Zysk i S-ka, Poznań 2012.
Życiowe drogi
O tym, że życie w optymistycznych powieściach obyczajowych nie przypomina zwykłej prawdziwej egzystencji Mirosława Kareta dobrze wie. Podobnie zresztą zdaje sobie sprawę z przewidywalności tytułów spod znaku toskanianów – i stara się nie postępować według rządzących nimi reguł. W „Raju od kuchni” przygotowuje mieszankę realizmu i optymizmu, kulturę włoską wykorzystując – w pewnych elementach – jako pretekst do szkicowania historii, w której zdarzyć się może wszystko. Zabezpieczenie przed tragediami – słynny parasol ochronny nad bohaterami – istnieje i tutaj, lecz autorka pozwala sobie na sterowanie działaniami postaci oraz ingerencjami losu bez zahamowań.
Wysyła w „Raju od kuchni” do pracy na Sardynii dwie dziewczyny tuż po maturze. Sylwia i Kaśka to kuzynki, które wakacyjną przerwę mają spędzić wprawdzie w pięknym otoczeniu, ale – nie ulgowo. Trzpiotowatej Kaśce niespecjalnie odpowiada zastępowanie matki w opiece nad pewną staruszką. Sylwia marzy o studiowaniu italianistyki i nawet humorzasta zwierzchniczka nie popsuje jej nastroju. Sylwia nie jest przebojową i pewną siebie dziewczyną, a codzienne rozterki przeszkadzają jej uwierzyć w siebie. Jednak przełom powinien się w końcu dokonać. Mirosława Kareta nie chce przesadnie ułatwiać egzystencji swoim bohaterkom, nie przekona ich szczęśliwymi zbiegami okoliczności, ale traktuje z delikatnie wyczuwalną sympatią. Jej rola, jako autorki, polega też na przekonaniu czytelniczek, że w każdym, nawet niewesołym wydarzeniu kryje się szansa na lepszą przyszłość i poprawę bytu. Dwie młode dziewczyny przeżywają swoje przygody – zawodowe sukcesy i porażki, sercowe rozterki i wzloty oraz upadki w przyjaźni. Ale swoje pięć minut ma tu też mama Kaśki, która właśnie odnalazła swoje miejsce na ziemi i pokazuje, że nigdy nie wolno tracić nadziei.
„Raj od kuchni” to powieść rozrywkowa z dość gęstą narracją. Autorka nie trywializuje – ani w akcji, ani w samym stylu prowadzenia opowieści. Zależy jej na tym, żeby historia wypadła naturalnie, chociaż niekiedy bohaterowie posługują się zbyt literackim językiem (zbyt literackim to akurat mało trafne określenie, ich dialogi stoją jednak o oczko wyżej niż zwykłe kolokwialne wymiany myśli i to „oczko” daje już wyczuwalną w odbiorze różnicę) – szczególnie natomiast widać tę literackość w listach, jakie piszą do siebie bohaterki. Przebywając w zamkniętym gronie, związane pokrewieństwem, nie potrafią w pisanych do siebie wiadomościach przełamać dystansu, jakby były skrępowane gorsetem niemodnych przyzwyczajeń językowych. Mirosława Kareta uzyskuje tym samym pewną archaiczność w swojej opowieści – łagodną, niezakłócającą utworu, za to dobrze zgraną z charakterem i zasadami, które prezentuje Sylwia. Dzięki temu – nienachalnemu przecież – rytmowi Kareta zjedna sobie młodsze i starsze odbiorczynie, a przy okazji odróżni się nieco od topowych autorek.
To ciekawy literacki eksperyment (chociaż przypuszczam, że zupełnie niezamierzony): opieranie się na stereotypach i obowiązkowych punktach rozwoju lekkiego czytadła nie daje płaskiej całości, za sprawą przyjemnej realizacji pomysłu. Z tych samych składników wiele autorek mogłoby przyrządzić powieść banalną – Kareta ustrzegła się tego, potrafi nawet zainteresować obyczajową akcją. W „Raju od kuchni” nie obiecuje rajskich wygód i cudownych rozwiązań. Sardynia przynosi swoje zmartwienia, a od przytłaczającej czasem codzienności nie da się uciec. Powieść ma jednak w sobie coś magnetycznego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz