Galaktyka, Łódź 2009.
Praca z lampami
„Światło jest istotą żywą, wibrującą i plastyczną” – mówi Christopher Grey w swoim podręczniku „Oświetlenie portretowe w praktyce”. Ale ten obiecujący cytat nie do końca oddaje zawartość tomu, w którym liczą się przede wszystkim możliwości wykorzystania sprzętu: lamp oraz modyfikatorów światła. Grey na wstępie wrzuca do wywodu parę informacji teoretycznych – m.in. o temperaturze barwowej czy kącie padania i odbicia światła (mówiąc ogólniej, przytacza informacje z fizyki światła) i przeprowadza odbiorców przez rozmaite rodzaje światła (w zależności od rozmieszczenia jego źródeł względem modela), by dość szybko przejść do zasadniczej części książki. W tej partii zachwyca szczególnie pomysłowość w sięganiu po nietypowe modyfikatory światła, co może zaowocować wartymi uwagi efektami.
Właściwą część tomu stanowią analizy kolejnych sekwencji portretów. Pod każdym z serii zdjęć Grey podaje nazwę modyfikatora światła – w tekście informuje natomiast o konieczności wprowadzanych kolejno zmian, korygowaniu ustawień i zastępowaniu jednych elementów innymi. Taki przegląd możliwości, jakie zapewnia odpowiednio dobrany sprzęt, może nie tylko ułatwić pracę wkraczającym na ścieżkę zawodową fotografom, ale też nakłonić ich do dalszych eksperymentów. Grey zaspokaja ciekawość odbiorców (i swoją), sprawdzając, co by było, gdyby…, a przy tym wskazuje błędy i przyzwyczajenia, które należy bezwzględnie eliminować. Ciągłe powtarzanie informacji technicznych przypadkowym czytelnikom oraz dobrym profesjonalistom może wydać się nudne, ale przecież nie o wciągającą narrację tu chodzi, a o uczenie się dostrzegania detali. W pewnym momencie Grey mówi nawet o dobrze oświetlonych dolnych rzęsach modelki, w innym zauważa maleńką niepotrzebną plamkę światła na czubku ucha fotografowanego mężczyzny.
Obok podpowiedzi dotyczących standardowego oświetlenia portretowego Christopher Grey koncentruje się na budowaniu atmosfery ujęć: opisuje styl zdjęcia hollywoodzkiego, różnice między fotografiami przeznaczonymi do publikacji w konkretnych miejscach (przy których liczy się między innymi jakość druku), fotografie wykonywane do celów reklamowych, zdjęcia samej głowy, portrety wydawnicze, ujęcia w plenerze czy wizerunki panny młodej – ma zatem przez cały czas na uwadze marketingową stronę swojej publikacji, chce podnieść jakość zdjęć wykonywanych w celach komercyjnych. Modeli-klientów traktuje, przynajmniej w opowieści nie do nich kierowanej, raczej przedmiotowo: pisze, jak zwęzić ich źrenice i dlaczego przekonać ich do makijażu czy skorzystania z usług wizażysty. Przedstawia też kilka technik, które zrodziły się z chęci łamania konwencji i, odpowiednio zastosowane, mogą dać naprawdę dobre rezultaty. A przy tym nie kryje autor, że fotograf dzisiaj może korzystać z rozmaitych ułatwień, jakie zapewniają programy graficzne – nie tai, że czasem retuszuje zdjęcia, kierując rzeczywiście swój zawód z dziedziny artystycznej do rzemiosła.
W tej książce najważniejszy jest sprzęt. Niekoniecznie ten najdroższy, trudno dostępny, z najwyższej półki – ale sprzęt umiejętnie wykorzystywany, oswojony, sprzęt, którego zastosowanie przestaje być tajemnicą. Christopher Grey nie uczy zasad tworzenia fotografii niebanalnych, dąży raczej do przekazania podstaw wiedzy niezbędnej fachowcom, więc i do uniwersalizowania porad i wskazówek – ale jego książka będzie dobrym punktem wyjścia do samodzielnej przygody z fotografią portretową.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
piątek, 28 stycznia 2011
czwartek, 27 stycznia 2011
Zoe Fishman: Kwestia równowagi
Prószyński i S-ka, Warszawa 2011.
Spokój
„Kwestia równowagi” to z jednej strony przykład powieści, w której wyjściowemu pomysłowi podporządkowany jest sposób komponowania fabuły oraz kreacja bohaterów, z drugiej natomiast proste czytadło o lekko egzotycznym za sprawą jogi posmaku. Początkowo budzi nieufność przez niedokładnie wyważone proporcje między zainteresowaniami pierwszej bohaterki a próbą ukazania zwykłego życia, potem jednak coraz bardziej wciąga. Zoe Fishman nie ustrzegła się błędów debiutantki, zbyt ufając w znaczenie zbiegów okoliczności i prowadząc cztery kobiety po niespecjalnie skomplikowanych (choć krętych) ścieżkach – a i tak dla relaksu czyta się ją przyjemnie. „Kwestia równowagi” to bowiem pozycja z półki literatury rozrywkowej, sympatyczna i lekka.
Cztery dawne koleżanki spotykają się na zlocie absolwentów uczelni. Charlie była dawniej rekinem finansiery, ale porzuciła tę drogę na rzecz duchowego rozwoju: wraz z oddanymi przyjaciółmi prowadzi szkołę jogi, do której na prywatne zajęcia zaprasza Naomi, Sabine i Besss. Naomi to matka samotnie wychowująca ośmioletniego synka, Noaha. Nie ufa byłemu mężowi, który właśnie na powrót pojawił się w życiu jej dziecka – już wkrótce jednak to problemy ze zdrowiem staną się podstawowym tematem jej rozmyślań i lęków. Sabine poprawia cudze romansidła i marzy o randce z przystojniakiem widywanym od dwóch lat w metrze. Bess z kolei pracuje w plotkarskim tabloidzie, lecz chciałaby się zająć poważnymi reportażami. Przeżywa też kryzys w swoim związku i aby odreagować kolejne niepowodzenia, ma zamiar wykorzystać informacje o trzech odnalezionych przypadkiem koleżankach i napisać o nich niezbyt pochlebny artykuł. Charlie, Naomi, Sabine i Bess będą się odtąd co tydzień spotykać na półtoramiesięcznym kursie jogi, prowadzonym przez pierwszą z kobiet.
Powieść ma wyraźną kompozycję – oparta jest na czterech częściach pranajamy (wydłużania oddechu). Autorka przeskakuje w kolejnych rozdziałach od sobotnich wspólnych ćwiczeń przez sceny łączące dwie bohaterki po prezentowanie ich prywatnej egzystencji w osobnych partiach książki. Gdy znajduje się w studiu jogi, traci z oczu cały, ładnie wypracowany realizm, na rzecz wykładów o jodze i przywoływania poleceń instruktorki – z czasem próbuje to załagodzić, ale i tak komentarze Charlie wydają się momentami zbyt szczegółowe jak na potrzeby pozycji rozrywkowej – przechodzenie od roli przyjaciółki do nauczycielki niekoniecznie wychodzi Charlie na dobre, przynajmniej w narracji. W innych sekwencjach Zoe Fishman wybiera baśniowe rozwiązania wątków miłosnych (choć stara się piętrzyć przed bohaterkami trudności i tak wiadomo, jak skończą się ich sercowe przygody), wybiera też optymizm, nawet ten nieuzasadniony, by rozwijać doświadczenia postaci. Nie chodzi nawet o reklamowanie dobroczynnego wpływu jogi na psychikę kobiet, ale o dostarczenie czytelniczkom prostych przyjemności lekturowych – książka jest obliczona na wywoływanie nieskomplikowanych wzruszeń i zapewnienie wytchnienia odbiorczyniom. Widać w niej (przynajmniej zauważą to koneserki tego typu lektur) podporządkowanie fabuły warsztatowi i czerpanie z gotowych podpowiedzi dla początkujących pisarzy – ale też „Kwestia równowagi” ma w sobie to „coś”, co sprawia, że na chwilę czytelniczki zatrzymają się nad losami czterech przyjaciółek i będą czerpać przyjemność z czytania o ich doświadczeniach. A to już sukces.
Spokój
„Kwestia równowagi” to z jednej strony przykład powieści, w której wyjściowemu pomysłowi podporządkowany jest sposób komponowania fabuły oraz kreacja bohaterów, z drugiej natomiast proste czytadło o lekko egzotycznym za sprawą jogi posmaku. Początkowo budzi nieufność przez niedokładnie wyważone proporcje między zainteresowaniami pierwszej bohaterki a próbą ukazania zwykłego życia, potem jednak coraz bardziej wciąga. Zoe Fishman nie ustrzegła się błędów debiutantki, zbyt ufając w znaczenie zbiegów okoliczności i prowadząc cztery kobiety po niespecjalnie skomplikowanych (choć krętych) ścieżkach – a i tak dla relaksu czyta się ją przyjemnie. „Kwestia równowagi” to bowiem pozycja z półki literatury rozrywkowej, sympatyczna i lekka.
Cztery dawne koleżanki spotykają się na zlocie absolwentów uczelni. Charlie była dawniej rekinem finansiery, ale porzuciła tę drogę na rzecz duchowego rozwoju: wraz z oddanymi przyjaciółmi prowadzi szkołę jogi, do której na prywatne zajęcia zaprasza Naomi, Sabine i Besss. Naomi to matka samotnie wychowująca ośmioletniego synka, Noaha. Nie ufa byłemu mężowi, który właśnie na powrót pojawił się w życiu jej dziecka – już wkrótce jednak to problemy ze zdrowiem staną się podstawowym tematem jej rozmyślań i lęków. Sabine poprawia cudze romansidła i marzy o randce z przystojniakiem widywanym od dwóch lat w metrze. Bess z kolei pracuje w plotkarskim tabloidzie, lecz chciałaby się zająć poważnymi reportażami. Przeżywa też kryzys w swoim związku i aby odreagować kolejne niepowodzenia, ma zamiar wykorzystać informacje o trzech odnalezionych przypadkiem koleżankach i napisać o nich niezbyt pochlebny artykuł. Charlie, Naomi, Sabine i Bess będą się odtąd co tydzień spotykać na półtoramiesięcznym kursie jogi, prowadzonym przez pierwszą z kobiet.
Powieść ma wyraźną kompozycję – oparta jest na czterech częściach pranajamy (wydłużania oddechu). Autorka przeskakuje w kolejnych rozdziałach od sobotnich wspólnych ćwiczeń przez sceny łączące dwie bohaterki po prezentowanie ich prywatnej egzystencji w osobnych partiach książki. Gdy znajduje się w studiu jogi, traci z oczu cały, ładnie wypracowany realizm, na rzecz wykładów o jodze i przywoływania poleceń instruktorki – z czasem próbuje to załagodzić, ale i tak komentarze Charlie wydają się momentami zbyt szczegółowe jak na potrzeby pozycji rozrywkowej – przechodzenie od roli przyjaciółki do nauczycielki niekoniecznie wychodzi Charlie na dobre, przynajmniej w narracji. W innych sekwencjach Zoe Fishman wybiera baśniowe rozwiązania wątków miłosnych (choć stara się piętrzyć przed bohaterkami trudności i tak wiadomo, jak skończą się ich sercowe przygody), wybiera też optymizm, nawet ten nieuzasadniony, by rozwijać doświadczenia postaci. Nie chodzi nawet o reklamowanie dobroczynnego wpływu jogi na psychikę kobiet, ale o dostarczenie czytelniczkom prostych przyjemności lekturowych – książka jest obliczona na wywoływanie nieskomplikowanych wzruszeń i zapewnienie wytchnienia odbiorczyniom. Widać w niej (przynajmniej zauważą to koneserki tego typu lektur) podporządkowanie fabuły warsztatowi i czerpanie z gotowych podpowiedzi dla początkujących pisarzy – ale też „Kwestia równowagi” ma w sobie to „coś”, co sprawia, że na chwilę czytelniczki zatrzymają się nad losami czterech przyjaciółek i będą czerpać przyjemność z czytania o ich doświadczeniach. A to już sukces.
środa, 26 stycznia 2011
Megan McDonald: Hania Humorek
Egmont, Warszawa 2011.
Czar dzieciństwa
Hania Humorek miewa różne humorki. Czasem dobre, czasem złe. Bo kto ich nie miewa, zwłaszcza kiedy jest dzieckiem z wyraźnie sprecyzowanymi marzeniami i dążeniami? Chociaż Peter H. Reynolds prezentuje na okładce pierwszego tomu wznowienia przygód Hani Humorek dziewczynkę z gniewnie zmarszczoną brwią, nie ma obaw: minipowieść Megan McDonald dostarczy młodym odbiorcom sporo radości, na przekór złym humorkom. Bo Hania Humorek nie jest bladą kopią kreskówkowych niegrzecznych bohaterów, dla których zatruwanie innym życia stanowi sens istnienia. Hania Humorek to zwyczajna dziewczynka z niebanalnymi czasem pomysłami, dobrze rozwiniętym zmysłem ironicznej obserwacji i o żywym usposobieniu.
Hania Humorek to w zasadzie dziecięcy ideał. Nie jest zbyt grzeczna, swojego młodszego brata nazywa Smrodkiem, nie przepada za kolegą z klasy, bo podejrzewa go o zjadanie kleju. Ma prawdziwego przyjaciela, z którym rozumie się bez słów, Ryśka. Spotyka się z nim przy studzience kanalizacyjnej, dokładnie w połowie drogi między ich domami (zmierzyła tę odległość sznurkiem w wakacje). Hania jest też bardzo pomysłowa i oryginalna. Jej ulubionym zwierzątkiem okaże się muchołówka, owadożerny kwiatek. Hania chce zostać lekarzem, zbiera plastry i leczy chore lalki. Niekiedy egzystencję zatruwają jej szkolne problemy, ale wynagradza to sobie szalonymi przygodami, jakie przeżywa z przyjaciółmi. Na złe humorki nie pozostaje jej zbyt dużo czasu – a zresztą każdy zły humorek znika, gdy można zabrać się do robienia czegoś pasjonującego – i Hania o tym nie wie, ale na szczęście nie ma kiedy nad tą kwestią się zastanawiać.
Książka Megan McDonald ma mnóstwo zalet. Przede wszystkim dzieje się w niej naprawdę wiele – i zwykle są to zdarzenia podsycające i wzbogacające wyobraźnię małych odbiorców. Kiedy Hania martwi się, że nie spędziła wakacji w żadnym atrakcyjnym miejscu i nie ma pamiątkowej koszulki, rodzice podpowiadają jej, że poczęstowali ją kiedyś rekinem – Hania w mig tworzy na starym podkoszulku rysunek, przedstawiający groźnego stwora i podpisuje go hasłem „Zjadłam rekina”. Każdy motyw, który w oczach dzieci urasta do rangi katastrofy, dla Hani staje się bodźcem do pokazania dobrych stron zjawiska. Sok rozlany na przygotowywaną przez miesiąc pracę domową, granie dziurawego zęba w szkolnym przedstawieniu (podczas gdy brat ma się spotkać z prezydentem kraju), przyjęcie urodzinowe nielubianego kolegi – chociaż wszystko to wprawia Hanię początkowo w zły nastrój, kończy się wesoło. Humor i dowcip to również atuty serii przygód Hani – w dodatku Megan McDonald wykorzystuje sytuacyjne żarty pozbawione modnych dzisiaj elementów rubasznej cielesności – w końcu seria liczy sobie już jedenaście lat (w Polsce „Hania Humorek” ukazała się po raz pierwszy w 2004 roku i podbiła serca małych czytelników).
Opowieści o kolejnych przygodach Hani mieszczą się w krótkich samodzielnych rozdziałach, dzieci mogą ćwiczyć na tym tomie czytanie – spory druk i interlinia w połączeniu z wciągającymi przygodami na pewno nie zniechęcą do lektury. Na koniec warto powiedzieć jeszcze słowo o rysunkach Petera H. Reynoldsa – to rewelacyjne i dowcipne obrazki, szkicowane pewną, komiksową kreską. Bohaterowie przedstawiani na tych ilustracjach budzą sympatię (i nie są przesłodzeni), a przy tym dostarczają miłych wrażeń estetycznych. Reynolds swoimi rysunkami urzeknie dzieci – ale też spodoba się bez trudu dorosłym. Książeczki o Hani Humorek to dobra propozycja dla niecierpliwych maluchów – ucieszy zresztą wszystkich młodych odbiorców.
Czar dzieciństwa
Hania Humorek miewa różne humorki. Czasem dobre, czasem złe. Bo kto ich nie miewa, zwłaszcza kiedy jest dzieckiem z wyraźnie sprecyzowanymi marzeniami i dążeniami? Chociaż Peter H. Reynolds prezentuje na okładce pierwszego tomu wznowienia przygód Hani Humorek dziewczynkę z gniewnie zmarszczoną brwią, nie ma obaw: minipowieść Megan McDonald dostarczy młodym odbiorcom sporo radości, na przekór złym humorkom. Bo Hania Humorek nie jest bladą kopią kreskówkowych niegrzecznych bohaterów, dla których zatruwanie innym życia stanowi sens istnienia. Hania Humorek to zwyczajna dziewczynka z niebanalnymi czasem pomysłami, dobrze rozwiniętym zmysłem ironicznej obserwacji i o żywym usposobieniu.
Hania Humorek to w zasadzie dziecięcy ideał. Nie jest zbyt grzeczna, swojego młodszego brata nazywa Smrodkiem, nie przepada za kolegą z klasy, bo podejrzewa go o zjadanie kleju. Ma prawdziwego przyjaciela, z którym rozumie się bez słów, Ryśka. Spotyka się z nim przy studzience kanalizacyjnej, dokładnie w połowie drogi między ich domami (zmierzyła tę odległość sznurkiem w wakacje). Hania jest też bardzo pomysłowa i oryginalna. Jej ulubionym zwierzątkiem okaże się muchołówka, owadożerny kwiatek. Hania chce zostać lekarzem, zbiera plastry i leczy chore lalki. Niekiedy egzystencję zatruwają jej szkolne problemy, ale wynagradza to sobie szalonymi przygodami, jakie przeżywa z przyjaciółmi. Na złe humorki nie pozostaje jej zbyt dużo czasu – a zresztą każdy zły humorek znika, gdy można zabrać się do robienia czegoś pasjonującego – i Hania o tym nie wie, ale na szczęście nie ma kiedy nad tą kwestią się zastanawiać.
Książka Megan McDonald ma mnóstwo zalet. Przede wszystkim dzieje się w niej naprawdę wiele – i zwykle są to zdarzenia podsycające i wzbogacające wyobraźnię małych odbiorców. Kiedy Hania martwi się, że nie spędziła wakacji w żadnym atrakcyjnym miejscu i nie ma pamiątkowej koszulki, rodzice podpowiadają jej, że poczęstowali ją kiedyś rekinem – Hania w mig tworzy na starym podkoszulku rysunek, przedstawiający groźnego stwora i podpisuje go hasłem „Zjadłam rekina”. Każdy motyw, który w oczach dzieci urasta do rangi katastrofy, dla Hani staje się bodźcem do pokazania dobrych stron zjawiska. Sok rozlany na przygotowywaną przez miesiąc pracę domową, granie dziurawego zęba w szkolnym przedstawieniu (podczas gdy brat ma się spotkać z prezydentem kraju), przyjęcie urodzinowe nielubianego kolegi – chociaż wszystko to wprawia Hanię początkowo w zły nastrój, kończy się wesoło. Humor i dowcip to również atuty serii przygód Hani – w dodatku Megan McDonald wykorzystuje sytuacyjne żarty pozbawione modnych dzisiaj elementów rubasznej cielesności – w końcu seria liczy sobie już jedenaście lat (w Polsce „Hania Humorek” ukazała się po raz pierwszy w 2004 roku i podbiła serca małych czytelników).
Opowieści o kolejnych przygodach Hani mieszczą się w krótkich samodzielnych rozdziałach, dzieci mogą ćwiczyć na tym tomie czytanie – spory druk i interlinia w połączeniu z wciągającymi przygodami na pewno nie zniechęcą do lektury. Na koniec warto powiedzieć jeszcze słowo o rysunkach Petera H. Reynoldsa – to rewelacyjne i dowcipne obrazki, szkicowane pewną, komiksową kreską. Bohaterowie przedstawiani na tych ilustracjach budzą sympatię (i nie są przesłodzeni), a przy tym dostarczają miłych wrażeń estetycznych. Reynolds swoimi rysunkami urzeknie dzieci – ale też spodoba się bez trudu dorosłym. Książeczki o Hani Humorek to dobra propozycja dla niecierpliwych maluchów – ucieszy zresztą wszystkich młodych odbiorców.
poniedziałek, 24 stycznia 2011
Urszula Sipińska: Gdybym była aniołem. Historie prawdziwe, dziwne, śmieszne
Zysk i S-ka, Poznań 2010.
Korzenie i skrzydła
„Gdybym była aniołem” Urszuli Sipińskiej to książka inna niż wszystkie proponowane przez artystów estrady. Autorka nie decyduje się bowiem na standardową autobiografię, przepełnioną atrakcyjnymi anegdotami – skręca w stronę literatury pięknej, łącząc w jednym tomie niezwykłe wspomnienia i nasycone emocjami przemyślenia. Zbiór opowiadań „Gdybym była aniołem” stanowi zaproszenie do nietypowej podróży. Daje możliwość poznania całego szeregu intrygujących postaci – od tych znanych – Niemena czy Rodowicz – po plejadę dziwaków i ekscentryków, których życiorysy zazębiły się w jakiś sposób z egzystencją Urszuli Sipińskiej. Co ciekawe – i dla fanów piosenkarki może rozczarowujące – niewiele tu zwierzeń dotyczących estrady i pracy nad nagraniami, Sipińska znacznie chętniej odwołuje się do zajęć architekta, piosenki pozostawiając dyskretnie w tle tomu.
Już pierwsze słowa opowieści wprowadzają odbiorców w świat wyobraźni, sporej wrażliwości i delikatności – a przy tym i stanowczości w przywoływaniu dawnych, nie zawsze prostych wydarzeń. Urszula Sipińska nastawia się w tej publikacji na prezentowanie innych ludzi. Portretuje siebie z dystansu, odbijającą się w oczach obcych i całkiem bliskich osób. Przez skupianie się na problemach, życiowych dramatach czy radościach klientów, wielbicieli oraz przyjaciół tworzy i uzupełnia swój wizerunek, ukazuje oblicze nieznanej, niemedialnej Sipińskiej – co dla tych, którzy cenią piosenkarkę, będzie miłą niespodzianką.
Opowiadania rozpoczynają się rozmyślaniami porannymi, kończą krótkimi „wieczornymi” puentami. Często przybierają kompozycję szkatułkową, Sipińska wprowadza bezpośrednie relacje bohaterów swoich opowieści jako odrębne części kolejnych tekstów, zgodnie z poradą ojca – by pisać jak najprościej. Stawia w opowiadaniach na przedstawianie faktów (historii, jak głosi podtytuł, „prawdziwych, dziwnych, śmiesznych”), wydaje się podczas lektury, że liczy się dla niej odtworzenie wydarzeń – a jednak w „Gdybym była aniołem” to emocje wychodzą na pierwszy plan. Sipińska wybiera opowiastki o rozstaniach i wielkich miłościach, które odnajdują się po latach. Przywołuje obrazy mrożącego krew w żyłach szaleństwa, które zdradza przebłyski geniuszu – i historie o pazerności, która niszczy międzyludzkie związki. Ta książka kipi od wyrazistych uczuć – nie ma tu tekstów bezbarwnych czy nierobiących wrażenia na czytelnikach. Autorka wciąż zaskakuje – wybiera mocne, sugestywne zakończenia, chce wstrząsnąć odbiorcami i udaje jej się to doskonale. Atutem tomu będzie też lekko zwariowany humor, oparty na porozumieniu bratnich dusz – trochę zbliżony do pomysłów Joanny Chmielewskiej z początków jej pisarskiej kariery. I te dwa składniki, humor i puentowanie tekstów, ratują tom „Gdybym była aniołem” przed sentymentalizmem czy banałem.
Sipińska ozdabia opowiadania „bazgrołkami” – rysunkami z marginesów kalendarzy – zwykle opatrzone są też odręcznymi notatkami, uwagami i komentarzami, doskonale oddającymi ogólny charakter opowiadań. Szkoda tylko, że pojawiło się w tej książce kilka niepotrzebnych literówek.
„Gdybym była aniołem” to propozycja dobra na niespieszną i spokojną lekturę, zestawiająca w sobie realizm i przyziemność problemów powodowanych ludzkimi charakterami – ze skrzydłami marzeń.
Korzenie i skrzydła
„Gdybym była aniołem” Urszuli Sipińskiej to książka inna niż wszystkie proponowane przez artystów estrady. Autorka nie decyduje się bowiem na standardową autobiografię, przepełnioną atrakcyjnymi anegdotami – skręca w stronę literatury pięknej, łącząc w jednym tomie niezwykłe wspomnienia i nasycone emocjami przemyślenia. Zbiór opowiadań „Gdybym była aniołem” stanowi zaproszenie do nietypowej podróży. Daje możliwość poznania całego szeregu intrygujących postaci – od tych znanych – Niemena czy Rodowicz – po plejadę dziwaków i ekscentryków, których życiorysy zazębiły się w jakiś sposób z egzystencją Urszuli Sipińskiej. Co ciekawe – i dla fanów piosenkarki może rozczarowujące – niewiele tu zwierzeń dotyczących estrady i pracy nad nagraniami, Sipińska znacznie chętniej odwołuje się do zajęć architekta, piosenki pozostawiając dyskretnie w tle tomu.
Już pierwsze słowa opowieści wprowadzają odbiorców w świat wyobraźni, sporej wrażliwości i delikatności – a przy tym i stanowczości w przywoływaniu dawnych, nie zawsze prostych wydarzeń. Urszula Sipińska nastawia się w tej publikacji na prezentowanie innych ludzi. Portretuje siebie z dystansu, odbijającą się w oczach obcych i całkiem bliskich osób. Przez skupianie się na problemach, życiowych dramatach czy radościach klientów, wielbicieli oraz przyjaciół tworzy i uzupełnia swój wizerunek, ukazuje oblicze nieznanej, niemedialnej Sipińskiej – co dla tych, którzy cenią piosenkarkę, będzie miłą niespodzianką.
Opowiadania rozpoczynają się rozmyślaniami porannymi, kończą krótkimi „wieczornymi” puentami. Często przybierają kompozycję szkatułkową, Sipińska wprowadza bezpośrednie relacje bohaterów swoich opowieści jako odrębne części kolejnych tekstów, zgodnie z poradą ojca – by pisać jak najprościej. Stawia w opowiadaniach na przedstawianie faktów (historii, jak głosi podtytuł, „prawdziwych, dziwnych, śmiesznych”), wydaje się podczas lektury, że liczy się dla niej odtworzenie wydarzeń – a jednak w „Gdybym była aniołem” to emocje wychodzą na pierwszy plan. Sipińska wybiera opowiastki o rozstaniach i wielkich miłościach, które odnajdują się po latach. Przywołuje obrazy mrożącego krew w żyłach szaleństwa, które zdradza przebłyski geniuszu – i historie o pazerności, która niszczy międzyludzkie związki. Ta książka kipi od wyrazistych uczuć – nie ma tu tekstów bezbarwnych czy nierobiących wrażenia na czytelnikach. Autorka wciąż zaskakuje – wybiera mocne, sugestywne zakończenia, chce wstrząsnąć odbiorcami i udaje jej się to doskonale. Atutem tomu będzie też lekko zwariowany humor, oparty na porozumieniu bratnich dusz – trochę zbliżony do pomysłów Joanny Chmielewskiej z początków jej pisarskiej kariery. I te dwa składniki, humor i puentowanie tekstów, ratują tom „Gdybym była aniołem” przed sentymentalizmem czy banałem.
Sipińska ozdabia opowiadania „bazgrołkami” – rysunkami z marginesów kalendarzy – zwykle opatrzone są też odręcznymi notatkami, uwagami i komentarzami, doskonale oddającymi ogólny charakter opowiadań. Szkoda tylko, że pojawiło się w tej książce kilka niepotrzebnych literówek.
„Gdybym była aniołem” to propozycja dobra na niespieszną i spokojną lekturę, zestawiająca w sobie realizm i przyziemność problemów powodowanych ludzkimi charakterami – ze skrzydłami marzeń.
piątek, 21 stycznia 2011
Allison Earnest: Modelowanie światłem. Fotografia portretowa w praktyce
Galaktyka, Łódź 2010.
Przepis na udane portrety
Jerzy Płażewski w jednym ze swoich podręczników dotyczących fotografowania pisze, że „światło jest wszystkim”. Te słowa doskonale nadawałyby się na motto tomu „Modelowanie światłem”, kolejnego fotograficznego studium, tym razem kierowanego przede wszystkim do profesjonalistów i osób, które chciałyby poprawić jakość wykonywanych przez siebie zdjęć portretowych. Allison Earnest zajmuje się drobnym na pozór, a przecież niezwykle ważnym tematem: rolą światła w fotografowaniu ludzi. Interesuje ją przede wszystkim światło studyjne (i wykorzystywanie, także w plenerze, rozmaitych modyfikatorów). Pisze zresztą „fotografowanie ludzi jest sztuką postrzegania światła i wyboru sposobu oświetlenia, który podkreśli mocne strony modela i ukryje jego mankamenty”. Cały czas uczy zatem, jak wyeksponować atrakcyjność fotografowanej postaci i przekonuje o artystycznej proweniencji modelowania światłem. „Światło jest twoim pędzlem malarskim” – tłumaczy, cierpliwie opisując kształty cieni, które uzyskać można przy różnym ustawieniu reflektorów, ekranów i zastawek.
Earnest jest artystką – ale swoich uczniów-czytelników uczy podstaw artystycznego rzemiosła. Zadziwiać może dokładność prezentowanych wskazówek (do niektórych portretów dołączone zostały uwagi na temat wartości przysłony i otwarcia migawki obok wyliczeń wykorzystanych elementów, składających się na oświetlenie, i schematów ustawienia sprzętu). Autorka krok po kroku wskazuje wady i zalety wybieranych przez siebie rozwiązań, a wszystko ilustruje odpowiednimi fotografiami. Dzięki temu nawet mniej wprawni w ocenie fachowych zdjęć nauczą się odróżniać światło płaskie od nadającego głębi i sprawdzą, na czym polega efekt skrzydeł motyla. Podstawowe zasady tworzenia udanych portretów to główna i najobszerniejsza część książki. Poprzedza ją zestaw mocno rozbudowanych informacji teoretycznych – rozszerzona wersja koła barw podstawowych i dopełniających, balansowanie światła, światłomierze, lampy błyskowe itp. – wszystko zostaje tu dokładnie opisane i amatorów-pstrykaczy raczej zniechęci do dalszej lektury. Ale w końcu „Modelowanie światłem” to tom, z którego przypadkowi pstrykacze nie skorzystają.
W części praktycznej nie sposób przeoczyć dwukierunkowości wywodu: z jednej strony to wyliczanie najlepszego sprzętu i możliwości jego użycia, z drugiej – absolutne podstawy: jak ustawiać w stosunku do głównego źródła światła kobiety a jak mężczyzn, jak fotografować ludzi o określonym kształcie twarzy, jak wyeliminować mankamenty urody – wszystko dotyczy najbardziej typowych rodzajów portretów, Earnest nie zajmuje się fotografią kreatywną i nie wyjaśnia, jak indywidualizować zdjęcia, dąży raczej do wypracowania ogólnej recepty na udany portret – to dobry punkt wyjścia do dalszej pracy w roli fotografa – i solidne podstawy, które zaowocują w przyszłości robieniem niezłych zdjęć, zadowalających klientów. Bo autorka głównego grona odbiorców upatruje we właścicielach studiów fotograficznych i w fotografach zawodowych. Często więc podpowiada, jak sprawić, by fotografowana osoba była zadowolona, nie płoszyła się przed obiektywem i ułatwiała zadanie przez współpracę. Stąd biorą się uwagi typowe (że lepiej nie mówić o ukrywaniu gorszej części twarzy, a o szukaniu lepszego sposobu oświetlenia) i zaskakujące (by osobę uwiecznioną na zdjęciach zaangażować w przygotowania, na przykład prosząc ją o potrzymanie przed sobą ekranu). Większość tych spostrzeżeń, także fachowych, da się dowolnie modyfikować – Earnest czasem zachęca do improwizowania (zastawka do rzucenia cienia z… pana młodego), przytaczając własne doświadczenia i anegdoty.
Nie ma w tej publikacji miejsca na indywidualizm, na próbę wydobywania z modeli ich charakterystycznych cech (na przykład sieci zmarszczek u starszych osób), a zdjęcie okładkowe, które dobrze ilustruje to zagadnienie, wykonał inny fotograf. Earnest stara się przedstawić jak najbardziej uniwersalne wskazówki dotyczące oświetlania ludzi – dlatego nie ma czasu na kreatywne podejście. Inspiracji trzeba zatem szukać w innych źródłach, do „Modelowania światłem” sięgać natomiast, by poznać najważniejsze zasady oświetlania i cieniowania twarzy.
Nie przekonuje mnie za to ostatni, króciutki rozdział, poświęcony zabawom w programie do obróbki zdjęć: po pierwsze efekty, którymi autorka się zachwyca, kompletnie do mnie nie przemawiają, po drugie – znacznie bardziej interesujące wydają się możliwości aparatu (na jednym ze zdjęć w książce Earnest rozmazała tło komputerowo – ten sam efekt mogłaby uzyskać zmieniając ustawienia głębi ostrości, to większe wyzwanie i dowód na prawdziwe umiejętności.
W „Modelowaniu światłem” liczy się przede wszystkim chłodny profesjonalizm. Sekwencje zdjęć, które omawia autorka, pomagają w lepszym rozumieniu jej wyjaśnień i w rozwijaniu wyobraźni „oświetleniowca” – pokazują, jak przyglądać się plamom światła, na co zwracać uwagę szczególną i jak eliminować proste błędy, które często decydują o niepowodzeniu pracy. „Fotografia portretowa w praktyce” to tom dla profesjonalistów, napisany przez eksperta.
Przepis na udane portrety
Jerzy Płażewski w jednym ze swoich podręczników dotyczących fotografowania pisze, że „światło jest wszystkim”. Te słowa doskonale nadawałyby się na motto tomu „Modelowanie światłem”, kolejnego fotograficznego studium, tym razem kierowanego przede wszystkim do profesjonalistów i osób, które chciałyby poprawić jakość wykonywanych przez siebie zdjęć portretowych. Allison Earnest zajmuje się drobnym na pozór, a przecież niezwykle ważnym tematem: rolą światła w fotografowaniu ludzi. Interesuje ją przede wszystkim światło studyjne (i wykorzystywanie, także w plenerze, rozmaitych modyfikatorów). Pisze zresztą „fotografowanie ludzi jest sztuką postrzegania światła i wyboru sposobu oświetlenia, który podkreśli mocne strony modela i ukryje jego mankamenty”. Cały czas uczy zatem, jak wyeksponować atrakcyjność fotografowanej postaci i przekonuje o artystycznej proweniencji modelowania światłem. „Światło jest twoim pędzlem malarskim” – tłumaczy, cierpliwie opisując kształty cieni, które uzyskać można przy różnym ustawieniu reflektorów, ekranów i zastawek.
Earnest jest artystką – ale swoich uczniów-czytelników uczy podstaw artystycznego rzemiosła. Zadziwiać może dokładność prezentowanych wskazówek (do niektórych portretów dołączone zostały uwagi na temat wartości przysłony i otwarcia migawki obok wyliczeń wykorzystanych elementów, składających się na oświetlenie, i schematów ustawienia sprzętu). Autorka krok po kroku wskazuje wady i zalety wybieranych przez siebie rozwiązań, a wszystko ilustruje odpowiednimi fotografiami. Dzięki temu nawet mniej wprawni w ocenie fachowych zdjęć nauczą się odróżniać światło płaskie od nadającego głębi i sprawdzą, na czym polega efekt skrzydeł motyla. Podstawowe zasady tworzenia udanych portretów to główna i najobszerniejsza część książki. Poprzedza ją zestaw mocno rozbudowanych informacji teoretycznych – rozszerzona wersja koła barw podstawowych i dopełniających, balansowanie światła, światłomierze, lampy błyskowe itp. – wszystko zostaje tu dokładnie opisane i amatorów-pstrykaczy raczej zniechęci do dalszej lektury. Ale w końcu „Modelowanie światłem” to tom, z którego przypadkowi pstrykacze nie skorzystają.
W części praktycznej nie sposób przeoczyć dwukierunkowości wywodu: z jednej strony to wyliczanie najlepszego sprzętu i możliwości jego użycia, z drugiej – absolutne podstawy: jak ustawiać w stosunku do głównego źródła światła kobiety a jak mężczyzn, jak fotografować ludzi o określonym kształcie twarzy, jak wyeliminować mankamenty urody – wszystko dotyczy najbardziej typowych rodzajów portretów, Earnest nie zajmuje się fotografią kreatywną i nie wyjaśnia, jak indywidualizować zdjęcia, dąży raczej do wypracowania ogólnej recepty na udany portret – to dobry punkt wyjścia do dalszej pracy w roli fotografa – i solidne podstawy, które zaowocują w przyszłości robieniem niezłych zdjęć, zadowalających klientów. Bo autorka głównego grona odbiorców upatruje we właścicielach studiów fotograficznych i w fotografach zawodowych. Często więc podpowiada, jak sprawić, by fotografowana osoba była zadowolona, nie płoszyła się przed obiektywem i ułatwiała zadanie przez współpracę. Stąd biorą się uwagi typowe (że lepiej nie mówić o ukrywaniu gorszej części twarzy, a o szukaniu lepszego sposobu oświetlenia) i zaskakujące (by osobę uwiecznioną na zdjęciach zaangażować w przygotowania, na przykład prosząc ją o potrzymanie przed sobą ekranu). Większość tych spostrzeżeń, także fachowych, da się dowolnie modyfikować – Earnest czasem zachęca do improwizowania (zastawka do rzucenia cienia z… pana młodego), przytaczając własne doświadczenia i anegdoty.
Nie ma w tej publikacji miejsca na indywidualizm, na próbę wydobywania z modeli ich charakterystycznych cech (na przykład sieci zmarszczek u starszych osób), a zdjęcie okładkowe, które dobrze ilustruje to zagadnienie, wykonał inny fotograf. Earnest stara się przedstawić jak najbardziej uniwersalne wskazówki dotyczące oświetlania ludzi – dlatego nie ma czasu na kreatywne podejście. Inspiracji trzeba zatem szukać w innych źródłach, do „Modelowania światłem” sięgać natomiast, by poznać najważniejsze zasady oświetlania i cieniowania twarzy.
Nie przekonuje mnie za to ostatni, króciutki rozdział, poświęcony zabawom w programie do obróbki zdjęć: po pierwsze efekty, którymi autorka się zachwyca, kompletnie do mnie nie przemawiają, po drugie – znacznie bardziej interesujące wydają się możliwości aparatu (na jednym ze zdjęć w książce Earnest rozmazała tło komputerowo – ten sam efekt mogłaby uzyskać zmieniając ustawienia głębi ostrości, to większe wyzwanie i dowód na prawdziwe umiejętności.
W „Modelowaniu światłem” liczy się przede wszystkim chłodny profesjonalizm. Sekwencje zdjęć, które omawia autorka, pomagają w lepszym rozumieniu jej wyjaśnień i w rozwijaniu wyobraźni „oświetleniowca” – pokazują, jak przyglądać się plamom światła, na co zwracać uwagę szczególną i jak eliminować proste błędy, które często decydują o niepowodzeniu pracy. „Fotografia portretowa w praktyce” to tom dla profesjonalistów, napisany przez eksperta.
czwartek, 20 stycznia 2011
Eliza Piotrowska: Tupcio Chrupcio. Kapryśna myszka
Wilga, Warszawa 2010.
Zły dzień
Każde małe dziecko miewa czasem gorszy nastrój: nie stosuje wówczas żadnych zabiegów dyplomatycznych, by porozumiewać się z otoczeniem i bez skrupułów dzieli się gorszym humorem z innymi. A skoro Tupcio Chrupcio jest równolatkiem odbiorców serii książeczek o miłej myszce – nie stanowi wyjątku w dziecięcym świecie. W „Kapryśnej myszce” Eliza Piotrowska przedstawiła kolejne niezbyt grzeczne zachowania Tupcia i konsekwencje takiej postawy Tupcio Chrupcio wstał akurat lewą nogą i nic mu się nie podobało: ani wybrana przez mamę bluzka, ani konieczność posprzątania w pokoju (winą za bałagan obarczył nawet swojego ukochanego przyjaciela, pluszowego misia Tedi). Zażądał w sklepie nowej zabawki, a potem – jeżdżenia w kółko na karuzeli, nie zwracając uwagi na coraz bardziej zmęczoną mamę. Ponieważ mama przestała zgadzać się na kolejne pomysły kapryśnego dziecka, Tupcio Chrupcio obraził się na cały świat i chociaż na każdym kroku przekonywał się, że ma to wyłącznie złe strony (bo nudno bawić się samemu, kiedy przed chwilą odprawiło się kolegów, a z rodzicami i tak się nie wygra), nie potrafił już zmienić swojej postawy i brzydkiego zachowania. Fakt, że mama uniemożliwia synowi realizację kolejnych pomysłów, wbijał Tupcia w coraz większy bunt i doprowadzał do nagromadzenia jeszcze większej ilości sprzeciwów. W końcu zły na wszystkich bohater ucieka razem z misiem Tedi, żeby dać nauczkę mamie. Sprytna pani mysz wykorzystuje okazję, żeby nauczyć dziecko właściwego zachowania – nie robi nic, poza czekaniem. Bajka skończy się w sposób dla dorosłych oczywisty – dzieciom natomiast pokaże, że nie warto być niegrzecznym – nie dość, że trudno wtedy uzyskać rodzicielską aprobatę dla własnych planów (a bez tego ani rusz) to jeszcze irytacja rodziców może skończyć się nieprzyjemną karą. Eliza Piotrowska buduje w serii „Wychowanie przez czytanie” fabułkę prostą i pozbawioną tłumaczeń, opiera się na scenkach, analizę sytuacji lub wyciąganie wniosków pozostawiając odbiorcom. Tomik przeznaczony jest dla dzieci w wieku 0 – 6 lat – każde odbierze go inaczej. Najmłodsi mogą zachwycać się dużymi kolorowymi rysunkami i prześlicznymi wizerunkami mysich bohaterów, nieco starsi zrozumieją już nauczkę, płynącą z historii o obrażonej myszce. Najstarsi i najambitniejsi mogą natomiast na tej pozycji wprawiać się w sztuce czytania – pomoże im w tym duży druk i stosunkowo niewielka ilość tekstu przypadająca na dwie sąsiadujące ze sobą strony.
U Elizy Piotrowskiej wszystko kończy się dobrze – warto tę pozycję podsuwać również rodzicom, którzy swoje pociechy chcą wychowywać bezstresowo: autorka ładnie pokazała eskalację żądań bohatera i nakreśliła sytuacje, w których wiele współczesnych bezradnych wobec szaleństw dziecka matek podałoby się i dla świętego spokoju spełniło polecenia malucha. Mama Tupcia Chrupcia jest pięknym przykładem na mądre wychowanie dziecka.
Każdemu może przytrafić się gorszy dzień – a bohaterowie edukacyjnych książeczek dla najmłodszych wcale nie są wyjątkami. Ważne tylko, by odpowiednio reagować na ataki złości i grymaszenie kilkulatka. Eliza Piotrowska podpowiada jedną ze skuteczniejszych metod na okiełznanie malucha.
Zły dzień
Każde małe dziecko miewa czasem gorszy nastrój: nie stosuje wówczas żadnych zabiegów dyplomatycznych, by porozumiewać się z otoczeniem i bez skrupułów dzieli się gorszym humorem z innymi. A skoro Tupcio Chrupcio jest równolatkiem odbiorców serii książeczek o miłej myszce – nie stanowi wyjątku w dziecięcym świecie. W „Kapryśnej myszce” Eliza Piotrowska przedstawiła kolejne niezbyt grzeczne zachowania Tupcia i konsekwencje takiej postawy Tupcio Chrupcio wstał akurat lewą nogą i nic mu się nie podobało: ani wybrana przez mamę bluzka, ani konieczność posprzątania w pokoju (winą za bałagan obarczył nawet swojego ukochanego przyjaciela, pluszowego misia Tedi). Zażądał w sklepie nowej zabawki, a potem – jeżdżenia w kółko na karuzeli, nie zwracając uwagi na coraz bardziej zmęczoną mamę. Ponieważ mama przestała zgadzać się na kolejne pomysły kapryśnego dziecka, Tupcio Chrupcio obraził się na cały świat i chociaż na każdym kroku przekonywał się, że ma to wyłącznie złe strony (bo nudno bawić się samemu, kiedy przed chwilą odprawiło się kolegów, a z rodzicami i tak się nie wygra), nie potrafił już zmienić swojej postawy i brzydkiego zachowania. Fakt, że mama uniemożliwia synowi realizację kolejnych pomysłów, wbijał Tupcia w coraz większy bunt i doprowadzał do nagromadzenia jeszcze większej ilości sprzeciwów. W końcu zły na wszystkich bohater ucieka razem z misiem Tedi, żeby dać nauczkę mamie. Sprytna pani mysz wykorzystuje okazję, żeby nauczyć dziecko właściwego zachowania – nie robi nic, poza czekaniem. Bajka skończy się w sposób dla dorosłych oczywisty – dzieciom natomiast pokaże, że nie warto być niegrzecznym – nie dość, że trudno wtedy uzyskać rodzicielską aprobatę dla własnych planów (a bez tego ani rusz) to jeszcze irytacja rodziców może skończyć się nieprzyjemną karą. Eliza Piotrowska buduje w serii „Wychowanie przez czytanie” fabułkę prostą i pozbawioną tłumaczeń, opiera się na scenkach, analizę sytuacji lub wyciąganie wniosków pozostawiając odbiorcom. Tomik przeznaczony jest dla dzieci w wieku 0 – 6 lat – każde odbierze go inaczej. Najmłodsi mogą zachwycać się dużymi kolorowymi rysunkami i prześlicznymi wizerunkami mysich bohaterów, nieco starsi zrozumieją już nauczkę, płynącą z historii o obrażonej myszce. Najstarsi i najambitniejsi mogą natomiast na tej pozycji wprawiać się w sztuce czytania – pomoże im w tym duży druk i stosunkowo niewielka ilość tekstu przypadająca na dwie sąsiadujące ze sobą strony.
U Elizy Piotrowskiej wszystko kończy się dobrze – warto tę pozycję podsuwać również rodzicom, którzy swoje pociechy chcą wychowywać bezstresowo: autorka ładnie pokazała eskalację żądań bohatera i nakreśliła sytuacje, w których wiele współczesnych bezradnych wobec szaleństw dziecka matek podałoby się i dla świętego spokoju spełniło polecenia malucha. Mama Tupcia Chrupcia jest pięknym przykładem na mądre wychowanie dziecka.
Każdemu może przytrafić się gorszy dzień – a bohaterowie edukacyjnych książeczek dla najmłodszych wcale nie są wyjątkami. Ważne tylko, by odpowiednio reagować na ataki złości i grymaszenie kilkulatka. Eliza Piotrowska podpowiada jedną ze skuteczniejszych metod na okiełznanie malucha.
wtorek, 18 stycznia 2011
Katherine Howe: Zaginiona księga z Salem
Niebieska Studnia, 2010.
Czarująca
Dwa słowa z recenzji pojawiają się na pierwszej stronie okładki „Zaginionej księgi z Salem” – „Mroczna” (według „People”) i „Czarująca” („New York Daily News”) – o ile czarującą można tę publikację określić, wykorzystując ładną migotliwość znaczeniową, o tyle „mroczna” to uwaga zupełnie chybiona. O powieści Katherine Howe powiedzieć można wiele, ale na pewno nie to, że jest mroczna. To świetne czytadło obyczajowe z nutką magii – ale sfera fantastyki, tak modnej w popkulturowych historiach ostatnich lat, uzupełnia tu jedynie sceny z codziennego życia młodej bohaterki. Czary stanowią katalizator fabuły – ale nie przyćmiewają wątków naturalnych, nie porządkują świata i nie narzucają mu własnych reguł, dzięki czemu nawet odbiorcy niegustujący w literaturze fantasy cieszyć się mogą lekturą.
Katherine Howe buduje ładną, niezbyt szybką opowieść, wiążącą dwie płaszczyzny czasowe. Bohaterką współczesną (z 1991 roku) jest Connie, młoda kobieta, doktorantka na wydziale historii Harvardu. Bohaterką z przeszłości – Deliverance Dane, jedna z kobiet oskarżonych w procesie czarownic z Salem. Connie musi znaleźć materiały do prac badawczych: na pośpiech nalega jej promotor, wykładowca, który zachowuje się coraz dziwniej i wprowadza element niepokoju. Bohaterka chce wykorzystać wakacyjną przerwę na uporządkowanie i przygotowanie do sprzedaży domu po babci. W trakcie pracy trafia na tajemnicze znalezisko, które wyznacza kierunek jej poszukiwań. Connie zagłębia się w tajemnice z przeszłości, śledzi losy Deliverance i jej potomkiń, a u siebie dostrzega pewne nadnaturalne zdolności. Pracy historyka nie poświęca jednak całej uwagi, gdyż poznaje przystojnego konserwatora zabytków, Sama. Nie wie, że ze względu na tę znajomość będzie musiała szybko nauczyć się uprawiania magii i wykorzystać wrodzone umiejętności.
W powieści Katherine Howe do czynników „czarujących” – oprócz, oczywiście, serii zaklęć, niezwykłych uzdrowień i zdolności, jakie posiadają potomkinie Deliverance Dane, czarująca jest też pełna spokoju atmosfera. Nawet kiedy Howe prezentuje wydarzenia tajemnicze, groźne i nieprzyjazne dla bohaterów, trudno pozbyć się wrażenia harmonii i opanowania pisarskiego – to sprawia, że „Zaginiona księga z Salem” będzie dostarczać rozrywki i wytchnienia, ale nie strachu. Howe ładnie prowadzi różne wątki książki, kiedy przeskakuje do siedemnastego wieku nie archaizuje przesadnie języka, ale też daje odczuć różnice czasowe i kulturowe. Przeplata ze sobą dwie opowieści: wybrane sceny z życia Deliverance i jej córki oraz – wakacyjną teraźniejszość Connie, dzięki czemu czytelnicy wiedzą więcej niż główna bohaterka i nie są skazywani na domysły badacza historii.
Dla samej autorki ważniejsze jest co innego: kwestia czarów w Salem. Katherine Howe to doktorantka historii w Boston University, a w jej drzewie genealogicznym znajdują się skazane niegdyś za czary kobiety. Howe proponuje nowe spojrzenie na historyczne interpretacje – nikt dotąd nie pytał, czy czarownice z Salem faktycznie nie potrafiły czarować. To podejście roztapia się w narracji, odbiorcy nie będą nim zarzucani i męczeni – wielka w tym zasługa autorki, która idealnie przetworzyła własne fascynacje na literaturę. Jest tu także mikrowątek gender: obecność jednej z profesorek lekko wskazuje na ten kierunek poszukiwań, zresztą promotor Connie przedstawiony jest jako szowinista – na szczęście autorka nie rozwija specjalnie tej myśli i nie zamęcza czytelników kolejnym modnym zjawiskiem.
„Zaginiona księga z Salem” urzeka więc precyzją w konstruowaniu kolejnych scen, pomysłowością – ale też realizacją tematu, stale przecież ostatnio obecnego w popkulturze. To jedna z tych pozycji, do których chce się wracać dla samej przyjemności śledzenia stonowanej, dobrze przemyślanej opowieści.
Czarująca
Dwa słowa z recenzji pojawiają się na pierwszej stronie okładki „Zaginionej księgi z Salem” – „Mroczna” (według „People”) i „Czarująca” („New York Daily News”) – o ile czarującą można tę publikację określić, wykorzystując ładną migotliwość znaczeniową, o tyle „mroczna” to uwaga zupełnie chybiona. O powieści Katherine Howe powiedzieć można wiele, ale na pewno nie to, że jest mroczna. To świetne czytadło obyczajowe z nutką magii – ale sfera fantastyki, tak modnej w popkulturowych historiach ostatnich lat, uzupełnia tu jedynie sceny z codziennego życia młodej bohaterki. Czary stanowią katalizator fabuły – ale nie przyćmiewają wątków naturalnych, nie porządkują świata i nie narzucają mu własnych reguł, dzięki czemu nawet odbiorcy niegustujący w literaturze fantasy cieszyć się mogą lekturą.
Katherine Howe buduje ładną, niezbyt szybką opowieść, wiążącą dwie płaszczyzny czasowe. Bohaterką współczesną (z 1991 roku) jest Connie, młoda kobieta, doktorantka na wydziale historii Harvardu. Bohaterką z przeszłości – Deliverance Dane, jedna z kobiet oskarżonych w procesie czarownic z Salem. Connie musi znaleźć materiały do prac badawczych: na pośpiech nalega jej promotor, wykładowca, który zachowuje się coraz dziwniej i wprowadza element niepokoju. Bohaterka chce wykorzystać wakacyjną przerwę na uporządkowanie i przygotowanie do sprzedaży domu po babci. W trakcie pracy trafia na tajemnicze znalezisko, które wyznacza kierunek jej poszukiwań. Connie zagłębia się w tajemnice z przeszłości, śledzi losy Deliverance i jej potomkiń, a u siebie dostrzega pewne nadnaturalne zdolności. Pracy historyka nie poświęca jednak całej uwagi, gdyż poznaje przystojnego konserwatora zabytków, Sama. Nie wie, że ze względu na tę znajomość będzie musiała szybko nauczyć się uprawiania magii i wykorzystać wrodzone umiejętności.
W powieści Katherine Howe do czynników „czarujących” – oprócz, oczywiście, serii zaklęć, niezwykłych uzdrowień i zdolności, jakie posiadają potomkinie Deliverance Dane, czarująca jest też pełna spokoju atmosfera. Nawet kiedy Howe prezentuje wydarzenia tajemnicze, groźne i nieprzyjazne dla bohaterów, trudno pozbyć się wrażenia harmonii i opanowania pisarskiego – to sprawia, że „Zaginiona księga z Salem” będzie dostarczać rozrywki i wytchnienia, ale nie strachu. Howe ładnie prowadzi różne wątki książki, kiedy przeskakuje do siedemnastego wieku nie archaizuje przesadnie języka, ale też daje odczuć różnice czasowe i kulturowe. Przeplata ze sobą dwie opowieści: wybrane sceny z życia Deliverance i jej córki oraz – wakacyjną teraźniejszość Connie, dzięki czemu czytelnicy wiedzą więcej niż główna bohaterka i nie są skazywani na domysły badacza historii.
Dla samej autorki ważniejsze jest co innego: kwestia czarów w Salem. Katherine Howe to doktorantka historii w Boston University, a w jej drzewie genealogicznym znajdują się skazane niegdyś za czary kobiety. Howe proponuje nowe spojrzenie na historyczne interpretacje – nikt dotąd nie pytał, czy czarownice z Salem faktycznie nie potrafiły czarować. To podejście roztapia się w narracji, odbiorcy nie będą nim zarzucani i męczeni – wielka w tym zasługa autorki, która idealnie przetworzyła własne fascynacje na literaturę. Jest tu także mikrowątek gender: obecność jednej z profesorek lekko wskazuje na ten kierunek poszukiwań, zresztą promotor Connie przedstawiony jest jako szowinista – na szczęście autorka nie rozwija specjalnie tej myśli i nie zamęcza czytelników kolejnym modnym zjawiskiem.
„Zaginiona księga z Salem” urzeka więc precyzją w konstruowaniu kolejnych scen, pomysłowością – ale też realizacją tematu, stale przecież ostatnio obecnego w popkulturze. To jedna z tych pozycji, do których chce się wracać dla samej przyjemności śledzenia stonowanej, dobrze przemyślanej opowieści.
poniedziałek, 17 stycznia 2011
Christopher Kenworthy: Ujęcia mistrzów. Techniki filmowania lustrzanką lub kamerą cyfrową
„Najsilniejszy efekt wywiera czasem najdelikatniejszy ruch kamery” – przekonuje Christopher Kenworthy w tomie „Ujęcia mistrzów. Techniki filmowania lustrzanką lub kamerą cyfrową”. Autor tej publikacji, związany z branżą filmową, uczy, jak za pomocą prostych chwytów i technik operator oraz reżyser mogą ułatwić sobie pracę. Tytuł jest podwójnie mylący (efekt tłumaczenia): po pierwsze bowiem nie ma tu omówień scen artystycznych, a przykłady w większości pochodzą z popkulturowych produkcji i filmów kierowanych do masowego odbiorcy. Po drugie – z tomu skorzystać mogą amatorzy, twórcy filmów niskobudżetowych, ale nawet fachowcy w tej dziedzinie – nie warto zatem ograniczać kręgu czytelników do użytkowników kamer cyfrowych i lustrzanek – także właściciele profesjonalnego sprzętu lekturą będą usatysfakcjonowani. Wskazówki z tej książki mają pomóc przy uzyskaniu najlepszych efektów jak najmniejszym kosztem – i ewentualnie w tym kontekście można sugerować, że mamy do czynienia z poradnikiem dla amatorów.
Przejrzysta konstrukcja „Ujęć mistrzów” jest jednym z dużych atutów pozycji wydanej przez Galaktykę. Kolejne porady dotyczą określonych sytuacji, które mają pojawić się w filmie, zajmują zwykle niepełną stronę i ograniczone są do naprawdę niezbędnych komentarzy. Mieszczą się tu przeważnie wskazówki techniczne, dotyczące prowadzenie kamery, omówienie wpływu danej techniki na efekt w filmie (oraz na rodzaj reakcji publiczności). Do tego dochodzą podpowiedzi o rodzaju używanych obiektywów, zasadach komponowania kadru, dynamizowania scen statycznych i budowaniu napięcia. Kenworthy celowo nie proponuje rozwiązań najprostszych, wykorzystywania cięć i zmian dokonywanych podczas montażu, tam, gdzie to możliwe, wybiera płynny ruch kamery. Zwraca uwagę na to, by praca operatora stała się dla przeciętnego odbiorcy niewidoczna, wiele razy podkreśla znaczenie sprawnego prowadzenia kamery. Pomaga eliminować błędy, tłumacząc prawidłowe komponowanie scen – czasem prowadzi za rękę filmowców-amatorów, nakazując im na przykład utrzymywanie oczu bohatera w tym samym punkcie kadru podczas zbliżania lub oddalania kamery. Do tego dodaje narrację lekką i przejrzystą, zdarza mu się w argumentacji podeprzeć wizją tworzonego dzieła i – jego odbioru.
Równie ważnym elementem jak tekst jest tu jednak warstwa graficzna – zawsze towarzysząca komentarzowi. Pojawiają się przy każdym rozdziale trzy ilustracje – pierwszą (na czarny tle) stanowią kadry z wybranego filmu. Drugą (tło szare) schemat z zaznaczonymi strzałkami ruchami kamery oraz aktorów, a także z punktem i sposobem ustawienia kamery. Trzecią wreszcie ilustrację stanowi „kadr” stworzony w komputerowym programie do animacji ruchu postaci. Oczywiście w tego typu wydawnictwie przydałoby się raczej zestawienie fragmentów filmów, ale zapewne byłoby to zbyt trudne do zrealizowania i zwiększyłoby koszt tomu.
Książka pomoże czasem przy wzbogacaniu fabuły. Najważniejsze wydaje się jednak stwierdzenie autora: "Współcześni widzowie doskonale znają techniki filmowe. Trudniej więc niż kiedykolwiek wcześniej sprawić, by podskoczyli [ze strachu]". Zaletą publikacji będzie odejście od standardowych ujęć na rzecz prób zaskakiwania wymagających odbiorców.
Od początku widać, o jakie filmy chodzi: Kenworthy wybiera bowiem sceny typowe dla produkcji rozrywkowych. Interesuje go filmowanie pościgów, scen walki, sygnalizowanie suspensu, budzenie lęku lub ciekawości czytelników, sceny w samochodzie – po kwestie „obyczajowe” – rozmowy, kłótnie, rysowanie zauroczenia postaci, sceny pocałunku, aż po seks na ekranie. Rozpiętość tematyczna jest imponująca, ale i tak przewagę ma budowanie napięcia i strachu. Cenne w „Ujęciach mistrzów” jest także to, że autor zdaje sobie sprawę z oczekiwań odbiorców, wie, które ujęcia i techniki już się widzowi opatrzyły – i jak ominąć pułapki stereotypowego spojrzenia na scenę. Jego tom będzie dobrą podpowiedzią dla tych, którzy chcą filmem opowiadać rozmaite historie.
Przejrzysta konstrukcja „Ujęć mistrzów” jest jednym z dużych atutów pozycji wydanej przez Galaktykę. Kolejne porady dotyczą określonych sytuacji, które mają pojawić się w filmie, zajmują zwykle niepełną stronę i ograniczone są do naprawdę niezbędnych komentarzy. Mieszczą się tu przeważnie wskazówki techniczne, dotyczące prowadzenie kamery, omówienie wpływu danej techniki na efekt w filmie (oraz na rodzaj reakcji publiczności). Do tego dochodzą podpowiedzi o rodzaju używanych obiektywów, zasadach komponowania kadru, dynamizowania scen statycznych i budowaniu napięcia. Kenworthy celowo nie proponuje rozwiązań najprostszych, wykorzystywania cięć i zmian dokonywanych podczas montażu, tam, gdzie to możliwe, wybiera płynny ruch kamery. Zwraca uwagę na to, by praca operatora stała się dla przeciętnego odbiorcy niewidoczna, wiele razy podkreśla znaczenie sprawnego prowadzenia kamery. Pomaga eliminować błędy, tłumacząc prawidłowe komponowanie scen – czasem prowadzi za rękę filmowców-amatorów, nakazując im na przykład utrzymywanie oczu bohatera w tym samym punkcie kadru podczas zbliżania lub oddalania kamery. Do tego dodaje narrację lekką i przejrzystą, zdarza mu się w argumentacji podeprzeć wizją tworzonego dzieła i – jego odbioru.
Równie ważnym elementem jak tekst jest tu jednak warstwa graficzna – zawsze towarzysząca komentarzowi. Pojawiają się przy każdym rozdziale trzy ilustracje – pierwszą (na czarny tle) stanowią kadry z wybranego filmu. Drugą (tło szare) schemat z zaznaczonymi strzałkami ruchami kamery oraz aktorów, a także z punktem i sposobem ustawienia kamery. Trzecią wreszcie ilustrację stanowi „kadr” stworzony w komputerowym programie do animacji ruchu postaci. Oczywiście w tego typu wydawnictwie przydałoby się raczej zestawienie fragmentów filmów, ale zapewne byłoby to zbyt trudne do zrealizowania i zwiększyłoby koszt tomu.
Książka pomoże czasem przy wzbogacaniu fabuły. Najważniejsze wydaje się jednak stwierdzenie autora: "Współcześni widzowie doskonale znają techniki filmowe. Trudniej więc niż kiedykolwiek wcześniej sprawić, by podskoczyli [ze strachu]". Zaletą publikacji będzie odejście od standardowych ujęć na rzecz prób zaskakiwania wymagających odbiorców.
Od początku widać, o jakie filmy chodzi: Kenworthy wybiera bowiem sceny typowe dla produkcji rozrywkowych. Interesuje go filmowanie pościgów, scen walki, sygnalizowanie suspensu, budzenie lęku lub ciekawości czytelników, sceny w samochodzie – po kwestie „obyczajowe” – rozmowy, kłótnie, rysowanie zauroczenia postaci, sceny pocałunku, aż po seks na ekranie. Rozpiętość tematyczna jest imponująca, ale i tak przewagę ma budowanie napięcia i strachu. Cenne w „Ujęciach mistrzów” jest także to, że autor zdaje sobie sprawę z oczekiwań odbiorców, wie, które ujęcia i techniki już się widzowi opatrzyły – i jak ominąć pułapki stereotypowego spojrzenia na scenę. Jego tom będzie dobrą podpowiedzią dla tych, którzy chcą filmem opowiadać rozmaite historie.
niedziela, 16 stycznia 2011
Eliza Piotrowska: Tupcio Chrupcio. Urodzinowy prezent
Wilga, Warszawa 2010.
Marzenie
Jak to jest, kiedy pragnie się czegoś bardzo mocno i nagle okazuje się, że wymarzona rzecz zniknęła? Przekonuje się o tym Tupcio Chrupcio, mała sympatyczna myszka i bohater serii książeczek pisanych przez Elizę Piotrowską. Zbliżają się piąte urodziny Tupcia – maluch doskonale wie, co chciałby otrzymać od rodziców: piękny, idealny rower, który codziennie podziwia, przechodząc koło sklepu. Tupcio Chrupcio mówi rodzicom o swoim marzeniu, bez przerwy sugeruje, że bardzo zależy mu na tym akurat przedmiocie – jednak mama Tupcia nie chce zdradzić synkowi, co przygotowuje. Na domiar złego pewnego dnia rower znika z wystawy. Bohater jest zrozpaczony: przekonany, że nie dostanie upragnionego prezentu, nie cieszy się już tak bardzo z nadchodzącego święta… mimo to przygotowuje z rodzicami zaproszenia dla przyjaciół i słodki poczęstunek dla gości – kolegów z przedszkola. Wreszcie nadchodzi dzień urodzin…
Eliza Piotrowska, która proponuje maluchom polską wersję przygód Tupcia Chrupcia, postawiła na zjawiska bliskie każdemu dziecku, jednocześnie odświętne i naturalne, zajęła się prezentowaniem uroczystej i obiecującej codzienności przy starannym odwzorowywaniu zachowań kilkulatków. Tupcio charakteryzuje się tak typowym dla małych odbiorców brakiem cierpliwości, emocjonalnym podejściem do spraw, które dorosłym wydadzą się błahe i niewarte uwagi. Bohater zamyka się w mikrokosmosie drobnych zdarzeń, w świecie, do którego dostęp mieć będą tylko czytelnicy-odbiorcy – zdolni do całkowitego przejęcia doznań miłej myszki. Piotrowska próbuje oczywiście wychowywać swoich odbiorców, książka ukazuje się przecież pod szyldem serii „Wychowanie przez czytanie”. Uczy autorka, że niespodzianki są najlepsze – w podtekście pokazuje natomiast, że warto do końca marzyć i mieć nadzieję, a także – być cierpliwym. Rzecz jasna nie uda się jej przekonać maluchów do tak dojrzałych postaw, ale przygodami Tupcia Chrupcia da dzieciom sporo do myślenia.
Fabułkę tworzy tu przyjemne dla małych odbiorców oczekiwanie na dzień urodzin. Autorce udało się dobrze odtworzyć cały wachlarz emocji – od podekscytowania i radości po smutek, związany z niemożnością spełnienia marzenia. Eliza Piotrowska przedstawia myszkę, której marzenie o rowerze przenika do snów oraz rządzi wyobraźnią na jawie – mały bohater nie potrafi mówić ani myśleć o niczym innym – ale utrzymywanie go w niepewności przez rodziców sprawia, że potem jeszcze bardziej cieszy się z urodzinowego prezentu. Niespodzianka dla Tupcia staje się również miłą niespodzianką dla czytelników.
Ogromnym atutem książki jest sposób jej wydania. Duży format idzie tu w parze z dużym drukiem i takimi ilustracjami. Rysunki przedstawiają spore, ale dopracowane w szczegółach postacie (myszki mają postrzępione futerko), a użyte w druku kolory przyciągają wzrok. Przyjemną niespodziankę zapewnia też okładka: gruba i twarda ugina się przy dotknięciu.
Marzenie
Jak to jest, kiedy pragnie się czegoś bardzo mocno i nagle okazuje się, że wymarzona rzecz zniknęła? Przekonuje się o tym Tupcio Chrupcio, mała sympatyczna myszka i bohater serii książeczek pisanych przez Elizę Piotrowską. Zbliżają się piąte urodziny Tupcia – maluch doskonale wie, co chciałby otrzymać od rodziców: piękny, idealny rower, który codziennie podziwia, przechodząc koło sklepu. Tupcio Chrupcio mówi rodzicom o swoim marzeniu, bez przerwy sugeruje, że bardzo zależy mu na tym akurat przedmiocie – jednak mama Tupcia nie chce zdradzić synkowi, co przygotowuje. Na domiar złego pewnego dnia rower znika z wystawy. Bohater jest zrozpaczony: przekonany, że nie dostanie upragnionego prezentu, nie cieszy się już tak bardzo z nadchodzącego święta… mimo to przygotowuje z rodzicami zaproszenia dla przyjaciół i słodki poczęstunek dla gości – kolegów z przedszkola. Wreszcie nadchodzi dzień urodzin…
Eliza Piotrowska, która proponuje maluchom polską wersję przygód Tupcia Chrupcia, postawiła na zjawiska bliskie każdemu dziecku, jednocześnie odświętne i naturalne, zajęła się prezentowaniem uroczystej i obiecującej codzienności przy starannym odwzorowywaniu zachowań kilkulatków. Tupcio charakteryzuje się tak typowym dla małych odbiorców brakiem cierpliwości, emocjonalnym podejściem do spraw, które dorosłym wydadzą się błahe i niewarte uwagi. Bohater zamyka się w mikrokosmosie drobnych zdarzeń, w świecie, do którego dostęp mieć będą tylko czytelnicy-odbiorcy – zdolni do całkowitego przejęcia doznań miłej myszki. Piotrowska próbuje oczywiście wychowywać swoich odbiorców, książka ukazuje się przecież pod szyldem serii „Wychowanie przez czytanie”. Uczy autorka, że niespodzianki są najlepsze – w podtekście pokazuje natomiast, że warto do końca marzyć i mieć nadzieję, a także – być cierpliwym. Rzecz jasna nie uda się jej przekonać maluchów do tak dojrzałych postaw, ale przygodami Tupcia Chrupcia da dzieciom sporo do myślenia.
Fabułkę tworzy tu przyjemne dla małych odbiorców oczekiwanie na dzień urodzin. Autorce udało się dobrze odtworzyć cały wachlarz emocji – od podekscytowania i radości po smutek, związany z niemożnością spełnienia marzenia. Eliza Piotrowska przedstawia myszkę, której marzenie o rowerze przenika do snów oraz rządzi wyobraźnią na jawie – mały bohater nie potrafi mówić ani myśleć o niczym innym – ale utrzymywanie go w niepewności przez rodziców sprawia, że potem jeszcze bardziej cieszy się z urodzinowego prezentu. Niespodzianka dla Tupcia staje się również miłą niespodzianką dla czytelników.
Ogromnym atutem książki jest sposób jej wydania. Duży format idzie tu w parze z dużym drukiem i takimi ilustracjami. Rysunki przedstawiają spore, ale dopracowane w szczegółach postacie (myszki mają postrzępione futerko), a użyte w druku kolory przyciągają wzrok. Przyjemną niespodziankę zapewnia też okładka: gruba i twarda ugina się przy dotknięciu.
sobota, 15 stycznia 2011
Małgorzata Gutowska-Adamczyk: Mariola, moje krople
Świat Książki, Warszawa 2011.
Podróż w czasie
Mam wrażenie, że Małgorzata Gutowska-Adamczyk lepiej czuje się w tekstach pisanych na scenę niż w powieściach rozrywkowych – przynajmniej kiedy odwołuje się do niedalekiej przeszłości i rzeczywistości pozaliterackiej, która może być znana jej odbiorcom. Udowadnia to swoją kolejną powieścią, „Mariola, moje krople”. Wykorzystuje tutaj filmowy sposób obserwowania świata, klasyczną narrację zastępując migawkami z życia bohaterów. Skojarzenia z transponowaniem fabuły filmowej do książki podsyca jeszcze przez podawanie dokładnych dat i czasu akcji – pełnią one rolę tytułów krótkich rozdziałów i przejmują sporą część opisów.
W tomie „Mariola, moje krople” przenosimy się do końca 1981 roku, do małego miasteczka, które może poszczycić się posiadaniem własnego teatru. Ów teatr stanie się miejscem niecodziennych wydarzeń – dyrektor rozdarty między dyrektywami partyjnymi a naciskami ze strony księdza proboszcza musi w trybie ekspresowym przygotować dwie premiery. Nie obejdzie się bez problemów – „Pastorałkę”, o którą upomina się duchowny, napisał miejscowy grafoman, profesor. W klasyce dramatu natomiast bardzo łatwo o treści wywrotowe. Ale nie to spędza sen z powiek dyrektorowi Zbytkowi – pracownicy Teatru Miejskiego mają swoje problemy. Część wdaje się w romanse, które nie mogą wyjść na światło dzienne, część boryka się ze zwykłymi kłopotami, związanymi z brakiem towaru w sklepach. Zamiast myśleć o sztuce, bohaterowie przejmują się staniem w kolejkach i zdobywaniem deficytowych środków. Nic więc dziwnego, że pewnego dnia w teatrze pojawia się świnia, która wkrótce wyda na świat prosięta, a artyści zajmują się pędzeniem bimbru i przerabianiem go na luksusowy koniak. Jakby tego było mało, córka bufetowej (pierwszej żony dyrektora, którego wszystkie połowice zajmują w Teatrze Miejskim rozmaite stanowiska) z pełnym przekonaniem, chociaż bez pomysłu, angażuje się w konspirację. Przynosi do teatru powielacz i ukrywa go, przysparzając Zbytkowi i jego pracownikom sporych i urozmaiconych kłopotów. Powielacze powielają się na kartach książki, wszystko trzeba ukryć przed niezbyt rozgarniętymi ubekami, w czym bardzo przeszkadzają intrygi obyczajowe. Gutowska-Adamczyk wrzuciła do opowieści wszystko, co może stać się źródłem rozrywki – odmienną orientację seksualną jednego z bohaterów (i wiążące się z tym podrywy), problemy z hydraulikiem i zapchanymi toaletami, niedwuznaczne sytuacje, przerywane niestereotypowymi chwytami. Co bardziej wrażliwych na prawdę historyczną może razić epatowanie Solidarnością w farsie – bo chociaż książka „Mariola, moje krople” jest mocno osadzona w rzeczywistości sprzed stanu wojennego, przynajmniej w zamierzeniach, to realia społeczne służą tu jedynie wyśmianiu charakterów i postaw pracowników teatru. Miejscami przypomina ta książka zubożonego „Lesia” Chmielewskiej. Spragnieni klimatu PRL-u raczej nie mają czego w „Mariola, moje krople” szukać – Małgorzata Gutowska-Adamczyk nie próbuje nawet odtworzyć siermiężnej atmosfery przybytku kulturalnego sprzed trzech dekad, skupia się na ludziach i na dobrą sprawę mogłaby umieścić akcję wszędzie.
Autorka wybiera krótkie scenki, czasem w wyrazisty sposób puentowane – bywa, że z odwołaniem do znanych dowcipów. Narrację redukuje do minimum, sporo sytuacji nakreśla dzięki dialogom, kiedy decyduje się na opis natomiast – wykorzystuje raz transparentnego opowiadacza, raz komentatora-satyryka, wprowadzającego humor słowny. Akcja toczy się szybko (i z czasem przyspiesza), ale intryga nie jest zbyt wyszukana – Gutowskiej-Adamczyk zależy przede wszystkim na rozbawianiu czytelników, stawia zatem na dowcip w rozmaitych odsłonach. Obnaża głupotę bohaterów, wikła ich w komiczne relacje i sprawia, że odbiorcy parę razy uśmiechną się podczas lektury.
Podróż w czasie
Mam wrażenie, że Małgorzata Gutowska-Adamczyk lepiej czuje się w tekstach pisanych na scenę niż w powieściach rozrywkowych – przynajmniej kiedy odwołuje się do niedalekiej przeszłości i rzeczywistości pozaliterackiej, która może być znana jej odbiorcom. Udowadnia to swoją kolejną powieścią, „Mariola, moje krople”. Wykorzystuje tutaj filmowy sposób obserwowania świata, klasyczną narrację zastępując migawkami z życia bohaterów. Skojarzenia z transponowaniem fabuły filmowej do książki podsyca jeszcze przez podawanie dokładnych dat i czasu akcji – pełnią one rolę tytułów krótkich rozdziałów i przejmują sporą część opisów.
W tomie „Mariola, moje krople” przenosimy się do końca 1981 roku, do małego miasteczka, które może poszczycić się posiadaniem własnego teatru. Ów teatr stanie się miejscem niecodziennych wydarzeń – dyrektor rozdarty między dyrektywami partyjnymi a naciskami ze strony księdza proboszcza musi w trybie ekspresowym przygotować dwie premiery. Nie obejdzie się bez problemów – „Pastorałkę”, o którą upomina się duchowny, napisał miejscowy grafoman, profesor. W klasyce dramatu natomiast bardzo łatwo o treści wywrotowe. Ale nie to spędza sen z powiek dyrektorowi Zbytkowi – pracownicy Teatru Miejskiego mają swoje problemy. Część wdaje się w romanse, które nie mogą wyjść na światło dzienne, część boryka się ze zwykłymi kłopotami, związanymi z brakiem towaru w sklepach. Zamiast myśleć o sztuce, bohaterowie przejmują się staniem w kolejkach i zdobywaniem deficytowych środków. Nic więc dziwnego, że pewnego dnia w teatrze pojawia się świnia, która wkrótce wyda na świat prosięta, a artyści zajmują się pędzeniem bimbru i przerabianiem go na luksusowy koniak. Jakby tego było mało, córka bufetowej (pierwszej żony dyrektora, którego wszystkie połowice zajmują w Teatrze Miejskim rozmaite stanowiska) z pełnym przekonaniem, chociaż bez pomysłu, angażuje się w konspirację. Przynosi do teatru powielacz i ukrywa go, przysparzając Zbytkowi i jego pracownikom sporych i urozmaiconych kłopotów. Powielacze powielają się na kartach książki, wszystko trzeba ukryć przed niezbyt rozgarniętymi ubekami, w czym bardzo przeszkadzają intrygi obyczajowe. Gutowska-Adamczyk wrzuciła do opowieści wszystko, co może stać się źródłem rozrywki – odmienną orientację seksualną jednego z bohaterów (i wiążące się z tym podrywy), problemy z hydraulikiem i zapchanymi toaletami, niedwuznaczne sytuacje, przerywane niestereotypowymi chwytami. Co bardziej wrażliwych na prawdę historyczną może razić epatowanie Solidarnością w farsie – bo chociaż książka „Mariola, moje krople” jest mocno osadzona w rzeczywistości sprzed stanu wojennego, przynajmniej w zamierzeniach, to realia społeczne służą tu jedynie wyśmianiu charakterów i postaw pracowników teatru. Miejscami przypomina ta książka zubożonego „Lesia” Chmielewskiej. Spragnieni klimatu PRL-u raczej nie mają czego w „Mariola, moje krople” szukać – Małgorzata Gutowska-Adamczyk nie próbuje nawet odtworzyć siermiężnej atmosfery przybytku kulturalnego sprzed trzech dekad, skupia się na ludziach i na dobrą sprawę mogłaby umieścić akcję wszędzie.
Autorka wybiera krótkie scenki, czasem w wyrazisty sposób puentowane – bywa, że z odwołaniem do znanych dowcipów. Narrację redukuje do minimum, sporo sytuacji nakreśla dzięki dialogom, kiedy decyduje się na opis natomiast – wykorzystuje raz transparentnego opowiadacza, raz komentatora-satyryka, wprowadzającego humor słowny. Akcja toczy się szybko (i z czasem przyspiesza), ale intryga nie jest zbyt wyszukana – Gutowskiej-Adamczyk zależy przede wszystkim na rozbawianiu czytelników, stawia zatem na dowcip w rozmaitych odsłonach. Obnaża głupotę bohaterów, wikła ich w komiczne relacje i sprawia, że odbiorcy parę razy uśmiechną się podczas lektury.
wtorek, 11 stycznia 2011
Anna Maruszeczko: Kobieta na zakręcie
(Prawdziwe historie w rozmowach Anny Maruszeczko: Kobieta na zakręcie)
Trio, Warszawa 2011.
Ocaleć
Ludzie od zawsze lubili uczestniczyć w życiu innych – a przynajmniej przyjmować w stosunku do tych innych rolę obserwatorów. Nic więc dziwnego, że po rozwoju kolorowych czasopism dla pań przyszła kolej na telewizyjne programy – reportaże i wywiady, w których dominuje zwyczajna niezwyczajność – seria powtarzalnych tematów, mogących stać się udziałem każdego przeciętnego człowieka, silnie wpływających na wyobraźnię i zmieniających życie. „Kobieta na zakręcie” Anny Maruszeczko to cykl rozmów z paniami w różny sposób doświadczonymi przez los. Są tu kobiety, które straciły męża lub dziecko, są takie, które przez długi czas nie umiały się wyzwolić z toksycznego związku. Pojawiają się bohaterki o okaleczonej psychice i kobiety, które wygrały z chorobą. Wszystkie mają za sobą traumatyczne przejścia, tragedie, które załamałyby niejednego. Wszystkie łączy olbrzymia wiara w lepszą przyszłość – i siła, pozwalająca przezwyciężyć największe przeciwności losu. Większość prezentowanych w tomie (i w serii TVN Style „Kobieta na zakręcie”) pań to ciche bohaterki – nie usłyszałby o nich nikt, gdyby nie zainteresowanie ze strony mediów. Tymczasem Anna Maruszeczko przekonuje, że każda kobieta jest wyjątkowa i każda zasługuje na uwagę.
Wywiady zostały skonstruowane tak, aby pokazać egzystencję postaci przed tragedią, moment załamania i walkę o normalne życie – co ważne – nie ma tu rozmówczyń, które straciłyby energię do działania, wszystkie mają już za sobą proces wydobywania się z depresji, szoku czy smutku i wszystkie prezentują optymistyczne postawy. Publikacja ma z założenia dodawać czytelniczkom otuchy – chociaż nie jest utrzymana w tonie huraoptymistycznym. Wdowa, żyjąca marzeniami męża, partnerka skazanego za zabójstwo, rozwódka po małżeńskiej gehennie, matka, której jedno z dzieci zginęło, a drugie zostało okaleczone w wypadku, dorosłe dziecko alkoholika, kobieta związana z młodszym o dekadę mężczyzną, kobieta, która nie może mieć dziecka, autostopowiczka, której ukochany zmarł podczas wspólnej podróży, kobieta, która straciła w pożarze dom, pracoholiczka, która zwolniła tempo życia, matka adoptowanych dzieci, motocyklistka, która wygrała z nowotworem, założycielka La Strady, kobieta, która straciła męża i firmę, dziewczyna tracąca wzrok, niedoszła panna młoda, która tuż przed ślubem musiała podjąć decyzję o rozstaniu. Zwykłe kobiety, wystawiane na ciężką próbę, bohaterki, które musiały samodzielnie zmierzyć się z rzeczywistością przerastającą ich siły – Anna Maruszeczko rozmawia z nimi o przeszłości swobodnie i bez akcentowania dramatów. Jej wywiady przypominają raczej plotki przy kawie lub zwierzenia przyjaciółek – dotykają intymnych niemal zagadnień i sfer prywatnych, zwykle niewystawianych na widok publiczny. Maruszeczko dobrze wie, co robi – poetyka plotki i uczestniczenie w cudzym burzliwym życiu to czynnik, który przyciągnie do lektury panie, nie tylko wielbicielki telewizyjnych programów. Voyeurystyczne dyskusje zadziałają w tym przypadku jak magnes – a dobre zakończenia kolejnych historii staną się usprawiedliwieniem dla ciekawości. Książka ma przecież także działanie terapeutyczne.
Maruszeczko pełni w tych wywiadach rolę katalizatora, podrzuca tematy tak, by jej rozmówczynie mogły się wygadać i pozwierzać, a jednocześnie – przybliżyć swoje doświadczenia odbiorcom. Dopiero w drugiej kolejności sięga po emocjonalne komentarze, często wyraża zdziwienie czy oburzenie – zarówno postawami sprawców nieszczęść jak i biernością bohaterek. Usuwa się w cień, ale sama nie jest cieniem, nadaje rozmowom rytm i barwę, ładnie je prowadzi, sprawdza się jako dziennikarka i słuchaczka – dzięki temu książka „Kobieta na zakręcie” może się podobać.
Trio, Warszawa 2011.
Ocaleć
Ludzie od zawsze lubili uczestniczyć w życiu innych – a przynajmniej przyjmować w stosunku do tych innych rolę obserwatorów. Nic więc dziwnego, że po rozwoju kolorowych czasopism dla pań przyszła kolej na telewizyjne programy – reportaże i wywiady, w których dominuje zwyczajna niezwyczajność – seria powtarzalnych tematów, mogących stać się udziałem każdego przeciętnego człowieka, silnie wpływających na wyobraźnię i zmieniających życie. „Kobieta na zakręcie” Anny Maruszeczko to cykl rozmów z paniami w różny sposób doświadczonymi przez los. Są tu kobiety, które straciły męża lub dziecko, są takie, które przez długi czas nie umiały się wyzwolić z toksycznego związku. Pojawiają się bohaterki o okaleczonej psychice i kobiety, które wygrały z chorobą. Wszystkie mają za sobą traumatyczne przejścia, tragedie, które załamałyby niejednego. Wszystkie łączy olbrzymia wiara w lepszą przyszłość – i siła, pozwalająca przezwyciężyć największe przeciwności losu. Większość prezentowanych w tomie (i w serii TVN Style „Kobieta na zakręcie”) pań to ciche bohaterki – nie usłyszałby o nich nikt, gdyby nie zainteresowanie ze strony mediów. Tymczasem Anna Maruszeczko przekonuje, że każda kobieta jest wyjątkowa i każda zasługuje na uwagę.
Wywiady zostały skonstruowane tak, aby pokazać egzystencję postaci przed tragedią, moment załamania i walkę o normalne życie – co ważne – nie ma tu rozmówczyń, które straciłyby energię do działania, wszystkie mają już za sobą proces wydobywania się z depresji, szoku czy smutku i wszystkie prezentują optymistyczne postawy. Publikacja ma z założenia dodawać czytelniczkom otuchy – chociaż nie jest utrzymana w tonie huraoptymistycznym. Wdowa, żyjąca marzeniami męża, partnerka skazanego za zabójstwo, rozwódka po małżeńskiej gehennie, matka, której jedno z dzieci zginęło, a drugie zostało okaleczone w wypadku, dorosłe dziecko alkoholika, kobieta związana z młodszym o dekadę mężczyzną, kobieta, która nie może mieć dziecka, autostopowiczka, której ukochany zmarł podczas wspólnej podróży, kobieta, która straciła w pożarze dom, pracoholiczka, która zwolniła tempo życia, matka adoptowanych dzieci, motocyklistka, która wygrała z nowotworem, założycielka La Strady, kobieta, która straciła męża i firmę, dziewczyna tracąca wzrok, niedoszła panna młoda, która tuż przed ślubem musiała podjąć decyzję o rozstaniu. Zwykłe kobiety, wystawiane na ciężką próbę, bohaterki, które musiały samodzielnie zmierzyć się z rzeczywistością przerastającą ich siły – Anna Maruszeczko rozmawia z nimi o przeszłości swobodnie i bez akcentowania dramatów. Jej wywiady przypominają raczej plotki przy kawie lub zwierzenia przyjaciółek – dotykają intymnych niemal zagadnień i sfer prywatnych, zwykle niewystawianych na widok publiczny. Maruszeczko dobrze wie, co robi – poetyka plotki i uczestniczenie w cudzym burzliwym życiu to czynnik, który przyciągnie do lektury panie, nie tylko wielbicielki telewizyjnych programów. Voyeurystyczne dyskusje zadziałają w tym przypadku jak magnes – a dobre zakończenia kolejnych historii staną się usprawiedliwieniem dla ciekawości. Książka ma przecież także działanie terapeutyczne.
Maruszeczko pełni w tych wywiadach rolę katalizatora, podrzuca tematy tak, by jej rozmówczynie mogły się wygadać i pozwierzać, a jednocześnie – przybliżyć swoje doświadczenia odbiorcom. Dopiero w drugiej kolejności sięga po emocjonalne komentarze, często wyraża zdziwienie czy oburzenie – zarówno postawami sprawców nieszczęść jak i biernością bohaterek. Usuwa się w cień, ale sama nie jest cieniem, nadaje rozmowom rytm i barwę, ładnie je prowadzi, sprawdza się jako dziennikarka i słuchaczka – dzięki temu książka „Kobieta na zakręcie” może się podobać.
poniedziałek, 10 stycznia 2011
Agnieszka Kozyra: Estetyka zen
Trio, Biblioteka Fundacji im. Takashimy, Warszawa 2010.
Japońskie piękno
„Estetyką zen” Agnieszka Kozyra oczaruje wielbicieli kultury Dalekiego Wschodu i przyczyni się do lepszego rozumienia związków filozofii i sztuki Japonii. Sama autorka, profesor w Zakładzie Japonistyki i Koreanistyki Uniwersytetu Warszawskiego, „Estetykę zen” traktować chce jak trzeci tom trylogii, zamknięcie cyklu, na który składają się również książki „Filozofia nicości Nishidy Kitarō” oraz „Filozofia zen” – ale i bez znajomości tych tytułów odbiorcy będą usatysfakcjonowani lekturą. Kozyra bowiem prowadzi swój wywód czytelnie i jasno, jest rzetelna i doskonale zorientowana w temacie, a przy tym potrafi w nieskomplikowany sposób wytłumaczyć zawiłości logiki paradoksu i jej związki z elementami tożsamości kulturowej Japończyków. Spokojnego i w pewnym sensie uwodzącego czytelników, nawet niezorientowanych w temacie, stylu może jej pozazdrościć wielu badaczy. Agnieszka Kozyra łączy ogromną wiedzę na temat kultury i sztuki Japonii z lekkim piórem – w przypadku „Estetyki zen” oznacza to przejrzystą narrację, umożliwiającą dobre poznanie egzotycznego świata.
Kluczowym dla całego tekstu terminem będzie pojęcie „absolutnie sprzecznej samotożsamości” i poglądy Nishidy Kitarō – autorka rozpoczyna książkę od precyzyjnego omówienia podstaw filozoficznych, znaków paradoksowych i koanów, które w dalszej części tomu będą wciąż powracały. Mniej koncentruje się przy tym na samej estetyce, bardziej na założeniach zen – składnikiem niezbędnym przy analizie silnie zakorzenionych w kulturze japońskiej postaw i gestów. Nie pozostawia miejsca na wątpliwości, proponując dobrze uargumentowaną podstawę teoretyczną do dalszych badań. Omawia kwestie skomplikowane i obce w naszej kulturze, lecz czyni to z idealnym wyczuciem i zrozumieniem odbiorcy: staje się niemal tłumaczem, przybliżając czytelnikom kolejne zjawiska i spostrzeżenia Nishidy Kitarō.
Cztery kolejne punkty opowieści wiążą się z czterema osiągnięciami kultury japońskiej – Agnieszka Kozyra omawia malarstwo tuszem, ogrody kamienne, teatr nō oraz ceremonię herbaty. Dla tych zjawisk znajduje wspólny mianownik w postaci filozofii zen, lecz ani na chwilę nie traci z pola widzenia odbiorców niewyspecjalizowanych w temacie. Każdy rozdział rozpoczyna od szkicu historycznego, by w pełni można było pojąć znaczenie obyczajów. Następnie przechodzi do analizowania konkretnych przykładów, ze szczególnym uwzględnieniem bogatej symboliki i jej związków z zen. Te kulturowe i „krytyczne” prezentacje są przeważnie zestawieniem niezwykłej wrażliwości na sztukę, przekonującego i w miarę pełnego opisu dzieła i umiejętności wyciągania trafnych wniosków – w spojrzeniu Kozyry na sztukę Japonii nie ma wątpliwości czy miejsc łatwych do zanegowania. Autorka uczy, jak oceniać cztery elementy kultury japońskiej przez perspektywę zen. Choć odnosi się do oddzielnych rodzajów manifestacji artystycznej (trudno przecież porównywać teatr nō z ogrodami kamiennymi, a malarstwo tuszem z ceremonią herbaty), w każdej z tych dziedzin jawi się jako specjalistka. Wzbudza zaufanie – i ciekawość. Sprawdza za każdym razem jak duch zen wyraża się w dziele – ale staje się również przewodnikiem po zdobyczach japońskiej kultury. Na tym nie wyczerpuje się zawartość ogromnego tomu, ale nie ma sensu wyliczanie kolejnych zagadnień, poruszanych przez autorkę.
Agnieszka Kozyra nie pozwala sobie na swobodę dyskursu, nie chce zastępować języka naukowego publicystycznym. Proponuje odbiorcom wywód obiektywny i mocno osadzony w tekstach źródłowych i opracowaniach (imponować może kilkujęzyczna bibliografia), polemiki z innymi badaczami są zawsze zaznaczane i komentowane (jedyny mankament tekstu to wielokrotne powtórzenia formuły „moim zdaniem” pod sam koniec książki). „Estetyka zen” to tom, który faktycznie pozwoli uporządkować wiadomości na temat kultury Japonii i wyznaczy linie poszukiwań dla następnych dociekliwych badaczy. Co ciekawe, mimo żelaznej dyscypliny naukowo-pisarskiej, Agnieszka Kozyra nie stroni od przytaczania humorystycznych czasem przypowieści i scenek, sięga do poezji i anegdot – czym może zaskarbić sobie sympatię odbiorców.
W całym tomie pojawia się mnóstwo fotografii (przeważnie wykonanych przez autorkę), dokumentujących prezentowane zjawiska – każdy rozdział opatrzony jest zdjęciami, dzięki czemu łatwiej przyswaja się przytaczane przez Kozyrę informacje. Od „Estetyki zen”, mimo że książka ma także wszystkie zalety podręcznika akademickiego, trudno się oderwać. To połączenie wysmakowanych komentarzy i dzieł, które czasem budzą podziw, a czasem – zdziwienie – z paradoksami filozofii zen. Każdy, kto chociaż raz zetknął się z elementami japońskiej tradycji, powinien do tej książki zajrzeć.
Japońskie piękno
„Estetyką zen” Agnieszka Kozyra oczaruje wielbicieli kultury Dalekiego Wschodu i przyczyni się do lepszego rozumienia związków filozofii i sztuki Japonii. Sama autorka, profesor w Zakładzie Japonistyki i Koreanistyki Uniwersytetu Warszawskiego, „Estetykę zen” traktować chce jak trzeci tom trylogii, zamknięcie cyklu, na który składają się również książki „Filozofia nicości Nishidy Kitarō” oraz „Filozofia zen” – ale i bez znajomości tych tytułów odbiorcy będą usatysfakcjonowani lekturą. Kozyra bowiem prowadzi swój wywód czytelnie i jasno, jest rzetelna i doskonale zorientowana w temacie, a przy tym potrafi w nieskomplikowany sposób wytłumaczyć zawiłości logiki paradoksu i jej związki z elementami tożsamości kulturowej Japończyków. Spokojnego i w pewnym sensie uwodzącego czytelników, nawet niezorientowanych w temacie, stylu może jej pozazdrościć wielu badaczy. Agnieszka Kozyra łączy ogromną wiedzę na temat kultury i sztuki Japonii z lekkim piórem – w przypadku „Estetyki zen” oznacza to przejrzystą narrację, umożliwiającą dobre poznanie egzotycznego świata.
Kluczowym dla całego tekstu terminem będzie pojęcie „absolutnie sprzecznej samotożsamości” i poglądy Nishidy Kitarō – autorka rozpoczyna książkę od precyzyjnego omówienia podstaw filozoficznych, znaków paradoksowych i koanów, które w dalszej części tomu będą wciąż powracały. Mniej koncentruje się przy tym na samej estetyce, bardziej na założeniach zen – składnikiem niezbędnym przy analizie silnie zakorzenionych w kulturze japońskiej postaw i gestów. Nie pozostawia miejsca na wątpliwości, proponując dobrze uargumentowaną podstawę teoretyczną do dalszych badań. Omawia kwestie skomplikowane i obce w naszej kulturze, lecz czyni to z idealnym wyczuciem i zrozumieniem odbiorcy: staje się niemal tłumaczem, przybliżając czytelnikom kolejne zjawiska i spostrzeżenia Nishidy Kitarō.
Cztery kolejne punkty opowieści wiążą się z czterema osiągnięciami kultury japońskiej – Agnieszka Kozyra omawia malarstwo tuszem, ogrody kamienne, teatr nō oraz ceremonię herbaty. Dla tych zjawisk znajduje wspólny mianownik w postaci filozofii zen, lecz ani na chwilę nie traci z pola widzenia odbiorców niewyspecjalizowanych w temacie. Każdy rozdział rozpoczyna od szkicu historycznego, by w pełni można było pojąć znaczenie obyczajów. Następnie przechodzi do analizowania konkretnych przykładów, ze szczególnym uwzględnieniem bogatej symboliki i jej związków z zen. Te kulturowe i „krytyczne” prezentacje są przeważnie zestawieniem niezwykłej wrażliwości na sztukę, przekonującego i w miarę pełnego opisu dzieła i umiejętności wyciągania trafnych wniosków – w spojrzeniu Kozyry na sztukę Japonii nie ma wątpliwości czy miejsc łatwych do zanegowania. Autorka uczy, jak oceniać cztery elementy kultury japońskiej przez perspektywę zen. Choć odnosi się do oddzielnych rodzajów manifestacji artystycznej (trudno przecież porównywać teatr nō z ogrodami kamiennymi, a malarstwo tuszem z ceremonią herbaty), w każdej z tych dziedzin jawi się jako specjalistka. Wzbudza zaufanie – i ciekawość. Sprawdza za każdym razem jak duch zen wyraża się w dziele – ale staje się również przewodnikiem po zdobyczach japońskiej kultury. Na tym nie wyczerpuje się zawartość ogromnego tomu, ale nie ma sensu wyliczanie kolejnych zagadnień, poruszanych przez autorkę.
Agnieszka Kozyra nie pozwala sobie na swobodę dyskursu, nie chce zastępować języka naukowego publicystycznym. Proponuje odbiorcom wywód obiektywny i mocno osadzony w tekstach źródłowych i opracowaniach (imponować może kilkujęzyczna bibliografia), polemiki z innymi badaczami są zawsze zaznaczane i komentowane (jedyny mankament tekstu to wielokrotne powtórzenia formuły „moim zdaniem” pod sam koniec książki). „Estetyka zen” to tom, który faktycznie pozwoli uporządkować wiadomości na temat kultury Japonii i wyznaczy linie poszukiwań dla następnych dociekliwych badaczy. Co ciekawe, mimo żelaznej dyscypliny naukowo-pisarskiej, Agnieszka Kozyra nie stroni od przytaczania humorystycznych czasem przypowieści i scenek, sięga do poezji i anegdot – czym może zaskarbić sobie sympatię odbiorców.
W całym tomie pojawia się mnóstwo fotografii (przeważnie wykonanych przez autorkę), dokumentujących prezentowane zjawiska – każdy rozdział opatrzony jest zdjęciami, dzięki czemu łatwiej przyswaja się przytaczane przez Kozyrę informacje. Od „Estetyki zen”, mimo że książka ma także wszystkie zalety podręcznika akademickiego, trudno się oderwać. To połączenie wysmakowanych komentarzy i dzieł, które czasem budzą podziw, a czasem – zdziwienie – z paradoksami filozofii zen. Każdy, kto chociaż raz zetknął się z elementami japońskiej tradycji, powinien do tej książki zajrzeć.
niedziela, 9 stycznia 2011
Isabelle Erler: Moje ciało
Media Rodzina, Poznań 2010.
Był sobie człowiek
Do tematów niezmiennie intrygujących maluchy należą tajniku ludzkiego ciała. Zanim jednak uczniowie podstawówek zaczną na biologii poznawać budowę człowieka, sięgnąć mogą po kieszonkową publikację z serii „Pixi. Ja wiem!” napisaną przez Isabelle Erler. „Moje ciało” to bardzo krótki przewodnik po wnętrzu ludzkiego ciała – autorka w ogromnym skrócie opowiada dzieciom o układzie kostnym, mięśniach, skórze i włosach, zmysłach, mózgu, układzie krwionośnym, zębach, układzie pokarmowym, narządach rozrodczych i innych ważnych organach (wątroba, żołądek, nerki, pęcherz czy śledziona). Oczywiście nie ma tu miejsca na drobiazgowe prezentowanie wszystkich procesów zachodzących w organizmie, Erler podaje tylko najbardziej ogólne wiadomości, które w zależności od odbiorcy, zaspokoją bądź rozbudzą ciekawość dzieci.
Isabelle Erler stawia na przydatne maluchom informacje, myśli kategoriami małego, odkrywającego świat człowieka, zadającego wciąż pytania o przyczyny rozmaitych zjawisk. Tłumaczy między innymi, jak to się dzieje, że zginamy i prostujemy rękę, co daje nam skóra (i dlaczego niektórzy ludzie mają ją ciemną, a inni jasną). Pokazuje różnice między białymi i czerwonymi krwinkami, a na marginesie swoich wywodów przemyca też treści pedagogiczne („Z uwagi na to, że uszkodzone szkliwo nie odnawia się, o zęby trzeba dbać i regularnie chodzić do dentysty”). Sprawia, że małym odbiorcom łatwiej będzie pojąć kolejne codzienne czynności i uświadomi dzieciom potencjał tkwiący w organizmie. Zdarza się, że niektóre – zwykle w odniesieniu do rzeczywistości mniej atrakcyjne – informacje przekuwa Erler na emocjonalne komentarze („co by to było, gdybyśmy na chwilę zapomnieli oddychać?”).
Do lekkiego stylu pisania autorki dostosowuje się też ilustrator książeczki, który „poważne” motywy próbuje ożywiać i przez pouczające obrazki przyciągnąć maluchy do czytania. I tak na przykład szkielet ma na stopach trampki, a w ręku trzyma deskorolkę – nie dla ukazania ponurego memento, a dla oddalenia grozy, wprowadza w ten sposób Friederike Rave do tomiku trochę uśmiechu, niezbędnego przecież w wydawnictwach edukacyjnych dla najmłodszych. Przy opisywaniu mięśni pokazuje dzieciaka, który stroi głupie miny do odbiorcy. Nie podoba mi się za to rysunek podpisany jako „widok niektórych mięśni twarzowych” – wprawdzie przy wyobraźni małych odbiorców obrazek wystarczy: ale jest zbyt ogólnikowy, by traktować go jako pomoc naukową. Rave wie dobrze, że musi zaintrygować maluchy – i na przykład rozrysowuje, które smaki odbieramy za pomocą których części języka. To może stać się punktem wyjścia do ciekawych doświadczeń i znakomicie zachęca do podjęcia lektury. Krwinki natomiast w ujęciu ilustratora wyglądają niemal jak wyjęte z kreskówkowego serialu „Było sobie życie” – to komiksowe postacie, mało skomplikowane organizmy z uśmiechniętymi buziami.
W „Quizie Pixi” – jednym ze stałych elementów książeczek serii „Pixi. Ja wiem!” pojawia się mnóstwo zabawnych odpowiedzi – medyczne nazwy narządów ciała „zależą od preferencji lekarza – każdy wymyśla te nazwy sam”, człowiek nie potrafi zmysłami wyczuć zadania domowego, „w ciele człowieka nie płynie krew lecz mleko”, a powieki służą człowiekowi do tego, żeby „skutecznie robić piękne oczy” lub „żeby było co malować tuszem”. Oczywiście klucz podany na końcu testu umożliwia takie zabawy – żadne z dzieci nie zostanie utwierdzone w niewłaściwym mniemaniu.
„Moje ciało” to jedna z lepszych książeczek serii „Pixi”. Napisana przystępnym językiem, niepozbawiona poczucia humoru, przedstawia zagadnienia tak, by zainteresować dzieci, a jednocześnie nie zmęczyć ich nadmiarem niepotrzebnych – lub trudnych do zapamiętania – wiadomości.
Był sobie człowiek
Do tematów niezmiennie intrygujących maluchy należą tajniku ludzkiego ciała. Zanim jednak uczniowie podstawówek zaczną na biologii poznawać budowę człowieka, sięgnąć mogą po kieszonkową publikację z serii „Pixi. Ja wiem!” napisaną przez Isabelle Erler. „Moje ciało” to bardzo krótki przewodnik po wnętrzu ludzkiego ciała – autorka w ogromnym skrócie opowiada dzieciom o układzie kostnym, mięśniach, skórze i włosach, zmysłach, mózgu, układzie krwionośnym, zębach, układzie pokarmowym, narządach rozrodczych i innych ważnych organach (wątroba, żołądek, nerki, pęcherz czy śledziona). Oczywiście nie ma tu miejsca na drobiazgowe prezentowanie wszystkich procesów zachodzących w organizmie, Erler podaje tylko najbardziej ogólne wiadomości, które w zależności od odbiorcy, zaspokoją bądź rozbudzą ciekawość dzieci.
Isabelle Erler stawia na przydatne maluchom informacje, myśli kategoriami małego, odkrywającego świat człowieka, zadającego wciąż pytania o przyczyny rozmaitych zjawisk. Tłumaczy między innymi, jak to się dzieje, że zginamy i prostujemy rękę, co daje nam skóra (i dlaczego niektórzy ludzie mają ją ciemną, a inni jasną). Pokazuje różnice między białymi i czerwonymi krwinkami, a na marginesie swoich wywodów przemyca też treści pedagogiczne („Z uwagi na to, że uszkodzone szkliwo nie odnawia się, o zęby trzeba dbać i regularnie chodzić do dentysty”). Sprawia, że małym odbiorcom łatwiej będzie pojąć kolejne codzienne czynności i uświadomi dzieciom potencjał tkwiący w organizmie. Zdarza się, że niektóre – zwykle w odniesieniu do rzeczywistości mniej atrakcyjne – informacje przekuwa Erler na emocjonalne komentarze („co by to było, gdybyśmy na chwilę zapomnieli oddychać?”).
Do lekkiego stylu pisania autorki dostosowuje się też ilustrator książeczki, który „poważne” motywy próbuje ożywiać i przez pouczające obrazki przyciągnąć maluchy do czytania. I tak na przykład szkielet ma na stopach trampki, a w ręku trzyma deskorolkę – nie dla ukazania ponurego memento, a dla oddalenia grozy, wprowadza w ten sposób Friederike Rave do tomiku trochę uśmiechu, niezbędnego przecież w wydawnictwach edukacyjnych dla najmłodszych. Przy opisywaniu mięśni pokazuje dzieciaka, który stroi głupie miny do odbiorcy. Nie podoba mi się za to rysunek podpisany jako „widok niektórych mięśni twarzowych” – wprawdzie przy wyobraźni małych odbiorców obrazek wystarczy: ale jest zbyt ogólnikowy, by traktować go jako pomoc naukową. Rave wie dobrze, że musi zaintrygować maluchy – i na przykład rozrysowuje, które smaki odbieramy za pomocą których części języka. To może stać się punktem wyjścia do ciekawych doświadczeń i znakomicie zachęca do podjęcia lektury. Krwinki natomiast w ujęciu ilustratora wyglądają niemal jak wyjęte z kreskówkowego serialu „Było sobie życie” – to komiksowe postacie, mało skomplikowane organizmy z uśmiechniętymi buziami.
W „Quizie Pixi” – jednym ze stałych elementów książeczek serii „Pixi. Ja wiem!” pojawia się mnóstwo zabawnych odpowiedzi – medyczne nazwy narządów ciała „zależą od preferencji lekarza – każdy wymyśla te nazwy sam”, człowiek nie potrafi zmysłami wyczuć zadania domowego, „w ciele człowieka nie płynie krew lecz mleko”, a powieki służą człowiekowi do tego, żeby „skutecznie robić piękne oczy” lub „żeby było co malować tuszem”. Oczywiście klucz podany na końcu testu umożliwia takie zabawy – żadne z dzieci nie zostanie utwierdzone w niewłaściwym mniemaniu.
„Moje ciało” to jedna z lepszych książeczek serii „Pixi”. Napisana przystępnym językiem, niepozbawiona poczucia humoru, przedstawia zagadnienia tak, by zainteresować dzieci, a jednocześnie nie zmęczyć ich nadmiarem niepotrzebnych – lub trudnych do zapamiętania – wiadomości.
sobota, 8 stycznia 2011
Dominika Oramus: O pomieszaniu gatunków. Science fiction a postmodermizm
Trio, Warszawa 2010.
Świat alternatywnych rzeczywistości
Opisywanie zjawiska kulturowego w perspektywie synchronicznej nie jest zadaniem prostym, zwłaszcza jeśli chce się przy okazji spróbować stworzyć jego najcelniejszą definicję i uchwycić reguły nim rządzące. Dominika Oramus utrudniła sobie pracę jeszcze bardziej – chcąc jak najpełniej oddać przemiany zachodzące w literaturze drugiej połowy XX wieku i współczesnej prozie popularnej postawiła na strukturalistyczne schematy. Dyskurs porządkujący zjawisko mariażu powieści science fiction i postmodernistycznych nurtów zamienił książkę „O pomieszaniu gatunków” w dość dobry przewodnik dla recenzentów – odbiorcom zorientowanym w temacie może zabraknąć głębszych analiz i poszukiwań.
Dominika Oramus swoją pracę rozpoczyna klasycznie – od prób podania definicji SF w literaturze i kulturze – pierwszy rozdział jest, jak w niemal każdej pracy naukowej, jednocześnie przeglądem stanu badań, zestawieniem odkryć i opinii badaczy. To niewątpliwie olbrzymie ułatwienie dla tych, którzy nie mieli pojęcia o literaturze SF – otrzymają oni bowiem wiedzę w pigułce, Oramus pokaże, co decyduje o tożsamości SF i kultury postmodernistycznej, sprawdzi, gdzie pojawiła się SF, prześledzi historię gatunku i poszuka podstawowych zasad, pozwalających określić przynależność utworu do tego nurtu. Zaproponuje usystematyzowany do granic możliwości i niemal podręcznikowy zestaw zagadnień: typowe fabuły, bohaterowie, motywy, historia literatury SF, a także jej wpływy na literaturę głównonurtową. Tu ujawnia się pewna słabość opracowania: o ile gatunkowi science fiction poświęca autorka mnóstwo miejsca i uwagi, o tyle już postmodernizm przyjmuje ona za zjawisko oczywiste i niewymagające rozbudowanych komentarzy, utożsamia w pewnych miejscach ten termin ze zjawiskiem popkultury, dla uproszczenia przyjmując określenie „literatura głównonurtowa”. Dychotomiczny podział na SF i całą resztę tekstów nie ma dobrego uzasadnienia – akcentowany w tytule postmodernizm służy autorce jedynie jako tło do ukazania przemian w obrębie literatury SF, umieszczanej przez badaczkę na marginesie twórczości.
Krytykom przyda się z pewnością rozdział trzeci tomu, w całości poświęcony gatunkom i podgatunkom tego typu literatury. Dominika Oramus chce usystematyzować wiedzę o SF i w encyklopedyczny niemal sposób charakteryzuje kolejne odłamy powieści science fiction. Przytacza mnóstwo przykładów i pisze w prosty sposób, tak, że laicy nie będą mieli trudności z ogarnięciem materiału, a część czytelników zapewne zechce sięgnąć po wymienione tytuły i zagłębiać się w wizjach alternatywnej rzeczywistości. Pod tym względem „O pomieszaniu gatunków” sprawdza się doskonale.
Nieco rozczarowuje za to rozdział czwarty, poświęcony Lemowi, Vonnegutowi i Philipowi K. Dickowi – Oramus łączy tu biografie twórców (ze szczególnym uwzględnieniem tych momentów, w których pisarze zmagali się z niezrozumieniem ze strony odbiorców, krytyki i badaczy) z krótkimi streszczeniami najważniejszych tytułów. Zbyt mało tu prób syntezy, jakby dążenie do idealnego uporządkowania wiadomości nakazało Oramus odsunąć na dalszy plan atrakcyjność kompozycji.
Jednak tom „O pomieszaniu gatunków. Science fiction a postmodernizm” dla tych, którzy rozpoczynają swoją przygodę z SF powinien być pozycją obowiązkową. Zawiera podstawowe i niezbędne wiadomości przekazane w przystępny sposób, a przy tym rozbudza ciekawość i zapewnia warsztat teoretycznoliteracki, przydatny w lekturze. Imponować może próba ujęcia w ramy zjawiska nie dość ostrego i wyrazistego – i efekt – przewodnik po literaturze science fiction.
Świat alternatywnych rzeczywistości
Opisywanie zjawiska kulturowego w perspektywie synchronicznej nie jest zadaniem prostym, zwłaszcza jeśli chce się przy okazji spróbować stworzyć jego najcelniejszą definicję i uchwycić reguły nim rządzące. Dominika Oramus utrudniła sobie pracę jeszcze bardziej – chcąc jak najpełniej oddać przemiany zachodzące w literaturze drugiej połowy XX wieku i współczesnej prozie popularnej postawiła na strukturalistyczne schematy. Dyskurs porządkujący zjawisko mariażu powieści science fiction i postmodernistycznych nurtów zamienił książkę „O pomieszaniu gatunków” w dość dobry przewodnik dla recenzentów – odbiorcom zorientowanym w temacie może zabraknąć głębszych analiz i poszukiwań.
Dominika Oramus swoją pracę rozpoczyna klasycznie – od prób podania definicji SF w literaturze i kulturze – pierwszy rozdział jest, jak w niemal każdej pracy naukowej, jednocześnie przeglądem stanu badań, zestawieniem odkryć i opinii badaczy. To niewątpliwie olbrzymie ułatwienie dla tych, którzy nie mieli pojęcia o literaturze SF – otrzymają oni bowiem wiedzę w pigułce, Oramus pokaże, co decyduje o tożsamości SF i kultury postmodernistycznej, sprawdzi, gdzie pojawiła się SF, prześledzi historię gatunku i poszuka podstawowych zasad, pozwalających określić przynależność utworu do tego nurtu. Zaproponuje usystematyzowany do granic możliwości i niemal podręcznikowy zestaw zagadnień: typowe fabuły, bohaterowie, motywy, historia literatury SF, a także jej wpływy na literaturę głównonurtową. Tu ujawnia się pewna słabość opracowania: o ile gatunkowi science fiction poświęca autorka mnóstwo miejsca i uwagi, o tyle już postmodernizm przyjmuje ona za zjawisko oczywiste i niewymagające rozbudowanych komentarzy, utożsamia w pewnych miejscach ten termin ze zjawiskiem popkultury, dla uproszczenia przyjmując określenie „literatura głównonurtowa”. Dychotomiczny podział na SF i całą resztę tekstów nie ma dobrego uzasadnienia – akcentowany w tytule postmodernizm służy autorce jedynie jako tło do ukazania przemian w obrębie literatury SF, umieszczanej przez badaczkę na marginesie twórczości.
Krytykom przyda się z pewnością rozdział trzeci tomu, w całości poświęcony gatunkom i podgatunkom tego typu literatury. Dominika Oramus chce usystematyzować wiedzę o SF i w encyklopedyczny niemal sposób charakteryzuje kolejne odłamy powieści science fiction. Przytacza mnóstwo przykładów i pisze w prosty sposób, tak, że laicy nie będą mieli trudności z ogarnięciem materiału, a część czytelników zapewne zechce sięgnąć po wymienione tytuły i zagłębiać się w wizjach alternatywnej rzeczywistości. Pod tym względem „O pomieszaniu gatunków” sprawdza się doskonale.
Nieco rozczarowuje za to rozdział czwarty, poświęcony Lemowi, Vonnegutowi i Philipowi K. Dickowi – Oramus łączy tu biografie twórców (ze szczególnym uwzględnieniem tych momentów, w których pisarze zmagali się z niezrozumieniem ze strony odbiorców, krytyki i badaczy) z krótkimi streszczeniami najważniejszych tytułów. Zbyt mało tu prób syntezy, jakby dążenie do idealnego uporządkowania wiadomości nakazało Oramus odsunąć na dalszy plan atrakcyjność kompozycji.
Jednak tom „O pomieszaniu gatunków. Science fiction a postmodernizm” dla tych, którzy rozpoczynają swoją przygodę z SF powinien być pozycją obowiązkową. Zawiera podstawowe i niezbędne wiadomości przekazane w przystępny sposób, a przy tym rozbudza ciekawość i zapewnia warsztat teoretycznoliteracki, przydatny w lekturze. Imponować może próba ujęcia w ramy zjawiska nie dość ostrego i wyrazistego – i efekt – przewodnik po literaturze science fiction.
środa, 5 stycznia 2011
wtorek, 4 stycznia 2011
Jerónimo Tristante: Sprawa "Czarnej Wdowy"
Noir sur Blanc, Warszawa 2010.
Spadek
Z powieści rozrywkowych to kryminały stanowią gatunek, którego schematy i rozwiązania zostały wypreparowane, skomentowane i wyeksploatowane przez mniej uzdolnionych twórców. Jerónimo Tristante proponuje odbiorcom tekst, który w całości i niemal do końca czerpie z klasycznych szkieletów konstrukcyjnych kryminałów – to z pewnością zaskoczy koneserów gatunku: autor wybiera drogę, którą nie powinien podążać, jeśli nie chce być oskarżony o nieoryginalność. W „Sprawie »Czarnej Wdowy«” sposób prowadzenia narracji i sięganie do sprawdzonych wzorców przyćmiewają fabułę – akcja toczy się obok wykorzystywanych klisz, a Tristante odwraca uwagę od treści. Sięga wprawdzie po modne w powieściach sensacyjnych motywy – ale nie eksponuje ich należycie, wskutek czego wizja sekretu Zakonu Różokrzyżowców staje się tylko dodatkiem do śledztwa. Detektyw Victor Ros zajmuje się sprawą mężczyzny, zamordowanego najprawdopodobniej przez żonę i jej kochanka – ale musi też stawić czoła własnej żonie, przeczulonej na punkcie praw kobiet i zaprzyjaźnionej z oskarżoną.
Jerónimo Tristante przenosi wydarzenia do pierwszej połowy XIX wieku, najprawdopodobniej po to, by pozbyć się skomplikowanych technologii i podkreślić siłę dedukcji. Victor Ros bowiem to kolejny superdetektyw, następca Holmesa, który z zaobserwowanych drobiazgów potrafi wysnuć daleko idące wnioski i zadziwić otoczenie logicznymi spostrzeżeniami. Udowadnia to od pierwszych stron, odszyfrowując m.in. zawód jednego ze swoich niespodziewanych gości. Tristante za wszelką cenę stara się podkreślić wyjątkowość swojej postaci – i czyni ją raczej nieznośną dla czytelników. Próbuje ocieplić wizerunek Rosa przez ukazanie jego relacji z ciężarną, sympatyzującą z sufrażystkami i upartą żoną. Problemy w pracy przekładają się w tej historii na kłopoty w domu i małżeńskie niesnaski. Jakby tego było mało, teściowa detektywa zamierza związać się z pewnym podejrzanym typem, służąca zachodzi w ciążę (i trzeba odnaleźć i przekonać do ożenku jej amanta). Victor Ros popełnia błędy w pracy, przez co giną kolejne prostytutki, a żona bohatera z uporem broni głównej podejrzanej. Tristante komplikuje akcję, przeplata wątki obyczajowe kryminalnymi i troszczy się o to, by powieść nie wybrzmiewała jednowymiarowo.
Ale efekt momentami psuć może narracja. Oddalenie wydarzeń w czasie mogłoby tłumaczyć rozwiązania tekstowe – ale zdarza się, że narrator rzuca się w oczy – co jest w tego typu książce zupełnie niepotrzebne. Przeniesienie akcji do XIX wieku usprawiedliwia dość sztywne, „literackie” a nie potoczne dialogi – ale nie będzie żadnym wyjaśnieniem dla przechodzenia od wszystkowiedzącego narratora do opowiadacza, który wtrąca emocjonalne komentarze, pyta o rozwój wydarzeń, zamienia się w nieświadomego obserwatora, który na równi z czytelnikami odkrywa dopiero sekrety fabuły. Takich fragmentów jest w książce zaledwie kilka, ale są zauważalne, nie należą zatem do sprawnie wplecionych w tekst.
W tomie chodzi przede wszystkim o dostarczenie rozrywki odbiorcom, stąd dramatyczne chwilami sytuacje, nierozstrzygane do ostatnich stron tajemnice, stąd motywy obyczajowe, stale towarzyszące sprawom kryminalnym. I Jerónimo Tristante rozrywkę czytelnikom przynosi. „Sprawa »Czarnej Wdowy«” rozkręca się z czasem i coraz bardziej wciąga, chociaż na początku wydaje się zbyt schematyczna i sztywna, pozbawiona swobody w prowadzeniu historii i powtarzalna – ale autor mimo wszystko odnosi sukces, angażuje odbiorców w prezentowaną przez siebie opowieść.
Spadek
Z powieści rozrywkowych to kryminały stanowią gatunek, którego schematy i rozwiązania zostały wypreparowane, skomentowane i wyeksploatowane przez mniej uzdolnionych twórców. Jerónimo Tristante proponuje odbiorcom tekst, który w całości i niemal do końca czerpie z klasycznych szkieletów konstrukcyjnych kryminałów – to z pewnością zaskoczy koneserów gatunku: autor wybiera drogę, którą nie powinien podążać, jeśli nie chce być oskarżony o nieoryginalność. W „Sprawie »Czarnej Wdowy«” sposób prowadzenia narracji i sięganie do sprawdzonych wzorców przyćmiewają fabułę – akcja toczy się obok wykorzystywanych klisz, a Tristante odwraca uwagę od treści. Sięga wprawdzie po modne w powieściach sensacyjnych motywy – ale nie eksponuje ich należycie, wskutek czego wizja sekretu Zakonu Różokrzyżowców staje się tylko dodatkiem do śledztwa. Detektyw Victor Ros zajmuje się sprawą mężczyzny, zamordowanego najprawdopodobniej przez żonę i jej kochanka – ale musi też stawić czoła własnej żonie, przeczulonej na punkcie praw kobiet i zaprzyjaźnionej z oskarżoną.
Jerónimo Tristante przenosi wydarzenia do pierwszej połowy XIX wieku, najprawdopodobniej po to, by pozbyć się skomplikowanych technologii i podkreślić siłę dedukcji. Victor Ros bowiem to kolejny superdetektyw, następca Holmesa, który z zaobserwowanych drobiazgów potrafi wysnuć daleko idące wnioski i zadziwić otoczenie logicznymi spostrzeżeniami. Udowadnia to od pierwszych stron, odszyfrowując m.in. zawód jednego ze swoich niespodziewanych gości. Tristante za wszelką cenę stara się podkreślić wyjątkowość swojej postaci – i czyni ją raczej nieznośną dla czytelników. Próbuje ocieplić wizerunek Rosa przez ukazanie jego relacji z ciężarną, sympatyzującą z sufrażystkami i upartą żoną. Problemy w pracy przekładają się w tej historii na kłopoty w domu i małżeńskie niesnaski. Jakby tego było mało, teściowa detektywa zamierza związać się z pewnym podejrzanym typem, służąca zachodzi w ciążę (i trzeba odnaleźć i przekonać do ożenku jej amanta). Victor Ros popełnia błędy w pracy, przez co giną kolejne prostytutki, a żona bohatera z uporem broni głównej podejrzanej. Tristante komplikuje akcję, przeplata wątki obyczajowe kryminalnymi i troszczy się o to, by powieść nie wybrzmiewała jednowymiarowo.
Ale efekt momentami psuć może narracja. Oddalenie wydarzeń w czasie mogłoby tłumaczyć rozwiązania tekstowe – ale zdarza się, że narrator rzuca się w oczy – co jest w tego typu książce zupełnie niepotrzebne. Przeniesienie akcji do XIX wieku usprawiedliwia dość sztywne, „literackie” a nie potoczne dialogi – ale nie będzie żadnym wyjaśnieniem dla przechodzenia od wszystkowiedzącego narratora do opowiadacza, który wtrąca emocjonalne komentarze, pyta o rozwój wydarzeń, zamienia się w nieświadomego obserwatora, który na równi z czytelnikami odkrywa dopiero sekrety fabuły. Takich fragmentów jest w książce zaledwie kilka, ale są zauważalne, nie należą zatem do sprawnie wplecionych w tekst.
W tomie chodzi przede wszystkim o dostarczenie rozrywki odbiorcom, stąd dramatyczne chwilami sytuacje, nierozstrzygane do ostatnich stron tajemnice, stąd motywy obyczajowe, stale towarzyszące sprawom kryminalnym. I Jerónimo Tristante rozrywkę czytelnikom przynosi. „Sprawa »Czarnej Wdowy«” rozkręca się z czasem i coraz bardziej wciąga, chociaż na początku wydaje się zbyt schematyczna i sztywna, pozbawiona swobody w prowadzeniu historii i powtarzalna – ale autor mimo wszystko odnosi sukces, angażuje odbiorców w prezentowaną przez siebie opowieść.
poniedziałek, 3 stycznia 2011
Monika Wittmann: Wikingowie
Media Rodzina, Poznań 2010.
Podróż na północ
Wśród bohaterów zaludniających wyobraźnię małych odbiorców – a także (coraz rzadziej) bajki dla nich – wikingowie stanowią zjawisko na tyle egzotyczne, by budzić lęk i ciekawość, ale i na tyle swojskie, by nie wnikać w historię wojowników z Północy. Tym maluchom, które mimo wszystko zechcą dowiedzieć się czegoś o wikingach, z pomocą przychodzi seria „Pixi. Ja wiem!”, w której jeden z zeszytów poświęcony jest właśnie temu zagadnieniu. Monika Wittmann zdecydowała się na oryginalny temat i, trzeba przyznać, przekazuje wiadomości o przybyszach ze Skandynawii w atrakcyjny dla dzieci sposób. Jej książeczka ma jednocześnie walory edukacyjne i rozrywkowe, przynosi mnóstwo informacji w przystępnej formie – „Wikingów” czyta się i ogląda z przyjemnością, mali odbiorcy powinni być zachwyceni – zwłaszcza że na tle współczesnych bohaterów kreskówek dzielni wojownicy wypadają nad wyraz efektownie.
Autorka ładnie dzieli opowieść o wikingach na malutkie i proste do przyswojenia fragmenty. Wyobraźnię rozbudza opisami życia w północnej części Europy czy konstrukcji domów – wciąga czytelników w historię, by dopiero potem przedstawić im trudniejsze wiadomości: na przykład charakterystykę systemu państwowego czy religii. Łatwo zauważyć, że nad encyklopedyczne dane stawia przyjemne i obrazowe opisy – woli opowiedzieć, jak wikingowie określali odległość od lądu za pomocą obserwacji wody, czym żywili się podczas długich podróży i czym handlowali – zamiast podawania suchych i bezemocjonalnych wiadomości. Dotrze dzięki temu do maluchów, a także sprawi, że przedstawiane przez nią opisy na długo zapadną dzieciom w pamięć.
Jak w innych tomikach z tej serii akapity informacyjne przedzielane są graficznie wyróżnionymi miniquizami: każde pytanie ma trzy odpowiedzi i klucz do nich – to szczególnie ważne, jako że Monika Wittmann traktuje te elementy książeczki jako dodatkowe miejsce na przemycanie wiadomości i nie powtarza tam faktów z treści zwykłych akapitów, co sprawia, że dzieci nie będą mogły odgadnąć właściwej odpowiedzi samodzielnie – ale po sprawdzeniu klucza zyskają nowe informacje. To rozwiązanie służy przede wszystkim uniknięciu nudy: prawdopodobnie gdyby Wittmann chciała umieścić w tekście podobne dane, uszłyby one uwadze czytelników. Ścisłe informacje sprawdzają się natomiast idealnie jako materiał do quizowych pytań – Wittmann zamienia naukę w zabawę.
Sigrid Leberer jako ilustratorka sprawdziła się świetnie: pozwala maluchom poznać typowe dla wikingów budowle, scenerię surowej Północy i przedmioty codziennego użytku (chociaż rysunek przedstawiający rzeźbioną figurkę szachową wydaje się być pewnym nadużyciem). O rozmiarach ekspansji wikingów świadczą rysowane przez nią starannie mapki – Sigrid Leberer tworzy przekonujące choć przecież kreskówkowe rysunki.
W książeczce pojawia się jednak także błąd w zagadkach Pixi: na jednym z rysunków ma znajdować się pięć przedmiotów, których w czasach wikingów na pewno nie było, dzieci powinny je znaleźć i nazwać. Ale obok wymienianych w kluczu pięciu odpowiedzi nie pojawia się obecny na obrazku… mikser. To dowód, że korekta musi być czujna nie tylko w warstwie tekstowej.
Jest tomik „Wikingowie” książeczką przyjemną w lekturze i przynoszącą sporo ciekawych wiadomości. Czyta się ją nieźle, Wittmann nie zniechęca hermetycznym stylem czy nadmiarem wiadomości, które nie odwołują się do wyobraźni i wiedzy maluchów. To jedna z bardziej udanych publikacji w cyklu „Pixi. Ja wiem!”.
Podróż na północ
Wśród bohaterów zaludniających wyobraźnię małych odbiorców – a także (coraz rzadziej) bajki dla nich – wikingowie stanowią zjawisko na tyle egzotyczne, by budzić lęk i ciekawość, ale i na tyle swojskie, by nie wnikać w historię wojowników z Północy. Tym maluchom, które mimo wszystko zechcą dowiedzieć się czegoś o wikingach, z pomocą przychodzi seria „Pixi. Ja wiem!”, w której jeden z zeszytów poświęcony jest właśnie temu zagadnieniu. Monika Wittmann zdecydowała się na oryginalny temat i, trzeba przyznać, przekazuje wiadomości o przybyszach ze Skandynawii w atrakcyjny dla dzieci sposób. Jej książeczka ma jednocześnie walory edukacyjne i rozrywkowe, przynosi mnóstwo informacji w przystępnej formie – „Wikingów” czyta się i ogląda z przyjemnością, mali odbiorcy powinni być zachwyceni – zwłaszcza że na tle współczesnych bohaterów kreskówek dzielni wojownicy wypadają nad wyraz efektownie.
Autorka ładnie dzieli opowieść o wikingach na malutkie i proste do przyswojenia fragmenty. Wyobraźnię rozbudza opisami życia w północnej części Europy czy konstrukcji domów – wciąga czytelników w historię, by dopiero potem przedstawić im trudniejsze wiadomości: na przykład charakterystykę systemu państwowego czy religii. Łatwo zauważyć, że nad encyklopedyczne dane stawia przyjemne i obrazowe opisy – woli opowiedzieć, jak wikingowie określali odległość od lądu za pomocą obserwacji wody, czym żywili się podczas długich podróży i czym handlowali – zamiast podawania suchych i bezemocjonalnych wiadomości. Dotrze dzięki temu do maluchów, a także sprawi, że przedstawiane przez nią opisy na długo zapadną dzieciom w pamięć.
Jak w innych tomikach z tej serii akapity informacyjne przedzielane są graficznie wyróżnionymi miniquizami: każde pytanie ma trzy odpowiedzi i klucz do nich – to szczególnie ważne, jako że Monika Wittmann traktuje te elementy książeczki jako dodatkowe miejsce na przemycanie wiadomości i nie powtarza tam faktów z treści zwykłych akapitów, co sprawia, że dzieci nie będą mogły odgadnąć właściwej odpowiedzi samodzielnie – ale po sprawdzeniu klucza zyskają nowe informacje. To rozwiązanie służy przede wszystkim uniknięciu nudy: prawdopodobnie gdyby Wittmann chciała umieścić w tekście podobne dane, uszłyby one uwadze czytelników. Ścisłe informacje sprawdzają się natomiast idealnie jako materiał do quizowych pytań – Wittmann zamienia naukę w zabawę.
Sigrid Leberer jako ilustratorka sprawdziła się świetnie: pozwala maluchom poznać typowe dla wikingów budowle, scenerię surowej Północy i przedmioty codziennego użytku (chociaż rysunek przedstawiający rzeźbioną figurkę szachową wydaje się być pewnym nadużyciem). O rozmiarach ekspansji wikingów świadczą rysowane przez nią starannie mapki – Sigrid Leberer tworzy przekonujące choć przecież kreskówkowe rysunki.
W książeczce pojawia się jednak także błąd w zagadkach Pixi: na jednym z rysunków ma znajdować się pięć przedmiotów, których w czasach wikingów na pewno nie było, dzieci powinny je znaleźć i nazwać. Ale obok wymienianych w kluczu pięciu odpowiedzi nie pojawia się obecny na obrazku… mikser. To dowód, że korekta musi być czujna nie tylko w warstwie tekstowej.
Jest tomik „Wikingowie” książeczką przyjemną w lekturze i przynoszącą sporo ciekawych wiadomości. Czyta się ją nieźle, Wittmann nie zniechęca hermetycznym stylem czy nadmiarem wiadomości, które nie odwołują się do wyobraźni i wiedzy maluchów. To jedna z bardziej udanych publikacji w cyklu „Pixi. Ja wiem!”.
niedziela, 2 stycznia 2011
Carlos Ruiz Zafón: Książę Mgły
Muza SA, Warszawa 2010.
Cena marzeń
Carlosa Ruiza Zafóna czytelnicy poznali przede wszystkim za sprawą monumentalnych powieści, stylizowanych na dziewiętnastowieczne wielkie narracje. Miłośnicy rytmu prozy tego autora po „Księcia Mgły” sięgną zapewne bez wahania (to w końcu literacki debiut Zafóna) i znajdą tu elementy dobrze znane z późniejszych dzieł, ale też sporo niespodzianek, rozwiązań, o które nie podejrzewaliby ulubionego pisarza. Do „Księcia Mgły” zajrzeć mogą też ci odbiorcy, którym „Cień wiatru” czy „Gra anioła” nie przypadły do gustu – a którzy lubią lekko mroczne sensacyjne powieści o posmaku fantasy. Chociaż „Książę Mgły” kierowany jest głównie do młodzieży, to stanowi on jedną z tych publikacji, które z przyjemnością odkrywać będą także dorośli odbiorcy. Zafón sprawia, że opowieść o Księciu Mgły przechodzi z literatury czwartej i powieści rozrywkowych w stronę literatury pięknej, zarówno przez świetnie prowadzoną narrację, jak i niejednoznaczne i uniwersalne motywy.
Trzynastoletni Max, syn zegarmistrza, przeprowadza się z całą rodziną do małego nadmorskiego miasteczka, by uciec przed wojną (akcja rozgrywa się w 1943 roku). Dom, do którego wprowadzą się bohaterowie, kryje w sobie tajemnicę: kilkuletni syn poprzednich właścicieli w niewiadomych okolicznościach utonął w morzu. Ale i teraźniejszość osnuta jest tajemnicą: w ogrodzie znajdują się dziwne posągi artystów cyrkowych, które zmieniają pozycje i wyrazy twarzy. Do młodszej siostrzyczki Maxa, Iriny, przyplątuje się dziwny kot – niedługo później dziewczynka omal nie traci życia w wypadku. Max i jego starsza siostra, Alice, mają szansę na odkrycie prawdy o niewytłumaczalnych zjawiskach, kiedy zaprzyjaźnią się z nastoletnim Rolandem, wnukiem człowieka, który poznał Księcia Mgły…
Zafón do budzenia strachu swoich czytelników wykorzystuje dość proste, filmowe środki: mnoży tajemnicze zjawiska i sytuacje przerażające bohaterów (ale nie przytłacza nimi odbiorców, jedynie wywołuje dreszczyk emocji), odwołując się do świata magii uniemożliwia praktycznie samodzielne rozszyfrowywanie sekretów, dawkuje wiadomości, atmosferą niedomówienia potęguje lęk. Pozbawia bohaterów opieki dorosłych (to chwyt typowy dla sensacyjnej literatury młodzieżowej, a przy okazji najsłabszy logicznie punkt książki: zarówno Irina, jak i znaleziony przez nią kot, służą autorowi wyłącznie do usunięcia z domu rodziców Maxa na cały czas akcji), buduje między nimi więzi, których zniszczenie stałoby się kolejnym źródłem lęku. Wyzyskuje klimat kojarzonej z horrorami scenerii – nocy, mgły i pustki, oddalenia od ludzi – wszystko po to, by móc łatwo tworzyć napięcie.
Ale warstwa sensacyjna to wątek dla młodszych czytelników. Starszym spodoba się zapewne pomysł na komentowanie międzyludzkich relacji. Nastoletni bohaterowie „Księcia Mgły” dowiadują się nie tylko, że za szczęście trzeba czasami słono zapłacić (motyw oddawania diabłu duszy powraca tu w nowej formie) – poznają również siłę uczuć, dojrzewają, kiedy muszą dokonywać tragicznych wyborów. Tu Zafón jest subtelny, kreatywny i – co najważniejsze – niestereotypowy. Nie potrzebuje szablonów, żeby poprowadzić akcję, dzięki czemu może zaskakiwać czytelników i wnosić sporo świeżości do samej prezentowanej historii.
„Książę Mgły” to pozycja lekka, ale i miejscami niełatwa, wymagająca zaangażowania emocjonalnego (a właściwie wymuszająca to zaangażowanie). Zaprasza odbiorców do świata, obok którego nie da się przejść obojętnie.
Cena marzeń
Carlosa Ruiza Zafóna czytelnicy poznali przede wszystkim za sprawą monumentalnych powieści, stylizowanych na dziewiętnastowieczne wielkie narracje. Miłośnicy rytmu prozy tego autora po „Księcia Mgły” sięgną zapewne bez wahania (to w końcu literacki debiut Zafóna) i znajdą tu elementy dobrze znane z późniejszych dzieł, ale też sporo niespodzianek, rozwiązań, o które nie podejrzewaliby ulubionego pisarza. Do „Księcia Mgły” zajrzeć mogą też ci odbiorcy, którym „Cień wiatru” czy „Gra anioła” nie przypadły do gustu – a którzy lubią lekko mroczne sensacyjne powieści o posmaku fantasy. Chociaż „Książę Mgły” kierowany jest głównie do młodzieży, to stanowi on jedną z tych publikacji, które z przyjemnością odkrywać będą także dorośli odbiorcy. Zafón sprawia, że opowieść o Księciu Mgły przechodzi z literatury czwartej i powieści rozrywkowych w stronę literatury pięknej, zarówno przez świetnie prowadzoną narrację, jak i niejednoznaczne i uniwersalne motywy.
Trzynastoletni Max, syn zegarmistrza, przeprowadza się z całą rodziną do małego nadmorskiego miasteczka, by uciec przed wojną (akcja rozgrywa się w 1943 roku). Dom, do którego wprowadzą się bohaterowie, kryje w sobie tajemnicę: kilkuletni syn poprzednich właścicieli w niewiadomych okolicznościach utonął w morzu. Ale i teraźniejszość osnuta jest tajemnicą: w ogrodzie znajdują się dziwne posągi artystów cyrkowych, które zmieniają pozycje i wyrazy twarzy. Do młodszej siostrzyczki Maxa, Iriny, przyplątuje się dziwny kot – niedługo później dziewczynka omal nie traci życia w wypadku. Max i jego starsza siostra, Alice, mają szansę na odkrycie prawdy o niewytłumaczalnych zjawiskach, kiedy zaprzyjaźnią się z nastoletnim Rolandem, wnukiem człowieka, który poznał Księcia Mgły…
Zafón do budzenia strachu swoich czytelników wykorzystuje dość proste, filmowe środki: mnoży tajemnicze zjawiska i sytuacje przerażające bohaterów (ale nie przytłacza nimi odbiorców, jedynie wywołuje dreszczyk emocji), odwołując się do świata magii uniemożliwia praktycznie samodzielne rozszyfrowywanie sekretów, dawkuje wiadomości, atmosferą niedomówienia potęguje lęk. Pozbawia bohaterów opieki dorosłych (to chwyt typowy dla sensacyjnej literatury młodzieżowej, a przy okazji najsłabszy logicznie punkt książki: zarówno Irina, jak i znaleziony przez nią kot, służą autorowi wyłącznie do usunięcia z domu rodziców Maxa na cały czas akcji), buduje między nimi więzi, których zniszczenie stałoby się kolejnym źródłem lęku. Wyzyskuje klimat kojarzonej z horrorami scenerii – nocy, mgły i pustki, oddalenia od ludzi – wszystko po to, by móc łatwo tworzyć napięcie.
Ale warstwa sensacyjna to wątek dla młodszych czytelników. Starszym spodoba się zapewne pomysł na komentowanie międzyludzkich relacji. Nastoletni bohaterowie „Księcia Mgły” dowiadują się nie tylko, że za szczęście trzeba czasami słono zapłacić (motyw oddawania diabłu duszy powraca tu w nowej formie) – poznają również siłę uczuć, dojrzewają, kiedy muszą dokonywać tragicznych wyborów. Tu Zafón jest subtelny, kreatywny i – co najważniejsze – niestereotypowy. Nie potrzebuje szablonów, żeby poprowadzić akcję, dzięki czemu może zaskakiwać czytelników i wnosić sporo świeżości do samej prezentowanej historii.
„Książę Mgły” to pozycja lekka, ale i miejscami niełatwa, wymagająca zaangażowania emocjonalnego (a właściwie wymuszająca to zaangażowanie). Zaprasza odbiorców do świata, obok którego nie da się przejść obojętnie.
sobota, 1 stycznia 2011
Konstanty Ildefons Gałczyński: Mydło, czyli radzimy się powiesić
Iskry, Warszawa 2010.
Polemika z grafomanią
„Trzeba zmienić światopogląd, słownik wyrazów i bieliznę” – radzi w jednym z tekstów w rubryce „Mydło” w „Cyruliku Warszawskim” Konstanty Ildefons Gałczyński. Ten styl, pełen absurdów, niespodziewanych skojarzeń i odważnych komentarzy powraca teraz w tomie „Mydło, czyli radzimy się powiesić”. Jest tu nieco filozoficznej głębi, zawsze przecież obecnej w prześmiewczej satyrze czerpiącej z nonsensu, jest sporo piętnowania głupoty i grafomanii trzeciorzędnych gryzipiórków. Gałczyński nie uznaje kompromisów, jest bezlitosny dla kaleczących literaturę – i dla ich wyznawców. Bawi się, pastiszując grafomańskie formy, bądź opatrując ironicznymi komentarzami co ciekawsze wyimki. O ile „W oparach absurdu” Tuwima i Słonimskiego funkcjonowało już od lat w wydaniu książkowym, o tyle „Mydło” w takim kształcie pojawia się na rynku wydawniczym pierwszy raz i może być znakomitym prezentem dla wielbicieli Gałczyńskiego – a także nie lada niespodzianką, w końcu KIG prezentuje się tu w małych użytkowych formach i odnosi do rzeczywistości, a nie do wyobraźniowego świata, pełnego wyrazistych kolorów, kotów i szarlatanów.
Gałczyński w swoich tekstach często odnosi się do literackich i artystycznych powiązań, sięga po mechanizm plotki, odwołuje się też chętnie do doniesień prasowych (zwłaszcza tych, które przez błędy stylistyczne lub nadmierne uwypuklanie negatywnych cech ludzkich charakterów da się wyśmiać, skomentować szyderczo bądź po prostu podkreślić przez zacytowanie). Uzyskuje w ten sposób jednostronny, ale barwny obraz mieszczańskiego życia – i kolejne źródła śmiechu. „Mydło” to tomik przepojony wolną od litości ironią, a przecież także zbudowany z zabawy, skłonności do dostrzegania zjawisk komicznych, absurdalnych czy głupich. Jest też „Mydło” rodzajem sylwy – przytaczane w książce teksty rzadko kiedy układają się w spójne i łatwe do opisania cykle, więcej je dzieli niż łączy. To zbiór drobiazgów o posmaku satyrycznym, zestawienie dowodów na ludzką głupotę. Nie ma w prześmiewczych komentarzach Gałczyńskiego łagodności, zahamowań czy cenzury obyczajowej – bywa, że notatki na marginesach grafomańskich wypocin niosą treści obraźliwe dla nieszczęsnych i pozbawionych talentu twórców – pełno tu żywych emocji, próżno za to szukać kompromisów. Zabawne, że dzisiaj, w dobie poprawności politycznej, żadne chyba pismo nie zdecydowałoby się na publikowanie podobnych tekstów w trosce o grono przeczulonych na punkcie źle pojętej grzeczności czytelników. W porównaniu z „Mydłem” dzisiejsza satyra wypada blado i asekurancko, warto zatem zajrzeć do tej książki także dla wyznaczenia (czy sprawdzenia) literackich i publicystycznych standardów. Bo chociaż głównym celem lektury będzie w tym wypadku rozrywka, to przecież odpowiednio dobrane przykłady kiczu w twórczości i tekstach użytkowych wpłyną także na ocenę współczesnych pseudoliterackich działań.
Gałczyński, który bawi się grafomanią, nie ma czasu na kreowanie świata magicznego. Sięga raczej po sprawdzone żarty sytuacyjne, rzuca nowe światło na przywoływane fragmenty – zazwyczaj udaje mu się sygnalizowanie niezamierzonych absurdów i stylistycznej bezradności autorów przez umieszczane po tekście z pozoru proste i naiwne pytania lub prośby. Patos zwalcza KIG dosłownością, rozbudowaną metaforykę realizmem. Zwraca uwagę nie na szczegóły, lecz na sprawy duże i ważne – brak literackiego wyczucia, źle ukształtowany gust, ogólny ton utworu. „Mydło” to tomik złośliwy, ale też inteligentny, zabawny i przewrotny.
Polemika z grafomanią
„Trzeba zmienić światopogląd, słownik wyrazów i bieliznę” – radzi w jednym z tekstów w rubryce „Mydło” w „Cyruliku Warszawskim” Konstanty Ildefons Gałczyński. Ten styl, pełen absurdów, niespodziewanych skojarzeń i odważnych komentarzy powraca teraz w tomie „Mydło, czyli radzimy się powiesić”. Jest tu nieco filozoficznej głębi, zawsze przecież obecnej w prześmiewczej satyrze czerpiącej z nonsensu, jest sporo piętnowania głupoty i grafomanii trzeciorzędnych gryzipiórków. Gałczyński nie uznaje kompromisów, jest bezlitosny dla kaleczących literaturę – i dla ich wyznawców. Bawi się, pastiszując grafomańskie formy, bądź opatrując ironicznymi komentarzami co ciekawsze wyimki. O ile „W oparach absurdu” Tuwima i Słonimskiego funkcjonowało już od lat w wydaniu książkowym, o tyle „Mydło” w takim kształcie pojawia się na rynku wydawniczym pierwszy raz i może być znakomitym prezentem dla wielbicieli Gałczyńskiego – a także nie lada niespodzianką, w końcu KIG prezentuje się tu w małych użytkowych formach i odnosi do rzeczywistości, a nie do wyobraźniowego świata, pełnego wyrazistych kolorów, kotów i szarlatanów.
Gałczyński w swoich tekstach często odnosi się do literackich i artystycznych powiązań, sięga po mechanizm plotki, odwołuje się też chętnie do doniesień prasowych (zwłaszcza tych, które przez błędy stylistyczne lub nadmierne uwypuklanie negatywnych cech ludzkich charakterów da się wyśmiać, skomentować szyderczo bądź po prostu podkreślić przez zacytowanie). Uzyskuje w ten sposób jednostronny, ale barwny obraz mieszczańskiego życia – i kolejne źródła śmiechu. „Mydło” to tomik przepojony wolną od litości ironią, a przecież także zbudowany z zabawy, skłonności do dostrzegania zjawisk komicznych, absurdalnych czy głupich. Jest też „Mydło” rodzajem sylwy – przytaczane w książce teksty rzadko kiedy układają się w spójne i łatwe do opisania cykle, więcej je dzieli niż łączy. To zbiór drobiazgów o posmaku satyrycznym, zestawienie dowodów na ludzką głupotę. Nie ma w prześmiewczych komentarzach Gałczyńskiego łagodności, zahamowań czy cenzury obyczajowej – bywa, że notatki na marginesach grafomańskich wypocin niosą treści obraźliwe dla nieszczęsnych i pozbawionych talentu twórców – pełno tu żywych emocji, próżno za to szukać kompromisów. Zabawne, że dzisiaj, w dobie poprawności politycznej, żadne chyba pismo nie zdecydowałoby się na publikowanie podobnych tekstów w trosce o grono przeczulonych na punkcie źle pojętej grzeczności czytelników. W porównaniu z „Mydłem” dzisiejsza satyra wypada blado i asekurancko, warto zatem zajrzeć do tej książki także dla wyznaczenia (czy sprawdzenia) literackich i publicystycznych standardów. Bo chociaż głównym celem lektury będzie w tym wypadku rozrywka, to przecież odpowiednio dobrane przykłady kiczu w twórczości i tekstach użytkowych wpłyną także na ocenę współczesnych pseudoliterackich działań.
Gałczyński, który bawi się grafomanią, nie ma czasu na kreowanie świata magicznego. Sięga raczej po sprawdzone żarty sytuacyjne, rzuca nowe światło na przywoływane fragmenty – zazwyczaj udaje mu się sygnalizowanie niezamierzonych absurdów i stylistycznej bezradności autorów przez umieszczane po tekście z pozoru proste i naiwne pytania lub prośby. Patos zwalcza KIG dosłownością, rozbudowaną metaforykę realizmem. Zwraca uwagę nie na szczegóły, lecz na sprawy duże i ważne – brak literackiego wyczucia, źle ukształtowany gust, ogólny ton utworu. „Mydło” to tomik złośliwy, ale też inteligentny, zabawny i przewrotny.