Zysk i S-ka, Poznań 2018.
Zakochanie
Dorota Pasek debiutuje powieściowo „Czasem gniazdowania” i jeśli ktoś lubi proste historie obyczajowo-romansowe, nie zawiedzie się tym tomem. Autorka unika błędów typowych dla debiutantek w tej dziedzinie, prowadzi pełnokrwistą narrację i cały czas pozostaje blisko swoich bohaterów, analizując ich odczucia i przeżycia. Trochę męczy wprawdzie baśniowym rozwiązaniem problemów, ale w sumie od tego są krzepiące obyczajówki, żeby obiecywały, że wszystko się jakoś ułoży i że nie ma takich kryzysów, z których nie byłoby powrotu. Ważniejsze dla czytelniczek będzie sprawne operowanie słowem. Jedno tylko można autorce zarzucić, to jest brak określania podmiotów – ale to akurat w ostatnich latach moda w powieściach obyczajowych: rezygnowanie z podmiotu domyślnego i ustawianie w jego miejsce bohatera rozdziału. Wywołuje to zabawne zbitki tekstowe (dawniej bezlitośnie tępione już na poziomie szkolnych wypracowań), ale ostatecznie daje się znieść jako lekko irytująca, ale w gruncie rzeczy nieszkodliwa konwencja.
Damsko-męskie relacje są tu naświetlane od samego początku – bohaterowie nie mają dla siebie konkurencji, są niemal skazani na własną obecność i w efekcie od razu wiadomo, że między nimi zaiskrzy. Oboje po przejściach: Grzegorz przyłapał żonę na zdradzie, Sara tuż przed ślubem zobaczyła swojego ukochanego w niedwuznacznej sytuacji z inną kobietą. Teraz spotykają się w jednym z dwóch domów Sary. Grzegorz ma spędzić tu zimę, Sara odchorowuje przeszłość. Nie wchodzą sobie w drogę, nie rozmawiają, nie zwierzają się z sekretów. A jednak trudno im zignorować bliskość przedstawiciela płci przeciwnej, więc romans musi w końcu rozkwitnąć. Kiedy już rozkwitnie, Dorota Pasek odrzuca stereotypy, przynajmniej na chwilę. Chce dostarczyć odbiorczyniom powieść o posmaku erotycznym, a jednocześnie pokazać wstrzemięźliwość bohaterki i jej nieufność w stosunku do mężczyzn. Odrzuca gadatliwość pań jako cechę odstręczającą (Sara dość szybko wyłącza się przy niekończących się monologach jej siostry, Ewy – to podkreślanie w narracji gadulstwa jako wady wydaje się na tyle uporczywe, jakby autorka chciała się z kimś rozprawić w niemal satyrycznym obrazku). Unika też Pasek wejścia w rozkwit pięknego uczucia: bohaterów łączy seks, ale niekoniecznie miłość. Przynajmniej wszystko na to musi wskazywać.
Chociaż najpierw autorka kreśli sytuację Grzegorza, to opowieść o Sarze zaprząta ją bardziej. W wypadku tej bohaterki czytelniczki otrzymują wgląd w uczucia i przemyślenia, w reakcje i drobne gesty, które Sara po swojemu interpretuje. Co ciekawe, Dorota Pasek jest w stanie przekonująco prezentować nie tylko rozkwit pozytywnych i pożądanych uczuć i emocji, ale również całą paletę negatywnych odczuć, po bezbrzeżną rozpacz. Jest w tym może trochę przegadana, ale szczera – i dzięki temu przyciągnie uwagę czytelniczek. W samej fabule nie może dziać się zbyt dużo, skoro nacisk kładzie się na rozwój interpersonalnych kontaktów dwóch osób zamkniętych w jednym domu. Po tę powieść jednak sięgnąć mają fanki obyczajówek i romansów, czyli – przygotowane na historię miłosną. W tej Dorota Pasek ma coś do powiedzenia. Pisze ta autorka szczegółowo, ale też całkiem nieźle, nie zamęcza powtarzaniem oczywistości, stara się zrozumieć bohaterów. Przedstawia rzetelną relację i jest w tym na tyle skuteczna, że chce się sprawdzić, co zaoferuje odbiorczyniom w dalszej kolejności. Nie każdemu udaje się tak zaistnieć na rynku – i chociaż Dorota Pasek przełomową autorką nie jest, dostarcza lektury porządnie stworzonej.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
sobota, 30 czerwca 2018
Zofia Stanecka: Basia i przyjaciele. Lula
Egmont, Warszawa 2018.
Trema
Zofia Stanecka stworzyła podserię Basia i przyjaciele w odpowiedzi na rynkowe zapotrzebowanie. Może w niej odwoływać się do kwestii trudnych dla kilkulatków - tematów wiążących się z co bardziej skomplikowanymi emocjami i odczuciami. Dzieci nie potrafią skojarzyć fizycznych dolegliwości czy "dziwnych" wrażeń z konkretną sytuacją. Dzięki Basi i jej przyjaciołom dowiadują się, jak objawia się stres, strach czy tęsknota, jak reaguje się na brak wsparcia otoczenia. Autorka nie nazywa nawet abstrakcyjnych dla odbiorców zjawisk – tu zbędne są definicje, przyda się za to ilustrowanie wrażeń bohaterów. Basia po raz kolejny oswaja z rzeczywistością, a maluchy dowiedzą się, że ich doznania należą do naturalnych i w pełni zrozumiałych nawet dla dorosłych.
Przygoda Luli obywa się bez oskarżeń w stronę dorosłych, ale to oni są częściowo winni za koszmar dziewczynki. Mała bohaterka – starsza kuzynka Basi - tańczy w balecie i czeka ją występ przed dużą publicznością. Lula ma piękny, czysty i wyprasowany kostium, zna na pamięć swój układ, a jednak czuje nieokreślony niepokój. Przypuszca, że coś pójdzie nie tak, a pokaz zakończy się katastrofą - coraz bardziej utwierdza się w tym przekonaniu, chociaż nie ma żadnych racjonalnych powodów do strachu. No, może jeden. Taniec ma wykonać też Basia. Basia, która - najogólniej rzecz ujmując - jest niezdyscyplinowana i unika zbędnego wysiłku (nawet jej figura i upodobanie do słodyczy przeczą wizerunkowi baletnicy). Lula jest szczupła, wysportowana, a do tego – utalentowana. Basia - wprost przeciwnie. Jednak tremę przed występem mają obie. Lula staje się tu klasycznym przykładem dziecka realizującego ambicje rodziców: stara się dorównać ich oczekiwaniom. Naśladuje w perfekcjonizmie mamę: uznaje, że powinna być najlepsza. Dalszy ciąg opowieści to już analiza wielkiego (i również niepotrzebnego nikomu) stresu. Lula czuje, że ściska się jej żołądek, że robi się jej niedobrze i najchętniej zostałaby w domu. Na szczęście niefrasobliwa Basia ma podobne odczucia. I już na tym etapie Zofia Stanecka podsuwa rozwiązanie problemu. Stres znika (a przynajmniej maleje), kiedy dziewczynki żartują, gdy rodzice nie nadmuchują balonu oczekiwań, ale zapewniają, że wszystko będzie dobrze, zapraszają na lody i pozwalają się ubrudzić, wspominając przy tym w formie anegdoty własne wybryki z dzieciństwa. Lula i Basia przekonują się, że mimo wszystko są chwile, kiedy chce się rzygać i nie można tego ująć innymi słowami. Ale dowiadują się też czegoś jeszcze - że nawet upadek podczas tańca, improwizacje na scenie, by uratować układ - to nie koniec świata. Wcale nie trzeba być idealnym, żeby dostać ogromne brawa. Zwłaszcza kiedy ma się kilka lat.
Sytuacja Luli znana jest wielu maluchom, zwłaszcza tym, które chcą dobrze wypaść przed dorosłymi i przejmują się aż za bardzo wydarzeniami, które je czekają. Dodatkowo coś, co mieści się w planach dorosłych - na przykład wspólny występ dziewczynek - z punktu widzenia najmłodszych może wyglądać na problem nie do przeskoczenia. Lula nie przepada za tym, co lepkie i brudne – a z tym kojarzy jej się Basia. To kolejne utrudnienie w zadaniu. Basia tym razem zamienia się w berbecia, który przeszkadza przynajmniej w wyobrażeniach i pierwszych złożeniach. Ma jednak także swoje zalety, nie do przecenienia w chwili próby. Jak nikt potrafi pocieszyć, rozbawić bezpośredniością, a nawet zaradzić katastrofie. Przy okazji więc, znowu w pobocznym wątku, Zofia Stanecka podpowiada odbiorcom, żeby nie dyskredytowali młodszych kolegów. Ci, którzy z zewnątrz wydają się doskonali, też mają własne słabe punkty, bolączki i zmartwienia. Warto więc zadbać o porozumienie nie tylko między pokoleniami. Stanecka jak zwykle zauważa to, czego nie widzą zwykli odbiorcy, podsuwa czytelnikom (i ich rodzicom, zwykle tym, którzy czytają pociechom książeczki przed snem) rozwiązania problemów, wskazuje prawdopodobne odczucia i reakcje. Basia i jej przyjaciele najlepiej tłumaczą, co dzieje się z człowiekiem w konkretnych chwilach, udowadniają, że każdy czasem ma gorszy humor lub czegoś się boi. Stanecka wie, jak pisać dla dzieci, jej sukces jest w pełni uzasadniony.
Trema
Zofia Stanecka stworzyła podserię Basia i przyjaciele w odpowiedzi na rynkowe zapotrzebowanie. Może w niej odwoływać się do kwestii trudnych dla kilkulatków - tematów wiążących się z co bardziej skomplikowanymi emocjami i odczuciami. Dzieci nie potrafią skojarzyć fizycznych dolegliwości czy "dziwnych" wrażeń z konkretną sytuacją. Dzięki Basi i jej przyjaciołom dowiadują się, jak objawia się stres, strach czy tęsknota, jak reaguje się na brak wsparcia otoczenia. Autorka nie nazywa nawet abstrakcyjnych dla odbiorców zjawisk – tu zbędne są definicje, przyda się za to ilustrowanie wrażeń bohaterów. Basia po raz kolejny oswaja z rzeczywistością, a maluchy dowiedzą się, że ich doznania należą do naturalnych i w pełni zrozumiałych nawet dla dorosłych.
Przygoda Luli obywa się bez oskarżeń w stronę dorosłych, ale to oni są częściowo winni za koszmar dziewczynki. Mała bohaterka – starsza kuzynka Basi - tańczy w balecie i czeka ją występ przed dużą publicznością. Lula ma piękny, czysty i wyprasowany kostium, zna na pamięć swój układ, a jednak czuje nieokreślony niepokój. Przypuszca, że coś pójdzie nie tak, a pokaz zakończy się katastrofą - coraz bardziej utwierdza się w tym przekonaniu, chociaż nie ma żadnych racjonalnych powodów do strachu. No, może jeden. Taniec ma wykonać też Basia. Basia, która - najogólniej rzecz ujmując - jest niezdyscyplinowana i unika zbędnego wysiłku (nawet jej figura i upodobanie do słodyczy przeczą wizerunkowi baletnicy). Lula jest szczupła, wysportowana, a do tego – utalentowana. Basia - wprost przeciwnie. Jednak tremę przed występem mają obie. Lula staje się tu klasycznym przykładem dziecka realizującego ambicje rodziców: stara się dorównać ich oczekiwaniom. Naśladuje w perfekcjonizmie mamę: uznaje, że powinna być najlepsza. Dalszy ciąg opowieści to już analiza wielkiego (i również niepotrzebnego nikomu) stresu. Lula czuje, że ściska się jej żołądek, że robi się jej niedobrze i najchętniej zostałaby w domu. Na szczęście niefrasobliwa Basia ma podobne odczucia. I już na tym etapie Zofia Stanecka podsuwa rozwiązanie problemu. Stres znika (a przynajmniej maleje), kiedy dziewczynki żartują, gdy rodzice nie nadmuchują balonu oczekiwań, ale zapewniają, że wszystko będzie dobrze, zapraszają na lody i pozwalają się ubrudzić, wspominając przy tym w formie anegdoty własne wybryki z dzieciństwa. Lula i Basia przekonują się, że mimo wszystko są chwile, kiedy chce się rzygać i nie można tego ująć innymi słowami. Ale dowiadują się też czegoś jeszcze - że nawet upadek podczas tańca, improwizacje na scenie, by uratować układ - to nie koniec świata. Wcale nie trzeba być idealnym, żeby dostać ogromne brawa. Zwłaszcza kiedy ma się kilka lat.
Sytuacja Luli znana jest wielu maluchom, zwłaszcza tym, które chcą dobrze wypaść przed dorosłymi i przejmują się aż za bardzo wydarzeniami, które je czekają. Dodatkowo coś, co mieści się w planach dorosłych - na przykład wspólny występ dziewczynek - z punktu widzenia najmłodszych może wyglądać na problem nie do przeskoczenia. Lula nie przepada za tym, co lepkie i brudne – a z tym kojarzy jej się Basia. To kolejne utrudnienie w zadaniu. Basia tym razem zamienia się w berbecia, który przeszkadza przynajmniej w wyobrażeniach i pierwszych złożeniach. Ma jednak także swoje zalety, nie do przecenienia w chwili próby. Jak nikt potrafi pocieszyć, rozbawić bezpośredniością, a nawet zaradzić katastrofie. Przy okazji więc, znowu w pobocznym wątku, Zofia Stanecka podpowiada odbiorcom, żeby nie dyskredytowali młodszych kolegów. Ci, którzy z zewnątrz wydają się doskonali, też mają własne słabe punkty, bolączki i zmartwienia. Warto więc zadbać o porozumienie nie tylko między pokoleniami. Stanecka jak zwykle zauważa to, czego nie widzą zwykli odbiorcy, podsuwa czytelnikom (i ich rodzicom, zwykle tym, którzy czytają pociechom książeczki przed snem) rozwiązania problemów, wskazuje prawdopodobne odczucia i reakcje. Basia i jej przyjaciele najlepiej tłumaczą, co dzieje się z człowiekiem w konkretnych chwilach, udowadniają, że każdy czasem ma gorszy humor lub czegoś się boi. Stanecka wie, jak pisać dla dzieci, jej sukces jest w pełni uzasadniony.
piątek, 29 czerwca 2018
Arael Zurli: Na wskroś piękna. Historia Heleny Modrzejewskiej
Iskry, Warszawa 2018.
Osiągnięcia
Sława Heleny Modrzejewskiej trwa przez wieki, chociaż nie ma możliwości oceny jej scenicznego dorobku inaczej niż przez zapośredniczone źródła. Ale w końcu tą aktorką zachwycał się Henryk Sienkiewicz, i ona była traktowana jak symbol Polski w czasach zaborów. Być może nie tylko teatralne wcielenia zapewniły jej rozgłos - pewne jest, że nazwisko Modrzejewskiej zna każdy. Arael Zurli w niewielkiej książce "Na wskroś piękna" proponuje literacką biografię artystki, w sam raz do czytania dla przyjemności. Tym samym nawiązuje do świetnych biografii Iskier – i trafia także do miłośników teatru. Arael Zurli unika zarzucania odbiorców datami i faktami, wybiera raczej interpretacje, płynną narrację wypełnianą esencją życia.
Helena Modrzejewska w tej książce staje się interesująca z dwóch powodów. Po pierwsze: jako aktorka, która bardzo świadomie kreuje swoją karierę, podejmuje odważne lub ryzykowne, ale zawsze dobrze umotywowane, decyzje, wie, co wyjdzie jej na dobre. Mocno pracuje nad sobą, czy to w zakresie ćwiczenia dykcji, czy – uczenia się ról w obcych językach. Po drugie istnieje tu aktorka jako żona i matka, sporo miejsca zabiera prywatność. Nie zawsze zresztą sielankowa, chociaż bywa, że działająca na prawach anegdoty. Tak jest choćby z synem aktorki, który - podczas jej kontuzji - zastępował ją na próbach, żeby nie utrudniać działań innym artystom. Jest tu miejsce na pokazanie kontekstu funkcjonowania teatrów, oczekiwań publiczności - wiele na ten temat można wyczytać przy okazji śledzenia losów Modrzejewskiej. Aktorka nie unika ciężkiej pracy, ale czasami też eksperymentuje – jak z monologiem Ofelii wygłaszanym dla zagranicznych widzów po polsku. Arael Zurli przygląda się doborowi repertuaru i znaczeniom, jakie dla Modrzejewskiej miały kolejne role. Nie ma tu natomiast nudy, odtwarzania faktów tylko po to, żeby wypełnić kalendarium. Większe znaczenie ma w tym wypadku melodyjność narracji niż kompletność faktograficzna, Arael Zurli rzeczywiście tworzy biografię dla przyjemności czytelników. Jest ta książka starannie dopracowana i napisana pięknym językiem. Arael Zurli nie zatrzymuje się na samej aktorce. Próbuje równolegle przedstawiać techniczne możliwości teatrów czy społeczne podejście do konkretnych sztuk. W tym wszystkim łatwiej dostrzec niezwykłość bohaterki, więc książka funkcjonuje również trochę jak przewodnik po teatrze dawnych czasów. Helena Modrzejewska budzi zainteresowanie do dzisiaj. W opowieści widać, jak inspirowała i zachwycała, ale też - jak rzetelnie zapracowywała sobie na sławę i miejsce w historii kultury.
Pełna jest ta książka dychotomii, rozgranicza się również na występy w polskich teatrach i na czas emigracji – tu Arael Zurli sięgać będzie po trudności i wyzwania związane z pracą na obczyźnie. Umiejętnie posługuje się zachowanymi materiałami źródłowymi - nie będzie tutaj mozaiki cytatów ani komentowania jednych opinii innymi. Jest to publikacja stylistycznie bardzo oddalona od produktów pop, co docenią czytelnicy spragnieni dobrej lektury. Po raz kolejny Iskry proponują odbiorcom ciekawą propozycję z zakresu literatury faktu. Biografia Heleny Modrzejewskiej to atrakcyjne spotkanie z teatrem – dla wszystkich, którzy chcieliby zrozumieć fenomen artystki i sławę, która przetrwała długo.
Osiągnięcia
Sława Heleny Modrzejewskiej trwa przez wieki, chociaż nie ma możliwości oceny jej scenicznego dorobku inaczej niż przez zapośredniczone źródła. Ale w końcu tą aktorką zachwycał się Henryk Sienkiewicz, i ona była traktowana jak symbol Polski w czasach zaborów. Być może nie tylko teatralne wcielenia zapewniły jej rozgłos - pewne jest, że nazwisko Modrzejewskiej zna każdy. Arael Zurli w niewielkiej książce "Na wskroś piękna" proponuje literacką biografię artystki, w sam raz do czytania dla przyjemności. Tym samym nawiązuje do świetnych biografii Iskier – i trafia także do miłośników teatru. Arael Zurli unika zarzucania odbiorców datami i faktami, wybiera raczej interpretacje, płynną narrację wypełnianą esencją życia.
Helena Modrzejewska w tej książce staje się interesująca z dwóch powodów. Po pierwsze: jako aktorka, która bardzo świadomie kreuje swoją karierę, podejmuje odważne lub ryzykowne, ale zawsze dobrze umotywowane, decyzje, wie, co wyjdzie jej na dobre. Mocno pracuje nad sobą, czy to w zakresie ćwiczenia dykcji, czy – uczenia się ról w obcych językach. Po drugie istnieje tu aktorka jako żona i matka, sporo miejsca zabiera prywatność. Nie zawsze zresztą sielankowa, chociaż bywa, że działająca na prawach anegdoty. Tak jest choćby z synem aktorki, który - podczas jej kontuzji - zastępował ją na próbach, żeby nie utrudniać działań innym artystom. Jest tu miejsce na pokazanie kontekstu funkcjonowania teatrów, oczekiwań publiczności - wiele na ten temat można wyczytać przy okazji śledzenia losów Modrzejewskiej. Aktorka nie unika ciężkiej pracy, ale czasami też eksperymentuje – jak z monologiem Ofelii wygłaszanym dla zagranicznych widzów po polsku. Arael Zurli przygląda się doborowi repertuaru i znaczeniom, jakie dla Modrzejewskiej miały kolejne role. Nie ma tu natomiast nudy, odtwarzania faktów tylko po to, żeby wypełnić kalendarium. Większe znaczenie ma w tym wypadku melodyjność narracji niż kompletność faktograficzna, Arael Zurli rzeczywiście tworzy biografię dla przyjemności czytelników. Jest ta książka starannie dopracowana i napisana pięknym językiem. Arael Zurli nie zatrzymuje się na samej aktorce. Próbuje równolegle przedstawiać techniczne możliwości teatrów czy społeczne podejście do konkretnych sztuk. W tym wszystkim łatwiej dostrzec niezwykłość bohaterki, więc książka funkcjonuje również trochę jak przewodnik po teatrze dawnych czasów. Helena Modrzejewska budzi zainteresowanie do dzisiaj. W opowieści widać, jak inspirowała i zachwycała, ale też - jak rzetelnie zapracowywała sobie na sławę i miejsce w historii kultury.
Pełna jest ta książka dychotomii, rozgranicza się również na występy w polskich teatrach i na czas emigracji – tu Arael Zurli sięgać będzie po trudności i wyzwania związane z pracą na obczyźnie. Umiejętnie posługuje się zachowanymi materiałami źródłowymi - nie będzie tutaj mozaiki cytatów ani komentowania jednych opinii innymi. Jest to publikacja stylistycznie bardzo oddalona od produktów pop, co docenią czytelnicy spragnieni dobrej lektury. Po raz kolejny Iskry proponują odbiorcom ciekawą propozycję z zakresu literatury faktu. Biografia Heleny Modrzejewskiej to atrakcyjne spotkanie z teatrem – dla wszystkich, którzy chcieliby zrozumieć fenomen artystki i sławę, która przetrwała długo.
czwartek, 28 czerwca 2018
Adam Wajrak: Wielka księga prawdziwych tropicieli
Agora, Warszawa 2018.
Śladami zwierząt
Z Adamem Wajrakiem nudzić się na pewno nie można. Tym razem autor zabiera nie tylko młodych czytelników w trwającą rok podróż przez Polskę i podpowiada, co w jakich miesiącach w przyrodzie obserwować, ale też - jak zabrać się do pracy, żeby uzyskać piękne zdjęcia, a nie płoszyć i nie denerwować zwierząt oraz nie narażać się na ich ataki. "Wielka księga prawdziwych tropicieli" to tom obszerny i pełen ciekawostek, do tego oparty na praktycznych wskazówkach i sprawdzonych już metodach działania. Nie tylko wszyscy, którzy chcieliby podpatrywać warsztat dziennikarza, ale i ci zainteresowani naturą znajdą tu coś dla siebie. Wajrak wykorzystuje jako konstrukcję tomu pory roku – sprawdza, jakie atrakcje czekają na tropicieli na wiosnę, a jakie w zimie. Przenosi się też między górami i miastami, wychodzi na łąki, a czasem też zagląda do domów. Wie, gdzie najbardziej warto przebywać - i z jakich powodów. Swoje odkrycia przekazuje odbiorcom bez wahania: w ślad za nim ruszą tylko nieliczni – i wtedy będą doskonale przygotowani do działania. Zresztą sam też często korzysta z podpowiedzi i wskazówek czytelników, co umożliwia mu realizowanie marzeń obserwatora.
"Wielka księga prawdziwych tropicieli" to w pierwszej kolejności poradnik dotyczący tego, jak zachowywać się w kontakcie ze zwierzętami. Wajrak tłumaczy, kiedy i z jakich powodów nie należy denerwować przedstawicieli obserwowanych gatunków, podpowiada, jak unikać ryzyka i nie narażać zwierzęcia na stres, a siebie na utratę obiektu do podglądania. Zwykle nie opowiada oczywistości, a zdarza się, że posługuje się obrazkami wręcz ekstremalnymi (niewiele osób byłoby w stanie przed lekturą powiedzieć, jak powinno przebiegać spotkanie z niedźwiedziem). Zniechęca do schodzenia z górskich szlaków, doskonale to argumentując reakcjami zwierząt (i ich ilością poza wytyczonymi trasami). Mimo wielu zastrzeżeń i zakazów kierowanych do odbiorców, ci nie będą stratni: otrzymają bowiem szereg przydatnych porad do zrealizowania niemal od razu. Adam Wajrak podpowiada między innymi, jak ubrać się do tropienia zwierząt (i jak się maskować w terenie: nie zawsze "łatki" znane z wojskowych ubrań maskujących się sprawdzą; trudności występują też przy okazji przegrzewania lub wychłodzenia organizmu), jak przygotować się do całodniowego ukrycia w namiocie, ale i... jak naśladować odgłosy zwierząt. Osobno opowiada o zwyczajach różnych gatunków i o zmianach w przyrodzie wiążących się ze zmieniającym się klimatem. Sprawdza, w jakich miejscach kraju konkretne gatunki występują częściej i opowiada o stworzeniach, które sam chętnie by poobserwował, ale nie udało mu się w karierze tropiciela jeszcze na nie trafić. Zwraca uwagę na detale przydatne zwłaszcza przy robieniu zdjęć: pokazuje między innymi poroże przyciągające komary, opowiada o zmienianiu barw na zimę i o sposobach rodziców na odciąganie człowieka od młodych. Kwestia wychowywania potomstwa jest tu automatycznie furtką do przestróg: Wajrak wyjaśnia, kiedy wolno zaopiekować się opuszczonym zwierzęciem (i jakim służbom zgłosić fakt jego znalezienia), a kiedy zwierzę osierocone zostało pozornie i trzeba je zostawić w spokoju, żeby nie oddzielić od rodziców.
"Wielka księga prawdziwych tropicieli" to książka bogato ilustrowana, może przez długi czas służyć miłośnikom przyrody i to nie tylko tym kilkuletnim - dorosłym również. Adam Wajrak dzieli się tu swoimi doświadczeniami, niekiedy to przygody rodem z horroru, innym razem bardzo zabawne odkrycia. Liczy się tu humor i umiejętność żartobliwego komentowania rzeczywistości. Traktować tę pozycję można jako poradnik, ale też jako bardzo przyjemną lekturę rozrywkową w sam raz dla spragnionych ciekawych faktów.
Śladami zwierząt
Z Adamem Wajrakiem nudzić się na pewno nie można. Tym razem autor zabiera nie tylko młodych czytelników w trwającą rok podróż przez Polskę i podpowiada, co w jakich miesiącach w przyrodzie obserwować, ale też - jak zabrać się do pracy, żeby uzyskać piękne zdjęcia, a nie płoszyć i nie denerwować zwierząt oraz nie narażać się na ich ataki. "Wielka księga prawdziwych tropicieli" to tom obszerny i pełen ciekawostek, do tego oparty na praktycznych wskazówkach i sprawdzonych już metodach działania. Nie tylko wszyscy, którzy chcieliby podpatrywać warsztat dziennikarza, ale i ci zainteresowani naturą znajdą tu coś dla siebie. Wajrak wykorzystuje jako konstrukcję tomu pory roku – sprawdza, jakie atrakcje czekają na tropicieli na wiosnę, a jakie w zimie. Przenosi się też między górami i miastami, wychodzi na łąki, a czasem też zagląda do domów. Wie, gdzie najbardziej warto przebywać - i z jakich powodów. Swoje odkrycia przekazuje odbiorcom bez wahania: w ślad za nim ruszą tylko nieliczni – i wtedy będą doskonale przygotowani do działania. Zresztą sam też często korzysta z podpowiedzi i wskazówek czytelników, co umożliwia mu realizowanie marzeń obserwatora.
"Wielka księga prawdziwych tropicieli" to w pierwszej kolejności poradnik dotyczący tego, jak zachowywać się w kontakcie ze zwierzętami. Wajrak tłumaczy, kiedy i z jakich powodów nie należy denerwować przedstawicieli obserwowanych gatunków, podpowiada, jak unikać ryzyka i nie narażać zwierzęcia na stres, a siebie na utratę obiektu do podglądania. Zwykle nie opowiada oczywistości, a zdarza się, że posługuje się obrazkami wręcz ekstremalnymi (niewiele osób byłoby w stanie przed lekturą powiedzieć, jak powinno przebiegać spotkanie z niedźwiedziem). Zniechęca do schodzenia z górskich szlaków, doskonale to argumentując reakcjami zwierząt (i ich ilością poza wytyczonymi trasami). Mimo wielu zastrzeżeń i zakazów kierowanych do odbiorców, ci nie będą stratni: otrzymają bowiem szereg przydatnych porad do zrealizowania niemal od razu. Adam Wajrak podpowiada między innymi, jak ubrać się do tropienia zwierząt (i jak się maskować w terenie: nie zawsze "łatki" znane z wojskowych ubrań maskujących się sprawdzą; trudności występują też przy okazji przegrzewania lub wychłodzenia organizmu), jak przygotować się do całodniowego ukrycia w namiocie, ale i... jak naśladować odgłosy zwierząt. Osobno opowiada o zwyczajach różnych gatunków i o zmianach w przyrodzie wiążących się ze zmieniającym się klimatem. Sprawdza, w jakich miejscach kraju konkretne gatunki występują częściej i opowiada o stworzeniach, które sam chętnie by poobserwował, ale nie udało mu się w karierze tropiciela jeszcze na nie trafić. Zwraca uwagę na detale przydatne zwłaszcza przy robieniu zdjęć: pokazuje między innymi poroże przyciągające komary, opowiada o zmienianiu barw na zimę i o sposobach rodziców na odciąganie człowieka od młodych. Kwestia wychowywania potomstwa jest tu automatycznie furtką do przestróg: Wajrak wyjaśnia, kiedy wolno zaopiekować się opuszczonym zwierzęciem (i jakim służbom zgłosić fakt jego znalezienia), a kiedy zwierzę osierocone zostało pozornie i trzeba je zostawić w spokoju, żeby nie oddzielić od rodziców.
"Wielka księga prawdziwych tropicieli" to książka bogato ilustrowana, może przez długi czas służyć miłośnikom przyrody i to nie tylko tym kilkuletnim - dorosłym również. Adam Wajrak dzieli się tu swoimi doświadczeniami, niekiedy to przygody rodem z horroru, innym razem bardzo zabawne odkrycia. Liczy się tu humor i umiejętność żartobliwego komentowania rzeczywistości. Traktować tę pozycję można jako poradnik, ale też jako bardzo przyjemną lekturę rozrywkową w sam raz dla spragnionych ciekawych faktów.
środa, 27 czerwca 2018
Magdalena Kalupa: Piratka
Prószyński i S-ka, Warszawa 2018.
Dziewczynka groźna
Kapitan Madlen to Król Piratów. Już w pierwszej scenie Magdalena Kalupa nie pozostawia żadnych wątpliwości co do bezwzględności i zdecydowania tej postaci. Madlen budzi postrach, wszyscy liczą się z jej zdaniem, a gdyby ktoś przypadkiem się nie liczył - czeka go spacer po desce. Mało kto może wypracować sobie taki autorytet wśród postrachów mórz i oceanów. Madlen to antyteza księżniczki: dumna i dzielna wojowniczka, która nie musi liczyć się z nikim, dąży do realizowania własnych pragnień i bije na głowę wielu hersztów. Zresztą - niektórych nawet pokonała w bezpośrednim pojedynku. Tyle tylko, że Madlen jest dziewczynką. Nie: kobietą, a dzieckiem. I to w pewnym momencie zaczyna psuć efekt pierwszej sceny: autorka nikomu nie daje najpierw tego do zrozumienia, buduje relację niemal stereotypową w obrazie pirata, by potem przełamać schemat i powrócić do innego rodzaju opowieści.
Bo Madlen zostaje przez sztorm wyrzucona z własnego statku. Uratowana przez dwie syrenki, zaprzyjaźnia się z nimi i zaczyna przeżywać zupełnie inne przygody. Teraz znacznie łatwiej o ludzi, którzy nie wiedzieli o jej burzliwej przeszłości i nie biorą pod uwagę zdania Madlen. Król Piratów nie może sobie pozwolić na protekcjonalne traktowanie. Płynie stąd wiele nieporozumień. Ale też dziewczynka odkrywa, jak ważna i wartościowa może być prawdziwa przyjaźń: syrenki są znakomitymi towarzyszkami, pozwalają zwracać uwagę na to, czego Madlen na statku pirackim nie robiła. Zapewniają rozrywki i służą dobrą radą, kiedy tylko trzeba. Bo nawet piratka czasami potrzebuje wsparcia w drobnych codziennych sprawach. Madlen przeżywa różne przygody: a to spotka smoka, a to pokona wiedźmę, odwiedzi podwodne krainy, poszuka statku-widma... będzie baśniowo i momentami bardzo konwencjonalnie, ale Magdalena Kalupa zadba o to, żeby odbiorczynie się nie znudziły. Wygląda to tak, że pierwsza scena jest wabikiem na czytelników spragnionych przygody w starym stylu: jest tu zło i odwaga, jest potężne zagrożenie, nie ma za to cukierkowości i obietnic łatwych rozrywek. W dynamicznie kreślonym obrazie autorka stawia na pirackie – stereotypowe, ale ożywiane akcją - motywy. Potem uspokaja opowieść, mimo że w kolejnych rozdziałach zawsze coś się wydarza. Tu już staje się bardziej "dziewczyńska", wie doskonale, że mimo tendencji wydawniczych i feminizmu wkraczającego coraz silniej do publikacji, spora część jej odbiorczyń będzie jednak wolała mniej burzliwe historie, nie takie, w których zaczytują się chłopcy, a takie z nastawieniem na baśniową obyczajowość. I tego czytelniczkom dostarcza. Pisze ze smakiem, stara się o literacki obraz i o to, żeby już na etapie narracji dostarczać dzieciom rozrywki. Wybiera zresztą klasykę: nie chce tu ani eksperymentów tekstowych, ani potocyzmów. Dobre będą zatem jej historyjki do usypiania, mimo że piracki kontekst zdaje się temu zaprzeczać. Każde opowiadanie to osobna zamknięta przygoda, osobno opisany pomysł na wykorzystanie sprawdzonych motywów. Kwestię przyjaźni i relacji w gronie rówieśników autorka modyfikuje dzięki przyjaźni międzygatunkowej (syreny i Król Piratów), ale idea pozostaje ta sama. Autorka dba o to, żeby zapewnić odbiorczyniom rozrywkę, nawiązuje do tego, co w literaturze już znane, ale potrafi też skoncentrować się na samym pięknie literackiej opowieści. W tej publikacji zwracają uwagę - nawet bardziej niż tekst – malowane ilustracje w baśniowym stylu. To one pomagają zaangażować się w opowieść i przekonać, że kraina wyobraźni to miejsce, które warto odwiedzać.
Dziewczynka groźna
Kapitan Madlen to Król Piratów. Już w pierwszej scenie Magdalena Kalupa nie pozostawia żadnych wątpliwości co do bezwzględności i zdecydowania tej postaci. Madlen budzi postrach, wszyscy liczą się z jej zdaniem, a gdyby ktoś przypadkiem się nie liczył - czeka go spacer po desce. Mało kto może wypracować sobie taki autorytet wśród postrachów mórz i oceanów. Madlen to antyteza księżniczki: dumna i dzielna wojowniczka, która nie musi liczyć się z nikim, dąży do realizowania własnych pragnień i bije na głowę wielu hersztów. Zresztą - niektórych nawet pokonała w bezpośrednim pojedynku. Tyle tylko, że Madlen jest dziewczynką. Nie: kobietą, a dzieckiem. I to w pewnym momencie zaczyna psuć efekt pierwszej sceny: autorka nikomu nie daje najpierw tego do zrozumienia, buduje relację niemal stereotypową w obrazie pirata, by potem przełamać schemat i powrócić do innego rodzaju opowieści.
Bo Madlen zostaje przez sztorm wyrzucona z własnego statku. Uratowana przez dwie syrenki, zaprzyjaźnia się z nimi i zaczyna przeżywać zupełnie inne przygody. Teraz znacznie łatwiej o ludzi, którzy nie wiedzieli o jej burzliwej przeszłości i nie biorą pod uwagę zdania Madlen. Król Piratów nie może sobie pozwolić na protekcjonalne traktowanie. Płynie stąd wiele nieporozumień. Ale też dziewczynka odkrywa, jak ważna i wartościowa może być prawdziwa przyjaźń: syrenki są znakomitymi towarzyszkami, pozwalają zwracać uwagę na to, czego Madlen na statku pirackim nie robiła. Zapewniają rozrywki i służą dobrą radą, kiedy tylko trzeba. Bo nawet piratka czasami potrzebuje wsparcia w drobnych codziennych sprawach. Madlen przeżywa różne przygody: a to spotka smoka, a to pokona wiedźmę, odwiedzi podwodne krainy, poszuka statku-widma... będzie baśniowo i momentami bardzo konwencjonalnie, ale Magdalena Kalupa zadba o to, żeby odbiorczynie się nie znudziły. Wygląda to tak, że pierwsza scena jest wabikiem na czytelników spragnionych przygody w starym stylu: jest tu zło i odwaga, jest potężne zagrożenie, nie ma za to cukierkowości i obietnic łatwych rozrywek. W dynamicznie kreślonym obrazie autorka stawia na pirackie – stereotypowe, ale ożywiane akcją - motywy. Potem uspokaja opowieść, mimo że w kolejnych rozdziałach zawsze coś się wydarza. Tu już staje się bardziej "dziewczyńska", wie doskonale, że mimo tendencji wydawniczych i feminizmu wkraczającego coraz silniej do publikacji, spora część jej odbiorczyń będzie jednak wolała mniej burzliwe historie, nie takie, w których zaczytują się chłopcy, a takie z nastawieniem na baśniową obyczajowość. I tego czytelniczkom dostarcza. Pisze ze smakiem, stara się o literacki obraz i o to, żeby już na etapie narracji dostarczać dzieciom rozrywki. Wybiera zresztą klasykę: nie chce tu ani eksperymentów tekstowych, ani potocyzmów. Dobre będą zatem jej historyjki do usypiania, mimo że piracki kontekst zdaje się temu zaprzeczać. Każde opowiadanie to osobna zamknięta przygoda, osobno opisany pomysł na wykorzystanie sprawdzonych motywów. Kwestię przyjaźni i relacji w gronie rówieśników autorka modyfikuje dzięki przyjaźni międzygatunkowej (syreny i Król Piratów), ale idea pozostaje ta sama. Autorka dba o to, żeby zapewnić odbiorczyniom rozrywkę, nawiązuje do tego, co w literaturze już znane, ale potrafi też skoncentrować się na samym pięknie literackiej opowieści. W tej publikacji zwracają uwagę - nawet bardziej niż tekst – malowane ilustracje w baśniowym stylu. To one pomagają zaangażować się w opowieść i przekonać, że kraina wyobraźni to miejsce, które warto odwiedzać.
wtorek, 26 czerwca 2018
Agnieszka Tyszka: Świat się roi od Marianów
Akapit Press, Łódź 2018.
Radzenie sobie z problemami
Kolejna powieść Agnieszki Tyszki dla nastolatek ma intrygujący tytuł i cały zestaw problemów dla bohaterek na starcie. "Świat się roi od Marianów" nie powala optymizmem w pierwszych scenkach. Najpierw okazuje się, że tata dostał stypendium i na rok wyjeżdża do Francji (więc nici ze wspólnych wakacji i trzeba będzie odwiedzić babcię), potem najlepsza przyjaciółka Anki, Baśka, zakochuje się w Bożydarze, szkolnym mistrzu bekania (niegrzeszącym inteligencją), więc przestaje mieć czas dla koleżanki. Tosia i Misia, dwie małe siostrzyczki Ani, wykazują się ogromnym wścibstwem i wykrywają wszystkie wiadomości, nawet te najmniej pożądane, kiedy jest się nastolatką i szuka samotności w chwilach kryzysu. Wreszcie – z racji wakacji – trzy siostry przenoszą się na wieś i tam spotykają sąsiada babci, pana Mariana, który jest wyjątkowo nieszczęśliwy. Zamiast zajmować się swoimi problemami, angażują w ratunek dla mężczyzny, który najwyraźniej jest ważny dla ich babci. Marian jeszcze nie wie, jakie niespodzianki go czekają, bo dziewczynki działają z rozmachem i opracowują plany idealne.
Są w tej powieści tematy bardzo charakterystyczne dla Agnieszki Tyszki, która część zagadnień z literatury młodzieżowej przekształca na własne potrzeby przez odejście od stereotypów. Między innymi należy do nich dogadywanie się rodzeństwa, między którym jest spora różnica wieku: tu starsi są zawsze odpowiedzialni i nie zbuntują się, kiedy trzeba pomóc rodzicom w opiece nad najmłodszymi pociechami, prędzej zmienią swoje plany. Młodsi są rezolutni i zabawni, dostrzegają szybciej rozwiązania rozmaitych problemów i pomagają na swój sposób, nawet jeśli sami o tym nie wiedzą. Agnieszka Tyszka pozwala też przedstawicielom młodego pokolenia na ingerowanie w świat dorosłych: tu siostry angażują się w festyn, żeby zaproponować panu Marianowi proste rozwiązanie jego problemów. Gdyby nie podstęp, nikt by ich nie wysłuchał. Tyszka akcentuje też delikatnie kwestie damsko-męskie, przedstawia nieśmiałe pierwsze zauroczenia, piękne w swojej naiwności: tu miłość nie potrzebuje ani wielkich słów, ani świadków, żeby mogła rozkwitać. Jest to dla czytelniczek wskazówka, jedna z uwag przydatnych w okresie dojrzewania. Do tego autorka dodaje trochę humoru - między innymi Mariana w bejsbolówce albo Mariana w kropki, radość istnienia mimo wszystko ma tu być wytchnieniem dla odbiorczyń. Nikt nie przejmie się porażkami, kiedy rzeczywistość przynosi wciąż nowe żarty.
"Świat się roi od Marianów" to powieść dość szybka, mimo że wielowątkowa i pełna różnorodnych emocji. Co prawda kreatywność Agnieszki Tyszki lepiej sprawdza się w publikacjach dla młodszych dzieci, tu schematy bywają niebezpieczne albo trudne do zaakceptowania (bohaterka wysyła do siebie smsy z cytatami literackimi), ale pojawiają się też momenty, które mogą ucieszyć: choćby książka pisana i ilustrowana przez młodszą siostrę Ani. To trochę nawiązanie do Zosi z ulicy Kociej (podobieństw jest tu zresztą więcej). Wprowadza też Tyszka psa Elfa i ciekawe, czy jest to świadome nawiązanie do bestsellerowej serii Marcina Pałasza, czy też przypadek. Dla czytelniczek, które przyzwyczajone są raczej do skrótów i braku opisów przygody Ani i jej sióstr będą dobrą propozycją. Jednak Agnieszka Tyszka w wersji dla dzieci bardziej przekonuje, mimo wszystko.
Radzenie sobie z problemami
Kolejna powieść Agnieszki Tyszki dla nastolatek ma intrygujący tytuł i cały zestaw problemów dla bohaterek na starcie. "Świat się roi od Marianów" nie powala optymizmem w pierwszych scenkach. Najpierw okazuje się, że tata dostał stypendium i na rok wyjeżdża do Francji (więc nici ze wspólnych wakacji i trzeba będzie odwiedzić babcię), potem najlepsza przyjaciółka Anki, Baśka, zakochuje się w Bożydarze, szkolnym mistrzu bekania (niegrzeszącym inteligencją), więc przestaje mieć czas dla koleżanki. Tosia i Misia, dwie małe siostrzyczki Ani, wykazują się ogromnym wścibstwem i wykrywają wszystkie wiadomości, nawet te najmniej pożądane, kiedy jest się nastolatką i szuka samotności w chwilach kryzysu. Wreszcie – z racji wakacji – trzy siostry przenoszą się na wieś i tam spotykają sąsiada babci, pana Mariana, który jest wyjątkowo nieszczęśliwy. Zamiast zajmować się swoimi problemami, angażują w ratunek dla mężczyzny, który najwyraźniej jest ważny dla ich babci. Marian jeszcze nie wie, jakie niespodzianki go czekają, bo dziewczynki działają z rozmachem i opracowują plany idealne.
Są w tej powieści tematy bardzo charakterystyczne dla Agnieszki Tyszki, która część zagadnień z literatury młodzieżowej przekształca na własne potrzeby przez odejście od stereotypów. Między innymi należy do nich dogadywanie się rodzeństwa, między którym jest spora różnica wieku: tu starsi są zawsze odpowiedzialni i nie zbuntują się, kiedy trzeba pomóc rodzicom w opiece nad najmłodszymi pociechami, prędzej zmienią swoje plany. Młodsi są rezolutni i zabawni, dostrzegają szybciej rozwiązania rozmaitych problemów i pomagają na swój sposób, nawet jeśli sami o tym nie wiedzą. Agnieszka Tyszka pozwala też przedstawicielom młodego pokolenia na ingerowanie w świat dorosłych: tu siostry angażują się w festyn, żeby zaproponować panu Marianowi proste rozwiązanie jego problemów. Gdyby nie podstęp, nikt by ich nie wysłuchał. Tyszka akcentuje też delikatnie kwestie damsko-męskie, przedstawia nieśmiałe pierwsze zauroczenia, piękne w swojej naiwności: tu miłość nie potrzebuje ani wielkich słów, ani świadków, żeby mogła rozkwitać. Jest to dla czytelniczek wskazówka, jedna z uwag przydatnych w okresie dojrzewania. Do tego autorka dodaje trochę humoru - między innymi Mariana w bejsbolówce albo Mariana w kropki, radość istnienia mimo wszystko ma tu być wytchnieniem dla odbiorczyń. Nikt nie przejmie się porażkami, kiedy rzeczywistość przynosi wciąż nowe żarty.
"Świat się roi od Marianów" to powieść dość szybka, mimo że wielowątkowa i pełna różnorodnych emocji. Co prawda kreatywność Agnieszki Tyszki lepiej sprawdza się w publikacjach dla młodszych dzieci, tu schematy bywają niebezpieczne albo trudne do zaakceptowania (bohaterka wysyła do siebie smsy z cytatami literackimi), ale pojawiają się też momenty, które mogą ucieszyć: choćby książka pisana i ilustrowana przez młodszą siostrę Ani. To trochę nawiązanie do Zosi z ulicy Kociej (podobieństw jest tu zresztą więcej). Wprowadza też Tyszka psa Elfa i ciekawe, czy jest to świadome nawiązanie do bestsellerowej serii Marcina Pałasza, czy też przypadek. Dla czytelniczek, które przyzwyczajone są raczej do skrótów i braku opisów przygody Ani i jej sióstr będą dobrą propozycją. Jednak Agnieszka Tyszka w wersji dla dzieci bardziej przekonuje, mimo wszystko.
poniedziałek, 25 czerwca 2018
Justyna Bednarek: Tropem jeźdźca na słoniu
Egmont, Warszawa 2018.
Archeolog
W cyklu Poczytaj ze mną autorzy przedstawiają dzieciom nie tylko ciekawe fabułki dopasowane do wieku i zainteresowań odbiorców, ale także różne gatunki, obszary tematyczno-formalne, z jakich można potem wybierać swoje ulubione. "Tropem jeźdźca na słoniu" Justyny Bednarek ma już intrygujący tytuł. Jeśli do tego dodać dziennik jako wskazówkę genologiczną - motyw rzadko spotykany w literaturze czwartej - widać już, czym autorka próbuje zachęcić odbiorców do czytania. Jeździec na słoniu ma prowadzić do etruskiego grobowca, rzecz bowiem dotyczy prac archeologicznych. Dziennik prowadzi badacz zmuszony do opiekowania się potomstwem i jednocześnie poświęcający się pracy. Pan Witold, jak przystało na naukowca, jest roztargniony, nieobce są mu też dziecięce niemal sprzeczki i niesnaski. Nie przepada za doktorem Śmietaną, rywalem i intrygantem w pracy. Ale to ze Śmietaną ma wybrać się do Tarkwinii. Tam znajduje grobowiec z tajemniczym malowidłem przedstawiającym jeźdźca na słoniu. Już pierwszego dnia bohater wpada w dół wykopany przez Śmietanę, łamie nogę i wraca pod czułą opiekę żony. Na szczęście może liczyć na swoje dzieci. Bo w tej opowieści dzieci, Franek i Myszka, odgrywają ważną rolę. Chłopiec owija sobie ojca wokół palca, wmawia mu, że wszystkie problemy w szkole to efekt działań złośliwego kolegi, a on sam jest całkowicie niewinny. Myszka jest mała i jeszcze niewiele rozumie, ale przyda się w akcji – nie można jej tu zignorować.
Justyna Bednarek dba o to, by z dorosłego bohatera zrobić postać komiczną. Nie dość, że uczony śmieszy wyglądem (gdy w pośpiechu ubiera się rano, wloką się za nim kalesony), to jeszcze bezradnością. To ona wie, jak o niego zadbać, opiekuje się nim jak kolejnym dzieckiem. Także brak autorytetu u pociech składa się na ten portret-karykaturę. "Tropem jeźdźca na słoniu" to historia operująca odwróconymi stereotypami rodziny – i potwierdzanymi, jeśli chodzi o sylwetkę badacza. Operuje autorka zabawnymi schematami, wyostrza problemy i zamienia je w dziecięce konflikty zupełnie naturalnie. Tu dzieci są bardziej sprytne niż dorośli, autorka ucieszy maluchy kreacjami, a humor sytuacyjny zachęci jeszcze do czytania. Ale ta opowieść ma jeszcze jeden aspekt: Badacz zaangażowany w swoją pracę nawet we własnym dzienniku popisuje się wiedzą. Oczywiście chodzi o to, żeby trochę wyedukować najmłodszych, pokazać im ciekawostki związane z pracą archeologów. Momentami rozbudowuje wiadomości o Etruskach – trudne dla początkujących czytelników, a też i niekoniecznie działające na wyobraźnię dzieci: można było trochę uważniej przygotować zestaw informacji do przekazania kilkulatkom. Justyna Bednarek stawia jednak w tym wypadku na fachowość i pewne jest, że lekcja historii stanie się najsłabszym elementem publikacji. Bardziej cenna w opowieści jest forma: dzieci przekonają się, czym jest dziennik i tu Justyna Bednarek błędów nie popełnia. Może zmieniać motywy i nastroje w kolejnych zapiskach, a także pozwala dzieciom uczestniczyć w wydarzeniach. Katarzyna Trzeszczkowska, która zajmuje się ilustracjami, próbuje połączyć motywy "starożytne" ze współczesnymi - bawi się stylistyką i komiksowością w wizerunkach dzieci. Stawia na zgaszone kolory i dyskretny humor, lubi wykorzystywać motywy sugerujące erudycję, pasujące do świata uczonych. Pojawiają się tu desenie ze starych map, rzeźby, księgi, postacie przenoszone z dawnych czasów i funkcjonujące tu jako ozdobniki. "Tropem jeźdźca na słoniu" to publikacja, która tytułem przyciągnie, ale realizacją sugeruje nastawienie na małych bardzo ambitnych odbiorców. Justyna Bednarek w budowaniu akcji myśli o najmłodszych, ale już przy częstowaniu ich skomplikowanymi opisami przeszłości - niekoniecznie.
Archeolog
W cyklu Poczytaj ze mną autorzy przedstawiają dzieciom nie tylko ciekawe fabułki dopasowane do wieku i zainteresowań odbiorców, ale także różne gatunki, obszary tematyczno-formalne, z jakich można potem wybierać swoje ulubione. "Tropem jeźdźca na słoniu" Justyny Bednarek ma już intrygujący tytuł. Jeśli do tego dodać dziennik jako wskazówkę genologiczną - motyw rzadko spotykany w literaturze czwartej - widać już, czym autorka próbuje zachęcić odbiorców do czytania. Jeździec na słoniu ma prowadzić do etruskiego grobowca, rzecz bowiem dotyczy prac archeologicznych. Dziennik prowadzi badacz zmuszony do opiekowania się potomstwem i jednocześnie poświęcający się pracy. Pan Witold, jak przystało na naukowca, jest roztargniony, nieobce są mu też dziecięce niemal sprzeczki i niesnaski. Nie przepada za doktorem Śmietaną, rywalem i intrygantem w pracy. Ale to ze Śmietaną ma wybrać się do Tarkwinii. Tam znajduje grobowiec z tajemniczym malowidłem przedstawiającym jeźdźca na słoniu. Już pierwszego dnia bohater wpada w dół wykopany przez Śmietanę, łamie nogę i wraca pod czułą opiekę żony. Na szczęście może liczyć na swoje dzieci. Bo w tej opowieści dzieci, Franek i Myszka, odgrywają ważną rolę. Chłopiec owija sobie ojca wokół palca, wmawia mu, że wszystkie problemy w szkole to efekt działań złośliwego kolegi, a on sam jest całkowicie niewinny. Myszka jest mała i jeszcze niewiele rozumie, ale przyda się w akcji – nie można jej tu zignorować.
Justyna Bednarek dba o to, by z dorosłego bohatera zrobić postać komiczną. Nie dość, że uczony śmieszy wyglądem (gdy w pośpiechu ubiera się rano, wloką się za nim kalesony), to jeszcze bezradnością. To ona wie, jak o niego zadbać, opiekuje się nim jak kolejnym dzieckiem. Także brak autorytetu u pociech składa się na ten portret-karykaturę. "Tropem jeźdźca na słoniu" to historia operująca odwróconymi stereotypami rodziny – i potwierdzanymi, jeśli chodzi o sylwetkę badacza. Operuje autorka zabawnymi schematami, wyostrza problemy i zamienia je w dziecięce konflikty zupełnie naturalnie. Tu dzieci są bardziej sprytne niż dorośli, autorka ucieszy maluchy kreacjami, a humor sytuacyjny zachęci jeszcze do czytania. Ale ta opowieść ma jeszcze jeden aspekt: Badacz zaangażowany w swoją pracę nawet we własnym dzienniku popisuje się wiedzą. Oczywiście chodzi o to, żeby trochę wyedukować najmłodszych, pokazać im ciekawostki związane z pracą archeologów. Momentami rozbudowuje wiadomości o Etruskach – trudne dla początkujących czytelników, a też i niekoniecznie działające na wyobraźnię dzieci: można było trochę uważniej przygotować zestaw informacji do przekazania kilkulatkom. Justyna Bednarek stawia jednak w tym wypadku na fachowość i pewne jest, że lekcja historii stanie się najsłabszym elementem publikacji. Bardziej cenna w opowieści jest forma: dzieci przekonają się, czym jest dziennik i tu Justyna Bednarek błędów nie popełnia. Może zmieniać motywy i nastroje w kolejnych zapiskach, a także pozwala dzieciom uczestniczyć w wydarzeniach. Katarzyna Trzeszczkowska, która zajmuje się ilustracjami, próbuje połączyć motywy "starożytne" ze współczesnymi - bawi się stylistyką i komiksowością w wizerunkach dzieci. Stawia na zgaszone kolory i dyskretny humor, lubi wykorzystywać motywy sugerujące erudycję, pasujące do świata uczonych. Pojawiają się tu desenie ze starych map, rzeźby, księgi, postacie przenoszone z dawnych czasów i funkcjonujące tu jako ozdobniki. "Tropem jeźdźca na słoniu" to publikacja, która tytułem przyciągnie, ale realizacją sugeruje nastawienie na małych bardzo ambitnych odbiorców. Justyna Bednarek w budowaniu akcji myśli o najmłodszych, ale już przy częstowaniu ich skomplikowanymi opisami przeszłości - niekoniecznie.
niedziela, 24 czerwca 2018
Joanna Nadin: Trafiona zatopiona
Akapit Press, Łódź 2018.
Wyzwanie
Asha była potrzebna. Joanna Nadin powołała do istnienia tę bohaterkę jako rezolutną dziewczynkę, która była zdolna stawić czoła złu i niebezpieczeństwom. Mała sąsiadka zaopiekowała się Joem w chwili, gdy ten najbardziej potrzebował pomocy: został opuszczony przez matkę i wrednego ojczyma, a nękali go nie tylko koledzy z klasy, ale i ci, którym ojczym winien był pieniądze. To Asha przyczyniała się do unormowania rzeczywistości, przywrócenia jej sensownych kształtów i – do siły na kolejne wyzwania. Przy tej bohaterce Joe dorósł, przynajmniej psychicznie, do radzenia sobie ze zmartwieniami, które niejednego dorosłego pozbawiłyby radości życia. Teraz Asha wraca jako nastolatka i przestaje być taka idealna. Joanna Nadin powraca do dawnych bohaterów, by pokazać, jak skomplikowała się ich rzeczywistość.
Bohaterka dalej mieszka z Otisem, przyszywanym dziadkiem, ale cała mądrość mężczyzny wydaje się teraz zbędna: Otis nie ma autorytetu, albo nie czuje, że mógłby wygłaszać mądrości - skoro w domu jest też matka Ashy i to ona powinna przejąć odpowiedzialność za wychowanie nastolatki. Otis, tak samo jak i Joe, usuwa się w cień historii. Matka Ashy choruje na raka. Dziewczyna widzi całą odstręczającą stronę choroby: nie chce zapraszać nikogo do siebie, nie chce nawet nikogo dopuszczać do własnego świata i do domu, z którego sama ucieka. Rozpaczliwie szuka natomiast akceptacji rówieśniczek. Z prywatnej szkoły i bogatej dzielnicy musiała się przeprowadzić do niebezpiecznego obszaru miasta, a w szkole publicznej czeka ją szereg upokorzeń. Wprawdzie Asha trzyma z najpopularniejszymi dziewczynami, ale to ma swoją cenę, i to całkiem sporą. Nastolatki, którym się nudzi, szukają sposobów na to, żeby się rozerwać, najlepiej kosztem innych. Dla urozmaicenia rutyny grają w prawdę lub wyzwanie - grę, w której trzeba albo szczerze odpowiadać na najbardziej niewygodne pytania, albo popisać się brawurą w wypełnianiu ryzykownych zadań. Asha ma zbyt wiele do ukrycia, żeby wybierać prawdę - a nie potrafiłaby ubarwiać rzeczywistości, jak jej koleżanki - decyduje się więc na wyzwania. Realizuje je kolejno, nie wiedząc nawet, jak wiele może stracić.
"Trafiona zatopiona" to powieść mroczna, w której ratunku dla bohaterki początkowo nie widać nigdzie. Nawet fakt, że Asha mogłaby zapisać się do kółka literackiego i znaleźć ujście dla kreatywności w tworzeniu opowieści nie pomaga – dziewczyna zwraca uwagę tylko na to, czego wymagają koleżanki. Te z kolei na pewno nie będą się kierowały jej dobrem. Nie dość, że bohaterka łamie normy społeczne pod dyktando szkolnych celebrytek, to jeszcze odrzuca tych, którzy mogą być jej naprawdę życzliwi. To prosta droga do wpakowania się w poważne kłopoty, o czym czytelniczki będą wiedzieć znacznie szybciej niż sama Asha. Jest ta powieść prostą historią pop, ale bez lekkości naturalnej dla tego gatunku – raczej z ciężarem narracji zbliżonym do powieści psychologicznych. Joanna Nadin przykładem tej postaci próbuje przestrzec nastolatki przed bezrefleksyjnym realizowaniem oczekiwań otoczenia. Wyjaśnia, że rówieśnicy niekoniecznie mogą być wzorem do naśladowania, a cena popularności jest ogromna. W dodatku zdobyta brawurą sława okazuje się bardzo nietrwała - gdy wszystko się zawali, można liczyć tylko na pozostawionych w cieniu przyjaciół. Asha musi przejść ryzykowną drogę, żeby zrozumieć, co tak naprawdę w życiu się liczy.
Wyzwanie
Asha była potrzebna. Joanna Nadin powołała do istnienia tę bohaterkę jako rezolutną dziewczynkę, która była zdolna stawić czoła złu i niebezpieczeństwom. Mała sąsiadka zaopiekowała się Joem w chwili, gdy ten najbardziej potrzebował pomocy: został opuszczony przez matkę i wrednego ojczyma, a nękali go nie tylko koledzy z klasy, ale i ci, którym ojczym winien był pieniądze. To Asha przyczyniała się do unormowania rzeczywistości, przywrócenia jej sensownych kształtów i – do siły na kolejne wyzwania. Przy tej bohaterce Joe dorósł, przynajmniej psychicznie, do radzenia sobie ze zmartwieniami, które niejednego dorosłego pozbawiłyby radości życia. Teraz Asha wraca jako nastolatka i przestaje być taka idealna. Joanna Nadin powraca do dawnych bohaterów, by pokazać, jak skomplikowała się ich rzeczywistość.
Bohaterka dalej mieszka z Otisem, przyszywanym dziadkiem, ale cała mądrość mężczyzny wydaje się teraz zbędna: Otis nie ma autorytetu, albo nie czuje, że mógłby wygłaszać mądrości - skoro w domu jest też matka Ashy i to ona powinna przejąć odpowiedzialność za wychowanie nastolatki. Otis, tak samo jak i Joe, usuwa się w cień historii. Matka Ashy choruje na raka. Dziewczyna widzi całą odstręczającą stronę choroby: nie chce zapraszać nikogo do siebie, nie chce nawet nikogo dopuszczać do własnego świata i do domu, z którego sama ucieka. Rozpaczliwie szuka natomiast akceptacji rówieśniczek. Z prywatnej szkoły i bogatej dzielnicy musiała się przeprowadzić do niebezpiecznego obszaru miasta, a w szkole publicznej czeka ją szereg upokorzeń. Wprawdzie Asha trzyma z najpopularniejszymi dziewczynami, ale to ma swoją cenę, i to całkiem sporą. Nastolatki, którym się nudzi, szukają sposobów na to, żeby się rozerwać, najlepiej kosztem innych. Dla urozmaicenia rutyny grają w prawdę lub wyzwanie - grę, w której trzeba albo szczerze odpowiadać na najbardziej niewygodne pytania, albo popisać się brawurą w wypełnianiu ryzykownych zadań. Asha ma zbyt wiele do ukrycia, żeby wybierać prawdę - a nie potrafiłaby ubarwiać rzeczywistości, jak jej koleżanki - decyduje się więc na wyzwania. Realizuje je kolejno, nie wiedząc nawet, jak wiele może stracić.
"Trafiona zatopiona" to powieść mroczna, w której ratunku dla bohaterki początkowo nie widać nigdzie. Nawet fakt, że Asha mogłaby zapisać się do kółka literackiego i znaleźć ujście dla kreatywności w tworzeniu opowieści nie pomaga – dziewczyna zwraca uwagę tylko na to, czego wymagają koleżanki. Te z kolei na pewno nie będą się kierowały jej dobrem. Nie dość, że bohaterka łamie normy społeczne pod dyktando szkolnych celebrytek, to jeszcze odrzuca tych, którzy mogą być jej naprawdę życzliwi. To prosta droga do wpakowania się w poważne kłopoty, o czym czytelniczki będą wiedzieć znacznie szybciej niż sama Asha. Jest ta powieść prostą historią pop, ale bez lekkości naturalnej dla tego gatunku – raczej z ciężarem narracji zbliżonym do powieści psychologicznych. Joanna Nadin przykładem tej postaci próbuje przestrzec nastolatki przed bezrefleksyjnym realizowaniem oczekiwań otoczenia. Wyjaśnia, że rówieśnicy niekoniecznie mogą być wzorem do naśladowania, a cena popularności jest ogromna. W dodatku zdobyta brawurą sława okazuje się bardzo nietrwała - gdy wszystko się zawali, można liczyć tylko na pozostawionych w cieniu przyjaciół. Asha musi przejść ryzykowną drogę, żeby zrozumieć, co tak naprawdę w życiu się liczy.
Tomasz Samojlik: Zguba zębiełków
Kultura Gniewu Krótkie Gatki, Warszawa 2018.
Edukacja z uśmiechem
Tomasz Samojlik rozwija się w komiksach, które dotyczą przyrody. Jego cykl o zabawnych zębiełkach przybliża zwłaszcza młodym czytelnikom mniej znane gatunki zwierząt i ich zwyczaje, a wszystko w satyrycznej formie. Jest tu bohater, którego nikomu nie można stawiać za wzór, mimo że budzi sympatię. Dobrzyk jest raczej fajtłapowaty. Sam uważa się za pechowca, ale tak naprawdę po prostu nie myśli nad konsekwencjami swojego zachowania. Postępuje często niezgodnie z oczekiwaniami, a to wyzwala komiczne sytuacje i katalizuje akcję. W "Zgubie zębiełków" zbliża się zima, więc zwierzęta zajmują się gromadzeniem zapasów (albo w postaci tłuszczu w ciele, albo po prostu – w norce czy dziupli. Ponieważ Dobrzyk postanawia oznaczyć zgromadzone smakołyki dla całej ekipy w mniej oczywisty sposób (niespecjalnie zależy mu na publicznym wypróżnianiu się, żeby zostawić wiadomość dla ewentualnych amatorów cudzych skarbów), skradzione zapasy trzeba będzie odzyskać. Na bohaterów tymczasem poluje łasica, która nie ma łatwego zadania: jej futro na zimę zmienia kolor na biały i przy bezśnieżnych miesiącach to niezbyt fortunne rozwiązanie. Jest w przyrodzie i element bajkowości. Ryjówki zmniejszają przed zimą swoje rozmiary, a i u łasicy następuje spadek masy ciała. Tym razem jednak nie wszystko idzie zgodnie z planem - głowa łasicy się nie zmniejsza, co okazuje się bardzo uciążliwe. Ale perypetie zwierząt to zaledwie ułamek historii. Wszystko zmienia się w momencie wkroczenia na scenę ludzi. Zwierzęce nieporozumienia i utarczki tracą na znaczeniu przy ludzkiej głupocie, Samojlik litości nie ma. Jest tu sąsiad - uosobienie całego złą, z punktu widzenia nie tylko ekologów. Sąsiad to wyjątkowy spryciarz: pozbywa się starego i niechcianego psa, przywiązując go w lesie do drzewa (na szczęście wokół nie brakuje mądrych stworzeń, które pospieszą z pomocą). Zamiast płacić za opał, pali śmieciami - plastikowymi butelkami i różnymi odpadami. Portretuje go Samojlik dość ostro, chociaż nie krytykuje w komiksie – wprost przeciwnie, nawet go wychwala bezzębnymi ustami zachwyconej staruszki. Sąsiad to głupek i prymityw, ale tego typu oceny będą powstawać dopiero w procesie odbioru. Karykatura bardzo się tu przydaje, chociaż odbiorcy w tej postaci będą mogli dostrzec kogoś z bliskiego otoczenia. Nic nie usprawiedliwia zachowań sąsiada, co świetnie czytelnicy zrozumieją. W tym kontekście postać dobrego staruszka pojawia się już tylko dla porządku, nie przełamie krytycznego obrazu ludzi w ogóle.
Tomasz Samojlik zamierza trochę edukować odbiorców, chociaż podstawowym jego zadaniem – przez formę i treść - wydaje się rozśmieszanie. Stawia na komiks młodzieżowy w duchu: nie sili się na skomplikowane ilustracje, prostota kojarzy się tu raczej z rysunkami ze szkolnych zeszytów niż z artystycznym wyrażaniem siebie. Samojlik nie zarzuca odbiorców szczegółami tła, często w ogóle decyduje się na kadry z pojedynczą postacią i kolorem zamiast detali kontekstu. Postacie są zadziorne i dalekie od cukierkowatości. Dla Tomasza Samojlika w komiksach charakterystyczne jest też rozbijanie wypowiedzi na jak najmniejsze fragmenty. Bywa, że kolejne kadry układające się w strip przedstawiają tę samą postać w jednej pozie wygłaszającą pojedyncze słowa ze zdania. To sposób autora na wypełnienie miejsca. Bawi się Samojlik w ramach opowieści nawiązywaniem do ludzkiego świata przez pryzmat satyry, do fabuły dokłada małe dowcipy poza akcją - albo dialogi pobocznych bohaterów. Do komiksu dodaje też szereg przypisów: wie doskonale, że przedstawione w komiksie fakty budzą ciekawość i na długo zapadną w pamięć odbiorcom.
Edukacja z uśmiechem
Tomasz Samojlik rozwija się w komiksach, które dotyczą przyrody. Jego cykl o zabawnych zębiełkach przybliża zwłaszcza młodym czytelnikom mniej znane gatunki zwierząt i ich zwyczaje, a wszystko w satyrycznej formie. Jest tu bohater, którego nikomu nie można stawiać za wzór, mimo że budzi sympatię. Dobrzyk jest raczej fajtłapowaty. Sam uważa się za pechowca, ale tak naprawdę po prostu nie myśli nad konsekwencjami swojego zachowania. Postępuje często niezgodnie z oczekiwaniami, a to wyzwala komiczne sytuacje i katalizuje akcję. W "Zgubie zębiełków" zbliża się zima, więc zwierzęta zajmują się gromadzeniem zapasów (albo w postaci tłuszczu w ciele, albo po prostu – w norce czy dziupli. Ponieważ Dobrzyk postanawia oznaczyć zgromadzone smakołyki dla całej ekipy w mniej oczywisty sposób (niespecjalnie zależy mu na publicznym wypróżnianiu się, żeby zostawić wiadomość dla ewentualnych amatorów cudzych skarbów), skradzione zapasy trzeba będzie odzyskać. Na bohaterów tymczasem poluje łasica, która nie ma łatwego zadania: jej futro na zimę zmienia kolor na biały i przy bezśnieżnych miesiącach to niezbyt fortunne rozwiązanie. Jest w przyrodzie i element bajkowości. Ryjówki zmniejszają przed zimą swoje rozmiary, a i u łasicy następuje spadek masy ciała. Tym razem jednak nie wszystko idzie zgodnie z planem - głowa łasicy się nie zmniejsza, co okazuje się bardzo uciążliwe. Ale perypetie zwierząt to zaledwie ułamek historii. Wszystko zmienia się w momencie wkroczenia na scenę ludzi. Zwierzęce nieporozumienia i utarczki tracą na znaczeniu przy ludzkiej głupocie, Samojlik litości nie ma. Jest tu sąsiad - uosobienie całego złą, z punktu widzenia nie tylko ekologów. Sąsiad to wyjątkowy spryciarz: pozbywa się starego i niechcianego psa, przywiązując go w lesie do drzewa (na szczęście wokół nie brakuje mądrych stworzeń, które pospieszą z pomocą). Zamiast płacić za opał, pali śmieciami - plastikowymi butelkami i różnymi odpadami. Portretuje go Samojlik dość ostro, chociaż nie krytykuje w komiksie – wprost przeciwnie, nawet go wychwala bezzębnymi ustami zachwyconej staruszki. Sąsiad to głupek i prymityw, ale tego typu oceny będą powstawać dopiero w procesie odbioru. Karykatura bardzo się tu przydaje, chociaż odbiorcy w tej postaci będą mogli dostrzec kogoś z bliskiego otoczenia. Nic nie usprawiedliwia zachowań sąsiada, co świetnie czytelnicy zrozumieją. W tym kontekście postać dobrego staruszka pojawia się już tylko dla porządku, nie przełamie krytycznego obrazu ludzi w ogóle.
Tomasz Samojlik zamierza trochę edukować odbiorców, chociaż podstawowym jego zadaniem – przez formę i treść - wydaje się rozśmieszanie. Stawia na komiks młodzieżowy w duchu: nie sili się na skomplikowane ilustracje, prostota kojarzy się tu raczej z rysunkami ze szkolnych zeszytów niż z artystycznym wyrażaniem siebie. Samojlik nie zarzuca odbiorców szczegółami tła, często w ogóle decyduje się na kadry z pojedynczą postacią i kolorem zamiast detali kontekstu. Postacie są zadziorne i dalekie od cukierkowatości. Dla Tomasza Samojlika w komiksach charakterystyczne jest też rozbijanie wypowiedzi na jak najmniejsze fragmenty. Bywa, że kolejne kadry układające się w strip przedstawiają tę samą postać w jednej pozie wygłaszającą pojedyncze słowa ze zdania. To sposób autora na wypełnienie miejsca. Bawi się Samojlik w ramach opowieści nawiązywaniem do ludzkiego świata przez pryzmat satyry, do fabuły dokłada małe dowcipy poza akcją - albo dialogi pobocznych bohaterów. Do komiksu dodaje też szereg przypisów: wie doskonale, że przedstawione w komiksie fakty budzą ciekawość i na długo zapadną w pamięć odbiorcom.
sobota, 23 czerwca 2018
Dobranocki na pogodę i niepogodę
Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.
Co czytać przed snem
Jeszcze przed kilkoma dekadami tradycja czytania maluchom na dobranoc była silna i pielęgnowana w wielu domach. Dzisiaj pojawia się coraz rzadziej, więc nic dziwnego, że wydawcy i autorzy próbują powrócić do miłego zwyczaju i przekonać do wspólnej lektury zwłaszcza najmłodszych. Pomóc w tym może między innymi obiecująca apetyczna książka, której tytuł nie pozostawia wątpliwości co do przeznaczenia. "Dobranocki na pogodę i niepogodę" to zestaw opowiadań, które w części mają pomóc w przygotowaniu się do snu lub w ogóle ten sen wywołać, a w części pokazać najmłodszym, jak walczyć z lękami i jak oswajać kłopoty. Są "Dobranocki na pogodę i niepogodę" w większości opowiadaniami klasycznymi (chociaż na przykład Joanna Fabicka bardzo w swoim stylu odwołuje się do rubasznego humoru i portretów, które dzieci rozbawią, a które dawniej nie miałyby wstępu do literatury czwartej). Wszystkie łączy nastawienie na małych bohaterów. Opowiadania dobranockowe czasami są pretekstem, żeby pokazać miłość rodziców, czasami służą podkreślaniu niezwykłości każdego z osobna, bywa, że staną się inspiracją do trudniejszych rozmów i wyjaśniania najmłodszym skomplikowanych spraw z życia wziętych. Autorzy chętnie posiłkują się tu wyobraźnią - przypominają o krasnoludkach i pozwalają postaciom lecieć na Księżyc bez wiedzy dorosłych. Jeśli mali bohaterowie pozostają w świecie fantazji, wszystko i tak wydaje się u nich naturalne i zrozumiałe: odbiorcy nie będą się dziwić podejmowanym przez postacie decyzjom, raczej docenią ich barwność i pomysłowość samych bohaterów. To sposób na przyciągnięcie uwagi maluchów: w "Dobranockach" liczy się bowiem, poza wrażeniami zmysłowymi i usypiającym tonem, akcja. Nie jest tak, że te czytanki rozbudzą dzieci, ale też ich nie zanudzą. Jeśli któryś z autorów decyduje się na akcentowanie uczuć, wybiera mniej dynamiczną opowieść. Jeśli ktoś koncentruje się na akcji - nie podsyca grozy czy niepewności. Usypiające będzie liczenie części ciała przez kotka - ale jednocześnie to pomysł komiczny, który przypomni dzieciom o znaczeniu rodziców w codziennym procesie kładzenia się do łóżka, jednak też i mimo oczywistości w konstrukcji - wzbudzi ciekawość. Jeżeli z kolei bohaterka boi się ciemności, w opowiadaniu ukaże się sam kłopot w postaci dziwnego stworka - którego da się przy odrobinie zaangażowania obłaskawić. Codzienne zmartwienia redukowane są tutaj do pojedynczych tematów, które przegrywają z urokami rzeczywistości (lub snów: koza, która urodziła się kaleka, we śnie może zrealizować różne marzenia i zakosztować wolności, po takiej przygodzie nikt już nie będzie jej żałował).
Historie są raczej dość krótkie i bogate w naturalnie płynące z opowieści przesłania. Dzieci nie będą się długo zastanawiać nad lekcjami wyciąganymi z przygód postaci, chociaż czasami świat bajkowy potraktują jako inspirację do wieczornych rozważań. To opowieści przygotowane przez uznanych twórców, starannie dopracowane w szczegółach. Mogą cieszyć za sprawą różnorodności, ale też otwieranego przed maluchami królestwa wyobraźni. Nie ma tu czasu na nudę ani na prawienie morałów, wszystko musi płynąć z akcji. Magdalena Kozieł-Nowak ilustracjami nadaje spójność tomowi. Dzieci zabierane co wieczór w podróż do innej krainy mogą nauczyć się korzystać z książek jako źródła rozrywki, przyzwyczają się do czytania i będą rozwijać wyobraźnię. Warto zatem przynajmniej tym, które nie znają cowieczornej lektury, podsunąć taki tom jako alternatywę dla elektronicznych rozrywek.
Agnieszka Suchowierska: Milenka
Media Rodzina, Poznań 2018.
Droga dla dziewczynek
Zirytowała się Agnieszka Suchowierska na robienie z dziewczynek małych miss i księżniczek. Jej tomik "Milenka" to publikacja z posmakiem feministycznym, ale przede wszystkim - opowieść pokazująca najmłodszym odbiorczyniom, że ich przeznaczenie może być o wiele ciekawsze niż piękny wygląd i strojenie się. Dla tych wszystkich rodziców, którzy mają dość dyktatury Barbie, dla tych, którzy chcą wychowywać samodzielnie myślące dzieci, dla tych, którzy niepokoją się monotonią zabaw pociech – jest ta książka. Rozwija się całkiem ciekawie, chociaż na początku wydaje się, że autorka poprzestanie na nudnych stereotypach. Na szczęście jednak przygoda Milenki rozbudowuje się z czasem i stanowi nie tylko przestrogę, ale i inspirację dla dzieci.
Wszystko zaczyna się z chwilą, gdy dziewięcioletnia Milenka wypowiada życzenie do czarodziejskiego mikrofonu. Dziewczynka marzy o tym, żeby być celebrytką, sławną piosenkarką, pięknością, której inni będą zazdrościć urody i ciuchów. Ideałem piękna jest dla niej Rita, wyjątkowo szczupła lalka (która tylko piersi ma spore). Sama Milenka przypomina raczej kluskę i trochę martwi się swoim wyglądem. Milenka ma bujną wyobraźnię, ale z koleżankami bawi się na ogół w salon piękności, co niespecjalnie rozwija talenty. Pewnego dnia Milenka orientuje się, że stała się Ritą - dziewięciolatką w skórze kobiety stylizowanej na lalkę. Jest tak piękna, jak chciała, jednak nie może chodzić ani nawet utrzymać prosto głowy: przekonuje się, że zafałszowane proporcje lalki uniemożliwiają codzienne funkcjonowanie. Najpierw Milenka musi przekonać innych, że to dalej ona – nikt przecież nie wierzy dziwnie wyglądającej osobie. Później przekonuje się, jakie wady ma bycie lalką. Bohaterka nie może wyjść z domu, z koleżankami musi bawić się w salon piękności, ale tym razem nie wyjdzie poza rolę klientki, która tylko siedzi i pozwala się czesać. Dopiero gdy z odsieczą przyjdzie babcia ze swoją starą niedoskonałą lalką i opowieściami o wyczynach różnych kobiet na przestrzeni dziejów, Milenka dowie się, że na salonie piękności świat się nie kończy i może stać się, kim tylko zechce – nie warto poświęcać wszystkich marzeń na urodę i kosmetyki.
Wpadają do tej historii na moment różne ważne kobiety, jest Walentyna Tiereszkowa i Wisława Szymborska, Maria Skłodowska-Curie i Maria Konopnicka. Nagle okazuje się, że kobiety mogą dokonać wiele, jeśli tylko podążą za śmiałymi marzeniami. Milenka dowiaduje się w ten sposób, że o wiele ciekawsze są przygody z nauką i wykraczanie poza możliwości zwykłego człowieka niż ciągłe zabawy w czesanie. Bycie Ritą szybko się nudzi - także czytelnikom tej opowieści. Na szczęście Agnieszka Suchowierska ma sporo do opowiedzenia najmłodszym. Nie skupia się na prawieniu morałów, a na budowaniu żywej akcji - więc Milenka może wciągnąć w relację wszystkie dzieci. Stereotypy zostały tu wyostrzone do granic możliwości, ale nie chodzi o to, żeby ośmieszyć lubujące się w świecie urody i kosmetyków panie – a raczej żeby uzmysłowić odbiorczyniom, że istnieje całkiem duża liczba innych, znacznie ciekawszych możliwości spędzania czasu. Autorka całkiem udanie posługuje się i humorem, i wyobraźnią. Mogą wprawdzie męczyć trochę wszystkie "psycholożki", "wynalazczynie" i "fotograficzki", ale idea tomu pozostaje ważna dla dzieci. To jedna z książek, które przypominają kilkulatkom, że nie muszą realizować znanych bądź popularyzowanych schematów, powinny za to pozostać sobą i nie bać się oryginalności. Całość dowcipnie zilustrowała Anita Głowińska
Droga dla dziewczynek
Zirytowała się Agnieszka Suchowierska na robienie z dziewczynek małych miss i księżniczek. Jej tomik "Milenka" to publikacja z posmakiem feministycznym, ale przede wszystkim - opowieść pokazująca najmłodszym odbiorczyniom, że ich przeznaczenie może być o wiele ciekawsze niż piękny wygląd i strojenie się. Dla tych wszystkich rodziców, którzy mają dość dyktatury Barbie, dla tych, którzy chcą wychowywać samodzielnie myślące dzieci, dla tych, którzy niepokoją się monotonią zabaw pociech – jest ta książka. Rozwija się całkiem ciekawie, chociaż na początku wydaje się, że autorka poprzestanie na nudnych stereotypach. Na szczęście jednak przygoda Milenki rozbudowuje się z czasem i stanowi nie tylko przestrogę, ale i inspirację dla dzieci.
Wszystko zaczyna się z chwilą, gdy dziewięcioletnia Milenka wypowiada życzenie do czarodziejskiego mikrofonu. Dziewczynka marzy o tym, żeby być celebrytką, sławną piosenkarką, pięknością, której inni będą zazdrościć urody i ciuchów. Ideałem piękna jest dla niej Rita, wyjątkowo szczupła lalka (która tylko piersi ma spore). Sama Milenka przypomina raczej kluskę i trochę martwi się swoim wyglądem. Milenka ma bujną wyobraźnię, ale z koleżankami bawi się na ogół w salon piękności, co niespecjalnie rozwija talenty. Pewnego dnia Milenka orientuje się, że stała się Ritą - dziewięciolatką w skórze kobiety stylizowanej na lalkę. Jest tak piękna, jak chciała, jednak nie może chodzić ani nawet utrzymać prosto głowy: przekonuje się, że zafałszowane proporcje lalki uniemożliwiają codzienne funkcjonowanie. Najpierw Milenka musi przekonać innych, że to dalej ona – nikt przecież nie wierzy dziwnie wyglądającej osobie. Później przekonuje się, jakie wady ma bycie lalką. Bohaterka nie może wyjść z domu, z koleżankami musi bawić się w salon piękności, ale tym razem nie wyjdzie poza rolę klientki, która tylko siedzi i pozwala się czesać. Dopiero gdy z odsieczą przyjdzie babcia ze swoją starą niedoskonałą lalką i opowieściami o wyczynach różnych kobiet na przestrzeni dziejów, Milenka dowie się, że na salonie piękności świat się nie kończy i może stać się, kim tylko zechce – nie warto poświęcać wszystkich marzeń na urodę i kosmetyki.
Wpadają do tej historii na moment różne ważne kobiety, jest Walentyna Tiereszkowa i Wisława Szymborska, Maria Skłodowska-Curie i Maria Konopnicka. Nagle okazuje się, że kobiety mogą dokonać wiele, jeśli tylko podążą za śmiałymi marzeniami. Milenka dowiaduje się w ten sposób, że o wiele ciekawsze są przygody z nauką i wykraczanie poza możliwości zwykłego człowieka niż ciągłe zabawy w czesanie. Bycie Ritą szybko się nudzi - także czytelnikom tej opowieści. Na szczęście Agnieszka Suchowierska ma sporo do opowiedzenia najmłodszym. Nie skupia się na prawieniu morałów, a na budowaniu żywej akcji - więc Milenka może wciągnąć w relację wszystkie dzieci. Stereotypy zostały tu wyostrzone do granic możliwości, ale nie chodzi o to, żeby ośmieszyć lubujące się w świecie urody i kosmetyków panie – a raczej żeby uzmysłowić odbiorczyniom, że istnieje całkiem duża liczba innych, znacznie ciekawszych możliwości spędzania czasu. Autorka całkiem udanie posługuje się i humorem, i wyobraźnią. Mogą wprawdzie męczyć trochę wszystkie "psycholożki", "wynalazczynie" i "fotograficzki", ale idea tomu pozostaje ważna dla dzieci. To jedna z książek, które przypominają kilkulatkom, że nie muszą realizować znanych bądź popularyzowanych schematów, powinny za to pozostać sobą i nie bać się oryginalności. Całość dowcipnie zilustrowała Anita Głowińska
piątek, 22 czerwca 2018
Anna Łajkowska: Dobra Przystań
Prószyński i S-ka, Warszawa 2018.
Cena naiwności
Ponieważ "Dobra Przystań" zaczyna się bardzo standardowo, mniej więcej wiadomo, w jakim kierunku Anna Łajkowska pójdzie. I rzeczywiście. Marianna buduje wymarzony dom dla całej rodziny. Wydaje jej się, że wszystko jest idealnie – do momentu, w którym mąż, Hubert, oznajmia, że nie czuje się dobrze w tym związku, dłużej już nie wytrzyma i chce odejść. Twierdzi, że nie ma kochanki i to nie inna kobieta jest powodem trudnej decyzji. Marianna właściwie musi zgodzić się na rozstanie i zmiany w życiu. Nie chce opuszczać Dobrej Przystani – zamierza zapewniać schronienie swoim bliskim. Okazja nadarza się szybko, bo oto jej ojciec staje się chory i słaby, potrzebuje opieki niemal z dnia na dzień. Z kolei ciocia Ula ledwo sobie radzi, gospodarując samotnie po śmierci męża. Oboje w Dobrej Przystani mogą znaleźć spokój i wyrozumiałość, a do tego przydać się też w wychowywaniu dzieci Marianny. Sama kobieta nagle zwraca uwagę na przystojnego (chociaż żonatego) Olgierda. Zastanawia się, czy powinna zaczynać wszystko od nowa i powalczyć o własne szczęście.
Jest zatem "Dobra Przystań" powieścią opartą na konwencjonalnych pomysłach, odrobinę czasem modyfikowanych: bo co z tego, że mąż po rozstaniu czasami przewija się przez życie bohaterki, albo że kochanek wydaje się nie być na tyle silny, żeby odejść od żony - wszystko nawiązuje do już przerobionych w twórczości schematów. Autorce najbardziej zależy na historii miłosnej i na relacjach w tym kierunku najbardziej się skupia. Przez to staje się mniej przekonująca w detalach z dalszego planu, tu posługuje się pojedynczymi sygnałami zmian, ale bez refleksji nad charakterami postaci czy prawdopodobieństwem reakcji. Trochę szkoda, że przy spowolnieniu fabuły nie zdecydowała się autorka na pogłębianie psychologicznych portretów - tym może zmniejszyłaby trochę naiwność historii. Bo czytelniczki wcale nie otrzymają powieści zaskakującej czy dającej do myślenia, a powtarzalną, jedną z wielu, taką, która nie zapada w pamięć ze względu na brak twórczej odwagi autorki. Anna Łajkowska pisze to, co chciałyby przeczytać odbiorczynie rekrutujące się z masowej publiczności - a to nie wychodzi na dobre akcji.
O ile jeszcze można zrozumieć refleksje nad postawami i decyzjami bohaterów, rozbudowywane w całe akapity uzasadnienia dla podjętych decyzji lub zachowań, o tyle już zwroty bezpośrednio do czytelniczek – fragmenty, które brzmią jak wyjęte z kolorowych czasopism z działu z poradami - są kompletnie niepotrzebne. Nie tylko wybijają z lektury, oddalają od świata powieściowego i tak już kruchego, ale jeszcze ustawiają Łajkowską na pozycji mentorki, doradczyni, która sama i bez potrzeby wtrąca się w wydarzenia, żeby je skomentować. Może gdyby w tych – zaznaczanych kursywą - partiach tekstu autorka nie wygłaszała truizmów, wszystko wyglądałoby inaczej. Nie dostarcza jednak odbiorczyniom wiadomości światłych i wartościowych, raczej do znudzenia przerabia to, co wszyscy i tak doskonale wiedzą. Drugim miejscem, w którym autorka stara się zamanifestować swoją obecność, być może niezgodnie z intencjami, jest dodawanie komentarzy do wypowiedzi w dialogach. Bardzo często tu Łajkowska nie trafia ze swoimi uwagami w to, co wcześniej zarysowała w rozmowie, co rodzi dysonans. Warto by w przyszłości popracować nad redundantnymi uwagami.
Jest więc "Dobra Przystań" czytadłem tworzonym pod publikę, zgodnie z wymogami rynku, który w literaturze kobiecej akceptuje tylko kilka schematów sprawdzonych w bestsellerach: zabrakło pomysłu na akcję, która przykuwałaby uwagę, a przynajmniej różniła się od innych historii.
Cena naiwności
Ponieważ "Dobra Przystań" zaczyna się bardzo standardowo, mniej więcej wiadomo, w jakim kierunku Anna Łajkowska pójdzie. I rzeczywiście. Marianna buduje wymarzony dom dla całej rodziny. Wydaje jej się, że wszystko jest idealnie – do momentu, w którym mąż, Hubert, oznajmia, że nie czuje się dobrze w tym związku, dłużej już nie wytrzyma i chce odejść. Twierdzi, że nie ma kochanki i to nie inna kobieta jest powodem trudnej decyzji. Marianna właściwie musi zgodzić się na rozstanie i zmiany w życiu. Nie chce opuszczać Dobrej Przystani – zamierza zapewniać schronienie swoim bliskim. Okazja nadarza się szybko, bo oto jej ojciec staje się chory i słaby, potrzebuje opieki niemal z dnia na dzień. Z kolei ciocia Ula ledwo sobie radzi, gospodarując samotnie po śmierci męża. Oboje w Dobrej Przystani mogą znaleźć spokój i wyrozumiałość, a do tego przydać się też w wychowywaniu dzieci Marianny. Sama kobieta nagle zwraca uwagę na przystojnego (chociaż żonatego) Olgierda. Zastanawia się, czy powinna zaczynać wszystko od nowa i powalczyć o własne szczęście.
Jest zatem "Dobra Przystań" powieścią opartą na konwencjonalnych pomysłach, odrobinę czasem modyfikowanych: bo co z tego, że mąż po rozstaniu czasami przewija się przez życie bohaterki, albo że kochanek wydaje się nie być na tyle silny, żeby odejść od żony - wszystko nawiązuje do już przerobionych w twórczości schematów. Autorce najbardziej zależy na historii miłosnej i na relacjach w tym kierunku najbardziej się skupia. Przez to staje się mniej przekonująca w detalach z dalszego planu, tu posługuje się pojedynczymi sygnałami zmian, ale bez refleksji nad charakterami postaci czy prawdopodobieństwem reakcji. Trochę szkoda, że przy spowolnieniu fabuły nie zdecydowała się autorka na pogłębianie psychologicznych portretów - tym może zmniejszyłaby trochę naiwność historii. Bo czytelniczki wcale nie otrzymają powieści zaskakującej czy dającej do myślenia, a powtarzalną, jedną z wielu, taką, która nie zapada w pamięć ze względu na brak twórczej odwagi autorki. Anna Łajkowska pisze to, co chciałyby przeczytać odbiorczynie rekrutujące się z masowej publiczności - a to nie wychodzi na dobre akcji.
O ile jeszcze można zrozumieć refleksje nad postawami i decyzjami bohaterów, rozbudowywane w całe akapity uzasadnienia dla podjętych decyzji lub zachowań, o tyle już zwroty bezpośrednio do czytelniczek – fragmenty, które brzmią jak wyjęte z kolorowych czasopism z działu z poradami - są kompletnie niepotrzebne. Nie tylko wybijają z lektury, oddalają od świata powieściowego i tak już kruchego, ale jeszcze ustawiają Łajkowską na pozycji mentorki, doradczyni, która sama i bez potrzeby wtrąca się w wydarzenia, żeby je skomentować. Może gdyby w tych – zaznaczanych kursywą - partiach tekstu autorka nie wygłaszała truizmów, wszystko wyglądałoby inaczej. Nie dostarcza jednak odbiorczyniom wiadomości światłych i wartościowych, raczej do znudzenia przerabia to, co wszyscy i tak doskonale wiedzą. Drugim miejscem, w którym autorka stara się zamanifestować swoją obecność, być może niezgodnie z intencjami, jest dodawanie komentarzy do wypowiedzi w dialogach. Bardzo często tu Łajkowska nie trafia ze swoimi uwagami w to, co wcześniej zarysowała w rozmowie, co rodzi dysonans. Warto by w przyszłości popracować nad redundantnymi uwagami.
Jest więc "Dobra Przystań" czytadłem tworzonym pod publikę, zgodnie z wymogami rynku, który w literaturze kobiecej akceptuje tylko kilka schematów sprawdzonych w bestsellerach: zabrakło pomysłu na akcję, która przykuwałaby uwagę, a przynajmniej różniła się od innych historii.
czwartek, 21 czerwca 2018
Hiro Kamigaki & IC4DESIGN, tekst: Chihiro Maruyama: Detektyw Pierre w labiryncie. Na ratunek Labiryntopolis
Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.
Poszukiwań ciąg dalszy
Na ponowne spotkanie z przygodą zaprasza detektyw Pierre, który tym razem wybiera się do Pałacu Chaosu, najwyższego wieżowca Labiryntopolis. Tajemniczy Pan X zapowiada, że ukradnie bezcenną Kostkę Labiryka ze szczytu wieżowca. Takiej groźby nie można zlekceważyć. Odbiorcy razem z detektywem będą zatem podążać śladami złoczyńcy. Najpierw – w pobliżu budynku, później na kolejnych piętrach imponującej budowli. Pościg trwa, a do zdobycia jest po drodze wiele nagród. Na odbiorców czeka też wiele wyzwań, bo każde piętro to osobne zadania poza śledzeniem Pana X. Co pewien czas pojawia się bohater, który potrzebuje pomocy lub wskazówki, daje osobne zlecenia albo wyznacza wyzwania. Odbiorcy mają też zbierać ukryte obiekty, wskazywać zagubione postacie, wyszukiwać konkretne przedmioty (niekiedy – na czas). Nie będą mieli czasu na spokojne kontemplowanie rozkładówek - od początku zaangażują się w szybką grę, która nie pozwala na opieszałość.
Jest tom "Detektyw Pierre w labiryncie. Na ratunek Labiryntopolis" skonstruowany jak gra zręcznościowa. Liczy się tu spostrzegawczość, refleks i dokładność, a odbiorcy muszą poza umiejętnością przechodzenia labiryntów wykazać się jeszcze również pomysłowością. Wyróżnia się na rynku ta publikacja ogromem szczegółów: każda rozkładówka (dużego formatu) jest tu zapełniona bardzo drobnymi ścieżkami i przedmiotami kilkumilimetrowymi, co razem daje wrażenie misternych wzorków. Oczywiście maksymalnie utrudnia też prowadzenie obserwacji, nie tylko małym, ale i dorosłym odbiorcom. Tu dla nikogo nie ma taryfy ulgowej, a nawet jeśli labirynt oznakowany jest strzałkami, bez czujnego przechodzenia samodzielnie kolejnych ścieżek nie da się nic zdziałać. Odbiorcy mogą zatem potraktować książkę jak podstawę do konkursów, rywalizacji czy wspólnej zabawy – szybko się nie znudzi, bo też i nie da się obejrzeć od razu wszystkiego nawet przy uważnym przyglądaniu się stronom. Tymczasem zadania do wykonania skutecznie odciągają od możliwości analizowania zawartości rozkładówek. W końcu tu rozrywka zamienia się w pracę, Detektyw Pierre to bohater ekstremalnych wyszukiwanek i chyba nie da się publikować bardziej skomplikowanych pozycji z gatunku. To tomik, który raczej małym dzieciom się nie spodoba, za to starszym rzuci wielkie wyzwanie. Rozkładówki przedstawiają ogromne przestrzenie, pomieszczenia lub ulice, nie ma ograniczeń kolorystycznych ani zabaw w pastelowe obrazki, więc ilustracje sprawiają na pierwszy rzut oka wrażenie pstrokatych i przesadzonych (ale też bardzo precyzyjnych i misternych). Wszystko po to, by jak najbardziej zwiększyć stopień trudności odbiorcom-użytkownikom. W tak przygotowanej całości nie ma jednej skutecznej metody działania, każdy będzie korzystać z książki inaczej. Kolejne rozkładówki to zestaw labiryntów oraz przedmiotów i postaci do znalezienia, a każdy sukces prowadzi do następnego piętra Labiryntopolis. Jest to sposób na zatrzymanie odbiorców przy tomiku, a także - połączenie publikacji z grami zręcznościowymi w samej formie. Jeśli ktoś lubi wyszukiwanki i rywalizację w tej dziedzinie, powinien spróbować swoich sił w tomiku ekstremalnym, a do takich bez wątpienia należą kolejne książki z tej serii. "Na ratunek Labiryntopolis" to próba przejścia na wyzwania obrazkowe: tekst zostaje tu zepchnięty na margines, ale i tak jest ważny za sprawą stylizacji na polecenia i wskazówki od mieszkańców i pracowników budynku. To próba podbicia dorosłego rynku pomysłem z literatury czwartej i łamigłówek - warto przyjrzeć się jej choćby ze względu na samą ilustracyjną realizację.
Poszukiwań ciąg dalszy
Na ponowne spotkanie z przygodą zaprasza detektyw Pierre, który tym razem wybiera się do Pałacu Chaosu, najwyższego wieżowca Labiryntopolis. Tajemniczy Pan X zapowiada, że ukradnie bezcenną Kostkę Labiryka ze szczytu wieżowca. Takiej groźby nie można zlekceważyć. Odbiorcy razem z detektywem będą zatem podążać śladami złoczyńcy. Najpierw – w pobliżu budynku, później na kolejnych piętrach imponującej budowli. Pościg trwa, a do zdobycia jest po drodze wiele nagród. Na odbiorców czeka też wiele wyzwań, bo każde piętro to osobne zadania poza śledzeniem Pana X. Co pewien czas pojawia się bohater, który potrzebuje pomocy lub wskazówki, daje osobne zlecenia albo wyznacza wyzwania. Odbiorcy mają też zbierać ukryte obiekty, wskazywać zagubione postacie, wyszukiwać konkretne przedmioty (niekiedy – na czas). Nie będą mieli czasu na spokojne kontemplowanie rozkładówek - od początku zaangażują się w szybką grę, która nie pozwala na opieszałość.
Jest tom "Detektyw Pierre w labiryncie. Na ratunek Labiryntopolis" skonstruowany jak gra zręcznościowa. Liczy się tu spostrzegawczość, refleks i dokładność, a odbiorcy muszą poza umiejętnością przechodzenia labiryntów wykazać się jeszcze również pomysłowością. Wyróżnia się na rynku ta publikacja ogromem szczegółów: każda rozkładówka (dużego formatu) jest tu zapełniona bardzo drobnymi ścieżkami i przedmiotami kilkumilimetrowymi, co razem daje wrażenie misternych wzorków. Oczywiście maksymalnie utrudnia też prowadzenie obserwacji, nie tylko małym, ale i dorosłym odbiorcom. Tu dla nikogo nie ma taryfy ulgowej, a nawet jeśli labirynt oznakowany jest strzałkami, bez czujnego przechodzenia samodzielnie kolejnych ścieżek nie da się nic zdziałać. Odbiorcy mogą zatem potraktować książkę jak podstawę do konkursów, rywalizacji czy wspólnej zabawy – szybko się nie znudzi, bo też i nie da się obejrzeć od razu wszystkiego nawet przy uważnym przyglądaniu się stronom. Tymczasem zadania do wykonania skutecznie odciągają od możliwości analizowania zawartości rozkładówek. W końcu tu rozrywka zamienia się w pracę, Detektyw Pierre to bohater ekstremalnych wyszukiwanek i chyba nie da się publikować bardziej skomplikowanych pozycji z gatunku. To tomik, który raczej małym dzieciom się nie spodoba, za to starszym rzuci wielkie wyzwanie. Rozkładówki przedstawiają ogromne przestrzenie, pomieszczenia lub ulice, nie ma ograniczeń kolorystycznych ani zabaw w pastelowe obrazki, więc ilustracje sprawiają na pierwszy rzut oka wrażenie pstrokatych i przesadzonych (ale też bardzo precyzyjnych i misternych). Wszystko po to, by jak najbardziej zwiększyć stopień trudności odbiorcom-użytkownikom. W tak przygotowanej całości nie ma jednej skutecznej metody działania, każdy będzie korzystać z książki inaczej. Kolejne rozkładówki to zestaw labiryntów oraz przedmiotów i postaci do znalezienia, a każdy sukces prowadzi do następnego piętra Labiryntopolis. Jest to sposób na zatrzymanie odbiorców przy tomiku, a także - połączenie publikacji z grami zręcznościowymi w samej formie. Jeśli ktoś lubi wyszukiwanki i rywalizację w tej dziedzinie, powinien spróbować swoich sił w tomiku ekstremalnym, a do takich bez wątpienia należą kolejne książki z tej serii. "Na ratunek Labiryntopolis" to próba przejścia na wyzwania obrazkowe: tekst zostaje tu zepchnięty na margines, ale i tak jest ważny za sprawą stylizacji na polecenia i wskazówki od mieszkańców i pracowników budynku. To próba podbicia dorosłego rynku pomysłem z literatury czwartej i łamigłówek - warto przyjrzeć się jej choćby ze względu na samą ilustracyjną realizację.
środa, 20 czerwca 2018
Ana Campoy: Alfred i Agatha. Zagadka złotych figurek
Akapit Press, Łódź 2018.
Pomysł na kryminał
Ana Campoy nie szuka daleko, żeby stworzyć kryminalną historię dla dzieci. Sięga po tych, których nazwiska zostały rozsławione w świecie dorosłych, a następnie przechodzi do ich dzieciństwa. "Zagadka złotych figurek" to pierwsza opowieść w cyklu Alfred i Agatha – historia, w której spotykają się Alfred Hitchcock i Agatha Christie – jako rezolutne dzieci. Jeszcze nie myślą o tym, co będą robić w przyszłości. Na razie mały Alfred trochę zajmuje się urwisowaniem, trochę odpowiada za własne wyczyny. Mała Agatha jest prawdziwą damą, która już prowadzi własne biuro detektywistyczne i rozwiązuje problemy za kilka centów. Spotykają się przez przypadek – gdyby nie pobyt Alfreda w areszcie (ojciec chce dać mu nauczkę) i zetknięcie z dorosłym więźniem - nie trafiłby on na trop Agathy. Ale więzień, który prosi o pomoc, podaje chłopcu adres Agathy Miller. Mały bohater nie spodziewa się, że na miejscu zastanie swoją rówieśnicę. Zresztą już samo otoczenie wyklucza przypadkowe spotkanie: Agatha należy do wyższych sfer, tu nawet jej pies, Pysia Jones, ma nazwisko (nie licząc dwóch ogonków). Dzieci sporo dzieli, ale kiedy na horyzoncie pojawia się przygoda, kilkulatki nie będą nawet zastanawiać się nad różnicami w statusie społecznym ich rodzin.
Nazwiska Hitchcocka i Christie mogą się jeszcze małym odbiorcom nie kojarzyć z mistrzami suspensu – ani z konkretnymi produkcjami. Nie przeszkadza to jednak w zabawie lekturowej, zwłaszcza że Ana Campoy podaje czytelnikom również prawdziwe informacje, które można znaleźć w powieści. Na końcu tomu zestawia kilka ciekawostek, które zapożyczyła z realnego życia - w ten sposób nieco uprawdopodobni akcję i uczyni ją ciekawszą, zwłaszcza że niektóre pomysły brzmią jak wymyślone, chociaż zostały zaczerpnięte z biografii.
Dwoje dzieci nie musi posługiwać się tylko metodami dedukcji, jeśli chcą poznawać prawdę o przestępstwach dorosłych. Najpierw pojedynczo wykazują się pomysłowością i odwagą a także sprytem przy rozwiązywaniu drobnych zagadek. Z czasem, gdy ich sława rośnie, biorą się za coraz poważniejsze wyzwania. Nie ma wtedy dla nich taryfy ulgowej, a żeby zdobywać informacje lub dowody muszą bohaterowie przełamywać własne lęki. Ana Campoy nie boi się brawury i wydarzeń jak z kina akcji, pozwala dwójce dzieci na pokonywanie ograniczeń w niekonwencjonalny sposób. Wszystko przysłuży się rozwiązaniu zagadki, ale sama droga do zdobywania wiedzy musi tu cieszyć odbiorców.
Jest "Zagadka złotych figurek" książką o dość gęstej narracji. Autorka stara się imitować sposoby pisania Agathy Christie, dba o przedstawianie drobiazgów z dalszego planu i nakreślanie kontekstu. Szczegółowo przedstawia też samych bohaterów i to nie przez opisy, a w działaniu i rozmowach – wie, jak prowadzić opowieść, żeby uwypuklić pewne cechy charakteru lub podkreślić lęki. Alfred i Agatha czasami zachowują się w określony sposób tylko dlatego, by zrobić wrażenie na drugiej stronie – i to autorka również przekonująco przedstawia. Zna dobrze psychikę bohaterów, odwzorowuje ich postawy, a do tego dokłada jeszcze skomplikowaną opowieść z intrygą kryminalną w tle. To bardzo obiecujący początek cyklu, zwłaszcza dla tych młodych odbiorców, którzy potrzebują pomostu między dziecinnymi historyjkami ze wskazywaniem winnych a dorosłymi kryminałami i powieściami sensacyjnymi. Sporo się tu dzieje, ale Campoy w takim samym stopniu zajmuje się akcją, co budowaniem przestrzeni powieściowej.
Pomysł na kryminał
Ana Campoy nie szuka daleko, żeby stworzyć kryminalną historię dla dzieci. Sięga po tych, których nazwiska zostały rozsławione w świecie dorosłych, a następnie przechodzi do ich dzieciństwa. "Zagadka złotych figurek" to pierwsza opowieść w cyklu Alfred i Agatha – historia, w której spotykają się Alfred Hitchcock i Agatha Christie – jako rezolutne dzieci. Jeszcze nie myślą o tym, co będą robić w przyszłości. Na razie mały Alfred trochę zajmuje się urwisowaniem, trochę odpowiada za własne wyczyny. Mała Agatha jest prawdziwą damą, która już prowadzi własne biuro detektywistyczne i rozwiązuje problemy za kilka centów. Spotykają się przez przypadek – gdyby nie pobyt Alfreda w areszcie (ojciec chce dać mu nauczkę) i zetknięcie z dorosłym więźniem - nie trafiłby on na trop Agathy. Ale więzień, który prosi o pomoc, podaje chłopcu adres Agathy Miller. Mały bohater nie spodziewa się, że na miejscu zastanie swoją rówieśnicę. Zresztą już samo otoczenie wyklucza przypadkowe spotkanie: Agatha należy do wyższych sfer, tu nawet jej pies, Pysia Jones, ma nazwisko (nie licząc dwóch ogonków). Dzieci sporo dzieli, ale kiedy na horyzoncie pojawia się przygoda, kilkulatki nie będą nawet zastanawiać się nad różnicami w statusie społecznym ich rodzin.
Nazwiska Hitchcocka i Christie mogą się jeszcze małym odbiorcom nie kojarzyć z mistrzami suspensu – ani z konkretnymi produkcjami. Nie przeszkadza to jednak w zabawie lekturowej, zwłaszcza że Ana Campoy podaje czytelnikom również prawdziwe informacje, które można znaleźć w powieści. Na końcu tomu zestawia kilka ciekawostek, które zapożyczyła z realnego życia - w ten sposób nieco uprawdopodobni akcję i uczyni ją ciekawszą, zwłaszcza że niektóre pomysły brzmią jak wymyślone, chociaż zostały zaczerpnięte z biografii.
Dwoje dzieci nie musi posługiwać się tylko metodami dedukcji, jeśli chcą poznawać prawdę o przestępstwach dorosłych. Najpierw pojedynczo wykazują się pomysłowością i odwagą a także sprytem przy rozwiązywaniu drobnych zagadek. Z czasem, gdy ich sława rośnie, biorą się za coraz poważniejsze wyzwania. Nie ma wtedy dla nich taryfy ulgowej, a żeby zdobywać informacje lub dowody muszą bohaterowie przełamywać własne lęki. Ana Campoy nie boi się brawury i wydarzeń jak z kina akcji, pozwala dwójce dzieci na pokonywanie ograniczeń w niekonwencjonalny sposób. Wszystko przysłuży się rozwiązaniu zagadki, ale sama droga do zdobywania wiedzy musi tu cieszyć odbiorców.
Jest "Zagadka złotych figurek" książką o dość gęstej narracji. Autorka stara się imitować sposoby pisania Agathy Christie, dba o przedstawianie drobiazgów z dalszego planu i nakreślanie kontekstu. Szczegółowo przedstawia też samych bohaterów i to nie przez opisy, a w działaniu i rozmowach – wie, jak prowadzić opowieść, żeby uwypuklić pewne cechy charakteru lub podkreślić lęki. Alfred i Agatha czasami zachowują się w określony sposób tylko dlatego, by zrobić wrażenie na drugiej stronie – i to autorka również przekonująco przedstawia. Zna dobrze psychikę bohaterów, odwzorowuje ich postawy, a do tego dokłada jeszcze skomplikowaną opowieść z intrygą kryminalną w tle. To bardzo obiecujący początek cyklu, zwłaszcza dla tych młodych odbiorców, którzy potrzebują pomostu między dziecinnymi historyjkami ze wskazywaniem winnych a dorosłymi kryminałami i powieściami sensacyjnymi. Sporo się tu dzieje, ale Campoy w takim samym stopniu zajmuje się akcją, co budowaniem przestrzeni powieściowej.
wtorek, 19 czerwca 2018
Ziemowit Adamski: Pan Trąba i wynalazki
Media Rodzina, Poznań 2018.
Przypadki pana Trąby
Naśladuje Ziemowit Adamski Jana Brzechwę i chociaż to na dzisiejszym rynku wydawniczym rzadkość - całkiem nieźle mu to wychodzi. Owszem, zdarzają się autorowi zachwiania w obrębie rytmu albo rymy gramatyczne, ale ich obecność maskuje tempem historyjki, pomysłami i humorem. "Pan Trąba. Wynalazki" to książka całkiem niezła, a maluchy na pewno na dłużej zatrzyma. Autor sięga tu po opowieść rymowaną, właściwie - będącą całością, chociaż daje się też przypadki pana Trąby podzielić na drobniejsze bajki tematyczne. Czyta się to jednym tchem za sprawą ośmiozgłoskowca i w miarę stałego rozkładu akcentów, ale także nastawienia na wydarzenia. Pan Trąba unika stagnacji, nie zamierza czekać, aż coś się wydarzy, sam prowokuje kolejne zjawiska. Ten bohater po prostu musi wykazywać się wyobraźnią nie lada, skoro jest wynalazcą i bez przerwy wymyśla coś nowego. Jedne rzeczy są bardziej udane, inne wpędzają go w tarapaty – i o to przecież w całej bajce chodzi. Z panem Trąbą dzieci poczują się jak na szalonej wycieczce.
Co wymyśla pan Trąba? Właściwie wszystko. Nie zna ograniczeń ani nie zamyka się w ramach jakiejś specjalizacji. Dla babci przygotowuje "szybkie kapcie" - żeby staruszka mogła wszystkich wyprzedzać. Później zajmuje się między innymi stworzeniem armaty na komary, niewidzialnego mostu, katapulty do podróży na Słońce (po drodze spotka kosmitów, którzy mówią po kosmicku) albo maszyny do zmywania garnków razem z kucharkami. Adamski sięga po absurd, więc z miejsca zachęci do siebie dzieci – a jednocześnie wydaje się przy tym bardzo pewny tego, co tworzy bohater, więc nie będzie można zarzucić mu konfabulacji. Fakt, że w swoich działaniach naraża się rozmaitym anonimowym postaciom z tła historyjki, tylko pogłębia komizm. Bo sam pan Trąba w ogóle nie przejmuje się porażkami. Co więcej - zawsze potrafi wybrnąć z opresji przez pewność siebie i kolejne rozwiązania. Łatwo się nie poddaje, a do tego może bawić. Pan Trąba albo sam testuje swoje wynalazki, albo zaprasza do nich znajomych czy mieszkańców miasteczka – nikomu nie może stać się krzywda, chociaż trochę niespodzianek wydarzyć się musi. Urzeka ta historia błyskawicznością - jeśli wydarzenia akurat się nie zmieniają, a autor skupia się na opisie, dba o to, by były w nim kolejne zaskoczenia dla najmłodszych. Nawet zwykłe wyliczenia jest w stanie Adamski zamienić w zabawę. Dzięki temu zatrzyma przy lekturze maluchy.
Wszystko odbywa się tu płynnie i naturalnie, wydarzenia wywodzą się z siebie i nie ma między nimi żadnych zgrzytów. Autor przekonuje do siebie konstrukcją tomiku i treścią - ale pomaga mu w tym także forma. Nieprzypadkowo wybiera rytm znany najmłodszym doskonale z bajek Brzechwy (i rozmiarów tamtych bajek!): to najłatwiejszy sposób na zaprezentowanie dynamicznej akcji i wielu wrażeń. Bywa, że w ferworze opowieści Adamski sięga po rymy niedokładne (zwyczajny – niewidzialny, szpulkę - katapultę) albo gramatyczne, to jednak przestaje być mankamentem w momencie, gdy odbiorcy dają się porwać opowieści. Maciej Plamowski kolorowymi ilustracjami zapełnia całe strony tej publikacji, chociaż często nie udaje mu się nadążyć za rytmem bajki i stawia wówczas jedynie na nakreślenie kontekstu. Sprawia jednak, że dzieci przenoszą się w świat wymyślony na potrzeby pana Trąby i dostarcza radości z wynalazków. Jest to tomik przygotowany z myślą o najmłodszych i realizujący najlepsze klasyczne wyznaczniki gatunkowe. Widać, że Ziemowit Adamski bawi się relacją, wciągnie też najmłodszych w świat pana Trąby i pozwoli wymyślać własne przygody lub wynalazki.
Przypadki pana Trąby
Naśladuje Ziemowit Adamski Jana Brzechwę i chociaż to na dzisiejszym rynku wydawniczym rzadkość - całkiem nieźle mu to wychodzi. Owszem, zdarzają się autorowi zachwiania w obrębie rytmu albo rymy gramatyczne, ale ich obecność maskuje tempem historyjki, pomysłami i humorem. "Pan Trąba. Wynalazki" to książka całkiem niezła, a maluchy na pewno na dłużej zatrzyma. Autor sięga tu po opowieść rymowaną, właściwie - będącą całością, chociaż daje się też przypadki pana Trąby podzielić na drobniejsze bajki tematyczne. Czyta się to jednym tchem za sprawą ośmiozgłoskowca i w miarę stałego rozkładu akcentów, ale także nastawienia na wydarzenia. Pan Trąba unika stagnacji, nie zamierza czekać, aż coś się wydarzy, sam prowokuje kolejne zjawiska. Ten bohater po prostu musi wykazywać się wyobraźnią nie lada, skoro jest wynalazcą i bez przerwy wymyśla coś nowego. Jedne rzeczy są bardziej udane, inne wpędzają go w tarapaty – i o to przecież w całej bajce chodzi. Z panem Trąbą dzieci poczują się jak na szalonej wycieczce.
Co wymyśla pan Trąba? Właściwie wszystko. Nie zna ograniczeń ani nie zamyka się w ramach jakiejś specjalizacji. Dla babci przygotowuje "szybkie kapcie" - żeby staruszka mogła wszystkich wyprzedzać. Później zajmuje się między innymi stworzeniem armaty na komary, niewidzialnego mostu, katapulty do podróży na Słońce (po drodze spotka kosmitów, którzy mówią po kosmicku) albo maszyny do zmywania garnków razem z kucharkami. Adamski sięga po absurd, więc z miejsca zachęci do siebie dzieci – a jednocześnie wydaje się przy tym bardzo pewny tego, co tworzy bohater, więc nie będzie można zarzucić mu konfabulacji. Fakt, że w swoich działaniach naraża się rozmaitym anonimowym postaciom z tła historyjki, tylko pogłębia komizm. Bo sam pan Trąba w ogóle nie przejmuje się porażkami. Co więcej - zawsze potrafi wybrnąć z opresji przez pewność siebie i kolejne rozwiązania. Łatwo się nie poddaje, a do tego może bawić. Pan Trąba albo sam testuje swoje wynalazki, albo zaprasza do nich znajomych czy mieszkańców miasteczka – nikomu nie może stać się krzywda, chociaż trochę niespodzianek wydarzyć się musi. Urzeka ta historia błyskawicznością - jeśli wydarzenia akurat się nie zmieniają, a autor skupia się na opisie, dba o to, by były w nim kolejne zaskoczenia dla najmłodszych. Nawet zwykłe wyliczenia jest w stanie Adamski zamienić w zabawę. Dzięki temu zatrzyma przy lekturze maluchy.
Wszystko odbywa się tu płynnie i naturalnie, wydarzenia wywodzą się z siebie i nie ma między nimi żadnych zgrzytów. Autor przekonuje do siebie konstrukcją tomiku i treścią - ale pomaga mu w tym także forma. Nieprzypadkowo wybiera rytm znany najmłodszym doskonale z bajek Brzechwy (i rozmiarów tamtych bajek!): to najłatwiejszy sposób na zaprezentowanie dynamicznej akcji i wielu wrażeń. Bywa, że w ferworze opowieści Adamski sięga po rymy niedokładne (zwyczajny – niewidzialny, szpulkę - katapultę) albo gramatyczne, to jednak przestaje być mankamentem w momencie, gdy odbiorcy dają się porwać opowieści. Maciej Plamowski kolorowymi ilustracjami zapełnia całe strony tej publikacji, chociaż często nie udaje mu się nadążyć za rytmem bajki i stawia wówczas jedynie na nakreślenie kontekstu. Sprawia jednak, że dzieci przenoszą się w świat wymyślony na potrzeby pana Trąby i dostarcza radości z wynalazków. Jest to tomik przygotowany z myślą o najmłodszych i realizujący najlepsze klasyczne wyznaczniki gatunkowe. Widać, że Ziemowit Adamski bawi się relacją, wciągnie też najmłodszych w świat pana Trąby i pozwoli wymyślać własne przygody lub wynalazki.
poniedziałek, 18 czerwca 2018
Toby Walsh: To żyje! Sztuczna inteligencja. Od logicznego fortepianu po zabójcze roboty
PWN, Warszawa 2018.
Oswojenie robota
Dawniej takie tematy były właściwe w literaturze s-f i chociaż nikt nie wierzył w podobny rozwój technologii, autorzy prześcigali się w układaniu całych struktur i zasad działania dotyczących sztucznej inteligencji. Teraz to sztuczna inteligencja błyskawicznie wkracza w rzeczywistość - zatem czas na zweryfikowanie kwestii etycznych i przyjrzenie się obawom oraz możliwościom, jakie zapewni. "To żyje! Sztuczna inteligencja. Od logicznego fortepianu po zabójcze roboty" ma świetny z marketingowego punktu widzenia tytuł, ale Toby Walsh nie próbuje zastraszać czytelników. Raczej skupia się na przybliżaniu im kierunków badań i przestrzeni, w których AI ma rację bytu.
Swoją książkę autor dzieli na trzy części: zamierza scharakteryzować sztuczną inteligencję w przeszłości, w teraźniejszości i w przyszłości, świadomy tego, że nie da rady przewidzieć wszystkiego. Kreśli jednak prawdopodobne scenariusze, równoległe prognozy dotyczące rozwoju pomysłów, potencjału, a i zagrożeń. Sztuczna inteligencja jest czymś dla zwykłego odbiorcy niepojętym, ale coraz śmielej wkracza w jego życie. Programy komputerowe, które potrafią się uczyć i rozwijać, mogą zacząć także wygrywać z człowiekiem - czego dowodzą te napisane do gier. W wielu wypadkach ułatwią codzienność, ograniczą wypadki, zastąpią człowieka przy najcięższych i najbardziej ryzykownych czy wymagających pracach. Nie będą popełniać błędu, staną się więc niezawodne. Z drugiej strony programy AI pozbawione są inteligencji emocjonalnej, nie uwzględniają wielu czynników dla człowieka oczywistych i trudno będzie wyposażyć je w takie umiejętności. W tym momencie nieuchronnie musi pojawić się pytanie – ulubione dla scenarzystów filmów sensacyjnych – czy sztuczna inteligencja nie zwróci się kiedyś przeciwko swoim twórcom i nie zacznie działać na niekorzyść człowieka. W takim starciu, jak dowodzi Walsh, ludzkość nie będzie miała żadnych szans.
Pokazuje autor w swoim tomie, czego pierwsi twórcy oczekiwali od "robotów" i komputerów, jak kształtowało się ich myślenie o sztucznej inteligencji jeszcze zanim potrafili powołać do istnienia uczące się programy. Odwołuje się do wizji pisarzy i wynalazców. Później pokazuje między innymi testy, które przechodzą programy AI czy rozmaite ograniczenia (w tym etyczne). Co ciekawe, programy najbliższe człowiekowi już w niedalekiej przyszłości, w tym cały Internet Rzeczy, nie trafiają tu prawie w ogóle do relacji, to osobne odgałęzienie tematu (któremu zresztą poświęca się inne książki). Autor skupia się na programach, które funkcjonować powinny na szerszą skalę. Sprawdza, jakie zawody najlepiej zastąpić komputerami, przygląda się też między innymi używaniu robotów w wojskowości i obronności. To tematy globalne, ważne nie dla jednostek, a dla całych państw. Toby Walsh w książce "To żyje" jest w stanie uwzględnić przeróżne dziedziny egzystencji i naświetlić wpływ AI na codzienne działania. Zajmuje się tematem nie tylko od strony naukowej: odwołuje się do wyobraźni czytelników i do kontrowersji, które dzielą uczonych. Nie pyta o sposoby tworzenia sztucznej inteligencji, a o konsekwencje takich działań, czyli to, co jest bliższe zwykłemu odbiorcy i bardziej naturalne w lekturze. "To żyje" staje się ciekawą książką pełną niespodzianek i nowości, przybliża pracę uczonych i pokazuje, jak życie splata się z fantazją.
Oswojenie robota
Dawniej takie tematy były właściwe w literaturze s-f i chociaż nikt nie wierzył w podobny rozwój technologii, autorzy prześcigali się w układaniu całych struktur i zasad działania dotyczących sztucznej inteligencji. Teraz to sztuczna inteligencja błyskawicznie wkracza w rzeczywistość - zatem czas na zweryfikowanie kwestii etycznych i przyjrzenie się obawom oraz możliwościom, jakie zapewni. "To żyje! Sztuczna inteligencja. Od logicznego fortepianu po zabójcze roboty" ma świetny z marketingowego punktu widzenia tytuł, ale Toby Walsh nie próbuje zastraszać czytelników. Raczej skupia się na przybliżaniu im kierunków badań i przestrzeni, w których AI ma rację bytu.
Swoją książkę autor dzieli na trzy części: zamierza scharakteryzować sztuczną inteligencję w przeszłości, w teraźniejszości i w przyszłości, świadomy tego, że nie da rady przewidzieć wszystkiego. Kreśli jednak prawdopodobne scenariusze, równoległe prognozy dotyczące rozwoju pomysłów, potencjału, a i zagrożeń. Sztuczna inteligencja jest czymś dla zwykłego odbiorcy niepojętym, ale coraz śmielej wkracza w jego życie. Programy komputerowe, które potrafią się uczyć i rozwijać, mogą zacząć także wygrywać z człowiekiem - czego dowodzą te napisane do gier. W wielu wypadkach ułatwią codzienność, ograniczą wypadki, zastąpią człowieka przy najcięższych i najbardziej ryzykownych czy wymagających pracach. Nie będą popełniać błędu, staną się więc niezawodne. Z drugiej strony programy AI pozbawione są inteligencji emocjonalnej, nie uwzględniają wielu czynników dla człowieka oczywistych i trudno będzie wyposażyć je w takie umiejętności. W tym momencie nieuchronnie musi pojawić się pytanie – ulubione dla scenarzystów filmów sensacyjnych – czy sztuczna inteligencja nie zwróci się kiedyś przeciwko swoim twórcom i nie zacznie działać na niekorzyść człowieka. W takim starciu, jak dowodzi Walsh, ludzkość nie będzie miała żadnych szans.
Pokazuje autor w swoim tomie, czego pierwsi twórcy oczekiwali od "robotów" i komputerów, jak kształtowało się ich myślenie o sztucznej inteligencji jeszcze zanim potrafili powołać do istnienia uczące się programy. Odwołuje się do wizji pisarzy i wynalazców. Później pokazuje między innymi testy, które przechodzą programy AI czy rozmaite ograniczenia (w tym etyczne). Co ciekawe, programy najbliższe człowiekowi już w niedalekiej przyszłości, w tym cały Internet Rzeczy, nie trafiają tu prawie w ogóle do relacji, to osobne odgałęzienie tematu (któremu zresztą poświęca się inne książki). Autor skupia się na programach, które funkcjonować powinny na szerszą skalę. Sprawdza, jakie zawody najlepiej zastąpić komputerami, przygląda się też między innymi używaniu robotów w wojskowości i obronności. To tematy globalne, ważne nie dla jednostek, a dla całych państw. Toby Walsh w książce "To żyje" jest w stanie uwzględnić przeróżne dziedziny egzystencji i naświetlić wpływ AI na codzienne działania. Zajmuje się tematem nie tylko od strony naukowej: odwołuje się do wyobraźni czytelników i do kontrowersji, które dzielą uczonych. Nie pyta o sposoby tworzenia sztucznej inteligencji, a o konsekwencje takich działań, czyli to, co jest bliższe zwykłemu odbiorcy i bardziej naturalne w lekturze. "To żyje" staje się ciekawą książką pełną niespodzianek i nowości, przybliża pracę uczonych i pokazuje, jak życie splata się z fantazją.
niedziela, 17 czerwca 2018
Andrzej Kajetan Wróblewski: 300 uczonych prywatnie i na wesoło. Tom 1
Prószyński i S-ka, Warszawa 2018.
Ożywienie stereotypu
Stereotyp roztargnionego uczonego to punkt wyjścia dla Andrzeja Kajetana Wróblewskiego, który w tomie "300 uczonych prywatnie i na wesoło" raz jeszcze wraca do poczytnego cyklu felietonów (i do publikacji, będących pokłosiem cyklicznych artykułów). Już we wstępie autor uspokaja koneserów i zbieraczy anegdot: nawet ci, którzy prześledzili poprzednie tomy lub same teksty prasowe, znajdą tu coś dla siebie: część szkiców została uzupełniona dzięki zwiększonej objętości książki, część - w ogóle napisana na nowo. A zapotrzebowanie na humor w obliczu nauki istnieje, "300 uczonych" może szybko podbić rynek wydawniczy. To bardzo obszerna książka, której objętość nie powinna jednak przerażać: każdy tekst zamyka się tu w dwóch stronach: to zaledwie kilka akapitów, w których autorowi udaje się zmieścić mnóstwo informacji. Nie ma szablonu, według którego Wróblewski budowałby swoje opowiastki, stara się jednak autor znaleźć odpowiedzi na kilka pytań. Esencją szkicu jest zestaw zabawnych anegdot, którymi bohater zasłynął w towarzystwie. Jednak poza tym Wróblewski przedstawia też wybrane wiadomości biograficzne oraz dokonania, dzięki którym w ogóle uczony stał się sławny i trafił do szkolnych podręczników. Ten system pozwala uniknąć powtarzalności encyklopedycznych notek i męczącego zbioru faktów. Nacisk kładzie się tutaj na relacje towarzyskie i na charaktery, czyli Wróblewski szuka czegoś innego niż biografowie: zajmuje się dowcipem w różnych jego przejawach. W książce został przyjęty alfabetyczny a nie chronologiczny układ, więc czytelnicy będą przerzucani od czasów współczesnych do starożytności i z powrotem. To jednak nie przeszkadza: każdy esej jest zamkniętą całostką (można je zresztą czytać wybiórczo). Uwzględnia Wróblewski wśród ciekawostek również niebanalne drogi dochodzenia do kariery, sprawdza, kto musiał przezwyciężyć jakie trudności i komu udało się wygrać z losem. Im więcej przeszkód na drodze do sławy - tym lepiej. Im więcej wyzwań i przypadku, tym bardziej cieszyć się będą czytelnicy.
Bo w życiorysach sławnych uczonych mnóstwo jest odchodzenia od rutyny. Niektórzy nie mogli uczyć się w szkołach, a wybierali samodzielnie zdobywaną wiedzę, inni musieli najpierw opanować obcy język, by dotrzeć do ważnych dla siebie publikacji i niemal od razu prześcignąć mistrzów. Jeszcze inni kompletnie nie zdawali sobie sprawy z własnych talentów, umiejętności i predyspozycji, dopóki nie spróbowali czegoś nowego. Każdy życiorys zawiera tego rodzaju smaczki, odkrywanie ich staje się nawet lepsze niż zestaw anegdot. Wróblewski ćwiczy się w opowiadaniu dowcipów, wie, jak podsumowywać śmieszne scenki i jak uwypuklać riposty. Dba o precyzję w opowiadaniu smakowych historii. Odnotowuje charakterystyczne zawołania i cytaty, reakcje na konkretne wypadki i zapamiętane przez znajomych uczonych postawy. Podkreśla ekscentryzm lub roztargnienie, ale i przenikliwość umysłu. Czasami tylko zestawia brak zaradności w życiu codziennym z pracą geniusza. Zwykle też stara się sprawdzić, jak wyglądało szczęście rodzinne wielkich umysłów: odnotowuje, kto miał ile dzieci (a kto stronił od seksu). Jest tu sporo materiału zaspokajającego zwykłą ciekawość czytelników, więc książka cieszyć się będzie zasłużonym uznaniem. Szkice zostały przygotowane tak, by podsuwać odbiorcom esencję wydarzeń i odkryć. Przy okazji może oswajać z naukami ścisłymi - bo najwięcej tu anegdot dotyczących matematyków, fizyków albo chemików. Wróblewski przedstawia noblistów z mniej znanej perspektywy, tworzy bardzo ludzkie portrety, odnosząc się do komicznych odkryć. Można się przy czytaniu tej książki dobrze bawić bez obaw, że brak obeznania z tematami badań bohaterów zakłóci przygodę lekturową.
Ożywienie stereotypu
Stereotyp roztargnionego uczonego to punkt wyjścia dla Andrzeja Kajetana Wróblewskiego, który w tomie "300 uczonych prywatnie i na wesoło" raz jeszcze wraca do poczytnego cyklu felietonów (i do publikacji, będących pokłosiem cyklicznych artykułów). Już we wstępie autor uspokaja koneserów i zbieraczy anegdot: nawet ci, którzy prześledzili poprzednie tomy lub same teksty prasowe, znajdą tu coś dla siebie: część szkiców została uzupełniona dzięki zwiększonej objętości książki, część - w ogóle napisana na nowo. A zapotrzebowanie na humor w obliczu nauki istnieje, "300 uczonych" może szybko podbić rynek wydawniczy. To bardzo obszerna książka, której objętość nie powinna jednak przerażać: każdy tekst zamyka się tu w dwóch stronach: to zaledwie kilka akapitów, w których autorowi udaje się zmieścić mnóstwo informacji. Nie ma szablonu, według którego Wróblewski budowałby swoje opowiastki, stara się jednak autor znaleźć odpowiedzi na kilka pytań. Esencją szkicu jest zestaw zabawnych anegdot, którymi bohater zasłynął w towarzystwie. Jednak poza tym Wróblewski przedstawia też wybrane wiadomości biograficzne oraz dokonania, dzięki którym w ogóle uczony stał się sławny i trafił do szkolnych podręczników. Ten system pozwala uniknąć powtarzalności encyklopedycznych notek i męczącego zbioru faktów. Nacisk kładzie się tutaj na relacje towarzyskie i na charaktery, czyli Wróblewski szuka czegoś innego niż biografowie: zajmuje się dowcipem w różnych jego przejawach. W książce został przyjęty alfabetyczny a nie chronologiczny układ, więc czytelnicy będą przerzucani od czasów współczesnych do starożytności i z powrotem. To jednak nie przeszkadza: każdy esej jest zamkniętą całostką (można je zresztą czytać wybiórczo). Uwzględnia Wróblewski wśród ciekawostek również niebanalne drogi dochodzenia do kariery, sprawdza, kto musiał przezwyciężyć jakie trudności i komu udało się wygrać z losem. Im więcej przeszkód na drodze do sławy - tym lepiej. Im więcej wyzwań i przypadku, tym bardziej cieszyć się będą czytelnicy.
Bo w życiorysach sławnych uczonych mnóstwo jest odchodzenia od rutyny. Niektórzy nie mogli uczyć się w szkołach, a wybierali samodzielnie zdobywaną wiedzę, inni musieli najpierw opanować obcy język, by dotrzeć do ważnych dla siebie publikacji i niemal od razu prześcignąć mistrzów. Jeszcze inni kompletnie nie zdawali sobie sprawy z własnych talentów, umiejętności i predyspozycji, dopóki nie spróbowali czegoś nowego. Każdy życiorys zawiera tego rodzaju smaczki, odkrywanie ich staje się nawet lepsze niż zestaw anegdot. Wróblewski ćwiczy się w opowiadaniu dowcipów, wie, jak podsumowywać śmieszne scenki i jak uwypuklać riposty. Dba o precyzję w opowiadaniu smakowych historii. Odnotowuje charakterystyczne zawołania i cytaty, reakcje na konkretne wypadki i zapamiętane przez znajomych uczonych postawy. Podkreśla ekscentryzm lub roztargnienie, ale i przenikliwość umysłu. Czasami tylko zestawia brak zaradności w życiu codziennym z pracą geniusza. Zwykle też stara się sprawdzić, jak wyglądało szczęście rodzinne wielkich umysłów: odnotowuje, kto miał ile dzieci (a kto stronił od seksu). Jest tu sporo materiału zaspokajającego zwykłą ciekawość czytelników, więc książka cieszyć się będzie zasłużonym uznaniem. Szkice zostały przygotowane tak, by podsuwać odbiorcom esencję wydarzeń i odkryć. Przy okazji może oswajać z naukami ścisłymi - bo najwięcej tu anegdot dotyczących matematyków, fizyków albo chemików. Wróblewski przedstawia noblistów z mniej znanej perspektywy, tworzy bardzo ludzkie portrety, odnosząc się do komicznych odkryć. Można się przy czytaniu tej książki dobrze bawić bez obaw, że brak obeznania z tematami badań bohaterów zakłóci przygodę lekturową.
sobota, 16 czerwca 2018
Tom Wolfe: Najlepsi. Kowboje, którzy polecieli w kosmos
Agora, Warszawa 2018.
Chłopcy w kosmosie
O takiej karierze marzy wiele maluchów: loty w kosmos rozbudzają wyobraźnię. Tom Wolfe postanowił przedstawić odbiorcom historię tych, którym udało się zrealizować dziecięce pragnienia. W tomie "Najlepsi. Kowboje, którzy polecieli w kosmos" pokazuje, jak Ameryka przystąpiła do kosmicznego wyścigu i co to oznaczało dla poszczególnych astronautów. Na początku pozwala się zaprzyjaźnić z bohaterami. Przedstawia ich w sytuacjach prywatnych, prezentuje odbiorcom żony astronautów (i ich lęk o życie bliskich, bo w końcu nikt tak często jak żony astronautów nie chadza na pogrzeby). Odnotowuje drobne słabostki i rubaszne żarty w gronie kolegów, pokazuje, jak to jest pozować na prawdziwego twardziela. Nie ma tu ideałów ani wzniosłości: wszyscy wiedzą, że służba w armii wiąże się nie tylko z przywilejami, ale też z koniecznością podporządkowywania się zwierzchnikom. Mężczyźni odreagowują, kiedy tylko mogą - wiedzą, jak tłumaczyć pozaregulaminowe zachowania podczas oblatywania maszyn, stosują odpowiednie zabiegi dyplomatyczne, kiedy trzeba uniknąć kary za sztubackie działania. Wszyscy, którym zależy na locie w kosmos, zdają sobie sprawę z potrzeby wykonywania rozkazów. Z czasem jednak to zaczyna trochę uwierać. Przyszli astronauci – siedmiu wybrańców - zostają poddani najrozmaitszym testom. Traktowani przez lekarzy jak króliki doświadczalne powoli zaczynają dojrzewać do buntu wobec bezsensownych praktyk. Tak odkrywają własną siłę i pozycję, jaką zdobyli w społeczeństwie. Stają się silni – a właściwie świadomi posiadanej od dawna siły. Rodzą się bohaterowie, którzy już nie zawiodą, ale też nie dadzą sobą pomiatać w kryzysowych sytuacjach.
Do lotów w kosmos w końcu dojść musi, a kiedy Tom Wolfe dociera do tego etapu opowieści, zadanie ma już dość ułatwione: adrenaliny dostarczy mu samo opisywanie krok po kroku wielkiej przygody. Odkrycia bywają różne: a to w kosmosie pojawia się rój drobinek, które świecą (i nie wiadomo, czym są ani skąd się wzięły), a to astronauta zapomina wyłączyć filtr i Ziemię z kosmosu może obejrzeć tylko w odcieniach szarości, a to... problemy fizjologiczne utrudniają cieszenie się startem. Każdy lot to inne tematy, więc i zestaw wrażeń się zmienia. Odbiorcy mogą kibicować bohaterom tomu i przeżywać razem z nimi wszelkie wyzwania – momentami opisy wydają się wręcz niewiarygodne, nie pozostają też obojętne dla czytelników. Ale Wolfe potrafi oderwać się od przestrzeni kosmicznej i wrócić na Ziemię, by pokazać, jak żony astronautów radzą sobie z najazdami dziennikarzy na domy, jak prowadzą własne walki o normalność i jak wypełniają oczekiwania opinii publicznej. Gdzieś w tle notuje, jak astronauci stają się mimowolnie celebrytami. Powraca do losów tych, którzy nie mieli tyle szczęścia i nie mogli wylecieć w kosmos, ale zostali już niemal zaprzyjaźnieni z odbiorcami za sprawą ciekawych scenek i opisów - opowiadając i o nich, również ważnych postaciach z tła.
"Najlepsi. Kowboje, którzy polecieli w kosmos" to opowieść napisana w niezwykły sposób. Wolfe odrzuca obiektywny styl narracji, stara się imitować robotę gawędziarza, łączyć przestylizowane oratorsko fragmenty z kolokwializmami i zwrotami do odbiorcy ("brachu" to stały refren). Lubuje się w synestezyjnych opisach, zarzuca wręcz czytelników barwami, dźwiękami i fakturami przedmiotów. Wie, że odbiorcy ciekawi będą wszystkiego, co związane z kosmicznymi wyprawami – ale potrafi nadać opowieści dramaturgii i nie zagubić się w szczegółach. Rezygnuje z odnotowywania danych biograficznych, za to zajmuje się relacjami w zespole. Ta książka może się czytelnikom podobać i to bardzo – jest odpowiedzią na zainteresowanie postaciami ważnymi w historii nauki, ale daje się traktować i jak dobre czytadło. Chyba że ktoś lubi wyłącznie ascetyczny styl opowiadania i beznamiętne relacjonowanie faktów.
Chłopcy w kosmosie
O takiej karierze marzy wiele maluchów: loty w kosmos rozbudzają wyobraźnię. Tom Wolfe postanowił przedstawić odbiorcom historię tych, którym udało się zrealizować dziecięce pragnienia. W tomie "Najlepsi. Kowboje, którzy polecieli w kosmos" pokazuje, jak Ameryka przystąpiła do kosmicznego wyścigu i co to oznaczało dla poszczególnych astronautów. Na początku pozwala się zaprzyjaźnić z bohaterami. Przedstawia ich w sytuacjach prywatnych, prezentuje odbiorcom żony astronautów (i ich lęk o życie bliskich, bo w końcu nikt tak często jak żony astronautów nie chadza na pogrzeby). Odnotowuje drobne słabostki i rubaszne żarty w gronie kolegów, pokazuje, jak to jest pozować na prawdziwego twardziela. Nie ma tu ideałów ani wzniosłości: wszyscy wiedzą, że służba w armii wiąże się nie tylko z przywilejami, ale też z koniecznością podporządkowywania się zwierzchnikom. Mężczyźni odreagowują, kiedy tylko mogą - wiedzą, jak tłumaczyć pozaregulaminowe zachowania podczas oblatywania maszyn, stosują odpowiednie zabiegi dyplomatyczne, kiedy trzeba uniknąć kary za sztubackie działania. Wszyscy, którym zależy na locie w kosmos, zdają sobie sprawę z potrzeby wykonywania rozkazów. Z czasem jednak to zaczyna trochę uwierać. Przyszli astronauci – siedmiu wybrańców - zostają poddani najrozmaitszym testom. Traktowani przez lekarzy jak króliki doświadczalne powoli zaczynają dojrzewać do buntu wobec bezsensownych praktyk. Tak odkrywają własną siłę i pozycję, jaką zdobyli w społeczeństwie. Stają się silni – a właściwie świadomi posiadanej od dawna siły. Rodzą się bohaterowie, którzy już nie zawiodą, ale też nie dadzą sobą pomiatać w kryzysowych sytuacjach.
Do lotów w kosmos w końcu dojść musi, a kiedy Tom Wolfe dociera do tego etapu opowieści, zadanie ma już dość ułatwione: adrenaliny dostarczy mu samo opisywanie krok po kroku wielkiej przygody. Odkrycia bywają różne: a to w kosmosie pojawia się rój drobinek, które świecą (i nie wiadomo, czym są ani skąd się wzięły), a to astronauta zapomina wyłączyć filtr i Ziemię z kosmosu może obejrzeć tylko w odcieniach szarości, a to... problemy fizjologiczne utrudniają cieszenie się startem. Każdy lot to inne tematy, więc i zestaw wrażeń się zmienia. Odbiorcy mogą kibicować bohaterom tomu i przeżywać razem z nimi wszelkie wyzwania – momentami opisy wydają się wręcz niewiarygodne, nie pozostają też obojętne dla czytelników. Ale Wolfe potrafi oderwać się od przestrzeni kosmicznej i wrócić na Ziemię, by pokazać, jak żony astronautów radzą sobie z najazdami dziennikarzy na domy, jak prowadzą własne walki o normalność i jak wypełniają oczekiwania opinii publicznej. Gdzieś w tle notuje, jak astronauci stają się mimowolnie celebrytami. Powraca do losów tych, którzy nie mieli tyle szczęścia i nie mogli wylecieć w kosmos, ale zostali już niemal zaprzyjaźnieni z odbiorcami za sprawą ciekawych scenek i opisów - opowiadając i o nich, również ważnych postaciach z tła.
"Najlepsi. Kowboje, którzy polecieli w kosmos" to opowieść napisana w niezwykły sposób. Wolfe odrzuca obiektywny styl narracji, stara się imitować robotę gawędziarza, łączyć przestylizowane oratorsko fragmenty z kolokwializmami i zwrotami do odbiorcy ("brachu" to stały refren). Lubuje się w synestezyjnych opisach, zarzuca wręcz czytelników barwami, dźwiękami i fakturami przedmiotów. Wie, że odbiorcy ciekawi będą wszystkiego, co związane z kosmicznymi wyprawami – ale potrafi nadać opowieści dramaturgii i nie zagubić się w szczegółach. Rezygnuje z odnotowywania danych biograficznych, za to zajmuje się relacjami w zespole. Ta książka może się czytelnikom podobać i to bardzo – jest odpowiedzią na zainteresowanie postaciami ważnymi w historii nauki, ale daje się traktować i jak dobre czytadło. Chyba że ktoś lubi wyłącznie ascetyczny styl opowiadania i beznamiętne relacjonowanie faktów.
Agnieszka Tyszka: Mejle na miotle
Akapit Press, Łódź 2018.
Przestroga
O toksycznym związku wcale nie trzeba mówić czytelniczkom wprost. Można to zrobić przez subtelne sygnały, że coś jest nie tak, uczulić i uwrażliwić na krzywdę inną niż fizyczna za sprawą doświadczeń bohaterek. Agnieszka Tyszka we wznowionych właśnie "Mejlach na miotle" zastanawia się nad tym, ile można pozwolić drugiemu człowiekowi w imię źle pojmowanej miłości. Prawdziwą lekcję otrzymuje tu Amanda i to nie bezpośrednio a przez obserwowanie relacji między rodzicami. Najpierw ściąga na siebie gniew ojca za sprawą poprawki z historii. Później staje się mimowolnym świadkiem czegoś, na co żadna kobieta zgadzać się nie powinna, bez względu na to, jak wygodnie czuje się, prowadząc dom pod dyktando męża. Ojciec Amandy wydziela żonie pieniądze, pozbawia ją możliwości stanowienia o sobie, a poza tym jest despotą i tyranem. Uważa, że finansowanie rodziny daje mu prawo do znęcania się psychicznego nad bliskimi: źle traktuje swoją małżonkę, a córce również chce ograniczyć wolność. Jednak kara, jaką dla Amandy wymyśla, staje się impulsem do zmian.
Nastolatka, która nie zdała z historii ma trafić na wakacje do ciotki Sydonii. Tam, na odludziu, ze stertą podręczników, musi się uczyć - żadne inne rozrywki na horyzoncie nie majaczą. Z punktu widzenia surowego rodzica to idealny sposób na pozbycie się problemu i okiełznanie buntowniczej natury. Amanda jednak nie zamierza podzielać losu matki – woli decydować o sobie i wybijać się na wolność nawet za cenę rezygnacji z wygód. Bo przecież kto nie wypełni woli głowy rodziny, ten musi na siebie i swoje potrzeby zapracować. A Amanda bardzo kocha taniec i w dodatku podoba jej się mieszkanie bez rodziców. Powoli ze swojej skorupy zaczyna też wychodzić jej matka. Już nie przyjmuje pokornie złośliwości męża, już potrafi się odgryźć. Może jeszcze nie rozumie, że będzie musiała liczyć się z finansowymi konsekwencjami – ale sama dostrzega, że niedobrze jest podporządkować się we wszystkim dawnej miłości. Nawet jeśli chciałaby iść na kawę z koleżanką, nie stać jej na zapłacenie rachunku. A to już poważny sygnał, że trzeba coś zmienić.
Agnieszka Tyszka wychodzi od rodzajowego obrazka, który bardzo jej się udaje. Potem natomiast wprowadza już odbiorców w typowy świat nastolatek i ich spraw. Amanda odkrywa, że ciotka Sydonia i jej przyjaciółki znają się na "czarach", a okoliczności budzą w niej zainteresowanie tematem czarownic. Nagle dziewczyna odkrywa, że historia pełna jest ciekawych tajemnic i warto się im bliżej przyjrzeć. Zamiast się uczyć, zgłębia tajniki opowieści o tych, które ciemny lud traktował jak istoty z innego świata. Sytuację ubarwia jeszcze przekonanie, że za zbiorem dziwacznych pod względem stylistyki i niezrozumiałych do końca maili stoi Kornelia, najlepsza przyjaciółka Amandy. Prawda może za to wyglądać zupełnie inaczej. Agnieszka Tyszka bawi się motywami obyczajowymi, pozwala w oderwaniu od codzienności zapewnić bohaterce nietypowe rozrywki. Jest w "Mejlach na miotle" trochę zabawy, trochę inspirujących wiadomości o medycynie naturalnej. Z dystansu wszystko wygląda inaczej, a autorka doskonale czuje się w kreatywnych relacjach. I tutaj pozwala sobie na odrobinę fantazji, odejście od nudnej zwyczajności na rzecz nawiązań do historii. "Mejle na miotle" to powieść pop z ważnymi dla nastolatek (i nie tylko) przesłaniami. Tu nie ma miejsca na skomplikowane i wielotorowe opowieści, bohaterka jednak musi spojrzeć na ostatnie wydarzenia z pewnej odległości, żeby wszystko stało się jasne.
Przestroga
O toksycznym związku wcale nie trzeba mówić czytelniczkom wprost. Można to zrobić przez subtelne sygnały, że coś jest nie tak, uczulić i uwrażliwić na krzywdę inną niż fizyczna za sprawą doświadczeń bohaterek. Agnieszka Tyszka we wznowionych właśnie "Mejlach na miotle" zastanawia się nad tym, ile można pozwolić drugiemu człowiekowi w imię źle pojmowanej miłości. Prawdziwą lekcję otrzymuje tu Amanda i to nie bezpośrednio a przez obserwowanie relacji między rodzicami. Najpierw ściąga na siebie gniew ojca za sprawą poprawki z historii. Później staje się mimowolnym świadkiem czegoś, na co żadna kobieta zgadzać się nie powinna, bez względu na to, jak wygodnie czuje się, prowadząc dom pod dyktando męża. Ojciec Amandy wydziela żonie pieniądze, pozbawia ją możliwości stanowienia o sobie, a poza tym jest despotą i tyranem. Uważa, że finansowanie rodziny daje mu prawo do znęcania się psychicznego nad bliskimi: źle traktuje swoją małżonkę, a córce również chce ograniczyć wolność. Jednak kara, jaką dla Amandy wymyśla, staje się impulsem do zmian.
Nastolatka, która nie zdała z historii ma trafić na wakacje do ciotki Sydonii. Tam, na odludziu, ze stertą podręczników, musi się uczyć - żadne inne rozrywki na horyzoncie nie majaczą. Z punktu widzenia surowego rodzica to idealny sposób na pozbycie się problemu i okiełznanie buntowniczej natury. Amanda jednak nie zamierza podzielać losu matki – woli decydować o sobie i wybijać się na wolność nawet za cenę rezygnacji z wygód. Bo przecież kto nie wypełni woli głowy rodziny, ten musi na siebie i swoje potrzeby zapracować. A Amanda bardzo kocha taniec i w dodatku podoba jej się mieszkanie bez rodziców. Powoli ze swojej skorupy zaczyna też wychodzić jej matka. Już nie przyjmuje pokornie złośliwości męża, już potrafi się odgryźć. Może jeszcze nie rozumie, że będzie musiała liczyć się z finansowymi konsekwencjami – ale sama dostrzega, że niedobrze jest podporządkować się we wszystkim dawnej miłości. Nawet jeśli chciałaby iść na kawę z koleżanką, nie stać jej na zapłacenie rachunku. A to już poważny sygnał, że trzeba coś zmienić.
Agnieszka Tyszka wychodzi od rodzajowego obrazka, który bardzo jej się udaje. Potem natomiast wprowadza już odbiorców w typowy świat nastolatek i ich spraw. Amanda odkrywa, że ciotka Sydonia i jej przyjaciółki znają się na "czarach", a okoliczności budzą w niej zainteresowanie tematem czarownic. Nagle dziewczyna odkrywa, że historia pełna jest ciekawych tajemnic i warto się im bliżej przyjrzeć. Zamiast się uczyć, zgłębia tajniki opowieści o tych, które ciemny lud traktował jak istoty z innego świata. Sytuację ubarwia jeszcze przekonanie, że za zbiorem dziwacznych pod względem stylistyki i niezrozumiałych do końca maili stoi Kornelia, najlepsza przyjaciółka Amandy. Prawda może za to wyglądać zupełnie inaczej. Agnieszka Tyszka bawi się motywami obyczajowymi, pozwala w oderwaniu od codzienności zapewnić bohaterce nietypowe rozrywki. Jest w "Mejlach na miotle" trochę zabawy, trochę inspirujących wiadomości o medycynie naturalnej. Z dystansu wszystko wygląda inaczej, a autorka doskonale czuje się w kreatywnych relacjach. I tutaj pozwala sobie na odrobinę fantazji, odejście od nudnej zwyczajności na rzecz nawiązań do historii. "Mejle na miotle" to powieść pop z ważnymi dla nastolatek (i nie tylko) przesłaniami. Tu nie ma miejsca na skomplikowane i wielotorowe opowieści, bohaterka jednak musi spojrzeć na ostatnie wydarzenia z pewnej odległości, żeby wszystko stało się jasne.
piątek, 15 czerwca 2018
Lauren Sandler: Jedno i już
Buchmann, Warszawa 2018.
Decyzja
Kwestia, czy poprzestać na jednym dziecku, czy decydować się na rozbudowywanie rodziny teoretycznie powinna być sprawą do rozważenia przez każdą matkę, tymczasem zamienia się niemal w decyzję o wymiarze politycznym, a na kobietę wpływ chcą mieć nie tylko przedstawiciele gospodarki, ale również zaangażowanie w religię, ekolodzy i członkowie lokalnych społeczności. Ginie w tym wszystkim możliwość samostanowienia, zwłaszcza że ta sama osoba w różnych warunkach podejmie skrajnie różne decyzje. Lauren Sandler przygląda się, co daje posiadanie jednego dziecka – i co owo dziecko oraz jego rodzice przy takiej decyzji tracą. Feministka i jedynaczka oraz matka jedynaczki (tak się w tomie przedstawia) próbuje połączyć osobiste doświadczenia, przemyślenia płynące z rozmów z ludźmi w podobnej sytuacji oraz badania w jeden tom. Nie udaje jej się uciekać od piętnowanych stereotypów, ale różne punkty widzenia zapewnia sobie przez urozmaicone motywy opisywane wielogłosowo (za sprawą wywiadów) i subiektywnie mimo odwołań do prac uczonych.
Przede wszystkim Sandler broni stanowiska, że ograniczenie się do tylko jednego potomka to słuszna decyzja. Broni przed niewidzialnym wrogiem – społeczeństwem, które lubi oceniać po pozorach i bezwzględnie charakteryzuje jedynaków jako osobniki samolubne, pozbawione chęci budowania trwałych społecznych więzi, zubożone emocjonalnie, wywyższające się nad innych itp. Pokazuje, jak o rząd dusz matek walczą różne organizacje: dla hierarchów kościoła ważna jest wielodzietność, z kolei w krajach przeludnionych polityka próbuje wprowadzać kontrolę narodzin. Tam, gdzie państwo rozwija system opieki nad dziećmi i umożliwia matkom kontynuowanie kariery zawodowej, gdzie polityka prorodzinna stawiana jest na pierwszym planie, łatwiej o wychowywanie gromadki dzieci. Jeśli jednak posiadanie dziecka wiąże się z wyrzeczeniami materialnymi, często towarzyszy mu kwestia rozważań nad etycznym wymiarem aborcji. I tak w kółko, Lauren Sandler nie porządkuje wiedzy na temat wychowywania jedynaków, ale bez przerwy przedstawia argumenty którejś ze stron. Materiały czerpie z badań – przegląda literaturę przedmiotu, bo tylko tak może podsumować dotychczasowe odkrycia i ciekawostki. Ale równie chętnie spotyka się z jedynakami bądź rodzicami jedynaków, sprawdzając, ile prawdy jest w stereotypach społecznych. Wypytuje swoich rozmówców o tworzenie więzi i budowanie wspomnień, o kwestię relacji z rodzicami, gdy nie ma się rywala. Zajmuje się jednak również przemianami społecznymi, tym, że dawniej dzieci mogły znajdować sobie przyjaciół nie tylko wśród rodzeństwa, ale i wśród kolegów na podwórku, a dzisiaj zawęża się przestrzeń, w którą wolno maluchom wchodzić bez nadzoru rodziców. „Jedno i już” pod kątem obserwacji jest publikacją dość atrakcyjną dla odbiorców, ale przydałoby się tu jeszcze trochę więcej uporządkowania wywodów, tematyzacji rozdziałów czy po prostu pełnego omówienia jednego wątku, zanim przejdzie się do kolejnego. Lauren Sandler do publikacji popularnonaukowej wprowadza również osobiste doświadczenia, czym automatycznie ociepla książkę. Jest to podpowiedź dla matek, które zastanawiają się, czy decydując się na jedno dziecko nie skrzywdzą pociechy, a i zestaw obserwacji społecznych – atrakcyjnych przez swoje zróżnicowanie. To lektura pozwalająca zmierzyć się ze stereotypami i łatwo wydawanymi osądami.
Decyzja
Kwestia, czy poprzestać na jednym dziecku, czy decydować się na rozbudowywanie rodziny teoretycznie powinna być sprawą do rozważenia przez każdą matkę, tymczasem zamienia się niemal w decyzję o wymiarze politycznym, a na kobietę wpływ chcą mieć nie tylko przedstawiciele gospodarki, ale również zaangażowanie w religię, ekolodzy i członkowie lokalnych społeczności. Ginie w tym wszystkim możliwość samostanowienia, zwłaszcza że ta sama osoba w różnych warunkach podejmie skrajnie różne decyzje. Lauren Sandler przygląda się, co daje posiadanie jednego dziecka – i co owo dziecko oraz jego rodzice przy takiej decyzji tracą. Feministka i jedynaczka oraz matka jedynaczki (tak się w tomie przedstawia) próbuje połączyć osobiste doświadczenia, przemyślenia płynące z rozmów z ludźmi w podobnej sytuacji oraz badania w jeden tom. Nie udaje jej się uciekać od piętnowanych stereotypów, ale różne punkty widzenia zapewnia sobie przez urozmaicone motywy opisywane wielogłosowo (za sprawą wywiadów) i subiektywnie mimo odwołań do prac uczonych.
Przede wszystkim Sandler broni stanowiska, że ograniczenie się do tylko jednego potomka to słuszna decyzja. Broni przed niewidzialnym wrogiem – społeczeństwem, które lubi oceniać po pozorach i bezwzględnie charakteryzuje jedynaków jako osobniki samolubne, pozbawione chęci budowania trwałych społecznych więzi, zubożone emocjonalnie, wywyższające się nad innych itp. Pokazuje, jak o rząd dusz matek walczą różne organizacje: dla hierarchów kościoła ważna jest wielodzietność, z kolei w krajach przeludnionych polityka próbuje wprowadzać kontrolę narodzin. Tam, gdzie państwo rozwija system opieki nad dziećmi i umożliwia matkom kontynuowanie kariery zawodowej, gdzie polityka prorodzinna stawiana jest na pierwszym planie, łatwiej o wychowywanie gromadki dzieci. Jeśli jednak posiadanie dziecka wiąże się z wyrzeczeniami materialnymi, często towarzyszy mu kwestia rozważań nad etycznym wymiarem aborcji. I tak w kółko, Lauren Sandler nie porządkuje wiedzy na temat wychowywania jedynaków, ale bez przerwy przedstawia argumenty którejś ze stron. Materiały czerpie z badań – przegląda literaturę przedmiotu, bo tylko tak może podsumować dotychczasowe odkrycia i ciekawostki. Ale równie chętnie spotyka się z jedynakami bądź rodzicami jedynaków, sprawdzając, ile prawdy jest w stereotypach społecznych. Wypytuje swoich rozmówców o tworzenie więzi i budowanie wspomnień, o kwestię relacji z rodzicami, gdy nie ma się rywala. Zajmuje się jednak również przemianami społecznymi, tym, że dawniej dzieci mogły znajdować sobie przyjaciół nie tylko wśród rodzeństwa, ale i wśród kolegów na podwórku, a dzisiaj zawęża się przestrzeń, w którą wolno maluchom wchodzić bez nadzoru rodziców. „Jedno i już” pod kątem obserwacji jest publikacją dość atrakcyjną dla odbiorców, ale przydałoby się tu jeszcze trochę więcej uporządkowania wywodów, tematyzacji rozdziałów czy po prostu pełnego omówienia jednego wątku, zanim przejdzie się do kolejnego. Lauren Sandler do publikacji popularnonaukowej wprowadza również osobiste doświadczenia, czym automatycznie ociepla książkę. Jest to podpowiedź dla matek, które zastanawiają się, czy decydując się na jedno dziecko nie skrzywdzą pociechy, a i zestaw obserwacji społecznych – atrakcyjnych przez swoje zróżnicowanie. To lektura pozwalająca zmierzyć się ze stereotypami i łatwo wydawanymi osądami.
czwartek, 14 czerwca 2018
Bessel van der Kolk: Strach ucieleśniony. Mózg, umysł i ciało w terapii traumy
Czarna Owca, Warszawa 2018.
Po dramacie
O tym, że traumatyczne wydarzenia wpływają na psychikę i zachowania człowieka oraz na jego zdrowie fizyczne wiadomo. Jednak Bessel van der Kolk przedstawia historię badań nad traumą i skutkami stresów oraz sposobami leczenia, przekonując czytelników, że praca ludzkiego mózgu jest wciąż pełna niespodzianek. "Strach ucieleśniony" to książka dla zainteresowanych tematem psychologii człowieka, ale i dla tych, których bliscy (lub oni sami) borykają się ze skutkami stresu i długotrwałymi konsekwencjami urazów psychicznych. Autor opisuje konkretne przypadki, sposoby leczenia ludzi na przestrzeni lat i same objawy traumy, pozwala zapoznać się z wyzwaniami dla lekarzy i badaczy, a także z tym, jak stres wpływa na codzienne życie. Wybiera kilka sposobów przyglądania się tematowi. Jednym – najbardziej przyciągającym zwykłych odbiorców - będzie analizowanie pojedynczych sylwetek, konkretnych doświadczeń i ludzi, którzy zyskują tu w miarę pełny wizerunek. To jednocześnie przedstawianie możliwych katastrof i zdarzeń, które prowadzą do urazów. Każdy z pacjentów ma swoją historię (mimo że daje się wyodrębnić kilka tematów charakterystycznych, między innymi spustoszenia, jakie w umyśle potrafi wywołać wojna, konflikty domowe, wykorzystywanie seksualne) - każdy jest więc z punktu widzenia odbiorców osobną opowieścią, pełną emocji i silnych wrażeń. Tu autor wybiera styl reportażowy, opisuje sytuacje z perspektywy gabinetu lekarskiego, ale też i przez zwykłe współczucie czy życzliwość dla ofiary. Sprawia, że czytelnicy zaangażują się w tekst i będą chcieli dowiedzieć się, jak potoczyły się losy wybranej postaci – efektem "ubocznym" będą w tym wypadku czasami przełomowe odkrycia i nowe możliwości leczenia, czasami - błędy w sztuce lekarskiej lub poszukiwania na ślepo możliwości działania. Ta część tomu żyje i kusi szerokie grono odbiorców. Tym, którzy potrzebują wiedzy fachowej dla zaspokojenia ciekawości lub nakreślenia obszarów poszukiwań pomocy przyda się z kolei inny rodzaj narracji, również proponowanej przez autora. To partie o wymiarze medycznym czy psychologicznym i biologicznym. Bessel van der Kolk analizuje między innymi pracę mózgu, pokazuje, jak wpływają na niego dramatyczne wydarzenia, sprawdza, jak wiedzę da się przełożyć na metody postępowania z pacjentem. Podsuwa informacje dotyczące budowy mózgu, ale i obserwacje związane z działaniem ludzkiego umysłu. Wskazuje niespodzianki i rejony niedokładnie jeszcze poznane. To wszystko sprawia, że czytelnicy mogą dowiedzieć się, jak dużo motywów czeka jeszcze na odkrycie – i jak w rzeczywistości dalekosiężne efekty może wywołać traumatyczne wydarzenie. Nauczą się też wiązać rozmaite dolegliwości z przyczynami psychicznymi a nie fizycznymi - wyszukiwać potencjalne źródła kłopotów zdrowotnych w psychice i dawnych doświadczeniach.
Jest to obszerna publikacja, ale też i temat wymaga dogłębnego opracowania. "Strach ucieleśniony" to przegląd poszukiwań badaczy, fascynująca wycieczka po historii rozwoju nauki, ale i zestaw niespodzianek, jakie człowiekowi szykuje jego mózg. Bessel van der Kolk stara się uchwycić zagadnienie jak najpełniej, a przy okazji szerzyć świadomość o skutkach stresu. Proponuje publikację popularnonaukową i przesyconą danymi, ale trafić z nią może również do zwykłych odbiorców, którzy mają nadzieję na lepsze poznanie siebie. Ten tom został dobrze napisany, nawet jeśli ma się tu czasem wrażenie, że zabrakło autorowi koncepcji na spójną konstrukcję - wynika to z faktu, że próbuje zgromadzić i podsumować dokonania badaczy w zakresie leczenia z traum. Warto prześledzić wiadomości tak opracowane – Bessel van der Kolk nie pozostawia obojętnym.
Po dramacie
O tym, że traumatyczne wydarzenia wpływają na psychikę i zachowania człowieka oraz na jego zdrowie fizyczne wiadomo. Jednak Bessel van der Kolk przedstawia historię badań nad traumą i skutkami stresów oraz sposobami leczenia, przekonując czytelników, że praca ludzkiego mózgu jest wciąż pełna niespodzianek. "Strach ucieleśniony" to książka dla zainteresowanych tematem psychologii człowieka, ale i dla tych, których bliscy (lub oni sami) borykają się ze skutkami stresu i długotrwałymi konsekwencjami urazów psychicznych. Autor opisuje konkretne przypadki, sposoby leczenia ludzi na przestrzeni lat i same objawy traumy, pozwala zapoznać się z wyzwaniami dla lekarzy i badaczy, a także z tym, jak stres wpływa na codzienne życie. Wybiera kilka sposobów przyglądania się tematowi. Jednym – najbardziej przyciągającym zwykłych odbiorców - będzie analizowanie pojedynczych sylwetek, konkretnych doświadczeń i ludzi, którzy zyskują tu w miarę pełny wizerunek. To jednocześnie przedstawianie możliwych katastrof i zdarzeń, które prowadzą do urazów. Każdy z pacjentów ma swoją historię (mimo że daje się wyodrębnić kilka tematów charakterystycznych, między innymi spustoszenia, jakie w umyśle potrafi wywołać wojna, konflikty domowe, wykorzystywanie seksualne) - każdy jest więc z punktu widzenia odbiorców osobną opowieścią, pełną emocji i silnych wrażeń. Tu autor wybiera styl reportażowy, opisuje sytuacje z perspektywy gabinetu lekarskiego, ale też i przez zwykłe współczucie czy życzliwość dla ofiary. Sprawia, że czytelnicy zaangażują się w tekst i będą chcieli dowiedzieć się, jak potoczyły się losy wybranej postaci – efektem "ubocznym" będą w tym wypadku czasami przełomowe odkrycia i nowe możliwości leczenia, czasami - błędy w sztuce lekarskiej lub poszukiwania na ślepo możliwości działania. Ta część tomu żyje i kusi szerokie grono odbiorców. Tym, którzy potrzebują wiedzy fachowej dla zaspokojenia ciekawości lub nakreślenia obszarów poszukiwań pomocy przyda się z kolei inny rodzaj narracji, również proponowanej przez autora. To partie o wymiarze medycznym czy psychologicznym i biologicznym. Bessel van der Kolk analizuje między innymi pracę mózgu, pokazuje, jak wpływają na niego dramatyczne wydarzenia, sprawdza, jak wiedzę da się przełożyć na metody postępowania z pacjentem. Podsuwa informacje dotyczące budowy mózgu, ale i obserwacje związane z działaniem ludzkiego umysłu. Wskazuje niespodzianki i rejony niedokładnie jeszcze poznane. To wszystko sprawia, że czytelnicy mogą dowiedzieć się, jak dużo motywów czeka jeszcze na odkrycie – i jak w rzeczywistości dalekosiężne efekty może wywołać traumatyczne wydarzenie. Nauczą się też wiązać rozmaite dolegliwości z przyczynami psychicznymi a nie fizycznymi - wyszukiwać potencjalne źródła kłopotów zdrowotnych w psychice i dawnych doświadczeniach.
Jest to obszerna publikacja, ale też i temat wymaga dogłębnego opracowania. "Strach ucieleśniony" to przegląd poszukiwań badaczy, fascynująca wycieczka po historii rozwoju nauki, ale i zestaw niespodzianek, jakie człowiekowi szykuje jego mózg. Bessel van der Kolk stara się uchwycić zagadnienie jak najpełniej, a przy okazji szerzyć świadomość o skutkach stresu. Proponuje publikację popularnonaukową i przesyconą danymi, ale trafić z nią może również do zwykłych odbiorców, którzy mają nadzieję na lepsze poznanie siebie. Ten tom został dobrze napisany, nawet jeśli ma się tu czasem wrażenie, że zabrakło autorowi koncepcji na spójną konstrukcję - wynika to z faktu, że próbuje zgromadzić i podsumować dokonania badaczy w zakresie leczenia z traum. Warto prześledzić wiadomości tak opracowane – Bessel van der Kolk nie pozostawia obojętnym.
środa, 13 czerwca 2018
Piotr Ambroziewicz: Złote lata polskiej chuliganerii 1950 - 1960
PWN, Warszawa 2018.
Poza kanonem
Nic nowego o chuliganach i bikiniarzach Piotr Ambroziewicz powiedzieć nie może, toteż i zatrzymuje się na referowaniu zjawisk charakterystycznych dla PRL-u, dla wygody ograniczając się do dekady, w której dał się zaobserwować największy rozkwit społecznego odchodzenia od konwenansów. „Złote lata polskiej chuliganerii 1950–1960” to książka, która po prostu gromadzi materiały dotyczące młodych ludzi schodzących na złą drogę – a pośrednio też tych, którzy ośmieszali się, piętnując chuliganerię w prasie lub sądowych protokołach. Jest to kolejna w serii pozycja dotycząca wybranego aspektu codzienności w PRL-u, całkiem ciekawa przede wszystkim ze względu na oryginalny temat. Bo Piotr Ambroziewicz nie ma ani ochoty na gawędziarskie i anegdotyczne opowieści, ani zapędów pisarskich, żeby odkrycia ubierać w zgrabne narracje. Śledzi materiały źródłowe i co smakowitsze a bardzo obszerne fragmenty przytacza czytelnikom w niezmienionej formie (zaznacza, że nawet ortografię i interpunkcję pozostawia bez zmian – bo i one świadczyć mogą o twórcy relacji). Dba o koloryt lokalny – sylwetka chuligana potrzebuje odpowiedniej oprawy, działać może tylko przy odwzorowywaniu rzeczywistości PRL-u. Co ciekawe, Ambroziewicz czasami odwołuje się do filmów, w których chuligani się przewijali jako temat – i odczytuje je kompletnie inaczej niż odbiorcy (przykład: „Ewa chce spać”). Dba o to, żeby czytelnicy przypadkiem nie poczuli sympatii do tej grupy społecznej. Nie zajmuje się choćby satyrycznym portretem chuligana (a temat był w swoim czasie nośny i powtarzał się u wielu twórców, także tych z górnej półki), w zasadzie z literatów najbardziej przekonuje go jako dostarczyciel informacji – Leopold Tyrmand. To pewne pójście na skróty, posłużenie się wygodnym schematem.
Skupia się Piotr Ambroziewicz na tym, po czym rozpoznać można chuligana: rejestruje elementy ubioru oraz charakterystyczne zachowania, pokazuje konflikt z władzą i społeczeństwem. Ale sprawdza też, jak obraz chuligana funkcjonował w prasie – w reportażach i artykułach zaangażowanych politycznie. Tutaj nie chodzi o czysto rodzajowe obrazki, a o wywołanie pewnego konkretnego efektu wśród czytelników. Zestawia autor co bardziej egzotyczne opisy, żeby trochę popastwić się nad ideologicznie zaprogramowanymi dziennikarzami – inne fragmenty służą mu do analizowania rzeczywistości. Odnotowuje poszczególne zachowania świadczące o zejściu na stronę chuligaństwa, ale też próby „ratowania” młodzieży przed niewłaściwymi wyborami – trzeba przyznać, że alternatywy są o wiele mniej barwne. Wizerunek chuligana jest tu mozaikowy, składany z kolejnych obficie cytowanych artykułów i książek – Ambroziewicz nie może przecież dotrzeć do przedstawicieli środowiska (a zresztą styl prowadzonej narracji na to mu nie pozwala), czerpie więc wiadomości z gotowych tekstów i nawet zbyt dużo własnych opracowań nie przedstawia. Cechą charakterystyczną tego tomu są całe bloki cytatów i powielane w nich dość stereotypowe portrety. Obowiązkowe narzekanie na „tę dzisiejszą młodzież” brzmi w tomie zadziwiająco aktualnie, a sami chuligani mogą być nawet darzeni pewnym sentymentem. Jest to publikacja ładnie gromadząca wiadomości z dawnych lat, porządkująca wiedzę na temat społecznego zjawiska. Wpisuje się w modę tomów przybliżających codzienność PRL-u, a odwołuje się do pojedynczego tematu – dzięki temu autor może dość obszernie zrelacjonować sytuację chuliganerii w jej „złotych latach”.
Poza kanonem
Nic nowego o chuliganach i bikiniarzach Piotr Ambroziewicz powiedzieć nie może, toteż i zatrzymuje się na referowaniu zjawisk charakterystycznych dla PRL-u, dla wygody ograniczając się do dekady, w której dał się zaobserwować największy rozkwit społecznego odchodzenia od konwenansów. „Złote lata polskiej chuliganerii 1950–1960” to książka, która po prostu gromadzi materiały dotyczące młodych ludzi schodzących na złą drogę – a pośrednio też tych, którzy ośmieszali się, piętnując chuliganerię w prasie lub sądowych protokołach. Jest to kolejna w serii pozycja dotycząca wybranego aspektu codzienności w PRL-u, całkiem ciekawa przede wszystkim ze względu na oryginalny temat. Bo Piotr Ambroziewicz nie ma ani ochoty na gawędziarskie i anegdotyczne opowieści, ani zapędów pisarskich, żeby odkrycia ubierać w zgrabne narracje. Śledzi materiały źródłowe i co smakowitsze a bardzo obszerne fragmenty przytacza czytelnikom w niezmienionej formie (zaznacza, że nawet ortografię i interpunkcję pozostawia bez zmian – bo i one świadczyć mogą o twórcy relacji). Dba o koloryt lokalny – sylwetka chuligana potrzebuje odpowiedniej oprawy, działać może tylko przy odwzorowywaniu rzeczywistości PRL-u. Co ciekawe, Ambroziewicz czasami odwołuje się do filmów, w których chuligani się przewijali jako temat – i odczytuje je kompletnie inaczej niż odbiorcy (przykład: „Ewa chce spać”). Dba o to, żeby czytelnicy przypadkiem nie poczuli sympatii do tej grupy społecznej. Nie zajmuje się choćby satyrycznym portretem chuligana (a temat był w swoim czasie nośny i powtarzał się u wielu twórców, także tych z górnej półki), w zasadzie z literatów najbardziej przekonuje go jako dostarczyciel informacji – Leopold Tyrmand. To pewne pójście na skróty, posłużenie się wygodnym schematem.
Skupia się Piotr Ambroziewicz na tym, po czym rozpoznać można chuligana: rejestruje elementy ubioru oraz charakterystyczne zachowania, pokazuje konflikt z władzą i społeczeństwem. Ale sprawdza też, jak obraz chuligana funkcjonował w prasie – w reportażach i artykułach zaangażowanych politycznie. Tutaj nie chodzi o czysto rodzajowe obrazki, a o wywołanie pewnego konkretnego efektu wśród czytelników. Zestawia autor co bardziej egzotyczne opisy, żeby trochę popastwić się nad ideologicznie zaprogramowanymi dziennikarzami – inne fragmenty służą mu do analizowania rzeczywistości. Odnotowuje poszczególne zachowania świadczące o zejściu na stronę chuligaństwa, ale też próby „ratowania” młodzieży przed niewłaściwymi wyborami – trzeba przyznać, że alternatywy są o wiele mniej barwne. Wizerunek chuligana jest tu mozaikowy, składany z kolejnych obficie cytowanych artykułów i książek – Ambroziewicz nie może przecież dotrzeć do przedstawicieli środowiska (a zresztą styl prowadzonej narracji na to mu nie pozwala), czerpie więc wiadomości z gotowych tekstów i nawet zbyt dużo własnych opracowań nie przedstawia. Cechą charakterystyczną tego tomu są całe bloki cytatów i powielane w nich dość stereotypowe portrety. Obowiązkowe narzekanie na „tę dzisiejszą młodzież” brzmi w tomie zadziwiająco aktualnie, a sami chuligani mogą być nawet darzeni pewnym sentymentem. Jest to publikacja ładnie gromadząca wiadomości z dawnych lat, porządkująca wiedzę na temat społecznego zjawiska. Wpisuje się w modę tomów przybliżających codzienność PRL-u, a odwołuje się do pojedynczego tematu – dzięki temu autor może dość obszernie zrelacjonować sytuację chuliganerii w jej „złotych latach”.
wtorek, 12 czerwca 2018
Fabrizio Silei: Uniwersytet Wszystko Moje
Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.
Wychowanie
Cudowna jest ta książka pod kątem nawiązań do klasyki. Jeśli dzisiaj przesadnie dba się o to, żeby młodych odbiorców przypadkiem nie przestraszyć, nie urazić albo nie zdenerwować, Fabrizio Silei kompletnie odrzuca tego typu poprawność polityczną i - również dzięki świetnemu tłumaczeniu Joanny Wajs – bawi się emocjami czytelników. Najpierw sytuacja jak z baśni: państwo Smirthowie są obrzydliwie bogaci, mają wszystko, czego zapragną, postanawiają jeszcze do tego "wyprodukować" potomka. Feluś przychodzi na świat i zostaje oddany pod opiekę niańki, bo rodzice nie za bardzo odnajdują się w nowej roli. Kiedy jednak chłopiec osiąga wiek szkolny, okazuje się, że są z nim same problemy: ma dobre serce i nie potrafi nikomu odmawiać pomocy, w dodatku jest naiwny, może roztrwonić cały majątek rodziców błyskawicznie i bez wysiłku. Smirthowie oddają więc go do szkoły z tradycjami. Uniwersytet Wszystko Moje do tej pory skutecznie oduczał dzieci jakichkolwiek przejawów dobrego serca i wypracowywał w uczniach chęć rywalizacji, czynienia zła i egoizmu. Źli są tu nauczyciele, źli są i chłopcy oddawani na naukę. Ale wszystko się zmienia, gdy pojawia się w szkole dobroduszny Feluś. Feluś do każdego znajdzie klucz, a że nie działa z wyrachowania tylko z potrzeby serca - może odnieść tym większy sukces. Oczywiście nie od razu, czeka go sporo pracy – ale szybko zjedna sobie szkolnych kolegów i nauczy ich, jak działać razem.
Powieść "Uniwersytet Wszystko Moje" jest mocno rozbudowana i wielowątkowa. Nawiązuje do klasyki literatury przygodowej, widać tu źródła inspiracji i chęć rozbawiania najmłodszych dzięki nieznanym dziś właściwie rozwiązaniom. Feluś jest w nowej szkole kreatywny i nie podporządkowuje się regulaminowi – unika wyrządzania zła, a rówieśnikom szybko udowadnia, że współpraca i zaufanie przynoszą więcej korzyści niż wzajemne krzywdy i pretensje. Dociera też pojedynczo do nauczycieli – a to za sprawą swojej naiwności i bezustannemu wychodzeniu poza przyjęte normy. Feluś łamie regulaminy bezwiednie, przypadkiem uruchamiając zapomniane już uczucia. Znajdzie sposób na każdego. Fabrizio Silei stara się, żeby czarne charaktery były wynaturzone, ale karykatura to w ogóle sposób na prezentowanie świata. W tym ujęciu wszystko musi być przesadzone, przerysowane i niewiarygodne - żeby dobrze i komicznie wybrzmiało. Śmiech jest ważny, zwłaszcza że spora część narracji kręci się wokół zła i egoizmu. Udaje się w tym tomiku pokazać, że tak naprawdę dobro może być równie ciekawe jak zło, a nawet lepsze – i to bez nudnego moralizowania. Przygody w gronie rówieśników, kiedy za przeciwników ma się dorosłych i do tego nauczycieli – to podwójna dawka emocji. A przecież liczą się jeszcze inne kwestie - przyjaźń, pomysłowość, spryt... Żeby przekonać do tomu również dziewczynki (awanturnicza literatura wydaje się domeną chłopców, nawet na Uniwersytecie Wszystko Moje kształcą się tylko chłopcy), Silei wprowadza tu i wątki romansowe: w życiu nauczycieli wiele się pozmienia z momentem pojawienia się Felusia. Metamorfozę przejdą nawet państwo Smirthowie, co z początku wydawało się niewiarygodne.
Punkt wyjścia to baśń, później tom przemienia się w literaturę przygodową i satyrę, Silei tworzy niemal komiksowe scenki, wyraziste i przekonujące jednocześnie, zawsze komiczne, ale niepozbawione głębokich przesłań. Nie ma tu prawienia morałów dzieciom, za to mali czytelnicy sami bez problemu wyciągną wnioski z opowieści i przekonają się, że nie warto być samolubnym: znacznie więcej korzyści odniosą ci lubiani i potrafiący pracować na rzecz grupy. Jest to książka rozrywkowa, śmieszna, ale z czytelnym przesłaniem. Napisana tak, że nawet dorośli dadzą się uwieść fabule.
Wychowanie
Cudowna jest ta książka pod kątem nawiązań do klasyki. Jeśli dzisiaj przesadnie dba się o to, żeby młodych odbiorców przypadkiem nie przestraszyć, nie urazić albo nie zdenerwować, Fabrizio Silei kompletnie odrzuca tego typu poprawność polityczną i - również dzięki świetnemu tłumaczeniu Joanny Wajs – bawi się emocjami czytelników. Najpierw sytuacja jak z baśni: państwo Smirthowie są obrzydliwie bogaci, mają wszystko, czego zapragną, postanawiają jeszcze do tego "wyprodukować" potomka. Feluś przychodzi na świat i zostaje oddany pod opiekę niańki, bo rodzice nie za bardzo odnajdują się w nowej roli. Kiedy jednak chłopiec osiąga wiek szkolny, okazuje się, że są z nim same problemy: ma dobre serce i nie potrafi nikomu odmawiać pomocy, w dodatku jest naiwny, może roztrwonić cały majątek rodziców błyskawicznie i bez wysiłku. Smirthowie oddają więc go do szkoły z tradycjami. Uniwersytet Wszystko Moje do tej pory skutecznie oduczał dzieci jakichkolwiek przejawów dobrego serca i wypracowywał w uczniach chęć rywalizacji, czynienia zła i egoizmu. Źli są tu nauczyciele, źli są i chłopcy oddawani na naukę. Ale wszystko się zmienia, gdy pojawia się w szkole dobroduszny Feluś. Feluś do każdego znajdzie klucz, a że nie działa z wyrachowania tylko z potrzeby serca - może odnieść tym większy sukces. Oczywiście nie od razu, czeka go sporo pracy – ale szybko zjedna sobie szkolnych kolegów i nauczy ich, jak działać razem.
Powieść "Uniwersytet Wszystko Moje" jest mocno rozbudowana i wielowątkowa. Nawiązuje do klasyki literatury przygodowej, widać tu źródła inspiracji i chęć rozbawiania najmłodszych dzięki nieznanym dziś właściwie rozwiązaniom. Feluś jest w nowej szkole kreatywny i nie podporządkowuje się regulaminowi – unika wyrządzania zła, a rówieśnikom szybko udowadnia, że współpraca i zaufanie przynoszą więcej korzyści niż wzajemne krzywdy i pretensje. Dociera też pojedynczo do nauczycieli – a to za sprawą swojej naiwności i bezustannemu wychodzeniu poza przyjęte normy. Feluś łamie regulaminy bezwiednie, przypadkiem uruchamiając zapomniane już uczucia. Znajdzie sposób na każdego. Fabrizio Silei stara się, żeby czarne charaktery były wynaturzone, ale karykatura to w ogóle sposób na prezentowanie świata. W tym ujęciu wszystko musi być przesadzone, przerysowane i niewiarygodne - żeby dobrze i komicznie wybrzmiało. Śmiech jest ważny, zwłaszcza że spora część narracji kręci się wokół zła i egoizmu. Udaje się w tym tomiku pokazać, że tak naprawdę dobro może być równie ciekawe jak zło, a nawet lepsze – i to bez nudnego moralizowania. Przygody w gronie rówieśników, kiedy za przeciwników ma się dorosłych i do tego nauczycieli – to podwójna dawka emocji. A przecież liczą się jeszcze inne kwestie - przyjaźń, pomysłowość, spryt... Żeby przekonać do tomu również dziewczynki (awanturnicza literatura wydaje się domeną chłopców, nawet na Uniwersytecie Wszystko Moje kształcą się tylko chłopcy), Silei wprowadza tu i wątki romansowe: w życiu nauczycieli wiele się pozmienia z momentem pojawienia się Felusia. Metamorfozę przejdą nawet państwo Smirthowie, co z początku wydawało się niewiarygodne.
Punkt wyjścia to baśń, później tom przemienia się w literaturę przygodową i satyrę, Silei tworzy niemal komiksowe scenki, wyraziste i przekonujące jednocześnie, zawsze komiczne, ale niepozbawione głębokich przesłań. Nie ma tu prawienia morałów dzieciom, za to mali czytelnicy sami bez problemu wyciągną wnioski z opowieści i przekonają się, że nie warto być samolubnym: znacznie więcej korzyści odniosą ci lubiani i potrafiący pracować na rzecz grupy. Jest to książka rozrywkowa, śmieszna, ale z czytelnym przesłaniem. Napisana tak, że nawet dorośli dadzą się uwieść fabule.
poniedziałek, 11 czerwca 2018
Charles M. Schulz: Fistaszki zebrane z gazet codziennych i weekendowych 1985-1986
Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.
Oswajanie
Spike oswaja samotność. Siedzi na pustyni wśród kaktusów i próbuje coraz to nowych rozrywek, do których przydaje się towarzystwo kolczastych przyjaciół. Może budzić melancholię lub stanowić przestrogę, ale z drugiej strony – wydaje się być szczęśliwy z takiego życia i nie szuka z niego ucieczki. Bo u Charlesa M. Schulza smutku jest tylko odrobina – w sam raz, żeby doprawić codzienność, ale nie żeby przygnębiać czy martwić. Komiksowe stripy z filozoficznym dnem zdobyły fanów wśród przedstawicieli różnych pokoleń – i do dzisiaj mogą cieszyć, bawić i wzruszać. Fakt, że przygody Charliego Browna i jego kompanów pojawiają się jako dzieła zebrane Schulza to jeden ze wspanialszych prezentów, jakie Nasza Księgarnia mogła czytelnikom zafundować. Od tych miniopowiastek nie sposób się oderwać – przenoszenie się do rzeczywistości Snoopy’ego to idealny sposób na relaks, ale również chwilę zadumy. I nie ma tu znaczenia, że komiksy przez długi czas traktowane były jak sztuka niższych lotów. Charles M. Schulz wykorzystał najlepsze cechy gatunku, połączone z niebanalnym poczuciem humoru i talentem do rysowania – tak powstała seria-ewenement, wciąż silnie działająca na odbiorców.
W najnowszym tomie „Fistaszków zebranych” dzieje się wiele, chociaż zamiast częstych powrotów do dawnych motywów autor woli raczej wprowadzać nowe kwestie. Nie oznacza to, że rezygnuje z powtarzanych wzorców: Lucy dalej będzie próbowała zdobyć serce Schroedera i drażnić młodszego brata, Linus czasami przypomina sobie o kocyku, Sally zdarzy się rozmawiać ze szkołą, a Snoopy zamieni się w asa lotnictwa z czasów wojny. Ale Schulz wprowadzi też kilka nowych rozwiązań, w tym… witryniarki, dziewczynki, które chodzą po centrum handlowym i przyglądają się towarom (nie wolno przy tym niczego kupować, to wbrew idei witryniarki). Pojawi się tu Mikołaj, a u Linusa zacznie się refleksja nad przemijaniem i starością. Ten tom należy do Peppermint Patty, która dalej zasypia na lekcjach, ale razem z Marcie chodzi też na koncerty dla smyków. A ponieważ w mikroświecie Fistaszków miejsce jest dla przedziwnych osobowości, Charles M. Schulz wprowadza Tapiocę Pudding, dziewczynkę, która zamierza stać się celebrytką. Trochę w jednokierunkowej postawie Tapioca przypomina Fridę, ale ożywia środowisko. I staje się kolejną rywalką Sally do serca Linusa. Woodstock znajdzie sobie nowy środek transportu, a jego koledzy z drużyny dowodzonej przez Snoopy’ego zaczną prowadzić obserwacje ptaków.
U Fistaszków bez przerwy coś się dzieje, chociaż akcja zamyka się w czterech kadrach (w wydaniach weekendowych jest całostronicowa, ale tu z kolei często Schulz obywa się bez słów), wszystko musi więc być dokładnie przemyślane i zrealizowane tak, by odbiorcom nie pozostawić żadnych wątpliwości co do satyrycznych intencji. Ale Schulz znajduje też miejsce na refleksję i podsuwa czytelnikom tematy, które okazują się ważne na każdym etapie życia. Sprawia, że z drobnej wymiany zdań płynie nie tylko humorystyczna puenta, absurd lub komizm sytuacyjny, celna riposta albo satyra na rzeczywistość – a również wartościowa i ważna myśl. Przy Fistaszkach nie da się tylko śmiać: tu równie naturalną reakcją na lekturę będzie zaduma i przyglądanie się codzienności z nowej perspektywy. Bohaterowie – bez intencji „kaznodziejskich” czy chęci prawienia morałów (w końcu to dzieci i dziećmi pozostają bez względu na przesłanie, jakie Schulz przygotowuje!) przekonują do podążania za nimi i odkrywania tajemnic egzystencji. W Fistaszkach udało się połączyć to, co teoretycznie niemożliwe do połączenia – śmiech i smutek, radość i melancholię. Oswajanie rzeczywistości polega w tym wypadku na szukaniu równowagi między tymi czynnikami.
Oswajanie
Spike oswaja samotność. Siedzi na pustyni wśród kaktusów i próbuje coraz to nowych rozrywek, do których przydaje się towarzystwo kolczastych przyjaciół. Może budzić melancholię lub stanowić przestrogę, ale z drugiej strony – wydaje się być szczęśliwy z takiego życia i nie szuka z niego ucieczki. Bo u Charlesa M. Schulza smutku jest tylko odrobina – w sam raz, żeby doprawić codzienność, ale nie żeby przygnębiać czy martwić. Komiksowe stripy z filozoficznym dnem zdobyły fanów wśród przedstawicieli różnych pokoleń – i do dzisiaj mogą cieszyć, bawić i wzruszać. Fakt, że przygody Charliego Browna i jego kompanów pojawiają się jako dzieła zebrane Schulza to jeden ze wspanialszych prezentów, jakie Nasza Księgarnia mogła czytelnikom zafundować. Od tych miniopowiastek nie sposób się oderwać – przenoszenie się do rzeczywistości Snoopy’ego to idealny sposób na relaks, ale również chwilę zadumy. I nie ma tu znaczenia, że komiksy przez długi czas traktowane były jak sztuka niższych lotów. Charles M. Schulz wykorzystał najlepsze cechy gatunku, połączone z niebanalnym poczuciem humoru i talentem do rysowania – tak powstała seria-ewenement, wciąż silnie działająca na odbiorców.
W najnowszym tomie „Fistaszków zebranych” dzieje się wiele, chociaż zamiast częstych powrotów do dawnych motywów autor woli raczej wprowadzać nowe kwestie. Nie oznacza to, że rezygnuje z powtarzanych wzorców: Lucy dalej będzie próbowała zdobyć serce Schroedera i drażnić młodszego brata, Linus czasami przypomina sobie o kocyku, Sally zdarzy się rozmawiać ze szkołą, a Snoopy zamieni się w asa lotnictwa z czasów wojny. Ale Schulz wprowadzi też kilka nowych rozwiązań, w tym… witryniarki, dziewczynki, które chodzą po centrum handlowym i przyglądają się towarom (nie wolno przy tym niczego kupować, to wbrew idei witryniarki). Pojawi się tu Mikołaj, a u Linusa zacznie się refleksja nad przemijaniem i starością. Ten tom należy do Peppermint Patty, która dalej zasypia na lekcjach, ale razem z Marcie chodzi też na koncerty dla smyków. A ponieważ w mikroświecie Fistaszków miejsce jest dla przedziwnych osobowości, Charles M. Schulz wprowadza Tapiocę Pudding, dziewczynkę, która zamierza stać się celebrytką. Trochę w jednokierunkowej postawie Tapioca przypomina Fridę, ale ożywia środowisko. I staje się kolejną rywalką Sally do serca Linusa. Woodstock znajdzie sobie nowy środek transportu, a jego koledzy z drużyny dowodzonej przez Snoopy’ego zaczną prowadzić obserwacje ptaków.
U Fistaszków bez przerwy coś się dzieje, chociaż akcja zamyka się w czterech kadrach (w wydaniach weekendowych jest całostronicowa, ale tu z kolei często Schulz obywa się bez słów), wszystko musi więc być dokładnie przemyślane i zrealizowane tak, by odbiorcom nie pozostawić żadnych wątpliwości co do satyrycznych intencji. Ale Schulz znajduje też miejsce na refleksję i podsuwa czytelnikom tematy, które okazują się ważne na każdym etapie życia. Sprawia, że z drobnej wymiany zdań płynie nie tylko humorystyczna puenta, absurd lub komizm sytuacyjny, celna riposta albo satyra na rzeczywistość – a również wartościowa i ważna myśl. Przy Fistaszkach nie da się tylko śmiać: tu równie naturalną reakcją na lekturę będzie zaduma i przyglądanie się codzienności z nowej perspektywy. Bohaterowie – bez intencji „kaznodziejskich” czy chęci prawienia morałów (w końcu to dzieci i dziećmi pozostają bez względu na przesłanie, jakie Schulz przygotowuje!) przekonują do podążania za nimi i odkrywania tajemnic egzystencji. W Fistaszkach udało się połączyć to, co teoretycznie niemożliwe do połączenia – śmiech i smutek, radość i melancholię. Oswajanie rzeczywistości polega w tym wypadku na szukaniu równowagi między tymi czynnikami.
Nastja Holtfreter: Kolorowe morze. Co tu nie pasuje?
Nasza Księgarnia, Warszawa 2018.
Zgadywanka
"Kolorowe morze", kolejna publikacja kartonowa w cyklu Co tu nie pasuje, przynosi maluchom szereg zagadek związanych ze stworzeniami morskimi. Wodne środowisko to swoista egzotyka dla kilkulatków, będzie zatem co najmniej kilka powodów, żeby po taki tomik sięgnąć. Przede wszystkim ze względu na poszerzanie słownictwa maluchów. Pojawiają się tu stworzenia niespotykane na co dzień, nawet w literaturze czwartej rzadkie: ośmiornice, koniki morskie, meduzy, rozgwiazdy, żółwie wodne – są i ptaki kojarzone z wodą: pelikany czy mewy. To oznacza, że dzieci poznają szereg nowych nazw i od razu skojarzą je z konkretnymi żyjątkami. W drugiej kolejności tomik pomoże rozwijać wyobraźnię: fantazyjne czasem kształty bohaterów udowadniają najmłodszym, że świat jest bardzo ciekawy i warty poznawania. W końcu z każdą rozkładówką dzieci otrzymują dwa nowe gatunki – bo jedna strona to jedna zagadka. Właściwym celem tomiku jest ćwiczenie spostrzegawczości i podstawowych umiejętności dzieci. Trzeba między innymi wskazać, kto patrzy w inną stronę niż reszta, kto odróżnia się od pozostałych. Czasami należy połączyć postacie w pary, wskazać przedstawiciela obcego gatunku albo w ogóle innego środowiska. Bywa, że Nastja Holtfreter bawi się w bajkową abstrakcję, jednemu z morskich stworzeń wkłada czapkę, ćwiczy też z dziećmi nazywanie czynności - bo skoro trzeba sprawdzić, która mewa odlatuje, to można przy okazji opowiedzieć, czym zajmują się pozostałe. Nie zabraknie też zadań na wiedzę - lub dowcipu ze zwierzęciem, które nie może spotkać się z pozostałymi. Zadania zostały tak dobrane, żeby dzieci miały wrażenie różnorodności i nie znudziły się zbyt szybko. Na rozmaite sposoby daje się wykorzystywać ten tomik, nie tylko szukając odpowiedzi na zagadki proponowane przez autorkę. Jeśli przyda się do ćwiczenia rozpoznawania liter, sprawdzi się wyodrębnianie nazw gatunków kolorem. Posłuży do nauki kierunków (czy ryby płyną w prawo czy w lewo, w którą stronę patrzy krab – to już drugi etap zgadywanki, który może być wprowadzany przez rodziców). Wiele zależy od inwencji dorosłych, którzy będą przeglądać tomik z dziećmi i wymyślać kolejne zastosowania obrazków w procesie edukacji najmłodszych. Tomik został przygotowany tak, żeby maluchy mogły oglądać go same, kartonowe strony mają zaokrąglone rogi, a niewielki format sprawia, że tomik jest lekki.
Cała książeczka utrzymana jest w uporządkowanej tonacji kolorystycznej, pastele nie rozpraszają niepotrzebnie kilkulatków. Komputerowe kształty nie wymagają dodatkowo komiksowych konturów. Autorka przyciąga uwagę maluchów zabawnymi minami postaci: bohaterowie są zwykle uśmiechnięci, wydają się dziecięcy i sympatyczni, w sam raz, żeby zaprosić do wspólnej zabawy. Łatwo też narysować podobne stworzenia - więc dzieci wykorzystywać będą tę książeczkę jako inspirację. Humor stanowi nieodłączną część zagadek, nie tylko objawiając się w minach bohaterów: koniki morskie i zwykły koń w masce płetwonurka, dumny jeż między jeżowcami - to wszystko budzi radość maluchów i zachęca do odkrywania nieznanego świata. "Kolorowe morze. Co tu nie pasuje" to książeczka, która dostarcza ładnie przygotowanych zagadek – nieskomplikowanych, żeby nie zniechęcić dzieci, ale też nie do końca zawsze oczywistych, poziom trudności się tutaj zmienia. Nastja Holtfreter nie rywalizuje z coraz bardziej komplikowanymi łamigłówkami-wyzwaniami, stawia na prostą książeczkę dla najmłodszych - i bawi się z nimi w odkrywanie uroków podwodnego świata.
Zgadywanka
"Kolorowe morze", kolejna publikacja kartonowa w cyklu Co tu nie pasuje, przynosi maluchom szereg zagadek związanych ze stworzeniami morskimi. Wodne środowisko to swoista egzotyka dla kilkulatków, będzie zatem co najmniej kilka powodów, żeby po taki tomik sięgnąć. Przede wszystkim ze względu na poszerzanie słownictwa maluchów. Pojawiają się tu stworzenia niespotykane na co dzień, nawet w literaturze czwartej rzadkie: ośmiornice, koniki morskie, meduzy, rozgwiazdy, żółwie wodne – są i ptaki kojarzone z wodą: pelikany czy mewy. To oznacza, że dzieci poznają szereg nowych nazw i od razu skojarzą je z konkretnymi żyjątkami. W drugiej kolejności tomik pomoże rozwijać wyobraźnię: fantazyjne czasem kształty bohaterów udowadniają najmłodszym, że świat jest bardzo ciekawy i warty poznawania. W końcu z każdą rozkładówką dzieci otrzymują dwa nowe gatunki – bo jedna strona to jedna zagadka. Właściwym celem tomiku jest ćwiczenie spostrzegawczości i podstawowych umiejętności dzieci. Trzeba między innymi wskazać, kto patrzy w inną stronę niż reszta, kto odróżnia się od pozostałych. Czasami należy połączyć postacie w pary, wskazać przedstawiciela obcego gatunku albo w ogóle innego środowiska. Bywa, że Nastja Holtfreter bawi się w bajkową abstrakcję, jednemu z morskich stworzeń wkłada czapkę, ćwiczy też z dziećmi nazywanie czynności - bo skoro trzeba sprawdzić, która mewa odlatuje, to można przy okazji opowiedzieć, czym zajmują się pozostałe. Nie zabraknie też zadań na wiedzę - lub dowcipu ze zwierzęciem, które nie może spotkać się z pozostałymi. Zadania zostały tak dobrane, żeby dzieci miały wrażenie różnorodności i nie znudziły się zbyt szybko. Na rozmaite sposoby daje się wykorzystywać ten tomik, nie tylko szukając odpowiedzi na zagadki proponowane przez autorkę. Jeśli przyda się do ćwiczenia rozpoznawania liter, sprawdzi się wyodrębnianie nazw gatunków kolorem. Posłuży do nauki kierunków (czy ryby płyną w prawo czy w lewo, w którą stronę patrzy krab – to już drugi etap zgadywanki, który może być wprowadzany przez rodziców). Wiele zależy od inwencji dorosłych, którzy będą przeglądać tomik z dziećmi i wymyślać kolejne zastosowania obrazków w procesie edukacji najmłodszych. Tomik został przygotowany tak, żeby maluchy mogły oglądać go same, kartonowe strony mają zaokrąglone rogi, a niewielki format sprawia, że tomik jest lekki.
Cała książeczka utrzymana jest w uporządkowanej tonacji kolorystycznej, pastele nie rozpraszają niepotrzebnie kilkulatków. Komputerowe kształty nie wymagają dodatkowo komiksowych konturów. Autorka przyciąga uwagę maluchów zabawnymi minami postaci: bohaterowie są zwykle uśmiechnięci, wydają się dziecięcy i sympatyczni, w sam raz, żeby zaprosić do wspólnej zabawy. Łatwo też narysować podobne stworzenia - więc dzieci wykorzystywać będą tę książeczkę jako inspirację. Humor stanowi nieodłączną część zagadek, nie tylko objawiając się w minach bohaterów: koniki morskie i zwykły koń w masce płetwonurka, dumny jeż między jeżowcami - to wszystko budzi radość maluchów i zachęca do odkrywania nieznanego świata. "Kolorowe morze. Co tu nie pasuje" to książeczka, która dostarcza ładnie przygotowanych zagadek – nieskomplikowanych, żeby nie zniechęcić dzieci, ale też nie do końca zawsze oczywistych, poziom trudności się tutaj zmienia. Nastja Holtfreter nie rywalizuje z coraz bardziej komplikowanymi łamigłówkami-wyzwaniami, stawia na prostą książeczkę dla najmłodszych - i bawi się z nimi w odkrywanie uroków podwodnego świata.
niedziela, 10 czerwca 2018
Jay Kristoff: Tancerze burzy. Wojna lotosowa I
Uroboros (Foksal), Warszawa 2018.
Przyjaźń w upadku
Oczywiste jest, że lotos prowadzi do zniszczenia. Negatywnie wpływa na środowisko, ludzi otępia i rujnuje im zdrowie. Ale też silnie uzależnia, a do tego jest podstawą gospodarki – nie da się więc z niego zrezygnować. Jeśli coś ma tak potężne działanie, prędzej czy później doprowadzi do dramatów. W "Tancerzach burzy" lotos już powoduje wojny. Apokalipsa się zbliża. Nikt już nie zna błękitnego nieba ani świeżego powietrza, ludzie umierają na czarnopłuco. Jay Kristoff bardzo szczegółowo prezentuje rzeczywistość zmierzającą ku zagładzie. Katastrofa trwa - rozłożona w czasie i okrutna – to efekt destrukcyjnych działań człowieka, jego krótkowzroczności i chciwości. Kristoff stara się motyw zniszczenia ująć perspektywicznie i możliwie jak najszerzej: ilustruje zmiany zachodzące w przyrodzie i w krajobrazach, w przestrzeni miejskiej, w mentalności ludzi i w hierarchii społecznej. Zwracanie uwagi na detale to zresztą wyróżnik w tej powieści, coś, co od pierwszych stron staje się pomysłem na narrację. I w tym świecie postapokaliptycznym (mimo że wciąż jeszcze przed apokalipsą, w ramach niezakończonego procesu) jest autor przekonujący - właśnie dzięki dokładnemu analizowaniu szczegółów i umiejętnemu ich przekazywaniu.
W tym niegościnnym świecie pojawia się Yukiko, młoda kobieta, która zajmuje się ojcem, a kształci na łowczynię. Yukiko to bohaterka skrojona na miarę dzisiejszych narracji – samodzielna, odważna, zdecydowana na wszystko. Wierna swoim ideałom (a i też posiadająca dokładnie opracowany kodeks moralny). Yukiko zna swoje miejsce i nie burzy się przeciwko niemu, przynajmniej dopóki coś się nie wydarzy. Yukiko jest opoką dla bliskich. To dziewczyna-rycerz. Idealny materiał na przyszłą buntowniczkę. A ponieważ w tej rzeczywistości - na wyspach Shima pod wodzą szoguna -posłuszeństwo jest w cenie, rozpocznie się wielka przygoda. "Tancerze burzy. Wojna lotosowa I" to opowieść o wędrówce Yukiko do dojrzałości. Diewczyna na rozkaz szoguna ma schwytać gryfa – stworzenie mityczne i właściwie nieistniejące na wolności. Tygrys gromu to zwierzę ekstremalnie groźne, ale też piękne i fascynujące. Yukiko natomiast posiada dar przenikania do umysłów zwierząt, gdy minie pierwsze niebezpieczeństwo - może spróbować dogadać się z gryfem, któremu nadaje imię Buruu. Od tej pory niezwykła para będzie nierozłączna. A to dopiero początek wyprawy, która zamieni się w szereg wyzwań, nie tylko batalistycznych. Dużo miejsca autor poświęca na analizowanie przyjaźni, przywiązania czy miłości. Tu trzeba podejmować błyskawiczne decyzje, a każda decyzja wiąże się z poważnymi i nieodwracalnymi konsekwencjami. Tu łatwo stracić życie - wystarczy narazić się władzy, a o to nietrudno, zwłaszcza gdy szogun zdradza objawy szaleństwa. I tak Yukiko musi lawirować między swoimi powinnościami i obowiązkami, wyborami płynącymi z moralnych postaw, a także - relacjami z ludźmi i zwierzętami. Trzeba doceniać sojuszników, ale te kierować się intuicją. Plany mieszają się zatem z improwizacjami. Czasem pozwala sobie autor na odrobinę humoru, zwłaszcza w przekładaniu świata ludzi na rozumienie gryfów - bardziej skupia się natomiast na budzeniu grozy i na rejestrowaniu dynamicznej akcji. Bez przerwy coś się tu dzieje, a każde wydarzenie nasycone jest ekspresją. Tej dynamice zupełnie niespodziewanie towarzyszą bardzo drobiazgowe opisy. Jay Kristoff dba o precyzję w konstruowaniu tej rzeczywistości. Chociaż buduje świat niemal od zera, wydaje się być przekonujący, świadomy znaczeń pojedynczych gestów i ich konsekwencji dla całej przestrzeni. Relacje między bohaterami są wielowymiarowe i mimo że przynoszą charakterystyczne dla młodzieżowych powieści motywy (kwestia przyjaźni, związków między rodzicem i dzieckiem, zauroczeń czy zdrady), tworzone są w dorosły sposób. "Tancerze burzy" to tom, który zachwyca dopracowaniem, narracyjną i konstrukcyjną starannością.
Przyjaźń w upadku
Oczywiste jest, że lotos prowadzi do zniszczenia. Negatywnie wpływa na środowisko, ludzi otępia i rujnuje im zdrowie. Ale też silnie uzależnia, a do tego jest podstawą gospodarki – nie da się więc z niego zrezygnować. Jeśli coś ma tak potężne działanie, prędzej czy później doprowadzi do dramatów. W "Tancerzach burzy" lotos już powoduje wojny. Apokalipsa się zbliża. Nikt już nie zna błękitnego nieba ani świeżego powietrza, ludzie umierają na czarnopłuco. Jay Kristoff bardzo szczegółowo prezentuje rzeczywistość zmierzającą ku zagładzie. Katastrofa trwa - rozłożona w czasie i okrutna – to efekt destrukcyjnych działań człowieka, jego krótkowzroczności i chciwości. Kristoff stara się motyw zniszczenia ująć perspektywicznie i możliwie jak najszerzej: ilustruje zmiany zachodzące w przyrodzie i w krajobrazach, w przestrzeni miejskiej, w mentalności ludzi i w hierarchii społecznej. Zwracanie uwagi na detale to zresztą wyróżnik w tej powieści, coś, co od pierwszych stron staje się pomysłem na narrację. I w tym świecie postapokaliptycznym (mimo że wciąż jeszcze przed apokalipsą, w ramach niezakończonego procesu) jest autor przekonujący - właśnie dzięki dokładnemu analizowaniu szczegółów i umiejętnemu ich przekazywaniu.
W tym niegościnnym świecie pojawia się Yukiko, młoda kobieta, która zajmuje się ojcem, a kształci na łowczynię. Yukiko to bohaterka skrojona na miarę dzisiejszych narracji – samodzielna, odważna, zdecydowana na wszystko. Wierna swoim ideałom (a i też posiadająca dokładnie opracowany kodeks moralny). Yukiko zna swoje miejsce i nie burzy się przeciwko niemu, przynajmniej dopóki coś się nie wydarzy. Yukiko jest opoką dla bliskich. To dziewczyna-rycerz. Idealny materiał na przyszłą buntowniczkę. A ponieważ w tej rzeczywistości - na wyspach Shima pod wodzą szoguna -posłuszeństwo jest w cenie, rozpocznie się wielka przygoda. "Tancerze burzy. Wojna lotosowa I" to opowieść o wędrówce Yukiko do dojrzałości. Diewczyna na rozkaz szoguna ma schwytać gryfa – stworzenie mityczne i właściwie nieistniejące na wolności. Tygrys gromu to zwierzę ekstremalnie groźne, ale też piękne i fascynujące. Yukiko natomiast posiada dar przenikania do umysłów zwierząt, gdy minie pierwsze niebezpieczeństwo - może spróbować dogadać się z gryfem, któremu nadaje imię Buruu. Od tej pory niezwykła para będzie nierozłączna. A to dopiero początek wyprawy, która zamieni się w szereg wyzwań, nie tylko batalistycznych. Dużo miejsca autor poświęca na analizowanie przyjaźni, przywiązania czy miłości. Tu trzeba podejmować błyskawiczne decyzje, a każda decyzja wiąże się z poważnymi i nieodwracalnymi konsekwencjami. Tu łatwo stracić życie - wystarczy narazić się władzy, a o to nietrudno, zwłaszcza gdy szogun zdradza objawy szaleństwa. I tak Yukiko musi lawirować między swoimi powinnościami i obowiązkami, wyborami płynącymi z moralnych postaw, a także - relacjami z ludźmi i zwierzętami. Trzeba doceniać sojuszników, ale te kierować się intuicją. Plany mieszają się zatem z improwizacjami. Czasem pozwala sobie autor na odrobinę humoru, zwłaszcza w przekładaniu świata ludzi na rozumienie gryfów - bardziej skupia się natomiast na budzeniu grozy i na rejestrowaniu dynamicznej akcji. Bez przerwy coś się tu dzieje, a każde wydarzenie nasycone jest ekspresją. Tej dynamice zupełnie niespodziewanie towarzyszą bardzo drobiazgowe opisy. Jay Kristoff dba o precyzję w konstruowaniu tej rzeczywistości. Chociaż buduje świat niemal od zera, wydaje się być przekonujący, świadomy znaczeń pojedynczych gestów i ich konsekwencji dla całej przestrzeni. Relacje między bohaterami są wielowymiarowe i mimo że przynoszą charakterystyczne dla młodzieżowych powieści motywy (kwestia przyjaźni, związków między rodzicem i dzieckiem, zauroczeń czy zdrady), tworzone są w dorosły sposób. "Tancerze burzy" to tom, który zachwyca dopracowaniem, narracyjną i konstrukcyjną starannością.
Ewa Karwan-Jastrzębska: Misja Feniks
Akapit Press, Łódź 2018.
Przygoda z obrazem
Ewa Karwan-Jastrzębska lubuje się w powieściach niełatwych, odchodzących od tendencji w literaturze pop. Traktuje małych odbiorców z pełną powagą, co oznacza również rezygnowanie z drobnych żartów w ramach poszczególnych historii. Stawia na uważność i pełne zaangażowanie postaci w akcję, odbiorcom nie pozwala oderwać się od toku wydarzeń. Jest w tym więcej literatury, a mniej życia, mimo starań, by przynajmniej punkt wyjścia wypadał naturalnie. W "Misji Feniks" autorka zresztą przechodzi od realizmu w stronę fantastyki i przygody, podróży w czasie i pełnej niebezpieczeństw wyprawy – ale w scenkach domowych również próbuje układać rzeczywistość po swojemu. Bohaterami "Misji Feniks" są czternastoletnie bliźniaki, Julka i Julian. Autorka podbija ich wiek, bo potrzebuje go do przenoszenia dzieci nie tylko w czasie, ale i między krajami – inaczej wydałoby się nierealne, że maluchy potrafią odnaleźć się w innym świecie, płynnie posługiwać się obcymi językami i nie bać wyzwań. Ale z drugiej strony wierzy w domową sielankę. Dzieci znakomicie dogadują się ze sobą (lubią na przykład zostawiać otwarte drzwi dzielące ich pokoje, żeby porozmawiać przed zaśnięciem), nie stronią też od kontaktów z rodzicami, wiedzą, że mogą się ze wszystkiego zwierzyć - i z tej pewności też czasami korzystają. Nie ma w nich pragnienia wyrwania się na wolność, co pojawia się już u nastolatków nie tylko w literaturze – wszyscy świetnie i bez konfliktów się ze sobą dogadują. Potrzebna jest Ewie Karwan-Jastrzębskiej taka baza, ze względu na konstrukcję powieści: to, co dzieje się poza realizmem, wymaga już zwiększonej czujności i nie wydaje się tak cukierkowe. A skoro tak - przydałby się bohaterom azyl, miejsce, do którego będą chcieli wracać w razie niepowodzenia misji. W efekcie autorka niekoniecznie przekona do przestrzeni rodzinnej, może za to znaleźć uznanie czytelników w kreowaniu przejścia między światami.
Julek i Julka dostają dość ważne zadanie: mają zaopiekować się antykwariatem pod nieobecność właściciela. Kochają książki, nie wydaje się to więc zadaniem ponad siły, zwłaszcza że nie będą przeprowadzać żadnych finansowych operacji. Jednak jedna po drugiej pojawiają się tajemnice: antykwariusz to człowiek, który mógł przybyć z innej epoki, istnieją informacje o eliksirze nieśmiertelności, a także - o pewnym zaginionym obrazie, który pomógłby w rozwiązaniu zagadki. Tylko bliźniaki mogą przejść przez labirynt, więc antykwariusz bez wahania wysyła swoich małych sąsiadów w niebezpieczną podróż. W szesnastowiecznej Florencji zdarzyć się może wiele – tu przyda się umiejętność kreatywnego myślenia i błyskawicznego działania. Julek i Julka przekonają się też, że nie warto się rozdzielać, bo dużo lepiej działa się w grupie. Tajemnice malarstwa najlepiej będzie dzieciom rozwiązywać u źródła, tam, gdzie bez wehikułu czasu nie dotarłby żaden dorosły - ale nie oznacza to, że wszyscy ułatwią im pracę. "Misja Feniks" to książka przygodowa w dawnym stylu, Ewa Karwan-Jastrzębska próbuje w niej wskrzesić elementy literatury awanturniczej i nawiązać do powieści kryminalnych. Skupia się bardziej na intrydze i na realizacji planu niż na przekonujących dialogach, literackie opisy odwracają czasami uwagę od akcji, ale pozwalają poszerzyć słownictwo. Autorka zajmuje się tworzeniem kolorytu lokalnego i czasem zapomina o prawdopodobieństwie reakcji i charakterów, jednak wie, że odbiorcy zainteresują się przede wszystkim intrygą i nie będą zgłaszać zastrzeżeń do narracji.
Przygoda z obrazem
Ewa Karwan-Jastrzębska lubuje się w powieściach niełatwych, odchodzących od tendencji w literaturze pop. Traktuje małych odbiorców z pełną powagą, co oznacza również rezygnowanie z drobnych żartów w ramach poszczególnych historii. Stawia na uważność i pełne zaangażowanie postaci w akcję, odbiorcom nie pozwala oderwać się od toku wydarzeń. Jest w tym więcej literatury, a mniej życia, mimo starań, by przynajmniej punkt wyjścia wypadał naturalnie. W "Misji Feniks" autorka zresztą przechodzi od realizmu w stronę fantastyki i przygody, podróży w czasie i pełnej niebezpieczeństw wyprawy – ale w scenkach domowych również próbuje układać rzeczywistość po swojemu. Bohaterami "Misji Feniks" są czternastoletnie bliźniaki, Julka i Julian. Autorka podbija ich wiek, bo potrzebuje go do przenoszenia dzieci nie tylko w czasie, ale i między krajami – inaczej wydałoby się nierealne, że maluchy potrafią odnaleźć się w innym świecie, płynnie posługiwać się obcymi językami i nie bać wyzwań. Ale z drugiej strony wierzy w domową sielankę. Dzieci znakomicie dogadują się ze sobą (lubią na przykład zostawiać otwarte drzwi dzielące ich pokoje, żeby porozmawiać przed zaśnięciem), nie stronią też od kontaktów z rodzicami, wiedzą, że mogą się ze wszystkiego zwierzyć - i z tej pewności też czasami korzystają. Nie ma w nich pragnienia wyrwania się na wolność, co pojawia się już u nastolatków nie tylko w literaturze – wszyscy świetnie i bez konfliktów się ze sobą dogadują. Potrzebna jest Ewie Karwan-Jastrzębskiej taka baza, ze względu na konstrukcję powieści: to, co dzieje się poza realizmem, wymaga już zwiększonej czujności i nie wydaje się tak cukierkowe. A skoro tak - przydałby się bohaterom azyl, miejsce, do którego będą chcieli wracać w razie niepowodzenia misji. W efekcie autorka niekoniecznie przekona do przestrzeni rodzinnej, może za to znaleźć uznanie czytelników w kreowaniu przejścia między światami.
Julek i Julka dostają dość ważne zadanie: mają zaopiekować się antykwariatem pod nieobecność właściciela. Kochają książki, nie wydaje się to więc zadaniem ponad siły, zwłaszcza że nie będą przeprowadzać żadnych finansowych operacji. Jednak jedna po drugiej pojawiają się tajemnice: antykwariusz to człowiek, który mógł przybyć z innej epoki, istnieją informacje o eliksirze nieśmiertelności, a także - o pewnym zaginionym obrazie, który pomógłby w rozwiązaniu zagadki. Tylko bliźniaki mogą przejść przez labirynt, więc antykwariusz bez wahania wysyła swoich małych sąsiadów w niebezpieczną podróż. W szesnastowiecznej Florencji zdarzyć się może wiele – tu przyda się umiejętność kreatywnego myślenia i błyskawicznego działania. Julek i Julka przekonają się też, że nie warto się rozdzielać, bo dużo lepiej działa się w grupie. Tajemnice malarstwa najlepiej będzie dzieciom rozwiązywać u źródła, tam, gdzie bez wehikułu czasu nie dotarłby żaden dorosły - ale nie oznacza to, że wszyscy ułatwią im pracę. "Misja Feniks" to książka przygodowa w dawnym stylu, Ewa Karwan-Jastrzębska próbuje w niej wskrzesić elementy literatury awanturniczej i nawiązać do powieści kryminalnych. Skupia się bardziej na intrydze i na realizacji planu niż na przekonujących dialogach, literackie opisy odwracają czasami uwagę od akcji, ale pozwalają poszerzyć słownictwo. Autorka zajmuje się tworzeniem kolorytu lokalnego i czasem zapomina o prawdopodobieństwie reakcji i charakterów, jednak wie, że odbiorcy zainteresują się przede wszystkim intrygą i nie będą zgłaszać zastrzeżeń do narracji.
sobota, 9 czerwca 2018
Maja Lunde: Błękit
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2018.
Przywiązanie
Czym jest "Błękit"? Odwzorowaniem odwiecznej walki między naturą i cywilizacją. Zapisem ludzkich tęsknot i pragnień, ale też - potężnych obaw. To powieść o wielkich żywiołach i o stracie, o wyborach, które trzeba podjąć, żeby móc ruszyć z miejsca. Maja Lunde prowadzi tu dwie równoległe relacje oddzielone katastrofą dziejową. Signe żyje w Norwegii w 2017 roku. Przeżywa potężne rozczarowanie swoimi bliskimi. David we Francji niecałe ćwierć wieku później nie ma już bliskich, poza kilkuletnią córeczką, Lou. Signe obserwuje, jak ludzie chcą okiełznać przyrodę. Atakują lodowiec, piękną, majestatyczną i groźną górę, która dla Signe jest całym światem. Planują wybudować koryto dla rzeki, która będzie zasilać elektrownię. Pomysł jest może i dobry z niektórych punktów widzenia. Bo przecież elektrownia to praca i szansa na rozwój. Ale to również w długofalowej perspektywie globalne ocieplenie i w konsekwencji katastrofa ekologiczna. O tym nikt nie myśli, a Signe, która przeczuwa zbliżającą się klęskę, nie jest w stanie przekonać do swoich racji innych. Jej kasandryczne nawoływania są świadectwem tragicznej samotności. Mimo że to lodowiec połączył kiedyś Signe z pewnym dobrym chłopakiem. Teraz bohaterka ma dla siebie tylko jedną drogę: może wypłynąć na ocean i żyć z dala od destrukcyjnej ludzkości. David musiał uciekać. Rozdzielony z żoną i rocznym synkiem teraz szuka ich przez Czerwony Krzyż. Sam przebywa w obozie dla uchodźców, chociaż nie ma już chyba poza tym miejscem normalnego życia i opiekuje się dzieckiem. Lou jest dojrzała nad wiek, chociaż zdarza jej się popełniać dziecinne błędy. Odwraca uwagę ojca od codziennych trosk, zapewnia mu sens życia. Dostarcza i odrobiny rozrywki – przy Lou nie sposób się nudzić. Zresztą literacko to też ładnie skonstruowana postać, dobrze się śledzi jej perypetie. W kreacjach Davida Maja Lunde wykorzystuje charakterystyczne dla człowieka potrzeby i tęsknoty. Bohater długo żyje na uboczu, dopóki nie odkryje siły - pierwotnej - jaką daje istnienie we wspólnocie, choćby i sztucznie stworzonej. Sprawdza, czy Anna nie dała znaku życia, wciąż wierzy w ocalenie rodziny, mimo że urzędnicy nie podzielają jego zapału. Nie może być jednak obojętny na towarzystwo i gdy tylko spotka samotną i ciepłą kobietę, postanawia rozbudować relację. Więcej w tym zresztą intuicji niż wyrachowania i planów. Maja Lunde bardzo ładnie pokazuje potrzebę bliskości i damsko-męskich kontaktów. Nie szuka romantyzmu w chwili kryzysu, wybiera naturalność. Dla czytelników ma zupełnie inny zestaw emocji. Skupia się na związku ojca z córką i na tym, że postapokaliptyczny świat rządzi się swoimi prawami. Teraz podstawowym problemem ludzkości jest brak dostępu do wody pitnej. Wciąż wybuchają pożary, trudno jest utrzymać higienę, wciąż wybuchają choroby. Pragnienie jest tak silne, że ludzie posuwają się do zakazanych czynów dla zdobycia odrobiny wody. Woda to wyrzeczenia: trudno choćby myśleć o założeniu rodziny, jeśli to będzie oznaczało konieczność jeszcze bardziej drastycznego oszczędzania zasobów.
Woda łączy więc cały tekst. U Signe to strumienie z lodowca - orzeźwiające, czyste i niosące życie. Woda to potęga, zastępuje człowiekowi środowisko naturalne. Jest jej mnóstwo - i dlatego nikt jej nie szanuje, ludzie próbują sobie podporządkować naturę. Woda u Signe wyznacza zakres tematyczny. W przypadku Davida woda definiuje rzeczywistość przez swój brak. Ludzie mogą pokonać różne przeciwności losu, ale na pewno nie poradzą sobie z deficytem wody pitnej. Teraz woda zupełnie inaczej determinować może marzenia i nadzieje. Ma różne znaczenia dla tych, którzy pamiętają świat sprzed tragedii i dla tych, którzy odleglejszej przeszłości nie pamiętają. Jest "Błękit" powieścią, w której autorka skupia się na jednostkach, zawęża optykę do pojedynczych postaci – a przecież wyznacza tematy i wartości istotne dla wszystkich. Pisze niby w prosty sposób, ale przez wybieganie w nieodległą przyszłość nadaje historii rangę baśniowości.
Przywiązanie
Czym jest "Błękit"? Odwzorowaniem odwiecznej walki między naturą i cywilizacją. Zapisem ludzkich tęsknot i pragnień, ale też - potężnych obaw. To powieść o wielkich żywiołach i o stracie, o wyborach, które trzeba podjąć, żeby móc ruszyć z miejsca. Maja Lunde prowadzi tu dwie równoległe relacje oddzielone katastrofą dziejową. Signe żyje w Norwegii w 2017 roku. Przeżywa potężne rozczarowanie swoimi bliskimi. David we Francji niecałe ćwierć wieku później nie ma już bliskich, poza kilkuletnią córeczką, Lou. Signe obserwuje, jak ludzie chcą okiełznać przyrodę. Atakują lodowiec, piękną, majestatyczną i groźną górę, która dla Signe jest całym światem. Planują wybudować koryto dla rzeki, która będzie zasilać elektrownię. Pomysł jest może i dobry z niektórych punktów widzenia. Bo przecież elektrownia to praca i szansa na rozwój. Ale to również w długofalowej perspektywie globalne ocieplenie i w konsekwencji katastrofa ekologiczna. O tym nikt nie myśli, a Signe, która przeczuwa zbliżającą się klęskę, nie jest w stanie przekonać do swoich racji innych. Jej kasandryczne nawoływania są świadectwem tragicznej samotności. Mimo że to lodowiec połączył kiedyś Signe z pewnym dobrym chłopakiem. Teraz bohaterka ma dla siebie tylko jedną drogę: może wypłynąć na ocean i żyć z dala od destrukcyjnej ludzkości. David musiał uciekać. Rozdzielony z żoną i rocznym synkiem teraz szuka ich przez Czerwony Krzyż. Sam przebywa w obozie dla uchodźców, chociaż nie ma już chyba poza tym miejscem normalnego życia i opiekuje się dzieckiem. Lou jest dojrzała nad wiek, chociaż zdarza jej się popełniać dziecinne błędy. Odwraca uwagę ojca od codziennych trosk, zapewnia mu sens życia. Dostarcza i odrobiny rozrywki – przy Lou nie sposób się nudzić. Zresztą literacko to też ładnie skonstruowana postać, dobrze się śledzi jej perypetie. W kreacjach Davida Maja Lunde wykorzystuje charakterystyczne dla człowieka potrzeby i tęsknoty. Bohater długo żyje na uboczu, dopóki nie odkryje siły - pierwotnej - jaką daje istnienie we wspólnocie, choćby i sztucznie stworzonej. Sprawdza, czy Anna nie dała znaku życia, wciąż wierzy w ocalenie rodziny, mimo że urzędnicy nie podzielają jego zapału. Nie może być jednak obojętny na towarzystwo i gdy tylko spotka samotną i ciepłą kobietę, postanawia rozbudować relację. Więcej w tym zresztą intuicji niż wyrachowania i planów. Maja Lunde bardzo ładnie pokazuje potrzebę bliskości i damsko-męskich kontaktów. Nie szuka romantyzmu w chwili kryzysu, wybiera naturalność. Dla czytelników ma zupełnie inny zestaw emocji. Skupia się na związku ojca z córką i na tym, że postapokaliptyczny świat rządzi się swoimi prawami. Teraz podstawowym problemem ludzkości jest brak dostępu do wody pitnej. Wciąż wybuchają pożary, trudno jest utrzymać higienę, wciąż wybuchają choroby. Pragnienie jest tak silne, że ludzie posuwają się do zakazanych czynów dla zdobycia odrobiny wody. Woda to wyrzeczenia: trudno choćby myśleć o założeniu rodziny, jeśli to będzie oznaczało konieczność jeszcze bardziej drastycznego oszczędzania zasobów.
Woda łączy więc cały tekst. U Signe to strumienie z lodowca - orzeźwiające, czyste i niosące życie. Woda to potęga, zastępuje człowiekowi środowisko naturalne. Jest jej mnóstwo - i dlatego nikt jej nie szanuje, ludzie próbują sobie podporządkować naturę. Woda u Signe wyznacza zakres tematyczny. W przypadku Davida woda definiuje rzeczywistość przez swój brak. Ludzie mogą pokonać różne przeciwności losu, ale na pewno nie poradzą sobie z deficytem wody pitnej. Teraz woda zupełnie inaczej determinować może marzenia i nadzieje. Ma różne znaczenia dla tych, którzy pamiętają świat sprzed tragedii i dla tych, którzy odleglejszej przeszłości nie pamiętają. Jest "Błękit" powieścią, w której autorka skupia się na jednostkach, zawęża optykę do pojedynczych postaci – a przecież wyznacza tematy i wartości istotne dla wszystkich. Pisze niby w prosty sposób, ale przez wybieganie w nieodległą przyszłość nadaje historii rangę baśniowości.