Świat Książki, Warszawa 2011.
Podróż w czasie
Mam wrażenie, że Małgorzata Gutowska-Adamczyk lepiej czuje się w tekstach pisanych na scenę niż w powieściach rozrywkowych – przynajmniej kiedy odwołuje się do niedalekiej przeszłości i rzeczywistości pozaliterackiej, która może być znana jej odbiorcom. Udowadnia to swoją kolejną powieścią, „Mariola, moje krople”. Wykorzystuje tutaj filmowy sposób obserwowania świata, klasyczną narrację zastępując migawkami z życia bohaterów. Skojarzenia z transponowaniem fabuły filmowej do książki podsyca jeszcze przez podawanie dokładnych dat i czasu akcji – pełnią one rolę tytułów krótkich rozdziałów i przejmują sporą część opisów.
W tomie „Mariola, moje krople” przenosimy się do końca 1981 roku, do małego miasteczka, które może poszczycić się posiadaniem własnego teatru. Ów teatr stanie się miejscem niecodziennych wydarzeń – dyrektor rozdarty między dyrektywami partyjnymi a naciskami ze strony księdza proboszcza musi w trybie ekspresowym przygotować dwie premiery. Nie obejdzie się bez problemów – „Pastorałkę”, o którą upomina się duchowny, napisał miejscowy grafoman, profesor. W klasyce dramatu natomiast bardzo łatwo o treści wywrotowe. Ale nie to spędza sen z powiek dyrektorowi Zbytkowi – pracownicy Teatru Miejskiego mają swoje problemy. Część wdaje się w romanse, które nie mogą wyjść na światło dzienne, część boryka się ze zwykłymi kłopotami, związanymi z brakiem towaru w sklepach. Zamiast myśleć o sztuce, bohaterowie przejmują się staniem w kolejkach i zdobywaniem deficytowych środków. Nic więc dziwnego, że pewnego dnia w teatrze pojawia się świnia, która wkrótce wyda na świat prosięta, a artyści zajmują się pędzeniem bimbru i przerabianiem go na luksusowy koniak. Jakby tego było mało, córka bufetowej (pierwszej żony dyrektora, którego wszystkie połowice zajmują w Teatrze Miejskim rozmaite stanowiska) z pełnym przekonaniem, chociaż bez pomysłu, angażuje się w konspirację. Przynosi do teatru powielacz i ukrywa go, przysparzając Zbytkowi i jego pracownikom sporych i urozmaiconych kłopotów. Powielacze powielają się na kartach książki, wszystko trzeba ukryć przed niezbyt rozgarniętymi ubekami, w czym bardzo przeszkadzają intrygi obyczajowe. Gutowska-Adamczyk wrzuciła do opowieści wszystko, co może stać się źródłem rozrywki – odmienną orientację seksualną jednego z bohaterów (i wiążące się z tym podrywy), problemy z hydraulikiem i zapchanymi toaletami, niedwuznaczne sytuacje, przerywane niestereotypowymi chwytami. Co bardziej wrażliwych na prawdę historyczną może razić epatowanie Solidarnością w farsie – bo chociaż książka „Mariola, moje krople” jest mocno osadzona w rzeczywistości sprzed stanu wojennego, przynajmniej w zamierzeniach, to realia społeczne służą tu jedynie wyśmianiu charakterów i postaw pracowników teatru. Miejscami przypomina ta książka zubożonego „Lesia” Chmielewskiej. Spragnieni klimatu PRL-u raczej nie mają czego w „Mariola, moje krople” szukać – Małgorzata Gutowska-Adamczyk nie próbuje nawet odtworzyć siermiężnej atmosfery przybytku kulturalnego sprzed trzech dekad, skupia się na ludziach i na dobrą sprawę mogłaby umieścić akcję wszędzie.
Autorka wybiera krótkie scenki, czasem w wyrazisty sposób puentowane – bywa, że z odwołaniem do znanych dowcipów. Narrację redukuje do minimum, sporo sytuacji nakreśla dzięki dialogom, kiedy decyduje się na opis natomiast – wykorzystuje raz transparentnego opowiadacza, raz komentatora-satyryka, wprowadzającego humor słowny. Akcja toczy się szybko (i z czasem przyspiesza), ale intryga nie jest zbyt wyszukana – Gutowskiej-Adamczyk zależy przede wszystkim na rozbawianiu czytelników, stawia zatem na dowcip w rozmaitych odsłonach. Obnaża głupotę bohaterów, wikła ich w komiczne relacje i sprawia, że odbiorcy parę razy uśmiechną się podczas lektury.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz