozpoczyna się od rozstania z mężem. Trzydziestoletni związek rozpada się po jednej spokojnej rozmowie i Marianna jest tym faktem przerażona, ale szybko musi znaleźć siły na przyjęcie kolejnych ciosów. Tych los jej nie szczędzi. W tle znajdują się wątki budujące – odzyskana po latach siostrzana miłość i czułość, prawdziwe szorstkie przyjaźnie czy dobry seks, o którym Kalicińska chce pisać otwarcie i bez skrępowania, niepotrzebnie czasem wpadając w ton pornoprozy. Wiele jest jednak przygnębiających tematów – walka z rakiem (to najważniejszy motyw), choroby bliskich, brak stałego partnera, utrata pracy – trzeba przyznać, że w produkowaniu nieszczęść jest Kalicińska bardzo kreatywna. A przy tym nie chce, by minorowy nastrój udzielał się odbiorczyniom i stara się przemycać pogodne spojrzenie na świat, wbrew wszystkim zmartwieniom.
Opowieść toczy się równocześnie w teraźniejszości i w przeszłości – migawki z dawnych lat służą autorce do tworzenia rozbudowanych charakterystyk dalszoplanowych postaci, nie do kontynuowania fabuły. To statyczne obrazki, drobne scenki i wspomnienia. Czasami wprowadzane w zbyt oczywisty sposób – by nie układać piętrowych dialogów i wielostronicowych wypowiedzi, autorka zamyka jeden rozdział prośbą o wspomnienie czy refleksję, a w kolejnym już wprowadza zainicjowany wcześniej temat. Po pewnym czasie zaczyna się to robić przewidywalne i też chyba niepotrzebnie powtarzalne – bez tych miniramek narracja mogłaby spokojnie funkcjonować.
Ciekawa jestem, jak odbiorczynie i wielbicielki prozy Kalicińskiej reagować będą na zamieszczone w tomie intertekstualia. Autorka bowiem za każdym razem, nawet gdy odwołuje się do utworów czy fraz powszechnie znanych, w tekst wplata też informację o tym, skąd dane nawiązanie pochodzi. Odbiera tym samym część zabawy czytelniczkom – być może nie ufa ich literackim i kulturowym gustom, a może chce po prostu pozostawić ślad własnych fascynacji i zachęcić odbiorczynie do podążania tym tropem. Naprawdę trudno mi to odgadnąć, dość, że tendencja do dokładnego adresowania cytatów jest bardzo silna.
„Lilka” przepełniona została także obyczajową publicystyką. Kalicińska zastępuje kolorowe magazyny i porady terapeutów, przypomina o regularnych badaniach, przegląda sposoby walki z rakiem, przemyca ocenę emigracji zarobkowej z punktu widzenia stęsknionego rodzica. Uczy, jak przyjmować ciosy i jak podnosić się po porażkach, jak wyjść z twarzą z trudnych sytuacji i jak aplikować sobie kurację seksem bez zakochiwania się. Jej bohaterka – kobieta w średnim wieku – żyje pełnią życia i nie odmawia sobie niczego (no, może jedynie w chwili, gdy ma się spotkać po raz pierwszy z nową partnerką męża, rezygnuje ze spodni od dresu na rzecz dżinsów). Nie zmienia to faktu, że smutków będzie w „Lilce” wiele, więc dla części odbiorczyń to one zdominują tekst.
piątek, 13 lipca 2012
Ałbena Grabowska-Grzyb: Julek i Maja. Powrót do gry
Akapit Press, Łódź 2012.
Granica światów
Są gry komputerowe i książki. Czasami w książkach bohaterowie wkraczają do świata gier komputerowych – to fakt, ale żeby opisywać, jak w gry komputerowe grają? To już spore ryzyko. Po pierwsze – wybija z fabuły. Po drugie – może uniemożliwić budowanie napięcia w obu przestrzeniach – książkowej i komputerowej. Po trzecie – rodzi pytanie o rolę wyobraźni pisarza, który zamiast kreować świat alternatywny, wrzuca go na płaszczyznę wirtualną i już nie musi dbać o uwiarygodnienie go. Ałbena Grabowska-Grzyb podjęła się zatem niełatwego zadania, lecz uda jej się utrzymać przy książce młodych czytelników, Mimo że bohaterowie funkcjonują na granic świata realnego i wirtualnego, zagrożenia i niebezpieczeństwa wpływają na obie sfery egzystencji. Dzieci stykają się z problemami płynącymi z fabularnej osi gry, a do tego muszą samodzielnie uporać się z rzeczywistymi przestępstwami. To u Grabowskiej-Grzyb zawoalowane przestrogi, cenne, bo nie przekazywane z pozycji dorosłego czy mentora.
Zasady gry nie są do końca jasne dla czytelników. Wiadomo, że bohaterowie funkcjonują w świecie magii i wojowników, muszą pozbawiać życia wrogów, ale i zadbać o stronę logistyczną wirtualnego bytu. Julek, Maja, Ala (znani z poprzedniej książki tej autorki) oraz ich koledzy testują nową grę, nie wiedząc przy tym, że dali się wciągnąć w znacznie bardziej groźną rozrywkę. Grabowska-Grzyb wykorzystuje motyw internetowych zabaw jako pretekst do udzielania młodym odbiorcom rad i wskazówek. Jeśli bowiem odrzeć akcję z wirtualno-fantastycznej otoczki i idealizowanego zestawienia rozwiązań, pozostaną sprawy realne i problemy dużej wagi. Autorka pokazuje, w jak wiele pułapek wpaść mogą nastolatki (chociaż to powieść raczej dla młodszych odbiorców). W „Powrocie do gry” mowa jest o narkotykach – i o gnębieniu kolegów za pomocą wrzucanych do internetu odpowiednio spreparowanych filmików. Świat wirtualny dostarcza sporo radości i satysfakcji, ale jeszcze więcej kłopotów.
Bohaterowie jednak potrafią współpracować i dzięki tej klasycznej w literaturze czwartej umiejętności mogą sobie poradzić z wrogiem tym bardziej okrutnym i przerażającym, że – nieznanym. Dzieci muszą połączyć prawdziwy świat z krainą rozrywki i w obu przestrzeniach działać rozsądnie oraz razem. To jeden z wielu warunków odniesienia sukcesu, a nawet przetrwania.
Fakt, że autorka nie pokusiła się o sprecyzowanie gry sprawia, że książka może w niektórych miejscach zaskakiwać odbiorców – w narracji bowiem przechodzi często Grabowska-Grzyb od „klikanych” (i wyróżnianych w druku) rozmów do faktycznych dyskusji, miesza awatary i postacie, a do tego nie pozwala czytelnikom znaleźć rozwiązania – skoro ukrywa przed nimi część zasad konstrukcji rzeczywistości powieściowej. Ma to swój urok, ma też i wady. Skusić natomiast powinna przede wszystkim wielbicieli lektur z „nowoczesnymi” wątkami. Autorka próbuje zainteresować też pozakomputerowymi ciekawostkami (na przykład z zakresu medycyny – czyni to w taki sposób, że dzieci będą chciały sprawdzić prawdziwość podawanych przez nią informacji). Poza tym trzeba podkreślić, że Grabowska-Grzyb dba o akcję trzymającą w napięciu i niezbyt przewidywalną – warto zatem przekonać dzieci, by oderwały się od gier komputerowych i przeniosły w świat przygód, również wirtualnych, ale kształtujących zamiłowanie do książek.
czwartek, 12 lipca 2012
Justyna Polanska: Pod niemieckimi łóżkami. Zapiski polskiej sprzątaczki
Świat Książki, Warszawa 2012.
Praca inaczej
Tytuł tej książki brzmi prowokacyjnie, a do tego wprowadza odbiorców w świat, który dotąd w literaturze autobiograficznej nie istniał. „Pod niemieckimi łóżkami. Zapiski polskiej sprzątaczki” to z jednej strony walka z niewidzialnością i dyskredytowaniem grupy zawodowej, z drugiej natomiast pewnego rodzaju odpowiedzią na literaturę młodej emigracji. Odpowiedź o tyle przewrotna, że zamiast raju na obczyźnie przedstawia szczegóły ciężkiej pracy i postawy pracodawców, którzy na zewnątrz chcą uchodzić za ludzi światłych i wartościowych, ale pomoc domową traktują jak człowieka gorszego sortu. Poza tym – tak naprawdę do literatury autobiograficznej nie należy, może jedynie taką udawać.
Opowieść przełożona z niemieckiego prowadzona jest przez Justynę Polanską, trzydziestolatkę, która w Polsce nie miała żadnych perspektyw, więc wykorzystała pierwszą możliwość wyjazdu za granicę, jaka się nadarzyła. To wersja fabularna i chociaż pseudonim bohaterki widnieje też na okładce, raczej trudno byłoby uwierzyć w autorstwo Justyny. To tylko dodatkowy smaczek, który zaostrza wymowę całości. Jednak w całym tomie zbyt dużo jest akcentów satyrycznych rodem z eulenspiegla i kompletnie nieprzystających do naszego narodowego poczucia humoru, by bezwarunkowo uwierzyć w tę postać.
Justyna wyjechała w ciemno, bez najmniejszej choćby znajomości języka, do pracy, w której jej się nie spodobało. Szybko jednak odkryła talent do sprzątania – a przy okazji i zachowania tubylców w stosunku do młodej kobiety z Polski. I tak obok problemów z rozwydrzonymi bachorami oraz mężczyznami, którzy chcieli ją traktować jak prostytutkę, pojawiają się kwestie związane ze złą sławą Polaków (a co za tym idzie – i nieufność czy szykany ze strony rzekomo kulturalnych Niemców). Polanska opowiada o traktowaniu sprzątaczek z wyższością – oraz o przykrościach, jakie często nieświadomie wyrządzały jej panie domu. Tyle że książka nie ma tonu skargi, spod wynurzeń przeziera ostra satyra na obłudę niemieckiego społeczeństwa, tym bardziej krytyczna (a może i oburzająca), że prowadzona niby to z zewnątrz, a dotykająca najbardziej wstydliwych spraw. W takim zestawieniu powołanie się na sprzątaczkę z innego kraju zaognia konflikty – i podsyca poziom drwin. Bo Polanska w tej książce doskonale zna swoją wartość, sama też pozostaje ponad ośmieszanymi Niemcami. Nie stosuje autoironii, prezentuje siebie jako zdecydowaną kobietę o silnej psychice, kobietę, której kolejne utarczki i niesprawiedliwości zupełnie nie dotykają. W tym obrazie sprawiającym wrażenie jeśli nie podkolorowanego to wyidealizowanego brakuje ludzkich emocji, ostrze trudnego u nas do docenienia dowcipu wymierzone jest w Niemców, sarkazm łączy się z pewnego rodzaju buntem – ale w zestawie kolejnych upokorzeń niezłomność bohaterki i jej umiejętność funkcjonowania ponad problemami brzmią za mało szczerze.
Dobitny i podporządkowany satyrze jest też język tej książki. Justyna Polanska opowiada o swojej pracy, używając krótkich, jakby nagle ucinanych, zdań o stałym rytmie. Nierozbudowane frazy łączą się tu w równie nierozbudowane akapity, często zdanie jest tożsame z akapitem – i tak przez całe rozdziały. Stanowczo, dosadnie, bez roztkliwiania się i literackich popisów – tak wygląda ta książka od strony językowej. Niemiecki porządek zachowywany w zdaniach i słowach zupełnie nie przypomina typowych zwierzeń polskich emigrantek, które chcą się podzielić doświadczeniami z odbiorcami w Polsce. Diabeł tkwi w szczegółach… Tak czy inaczej – to ciekawa lektura, choć daleka od wspomnień czy obyczajówek.
Praca inaczej
Tytuł tej książki brzmi prowokacyjnie, a do tego wprowadza odbiorców w świat, który dotąd w literaturze autobiograficznej nie istniał. „Pod niemieckimi łóżkami. Zapiski polskiej sprzątaczki” to z jednej strony walka z niewidzialnością i dyskredytowaniem grupy zawodowej, z drugiej natomiast pewnego rodzaju odpowiedzią na literaturę młodej emigracji. Odpowiedź o tyle przewrotna, że zamiast raju na obczyźnie przedstawia szczegóły ciężkiej pracy i postawy pracodawców, którzy na zewnątrz chcą uchodzić za ludzi światłych i wartościowych, ale pomoc domową traktują jak człowieka gorszego sortu. Poza tym – tak naprawdę do literatury autobiograficznej nie należy, może jedynie taką udawać.
Opowieść przełożona z niemieckiego prowadzona jest przez Justynę Polanską, trzydziestolatkę, która w Polsce nie miała żadnych perspektyw, więc wykorzystała pierwszą możliwość wyjazdu za granicę, jaka się nadarzyła. To wersja fabularna i chociaż pseudonim bohaterki widnieje też na okładce, raczej trudno byłoby uwierzyć w autorstwo Justyny. To tylko dodatkowy smaczek, który zaostrza wymowę całości. Jednak w całym tomie zbyt dużo jest akcentów satyrycznych rodem z eulenspiegla i kompletnie nieprzystających do naszego narodowego poczucia humoru, by bezwarunkowo uwierzyć w tę postać.
Justyna wyjechała w ciemno, bez najmniejszej choćby znajomości języka, do pracy, w której jej się nie spodobało. Szybko jednak odkryła talent do sprzątania – a przy okazji i zachowania tubylców w stosunku do młodej kobiety z Polski. I tak obok problemów z rozwydrzonymi bachorami oraz mężczyznami, którzy chcieli ją traktować jak prostytutkę, pojawiają się kwestie związane ze złą sławą Polaków (a co za tym idzie – i nieufność czy szykany ze strony rzekomo kulturalnych Niemców). Polanska opowiada o traktowaniu sprzątaczek z wyższością – oraz o przykrościach, jakie często nieświadomie wyrządzały jej panie domu. Tyle że książka nie ma tonu skargi, spod wynurzeń przeziera ostra satyra na obłudę niemieckiego społeczeństwa, tym bardziej krytyczna (a może i oburzająca), że prowadzona niby to z zewnątrz, a dotykająca najbardziej wstydliwych spraw. W takim zestawieniu powołanie się na sprzątaczkę z innego kraju zaognia konflikty – i podsyca poziom drwin. Bo Polanska w tej książce doskonale zna swoją wartość, sama też pozostaje ponad ośmieszanymi Niemcami. Nie stosuje autoironii, prezentuje siebie jako zdecydowaną kobietę o silnej psychice, kobietę, której kolejne utarczki i niesprawiedliwości zupełnie nie dotykają. W tym obrazie sprawiającym wrażenie jeśli nie podkolorowanego to wyidealizowanego brakuje ludzkich emocji, ostrze trudnego u nas do docenienia dowcipu wymierzone jest w Niemców, sarkazm łączy się z pewnego rodzaju buntem – ale w zestawie kolejnych upokorzeń niezłomność bohaterki i jej umiejętność funkcjonowania ponad problemami brzmią za mało szczerze.
Dobitny i podporządkowany satyrze jest też język tej książki. Justyna Polanska opowiada o swojej pracy, używając krótkich, jakby nagle ucinanych, zdań o stałym rytmie. Nierozbudowane frazy łączą się tu w równie nierozbudowane akapity, często zdanie jest tożsame z akapitem – i tak przez całe rozdziały. Stanowczo, dosadnie, bez roztkliwiania się i literackich popisów – tak wygląda ta książka od strony językowej. Niemiecki porządek zachowywany w zdaniach i słowach zupełnie nie przypomina typowych zwierzeń polskich emigrantek, które chcą się podzielić doświadczeniami z odbiorcami w Polsce. Diabeł tkwi w szczegółach… Tak czy inaczej – to ciekawa lektura, choć daleka od wspomnień czy obyczajówek.
środa, 11 lipca 2012
Przemysław Wechterowicz: Rybka i słońce
Officyna, Łódź 2011.
Podróż życia
„Rybka i słońce” to jedna z tych książeczek, które poza baśniową historią zachwycać mogą jeszcze w równym stopniu opracowaniem graficznym i edytorskim. Ta miniatura sprawdzi się jako lektura dla maluchów – ale przypadnie do gustu i idealistycznie nastawionym dorosłym, choć trudno powiedzieć, który z jej elementów w tym będzie mieć decydujące znaczenie. Przemysław Wechterowicz stworzył bowiem bardzo prostą historię o niezwykłym i optymistycznym zakończeniu i bazującą na wzruszeniach i silnych emocjach odbiorców. Rybka, mieszkanka głębin oceanu, czuje się bardzo samotna. W zwykłych bajkach w takim momencie znajduje przyjaciela – ale Wechterowicz nie zamierza sięgać po banalne rozwiązania i woli wybrać nierealistyczną drogę. Tak naprawdę akcja kończy się tu w chwili, która dla wielu opowieści bywa punktem wyjścia – lecz autorowi nie chodzi o dynamiczną fabułę, raczej o granie nastrojem, kreowanie niezapomnianej i mocno poetyckiej atmosfery, imponowanie melodyjnością fraz (chociaż dwa sformułowania trzeba by poprawić).
Akcja, a właściwie jej namiastka, rozwija się tu bardzo powoli – wydarzenia z głębin oceanu są dla autora tylko pretekstem do podkreślania przeżyć bohaterki – małej i bardzo samotnej rybki. Wechterowicz dba o to, by nikt nie przeoczył stanu postaci i beznadziejności sytuacji, a osiąga to różnymi środkami. Jednak tekst jest tu podrzędny wobec ilustracji i pięknego wydania. Maleńki tomik stanowi prawdziwy popis ilustratorki, Barbary Konczarek. Za pomocą obrazów składanych z wielu rozświetlających tło kresek przedstawia ona egzystencję na dnie oceanu – wyłaniające się z mroku postacie mają przyciemniane, lecz nie przygaszone kolory, a promień słońca ostatecznie zdradza rolę światła w tych obrazach. Wszystko bazuje na czerni, lecz jest migotliwe, niezwykłe i olśniewające – atrakcyjne dla wszystkich odbiorców. Przy takich ilustracjach najczęściej i najchętniej mówi się o pięknie. Nie tylko dzieci będą nimi zauroczone – o ile bowiem niektórym dorosłym sama historia, mimo że na prawach baśni, może się wydać zbyt infantylna, o tyle już ilustracje Barbary Konczarek za takie uchodzić nie będą. Tym większą mają siłę wyrazu, że książeczka jest niewiele większa od pudełka na płyty CD – w takiej miniaturze łatwiej o efektowne obrazy. Do udanego mariażu słowa i ilustracji dochodzi jeszcze czcionka – tekst wygląda, jakby został napisany ręcznie – i to kolejny element, który przesuwa tę książeczkę od standardowych produkcji w stronę unikatowego dzieła. Oczywiście wiele będzie zależało od przyzwyczajeń odbiorców – spora część czytelników zachwyci się jednak tak klimatycznym krojem.
To publikacja dla wrażliwych. Celowo nie dopowiadam, że dzieci, bo w zasadzie Wechterowicz wcale nie tworzy tylko dla najmłodszych. Sięgać do jego tekstu mogą i wrażliwi dorośli – bo siła „Rybki i słońca” tkwi właśnie nie we wrażeniach estetycznych, jakich książeczka dostarcza. Nie jest to publikacja krzykliwa, podporządkowana trendom w literaturze czwartej i wydawniczym zapotrzebowaniom, nie jest to także historia oparta na kreskówkowych fabułach, bliżej jej bowiem do poezji niż do dobranocek. A jednak coś nie pozwala przejść obok niej obojętnie. Dla mnie tym czymś jest sposób wydania i oprawa graficzna.
Podróż życia
„Rybka i słońce” to jedna z tych książeczek, które poza baśniową historią zachwycać mogą jeszcze w równym stopniu opracowaniem graficznym i edytorskim. Ta miniatura sprawdzi się jako lektura dla maluchów – ale przypadnie do gustu i idealistycznie nastawionym dorosłym, choć trudno powiedzieć, który z jej elementów w tym będzie mieć decydujące znaczenie. Przemysław Wechterowicz stworzył bowiem bardzo prostą historię o niezwykłym i optymistycznym zakończeniu i bazującą na wzruszeniach i silnych emocjach odbiorców. Rybka, mieszkanka głębin oceanu, czuje się bardzo samotna. W zwykłych bajkach w takim momencie znajduje przyjaciela – ale Wechterowicz nie zamierza sięgać po banalne rozwiązania i woli wybrać nierealistyczną drogę. Tak naprawdę akcja kończy się tu w chwili, która dla wielu opowieści bywa punktem wyjścia – lecz autorowi nie chodzi o dynamiczną fabułę, raczej o granie nastrojem, kreowanie niezapomnianej i mocno poetyckiej atmosfery, imponowanie melodyjnością fraz (chociaż dwa sformułowania trzeba by poprawić).
Akcja, a właściwie jej namiastka, rozwija się tu bardzo powoli – wydarzenia z głębin oceanu są dla autora tylko pretekstem do podkreślania przeżyć bohaterki – małej i bardzo samotnej rybki. Wechterowicz dba o to, by nikt nie przeoczył stanu postaci i beznadziejności sytuacji, a osiąga to różnymi środkami. Jednak tekst jest tu podrzędny wobec ilustracji i pięknego wydania. Maleńki tomik stanowi prawdziwy popis ilustratorki, Barbary Konczarek. Za pomocą obrazów składanych z wielu rozświetlających tło kresek przedstawia ona egzystencję na dnie oceanu – wyłaniające się z mroku postacie mają przyciemniane, lecz nie przygaszone kolory, a promień słońca ostatecznie zdradza rolę światła w tych obrazach. Wszystko bazuje na czerni, lecz jest migotliwe, niezwykłe i olśniewające – atrakcyjne dla wszystkich odbiorców. Przy takich ilustracjach najczęściej i najchętniej mówi się o pięknie. Nie tylko dzieci będą nimi zauroczone – o ile bowiem niektórym dorosłym sama historia, mimo że na prawach baśni, może się wydać zbyt infantylna, o tyle już ilustracje Barbary Konczarek za takie uchodzić nie będą. Tym większą mają siłę wyrazu, że książeczka jest niewiele większa od pudełka na płyty CD – w takiej miniaturze łatwiej o efektowne obrazy. Do udanego mariażu słowa i ilustracji dochodzi jeszcze czcionka – tekst wygląda, jakby został napisany ręcznie – i to kolejny element, który przesuwa tę książeczkę od standardowych produkcji w stronę unikatowego dzieła. Oczywiście wiele będzie zależało od przyzwyczajeń odbiorców – spora część czytelników zachwyci się jednak tak klimatycznym krojem.
To publikacja dla wrażliwych. Celowo nie dopowiadam, że dzieci, bo w zasadzie Wechterowicz wcale nie tworzy tylko dla najmłodszych. Sięgać do jego tekstu mogą i wrażliwi dorośli – bo siła „Rybki i słońca” tkwi właśnie nie we wrażeniach estetycznych, jakich książeczka dostarcza. Nie jest to publikacja krzykliwa, podporządkowana trendom w literaturze czwartej i wydawniczym zapotrzebowaniom, nie jest to także historia oparta na kreskówkowych fabułach, bliżej jej bowiem do poezji niż do dobranocek. A jednak coś nie pozwala przejść obok niej obojętnie. Dla mnie tym czymś jest sposób wydania i oprawa graficzna.
wtorek, 10 lipca 2012
Baśnie i legendy polskie
Nasza Księgarnia, Warszawa 2012.
Polska tradycja
Funduje Nasza Księgarnia małym odbiorcom i ich rodzicom powrót do najlepszych literackich wersji polskich baśni, legend i podań. W wysmakowanej pod względem edytorskim (a i ze względu na dobór tekstów) serii wydawnictwo prezentuje historie, które pomagają od najwcześniejszych lat kształtować w dzieciach tożsamość narodową. Z tymi opowieściami można jeździć po kraju – i pokazywać maluchom przedstawiane w nich miejsca. To także sposób na rozbudzenie w dzieciach zainteresowania przeszłością – sporo legend odnosi się do panowania królów. Świat wojów, rycerzy i pomysłowych szewczyków ma swój niepowtarzalny urok. Dla starszych, którzy towarzyszyć będą pociechom w lekturze, książka okaże się powrotem do dzieciństwa – w końcu wiele z tych fabuł funkcjonowało choćby w podręcznikach do języka polskiego. Zebrane w jednym miejscu pokazują swoją niezwykłą moc i niepowtarzalną atmosferę. Zwłaszcza dzisiaj funkcjonować będą na prawach niezwykłości: na tle powtarzalnych i uniwersalnych bajek, kopiowanych wątków i bohaterów pozbawionych przynależności do określonego narodu cieszą oryginalnością. A przecież pokoleniom rodziców i dziadków to doskonale znane motywy.
Wśród autorów wybranych do tomu miniatur znajdują się m.in. Maria Krüger, Marian Orłoń, Mira Jaworczakowa, Janina Porazińska, Gustaw Morcinek, Władysław Ludwik Anczyc, Or-Ot, Jan Kasprowicz czy Ewa Szelburg-Zarembina. Jako bohaterowie powrócą Wars i Sawa, Syrena, Bazyliszek, Złota Kaczka, książę Popiel, Wanda, święta Kinga, Skarbnik, Janosik, Waligóra i Wyrwidąb, szewc Skuba czy szewczyk Dratewka. Scenerią stanie się Poznań, Kraków, Łomża, Warszawa, Toruń, Tęczyn, Ojców czy Podhale. Dość wyliczanek: wśród zamieszczonych tu historii wszystkie pobrzmiewają znajomo i wszystkie powinny stać się znajome i maluchom – z prostego powodu (poza ich oczywistymi walorami literackimi) – tworzą one naszą tradycję literacką i kontekst niezbędny do dalszego poznawania literatury. To lektura ważna, ale i ciekawa przez odwołania do wyobraźni i połączenie jej ze sferami życia, które można i dziś zaobserwować (poznańskie koziołki, hejnał z Wieży Mariackiej, toruńskie pierniki), Legendy i podania znajdują odniesienia w codzienności, co szczególnie powinno ucieszyć dzieci, spragnione bajkowych wrażeń i ochrony przed nudą.
Zwraca uwagę język kolejnych legend, lekko archaiczny, lecz nie na tyle, by utrudniać dzieciom zrozumienie treści. Nie jest to styl przezroczysty – i dlatego można na nim wyjaśniać sens budowania atmosfery ponad wierszami. To język, który zwraca uwagę na swoje piękno, melodyjność i zdolność do pomieszczenia rozmaitych treści, język plastyczny i kształtujący obrazy w wyobraźni maluchów. To dzięki temu językowi ożywają fantastyczne stwory, a nietknięte jeszcze przez zdobycze cywilizacji ostatnich stuleci tereny zamieniają się w arenę arcyciekawych wydarzeń. Język w „Baśniach i legendach polskich” daje szansę dzieciom – poznać sugestywne opisy, dorosłym – ponownie się nimi zachwycić – podobnie zresztą jak i samymi fabułami, odkrywczymi i pomysłowymi.
Trzeba tu też koniecznie wspomnieć o szacie graficznej. Mirosław Tokarczyk wykazał się idealnym zrozumieniem atmosfery książki, a jego styl rysowania najlepiej sprawdził się w zestawieniu z klasycznymi już tekstami. Ten ilustrator bowiem stawia na proste i wyraziste postacie o wyraźnych konturach – i operowanie żywymi, nasyconymi barwami. Starszym czytelnikom przypomni się zapewne szata graficzna dawnych publikacji Naszej Księgarni lub też… kultowe dziś dobranocki z PRL-u. To wręcz wymarzony sposób obrazowania polskich podań i legend: tworzy tu harmonijną całość z kolejnymi opowieściami i bardzo dobrze je uzupełnia. Warstwa graficzna nie przytłacza tekstowej, ale sprawia, że tom z równą przyjemnością oglądać będą dzieci i dorośli. To lektura dopracowana pod każdym względem, a co za tym idzie – także ozdoba każdej biblioteczki.
Polska tradycja
Funduje Nasza Księgarnia małym odbiorcom i ich rodzicom powrót do najlepszych literackich wersji polskich baśni, legend i podań. W wysmakowanej pod względem edytorskim (a i ze względu na dobór tekstów) serii wydawnictwo prezentuje historie, które pomagają od najwcześniejszych lat kształtować w dzieciach tożsamość narodową. Z tymi opowieściami można jeździć po kraju – i pokazywać maluchom przedstawiane w nich miejsca. To także sposób na rozbudzenie w dzieciach zainteresowania przeszłością – sporo legend odnosi się do panowania królów. Świat wojów, rycerzy i pomysłowych szewczyków ma swój niepowtarzalny urok. Dla starszych, którzy towarzyszyć będą pociechom w lekturze, książka okaże się powrotem do dzieciństwa – w końcu wiele z tych fabuł funkcjonowało choćby w podręcznikach do języka polskiego. Zebrane w jednym miejscu pokazują swoją niezwykłą moc i niepowtarzalną atmosferę. Zwłaszcza dzisiaj funkcjonować będą na prawach niezwykłości: na tle powtarzalnych i uniwersalnych bajek, kopiowanych wątków i bohaterów pozbawionych przynależności do określonego narodu cieszą oryginalnością. A przecież pokoleniom rodziców i dziadków to doskonale znane motywy.
Wśród autorów wybranych do tomu miniatur znajdują się m.in. Maria Krüger, Marian Orłoń, Mira Jaworczakowa, Janina Porazińska, Gustaw Morcinek, Władysław Ludwik Anczyc, Or-Ot, Jan Kasprowicz czy Ewa Szelburg-Zarembina. Jako bohaterowie powrócą Wars i Sawa, Syrena, Bazyliszek, Złota Kaczka, książę Popiel, Wanda, święta Kinga, Skarbnik, Janosik, Waligóra i Wyrwidąb, szewc Skuba czy szewczyk Dratewka. Scenerią stanie się Poznań, Kraków, Łomża, Warszawa, Toruń, Tęczyn, Ojców czy Podhale. Dość wyliczanek: wśród zamieszczonych tu historii wszystkie pobrzmiewają znajomo i wszystkie powinny stać się znajome i maluchom – z prostego powodu (poza ich oczywistymi walorami literackimi) – tworzą one naszą tradycję literacką i kontekst niezbędny do dalszego poznawania literatury. To lektura ważna, ale i ciekawa przez odwołania do wyobraźni i połączenie jej ze sferami życia, które można i dziś zaobserwować (poznańskie koziołki, hejnał z Wieży Mariackiej, toruńskie pierniki), Legendy i podania znajdują odniesienia w codzienności, co szczególnie powinno ucieszyć dzieci, spragnione bajkowych wrażeń i ochrony przed nudą.
Zwraca uwagę język kolejnych legend, lekko archaiczny, lecz nie na tyle, by utrudniać dzieciom zrozumienie treści. Nie jest to styl przezroczysty – i dlatego można na nim wyjaśniać sens budowania atmosfery ponad wierszami. To język, który zwraca uwagę na swoje piękno, melodyjność i zdolność do pomieszczenia rozmaitych treści, język plastyczny i kształtujący obrazy w wyobraźni maluchów. To dzięki temu językowi ożywają fantastyczne stwory, a nietknięte jeszcze przez zdobycze cywilizacji ostatnich stuleci tereny zamieniają się w arenę arcyciekawych wydarzeń. Język w „Baśniach i legendach polskich” daje szansę dzieciom – poznać sugestywne opisy, dorosłym – ponownie się nimi zachwycić – podobnie zresztą jak i samymi fabułami, odkrywczymi i pomysłowymi.
Trzeba tu też koniecznie wspomnieć o szacie graficznej. Mirosław Tokarczyk wykazał się idealnym zrozumieniem atmosfery książki, a jego styl rysowania najlepiej sprawdził się w zestawieniu z klasycznymi już tekstami. Ten ilustrator bowiem stawia na proste i wyraziste postacie o wyraźnych konturach – i operowanie żywymi, nasyconymi barwami. Starszym czytelnikom przypomni się zapewne szata graficzna dawnych publikacji Naszej Księgarni lub też… kultowe dziś dobranocki z PRL-u. To wręcz wymarzony sposób obrazowania polskich podań i legend: tworzy tu harmonijną całość z kolejnymi opowieściami i bardzo dobrze je uzupełnia. Warstwa graficzna nie przytłacza tekstowej, ale sprawia, że tom z równą przyjemnością oglądać będą dzieci i dorośli. To lektura dopracowana pod każdym względem, a co za tym idzie – także ozdoba każdej biblioteczki.
poniedziałek, 9 lipca 2012
Krzysztof Kubiak: Interesy i spory państw w Arktyce w pierwszych dekadach XXI wieku
Trio, Warszawa 2012.
Walka o ropę
W zasadzie tylko do tytułu książki Krzysztofa Kubiaka można mieć zastrzeżenia. Publikacja „Interesy i spory państw w Arktyce w pierwszych dekadach XXI wieku” nie jest bowiem przecież tomem wizjonerskim, a prognozy płynące z definiowania celów nie sięgają zbyt daleko. Trudno więc już teraz rzeczowo mówić o „dekadach”. Zresztą czas gra tu drugoplanową rolę, bo mimo zawężenia badań do ostatnich lat, autor często z konieczności śledzi wcześniejsze decyzje związane z terenami Arktyki.
Uderza w tym opracowaniu arcydokładne potraktowanie tematu. Umożliwia takie podejście po pierwsze ograniczenie tematyczne zaakcentowane w tytule, po drugie natomiast – przejrzysta struktura i starannie przygotowany plan tomu. Autor nie musi koncentrować się na zagadnieniach niezwiązanych bezpośrednio z polityką państw wobec Arktyki, nie zatrzymuje się nad kwestiami społecznymi czy kulturalnymi – to nie leży w obszarze jego zainteresowań i, co ważniejsze, nic nie wniosłoby do tomu.
Temat okazuje się atrakcyjny z dwóch powodów: rosnącego znaczenia strategicznego Arktyki od czasów zimnej wojny, oraz… zmian klimatycznych, w wyniku których łatwiej o dostęp do złóż gazu ziemnego i ropy naftowej. Nawet jeśli pierwsze zagadnienie wydaje się być ciekawe jedynie dla specjalistów, drugie może rozpalać opinię publiczną. Ale Kubiakowi nie o poszukiwanie sensacji chodzi. Przygląda się on polityce pięciu państw wobec Arktyki – i pięć dużych rozdziałów stanowi trzon tej książki. Rozdziały te mają podobną budowę, by łatwiej było dokonywać porównań. Autor zajmuje się najpierw kwestiami geograficznymi, uzasadniając kolejne roszczenia. Opisuje skrótowo gospodarkę wybranych państw – i znaczenie w jej kontekście Arktyki. Przedstawia działania podejmowane przez kraje (ale nie zagłębia się w zagadnienia polityki wewnętrznej) oraz sposoby, które mają doprowadzić rządzących do osiągnięcia celu. Szkicuje kolejne mapy, podaje dane techniczne militariów, a kiedy trzeba – nakreśla także spory między państwami. Dzięki dobrze przygotowanemu punktowi wyjścia nie musi powtarzać raz podanych informacji, pisze rzeczowo i z pewnością siebie, chociaż jako autor-badacz praktycznie w tekście się nie ujawnia. Gdy już przyjrzy się interesom najważniejszych graczy, zatrzymuje się jeszcze na chwilę nad innymi „mocarstwami”, które mogłyby włączyć się do arktycznych sporów (wśród nich wskazuje na Chiny, Japonię czy Unię Europejską).
Od początku Krzysztof Kubiak stawia na precyzję i rzetelność w opisach. Jeśli istniałaby możliwość różnorodnych interpretacji pojęć, zaczyna od ich uściślenia. Chętnie stosuje przejrzyste wyliczenia, diagramy, tabele i schematy – i nie ma to nic wspólnego z popularnonaukowymi tendencjami. Tak samo zresztą świadomie Kubiak rezygnuje z publicystycznego stylu na rzecz naukowego dyskursu wypranego z emocji, kolokwializmów i własnych ocen. Swoje wywody autor silnie zakorzenia w źródłach i opracowaniach, skrupulatnie odnotowywanych. Strukturalistyczne podejście zapewni mu uznanie czytelników – chociaż to publikacja hermetyczna, to przecież imponująca pod względem przygotowania.
Krzysztof Kubiak prezentuje spojrzenie badacza na kwestie, które prawdopodobnie za jakiś czas zawładną mediami – i które wywołają społeczne dyskusje na temat wyborów podejmowanych przez rządzących. Tu na razie do czynienia mamy tylko ze strefą polityki, możliwości i ograniczeń z niej płynących – autor świadomie pominął motywy związane z ekologią czy narodami – to także pozwoliło mu uniknąć tematów wywołujących silniejsze emocje, a co za tym idzie – i filozoficznych dysput, które wymykają się ścisłemu spojrzeniu.
Walka o ropę
W zasadzie tylko do tytułu książki Krzysztofa Kubiaka można mieć zastrzeżenia. Publikacja „Interesy i spory państw w Arktyce w pierwszych dekadach XXI wieku” nie jest bowiem przecież tomem wizjonerskim, a prognozy płynące z definiowania celów nie sięgają zbyt daleko. Trudno więc już teraz rzeczowo mówić o „dekadach”. Zresztą czas gra tu drugoplanową rolę, bo mimo zawężenia badań do ostatnich lat, autor często z konieczności śledzi wcześniejsze decyzje związane z terenami Arktyki.
Uderza w tym opracowaniu arcydokładne potraktowanie tematu. Umożliwia takie podejście po pierwsze ograniczenie tematyczne zaakcentowane w tytule, po drugie natomiast – przejrzysta struktura i starannie przygotowany plan tomu. Autor nie musi koncentrować się na zagadnieniach niezwiązanych bezpośrednio z polityką państw wobec Arktyki, nie zatrzymuje się nad kwestiami społecznymi czy kulturalnymi – to nie leży w obszarze jego zainteresowań i, co ważniejsze, nic nie wniosłoby do tomu.
Temat okazuje się atrakcyjny z dwóch powodów: rosnącego znaczenia strategicznego Arktyki od czasów zimnej wojny, oraz… zmian klimatycznych, w wyniku których łatwiej o dostęp do złóż gazu ziemnego i ropy naftowej. Nawet jeśli pierwsze zagadnienie wydaje się być ciekawe jedynie dla specjalistów, drugie może rozpalać opinię publiczną. Ale Kubiakowi nie o poszukiwanie sensacji chodzi. Przygląda się on polityce pięciu państw wobec Arktyki – i pięć dużych rozdziałów stanowi trzon tej książki. Rozdziały te mają podobną budowę, by łatwiej było dokonywać porównań. Autor zajmuje się najpierw kwestiami geograficznymi, uzasadniając kolejne roszczenia. Opisuje skrótowo gospodarkę wybranych państw – i znaczenie w jej kontekście Arktyki. Przedstawia działania podejmowane przez kraje (ale nie zagłębia się w zagadnienia polityki wewnętrznej) oraz sposoby, które mają doprowadzić rządzących do osiągnięcia celu. Szkicuje kolejne mapy, podaje dane techniczne militariów, a kiedy trzeba – nakreśla także spory między państwami. Dzięki dobrze przygotowanemu punktowi wyjścia nie musi powtarzać raz podanych informacji, pisze rzeczowo i z pewnością siebie, chociaż jako autor-badacz praktycznie w tekście się nie ujawnia. Gdy już przyjrzy się interesom najważniejszych graczy, zatrzymuje się jeszcze na chwilę nad innymi „mocarstwami”, które mogłyby włączyć się do arktycznych sporów (wśród nich wskazuje na Chiny, Japonię czy Unię Europejską).
Od początku Krzysztof Kubiak stawia na precyzję i rzetelność w opisach. Jeśli istniałaby możliwość różnorodnych interpretacji pojęć, zaczyna od ich uściślenia. Chętnie stosuje przejrzyste wyliczenia, diagramy, tabele i schematy – i nie ma to nic wspólnego z popularnonaukowymi tendencjami. Tak samo zresztą świadomie Kubiak rezygnuje z publicystycznego stylu na rzecz naukowego dyskursu wypranego z emocji, kolokwializmów i własnych ocen. Swoje wywody autor silnie zakorzenia w źródłach i opracowaniach, skrupulatnie odnotowywanych. Strukturalistyczne podejście zapewni mu uznanie czytelników – chociaż to publikacja hermetyczna, to przecież imponująca pod względem przygotowania.
Krzysztof Kubiak prezentuje spojrzenie badacza na kwestie, które prawdopodobnie za jakiś czas zawładną mediami – i które wywołają społeczne dyskusje na temat wyborów podejmowanych przez rządzących. Tu na razie do czynienia mamy tylko ze strefą polityki, możliwości i ograniczeń z niej płynących – autor świadomie pominął motywy związane z ekologią czy narodami – to także pozwoliło mu uniknąć tematów wywołujących silniejsze emocje, a co za tym idzie – i filozoficznych dysput, które wymykają się ścisłemu spojrzeniu.
niedziela, 8 lipca 2012
Wojciech Widłak: Pan Kuleczka. Radość
Media Rodzina, Poznań 2012.
Filozoficzne dylematy
Pan Kuleczka przypomina klauna – przynajmniej z wyglądu. Nie jest zatem zwyczajnym bohaterek. Ma też niezwykłych przyjaciół: psa Pypcia, kaczkę Katastrofę i muchę Bzyk-Bzyk. W tej menażerii Pan Kuleczka jawi się jako prawdziwy autorytet – specjalista od objaśniania świata i rozwiązywania jego zagadek, a ze spostrzeżeń tego bohatera skorzystają również maluchy, którym nieobce są rozterki postaci. Wojciech Widłak w przygodach Pana Kuleczki nie szuka nowych przestrzeni wykreowanych w wyobraźni, porusza się po dobrze znanych – też odbiorcom – obszarach i pokazuje, ile ciekawostek można odkryć podczas zwykłego bycia. Istnienie jako motyw bajki sprawdza się bardzo dobrze i w dodatku pasuje do uwag o charakterze filozoficznym, które raz po raz pojawiają się w kolejnych opowiadaniach. Pan Kuleczka i jego świta na rzeczywistość patrzą oczami kilkulatków, mogą zatem dochodzić do bardzo mądrych wniosków, które zaskoczyłyby dorosłych.
Dzięki prostym migawkom ze spotkań bohaterów, dzieci poznają między innymi potęgę wyobraźni, która ze zwykłej kartki może zrobić wszystko. Sprawdzą na własnej skórze uroki „teraz” skonfrontowanego z „zawsze”. Pobawią się w teatr, w którym wszystko jest możliwe. W dalszej części książki natomiast zaczną funkcjonować na prawach przygody zupełnie zwyczajne wydarzenia: jedzenie lodów w upalny dzień, puszczanie kaczek na jeziorze, zabawa w chowanego, dmuchawce czy zwiedzanie małej jaskini. Mali odbiorcy nie znajdą tutaj skomplikowanych fabuł i całości, nad którymi trzeba by się bardzo skupiać. Wojciech Widłak pisze dla najmłodszych i zachwyca ich prostymi opowiastkami, które jednak dają dużo do myślenia. Opowiadania są tak przygotowane, by dzieci czerpały z nich wiele korzyści. Pan Kuleczka dostarczy rozrywki, zwróci uwagę na istotne, choć niedostrzegane na co dzień, fakty, rozbawi (przede wszystkim dzięki komicznym nieporozumieniom), wzbudzi zainteresowanie i pokaże te sekrety świata, o których myśli się tylko w dzieciństwie. Nie będzie za to bez przerwy pouczać i wychowywać, sprawi, że maluchy polubią czytanie – dzięki temu, że odkryje przed nimi krainę ciepłą, beztroską i przyjemną.
Pan Kuleczka staje się zatem dyskretnym przewodnikiem po rozważaniach, które wspólne są bystrym dzieciom i filozofom. W dodatku budzi zaufanie – i za sprawą sympatycznego imienia, i za sprawą wyglądu. Ponadto, skoro Pan Kuleczka zna odpowiedzi na pytania najtrudniejsze, w przystępny sposób potrafi rozstrzygać wątpliwości swoich zwierzęcych przyjaciół, zasługuje na uznanie – i tego uznania ze strony kilkulatków się doczeka. Ale nie tylko Pan Kuleczka jawi się jako postać ciekawa: pozostali członkowie ekipy też mają swoje intrygujące pomysły i przyzwyczajenia, poza tym rządzą nimi ograniczenia związane z gatunkami – mucha, kaczka i pies nie mogą dokonać wszystkiego, ale kiedy działają wspólnie, osiągną wiele. Ponad zwykłymi, płynącymi z fabuły troskami, funkcjonuje tu zatem przyjaźń – piękna i pełna.
W kształtowaniu wizerunku Pana Kuleczki, a także atmosfery tomiku, spore zasługi ma Elżbieta Wasiuczyńska, ilustratorka. Jej obrazki są jednocześnie proste (plamy i kształty pozbawione konturów) i skomplikowane (dzięki światłocieniom). Uroku dodaje im pozorne niedopracowanie – pozostawianie śladów farb na granicach kolorów, brak komputerowej obróbki. To ilustracje w starym stylu – i równocześnie idące pod prąd mód w grafice i twórczości dla dzieci. Bardzo pasują do opowiadań Widłaka, razem z nimi składają się w naprawdę urzekającą całość, którą polubią dzieci.
Filozoficzne dylematy
Pan Kuleczka przypomina klauna – przynajmniej z wyglądu. Nie jest zatem zwyczajnym bohaterek. Ma też niezwykłych przyjaciół: psa Pypcia, kaczkę Katastrofę i muchę Bzyk-Bzyk. W tej menażerii Pan Kuleczka jawi się jako prawdziwy autorytet – specjalista od objaśniania świata i rozwiązywania jego zagadek, a ze spostrzeżeń tego bohatera skorzystają również maluchy, którym nieobce są rozterki postaci. Wojciech Widłak w przygodach Pana Kuleczki nie szuka nowych przestrzeni wykreowanych w wyobraźni, porusza się po dobrze znanych – też odbiorcom – obszarach i pokazuje, ile ciekawostek można odkryć podczas zwykłego bycia. Istnienie jako motyw bajki sprawdza się bardzo dobrze i w dodatku pasuje do uwag o charakterze filozoficznym, które raz po raz pojawiają się w kolejnych opowiadaniach. Pan Kuleczka i jego świta na rzeczywistość patrzą oczami kilkulatków, mogą zatem dochodzić do bardzo mądrych wniosków, które zaskoczyłyby dorosłych.
Dzięki prostym migawkom ze spotkań bohaterów, dzieci poznają między innymi potęgę wyobraźni, która ze zwykłej kartki może zrobić wszystko. Sprawdzą na własnej skórze uroki „teraz” skonfrontowanego z „zawsze”. Pobawią się w teatr, w którym wszystko jest możliwe. W dalszej części książki natomiast zaczną funkcjonować na prawach przygody zupełnie zwyczajne wydarzenia: jedzenie lodów w upalny dzień, puszczanie kaczek na jeziorze, zabawa w chowanego, dmuchawce czy zwiedzanie małej jaskini. Mali odbiorcy nie znajdą tutaj skomplikowanych fabuł i całości, nad którymi trzeba by się bardzo skupiać. Wojciech Widłak pisze dla najmłodszych i zachwyca ich prostymi opowiastkami, które jednak dają dużo do myślenia. Opowiadania są tak przygotowane, by dzieci czerpały z nich wiele korzyści. Pan Kuleczka dostarczy rozrywki, zwróci uwagę na istotne, choć niedostrzegane na co dzień, fakty, rozbawi (przede wszystkim dzięki komicznym nieporozumieniom), wzbudzi zainteresowanie i pokaże te sekrety świata, o których myśli się tylko w dzieciństwie. Nie będzie za to bez przerwy pouczać i wychowywać, sprawi, że maluchy polubią czytanie – dzięki temu, że odkryje przed nimi krainę ciepłą, beztroską i przyjemną.
Pan Kuleczka staje się zatem dyskretnym przewodnikiem po rozważaniach, które wspólne są bystrym dzieciom i filozofom. W dodatku budzi zaufanie – i za sprawą sympatycznego imienia, i za sprawą wyglądu. Ponadto, skoro Pan Kuleczka zna odpowiedzi na pytania najtrudniejsze, w przystępny sposób potrafi rozstrzygać wątpliwości swoich zwierzęcych przyjaciół, zasługuje na uznanie – i tego uznania ze strony kilkulatków się doczeka. Ale nie tylko Pan Kuleczka jawi się jako postać ciekawa: pozostali członkowie ekipy też mają swoje intrygujące pomysły i przyzwyczajenia, poza tym rządzą nimi ograniczenia związane z gatunkami – mucha, kaczka i pies nie mogą dokonać wszystkiego, ale kiedy działają wspólnie, osiągną wiele. Ponad zwykłymi, płynącymi z fabuły troskami, funkcjonuje tu zatem przyjaźń – piękna i pełna.
W kształtowaniu wizerunku Pana Kuleczki, a także atmosfery tomiku, spore zasługi ma Elżbieta Wasiuczyńska, ilustratorka. Jej obrazki są jednocześnie proste (plamy i kształty pozbawione konturów) i skomplikowane (dzięki światłocieniom). Uroku dodaje im pozorne niedopracowanie – pozostawianie śladów farb na granicach kolorów, brak komputerowej obróbki. To ilustracje w starym stylu – i równocześnie idące pod prąd mód w grafice i twórczości dla dzieci. Bardzo pasują do opowiadań Widłaka, razem z nimi składają się w naprawdę urzekającą całość, którą polubią dzieci.
sobota, 7 lipca 2012
Lidia Popiel, Monika Richardson: Polki na bursztynowym szlaku
Świat Książki, Warszawa 2012.
Ambasadorki bursztynu
Ambasadorki bursztynu wyruszają w podróż, by poznać ludzi z bursztynem związanych, miejsca i pomysły na wykorzystanie tego surowca, wreszcie – by zdobyć o bursztynie mnóstwo ciekawostek. Lidia Popiel uwiecznia wszystko na zdjęciach, Monika Richardson opisuje wrażenia i dzieli się doświadczeniami. Jest w tej wyprawie coś z przygody marzeń – kiedy człowiek może w ramach zadań z pracy rzucić się w wir zabawy, a i coś z kobiecej klasy i dumy. „Polki na bursztynowym szlaku” to typowa opowieść podróżnicza – tyle że tematyzowana. Napisana z humorem i nosząca znamiona dziennikowych zapisków, nie jest też pozbawiona historii o pozabursztynowych przyjemnościach. Ma też wartość edukacyjną i próbuje kształtować gust odbiorczyń. Monika Richardson w opowiadaniu o bursztynie nie opiera się tylko na stereotypach czy obiegowych informacjach, głębiej zanurza się w zagadnienia z bursztynem związane – czy to dotyczące jego powstania, czy obróbki, tworzenia biżuterii czy… naukowych opracowań i badań. Za każdym razem traktuje temat jak reporterka, która do zaobserwowanych faktów dodać chce jeszcze sporą część autobiograficznych wzruszeń czy zapisków, które nie mają wiele wspólnego z bursztynową misją.
Mówiąc w skrócie, przechodzi momentami w poetykę plotki i zamienia opowieść o bursztynie w prywatną relację zafascynowanej nim kobiety. Ocenia napotkanych ludzi, prezentuje wrażenia z nimi związane, niektórym zazdrości konkretnych cech charakteru, z innymi delikatnie się nie zgadza. Stara się być taktowna, miła, uprzejma i przyjazna, a jednocześnie udaje się jej przemycać w książce zupełnie prywatne przemyślenia i komentarze. Jako obserwatorka spogląda też na współautorkę książki: Lidia Popiel prowokuje Monikę Richardson do budowania niekiedy zupełnie zaskakujących ocen, bez związku z podstawowym tematem publikacji. Ta kobieca atmosfera wyraźnie widoczna w tomie przyciągnie odbiorczynie – znajdą się w książce nawet napomknienia o życiu prywatnym autorki, chociaż temat pozwalałby na ich ominięcie. Jeden temat stanowi zatem bursztyn, a drugi, poboczny, chociaż w lekturze nie mniej ciekawy – osobiste uwagi dziennikarki, lekko rozcieńczającej bursztynowy reportaż i nadające mu bardziej przystępną formę.
Monika Richardson ma na temat bursztynu swoje zdanie, stara się prezentować w miarę obiektywnie spotkanych na bursztynowym szlaku twórców, a w kontaktach z nimi też jest uprzejma, zadowolona i zainteresowana żywo dziełami – jednak zdarza się, że potem daje upust swojej niechęci, pokazuje nie tylko to, co jej się podoba, przyznaje się też do bardziej krytycznych uwag.
Równie ważne jak tekst są w tej opowieści zdjęcia (Lidii Popiel i Jacka Foty) – zwykle to ujęcia reportażowe bądź kadry imitujące zdjęcia z wakacji, rzadziej – przemyślane portrety (które niosą rys reportażowości z racji braku studyjnych warunków, a może i określonego spojrzenia autorki). Zabrakło mi wśród tych ilustracji próbek makrofotograficznych, w których jedynym tematem byłoby piękno bursztynu, takie zdjęcia z pewnością najbardziej olśniłyby odbiorczynie – i też pasowałyby do tematu książki, chociaż nie do formy reportażu z podróży bursztynowym szlakiem. „Polki na bursztynowym szlaku” to opowieść szybka, zwalniająca tempo przy kolejnych bursztynowych przystankach w Polsce i za granicą. Wpisuje się w nurt publikowanych dzisiaj często relacji podróżniczych – tyle że za cel ma nie utrwalenie wrażeń z wypraw, a krzewienie wiedzy o bursztynie.
Ambasadorki bursztynu
Ambasadorki bursztynu wyruszają w podróż, by poznać ludzi z bursztynem związanych, miejsca i pomysły na wykorzystanie tego surowca, wreszcie – by zdobyć o bursztynie mnóstwo ciekawostek. Lidia Popiel uwiecznia wszystko na zdjęciach, Monika Richardson opisuje wrażenia i dzieli się doświadczeniami. Jest w tej wyprawie coś z przygody marzeń – kiedy człowiek może w ramach zadań z pracy rzucić się w wir zabawy, a i coś z kobiecej klasy i dumy. „Polki na bursztynowym szlaku” to typowa opowieść podróżnicza – tyle że tematyzowana. Napisana z humorem i nosząca znamiona dziennikowych zapisków, nie jest też pozbawiona historii o pozabursztynowych przyjemnościach. Ma też wartość edukacyjną i próbuje kształtować gust odbiorczyń. Monika Richardson w opowiadaniu o bursztynie nie opiera się tylko na stereotypach czy obiegowych informacjach, głębiej zanurza się w zagadnienia z bursztynem związane – czy to dotyczące jego powstania, czy obróbki, tworzenia biżuterii czy… naukowych opracowań i badań. Za każdym razem traktuje temat jak reporterka, która do zaobserwowanych faktów dodać chce jeszcze sporą część autobiograficznych wzruszeń czy zapisków, które nie mają wiele wspólnego z bursztynową misją.
Mówiąc w skrócie, przechodzi momentami w poetykę plotki i zamienia opowieść o bursztynie w prywatną relację zafascynowanej nim kobiety. Ocenia napotkanych ludzi, prezentuje wrażenia z nimi związane, niektórym zazdrości konkretnych cech charakteru, z innymi delikatnie się nie zgadza. Stara się być taktowna, miła, uprzejma i przyjazna, a jednocześnie udaje się jej przemycać w książce zupełnie prywatne przemyślenia i komentarze. Jako obserwatorka spogląda też na współautorkę książki: Lidia Popiel prowokuje Monikę Richardson do budowania niekiedy zupełnie zaskakujących ocen, bez związku z podstawowym tematem publikacji. Ta kobieca atmosfera wyraźnie widoczna w tomie przyciągnie odbiorczynie – znajdą się w książce nawet napomknienia o życiu prywatnym autorki, chociaż temat pozwalałby na ich ominięcie. Jeden temat stanowi zatem bursztyn, a drugi, poboczny, chociaż w lekturze nie mniej ciekawy – osobiste uwagi dziennikarki, lekko rozcieńczającej bursztynowy reportaż i nadające mu bardziej przystępną formę.
Monika Richardson ma na temat bursztynu swoje zdanie, stara się prezentować w miarę obiektywnie spotkanych na bursztynowym szlaku twórców, a w kontaktach z nimi też jest uprzejma, zadowolona i zainteresowana żywo dziełami – jednak zdarza się, że potem daje upust swojej niechęci, pokazuje nie tylko to, co jej się podoba, przyznaje się też do bardziej krytycznych uwag.
Równie ważne jak tekst są w tej opowieści zdjęcia (Lidii Popiel i Jacka Foty) – zwykle to ujęcia reportażowe bądź kadry imitujące zdjęcia z wakacji, rzadziej – przemyślane portrety (które niosą rys reportażowości z racji braku studyjnych warunków, a może i określonego spojrzenia autorki). Zabrakło mi wśród tych ilustracji próbek makrofotograficznych, w których jedynym tematem byłoby piękno bursztynu, takie zdjęcia z pewnością najbardziej olśniłyby odbiorczynie – i też pasowałyby do tematu książki, chociaż nie do formy reportażu z podróży bursztynowym szlakiem. „Polki na bursztynowym szlaku” to opowieść szybka, zwalniająca tempo przy kolejnych bursztynowych przystankach w Polsce i za granicą. Wpisuje się w nurt publikowanych dzisiaj często relacji podróżniczych – tyle że za cel ma nie utrwalenie wrażeń z wypraw, a krzewienie wiedzy o bursztynie.