Wilga, Warszawa 2016.
Moc przedmiotów
Ted Sanders dołącza do grona tych autorów powieści fantasy, których bawi manipulowanie czasem i traktowanie go jako jednego ze składników magicznego wtajemniczenia. Pierwszy tom serii Strażnicy, „Szkatułka i ważka”, wcale nie polega na żmudnym i długim odkrywaniu supermocy. Horacy i Chloe okazują się Strażnikami. Każde z nich weszło w posiadanie czarodziejskiego artefaktu, który otwiera przed nimi wrota do innego świata. To poza możliwościami niedostępnymi zwykłym ludziom oznacza i nadprzyrodzone zagrożenia. Horacy zyskuje szansę zaglądania w niedaleką przyszłość – dzięki szkatułce wie, co może wydarzyć się następnego dnia. Takie zakrzywienie czasu prowadzi do ćwiczenia logicznego wnioskowania. Chłopak musi właściwie zinterpretować odczytywane sygnały i nauczyć się nielinearnego porządku rzeczy. Pozna je też jedną prawdę – zawsze można wpłynąć na przyszłość, nic nie da się przewidzieć ze stuprocentową pewnością, nawet gdy w grę wchodzą czary.
„Szkatułka i ważka” to obszerna powieść podzielona dla wygody młodych odbiorców na pięć części. Ted Sanders bardzo dokładnie wypełnia zalecenia dotyczące kreatywnego pisania – zawsze, gdy nadchodzi w lekturze moment narracyjnego zastoju, wprowadza większe niż normalnie zagrożenia, pułapki, czy choćby alarmy. Nie od razu też umożliwia postaciom zorientowanie się, w jak wielkim przedsięwzięciu biorą właśnie udział. Zmusza Horacego i Chloe do testowania granic własnej wytrzymałości, sprowadza na nich największe strachy, wystawia na poważne próby. Jest tu wszystko, co składa się na dobre powieści fantasy – ale jeszcze zintensyfikowane. Sanders nie zajmuje się przesadnie tematami obyczajowymi: przyjaźń nastolatków, chociaż oczywista, nie podlega analizom czy teoretyzowaniu. Za to woli autor krok po kroku odsłaniać tajemnicę świata przedstawionego, tak, by pozostawić sobie miejsce na ewentualne niespodzianki. Uatrakcyjnianie fabuły ułatwia mu zróżnicowanie magicznych zdolności bohaterów. Chloe nie umie, jak Horacy, zaglądać w przyszłość, potrafi za to rozrzedzać się i przenikać przez przedmioty. To również przygotowanie gruntu pod pełną wrażeń akcję.
Sanders w treści wydaje się klasyczny. Wprowadza po prostu swoją wersję operacji na czasie, odwołuje się do odwiecznego – i to nie tylko w literaturze młodzieżowej – tematu. Bardziej interesujące okazuje się, jak to robi. Stawia bowiem na narrację zagęszczaną i dość ambitną, daleką od poetyki pop. Bliżej mu do wielkich epickich opowieści, rozmachu w opisach i staranności w prezentowaniu otoczenia nastolatków. Nie oznacza to, że zamęcza czytelników pisarskimi wywodami i jest jednocześnie konkretny i ujmująco baśniowy, w takiej wersji nawet próby logicznego wnioskowania niespotykane przez odbiorców na co dzień brzmią dość przekonująco. To specyficzna literackość tekstu, która pojawia się przy obiektywnych spostrzeżeniach, gaśnie za to w wypowiedziach (wypadających dzięki temu bardziej naturalnie). Bohaterowie mimo magicznych udogodnień muszą walczyć – robią to w stylu, który wypada imponująco. Rzadko spotyka się wśród książek fantasy dla młodzieży tak obrazowe i drobiazgowo przygotowane historie. Ted Sanders może Strażnikami zdobyć sobie całkiem wysoką pozycję wśród autorów książek dla nastolatków, a przekona do siebie nawet tych, którzy za innymi rzeczywistościami nie przepadają. Horacy i Chloe to sylwetki starannie obmyślone – jak na razie więc cykl zapowiada się obiecująco.
Recenzje, wywiady, omówienia krytyczne, komentarze.
Codziennie aktualizowana strona Izabeli Mikrut
czwartek, 31 marca 2016
środa, 30 marca 2016
Carole Matthews: Cukiernia w ogrodzie
Harper Collins, Warszawa 2016.
Romans i życie
W tle „Cukierni w ogrodzie” pobrzmiewają echa obyczajówek kulinarnych, pogodnych, ciepłych i pełnych wypróbowanych przepisów. Ale Carole Matthews te lektury traktuje dopiero jako punkt wyjścia dla swojej fabuły. Tu również centrum staje się cukiernia otwarta na parterze domu – i sklepik na starej i niesprawnej łodzi. Fay, czterdziestoletnia bohaterka, całymi dniami zajmuje się pieczeniem ciast i przygotowywaniem zup oraz herbat dla gości. Prowadzi raczej monotonne życie. Opiekuje się matką, która na własne życzenie od lat nie wstaje z łóżka, ma nudnego i przewidywalnego partnera. W pracy pomaga jej Łotyszka, Lija, dziewczyna o niewyparzonym języku. Ten stan mógłby jeszcze trwać długo, gdyby nie szereg rodzinnych wstrząsów oraz wizyta w cukierni przystojnego, młodszego o dekadę mężczyzny, który zawraca Fay w głowie. Tylko że ta bohaterka najpierw myśli o wszystkich innych, na zadbanie o siebie zupełnie brakuje jej czasu. Tym większy szok ją czeka.
Zanosi się na opowieść o przewidywalnym przebiegu, ale Matthews wprowadza do niej całkiem sporo obserwacji psychologicznych dopasowanych do portretu swojej bohaterki. Choćby Fay irytowała kolejnymi decyzjami i altruizmem – nie może zachowywać się inaczej, bo nie leży to w jej naturze. Inni nie mają skrupułów i o swoje walczą bezwzględnie. Części wypadków nawet tak przewidująca i dobra osoba jak Fay nie będzie mogła zapobiec. Akcja „Cukierni w ogrodzie” obejmuje trzy wielkie motywy. Pierwszym jest romans – Danny sprawia, że Fay żywiej bije serce. To bohater stworzony na idealnego kochanka, od razu wzbudza pożądanie, a i imponuje niezależnością. Jest całkowitym przeciwieństwem Fay, ale to dobrze robi historii. Druga kwestia to rodzina. Fay czuje się odpowiedzialna za matkę i wspiera finansowo siostrę, chociaż sama potrzebowałaby pomocy. Opiekę nad bliskimi traktuje jak swój obowiązek, mimo że więcej życzliwości otrzymuje od klientów i sąsiadów. Trzeci temat to ogromna przyjaźń – szorstka z Liją i sentymentalna ze starym Stanem. Na takich filarach opiera się „Cukiernia w ogrodzie”, a autorka może być pewna, że nie zabraknie jej atrakcyjnych tematów do zaprezentowania, choćby wybierała statyczne rozmowy nad kanałem. Taki rozkład sił oddala też przewidywalne scenariusze. Kilka razy autorka doprowadza do tekstowej przewrotki, chociaż na przykład zdrada Anthony’ego jest od początku czytelna dla wszystkich (poza bohaterką). Funduje Matthews czytelniczkom sporo rozterek i pokazuje, ile wysiłku wymaga czasami odzyskanie wolności i dalszych pragnień.
Kompletnie nietrafione jest natomiast wydawnicze porównanie tomu do „Cukierni pod Amorem” (na dodatek z próbą zdeklasowania rzekomej konkurencji) – to w ogóle nie ten gatunek i nie ten krąg odbiorczyń, nie mówiąc już o tym, że odwołanie do polskiego cyklu na jego niekorzyść brzmi niesmacznie. „Cukiernia w ogrodzie” to historia dużo prostsza i stawiająca na silne uczucia, naiwna w idealizowaniu miłości, a i w „cudownych” zakończeniach problemów. Matthews wybiera czasami fabularne rozwiązania pod kątem upodobań czytelniczek a nie – prawdopodobieństwa (nawet w powieściowym świecie). To rozrywkowa powieść dla niezbyt wymagających czytelniczek – nie ma tu komplikacji w pozaemocjonalnym planie, a przesłanie jest czytelne dla wszystkich – zawsze trzeba zachować dawkę zdrowego egoizmu i umieć walczyć o swoje marzenia, inaczej nie będzie się szczęśliwym. „Cukiernia w ogrodzie” to baśń wyrastająca z romansu, jako taka nie może więc być przekombinowana. W ten sposób tłumaczy się też kolejne uproszczenia przy sprzątaniu życiowego pobojowiska u Fay. „Cukiernia w ogrodzie” ma dodawać otuchy i siły do realizacji najbardziej śmiałych planów, czyta się ją przyjemnie – to lektura, która nie męczy.
Romans i życie
W tle „Cukierni w ogrodzie” pobrzmiewają echa obyczajówek kulinarnych, pogodnych, ciepłych i pełnych wypróbowanych przepisów. Ale Carole Matthews te lektury traktuje dopiero jako punkt wyjścia dla swojej fabuły. Tu również centrum staje się cukiernia otwarta na parterze domu – i sklepik na starej i niesprawnej łodzi. Fay, czterdziestoletnia bohaterka, całymi dniami zajmuje się pieczeniem ciast i przygotowywaniem zup oraz herbat dla gości. Prowadzi raczej monotonne życie. Opiekuje się matką, która na własne życzenie od lat nie wstaje z łóżka, ma nudnego i przewidywalnego partnera. W pracy pomaga jej Łotyszka, Lija, dziewczyna o niewyparzonym języku. Ten stan mógłby jeszcze trwać długo, gdyby nie szereg rodzinnych wstrząsów oraz wizyta w cukierni przystojnego, młodszego o dekadę mężczyzny, który zawraca Fay w głowie. Tylko że ta bohaterka najpierw myśli o wszystkich innych, na zadbanie o siebie zupełnie brakuje jej czasu. Tym większy szok ją czeka.
Zanosi się na opowieść o przewidywalnym przebiegu, ale Matthews wprowadza do niej całkiem sporo obserwacji psychologicznych dopasowanych do portretu swojej bohaterki. Choćby Fay irytowała kolejnymi decyzjami i altruizmem – nie może zachowywać się inaczej, bo nie leży to w jej naturze. Inni nie mają skrupułów i o swoje walczą bezwzględnie. Części wypadków nawet tak przewidująca i dobra osoba jak Fay nie będzie mogła zapobiec. Akcja „Cukierni w ogrodzie” obejmuje trzy wielkie motywy. Pierwszym jest romans – Danny sprawia, że Fay żywiej bije serce. To bohater stworzony na idealnego kochanka, od razu wzbudza pożądanie, a i imponuje niezależnością. Jest całkowitym przeciwieństwem Fay, ale to dobrze robi historii. Druga kwestia to rodzina. Fay czuje się odpowiedzialna za matkę i wspiera finansowo siostrę, chociaż sama potrzebowałaby pomocy. Opiekę nad bliskimi traktuje jak swój obowiązek, mimo że więcej życzliwości otrzymuje od klientów i sąsiadów. Trzeci temat to ogromna przyjaźń – szorstka z Liją i sentymentalna ze starym Stanem. Na takich filarach opiera się „Cukiernia w ogrodzie”, a autorka może być pewna, że nie zabraknie jej atrakcyjnych tematów do zaprezentowania, choćby wybierała statyczne rozmowy nad kanałem. Taki rozkład sił oddala też przewidywalne scenariusze. Kilka razy autorka doprowadza do tekstowej przewrotki, chociaż na przykład zdrada Anthony’ego jest od początku czytelna dla wszystkich (poza bohaterką). Funduje Matthews czytelniczkom sporo rozterek i pokazuje, ile wysiłku wymaga czasami odzyskanie wolności i dalszych pragnień.
Kompletnie nietrafione jest natomiast wydawnicze porównanie tomu do „Cukierni pod Amorem” (na dodatek z próbą zdeklasowania rzekomej konkurencji) – to w ogóle nie ten gatunek i nie ten krąg odbiorczyń, nie mówiąc już o tym, że odwołanie do polskiego cyklu na jego niekorzyść brzmi niesmacznie. „Cukiernia w ogrodzie” to historia dużo prostsza i stawiająca na silne uczucia, naiwna w idealizowaniu miłości, a i w „cudownych” zakończeniach problemów. Matthews wybiera czasami fabularne rozwiązania pod kątem upodobań czytelniczek a nie – prawdopodobieństwa (nawet w powieściowym świecie). To rozrywkowa powieść dla niezbyt wymagających czytelniczek – nie ma tu komplikacji w pozaemocjonalnym planie, a przesłanie jest czytelne dla wszystkich – zawsze trzeba zachować dawkę zdrowego egoizmu i umieć walczyć o swoje marzenia, inaczej nie będzie się szczęśliwym. „Cukiernia w ogrodzie” to baśń wyrastająca z romansu, jako taka nie może więc być przekombinowana. W ten sposób tłumaczy się też kolejne uproszczenia przy sprzątaniu życiowego pobojowiska u Fay. „Cukiernia w ogrodzie” ma dodawać otuchy i siły do realizacji najbardziej śmiałych planów, czyta się ją przyjemnie – to lektura, która nie męczy.
wtorek, 29 marca 2016
Tomasz Bułhak: Tata w budowie. Felietony o tym, jak być ojcem i zwariować (ze szczęścia)
Albatros, Warszawa 2016.
Oko taty
Tomasz Bułhak nie jest pierwszym piszącym ojcem, wbrew temu, co pisze we wstępie, to właśnie świeżo upieczeni ojcowie lepiej odnajdują się na rynku księgarskim i są liczniej reprezentowani. „Tata w budowie” rzuca więc wyzwanie mamusiom-testerkom, swoją konkurencję widzi w parentingowych blogach mam – i to od nich próbuje się zdystansować, prezentując przygody maleńkiej Zu.
O ile blogujące mamy wolą się rozpływać w zachwytach nad zdolnościami dzieci, roztkliwiać i rozczulać, o tyle ojcowie na ich miejscu wybierają tony prześmiewcze. Przedtem zapiskami imponowali między innymi Leszek K. Talko czy Paweł Klimczak (znany jako Wawrzyniec Prusky). Bułhakowi będzie ciężko osiągnąć ich poziom ironii. Tom „Tata w budowie”, bardzo porządnie wydany, zawiera szereg podstawowych obserwacji faceta, który stał się ojcem i nie daje się zwariować, za to nieustannie bawi się pomysłowością niemowlęcia w urozmaicaniu codziennych czynności. Autor nie zamierza eksponować nad miarę siebie i swoich dokonań w dziedzinie opieki nad dzieckiem, inicjatywę – co w tym wypadku oznacza twórcze inspiracje – zostawia maluchowi. Zu zapewnia mu rozrywkę, jakiej dotąd nie doświadczał. Ale wśród jej zachowań nie ma nic niezwykłego: dziecko uwielbia oglądać pranie kręcące się w pralce, fascynuje się zapaloną lampą czy szafą w pokoju. Nocami zajmuje większą część łóżka, przy przewijaniu kopie rodziców po twarzach, miewa swoje humory i z niezrozumiałego powodu może nagle przejść kryzys emocjonalny. Bułhak znajduje też miejsce na prezentowanie nowych pokładów kreatywności – gdy szybko trzeba przewinąć dziecko, a ma się do dyspozycji tylko bagażnik samochodu jako przewijak, gdy nie ma w pobliżu kawiarni, w której obsługa podgrzałaby mleko… Autor przekonuje do ograniczania liczby gadżetów, podpowiada, że warto wykorzystywać rzeczy otrzymane po dzieciach znajomych, a większość „niezbędnych” ułatwiaczy życia można bez żalu wyrzucić. Zachęca do normalności i tu stanowi przeciwwagę dla rozhisteryzowanych często mamuś reklamujących na swoich blogach kolejne wygody.
Najważniejsza wydaje się tu relacja z dzieckiem. Tomasz Bułhak stara się zrozumieć Zu od pierwszych chwil jej życia. Zdaje sobie sprawę z różnic między interpretacjami otoczenia a rzeczywistymi potrzebami niemowlaka (nie uśmiech a wyraz ulgi po wypróżnieniu się), szanuje indywidualizm pociechy i próbuje pozostawiać jej możliwość wyboru nawet w pierwszych miesiącach życia. Poleca wyłącznie to, co sam sprawdził i wykorzystuje w codzienności, odradza podążanie za modą. Jest wystarczająco zafascynowany dzieckiem, ale bez tłamszenia jego osobowości. W efekcie zachwyca się także zwykłymi sytuacjami (jeśli ja cię nie widzę, to ty nie widzisz mnie), a jego siłą będzie ton felietonów. Bo autor nie prowadzi pojedynczych tematycznych obserwacji – do niektórych po pewnym czasie wraca, inne traktuje jak wyimki z poradników parentingowych. To wprowadza swoisty chaos, a i przyjemnie urozmaica tom.
„Tata w budowie” to zestaw tekstów, których istnienie uzasadnia humor. Bułhak wprawdzie nie wyzwala kaskad śmiechu jak Talko czy Prusky, ale od czasu do czasu udaje mu się błysnąć puentą czy dowcipnym komentarzem do rzeczywistości. Kusi rodzinnym ciepłem w nowym stylu – wizją związku, w którym rodzice po równo dzielą się obowiązkami w opiece nad dzieckiem. Konfliktów ani zmęczenia tu nie ma, Bułhak proponuje bardziej idealizowaną wersję egzystencji. Nikt nie ma mu tego za złe, skoro „Tataw budowie” przynosi rozrywkę. To tom o rodzicielstwie – o wyzwaniach i blaskach, jakie wyzwalają odpowiedzialność za nowego członka rodziny. Dla tych, którzy mają dzieci, tom nie będzie brzmieć zbyt odkrywczo, tym, którzy do rodzicielstwa się przygotowują, podsunie zdrowy dystans do niektórych spraw. Ilustracje Marii Apoleiki nadają tomowi satyrycznego charakteru (a cała oprawa graficzna – większej objętości). W ten sposób książka może konkurować z blogiem.
Oko taty
Tomasz Bułhak nie jest pierwszym piszącym ojcem, wbrew temu, co pisze we wstępie, to właśnie świeżo upieczeni ojcowie lepiej odnajdują się na rynku księgarskim i są liczniej reprezentowani. „Tata w budowie” rzuca więc wyzwanie mamusiom-testerkom, swoją konkurencję widzi w parentingowych blogach mam – i to od nich próbuje się zdystansować, prezentując przygody maleńkiej Zu.
O ile blogujące mamy wolą się rozpływać w zachwytach nad zdolnościami dzieci, roztkliwiać i rozczulać, o tyle ojcowie na ich miejscu wybierają tony prześmiewcze. Przedtem zapiskami imponowali między innymi Leszek K. Talko czy Paweł Klimczak (znany jako Wawrzyniec Prusky). Bułhakowi będzie ciężko osiągnąć ich poziom ironii. Tom „Tata w budowie”, bardzo porządnie wydany, zawiera szereg podstawowych obserwacji faceta, który stał się ojcem i nie daje się zwariować, za to nieustannie bawi się pomysłowością niemowlęcia w urozmaicaniu codziennych czynności. Autor nie zamierza eksponować nad miarę siebie i swoich dokonań w dziedzinie opieki nad dzieckiem, inicjatywę – co w tym wypadku oznacza twórcze inspiracje – zostawia maluchowi. Zu zapewnia mu rozrywkę, jakiej dotąd nie doświadczał. Ale wśród jej zachowań nie ma nic niezwykłego: dziecko uwielbia oglądać pranie kręcące się w pralce, fascynuje się zapaloną lampą czy szafą w pokoju. Nocami zajmuje większą część łóżka, przy przewijaniu kopie rodziców po twarzach, miewa swoje humory i z niezrozumiałego powodu może nagle przejść kryzys emocjonalny. Bułhak znajduje też miejsce na prezentowanie nowych pokładów kreatywności – gdy szybko trzeba przewinąć dziecko, a ma się do dyspozycji tylko bagażnik samochodu jako przewijak, gdy nie ma w pobliżu kawiarni, w której obsługa podgrzałaby mleko… Autor przekonuje do ograniczania liczby gadżetów, podpowiada, że warto wykorzystywać rzeczy otrzymane po dzieciach znajomych, a większość „niezbędnych” ułatwiaczy życia można bez żalu wyrzucić. Zachęca do normalności i tu stanowi przeciwwagę dla rozhisteryzowanych często mamuś reklamujących na swoich blogach kolejne wygody.
Najważniejsza wydaje się tu relacja z dzieckiem. Tomasz Bułhak stara się zrozumieć Zu od pierwszych chwil jej życia. Zdaje sobie sprawę z różnic między interpretacjami otoczenia a rzeczywistymi potrzebami niemowlaka (nie uśmiech a wyraz ulgi po wypróżnieniu się), szanuje indywidualizm pociechy i próbuje pozostawiać jej możliwość wyboru nawet w pierwszych miesiącach życia. Poleca wyłącznie to, co sam sprawdził i wykorzystuje w codzienności, odradza podążanie za modą. Jest wystarczająco zafascynowany dzieckiem, ale bez tłamszenia jego osobowości. W efekcie zachwyca się także zwykłymi sytuacjami (jeśli ja cię nie widzę, to ty nie widzisz mnie), a jego siłą będzie ton felietonów. Bo autor nie prowadzi pojedynczych tematycznych obserwacji – do niektórych po pewnym czasie wraca, inne traktuje jak wyimki z poradników parentingowych. To wprowadza swoisty chaos, a i przyjemnie urozmaica tom.
„Tata w budowie” to zestaw tekstów, których istnienie uzasadnia humor. Bułhak wprawdzie nie wyzwala kaskad śmiechu jak Talko czy Prusky, ale od czasu do czasu udaje mu się błysnąć puentą czy dowcipnym komentarzem do rzeczywistości. Kusi rodzinnym ciepłem w nowym stylu – wizją związku, w którym rodzice po równo dzielą się obowiązkami w opiece nad dzieckiem. Konfliktów ani zmęczenia tu nie ma, Bułhak proponuje bardziej idealizowaną wersję egzystencji. Nikt nie ma mu tego za złe, skoro „Tataw budowie” przynosi rozrywkę. To tom o rodzicielstwie – o wyzwaniach i blaskach, jakie wyzwalają odpowiedzialność za nowego członka rodziny. Dla tych, którzy mają dzieci, tom nie będzie brzmieć zbyt odkrywczo, tym, którzy do rodzicielstwa się przygotowują, podsunie zdrowy dystans do niektórych spraw. Ilustracje Marii Apoleiki nadają tomowi satyrycznego charakteru (a cała oprawa graficzna – większej objętości). W ten sposób książka może konkurować z blogiem.
poniedziałek, 28 marca 2016
Eryk Lipiński: Pamiętniki
Iskry, Warszawa 2016.
Zestaw anegdot
Już lektura początku „Pamiętników” Eryka Lipińskiego utwierdzi odbiorców w przekonaniu, że dziś się tak nie pisze. Autor dokładnie kreśli dzieje swojej rodziny, jest w stanie rzeczowo i z detalami opisywać sytuacje, których świadkiem być nie mógł. Bije z tych stron szacunek do przeszłości, do przodków i do rodowych faktów, przy okazji czytelnicy mogą też dowiedzieć się, jak wielka jest przepaść między suchymi analizami biografów, a barwną narracją bezpośrednio (choćby przez więzy krwi) zaangażowanego autora. „Pamiętniki” Eryka Lipińskiego w pierwszej części to kawał literatury. W tym stylu autor doprowadza czytelników do czasów akademickich i wkraczania w dorosłość. Sytuację – również w obrębie narracji – zmienia druga wojna światowa. W memuarach Lipińskiego to osobny temat, zajmujący dziesiątki stron. Autor z właściwym sobie dystansem prezentuje wojenną codzienność i ekstremalne przeżycia, wzbogacając własne doświadczenia o wiedzę z relacji bliskich. Wśród opowieści pojawiają się sceny koszmarne, ale i komiczne, pomagające przetrwać. Wojennych wspomnień Lipiński nie łączy z dostępnymi opracowaniami, zależy mu raczej na przedstawianiu indywidualnych doświadczeń. Zbyt wiele miejsca zajęłoby ich katalogowanie, dość powiedzieć, że nie ma tu mowy o monotonii. Co ciekawe, Eryk Lipiński pisze z pewną dozą obojętności, przez co silniej wybrzmiewają przywoływane przez niego obrazy.
Po wojnie najpierw pisze autor o procesie norynberskim, potem przechodzi do pracy twórczej. Stopniowo jego tom nabiera… coraz lżejszych tonów, nabrzmiewa od licznych anegdot i staje się coraz bardziej współczesny. Lipiński odrzuca nieco archaiczny styl z początku książki, zachowuje się, jakby wychodził naprzeciw oczekiwaniom dzisiejszego czytelnika. Przypomina sobie o roli satyryka i skwapliwie wykorzystuje ją w memuarowej kreacji. Dodatkowo tworzy sobie parawan z życia zawodowego, żeby chronić prywatne – momentami więcej o nim można się dowiedzieć z podpisów pod zdjęciami niż z właściwych opowieści.
Chociaż na początku dla Eryka Lipińskiego liczy się chronologiczne uporządkowanie faktów, z czasem wybiera wygodę rozdziałów tematycznych. W ten sposób zresztą może się odbiorcom przedstawiać z nowych perspektyw – osobny rozdział poświęca dokonaniom sportowym, osobny podróżom, przyjaciołom lub plakatom. To zapewnia przejrzystą lekturę i w miarę łatwą nawigację po książce (nawiasem mówiąc, autor unika powielania wiadomości z „Drzewa szpilkowego”). Od czasu do czasu przywołuje swoje wierszyki okolicznościowe: wtedy można przekonać się, że jest znacznie lepszym narratorem niż rymotwórcą). Dla wielbicieli satyry i anegdot szczególnie cenny będzie rejestr dowcipów wcielanych w życie przez Eryka Lipińskiego i po latach odsłanianych. Poczucie humoru i zdolność do improwizowania nieraz pozwalały Lipińskiemu uniknąć poważnych kłopotów. Pomysłowość autora ubarwia jego wspomnienia i sprawia, że chętnie po ten obszerny tom (wznowiony z atrakcyjnymi dodatkami!) sięgną także młodsze pokolenia, niespecjalnie zorientowane w życiu satyrycznym i graficznym połowy XX wieku. „Pamiętniki” Eryka Lipińskiego są imponujące nie tylko pod względem narracyjnym. Przedstawiony tu zestaw historii ukazuje autora jako twórcę nietuzinkowego i oryginalnego – a przy tym nie stanowi wywodów ekshibicjonistycznych lub niepotrzebnie skandalizujących.
Zestaw anegdot
Już lektura początku „Pamiętników” Eryka Lipińskiego utwierdzi odbiorców w przekonaniu, że dziś się tak nie pisze. Autor dokładnie kreśli dzieje swojej rodziny, jest w stanie rzeczowo i z detalami opisywać sytuacje, których świadkiem być nie mógł. Bije z tych stron szacunek do przeszłości, do przodków i do rodowych faktów, przy okazji czytelnicy mogą też dowiedzieć się, jak wielka jest przepaść między suchymi analizami biografów, a barwną narracją bezpośrednio (choćby przez więzy krwi) zaangażowanego autora. „Pamiętniki” Eryka Lipińskiego w pierwszej części to kawał literatury. W tym stylu autor doprowadza czytelników do czasów akademickich i wkraczania w dorosłość. Sytuację – również w obrębie narracji – zmienia druga wojna światowa. W memuarach Lipińskiego to osobny temat, zajmujący dziesiątki stron. Autor z właściwym sobie dystansem prezentuje wojenną codzienność i ekstremalne przeżycia, wzbogacając własne doświadczenia o wiedzę z relacji bliskich. Wśród opowieści pojawiają się sceny koszmarne, ale i komiczne, pomagające przetrwać. Wojennych wspomnień Lipiński nie łączy z dostępnymi opracowaniami, zależy mu raczej na przedstawianiu indywidualnych doświadczeń. Zbyt wiele miejsca zajęłoby ich katalogowanie, dość powiedzieć, że nie ma tu mowy o monotonii. Co ciekawe, Eryk Lipiński pisze z pewną dozą obojętności, przez co silniej wybrzmiewają przywoływane przez niego obrazy.
Po wojnie najpierw pisze autor o procesie norynberskim, potem przechodzi do pracy twórczej. Stopniowo jego tom nabiera… coraz lżejszych tonów, nabrzmiewa od licznych anegdot i staje się coraz bardziej współczesny. Lipiński odrzuca nieco archaiczny styl z początku książki, zachowuje się, jakby wychodził naprzeciw oczekiwaniom dzisiejszego czytelnika. Przypomina sobie o roli satyryka i skwapliwie wykorzystuje ją w memuarowej kreacji. Dodatkowo tworzy sobie parawan z życia zawodowego, żeby chronić prywatne – momentami więcej o nim można się dowiedzieć z podpisów pod zdjęciami niż z właściwych opowieści.
Chociaż na początku dla Eryka Lipińskiego liczy się chronologiczne uporządkowanie faktów, z czasem wybiera wygodę rozdziałów tematycznych. W ten sposób zresztą może się odbiorcom przedstawiać z nowych perspektyw – osobny rozdział poświęca dokonaniom sportowym, osobny podróżom, przyjaciołom lub plakatom. To zapewnia przejrzystą lekturę i w miarę łatwą nawigację po książce (nawiasem mówiąc, autor unika powielania wiadomości z „Drzewa szpilkowego”). Od czasu do czasu przywołuje swoje wierszyki okolicznościowe: wtedy można przekonać się, że jest znacznie lepszym narratorem niż rymotwórcą). Dla wielbicieli satyry i anegdot szczególnie cenny będzie rejestr dowcipów wcielanych w życie przez Eryka Lipińskiego i po latach odsłanianych. Poczucie humoru i zdolność do improwizowania nieraz pozwalały Lipińskiemu uniknąć poważnych kłopotów. Pomysłowość autora ubarwia jego wspomnienia i sprawia, że chętnie po ten obszerny tom (wznowiony z atrakcyjnymi dodatkami!) sięgną także młodsze pokolenia, niespecjalnie zorientowane w życiu satyrycznym i graficznym połowy XX wieku. „Pamiętniki” Eryka Lipińskiego są imponujące nie tylko pod względem narracyjnym. Przedstawiony tu zestaw historii ukazuje autora jako twórcę nietuzinkowego i oryginalnego – a przy tym nie stanowi wywodów ekshibicjonistycznych lub niepotrzebnie skandalizujących.
Megan McDonald: Julka Wróbel i przygoda ze świnką
Egmont, Warszawa 2016.
Marzenie
Chęć posiadania zwierzątka to motyw, który nieodmiennie łączy dzieci bez względu na kraj. Każdy maluch szuka swojego sposobu na przekonywanie rodziców do spełnienia tego marzenia. Julka Wróbel, dobra koleżanka Hani Humorek, wybiera dość nietypowego pupila – chciałaby mieć świnkę. Sugeruje to najbliższym bez opamiętania: w jej otoczeniu dominuje róż, bohaterka kolekcjonuje rozmaite gadżety w kształcie świnek: ma poduszki w kształcie świnek, dywanik w kształcie świnki, książki o świnkach i plakaty ze świnkami. Podsuwa rodzicom świnkowe skojarzenia w nadziei, że ci domyślą się, czego córka pragnie najbardziej i co byłoby idealnym prezentem na urodziny. W intrygę chce włączyć Hanię Humorek, chociaż przyjaciółka wydaje się równie niewrażliwa na sugestie jak dorośli. Zbliżają się urodziny i Julka Wróbel będzie albo najszczęśliwszą na świecie właścicielką miniaturowej świnki, albo najbardziej rozczarowanym dzieckiem.
Megan McDonald, autorka bestsellerowej serii o Hani Humorek, tworzy teraz cykl dla maluchów doskonalących sztukę samodzielnego czytania. Hania Humorek i przyjaciele to seria prostych (i ograniczonych tekstowo) opowiastek o rówieśnikach Hani(i o niej samej). Pozwala autorce na zmianę perspektywy i odpoczynek od towarzystwa przewidywalnej już postaci. Teraz nie liczą się humorki Hani – inni bohaterowie zyskują głos. Bywa, że są równie nieznośni, przecież Julka Wróbel w swojej zachciance jest jak alter ego Hani – albo jak zwyczajny kilkulatek, któremu bardzo zależy na osiągnięciu celu. Autorka wybiera na początek temat-materac, motyw bezpieczny i ważny dla odbiorców, wykorzystując ponadto marketingową siłę samej Hani Humorek. Nie stroni od prostych żartów, dowcipem sytuacyjnym i przesadą zachęca dzieci do czytania. Julka otacza się świnkami, nie ma tu już miejsca na subtelne aluzje czy wskazówki, nie da się przeoczyć jej marzenia. Hania za to zachowuje się dość nietypowo jak na przyjaciółkę, wyraźnie skrywa jakąś tajemnicę. Megan McDonald stopniuje napięcie – a robi to z wprawą autorki, która na koncie ma już dziesiątki poczytnych historyjek dla dzieci.
Tu bardzo ważna jest sfera obrazkowa. McDonald redukuje tekst, żeby nie zniechęcać najmłodszych do książek. Całą fabułę da się streścić w kilku słowach, ale autorka sprawnie buduje kolejne scenki, pozwala bohaterkom dialogować i dawkować emocje. Znajduje tu też przestrzeń dla żartu – ale prawdziwym magnesem dla maluchów okazują się ilustracje. Dopełniają one historię, zastępują opisy i wyjaśnienia i… budzą śmiech. Dzieci przekonają się dzięki nim, co oznacza świnkomania Julki Wróbel, przekonają się do rysowanych zabawek i do samych miłych bohaterek. Wejdą w rzeczywistość Hani i Julki Wróbel bez problemu. Kolorowe ilustracje to impuls do czytania – budzą ciekawość dalszego ciągu, ale pozwalają też odpocząć oczom od rządków liter (fakt, nielicznych). Dostarczają niezbędną dawkę rozrywki, bo chociaż lektura ma pomagać w ćwiczeniu czytania, powinna też wiązać się z przyjemnością, żeby nie było trzeba zmuszać pociech do wysiłku.
Oczywiście autorka ostrzega (w ramach stopki) przed odpowiedzialnością wiążącą się z kupnem zwierzęcia – ale w samej fabule o obowiązkach mowy nie ma, żywa świnka wydaje się być tylko rekwizytem, niezbędnym do uzupełnienia kolekcji Julki. Dzieciom spodoba się taka fabuła, pozbawiona pouczeń i wskazówek dla rodziców (kontrargumentów w walce o domowe zwierzę) – tu nadrzędnym celem jest bowiem ćwiczenie umiejętności czytania, a nie wychowywanie odbiorców. Na to jeszcze przyjdzie czas. Megan McDonald nową serię rozpoczyna barwnie i zmyślą o rozrywce kilkulatków – a że wykorzystuje przy tym postacie już doskonale znane dzieciom – ale w nowych przygodach – nie musi martwić się o zasięg serii. Zapewnia odbiorcom miłe wspomnienia z pierwszych samodzielnych lektur.
Marzenie
Chęć posiadania zwierzątka to motyw, który nieodmiennie łączy dzieci bez względu na kraj. Każdy maluch szuka swojego sposobu na przekonywanie rodziców do spełnienia tego marzenia. Julka Wróbel, dobra koleżanka Hani Humorek, wybiera dość nietypowego pupila – chciałaby mieć świnkę. Sugeruje to najbliższym bez opamiętania: w jej otoczeniu dominuje róż, bohaterka kolekcjonuje rozmaite gadżety w kształcie świnek: ma poduszki w kształcie świnek, dywanik w kształcie świnki, książki o świnkach i plakaty ze świnkami. Podsuwa rodzicom świnkowe skojarzenia w nadziei, że ci domyślą się, czego córka pragnie najbardziej i co byłoby idealnym prezentem na urodziny. W intrygę chce włączyć Hanię Humorek, chociaż przyjaciółka wydaje się równie niewrażliwa na sugestie jak dorośli. Zbliżają się urodziny i Julka Wróbel będzie albo najszczęśliwszą na świecie właścicielką miniaturowej świnki, albo najbardziej rozczarowanym dzieckiem.
Megan McDonald, autorka bestsellerowej serii o Hani Humorek, tworzy teraz cykl dla maluchów doskonalących sztukę samodzielnego czytania. Hania Humorek i przyjaciele to seria prostych (i ograniczonych tekstowo) opowiastek o rówieśnikach Hani(i o niej samej). Pozwala autorce na zmianę perspektywy i odpoczynek od towarzystwa przewidywalnej już postaci. Teraz nie liczą się humorki Hani – inni bohaterowie zyskują głos. Bywa, że są równie nieznośni, przecież Julka Wróbel w swojej zachciance jest jak alter ego Hani – albo jak zwyczajny kilkulatek, któremu bardzo zależy na osiągnięciu celu. Autorka wybiera na początek temat-materac, motyw bezpieczny i ważny dla odbiorców, wykorzystując ponadto marketingową siłę samej Hani Humorek. Nie stroni od prostych żartów, dowcipem sytuacyjnym i przesadą zachęca dzieci do czytania. Julka otacza się świnkami, nie ma tu już miejsca na subtelne aluzje czy wskazówki, nie da się przeoczyć jej marzenia. Hania za to zachowuje się dość nietypowo jak na przyjaciółkę, wyraźnie skrywa jakąś tajemnicę. Megan McDonald stopniuje napięcie – a robi to z wprawą autorki, która na koncie ma już dziesiątki poczytnych historyjek dla dzieci.
Tu bardzo ważna jest sfera obrazkowa. McDonald redukuje tekst, żeby nie zniechęcać najmłodszych do książek. Całą fabułę da się streścić w kilku słowach, ale autorka sprawnie buduje kolejne scenki, pozwala bohaterkom dialogować i dawkować emocje. Znajduje tu też przestrzeń dla żartu – ale prawdziwym magnesem dla maluchów okazują się ilustracje. Dopełniają one historię, zastępują opisy i wyjaśnienia i… budzą śmiech. Dzieci przekonają się dzięki nim, co oznacza świnkomania Julki Wróbel, przekonają się do rysowanych zabawek i do samych miłych bohaterek. Wejdą w rzeczywistość Hani i Julki Wróbel bez problemu. Kolorowe ilustracje to impuls do czytania – budzą ciekawość dalszego ciągu, ale pozwalają też odpocząć oczom od rządków liter (fakt, nielicznych). Dostarczają niezbędną dawkę rozrywki, bo chociaż lektura ma pomagać w ćwiczeniu czytania, powinna też wiązać się z przyjemnością, żeby nie było trzeba zmuszać pociech do wysiłku.
Oczywiście autorka ostrzega (w ramach stopki) przed odpowiedzialnością wiążącą się z kupnem zwierzęcia – ale w samej fabule o obowiązkach mowy nie ma, żywa świnka wydaje się być tylko rekwizytem, niezbędnym do uzupełnienia kolekcji Julki. Dzieciom spodoba się taka fabuła, pozbawiona pouczeń i wskazówek dla rodziców (kontrargumentów w walce o domowe zwierzę) – tu nadrzędnym celem jest bowiem ćwiczenie umiejętności czytania, a nie wychowywanie odbiorców. Na to jeszcze przyjdzie czas. Megan McDonald nową serię rozpoczyna barwnie i zmyślą o rozrywce kilkulatków – a że wykorzystuje przy tym postacie już doskonale znane dzieciom – ale w nowych przygodach – nie musi martwić się o zasięg serii. Zapewnia odbiorcom miłe wspomnienia z pierwszych samodzielnych lektur.
niedziela, 27 marca 2016
Tammara Webber: Tak słodko
Jaguar, Warszawa 2016.
Kuszenie
Tammara Webber tworzy idealizowane powieści erotyczne dla młodzieży, „Tak słodko” to już trzecia publikacja w serii – więc wszyscy wiedzą, czego się po tych historiach spodziewać. Młodzi bohaterowie odkrywają uroki seksu, a łóżkowe doznania prowadzą zawsze do obrazu idealnej miłości. Nawet najbardziej pokaleczeni psychicznie odnajdą swoją drugą połówkę, a wtedy wszystko się ułoży. Webber funduje czytelniczkom baśń, tyle że w pikantnej wersji. To sprawia, że jej postacie są zwykle dość podobne do siebie, nawet mimo dzielących je życiowych doświadczeń.
Boyce Wynn, syn alkoholika, musi szybko dorosnąć: matka opuściła go, gdy miał siedem lat, starszy brat zginął w Iraku. Ratunkiem jest warsztat samochodowy i praca dająca satysfakcję. Boyce wydaje się być bardziej dojrzały niż jego rówieśnicy. Po śmierci ojca nie może jednak przejąć jego firmy i prowizorycznego domu. Pearl z kolei to dziewczyna, o której Wynn marzy od dzieciństwa, od momentu, w którym wyciągnął ją – tonącą – z oceanu i uratował. Ale Pearl ma ambitne plany dotyczące studiów: pozostaje w związku z równie ambitnym przyszłym lekarzem. Boyce’a i Pearl dzieli wiele. Łączy – coraz bardziej uświadamiane wzajemne pożądanie. Cała fabuła koncentruje się na tym, by na przemian umożliwiać Pearl i Boyce’owi fizyczne kontakty i stawiać je pod znakiem zapytania. Webber nie ma złudzeń – czytelnicy doskonale wiedzą, co liczy się w jej powieściach. Dlatego też proponuje raczej ekstremalne scenariusze, by zmusić bohaterów do działania i przezwyciężania kłopotów. Po dramatach i emocjonalnych zawirowaniach seks zyska jeszcze terapeutyczną rolę – i może być bardziej intensywnie odbierany.
Idealne jest tu uczucie łączące bohaterów. Nie dość, że marzą o sobie bez zmian od wczesnego dzieciństwa, to jeszcze pozbawieni są egoizmu, w pierwszej kolejności myślą o potrzebach partnera i są gotowi wiele dla niego poświęcić – także swój honor i wyznawane dotąd wartości. Każde z nich walczy o samodzielność – Boyce mierzy się z bezdusznymi przepisami: w świetle prawa lada moment straci wszystko, co zapewniało mu sens egzystencji, utrzymanie i dach nad głową. Pearl natomiast do tej pory realizowała plany matki, ale nie może dla niej poświęcić swojego życia i szczęścia. Bunt wobec rodzicielki wymaga wielkiej odwagi, ale jest niezbędny, jeśli Pearl ma zamiar dorównać w samodzielności ukochanemu i odzyskać samą siebie. Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo.
Burzliwa akcja toczy się równolegle w dwóch kierunkach, w każdej z historii są inne punkty zaczepienia i inne dylematy. Postacie wracają do siebie w trudnych momentach – bo stanowią dla siebie nawzajem najlepsze wsparcie (choć też i źródło części zgryzot). Kiedy przebywają razem, autorka nasyca narrację zmysłowością, każe im bez przerwy o sobie marzyć i ukrywać sygnały pożądania, dopóki nie dojdzie do pierwszych scen łóżkowych. Potem już Tammara Webber odrzuca pytanie „czy”, zastępując je kwestią „jak” – za każdym razem przy miłosnym zbliżeniu wymyśla inne rozwiązania. Jej opisy stają się dość wysmakowane i idealizowane (chociaż „fajfus” rozpaczliwie wskazuje na odwieczny problem z brakiem określeń w pewnych sferach), ale też bardzo wzniosłe, piękne i nie do doścignięcia. Przez idealizm okazują się mimo wszystko powtarzalne – rekompensatą za monotonię w tej kwestii ma być pełna wyzwań pozałóżkowych część fabuły. Wiadomo jednak, że ta seria ma swoje grono czytelników, którym przypadły już do gustu pomysły Tammary Webber – a „Tak słodko” wpisuje się w cykl i pozwala poznać kolejną biografię dalszoplanowej postaci. Szkoda, że w książce często pojawiają się literówki (na przykład złośliwie zamieniające płeć rozmówców.
Kuszenie
Tammara Webber tworzy idealizowane powieści erotyczne dla młodzieży, „Tak słodko” to już trzecia publikacja w serii – więc wszyscy wiedzą, czego się po tych historiach spodziewać. Młodzi bohaterowie odkrywają uroki seksu, a łóżkowe doznania prowadzą zawsze do obrazu idealnej miłości. Nawet najbardziej pokaleczeni psychicznie odnajdą swoją drugą połówkę, a wtedy wszystko się ułoży. Webber funduje czytelniczkom baśń, tyle że w pikantnej wersji. To sprawia, że jej postacie są zwykle dość podobne do siebie, nawet mimo dzielących je życiowych doświadczeń.
Boyce Wynn, syn alkoholika, musi szybko dorosnąć: matka opuściła go, gdy miał siedem lat, starszy brat zginął w Iraku. Ratunkiem jest warsztat samochodowy i praca dająca satysfakcję. Boyce wydaje się być bardziej dojrzały niż jego rówieśnicy. Po śmierci ojca nie może jednak przejąć jego firmy i prowizorycznego domu. Pearl z kolei to dziewczyna, o której Wynn marzy od dzieciństwa, od momentu, w którym wyciągnął ją – tonącą – z oceanu i uratował. Ale Pearl ma ambitne plany dotyczące studiów: pozostaje w związku z równie ambitnym przyszłym lekarzem. Boyce’a i Pearl dzieli wiele. Łączy – coraz bardziej uświadamiane wzajemne pożądanie. Cała fabuła koncentruje się na tym, by na przemian umożliwiać Pearl i Boyce’owi fizyczne kontakty i stawiać je pod znakiem zapytania. Webber nie ma złudzeń – czytelnicy doskonale wiedzą, co liczy się w jej powieściach. Dlatego też proponuje raczej ekstremalne scenariusze, by zmusić bohaterów do działania i przezwyciężania kłopotów. Po dramatach i emocjonalnych zawirowaniach seks zyska jeszcze terapeutyczną rolę – i może być bardziej intensywnie odbierany.
Idealne jest tu uczucie łączące bohaterów. Nie dość, że marzą o sobie bez zmian od wczesnego dzieciństwa, to jeszcze pozbawieni są egoizmu, w pierwszej kolejności myślą o potrzebach partnera i są gotowi wiele dla niego poświęcić – także swój honor i wyznawane dotąd wartości. Każde z nich walczy o samodzielność – Boyce mierzy się z bezdusznymi przepisami: w świetle prawa lada moment straci wszystko, co zapewniało mu sens egzystencji, utrzymanie i dach nad głową. Pearl natomiast do tej pory realizowała plany matki, ale nie może dla niej poświęcić swojego życia i szczęścia. Bunt wobec rodzicielki wymaga wielkiej odwagi, ale jest niezbędny, jeśli Pearl ma zamiar dorównać w samodzielności ukochanemu i odzyskać samą siebie. Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo.
Burzliwa akcja toczy się równolegle w dwóch kierunkach, w każdej z historii są inne punkty zaczepienia i inne dylematy. Postacie wracają do siebie w trudnych momentach – bo stanowią dla siebie nawzajem najlepsze wsparcie (choć też i źródło części zgryzot). Kiedy przebywają razem, autorka nasyca narrację zmysłowością, każe im bez przerwy o sobie marzyć i ukrywać sygnały pożądania, dopóki nie dojdzie do pierwszych scen łóżkowych. Potem już Tammara Webber odrzuca pytanie „czy”, zastępując je kwestią „jak” – za każdym razem przy miłosnym zbliżeniu wymyśla inne rozwiązania. Jej opisy stają się dość wysmakowane i idealizowane (chociaż „fajfus” rozpaczliwie wskazuje na odwieczny problem z brakiem określeń w pewnych sferach), ale też bardzo wzniosłe, piękne i nie do doścignięcia. Przez idealizm okazują się mimo wszystko powtarzalne – rekompensatą za monotonię w tej kwestii ma być pełna wyzwań pozałóżkowych część fabuły. Wiadomo jednak, że ta seria ma swoje grono czytelników, którym przypadły już do gustu pomysły Tammary Webber – a „Tak słodko” wpisuje się w cykl i pozwala poznać kolejną biografię dalszoplanowej postaci. Szkoda, że w książce często pojawiają się literówki (na przykład złośliwie zamieniające płeć rozmówców.
Oscar Brenifier: Piękno i sztuka. Co to takiego?
Zakamarki, Poznań 2016.
Estetyczne wybory
Na niektóre z pytań zadawanych przez Oscara Brenifiera i dorosłym trudno byłoby znaleźć dobrą odpowiedź. A w związku z tym, że dobrych odpowiedzi właściwie nie ma, autor wykorzystuje filozoficzną możliwość zadawania kolejnych pytań. W ten sposób wprawdzie nie stworzy definicji podstawowych pojęć, ale pokaże, jak się nad nimi zastanowić i jak rozstrzygać wątpliwości (bądź też wykorzystywać je do lepszego rozumienia istoty rzeczy). Dzięki temu nie boi się pojęć fundamentalnych, zjawisk i odczuć bliskich każdemu, a niewyobrażalnie trudnych do prostego opisania. Oscar Brenifier proponuje cały cykl arcyzgrabnych książeczek, które pomogą wytłumaczyć dzieciom istotne sprawy. Tomik „Piękno i sztuka. Co to takiego” jest już piątą publikacją w serii, a dotyczy estetyki oraz tworzenia.
Tomik przygotowany jest jak organizery – strony z wyciętymi zakładkami sygnalizują sześć nadrzędnych tematów służących do określania tytułowego zagadnienia. Tym razem piękno i sztukę ocenia się przez pryzmat uniwersalności, zrozumienia, artysty, wolności i użyteczności – oraz ze względu na indywidualne oceny i wybory. Każdy dział to jedno pytanie i zestaw nasuwających się najczęściej odpowiedzi. Żadna z odpowiedzi nie jest (i nie może być) pełna, a rytm książki polega na wskazywaniu słabych punktów w rozumowaniu – bądź na wyznaczaniu innych skojarzeń. Pojedyncza odpowiedź wyzwala zatem szereg kolejnych pytań zmuszających do zweryfikowania poprzedniej opinii: niby jest ona prawdziwa, ale wymaga doprecyzowania – i następnych uzupełnień. Przygotowane pytania pomocnicze nie tylko wywołują refleksję, ale mogą uruchomić dalszą lawinę wątpliwości oraz uwag, w tekście niezamieszczonych. I o to właśnie chodzi – prowokowanie do samodzielnego myślenia to w tym wypadku podstawa lektury. Tak przygotowany rozdział zamykany jest małym podsumowaniem, próbą zebrania ustaleń i poruszanych kwestii. Dla dziecka to rodzaj porządkowania materiału i odkryć, bardzo przydatny, by tomik nabrał edukacyjnej wartości i by mali odbiorcy w ogóle chcieli podjąć oryginalną filozoficzną grę.
Nie zawsze pojawiają się tu pytania ogólnikowe i uniwersalne – zdarzają się i konkrety (na pytanie, co jest piękne, pada odpowiedź: mój chłopak lub – sukienka w kropki) – to pomaga utrzymywać uwagę małych odbiorców i wpasowuje się w ich świat. Brenifier wie, że nie może porzucić rzeczywistości maluchów na rzecz abstrakcji, bo nie osiągnie oczekiwanego porozumienia. W utrzymywaniu konkretów i lepszym kojarzeniu genezy kolejnych pytań pomaga ilustrator, Réni Courgeon. Pod wtórnymi pytaniami przedstawia on miniaturki bohaterów w rzeczowych, dosłownych scenkach. Owszem, czasami te sytuacje wymagają pomocy rodziców w wyjaśnianiu znaczeń, ale są też pierwszym krokiem do odkrywania przesłań. Dzieci otrzymują tym samym ściągę ze skojarzeń i wiedzą, jak interpretować pytania autora. Drobne rysuneczki odejmują też nieco patosu, dzięki nim książka staje się lekką lekturą.
Courgeon zresztą bardzo lubi zabawę filozoficznymi motywami. Udziela licznych odpowiedzi i miniaturowych komentarzy, raz chce ułatwić dziecku odpowiedź, raz ją utrudnia przez podsuwanie rozbieżnych możliwości – a wszystko w komiksowych i dowcipnych rysunkach. W tej publikacji liczą się kolory i dowcip, czyli czynniki, które nie wiążą się bezpośrednio z filozofowaniem czy budowaniem prostych definicji. Trudno jednak byłoby sobie wyobrazić taki tomik bez ilustracji. „Piękno i sztuka” zamienia się momentami w picture booka, rysunki stanowią ważne uzupełnienie wiadomości, mają również funkcję mnemotechniczną, utrwalają zdobyte informacje oraz przemyślenia – można do nich wracać i rozwijać tomik zgodnie z cyklem pytań i odpowiedzi. Nie należy bać się dorosłych tematów i rozmów, warto podsuwać najmłodszym lektury rozwijające ich wyobraźnię oraz świadomość. Temat piękna i sztuki nie będzie kilkulatkom obcy, a ten tomik pomoże w zastanowieniu się nad estetycznymi wyborami.
Estetyczne wybory
Na niektóre z pytań zadawanych przez Oscara Brenifiera i dorosłym trudno byłoby znaleźć dobrą odpowiedź. A w związku z tym, że dobrych odpowiedzi właściwie nie ma, autor wykorzystuje filozoficzną możliwość zadawania kolejnych pytań. W ten sposób wprawdzie nie stworzy definicji podstawowych pojęć, ale pokaże, jak się nad nimi zastanowić i jak rozstrzygać wątpliwości (bądź też wykorzystywać je do lepszego rozumienia istoty rzeczy). Dzięki temu nie boi się pojęć fundamentalnych, zjawisk i odczuć bliskich każdemu, a niewyobrażalnie trudnych do prostego opisania. Oscar Brenifier proponuje cały cykl arcyzgrabnych książeczek, które pomogą wytłumaczyć dzieciom istotne sprawy. Tomik „Piękno i sztuka. Co to takiego” jest już piątą publikacją w serii, a dotyczy estetyki oraz tworzenia.
Tomik przygotowany jest jak organizery – strony z wyciętymi zakładkami sygnalizują sześć nadrzędnych tematów służących do określania tytułowego zagadnienia. Tym razem piękno i sztukę ocenia się przez pryzmat uniwersalności, zrozumienia, artysty, wolności i użyteczności – oraz ze względu na indywidualne oceny i wybory. Każdy dział to jedno pytanie i zestaw nasuwających się najczęściej odpowiedzi. Żadna z odpowiedzi nie jest (i nie może być) pełna, a rytm książki polega na wskazywaniu słabych punktów w rozumowaniu – bądź na wyznaczaniu innych skojarzeń. Pojedyncza odpowiedź wyzwala zatem szereg kolejnych pytań zmuszających do zweryfikowania poprzedniej opinii: niby jest ona prawdziwa, ale wymaga doprecyzowania – i następnych uzupełnień. Przygotowane pytania pomocnicze nie tylko wywołują refleksję, ale mogą uruchomić dalszą lawinę wątpliwości oraz uwag, w tekście niezamieszczonych. I o to właśnie chodzi – prowokowanie do samodzielnego myślenia to w tym wypadku podstawa lektury. Tak przygotowany rozdział zamykany jest małym podsumowaniem, próbą zebrania ustaleń i poruszanych kwestii. Dla dziecka to rodzaj porządkowania materiału i odkryć, bardzo przydatny, by tomik nabrał edukacyjnej wartości i by mali odbiorcy w ogóle chcieli podjąć oryginalną filozoficzną grę.
Nie zawsze pojawiają się tu pytania ogólnikowe i uniwersalne – zdarzają się i konkrety (na pytanie, co jest piękne, pada odpowiedź: mój chłopak lub – sukienka w kropki) – to pomaga utrzymywać uwagę małych odbiorców i wpasowuje się w ich świat. Brenifier wie, że nie może porzucić rzeczywistości maluchów na rzecz abstrakcji, bo nie osiągnie oczekiwanego porozumienia. W utrzymywaniu konkretów i lepszym kojarzeniu genezy kolejnych pytań pomaga ilustrator, Réni Courgeon. Pod wtórnymi pytaniami przedstawia on miniaturki bohaterów w rzeczowych, dosłownych scenkach. Owszem, czasami te sytuacje wymagają pomocy rodziców w wyjaśnianiu znaczeń, ale są też pierwszym krokiem do odkrywania przesłań. Dzieci otrzymują tym samym ściągę ze skojarzeń i wiedzą, jak interpretować pytania autora. Drobne rysuneczki odejmują też nieco patosu, dzięki nim książka staje się lekką lekturą.
Courgeon zresztą bardzo lubi zabawę filozoficznymi motywami. Udziela licznych odpowiedzi i miniaturowych komentarzy, raz chce ułatwić dziecku odpowiedź, raz ją utrudnia przez podsuwanie rozbieżnych możliwości – a wszystko w komiksowych i dowcipnych rysunkach. W tej publikacji liczą się kolory i dowcip, czyli czynniki, które nie wiążą się bezpośrednio z filozofowaniem czy budowaniem prostych definicji. Trudno jednak byłoby sobie wyobrazić taki tomik bez ilustracji. „Piękno i sztuka” zamienia się momentami w picture booka, rysunki stanowią ważne uzupełnienie wiadomości, mają również funkcję mnemotechniczną, utrwalają zdobyte informacje oraz przemyślenia – można do nich wracać i rozwijać tomik zgodnie z cyklem pytań i odpowiedzi. Nie należy bać się dorosłych tematów i rozmów, warto podsuwać najmłodszym lektury rozwijające ich wyobraźnię oraz świadomość. Temat piękna i sztuki nie będzie kilkulatkom obcy, a ten tomik pomoże w zastanowieniu się nad estetycznymi wyborami.
sobota, 26 marca 2016
Tosca Lee: Judasz
Święty Wojciech Dom Medialny, Poznań 2016.
Godzina próby
Skoro Judasz staje się pierwszoplanowym bohaterem powieści, nie może być do końca zły. Jego rozdwojenie przedstawia Tosca Lee w epilogu przeniesionym na początek tomu „Judasz”, sugerując, jak będzie przyglądać się tej postaci, jednoznacznie zwykle ocenianej. Judasz wyda Jezusa, przebieg fabuły wolny jest od niespodzianek, bo Lee sięga po gotową historię, którą wszyscy w dodatku znają. Przerabia ją jednak na powieść psychologiczną o namacalnej niemal treści. Wszystko dlatego, że mniej skupia się na biblijnych przekazach i cytatach, a bardziej na obyczajowości czasów Jezusa. W gruncie rzeczy obudowuje fundamenty chrześcijaństwa tonami sensacyjnymi, thrillerowymi lub po prostu kulturowymi, żeby nie tyle zidentyfikować relacje z Biblii, co na nowo je zinterpretować.
Judasz od dzieciństwa mierzy się z okrutną rzeczywistością i to Tosca Lee prezentuje bez otoczki psychologicznej w kilku zaledwie krwawych i wstrząsających scenach. Nie ma tu analizowania sytuacji, są proste i filmowe obrazy. Łatwo z nich pojąć postawy dorosłego człowieka, również zmuszonego do dokonywania wyborów. Ale wbrew początkowym rozdziałom „Judasz” nie jest powieścią o Judaszu. Nie jest nawet, jak zapowiada autorka, powieścią pół na pół o Judaszu i Jezusie. To książka poświęcona Jezusowi widzianemu oczami ucznia. W zasadniczej części tomu znikają bowiem na długo dylematy Judasza i jego silne przeżycia, wszystko ogranicza się do bycia jednym z uczniów i do uczestniczenia w znanych wszystkim sytuacjach – rozmnażaniu chleba i ryb, uspokajaniu wody, uzdrawianiu trędowatych czy obmywaniu uczniom nóg. Tu już nie będzie miejsca na apokryfy i dodatki, Judasz zatraca się w nowych przeżyciach. Nawet jego konflikt z matką, która wolałaby dla dorosłego syna stabilne i zrozumiałe zajęcia i inne towarzystwo nie wprowadza spodziewanego poruszenia. Tosca Lee nie ma pola manewru, staje się zakładniczką historii, którą chce opowiedzieć po swojemu.
W „Judaszu” autorka wybiera przyglądanie się krwawym często kulturowym realiom, nie boi się turpistycznych obrazów ani nieprzyjemności. Odtwarza gwar uliczny i atmosferę prywatnych spotkań, nie traktuje apostołów jak świętych, ale jak zwykłych przyjaciół, którzy dobrze się bawią, spędzając razem czas (a potem wspólnie martwią się niepokojącym kierunkiem nauk Jezusa). Co ciekawe, sam Jezus w „Judaszu” bardzo często krzyczy – krzyczy, gdy musi przebić się głosem przez harmider tłumu, krzyczy, gdy ma do zakomunikowania coś ważnego, krzyczy, by zwrócić na siebie uwagę, a czasami nawet chichocze. To portrety mało biblijne, ale Tosca Lee taki właśnie efekt chce uzyskać – nie książkę pisaną z pozycji na kolanach, a tom o zwykłych ludziach, o zrozumiałych dla dzisiejszych czytelników uczuciach.
Jest „Judasz” powieścią, w której ważka okazuje się plastyczność słów. Tosca Lee nie może do końca zagłębiać się w przemyślenia postaci (dystans zachowywany przez Judasza dobrze to w narracji tłumaczy), zajmuje się więc tym, co namacalne i możliwe do dostrzeżenia. Ożywia zewnętrze, a niekoniecznie wnętrza uczniów, zresztą gdy już raz dostanie się w wir wydarzeń z Biblii, nie ma sposobu, żeby zajęła się czymkolwiek innym. „Judasz” brzmi jak książka zrodzona z fascynacji dalszoplanową historią, jak dopowiedzenie do powtarzanych od stuleci opowieści. Nie jest przesadnie szczegółowa (z czego Lee tłumaczy się w posłowiu), za to bardzo malownicza. Ta autorka udowadnia odbiorcom, że tematy zamknięte w Biblii wciąż są żywe i wzbudzają zainteresowanie, ich esencją jest bowiem nie kwestia uduchowienia a bliskości do zwykłych dylematów ludzi w chwilach zagrożenia. Tosca Lee zwycięsko wychodzi z próby przerobienia doświadczeń Judasza na powieść.
Godzina próby
Skoro Judasz staje się pierwszoplanowym bohaterem powieści, nie może być do końca zły. Jego rozdwojenie przedstawia Tosca Lee w epilogu przeniesionym na początek tomu „Judasz”, sugerując, jak będzie przyglądać się tej postaci, jednoznacznie zwykle ocenianej. Judasz wyda Jezusa, przebieg fabuły wolny jest od niespodzianek, bo Lee sięga po gotową historię, którą wszyscy w dodatku znają. Przerabia ją jednak na powieść psychologiczną o namacalnej niemal treści. Wszystko dlatego, że mniej skupia się na biblijnych przekazach i cytatach, a bardziej na obyczajowości czasów Jezusa. W gruncie rzeczy obudowuje fundamenty chrześcijaństwa tonami sensacyjnymi, thrillerowymi lub po prostu kulturowymi, żeby nie tyle zidentyfikować relacje z Biblii, co na nowo je zinterpretować.
Judasz od dzieciństwa mierzy się z okrutną rzeczywistością i to Tosca Lee prezentuje bez otoczki psychologicznej w kilku zaledwie krwawych i wstrząsających scenach. Nie ma tu analizowania sytuacji, są proste i filmowe obrazy. Łatwo z nich pojąć postawy dorosłego człowieka, również zmuszonego do dokonywania wyborów. Ale wbrew początkowym rozdziałom „Judasz” nie jest powieścią o Judaszu. Nie jest nawet, jak zapowiada autorka, powieścią pół na pół o Judaszu i Jezusie. To książka poświęcona Jezusowi widzianemu oczami ucznia. W zasadniczej części tomu znikają bowiem na długo dylematy Judasza i jego silne przeżycia, wszystko ogranicza się do bycia jednym z uczniów i do uczestniczenia w znanych wszystkim sytuacjach – rozmnażaniu chleba i ryb, uspokajaniu wody, uzdrawianiu trędowatych czy obmywaniu uczniom nóg. Tu już nie będzie miejsca na apokryfy i dodatki, Judasz zatraca się w nowych przeżyciach. Nawet jego konflikt z matką, która wolałaby dla dorosłego syna stabilne i zrozumiałe zajęcia i inne towarzystwo nie wprowadza spodziewanego poruszenia. Tosca Lee nie ma pola manewru, staje się zakładniczką historii, którą chce opowiedzieć po swojemu.
W „Judaszu” autorka wybiera przyglądanie się krwawym często kulturowym realiom, nie boi się turpistycznych obrazów ani nieprzyjemności. Odtwarza gwar uliczny i atmosferę prywatnych spotkań, nie traktuje apostołów jak świętych, ale jak zwykłych przyjaciół, którzy dobrze się bawią, spędzając razem czas (a potem wspólnie martwią się niepokojącym kierunkiem nauk Jezusa). Co ciekawe, sam Jezus w „Judaszu” bardzo często krzyczy – krzyczy, gdy musi przebić się głosem przez harmider tłumu, krzyczy, gdy ma do zakomunikowania coś ważnego, krzyczy, by zwrócić na siebie uwagę, a czasami nawet chichocze. To portrety mało biblijne, ale Tosca Lee taki właśnie efekt chce uzyskać – nie książkę pisaną z pozycji na kolanach, a tom o zwykłych ludziach, o zrozumiałych dla dzisiejszych czytelników uczuciach.
Jest „Judasz” powieścią, w której ważka okazuje się plastyczność słów. Tosca Lee nie może do końca zagłębiać się w przemyślenia postaci (dystans zachowywany przez Judasza dobrze to w narracji tłumaczy), zajmuje się więc tym, co namacalne i możliwe do dostrzeżenia. Ożywia zewnętrze, a niekoniecznie wnętrza uczniów, zresztą gdy już raz dostanie się w wir wydarzeń z Biblii, nie ma sposobu, żeby zajęła się czymkolwiek innym. „Judasz” brzmi jak książka zrodzona z fascynacji dalszoplanową historią, jak dopowiedzenie do powtarzanych od stuleci opowieści. Nie jest przesadnie szczegółowa (z czego Lee tłumaczy się w posłowiu), za to bardzo malownicza. Ta autorka udowadnia odbiorcom, że tematy zamknięte w Biblii wciąż są żywe i wzbudzają zainteresowanie, ich esencją jest bowiem nie kwestia uduchowienia a bliskości do zwykłych dylematów ludzi w chwilach zagrożenia. Tosca Lee zwycięsko wychodzi z próby przerobienia doświadczeń Judasza na powieść.
Alina i Czesław Centkiewiczowie: Zaczarowana zagroda
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Pomysły
W ten sposób najłatwiej zainteresować dzieci odległymi rejonami i pracami badawczymi. „Zaczarowana zagroda”, malutka książeczka z lat 60. XX wieku powraca w Naszej Księgarni z nowymi udanymi ilustracjami Agnieszki Żelewskiej i mimo wielu zmian – w literaturze, kulturze czy obyczajach – dalej będzie fascynować małych czytelników. Nie może być inaczej, skoro spryt pingwinów z Antarktydy stał się tematem prostej (i pouczającej) opowiastki. Dzieci z tomiku Aliny i Czesława Centkiewiczów dowiedzą się, że zwierzęta potrafią przechytrzyć nawet poważnych uczonych. Sprawdzą też, jak przebiegają badania, których efekty trafiają później także do szkolnych podręczników. Ale przede wszystkim przeżyją wielką przygodę z dowcipem w tle.
Profesor chciałby lepiej poznać zwyczaje pingwinków Adeli i dzięki osobnikowi z „krawatem” wpada na pomysł zaobrączkowania tych ptaków. Jeśli plan się powiedzie, zyska szansę gromadzenia informacji ich trasach, sprawdzi też, czy pingwiny wracają do swoich miejsc na skałach. Tyle że pingwiny okazują się być sprytniejsze niż uczeni: nocami w tajemniczy sposób znikają z lodowej zagrody. Nikt nie wie, jak tego dokonać. Umiejętnie budowane napięcie lekturowe sprawia, że dzieci chcą poznać rozwiązanie zagadki i tym chętniej przystępują do czytania. Małe pingwinki łatwo podbiją serca najmłodszych: są zabawne i zwinne, ciekawskie i bardzo mądre. Już samo obserwowanie ich pomysłów: ślizgania się na brzuchach po lodzie czy „rozmów” z badaczami sprawia przyjemność. A Centkiewiczowie szykują dla maluchów kolejne powody do uśmiechu.
„Zaczarowana zagroda” to książeczka egzotyczna do dzisiaj: nawet kiedy najmłodsi mają dostęp do programów przyrodniczych i popularnonaukowych publikacji, cieszyć się będą oryginalną przygodą pingwinków Adeli – doświadczenie badacza okraszone jest wielką dawką różnorodnych przeżyć. Od zdumienia i niepewności przez radość aż po uznanie dla małych stworzeń, które radzą sobie nie tylko w starciu z drapieżnikiem, ale i w niecodziennej (choć też niegroźnej) sytuacji. Te pingwinki nie będą już dla odbiorców anonimowe, zachowują się jak domowi pupile, choć inne są warunki i cele spotkania. Centkiewiczowie pokazują naukę jako proces bardzo atrakcyjny, a zdobywanie wiedzy jako niekończącą się przygodę, podczas której człowiek wcale nie musi być najważniejszy. „Zaczarowana zagroda” to wymarzony sposób na przekonanie najmłodszych do czytania.
Dziś ten tomik mógłby zostać skojarzony z picture bookami ze względu na proporcje tekstu i ilustracji. Agnieszce Żelewskiej udało się połączyć klimat graficzny peerelowskich publikacji dla dzieci (warto przypomnieć, że tworzyli wówczas najlepsi rysownicy) z dyskretnym humorem. Żelewska nie przesładza obrazków, sprawia, że dzieci znajdą tu wiele atrakcyjnych dla siebie elementów, a i ucieszą się z refrenu w postaci bystrych pingwinków z bliska przypatrujących się badaczom. „Zaczarowana zagroda” pod względem graficznym również zachęca do śledzenia historyjki. Chociaż Antarktyda kojarzy się raczej monochromatycznie, na brak kolorów w tomiku narzekać nie można. Ale Żelewska wykorzystuje je z wyczuciem, dbając przede wszystkim o atmosferę samej opowieści.
„Zaczarowana zagroda” to publikacja, do której najmłodsi łatwo się przekonają. Oparta na pojedynczym koncepcie, dobrze spuentowana i będąca przeglądem pomysłowości pingwinów zapewnia małym czytelnikom dawkę adrenaliny, nie pozwala na obojętność i uczy zamiłowania do lektury jako formy rozrywki. Centkiewiczowie o życiu badacza na Antarktydzie piszą dowcipnie i w sposób, który przypadnie do gustu nie tylko kilkulatkom – w obliczu inteligencji pingwinków nawet dorośli są jak dzieci. „Zaczarowana zagroda” to niewielki tomik przesycony jednak pogodą ducha i pełny nieoczekiwanych obserwacji. Chociaż ma pokazywać pracę uczonych, zabawa wygrywa z edukacją.
Pomysły
W ten sposób najłatwiej zainteresować dzieci odległymi rejonami i pracami badawczymi. „Zaczarowana zagroda”, malutka książeczka z lat 60. XX wieku powraca w Naszej Księgarni z nowymi udanymi ilustracjami Agnieszki Żelewskiej i mimo wielu zmian – w literaturze, kulturze czy obyczajach – dalej będzie fascynować małych czytelników. Nie może być inaczej, skoro spryt pingwinów z Antarktydy stał się tematem prostej (i pouczającej) opowiastki. Dzieci z tomiku Aliny i Czesława Centkiewiczów dowiedzą się, że zwierzęta potrafią przechytrzyć nawet poważnych uczonych. Sprawdzą też, jak przebiegają badania, których efekty trafiają później także do szkolnych podręczników. Ale przede wszystkim przeżyją wielką przygodę z dowcipem w tle.
Profesor chciałby lepiej poznać zwyczaje pingwinków Adeli i dzięki osobnikowi z „krawatem” wpada na pomysł zaobrączkowania tych ptaków. Jeśli plan się powiedzie, zyska szansę gromadzenia informacji ich trasach, sprawdzi też, czy pingwiny wracają do swoich miejsc na skałach. Tyle że pingwiny okazują się być sprytniejsze niż uczeni: nocami w tajemniczy sposób znikają z lodowej zagrody. Nikt nie wie, jak tego dokonać. Umiejętnie budowane napięcie lekturowe sprawia, że dzieci chcą poznać rozwiązanie zagadki i tym chętniej przystępują do czytania. Małe pingwinki łatwo podbiją serca najmłodszych: są zabawne i zwinne, ciekawskie i bardzo mądre. Już samo obserwowanie ich pomysłów: ślizgania się na brzuchach po lodzie czy „rozmów” z badaczami sprawia przyjemność. A Centkiewiczowie szykują dla maluchów kolejne powody do uśmiechu.
„Zaczarowana zagroda” to książeczka egzotyczna do dzisiaj: nawet kiedy najmłodsi mają dostęp do programów przyrodniczych i popularnonaukowych publikacji, cieszyć się będą oryginalną przygodą pingwinków Adeli – doświadczenie badacza okraszone jest wielką dawką różnorodnych przeżyć. Od zdumienia i niepewności przez radość aż po uznanie dla małych stworzeń, które radzą sobie nie tylko w starciu z drapieżnikiem, ale i w niecodziennej (choć też niegroźnej) sytuacji. Te pingwinki nie będą już dla odbiorców anonimowe, zachowują się jak domowi pupile, choć inne są warunki i cele spotkania. Centkiewiczowie pokazują naukę jako proces bardzo atrakcyjny, a zdobywanie wiedzy jako niekończącą się przygodę, podczas której człowiek wcale nie musi być najważniejszy. „Zaczarowana zagroda” to wymarzony sposób na przekonanie najmłodszych do czytania.
Dziś ten tomik mógłby zostać skojarzony z picture bookami ze względu na proporcje tekstu i ilustracji. Agnieszce Żelewskiej udało się połączyć klimat graficzny peerelowskich publikacji dla dzieci (warto przypomnieć, że tworzyli wówczas najlepsi rysownicy) z dyskretnym humorem. Żelewska nie przesładza obrazków, sprawia, że dzieci znajdą tu wiele atrakcyjnych dla siebie elementów, a i ucieszą się z refrenu w postaci bystrych pingwinków z bliska przypatrujących się badaczom. „Zaczarowana zagroda” pod względem graficznym również zachęca do śledzenia historyjki. Chociaż Antarktyda kojarzy się raczej monochromatycznie, na brak kolorów w tomiku narzekać nie można. Ale Żelewska wykorzystuje je z wyczuciem, dbając przede wszystkim o atmosferę samej opowieści.
„Zaczarowana zagroda” to publikacja, do której najmłodsi łatwo się przekonają. Oparta na pojedynczym koncepcie, dobrze spuentowana i będąca przeglądem pomysłowości pingwinów zapewnia małym czytelnikom dawkę adrenaliny, nie pozwala na obojętność i uczy zamiłowania do lektury jako formy rozrywki. Centkiewiczowie o życiu badacza na Antarktydzie piszą dowcipnie i w sposób, który przypadnie do gustu nie tylko kilkulatkom – w obliczu inteligencji pingwinków nawet dorośli są jak dzieci. „Zaczarowana zagroda” to niewielki tomik przesycony jednak pogodą ducha i pełny nieoczekiwanych obserwacji. Chociaż ma pokazywać pracę uczonych, zabawa wygrywa z edukacją.
piątek, 25 marca 2016
William, Cazenove: Sisters. Tom 3. To ona zaczęła!
Egmont, Warszawa 2016.
Spory
Wendy i Marine niby bardzo się różnią – to nastolatka i kilkulatka – ale jako siostry potrafią też być nie do odróżnienia. Obie lubią oglądać telewizję, nie cierpią gotowanych warzyw, a zimą zjeżdżają z górki na… workach ze śmieciami. Stale też ze sobą rywalizują – Wendy czasem chce się pozbyć infantylnej Marine, żeby móc spotkać się z przyjaciółkami, Marinie nie rozumie, o co chodzi w modzie. Na szczęście potrafią też zgodnie pracować, choćby przy budowaniu domku w lesie czy wybieraniu prezentów gwiazdkowych. Tworzą ciekawy duet, do polubienia przez dzieci, młodzież i dorosłych. Na rynku ukazał się trzeci tom serii Sisters, „To ona zaczęła” – i Cazenove oraz William nie zwalniają tu tempa ani nie zaczynają się powtarzać. Proponują serię stripów (w większym niż gazetowy rozmiarze) z życia wziętych i trochę wyostrzonych dziecięcych przygód. Każde doświadczenie Wendy i Marine jest podporządkowane śmiechowi i odpowiednio puentowane. Autorzy sprawiedliwie śmieją się raz z młodszej, raz ze starszej bohaterki, a niekiedy obiektem drwin czynią je obie, nie ma tu natomiast bezbarwnych obrazków rodzajowych. Wszystkie historyjki służą rozrywce odbiorców, funkcjonują też jednak jako trafne odzwierciedlenie realnych sytuacji i relacji siostrzanych – twórcy tego komiksu okazują się dobrymi obserwatorami i satyrykami równocześnie. Tematem tych stripów jest domowa codzienność. Dziewczyny zamieniają się z grzecznych przyjaciółek w diablice, gotowe wykorzystać każdy słaby punkt przeciwnika. Wiedzą o sobie wszystko, nie mają zatem problemu z odnalezieniem odpowiedniej strategii byle osiągnąć cel. Autorzy nawiązują w tej części do znanych zabaw (Marine przedrzeźniająca Wendy), do motywu pluszaków i maskotek (Marine może zabrać zabawki nawet do kina, ale i Wendy czasem ich potrzebuje) czy do robionych sobie wzajemnie kawałów.
Kreacje w tym komiksie są przekonujące nawet jeśli w warstwie graficznej króluje przerysowanie. Wendy i Marine w wyglądzie są kreskówkowe (widać to zwłaszcza przy uzewnętrznianiu przez nie emocji), ale w zachowaniach i postawach bardzo prawdziwe. Sam sens i przesłania stripów spodobają się dorosłym odbiorcom, warstwa graficzna w dużej mierze skrywa żarty dla dzieci. Ładnie odróżnia się tu maluchy od nastolatek (a te – od dorosłych), widać w tym procesie nawiązania do superbohaterów. Sisters to seria świetnie przygotowana i nic dziwnego, że podbija rynek komiksowy: do tej pory dziewczyny nie miały tak wyrazistych przedstawicielek w rysunkowych cyklach.
„Sisters. To ona zaczęła” nie rozczarowuje. Każda strona to osobna przygoda, której treść w pewnym stopniu zapowiada miniaturowa i dyskretna ikonka z królikiem – maskotką Marine. William i Cazenove wybierają typowe dla rodzeństwa sytuacje, a przecież przez uniwersalność wcale nie tracą indywidualizmu bohaterek. Przy okazji warto też zaznaczyć ogólną atmosferę tomiku (i cyklu). Wendy i Marine zdolne są pokłócić się lub pobić, wykręcać sobie nawzajem różne numery i uprzykrzać egzystencję na wiele sposobów – ale bardzo się kochają i nie wyobrażają sobie życia bez siebie. Nie są idealne i tak samo nieidealnie wypadają ich relacje – a to sygnał prawdziwości. „To ona zaczęła” to tomik, który ma służyć rozrywce i to zadanie bardzo dobrze spełnia. Cykl Sisters wyrasta na przygodach Fistaszków i Calvina, ale jest utrzymany w zupełnie innej stylistyce, przyciągnie więc do lektury następne pokolenia odbiorców, przyzwyczajonych do kreskówkowej ekspresji. Ta bardzo pasuje do pomysłu na przedstawianie sióstr.
Spory
Wendy i Marine niby bardzo się różnią – to nastolatka i kilkulatka – ale jako siostry potrafią też być nie do odróżnienia. Obie lubią oglądać telewizję, nie cierpią gotowanych warzyw, a zimą zjeżdżają z górki na… workach ze śmieciami. Stale też ze sobą rywalizują – Wendy czasem chce się pozbyć infantylnej Marine, żeby móc spotkać się z przyjaciółkami, Marinie nie rozumie, o co chodzi w modzie. Na szczęście potrafią też zgodnie pracować, choćby przy budowaniu domku w lesie czy wybieraniu prezentów gwiazdkowych. Tworzą ciekawy duet, do polubienia przez dzieci, młodzież i dorosłych. Na rynku ukazał się trzeci tom serii Sisters, „To ona zaczęła” – i Cazenove oraz William nie zwalniają tu tempa ani nie zaczynają się powtarzać. Proponują serię stripów (w większym niż gazetowy rozmiarze) z życia wziętych i trochę wyostrzonych dziecięcych przygód. Każde doświadczenie Wendy i Marine jest podporządkowane śmiechowi i odpowiednio puentowane. Autorzy sprawiedliwie śmieją się raz z młodszej, raz ze starszej bohaterki, a niekiedy obiektem drwin czynią je obie, nie ma tu natomiast bezbarwnych obrazków rodzajowych. Wszystkie historyjki służą rozrywce odbiorców, funkcjonują też jednak jako trafne odzwierciedlenie realnych sytuacji i relacji siostrzanych – twórcy tego komiksu okazują się dobrymi obserwatorami i satyrykami równocześnie. Tematem tych stripów jest domowa codzienność. Dziewczyny zamieniają się z grzecznych przyjaciółek w diablice, gotowe wykorzystać każdy słaby punkt przeciwnika. Wiedzą o sobie wszystko, nie mają zatem problemu z odnalezieniem odpowiedniej strategii byle osiągnąć cel. Autorzy nawiązują w tej części do znanych zabaw (Marine przedrzeźniająca Wendy), do motywu pluszaków i maskotek (Marine może zabrać zabawki nawet do kina, ale i Wendy czasem ich potrzebuje) czy do robionych sobie wzajemnie kawałów.
Kreacje w tym komiksie są przekonujące nawet jeśli w warstwie graficznej króluje przerysowanie. Wendy i Marine w wyglądzie są kreskówkowe (widać to zwłaszcza przy uzewnętrznianiu przez nie emocji), ale w zachowaniach i postawach bardzo prawdziwe. Sam sens i przesłania stripów spodobają się dorosłym odbiorcom, warstwa graficzna w dużej mierze skrywa żarty dla dzieci. Ładnie odróżnia się tu maluchy od nastolatek (a te – od dorosłych), widać w tym procesie nawiązania do superbohaterów. Sisters to seria świetnie przygotowana i nic dziwnego, że podbija rynek komiksowy: do tej pory dziewczyny nie miały tak wyrazistych przedstawicielek w rysunkowych cyklach.
„Sisters. To ona zaczęła” nie rozczarowuje. Każda strona to osobna przygoda, której treść w pewnym stopniu zapowiada miniaturowa i dyskretna ikonka z królikiem – maskotką Marine. William i Cazenove wybierają typowe dla rodzeństwa sytuacje, a przecież przez uniwersalność wcale nie tracą indywidualizmu bohaterek. Przy okazji warto też zaznaczyć ogólną atmosferę tomiku (i cyklu). Wendy i Marine zdolne są pokłócić się lub pobić, wykręcać sobie nawzajem różne numery i uprzykrzać egzystencję na wiele sposobów – ale bardzo się kochają i nie wyobrażają sobie życia bez siebie. Nie są idealne i tak samo nieidealnie wypadają ich relacje – a to sygnał prawdziwości. „To ona zaczęła” to tomik, który ma służyć rozrywce i to zadanie bardzo dobrze spełnia. Cykl Sisters wyrasta na przygodach Fistaszków i Calvina, ale jest utrzymany w zupełnie innej stylistyce, przyciągnie więc do lektury następne pokolenia odbiorców, przyzwyczajonych do kreskówkowej ekspresji. Ta bardzo pasuje do pomysłu na przedstawianie sióstr.
czwartek, 24 marca 2016
Fiona Wood: W dziczy
Jaguar, Warszawa 2016.
Test przyjaźni
Australijski busz to wiele zagrożeń: węże, jadowite pająki, dzikie zwierzęta, które do obozowiska zwabić mogą resztki jedzenia… ale i kłusownicy. Aż dziw bierze, że uczniowie na jeden semestr (trwający tu dziewięć tygodni) wyjeżdżają na obóz i poza szkolnymi zajęciami mają wśród zadań między innymi samotne dwudniowe biwaki w głuszy. Wypełniają ten plan, nawet jeśli z początku nie są nim zachwyceni. Przebywanie w buszu oznacza też lepsze poznawanie siebie i przyjaciół. Fiona Wood wykorzystuje egzotyczne dla wielu czytelników przestrzenie, żeby opowiedzieć na nowo historię o pierwszych miłościach, przyjaźniach i rozczarowaniach. „W dziczy” jest dwugłosową relacją ze szkolnego obozu przetrwania.
Sib dotąd była nieśmiałą i zdystansowaną szesnastolatką, ale nową pozycję w gronie rówieśników zdobywa dzięki reklamowemu bilbordowi. Koledzy dostrzegają w niej znienacka prawdziwą piękność, z Sib flirtuje najprzystojniejszy chłopak w szkole. Lou z kolei przeżywa żałobę – jej ukochany zginął w wypadku. Dziewczyna nie umie już ani cieszyć się życiem, ani – dogadywać z rówieśnikami. Te dwie bohaterki na zmianę relacjonujące doświadczenia z dziczy łączy Michael – najstarszy i najlepszy przyjaciel Sib, który powoli odnajduje drogę do serca Lou. Michael nie przejmuje się opiniami innych, w odróżnieniu od słabej pod tym względem Sib. Jest jeszcze Holly – chimeryczna przyjaciółka Sib, która po kolei łamie wszelkie zasady przyjaźni i wystawia cierpliwość współlokatorek na poważną próbę.
Chociaż motyw obozowiska w dziczy sam w sobie wiązałby się z wieloma przygodami i ciekawostkami, Fiona Wood woli skupiać się na prywatnych przeżyciach Sib i Lou. Pierwsza próbuje wykorzystać świeżo zdobytą popularność i – między innymi – zaspokoić ogromne pożądanie (nie czuje do Bena miłości, chce się jednak z nim przespać), druga rozpaczliwie walczy o normalność przy zachowaniu wierności zmarłemu chłopakowi. Holly jątrzy i prowokuje, a Michael powoli odsłania swoją najgłębszą tajemnicę. „W dziczy” redukuje sferę zewnętrznych bodźców, wystarczająco dużo dzieje się w warstwie uczuć postaci. Sib wprawdzie wydaje się mało wiarygodna jako dziewczyna, która przeszła drogę kopciuszka: nie zakochuje się na zabój, zachowuje wygodny dla siebie dystans – to mało nastolatkowe. Nie dziwi, że najbardziej barwną postacią jest tu czarny charakter, czyli Holly, Wood radzi sobie też z dalszoplanowymi bohaterkami.
„W dziczy” ma wszystkie cechy potrzebne do tego, by stać się ulubionym czytadłem nastolatek. Uczucia są tu wielkie, podobnie jak sposoby ich uzewnętrzniania. Autorka nie stosuje pogadanek o seksie wprost, wykorzystuje za to motyw edukacji seksualnej i przejmowanie elementów wiedzy od wykładowców. Nie czyni z pierwszego razu wielkiej sprawy – można przejść nad tym do porządku dziennego. Udowadnia za to Wood istnienie przepaści pokoleniowej – o wielu sprawach rodzice i nauczyciele nie mogą się dowiedzieć, wielu nie zrozumieją. Gdy nastolatki przejmują ich tok myślenia lub przynajmniej są w stanie przyznać im rację w pewnych kwestiach, oznacza to, że dorastają. Dla Fiony Wood jednak przyjaźń jest wartością największą i najtrwalszą, to o przyjaźń trzeba walczyć – pod warunkiem, że to przyjaźń prawdziwa. „W dziczy” to powieść z pozoru zatrzymana na poziomie przeżyć uczniów, ale czytelnicy dowiedzą się z niej trochę o sobie i zyskają spojrzenie z dystansu na typowe życiowe wyzwania. Autorka unika nudy także za sprawą rozłożenia akcji na dwa głosy. Zapewnia odbiorcom szereg ekstremalnych doznań, filozofuje na temat przemijania i potrafi wzruszać. Na dobre wychodzi tej książce przeniesienie akcentów z typowych w młodzieżowych lekturach na zwykle bagatelizowane – dzięki temu „W dziczy” zyskuje.
Test przyjaźni
Australijski busz to wiele zagrożeń: węże, jadowite pająki, dzikie zwierzęta, które do obozowiska zwabić mogą resztki jedzenia… ale i kłusownicy. Aż dziw bierze, że uczniowie na jeden semestr (trwający tu dziewięć tygodni) wyjeżdżają na obóz i poza szkolnymi zajęciami mają wśród zadań między innymi samotne dwudniowe biwaki w głuszy. Wypełniają ten plan, nawet jeśli z początku nie są nim zachwyceni. Przebywanie w buszu oznacza też lepsze poznawanie siebie i przyjaciół. Fiona Wood wykorzystuje egzotyczne dla wielu czytelników przestrzenie, żeby opowiedzieć na nowo historię o pierwszych miłościach, przyjaźniach i rozczarowaniach. „W dziczy” jest dwugłosową relacją ze szkolnego obozu przetrwania.
Sib dotąd była nieśmiałą i zdystansowaną szesnastolatką, ale nową pozycję w gronie rówieśników zdobywa dzięki reklamowemu bilbordowi. Koledzy dostrzegają w niej znienacka prawdziwą piękność, z Sib flirtuje najprzystojniejszy chłopak w szkole. Lou z kolei przeżywa żałobę – jej ukochany zginął w wypadku. Dziewczyna nie umie już ani cieszyć się życiem, ani – dogadywać z rówieśnikami. Te dwie bohaterki na zmianę relacjonujące doświadczenia z dziczy łączy Michael – najstarszy i najlepszy przyjaciel Sib, który powoli odnajduje drogę do serca Lou. Michael nie przejmuje się opiniami innych, w odróżnieniu od słabej pod tym względem Sib. Jest jeszcze Holly – chimeryczna przyjaciółka Sib, która po kolei łamie wszelkie zasady przyjaźni i wystawia cierpliwość współlokatorek na poważną próbę.
Chociaż motyw obozowiska w dziczy sam w sobie wiązałby się z wieloma przygodami i ciekawostkami, Fiona Wood woli skupiać się na prywatnych przeżyciach Sib i Lou. Pierwsza próbuje wykorzystać świeżo zdobytą popularność i – między innymi – zaspokoić ogromne pożądanie (nie czuje do Bena miłości, chce się jednak z nim przespać), druga rozpaczliwie walczy o normalność przy zachowaniu wierności zmarłemu chłopakowi. Holly jątrzy i prowokuje, a Michael powoli odsłania swoją najgłębszą tajemnicę. „W dziczy” redukuje sferę zewnętrznych bodźców, wystarczająco dużo dzieje się w warstwie uczuć postaci. Sib wprawdzie wydaje się mało wiarygodna jako dziewczyna, która przeszła drogę kopciuszka: nie zakochuje się na zabój, zachowuje wygodny dla siebie dystans – to mało nastolatkowe. Nie dziwi, że najbardziej barwną postacią jest tu czarny charakter, czyli Holly, Wood radzi sobie też z dalszoplanowymi bohaterkami.
„W dziczy” ma wszystkie cechy potrzebne do tego, by stać się ulubionym czytadłem nastolatek. Uczucia są tu wielkie, podobnie jak sposoby ich uzewnętrzniania. Autorka nie stosuje pogadanek o seksie wprost, wykorzystuje za to motyw edukacji seksualnej i przejmowanie elementów wiedzy od wykładowców. Nie czyni z pierwszego razu wielkiej sprawy – można przejść nad tym do porządku dziennego. Udowadnia za to Wood istnienie przepaści pokoleniowej – o wielu sprawach rodzice i nauczyciele nie mogą się dowiedzieć, wielu nie zrozumieją. Gdy nastolatki przejmują ich tok myślenia lub przynajmniej są w stanie przyznać im rację w pewnych kwestiach, oznacza to, że dorastają. Dla Fiony Wood jednak przyjaźń jest wartością największą i najtrwalszą, to o przyjaźń trzeba walczyć – pod warunkiem, że to przyjaźń prawdziwa. „W dziczy” to powieść z pozoru zatrzymana na poziomie przeżyć uczniów, ale czytelnicy dowiedzą się z niej trochę o sobie i zyskają spojrzenie z dystansu na typowe życiowe wyzwania. Autorka unika nudy także za sprawą rozłożenia akcji na dwa głosy. Zapewnia odbiorcom szereg ekstremalnych doznań, filozofuje na temat przemijania i potrafi wzruszać. Na dobre wychodzi tej książce przeniesienie akcentów z typowych w młodzieżowych lekturach na zwykle bagatelizowane – dzięki temu „W dziczy” zyskuje.
środa, 23 marca 2016
Rafał Skarżycki, Tomasz Lew Leśniak: Hej, Jędrek! Kto tu rządzi?
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Drużyna
Po wątku dentystycznym i finansowym czas na kolejny element stale obecny w egzystencji uczniów – na piłkę nożną. Jędrek przekonuje się, że bycie sportowcem to wielka sława. Nie ma nic przeciwko zdobyciu silnej pozycji towarzyskiej w szkole dzięki występom w drużynie i serii artykułów w uczniowskiej gazetce. Przydałoby się jeszcze zostać kapitanem, bo to kapitan liczy się najbardziej w oczach kibiców i dziennikarzy. Tylko że nikt nie wybierze czwartoklasisty na tak odpowiedzialne stanowisko. Tym bardziej, że w szkole pojawia się piękny Artur, utalentowany dzieciak i syn sławnego piłkarza. Arturowi i bez walki należy się wszystko to, co chciałby osiągnąć Jędrek. Tymczasem do głosu dochodzą jeszcze kibice (czy może pseudokibice), którzy zamierzają rządzić szkolną drużyną. Rafał Skarżycki i Tomasz Lew Leśniak dobrze się bawią, przenosząc w realia dzieci światek dorosłego sportu, a właściwie jego otoczki.
Jędrek, chcąc zostać szkolną gwiazdą, powinien popracować nad swoim wizerunkiem, a w tym najlepsza jest jego siostra. Niesnaski między szkolnymi kolegami to jeden z kosztów, jaki trzeba ponieść przed wcieleniem w życie wizjonerskich pomysłów. Tradycyjnie też Jędrek podpada nauczycielom. Realizacja nagłego pragnienia może być trudniejsza niż by się na początku wydawało – chłopak, który chce zaistnieć w historii szkolnego futbolu nie powinien jednak się poddawać. Mimo że spotykają go same przeciwności losu i utrudnienia.
„Kto tu rządzi” to trzeci tom serii powieści komiksowych, w których na pierwszym planie znajduje się dowcip. Skarżycki i Leśniak mnożą problemy, ku rozbawieniu najmłodszych odbiorców. Tu każda decyzja Jędrka – zwłaszcza niecodzienna – doprowadzi do komicznych konsekwencji. Bohater jest chodzącą katastrofą, ale i tak budzi sympatię, bo nigdy nie traci pogody ducha. Nie należy do szkolnych elit – ale daleko mu do przeciętniactwa. Sam prowokuje kolejne przygody, każdy pomysł natychmiast realizuje, więc musi też liczyć się z konsekwencjami. Co ciekawe, tu z efektami działań mierzy się sam – to ważne, bo autorzy często nawiązują do prawdziwych sytuacji z życia szkolnego i trochę czasami podpowiadają, jak z nich wybrnąć bez skarżenia się dorosłym.
Przygody Jędrka pełne są humoru. Z jednej strony to dowcip zamknięty w słownej relacji zabawnego chłopaka. Jędrek świat ocenia z własnej perspektywy, czasami karykaturalizuje rzeczywistość, czasami ironicznie ją komentuje, unika nudy i czekania na to, co przyniesie los. Nie jest bohaterem ułożonym (ani zbyt niegrzecznym, ale nie na odstępstwach od normy polega jego kreacja), może zatem pozwalać sobie na beztroskie żarty. Z drugiej strony Jędrek często odwołuje się do komiksowych retrospekcji i ilustrowania wywodów wiele mówiącymi rysunkami. Tak najłatwiej sprecyzować emocje, uświadomić czytelnikom nowy rodzaj kłopotów czy spuentować wątek. Jędrek w zasadzie żyje na granicy świata słów i rysunków, bez przerwy odwołuje się do obrazkowych komentarzy, Te zasługują na uznanie, są bowiem nie tylko bez zarzutu od strony satyrycznej, ale i cieszą ze względu na zastosowaną kreskę. To rysunki dynamiczne, napędzające akcję i ciekawe nie tylko dla dzieci. Autorzy dzięki nim unikają rutyny i zapraszają do lektury: nie potrzebują nic więcej, komiksowe ilustracje z Jędrkiem budzą ciekawość każdego. To nie tylko ozdoba tomiku – rysunki przejmują ciężar wielu wyjaśnień.
Jędrek jest bohaterem, który z powodzeniem konkurować może z powieściami komiksowymi na całym świecie. Polska odpowiedź na modę w literaturze czwartej oznacza wyjątkowe dopracowanie grafik i fabuły, co sprawia, że cykl o Jędrku przerasta pierwowzory. „Kto tu rządzi” pokazuje, że autorzy nie zwolnili tempa i wciąż mają sporo do powiedzenia w rzeczywistości najmłodszych. Takie książki chce się czytać i oglądać bez przerwy.
Drużyna
Po wątku dentystycznym i finansowym czas na kolejny element stale obecny w egzystencji uczniów – na piłkę nożną. Jędrek przekonuje się, że bycie sportowcem to wielka sława. Nie ma nic przeciwko zdobyciu silnej pozycji towarzyskiej w szkole dzięki występom w drużynie i serii artykułów w uczniowskiej gazetce. Przydałoby się jeszcze zostać kapitanem, bo to kapitan liczy się najbardziej w oczach kibiców i dziennikarzy. Tylko że nikt nie wybierze czwartoklasisty na tak odpowiedzialne stanowisko. Tym bardziej, że w szkole pojawia się piękny Artur, utalentowany dzieciak i syn sławnego piłkarza. Arturowi i bez walki należy się wszystko to, co chciałby osiągnąć Jędrek. Tymczasem do głosu dochodzą jeszcze kibice (czy może pseudokibice), którzy zamierzają rządzić szkolną drużyną. Rafał Skarżycki i Tomasz Lew Leśniak dobrze się bawią, przenosząc w realia dzieci światek dorosłego sportu, a właściwie jego otoczki.
Jędrek, chcąc zostać szkolną gwiazdą, powinien popracować nad swoim wizerunkiem, a w tym najlepsza jest jego siostra. Niesnaski między szkolnymi kolegami to jeden z kosztów, jaki trzeba ponieść przed wcieleniem w życie wizjonerskich pomysłów. Tradycyjnie też Jędrek podpada nauczycielom. Realizacja nagłego pragnienia może być trudniejsza niż by się na początku wydawało – chłopak, który chce zaistnieć w historii szkolnego futbolu nie powinien jednak się poddawać. Mimo że spotykają go same przeciwności losu i utrudnienia.
„Kto tu rządzi” to trzeci tom serii powieści komiksowych, w których na pierwszym planie znajduje się dowcip. Skarżycki i Leśniak mnożą problemy, ku rozbawieniu najmłodszych odbiorców. Tu każda decyzja Jędrka – zwłaszcza niecodzienna – doprowadzi do komicznych konsekwencji. Bohater jest chodzącą katastrofą, ale i tak budzi sympatię, bo nigdy nie traci pogody ducha. Nie należy do szkolnych elit – ale daleko mu do przeciętniactwa. Sam prowokuje kolejne przygody, każdy pomysł natychmiast realizuje, więc musi też liczyć się z konsekwencjami. Co ciekawe, tu z efektami działań mierzy się sam – to ważne, bo autorzy często nawiązują do prawdziwych sytuacji z życia szkolnego i trochę czasami podpowiadają, jak z nich wybrnąć bez skarżenia się dorosłym.
Przygody Jędrka pełne są humoru. Z jednej strony to dowcip zamknięty w słownej relacji zabawnego chłopaka. Jędrek świat ocenia z własnej perspektywy, czasami karykaturalizuje rzeczywistość, czasami ironicznie ją komentuje, unika nudy i czekania na to, co przyniesie los. Nie jest bohaterem ułożonym (ani zbyt niegrzecznym, ale nie na odstępstwach od normy polega jego kreacja), może zatem pozwalać sobie na beztroskie żarty. Z drugiej strony Jędrek często odwołuje się do komiksowych retrospekcji i ilustrowania wywodów wiele mówiącymi rysunkami. Tak najłatwiej sprecyzować emocje, uświadomić czytelnikom nowy rodzaj kłopotów czy spuentować wątek. Jędrek w zasadzie żyje na granicy świata słów i rysunków, bez przerwy odwołuje się do obrazkowych komentarzy, Te zasługują na uznanie, są bowiem nie tylko bez zarzutu od strony satyrycznej, ale i cieszą ze względu na zastosowaną kreskę. To rysunki dynamiczne, napędzające akcję i ciekawe nie tylko dla dzieci. Autorzy dzięki nim unikają rutyny i zapraszają do lektury: nie potrzebują nic więcej, komiksowe ilustracje z Jędrkiem budzą ciekawość każdego. To nie tylko ozdoba tomiku – rysunki przejmują ciężar wielu wyjaśnień.
Jędrek jest bohaterem, który z powodzeniem konkurować może z powieściami komiksowymi na całym świecie. Polska odpowiedź na modę w literaturze czwartej oznacza wyjątkowe dopracowanie grafik i fabuły, co sprawia, że cykl o Jędrku przerasta pierwowzory. „Kto tu rządzi” pokazuje, że autorzy nie zwolnili tempa i wciąż mają sporo do powiedzenia w rzeczywistości najmłodszych. Takie książki chce się czytać i oglądać bez przerwy.
wtorek, 22 marca 2016
Katarzyna Borys: Lawendowa czarownica
Akapit Press, Łódź 2016.
Codzienność bez lukru
Katarzyna Borys dyskretnie porusza w „Lawendowej czarownicy” motyw emigracji zarobkowej i związanych z tym uczuć dzieci. Małgosia, mała bohaterka książki, przypisuje sobie winę za wyjazd ojca. Chciałaby cofnąć wykrzyczane w gniewie słowa, ale wydaje jej się to niemożliwe, dlatego próbuje szukać ratunku w magii. To może się udać, sąsiadka dziewczynki, starsza pani, najwyraźniej zajmuje się uprawianiem czarów. Małgosia znajduje liliową kulę, błyskotkę, która odzwierciedla emocje dziecka – matowieje, gdy dziewczynce jest przykro, a lśni pełnym blaskiem, kiedy stanie się coś dobrego. Teraz wystarczy już tylko nauczyć się czarować, żeby przywołać tatę z powrotem do domu – magiczne myślenie to jednak tylko wewnętrzna sprawa bohaterki, bo autorka nie zamierza uciekać się do paranormalnych rozwiązań, wybiera natomiast kwestie psychologiczne i naturalny porządek.
Małgosia nie cierpi na brak towarzystwa. Ma przyjaciela, Jaśka (a w domu Jaśka jest wesoło, uśmiech zapewnia i jego starsza siostra z zespołem Downa, i młodszy rezolutny braciszek), męski autorytet zapewnia przyjaciel rodziny i zakonnik. Są tu bliżsi i dalsi znajomi, nie wszyscy sympatyczni – bo Katarzynie Borys zależy na pokazaniu życia z jego jasnymi i ciemnymi stronami. To dlatego dzieci muszą nauczyć się wybaczania (przyjaźń potrafi podkopać głupia zabawa w brzydzenie się płcią przeciwną), dowiadują się czegoś o śmierci (w tragiczny sposób ginie ukochana świnka morska Jaśka), o niepełnosprawności (przykład Oliwki) czy o podłości i złośliwościach innych (prym wiedzie tu Julka, niezmordowana w wymyślaniu kolejnych brzydkich kawałów). Oczywiście podstawowym problemem jest wyjazd taty i kłótnia, po której Małgosia przez cały czas czuje się winna. Katarzyna Borys sugeruje małym odbiorcom, że nie dobra materialne, modne ubrania czy własny pokój są najważniejsze. Czasami trzeba poważnego wstrząsu, żeby docenić prawdziwe wartości.
Jest „Lawendowa czarownica” powieścią dobrze przygotowaną. Borys w kolejnych rozdziałach zachowuje ciągłość historii, ale wplata do niej też różne wątki ze szkolnej i domowej rzeczywistości dzieci. Wiele spraw bohaterowie rozwiązują sami, chociaż Małgosia może zawsze liczyć na mamę i Gracjana, a Jasiek – na wyrozumiałych i rozsądnych rodziców. Autorka rezygnuje z konfliktów międzypokoleniowych, większość spraw dotyczy dzieci – i to one mają przyzwyczajać się do tego, że życie nie podlega czarom, toczy się swoim trybem, a bywa w nim i miło, i nieprzyjemnie. Chociaż Katarzyna Borys wielokrotnie wplata do fabuły scenki pouczające (a powieść kieruje do młodszych czytelników), umie unikać męczących kazań. Pozwala czasami wygłaszać postaciom pedagogiczne oceny sytuacji, lecz zawsze dobrze to uzasadnia i ukrywa w narracji. „Lawendowa czarownica” to powieść dosyć prosta, ale dzięki przeplataniu różnych wątków i poruszaniu różnych życiowych tematów – atrakcyjna dla małych odbiorców. Autorka nie szczędzi im silnych wzruszeń i nie udaje, że wszystko zawsze układać się będzie po myśli dzieci, wybiera szczerość i wie, jak ją w tekście wprowadzać. Domieszka czarów – czy raczej wyobrażeń na temat czarów – dostarcza odrobiny tajemniczości i zapewnia uczestnictwo maluchów w lekturze.
Katarzyna Borys ma czytelnikom sporo do powiedzenia, potrafi jednocześnie bawić i wychowywać. Udowadnia, że powieść może stać się magicznym światem angażującym odbiorców bez reszty – i nawet jeśli bohaterowie przeżywają swoje małe codzienne dramaty, da się im kibicować. „Lawendowa czarownica” to książka oryginalnie łącząca nowe tematy w literaturze czwartej i oparta na klasycznych wzorcach. Jej siłą jest nieprzewidywalność i wprowadzanie do fabuły realnych życiowych zdarzeń, a także szczerość. Katarzyna Borys opowiada dzieciom o trudnych sprawach.
Codzienność bez lukru
Katarzyna Borys dyskretnie porusza w „Lawendowej czarownicy” motyw emigracji zarobkowej i związanych z tym uczuć dzieci. Małgosia, mała bohaterka książki, przypisuje sobie winę za wyjazd ojca. Chciałaby cofnąć wykrzyczane w gniewie słowa, ale wydaje jej się to niemożliwe, dlatego próbuje szukać ratunku w magii. To może się udać, sąsiadka dziewczynki, starsza pani, najwyraźniej zajmuje się uprawianiem czarów. Małgosia znajduje liliową kulę, błyskotkę, która odzwierciedla emocje dziecka – matowieje, gdy dziewczynce jest przykro, a lśni pełnym blaskiem, kiedy stanie się coś dobrego. Teraz wystarczy już tylko nauczyć się czarować, żeby przywołać tatę z powrotem do domu – magiczne myślenie to jednak tylko wewnętrzna sprawa bohaterki, bo autorka nie zamierza uciekać się do paranormalnych rozwiązań, wybiera natomiast kwestie psychologiczne i naturalny porządek.
Małgosia nie cierpi na brak towarzystwa. Ma przyjaciela, Jaśka (a w domu Jaśka jest wesoło, uśmiech zapewnia i jego starsza siostra z zespołem Downa, i młodszy rezolutny braciszek), męski autorytet zapewnia przyjaciel rodziny i zakonnik. Są tu bliżsi i dalsi znajomi, nie wszyscy sympatyczni – bo Katarzynie Borys zależy na pokazaniu życia z jego jasnymi i ciemnymi stronami. To dlatego dzieci muszą nauczyć się wybaczania (przyjaźń potrafi podkopać głupia zabawa w brzydzenie się płcią przeciwną), dowiadują się czegoś o śmierci (w tragiczny sposób ginie ukochana świnka morska Jaśka), o niepełnosprawności (przykład Oliwki) czy o podłości i złośliwościach innych (prym wiedzie tu Julka, niezmordowana w wymyślaniu kolejnych brzydkich kawałów). Oczywiście podstawowym problemem jest wyjazd taty i kłótnia, po której Małgosia przez cały czas czuje się winna. Katarzyna Borys sugeruje małym odbiorcom, że nie dobra materialne, modne ubrania czy własny pokój są najważniejsze. Czasami trzeba poważnego wstrząsu, żeby docenić prawdziwe wartości.
Jest „Lawendowa czarownica” powieścią dobrze przygotowaną. Borys w kolejnych rozdziałach zachowuje ciągłość historii, ale wplata do niej też różne wątki ze szkolnej i domowej rzeczywistości dzieci. Wiele spraw bohaterowie rozwiązują sami, chociaż Małgosia może zawsze liczyć na mamę i Gracjana, a Jasiek – na wyrozumiałych i rozsądnych rodziców. Autorka rezygnuje z konfliktów międzypokoleniowych, większość spraw dotyczy dzieci – i to one mają przyzwyczajać się do tego, że życie nie podlega czarom, toczy się swoim trybem, a bywa w nim i miło, i nieprzyjemnie. Chociaż Katarzyna Borys wielokrotnie wplata do fabuły scenki pouczające (a powieść kieruje do młodszych czytelników), umie unikać męczących kazań. Pozwala czasami wygłaszać postaciom pedagogiczne oceny sytuacji, lecz zawsze dobrze to uzasadnia i ukrywa w narracji. „Lawendowa czarownica” to powieść dosyć prosta, ale dzięki przeplataniu różnych wątków i poruszaniu różnych życiowych tematów – atrakcyjna dla małych odbiorców. Autorka nie szczędzi im silnych wzruszeń i nie udaje, że wszystko zawsze układać się będzie po myśli dzieci, wybiera szczerość i wie, jak ją w tekście wprowadzać. Domieszka czarów – czy raczej wyobrażeń na temat czarów – dostarcza odrobiny tajemniczości i zapewnia uczestnictwo maluchów w lekturze.
Katarzyna Borys ma czytelnikom sporo do powiedzenia, potrafi jednocześnie bawić i wychowywać. Udowadnia, że powieść może stać się magicznym światem angażującym odbiorców bez reszty – i nawet jeśli bohaterowie przeżywają swoje małe codzienne dramaty, da się im kibicować. „Lawendowa czarownica” to książka oryginalnie łącząca nowe tematy w literaturze czwartej i oparta na klasycznych wzorcach. Jej siłą jest nieprzewidywalność i wprowadzanie do fabuły realnych życiowych zdarzeń, a także szczerość. Katarzyna Borys opowiada dzieciom o trudnych sprawach.
poniedziałek, 21 marca 2016
Johanna Basford: Zaginiony ocean
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Podwodne królestwa
Kolejne książki Johanny Basford ukazują się na polskim rynku w takim tempie, że odbiorcy z pewnością nie nadążają z kolorowaniem najdrobniejszych misternych wzorów. Ma to też swoje dobre strony, nie muszą się martwić, co zrobią po wypełnieniu jednego tomu. Nie ma co ukrywać: ta zabawa wciąga, a Basford zapewnia bardzo wysoki poziom (więc i stopień trudności) z jednoczesną dziecięcą radością z odnajdowania ukrytych skarbów. W części „Zaginiony ocean” zatopione klejnoty, magiczne flakoniki i lampy, kotwice oraz listy w butelkach czekają na odnalezienie. Można za to zadanie zabrać się najpierw, ale łatwo nie będzie – Johanna Basford sięga jednak do motywów, które rozbudzały wyobraźnię w baśniach czy pirackich opowieściach. Sama wykorzystuje tematyczny potencjał do graficznych zabaw – zabiera odbiorców do świata pełnego egzotycznych ryb, plątanin wodorostów, syren i innych podwodnych stworzeń kojarzących się z najpiękniejszymi historiami. Pomaga odkryć dziecięcą fascynację niespodziankami, odwołuje się też do powtarzalności pewnych wzorów. Autorka do kolorowania proponuje elementy tak drobne, że bez perfekcyjnie zaostrzonych kredek, cienkopisów lub pędzelków z pojedynczych włosków nie da się precyzyjnie zakolorować kształtów. Większe płaszczyzny również dzieli sugestiami wzorów. Tym „Zaginiony ocean” różni się od kolorowanek dla dzieci: Basford stale zwiększa utrudnienia. Sprawia to też, że zawartość rysunków na pierwszy rzut oka jest ukryta przed odbiorcami. Trzeba chwili skupienia i uwagi, żeby zacząć pojmować sens kształtów. Basford specjalizuje się w roślinnych ornamentach, tu dodaje jeszcze ryby o zadziwiających wzorach – i te składniki łączy w większe imponujące kompozycje. Jest w stanie zrytmizowanymi wzorami (odbicia lustrzane lub powielanie zamkniętej całości z odpowiednim uskokiem) zapełniać całe rozkładówki. Wytchnienie przynoszą wzory „niedokończone”, te, w których ornamenty zamieniają się w nadrzędny temat. Wówczas autorka rezygnuje z zarysowywania szczegółów tła, żeby nie zaciemniać obrazu. To może z kolei uruchomić w co bardziej kreatywnych odbiorcach chęć rozwijania wzoru, uzupełniania go o nowe kształty i kontury, a następnie kolorowania. Daje też szansę zmierzenia się z autorką w wykonywaniu profesjonalnych grafik, w rysowaniu, a nie tylko kolorowaniu. Zachęca do rozwijania wyobraźni.
Johanna Basford lubi abstrakcyjne wzory, tworzone z konkretów, ceni sobie porządek w chaosie. Jej linie są precyzyjne, a proporcje bardzo dobre. Autorka uzupełnia gotowe rysunki o drobne motywy łączone z podwodnym światem, nie daje zapomnieć, jaki jest temat wiodący książki. W zamiłowaniu do symetrii znajduje miejsce na ukrywanie skarbów, bo wie doskonale, że będzie to bonus dla odbiorców. Radość kolorowania i twórczej ekspresji zamieni się w radość dziecięcą. Propozycje ilustracji Johanny Basford mogą stać się też inspiracją do haftów – korzystanie z tej książki nie musi się ograniczać do kolorowania, zwłaszcza że propozycje prac są bardzo różnorodne (mimo stałego nastawienia na detale). Basford bez słów opowiada baśniowe historie, które można współtworzyć przez dobieranie odpowiednich kolorów. Nie ma tu schematu do wykorzystania, podwodne rośliny, ryby i zatopione przedmioty będą wyglądać tak, jak użytkownikom tomu podpowie fantazja. Kolorami da się rozbić powtarzalność motywów na poszczególnych stronach lub ją jeszcze podkreślić. Zabawa i relaks trwać będą długo, bo kto decyduje się na prawdziwą dorosłą przygodę z kolorowaniem, ten nie odłoży publikacji aż do ostatniej strony. Wyzwań mieści się tu wiele. I nawet ci, którzy nie czują się zbyt pewnie jako dorośli kolorujący, docenią jakość ilustracji przygotowywanych przez Basford i podziwiać będą jej niezwykłe propozycje. „Zaginiony ocean” pokazuje, że nawet zwykła seria książek do kolorowania nie musi być nudna.
Podwodne królestwa
Kolejne książki Johanny Basford ukazują się na polskim rynku w takim tempie, że odbiorcy z pewnością nie nadążają z kolorowaniem najdrobniejszych misternych wzorów. Ma to też swoje dobre strony, nie muszą się martwić, co zrobią po wypełnieniu jednego tomu. Nie ma co ukrywać: ta zabawa wciąga, a Basford zapewnia bardzo wysoki poziom (więc i stopień trudności) z jednoczesną dziecięcą radością z odnajdowania ukrytych skarbów. W części „Zaginiony ocean” zatopione klejnoty, magiczne flakoniki i lampy, kotwice oraz listy w butelkach czekają na odnalezienie. Można za to zadanie zabrać się najpierw, ale łatwo nie będzie – Johanna Basford sięga jednak do motywów, które rozbudzały wyobraźnię w baśniach czy pirackich opowieściach. Sama wykorzystuje tematyczny potencjał do graficznych zabaw – zabiera odbiorców do świata pełnego egzotycznych ryb, plątanin wodorostów, syren i innych podwodnych stworzeń kojarzących się z najpiękniejszymi historiami. Pomaga odkryć dziecięcą fascynację niespodziankami, odwołuje się też do powtarzalności pewnych wzorów. Autorka do kolorowania proponuje elementy tak drobne, że bez perfekcyjnie zaostrzonych kredek, cienkopisów lub pędzelków z pojedynczych włosków nie da się precyzyjnie zakolorować kształtów. Większe płaszczyzny również dzieli sugestiami wzorów. Tym „Zaginiony ocean” różni się od kolorowanek dla dzieci: Basford stale zwiększa utrudnienia. Sprawia to też, że zawartość rysunków na pierwszy rzut oka jest ukryta przed odbiorcami. Trzeba chwili skupienia i uwagi, żeby zacząć pojmować sens kształtów. Basford specjalizuje się w roślinnych ornamentach, tu dodaje jeszcze ryby o zadziwiających wzorach – i te składniki łączy w większe imponujące kompozycje. Jest w stanie zrytmizowanymi wzorami (odbicia lustrzane lub powielanie zamkniętej całości z odpowiednim uskokiem) zapełniać całe rozkładówki. Wytchnienie przynoszą wzory „niedokończone”, te, w których ornamenty zamieniają się w nadrzędny temat. Wówczas autorka rezygnuje z zarysowywania szczegółów tła, żeby nie zaciemniać obrazu. To może z kolei uruchomić w co bardziej kreatywnych odbiorcach chęć rozwijania wzoru, uzupełniania go o nowe kształty i kontury, a następnie kolorowania. Daje też szansę zmierzenia się z autorką w wykonywaniu profesjonalnych grafik, w rysowaniu, a nie tylko kolorowaniu. Zachęca do rozwijania wyobraźni.
Johanna Basford lubi abstrakcyjne wzory, tworzone z konkretów, ceni sobie porządek w chaosie. Jej linie są precyzyjne, a proporcje bardzo dobre. Autorka uzupełnia gotowe rysunki o drobne motywy łączone z podwodnym światem, nie daje zapomnieć, jaki jest temat wiodący książki. W zamiłowaniu do symetrii znajduje miejsce na ukrywanie skarbów, bo wie doskonale, że będzie to bonus dla odbiorców. Radość kolorowania i twórczej ekspresji zamieni się w radość dziecięcą. Propozycje ilustracji Johanny Basford mogą stać się też inspiracją do haftów – korzystanie z tej książki nie musi się ograniczać do kolorowania, zwłaszcza że propozycje prac są bardzo różnorodne (mimo stałego nastawienia na detale). Basford bez słów opowiada baśniowe historie, które można współtworzyć przez dobieranie odpowiednich kolorów. Nie ma tu schematu do wykorzystania, podwodne rośliny, ryby i zatopione przedmioty będą wyglądać tak, jak użytkownikom tomu podpowie fantazja. Kolorami da się rozbić powtarzalność motywów na poszczególnych stronach lub ją jeszcze podkreślić. Zabawa i relaks trwać będą długo, bo kto decyduje się na prawdziwą dorosłą przygodę z kolorowaniem, ten nie odłoży publikacji aż do ostatniej strony. Wyzwań mieści się tu wiele. I nawet ci, którzy nie czują się zbyt pewnie jako dorośli kolorujący, docenią jakość ilustracji przygotowywanych przez Basford i podziwiać będą jej niezwykłe propozycje. „Zaginiony ocean” pokazuje, że nawet zwykła seria książek do kolorowania nie musi być nudna.
niedziela, 20 marca 2016
Kelley Armstrong, Melissa Marr: Wilki Lokiego
Wilga, Warszawa 2016.
Mitologia w życiu
Kelley Armstrong i Melissa Marr uciekły się do sprytnej sztuczki, by stworzyć serię fantasy, przy okazji edukującą młodych odbiorców – i nie mieć problemów z pomysłami na fabułę. Użyły skandynawskiej mitologii jako podkładki do akcji – i odrobinę modyfikują bieg wydarzeń przez kreacje postaci – tak, by mity nie znajdowały zbyt dosłownego przełożenia na współczesność, ale i by zbyt daleko od nich nie odchodzić. Tak powstają Kroniki Blackwell, lektura w sam raz dla młodych erudytów lubiących tropić intertekstualne zabawy.
Matt, syn szeryfa Thorstena, nie lubi awantur i bójek, musi uczyć się panowania nad złością i udowadniać, że jest odpowiedzialny jak jego starsi bracia. Nosi amulet, Młot Thora, który zapewnia mu w potrzebie magiczną siłę. Z kolei Fen i Laurie to para kuzynów bez przerwy ładująca się w kłopoty. Fen dokonuje niezbyt chlubnych czynów, żeby zapewnić sobie i Laurie spokój, ale konieczność mierzenia się z prawdą wydaje się nieuchronna. Zwłaszcza że Laurie na pewien czas zamienia się w rybę. Już nie można dłużej udawać, że wszystko jest w porządku, trójka młodych ludzi ma do wypełnienia ważną misję. Starzy bogowie pozabijali się w walkach. Nadchodzi Ragnarök i potomkowie owych bogów muszą stanąć do bitwy. Świat ocalić lub pogrążyć może trójka niezbyt przyjaźnie do siebie usposobionych nastolatków. W „Wilkach Lokiego”, pierwszym tomie serii, przepowiednie i fragmenty mitów powoli się wypełniają, sugerując postaciom, że nikt nie jest bezpieczny, a gra toczy się o najwyższą stawkę.
Na uwagę w tej publikacji zasługuje zwłaszcza bardzo udane połączenie przeszłości z mitów i teraźniejszości nastolatków. Autorki, kiedy to tylko możliwe, starannie kreują rzeczywistość bohaterów – zwracają się ku codziennym drobnym konfliktom, wyzwaniom w grupach rówieśników lub w domach, zajmują się konstruowaniem przejmujących charakterów i zgodnych z nimi reakcji postaci. To, co realistyczne, staje się w powieści również wiarygodne, autorki w równym stopniu dbają o tło akcji, jak i o samą fabułę – to cieszy, bo często w młodzieżowych fantasy warstwa obyczajowa sprzed wkroczenia do świata magii traktowana jest po macoszemu. Tu nie ma powodów do obaw, autorki popisują się wyczuciem i zrozumieniem dla postaci.
Książka będzie budzić zainteresowanie mitami nordyckimi – kto je zna, ten pobawi się w przewidywanie rozwoju fabuły (Armstrong i Marr lubią zabawy z bazowymi tekstami, więc przyszykują dla odbiorców trochę niespodzianek). A ponieważ rytm książki wyznacza mitologia, czytelnicy zajmą się przede wszystkim sprawdzaniem, jak realizuje się ją w udającej współczesną opowieści. „Wilki Lokiego” to dowód na twórcze przekształcanie burzliwych relacji, próba odświeżenia fabularnych schematów i sprawdzenie, czy na rynku wydawniczym jest miejsce na wycieczkę w przeszłość. Chociaż wielu młodym ludziom mitologia kojarzy się ze szkolnymi zadaniami (polscy czytelnicy nieobeznani ze skandynawskimi wierzeniami są tu na innej pozycji, nie wiadomo, czy na pewno lepszej), autorki robią wszystko, żeby książka kojarzyła się z rozrywką. „Wilki Lokiego” to dopiero wejście w sferę podań przekształconych na fantastykę – ale pod względem narracji już robi spore wrażenie i przynosi młodzieży garść mrocznych ciekawostek. Stają się „Kroniki Blackwell” zapowiedzią imponującej serii fantasy, w której wtórność tematu nie przeszkadza, dzięki opracowaniu stylistycznemu i czerpaniu z powieści przygodowych.
Mitologia w życiu
Kelley Armstrong i Melissa Marr uciekły się do sprytnej sztuczki, by stworzyć serię fantasy, przy okazji edukującą młodych odbiorców – i nie mieć problemów z pomysłami na fabułę. Użyły skandynawskiej mitologii jako podkładki do akcji – i odrobinę modyfikują bieg wydarzeń przez kreacje postaci – tak, by mity nie znajdowały zbyt dosłownego przełożenia na współczesność, ale i by zbyt daleko od nich nie odchodzić. Tak powstają Kroniki Blackwell, lektura w sam raz dla młodych erudytów lubiących tropić intertekstualne zabawy.
Matt, syn szeryfa Thorstena, nie lubi awantur i bójek, musi uczyć się panowania nad złością i udowadniać, że jest odpowiedzialny jak jego starsi bracia. Nosi amulet, Młot Thora, który zapewnia mu w potrzebie magiczną siłę. Z kolei Fen i Laurie to para kuzynów bez przerwy ładująca się w kłopoty. Fen dokonuje niezbyt chlubnych czynów, żeby zapewnić sobie i Laurie spokój, ale konieczność mierzenia się z prawdą wydaje się nieuchronna. Zwłaszcza że Laurie na pewien czas zamienia się w rybę. Już nie można dłużej udawać, że wszystko jest w porządku, trójka młodych ludzi ma do wypełnienia ważną misję. Starzy bogowie pozabijali się w walkach. Nadchodzi Ragnarök i potomkowie owych bogów muszą stanąć do bitwy. Świat ocalić lub pogrążyć może trójka niezbyt przyjaźnie do siebie usposobionych nastolatków. W „Wilkach Lokiego”, pierwszym tomie serii, przepowiednie i fragmenty mitów powoli się wypełniają, sugerując postaciom, że nikt nie jest bezpieczny, a gra toczy się o najwyższą stawkę.
Na uwagę w tej publikacji zasługuje zwłaszcza bardzo udane połączenie przeszłości z mitów i teraźniejszości nastolatków. Autorki, kiedy to tylko możliwe, starannie kreują rzeczywistość bohaterów – zwracają się ku codziennym drobnym konfliktom, wyzwaniom w grupach rówieśników lub w domach, zajmują się konstruowaniem przejmujących charakterów i zgodnych z nimi reakcji postaci. To, co realistyczne, staje się w powieści również wiarygodne, autorki w równym stopniu dbają o tło akcji, jak i o samą fabułę – to cieszy, bo często w młodzieżowych fantasy warstwa obyczajowa sprzed wkroczenia do świata magii traktowana jest po macoszemu. Tu nie ma powodów do obaw, autorki popisują się wyczuciem i zrozumieniem dla postaci.
Książka będzie budzić zainteresowanie mitami nordyckimi – kto je zna, ten pobawi się w przewidywanie rozwoju fabuły (Armstrong i Marr lubią zabawy z bazowymi tekstami, więc przyszykują dla odbiorców trochę niespodzianek). A ponieważ rytm książki wyznacza mitologia, czytelnicy zajmą się przede wszystkim sprawdzaniem, jak realizuje się ją w udającej współczesną opowieści. „Wilki Lokiego” to dowód na twórcze przekształcanie burzliwych relacji, próba odświeżenia fabularnych schematów i sprawdzenie, czy na rynku wydawniczym jest miejsce na wycieczkę w przeszłość. Chociaż wielu młodym ludziom mitologia kojarzy się ze szkolnymi zadaniami (polscy czytelnicy nieobeznani ze skandynawskimi wierzeniami są tu na innej pozycji, nie wiadomo, czy na pewno lepszej), autorki robią wszystko, żeby książka kojarzyła się z rozrywką. „Wilki Lokiego” to dopiero wejście w sferę podań przekształconych na fantastykę – ale pod względem narracji już robi spore wrażenie i przynosi młodzieży garść mrocznych ciekawostek. Stają się „Kroniki Blackwell” zapowiedzią imponującej serii fantasy, w której wtórność tematu nie przeszkadza, dzięki opracowaniu stylistycznemu i czerpaniu z powieści przygodowych.
Deborah Hopkinson: Kim był Karol Darwin?
Prószyński i S-ka, Warszawa 2016.
Dziecięca ciekawość
Karol Darwin niezaprzeczalnie należy do wielkich i sławnych, nie dziwi zatem jego biografia w cyklu dla najmłodszych. Przybliżeniem jego życiorysu zajęła się Deborah Hopkinson – i do tematu podchodzi bardzo rzetelnie. Do stworzenia opowieści wykorzystuje fakty encyklopedyczne, ale i anegdoty – jest zatem w stanie zainteresować odbiorców zabawnymi lub nietypowymi (bo niekoniecznie wychowawczymi) historyjkami. Wybitna postać, która ma problemy w szkole – i na przykład nie potrafi zapamiętywać tekstów. Mały Karol tęskniący za rodziną lub… skazany, mimo braku zainteresowań, na szkołę medyczną. Hopkinson wynajduje całkiem sporo takich motywów, dzięki którym dzieci zaangażują się w lekturę i lepiej zapamiętają jej bohatera. W tej książce pokazuje się nie tylko biografię, ale i drogę do zrealizowania marzeń. Deborah Hopkinson akcentuje te elementy, które stanowią o wyjątkowości wybitnego umysłu, sugeruje, że każdy może odkryć w sobie duszę uczonego: tłumacząc między innymi, że uczeni są jak dzieci – mają podobną wrażliwość czy ciekawość świata. Takie wzmianki są budujące dla czytelników – i pokazują bohatera tomiku z mniej pomnikowej strony. Pozwalają poczuć sympatię do Karola Darwina, więc w efekcie też do wiadomości przekazywanych w całej historii. A tych będzie sporo, chociaż Hopkinson stawia również na obyczajowe ciekawostki bez większego znaczenia dla encyklopedycznych notek. Darwin to człowiek kreatywny: kiedy nie ma jak złapać trzeciego żuka… wkłada go sobie do ust. Takich anegdot Hopkinson gromadzi kilka, więc kiedy dochodzi do sedna naukowych odkryć, odbiorcy są już emocjonalnie związani z postacią i czują głód wiedzy. To dobry moment, żeby wytłumaczyć, na czym polega teoria ewolucji i jak wyglądało jej opracowywanie. Tym razem badania wybrzmiewają dużo ciekawiej niż życie codzienne i prywatność bohatera – być może dlatego, że obserwacje dotyczą świata przyrody, stają się więc zrozumiałe dla odbiorców, bliskie im i atrakcyjne dzięki szansie przyglądania się naturze. Karol Darwin patrzy i wyciąga wnioski. Dzieci mogą zająć się tylko patrzeniem – dzięki tej lekturze dowiedzą się, jak przejść od spostrzeżeń do refleksji. Deborah Hopkinson przybliża dzieciom sylwetkę niezwykłą, a owej niezwykłości w narracji nie traci. „Kim był Karol Darwin” to jak do tej pory najlepszy z tomików w serii Wielcy i sławni, udany pod względem zawartości i formy. W książce dla dzieci Hopkinson nie pomija nawet kwestii przygotowywania wymarzonej książki: przypomina odbiorcom, że Darwin nie mógł korzystać z komputerów czy maszyn do pisania, nie miał nawet biurka. Autorka przywołuje też postacie, które miały wpływ na życiowe i naukowe decyzje Karola Darwina, prezentuje relacje z bohaterem i ścieżkę naukową. Nawet to ostatnie jawi się atrakcyjnie dla młodych czytelników – nie ma tu rozwleczonych opisów, wszystko rozgrywa się szybko i imponuje lekkością w narracji. Karol Darwin to postać budząca ciekawość – w samym tomiku bardzo procentuje początkowy zestaw humorystycznych anegdot. Tej publikacji nic nie brakuje.
Deborah Hopkinson zgodnie z założeniami cyklu wykorzystuje ramki i osobne strony do tego, by poszerzać wiedzę i wprowadzać osobne popularnonaukowe wyjaśnienia. Tu dokłada drobne biograficzne notki dalszoplanowych postaci, wprowadza definicję gatunku (z przejrzystymi przykładami), dodaje też elementy geograficzne. Ramki przydają się do nakreślenia zastanej przez Darwina sytuacji choćby w dziedzinie medycyny (chirurgia). To daje odbiorcom pełniejszy obraz rzeczywistości, ułatwia zrozumienie problemów, jakie Darwin musiał przezwyciężać. „Kim był Karol Darwin” to książka drobna, ale nie zwyczajna. Ta lektura wciągnie, rozwieje kilka wątpliwości, ale też zrodzi nowe pytania. Deborah Hopkinson jest autorką świadomą wartości przekazywanych informacji i wie, co zrobić, żeby zaintrygować nimi najmłodszych. Radzi sobie z opracowaniem materiału biograficznego – bez względu na to, czy pisze o odkryciach naukowych i pracy Karola Darwina, czy też o jego życiu prywatnym lub nieznaczących detalach z dzieciństwa. Dobrze wyważone proporcje to cecha charakterystyczna tomiku. Chociaż autorka starannie realizuje wytyczne serii, nie wpada w pułapki schematyczności i dba o przyjemność lekturową małych odbiorców. To ważne nie tylko przy edukowaniu młodego pokolenia: tomik pomaga w uchwyceniu pożądanych u uczonego zachowań, cech i nawyków. Można z tej książeczki wyczytać sporo nie tylko o życiu i dokonaniach Karola Darwina – uważna lektura będzie w tym wypadku o wiele bogatsza. „Kim był Karol Darwin” to propozycja dla dzieci ciekawych świata.
Dziecięca ciekawość
Karol Darwin niezaprzeczalnie należy do wielkich i sławnych, nie dziwi zatem jego biografia w cyklu dla najmłodszych. Przybliżeniem jego życiorysu zajęła się Deborah Hopkinson – i do tematu podchodzi bardzo rzetelnie. Do stworzenia opowieści wykorzystuje fakty encyklopedyczne, ale i anegdoty – jest zatem w stanie zainteresować odbiorców zabawnymi lub nietypowymi (bo niekoniecznie wychowawczymi) historyjkami. Wybitna postać, która ma problemy w szkole – i na przykład nie potrafi zapamiętywać tekstów. Mały Karol tęskniący za rodziną lub… skazany, mimo braku zainteresowań, na szkołę medyczną. Hopkinson wynajduje całkiem sporo takich motywów, dzięki którym dzieci zaangażują się w lekturę i lepiej zapamiętają jej bohatera. W tej książce pokazuje się nie tylko biografię, ale i drogę do zrealizowania marzeń. Deborah Hopkinson akcentuje te elementy, które stanowią o wyjątkowości wybitnego umysłu, sugeruje, że każdy może odkryć w sobie duszę uczonego: tłumacząc między innymi, że uczeni są jak dzieci – mają podobną wrażliwość czy ciekawość świata. Takie wzmianki są budujące dla czytelników – i pokazują bohatera tomiku z mniej pomnikowej strony. Pozwalają poczuć sympatię do Karola Darwina, więc w efekcie też do wiadomości przekazywanych w całej historii. A tych będzie sporo, chociaż Hopkinson stawia również na obyczajowe ciekawostki bez większego znaczenia dla encyklopedycznych notek. Darwin to człowiek kreatywny: kiedy nie ma jak złapać trzeciego żuka… wkłada go sobie do ust. Takich anegdot Hopkinson gromadzi kilka, więc kiedy dochodzi do sedna naukowych odkryć, odbiorcy są już emocjonalnie związani z postacią i czują głód wiedzy. To dobry moment, żeby wytłumaczyć, na czym polega teoria ewolucji i jak wyglądało jej opracowywanie. Tym razem badania wybrzmiewają dużo ciekawiej niż życie codzienne i prywatność bohatera – być może dlatego, że obserwacje dotyczą świata przyrody, stają się więc zrozumiałe dla odbiorców, bliskie im i atrakcyjne dzięki szansie przyglądania się naturze. Karol Darwin patrzy i wyciąga wnioski. Dzieci mogą zająć się tylko patrzeniem – dzięki tej lekturze dowiedzą się, jak przejść od spostrzeżeń do refleksji. Deborah Hopkinson przybliża dzieciom sylwetkę niezwykłą, a owej niezwykłości w narracji nie traci. „Kim był Karol Darwin” to jak do tej pory najlepszy z tomików w serii Wielcy i sławni, udany pod względem zawartości i formy. W książce dla dzieci Hopkinson nie pomija nawet kwestii przygotowywania wymarzonej książki: przypomina odbiorcom, że Darwin nie mógł korzystać z komputerów czy maszyn do pisania, nie miał nawet biurka. Autorka przywołuje też postacie, które miały wpływ na życiowe i naukowe decyzje Karola Darwina, prezentuje relacje z bohaterem i ścieżkę naukową. Nawet to ostatnie jawi się atrakcyjnie dla młodych czytelników – nie ma tu rozwleczonych opisów, wszystko rozgrywa się szybko i imponuje lekkością w narracji. Karol Darwin to postać budząca ciekawość – w samym tomiku bardzo procentuje początkowy zestaw humorystycznych anegdot. Tej publikacji nic nie brakuje.
Deborah Hopkinson zgodnie z założeniami cyklu wykorzystuje ramki i osobne strony do tego, by poszerzać wiedzę i wprowadzać osobne popularnonaukowe wyjaśnienia. Tu dokłada drobne biograficzne notki dalszoplanowych postaci, wprowadza definicję gatunku (z przejrzystymi przykładami), dodaje też elementy geograficzne. Ramki przydają się do nakreślenia zastanej przez Darwina sytuacji choćby w dziedzinie medycyny (chirurgia). To daje odbiorcom pełniejszy obraz rzeczywistości, ułatwia zrozumienie problemów, jakie Darwin musiał przezwyciężać. „Kim był Karol Darwin” to książka drobna, ale nie zwyczajna. Ta lektura wciągnie, rozwieje kilka wątpliwości, ale też zrodzi nowe pytania. Deborah Hopkinson jest autorką świadomą wartości przekazywanych informacji i wie, co zrobić, żeby zaintrygować nimi najmłodszych. Radzi sobie z opracowaniem materiału biograficznego – bez względu na to, czy pisze o odkryciach naukowych i pracy Karola Darwina, czy też o jego życiu prywatnym lub nieznaczących detalach z dzieciństwa. Dobrze wyważone proporcje to cecha charakterystyczna tomiku. Chociaż autorka starannie realizuje wytyczne serii, nie wpada w pułapki schematyczności i dba o przyjemność lekturową małych odbiorców. To ważne nie tylko przy edukowaniu młodego pokolenia: tomik pomaga w uchwyceniu pożądanych u uczonego zachowań, cech i nawyków. Można z tej książeczki wyczytać sporo nie tylko o życiu i dokonaniach Karola Darwina – uważna lektura będzie w tym wypadku o wiele bogatsza. „Kim był Karol Darwin” to propozycja dla dzieci ciekawych świata.
sobota, 19 marca 2016
Amy Ewing: Biała Róża
Jaguar, Warszawa 2016.
Uciekinierka
O ile w pierwszym tomie o doświadczeniach surogatek w świecie arystokracji Amy Ewing trzymała się blisko serii Rywalki Kiery Cass, o tyle już w „Białej Róży” odchodzi daleko od początkowych inspiracji. Chociaż dotąd nie przejmowała się zawartością krwi i okrucieństw w codzienności Violet, teraz bardzo brutalizuje historię. Nic dziwnego – Violet musi uciekać od Diuszesy. Zabiera ze sobą Raven, najlepszą przyjaciółkę, również surogatkę – oraz gwardzistę Asha, w którym jest zakochana. Już nie ma wątpliwości, że kupowanym na Aukcji dziewczynom grozi śmierć tuż po urodzeniu arystokratycznych potomków. Szalę przechyla kompletnie bezsensowne morderstwo. Teraz Violet nie ma już powrotu do dawnego życia, a w ucieczce pomaga jej wierny Lucien. Tyle że jedyne wyjście prowadzi przez kostnicę i piec. „Biała Róża” nie ma już absolutnie nic wspólnego ze światem „księżniczek”, dam dworu i sentymentalnych miłostek. Tu dominuje szybka akcja, w dodatku bardzo męska. Bohaterowie bez przerwy odnoszą straszne rany, cierpią i wybierają między jednym a drugim złem. Korzystanie z Augurii – moc, którą posiadają surogatki – prowadzi do wycieńczenia organizmu i krwawych wymiotów. A przecież Diuszesa i jej podobne arystokratki nie zawahają się przed niczym, jeśli chcą ukarać młode dziewczyny. Tym razem Amy Ewing stosuje swoiste równouprawnienie. Nie tylko surogatki są uprzedmiotowione i źle traktowane, wykorzystuje się również gwardzistów. Przystojni młodzi chłopcy stanowią dla rozkapryszonych dam sekszabawki, służą do zaspokajania popędu i nabywają traumatycznych wspomnień. Ucieczka jednak wcale nie rozwiązuje problemów, jest dopiero ich początkiem, zwłaszcza że arystokracja nie pozwoli sobie na utratę nietypowych służących. Gdy Violet dowiaduje się o możliwości przeprowadzenia rewolucji, Diuszesa realizuje bardziej przebiegły plan.
W „Białej Róży” powraca motyw w pierwszej części zepchnięty na margines – kwestia relacji z rodziną. Ash pieniądze wysyła dla chorej siostry (choć nie wie, do czego jest zdolny jego ojciec i bracia), Violet spotyka się z rodzeństwem. Przyjaźnie są mniej ważne niż obowiązki wobec najbliższych, a każde z bohaterów chce chronić rodziny przed własnym losem. Strach o rodzeństwo bywa silniejszy niż instynkt samozachowawczy. Amy Ewing mocno akcentuje ten aspekt egzystencji postaci. Violet i Ash muszą zrozumieć, że nie działają w próżni i konsekwencje ich najbardziej śmiałych wyborów dotkną niewinnych. Co ważne, autorka przestaje podkreślać miłość tych dwojga. Owszem, uczucie jest motorem działań i dodaje sił w najtrudniejszych chwilach, ale para musi skupić się na ucieczce i akcji, a nie na wzajemnych westchnieniach. Zamiast rozmyślań o miłości Ewing funduje kilka zaledwie zmysłowych zachwytów – na nic więcej nie ma czasu. W ten sposób może zmieniać krąg odbiorców: „Biała Róża” mimo tytułu i okładki jest znacznie mniej dziewczęca niż „Klejnot” i niż całe Rywalki. Ewing decyduje się na zupełnie inną drogę i wybiera bardziej uniwersalne problemy. Wprowadza też szereg ciężkich zagadnień dotyczących prawa do dysponowania własnym ciałem czy niewolnictwa, choć nie definiuje ich w ten sposób. Bohaterowie mierzą się tutaj z wyzwaniami wykraczającymi daleko poza literaturę czwartą. Tu toczy się walka na śmierć i życie, nie ma miejsca na półtony i subtelności.
Amy Ewing porządkuje tu również kwestię magii. Augurie wywołują dolegliwości fizyczne wtedy, kiedy są stosowane wbrew naturze. Uciekinierki, Violet i Raven, będą mogły poznać swoją właściwą moc, gdy poczują się wolne i nauczą się samodzielnie myśleć. To pozwoli im na nowo odkryć potęgę czarów i uniknąć przykrych konsekwencji. To z kolei oznacza, że trwa wyścig zbrojeń i buntowniczki nauczą się innego niż zazwyczaj stosowania „broni” – i muszą zaufać swojej nowej nauczycielce, skoro droga powrotu została przez nie odrzucona. Przy tak intensywnych doznaniach „Biała Róża” zamienia się po prostu w powieść fantasy, odchodzi od obyczajówki na rzecz krwawego thrillera. Ta metamorfoza spodoba się miłośniczkom dorosłych okrutnych baśni, za to niekoniecznie fankom cukierkowych popserii.
Uciekinierka
O ile w pierwszym tomie o doświadczeniach surogatek w świecie arystokracji Amy Ewing trzymała się blisko serii Rywalki Kiery Cass, o tyle już w „Białej Róży” odchodzi daleko od początkowych inspiracji. Chociaż dotąd nie przejmowała się zawartością krwi i okrucieństw w codzienności Violet, teraz bardzo brutalizuje historię. Nic dziwnego – Violet musi uciekać od Diuszesy. Zabiera ze sobą Raven, najlepszą przyjaciółkę, również surogatkę – oraz gwardzistę Asha, w którym jest zakochana. Już nie ma wątpliwości, że kupowanym na Aukcji dziewczynom grozi śmierć tuż po urodzeniu arystokratycznych potomków. Szalę przechyla kompletnie bezsensowne morderstwo. Teraz Violet nie ma już powrotu do dawnego życia, a w ucieczce pomaga jej wierny Lucien. Tyle że jedyne wyjście prowadzi przez kostnicę i piec. „Biała Róża” nie ma już absolutnie nic wspólnego ze światem „księżniczek”, dam dworu i sentymentalnych miłostek. Tu dominuje szybka akcja, w dodatku bardzo męska. Bohaterowie bez przerwy odnoszą straszne rany, cierpią i wybierają między jednym a drugim złem. Korzystanie z Augurii – moc, którą posiadają surogatki – prowadzi do wycieńczenia organizmu i krwawych wymiotów. A przecież Diuszesa i jej podobne arystokratki nie zawahają się przed niczym, jeśli chcą ukarać młode dziewczyny. Tym razem Amy Ewing stosuje swoiste równouprawnienie. Nie tylko surogatki są uprzedmiotowione i źle traktowane, wykorzystuje się również gwardzistów. Przystojni młodzi chłopcy stanowią dla rozkapryszonych dam sekszabawki, służą do zaspokajania popędu i nabywają traumatycznych wspomnień. Ucieczka jednak wcale nie rozwiązuje problemów, jest dopiero ich początkiem, zwłaszcza że arystokracja nie pozwoli sobie na utratę nietypowych służących. Gdy Violet dowiaduje się o możliwości przeprowadzenia rewolucji, Diuszesa realizuje bardziej przebiegły plan.
W „Białej Róży” powraca motyw w pierwszej części zepchnięty na margines – kwestia relacji z rodziną. Ash pieniądze wysyła dla chorej siostry (choć nie wie, do czego jest zdolny jego ojciec i bracia), Violet spotyka się z rodzeństwem. Przyjaźnie są mniej ważne niż obowiązki wobec najbliższych, a każde z bohaterów chce chronić rodziny przed własnym losem. Strach o rodzeństwo bywa silniejszy niż instynkt samozachowawczy. Amy Ewing mocno akcentuje ten aspekt egzystencji postaci. Violet i Ash muszą zrozumieć, że nie działają w próżni i konsekwencje ich najbardziej śmiałych wyborów dotkną niewinnych. Co ważne, autorka przestaje podkreślać miłość tych dwojga. Owszem, uczucie jest motorem działań i dodaje sił w najtrudniejszych chwilach, ale para musi skupić się na ucieczce i akcji, a nie na wzajemnych westchnieniach. Zamiast rozmyślań o miłości Ewing funduje kilka zaledwie zmysłowych zachwytów – na nic więcej nie ma czasu. W ten sposób może zmieniać krąg odbiorców: „Biała Róża” mimo tytułu i okładki jest znacznie mniej dziewczęca niż „Klejnot” i niż całe Rywalki. Ewing decyduje się na zupełnie inną drogę i wybiera bardziej uniwersalne problemy. Wprowadza też szereg ciężkich zagadnień dotyczących prawa do dysponowania własnym ciałem czy niewolnictwa, choć nie definiuje ich w ten sposób. Bohaterowie mierzą się tutaj z wyzwaniami wykraczającymi daleko poza literaturę czwartą. Tu toczy się walka na śmierć i życie, nie ma miejsca na półtony i subtelności.
Amy Ewing porządkuje tu również kwestię magii. Augurie wywołują dolegliwości fizyczne wtedy, kiedy są stosowane wbrew naturze. Uciekinierki, Violet i Raven, będą mogły poznać swoją właściwą moc, gdy poczują się wolne i nauczą się samodzielnie myśleć. To pozwoli im na nowo odkryć potęgę czarów i uniknąć przykrych konsekwencji. To z kolei oznacza, że trwa wyścig zbrojeń i buntowniczki nauczą się innego niż zazwyczaj stosowania „broni” – i muszą zaufać swojej nowej nauczycielce, skoro droga powrotu została przez nie odrzucona. Przy tak intensywnych doznaniach „Biała Róża” zamienia się po prostu w powieść fantasy, odchodzi od obyczajówki na rzecz krwawego thrillera. Ta metamorfoza spodoba się miłośniczkom dorosłych okrutnych baśni, za to niekoniecznie fankom cukierkowych popserii.
Lucyna Krzemieniecka: Z przygód krasnala Hałabały
Nasza Księgarnia, Warszawa 2016.
Przyroda i bajka
Krasnoludki są na świecie, nawet jeśli zostają wypierane przez rozmaite wytwory popkultury. Tradycja wygrywa jednak z modą – zapewnia niezawodne charaktery, typy postaci, czy nawet scenki, które trwają w pamięci znacznie silniej niż współczesne okołobajkowe produkcje. Krasnoludki zatem istnieją i nie trzeba o tym przypominać nikomu, zwłaszcza dzieciom, chociaż czasami przydaje się powrót do sprawdzonych lektur rodziców czy dziadków. Dlatego cieszy reprint przygód Krasnala Hałabały z ilustracjami z lat 50. Nasza Księgarnia taki prezent przygotowała dla młodszych i starszych czytelników.
Krasnal Hałabała nie musi zabiegać o popularność, do świadomości najmłodszych przebije się bez fajerwerków, a i bez trudu. Ten bohater z nikim nie walczy, nie włada żadną bronią, nie zwraca się przeciwko światu. Po prostu jest. Co więcej – istnieje w harmonii z przyrodą. U Hałabały powraca to, co w dawnych polskich bajkach – w ślad za podaniami i legendami – cenione. Swojskość, ludowość, bliskość natury – Hałabała jest zwyczajnym elementem otoczenia, nie przeszkadza w nim i nie wydaje się dziwaczny. To krasnal, który znakomicie dogaduje się ze zwierzętami. Ludzie to raczej odległe stworzenia, które wcale nie muszą pojawiać się w egzystencji krasnoludka. Hałabała doskonale sobie radzi, chociaż nie wszystko rozumie. I tu znajduje się miejsce na edukowanie małych odbiorców.
Krasnal Hałabała nie należy do postaci, które potrzebują „cywilizacyjnego” wsparcia. Sam wyrusza w świat, poznaje najbliższe otoczenie i rozmawia ze zwierzętami, dowiadując się od nich sporo. Czasami zresztą nowi znajomi nieświadomie wprowadzają w błąd Hałabałę, przedstawiając mu nie prawdę, ale własną jej interpretację. To powód do śmiechu i jednocześnie uczenia kilkulatków, i to uczenia wielopoziomowego, tak dzisiaj modnego (jedno z opowiadań pokazuje, co znaczy „wybierać się jak sójka za morze”: frazeologizm staje się pretekstem do pokazania zwyczajów sójek, a i wzbudza radość dzieci ze względu na zderzenie oczekiwań krasnala z rzeczywistością). Lucyna Krzemieniecka może wychowywać najmłodszych bez męczących i ciężkawych fabuł. Potrafi pisać bajki – na pierwszym planie są właśnie one.
Krasnal Hałabała jest zabawny i niepozbawiony wad. Sprawdza się jako bohater spajający kolejne króciutkie opowiadania. Dowiaduje się wielu rzeczy, puenty z drobnych historyjek przekładają się bowiem na zwyczajne życie: dzieci z przygód krasnala wyciągną własne wnioski, ułatwiające im potem egzystowanie w społeczeństwie. Lucyna Krzemieniecka nie chce więc wyłącznie bawić, przynosi również nieco wskazówek. Jeśli Hałabała angażuje się w otaczający go świat, dość szybko zrobią to i najmłodsi odbiorcy. krasnoludkom w końcu się wierzy. Cała ta książka funkcjonuje na prawach bajki, co oznacza, że nie zaszkodził jej upływ czasu. Do tej pory Krzemieniecka może cieszyć czytelników. Warto w tym miejscu zaznaczyć nietypowość języka: autorka czasami imituje opowieść mówioną, czasami przechodzi w prozę rymowaną, w ten sposób przykuwa uwagę, sprawiła, że historia w warstwie języka nie jest zbyt przezroczysta. Formalne zabawy, dziś rzadsze, uszlachetniają rytm publikacji, składają się na jej niepowtarzalne brzmienie i zwyczajnie cieszą. Opowiadania są przecież bardzo krótkie i mogłyby się opierać wyłącznie na wyobraźni. Wyjątkowa postać wymaga jednak wyjątkowego języka – w przypadku Hałabały sprawdzają się wewnętrzne niewymuszone rymy, brzmieniowe skojarzenia i melodyjność tekstu. Zwłaszcza że Lucyna Krzemieniecka nie stosuje rymów banalnych. Kieruje uwagę odbiorców na możliwości twórcze, jakość opisów – a do tego, rzecz jasna, wykorzystuje naturalne upodobania dzieci do rymowania.
W tomiku „Z przygód krasnala Hałabały” zachowane są oryginalne ilustracje Zdzisława Witwickiego. Czarno-białe szkice z dodatkiem dwóch kolorów to rozwiązanie dość rzadkie w przypadku literatury dla dzieci, ale mimo ascetycznego charakteru ujmujące. Krasnal Hałabała w takiej oprawie nie wypada zbyt infantylnie, może być alternatywą dla przesłodzonych i zbyt kolorowych krzykliwych publikacji wydawanych obecnie. Dobrze się składa, że Nasza Księgarnia, przypominając klasyczną lekturę, stawia na reprint i graficzne opracowanie uwielbiane przez całe pokolenia czytelników.
Przyroda i bajka
Krasnoludki są na świecie, nawet jeśli zostają wypierane przez rozmaite wytwory popkultury. Tradycja wygrywa jednak z modą – zapewnia niezawodne charaktery, typy postaci, czy nawet scenki, które trwają w pamięci znacznie silniej niż współczesne okołobajkowe produkcje. Krasnoludki zatem istnieją i nie trzeba o tym przypominać nikomu, zwłaszcza dzieciom, chociaż czasami przydaje się powrót do sprawdzonych lektur rodziców czy dziadków. Dlatego cieszy reprint przygód Krasnala Hałabały z ilustracjami z lat 50. Nasza Księgarnia taki prezent przygotowała dla młodszych i starszych czytelników.
Krasnal Hałabała nie musi zabiegać o popularność, do świadomości najmłodszych przebije się bez fajerwerków, a i bez trudu. Ten bohater z nikim nie walczy, nie włada żadną bronią, nie zwraca się przeciwko światu. Po prostu jest. Co więcej – istnieje w harmonii z przyrodą. U Hałabały powraca to, co w dawnych polskich bajkach – w ślad za podaniami i legendami – cenione. Swojskość, ludowość, bliskość natury – Hałabała jest zwyczajnym elementem otoczenia, nie przeszkadza w nim i nie wydaje się dziwaczny. To krasnal, który znakomicie dogaduje się ze zwierzętami. Ludzie to raczej odległe stworzenia, które wcale nie muszą pojawiać się w egzystencji krasnoludka. Hałabała doskonale sobie radzi, chociaż nie wszystko rozumie. I tu znajduje się miejsce na edukowanie małych odbiorców.
Krasnal Hałabała nie należy do postaci, które potrzebują „cywilizacyjnego” wsparcia. Sam wyrusza w świat, poznaje najbliższe otoczenie i rozmawia ze zwierzętami, dowiadując się od nich sporo. Czasami zresztą nowi znajomi nieświadomie wprowadzają w błąd Hałabałę, przedstawiając mu nie prawdę, ale własną jej interpretację. To powód do śmiechu i jednocześnie uczenia kilkulatków, i to uczenia wielopoziomowego, tak dzisiaj modnego (jedno z opowiadań pokazuje, co znaczy „wybierać się jak sójka za morze”: frazeologizm staje się pretekstem do pokazania zwyczajów sójek, a i wzbudza radość dzieci ze względu na zderzenie oczekiwań krasnala z rzeczywistością). Lucyna Krzemieniecka może wychowywać najmłodszych bez męczących i ciężkawych fabuł. Potrafi pisać bajki – na pierwszym planie są właśnie one.
Krasnal Hałabała jest zabawny i niepozbawiony wad. Sprawdza się jako bohater spajający kolejne króciutkie opowiadania. Dowiaduje się wielu rzeczy, puenty z drobnych historyjek przekładają się bowiem na zwyczajne życie: dzieci z przygód krasnala wyciągną własne wnioski, ułatwiające im potem egzystowanie w społeczeństwie. Lucyna Krzemieniecka nie chce więc wyłącznie bawić, przynosi również nieco wskazówek. Jeśli Hałabała angażuje się w otaczający go świat, dość szybko zrobią to i najmłodsi odbiorcy. krasnoludkom w końcu się wierzy. Cała ta książka funkcjonuje na prawach bajki, co oznacza, że nie zaszkodził jej upływ czasu. Do tej pory Krzemieniecka może cieszyć czytelników. Warto w tym miejscu zaznaczyć nietypowość języka: autorka czasami imituje opowieść mówioną, czasami przechodzi w prozę rymowaną, w ten sposób przykuwa uwagę, sprawiła, że historia w warstwie języka nie jest zbyt przezroczysta. Formalne zabawy, dziś rzadsze, uszlachetniają rytm publikacji, składają się na jej niepowtarzalne brzmienie i zwyczajnie cieszą. Opowiadania są przecież bardzo krótkie i mogłyby się opierać wyłącznie na wyobraźni. Wyjątkowa postać wymaga jednak wyjątkowego języka – w przypadku Hałabały sprawdzają się wewnętrzne niewymuszone rymy, brzmieniowe skojarzenia i melodyjność tekstu. Zwłaszcza że Lucyna Krzemieniecka nie stosuje rymów banalnych. Kieruje uwagę odbiorców na możliwości twórcze, jakość opisów – a do tego, rzecz jasna, wykorzystuje naturalne upodobania dzieci do rymowania.
W tomiku „Z przygód krasnala Hałabały” zachowane są oryginalne ilustracje Zdzisława Witwickiego. Czarno-białe szkice z dodatkiem dwóch kolorów to rozwiązanie dość rzadkie w przypadku literatury dla dzieci, ale mimo ascetycznego charakteru ujmujące. Krasnal Hałabała w takiej oprawie nie wypada zbyt infantylnie, może być alternatywą dla przesłodzonych i zbyt kolorowych krzykliwych publikacji wydawanych obecnie. Dobrze się składa, że Nasza Księgarnia, przypominając klasyczną lekturę, stawia na reprint i graficzne opracowanie uwielbiane przez całe pokolenia czytelników.
piątek, 18 marca 2016
Maciej Orłoś: Tajemnicze przygody Meli
Jaguar, Warszawa 2015.
Równowaga
„Tajemnicze przygody Meli” autorstwa Macieja Orłosia to książeczka złożona z prostych historii, jakie dawniej opowiadało się dzieciom przed snem. Miesza się w nich rzeczywistość znana dziecku-bohaterowi z bajkowością. Pięcioletnia Mela dostaje od ukochanego dziadka mały kawałek bursztynu. Bursztynek ma magiczne właściwości, potrafi spełniać niewypowiedziane życzenia, ale i wyciągać dziecko z tarapatów. Mela wie, że kiedy ma przy sobie ów skarb, nic jej nie grozi – zwłaszcza pech. To oznacza, że staje się mniej czujna (a może po prostu jeszcze nie dorasta do przezorności i umiejętności przewidywania skutków swoich działań). Bursztynek bardzo się przydaje i to w różnych sytuacjach. Raz sprowadza wróżkę wręczającą najpyszniejsze lody w pięciu smakach, raz – krasnoludka, który pomoże odnaleźć zgubę i przy okazji trochę poduczy dziewczynkę z zasad bezpieczeństwa. Przechowywany w kieszeni skarb dodaje też pewności siebie, gdy jest to najbardziej potrzebne.
Maciej Orłoś nie wykracza w tym tomiku poza standardowe fabułki, ale wykazuje się dobrym zmysłem obserwacji jeśli chodzi o dzieci. Wie doskonale, że doraźna przyjemność w postaci lodów będzie najlepszym dowodem na działanie prezentu od dziadka. Zdaje sobie sprawę, że zaabsorbowane jedną myślą dziecko zapomni natychmiast o regułach bezpieczeństwa – portretuje Melę w sposób, który wyda się kilkulatkom przekonujący, mimo że zachowuje się jak wszystkowiedzący i zdystansowany narrator.
W tomiku jest zaledwie pięć przygód Meli, a każda niesie ważne przesłanie. W „Różowym wózku” dziewczynka dowiaduje się, że nie wolno porzucać swoich zabawek bez opieki ani znikać mamie z oczu bez uprzedzenia, poznaje również zasady bezpiecznego przechodzenia przez ulicę. Dla odbiorców jest pouczająca w tym, czego nie robi – dzięki narratorowi oraz krasnoludkowi. Opowiadanie „Mela i smoczki” pozwala oduczyć maluchy korzystania z tych przedmiotów – smoczki też chciałyby wreszcie mieć trochę spokoju. Kiedy Mela spotyka Bolka i Lolka, trafia się okazja do odrzucenia (przynajmniej odrobinę) telewizji i bajek animowanych – w końcu dużo lepiej jest przeżywać przygody niż tylko je oglądać na ekranie). Wreszcie „Dzień Dziadka” to pomysł na rodzinną zabawę i opanowanie tremy: Mela bardzo chce wystąpić w przedszkolnym przedstawieniu, ale nie wie, czy sobie poradzi. W dodatku ma dla dziadka wielką niespodziankę.
Orłoś umiejętnie łączy bajkę i rzeczywistość kilkulatków. Jego Mela przeżywa prawdziwe emocje bez względu na obecność (lub jej brak) bajkowych bohaterów. To, co najważniejsze, rozgrywa się bowiem poza sferą fantazji i jako takie w ogóle nie podlega dyskusji. Mała dziewczynka zaprasza do swojej codzienności i wcale nie musi być oryginalna czy niezwykła – ważniejsze są jej przygody. Opowiadania zamieszczone w tomiku są proste i przepełnione rodzinnym ciepłem: w domu Meli wszyscy się kochają, nie ma kłótni ani nieporozumień. Dziewczynka nie musi martwić się niczym, pod warunkiem, że w kłopoty nie wpędzi jej natychmiastowe realizowanie każdego pomysłu. „Tajemnicze przygody Meli” nie są tajemnicze, chyba że za sprawą ingerencji bajkowych istot w egzystencję bohaterki. Ale takie rozwiązanie jest przecież w bajkach jak najbardziej naturalne i nie przeszkadza w przeżywaniu opowieści najmłodszym odbiorcom. Maciej Orłoś opowiada dzieciom bajki na dobranoc, powraca do dawnego sympatycznego zwyczaju i udowadnia, że to znacznie ciekawsze niż śledzenie programów telewizyjnych. Mela jest bohaterką w starym stylu, dzieckiem, które ma szansę przeżyć bajkowe dzieciństwo bez tak modnych w dzisiejszej literaturze czwartej motywów patologicznych. Orłoś pozwala tej postaci na doświadczanie szczęścia właściwie bez ograniczeń, a to przyciągnie do niego dziecięcych czytelników i dorosłych szukających przyjemnych lektur dla swoich pociech. Ten autor znajduje równowagę między fikcją i rzeczywistością oraz rozrywką i morałami.
Równowaga
„Tajemnicze przygody Meli” autorstwa Macieja Orłosia to książeczka złożona z prostych historii, jakie dawniej opowiadało się dzieciom przed snem. Miesza się w nich rzeczywistość znana dziecku-bohaterowi z bajkowością. Pięcioletnia Mela dostaje od ukochanego dziadka mały kawałek bursztynu. Bursztynek ma magiczne właściwości, potrafi spełniać niewypowiedziane życzenia, ale i wyciągać dziecko z tarapatów. Mela wie, że kiedy ma przy sobie ów skarb, nic jej nie grozi – zwłaszcza pech. To oznacza, że staje się mniej czujna (a może po prostu jeszcze nie dorasta do przezorności i umiejętności przewidywania skutków swoich działań). Bursztynek bardzo się przydaje i to w różnych sytuacjach. Raz sprowadza wróżkę wręczającą najpyszniejsze lody w pięciu smakach, raz – krasnoludka, który pomoże odnaleźć zgubę i przy okazji trochę poduczy dziewczynkę z zasad bezpieczeństwa. Przechowywany w kieszeni skarb dodaje też pewności siebie, gdy jest to najbardziej potrzebne.
Maciej Orłoś nie wykracza w tym tomiku poza standardowe fabułki, ale wykazuje się dobrym zmysłem obserwacji jeśli chodzi o dzieci. Wie doskonale, że doraźna przyjemność w postaci lodów będzie najlepszym dowodem na działanie prezentu od dziadka. Zdaje sobie sprawę, że zaabsorbowane jedną myślą dziecko zapomni natychmiast o regułach bezpieczeństwa – portretuje Melę w sposób, który wyda się kilkulatkom przekonujący, mimo że zachowuje się jak wszystkowiedzący i zdystansowany narrator.
W tomiku jest zaledwie pięć przygód Meli, a każda niesie ważne przesłanie. W „Różowym wózku” dziewczynka dowiaduje się, że nie wolno porzucać swoich zabawek bez opieki ani znikać mamie z oczu bez uprzedzenia, poznaje również zasady bezpiecznego przechodzenia przez ulicę. Dla odbiorców jest pouczająca w tym, czego nie robi – dzięki narratorowi oraz krasnoludkowi. Opowiadanie „Mela i smoczki” pozwala oduczyć maluchy korzystania z tych przedmiotów – smoczki też chciałyby wreszcie mieć trochę spokoju. Kiedy Mela spotyka Bolka i Lolka, trafia się okazja do odrzucenia (przynajmniej odrobinę) telewizji i bajek animowanych – w końcu dużo lepiej jest przeżywać przygody niż tylko je oglądać na ekranie). Wreszcie „Dzień Dziadka” to pomysł na rodzinną zabawę i opanowanie tremy: Mela bardzo chce wystąpić w przedszkolnym przedstawieniu, ale nie wie, czy sobie poradzi. W dodatku ma dla dziadka wielką niespodziankę.
Orłoś umiejętnie łączy bajkę i rzeczywistość kilkulatków. Jego Mela przeżywa prawdziwe emocje bez względu na obecność (lub jej brak) bajkowych bohaterów. To, co najważniejsze, rozgrywa się bowiem poza sferą fantazji i jako takie w ogóle nie podlega dyskusji. Mała dziewczynka zaprasza do swojej codzienności i wcale nie musi być oryginalna czy niezwykła – ważniejsze są jej przygody. Opowiadania zamieszczone w tomiku są proste i przepełnione rodzinnym ciepłem: w domu Meli wszyscy się kochają, nie ma kłótni ani nieporozumień. Dziewczynka nie musi martwić się niczym, pod warunkiem, że w kłopoty nie wpędzi jej natychmiastowe realizowanie każdego pomysłu. „Tajemnicze przygody Meli” nie są tajemnicze, chyba że za sprawą ingerencji bajkowych istot w egzystencję bohaterki. Ale takie rozwiązanie jest przecież w bajkach jak najbardziej naturalne i nie przeszkadza w przeżywaniu opowieści najmłodszym odbiorcom. Maciej Orłoś opowiada dzieciom bajki na dobranoc, powraca do dawnego sympatycznego zwyczaju i udowadnia, że to znacznie ciekawsze niż śledzenie programów telewizyjnych. Mela jest bohaterką w starym stylu, dzieckiem, które ma szansę przeżyć bajkowe dzieciństwo bez tak modnych w dzisiejszej literaturze czwartej motywów patologicznych. Orłoś pozwala tej postaci na doświadczanie szczęścia właściwie bez ograniczeń, a to przyciągnie do niego dziecięcych czytelników i dorosłych szukających przyjemnych lektur dla swoich pociech. Ten autor znajduje równowagę między fikcją i rzeczywistością oraz rozrywką i morałami.
czwartek, 17 marca 2016
Michał Rusinek: Nic zwyczajnego. O Wisławie Szymborskiej
Znak, Kraków 2016.
Spojrzenie
Wisława Szymborska na większości fotografii jest łagodnie uśmiechnięta, pogodna lub nawet nieco kpiarska. Tak też prezentuje się w książce „Nic zwyczajnego” Michała Rusinka, publikacji, na którą warto było czekać. Żadne tomy poświęcone Szymborskiej (nie tylko te z ponoblowskiej wydawniczej eksplozji pod koniec lat 90. XX wieku) nie dają tak ciekawego portretu poetki, subtelnego, a jednocześnie skrzącego się wieloma odcieniami dowcipu. Michał Rusinek łączy tu własne poczucie humoru z delikatnością i wrażliwością. Kulturę słowa i dżentelmenerię (chociaż może ze względu na początki jego sekretarzowania Szymborskiej należałoby napisać „kindersztubę”), przeciwstawia dzisiejszej bylejakości i pogoni za sensacją. W „Nic zwyczajnego” nie ma nic zwyczajnego. Są kulisy pracy sekretarza poetki, ale prawie bez jego samego. Obiekt obserwacji za to nieustannie zachwyca. Ze źródeł owych zachwytów skomponowana została ta niezwykła książka.
Opowieść Michał Rusinek rozpoczyna w 1996 roku, ale odwołuje się także do czasów wcześniejszych z doświadczeń Wisławy Szymborskiej. Nawiązuje do spraw kontrowersyjnych i wygrzebywanych przez ludzi żądnych sensacji (choćby do utworów z socrealizmu), a i do związku poetki z Kornelem Filipowiczem (którego autor nie poznał). Te tematy wypływają przy okazji prezentowania codziennej pracy dla Szymborskiej (i z nią). Michał Rusinek jest przy tym zawsze dyskretny i kulturalny, o przyjaciołach pisze chętnie, tych, którzy stali się odpowiedzialni za rozmaite przykrości z nazwiska nie wymienia. Przeplata tematy „prywatne” (wybór stroju na uroczystą okazję) z „zawodowymi” – ale przy tej akurat poetce ani z jednych, ani z drugich nie da się usunąć uśmiechu czy skłonności do niepowagi. Kiedy więc Rusinek zmierzy się z motywem udzielania odmownych odpowiedzi na najbardziej absurdalne prośby lub żądania, sięga po zabawy literackie. Udziela wyjaśnień na tematy „techniczne” (jakiego papieru Wisława Szymborska używała do notowania pomysłów i wierszy, jak wyglądała praca nad utworami), żeby zaraz wpleść do opowieści kolejną anegdotę. Michał Rusinek jest tu zresztą kolekcjonerem anegdot, ich miłośnikiem i uzdolnionym opowiadaczem. Ceni dobre puenty i potrafi je wydobywać także w literackim portrecie. Od czasu do czasu przywołuje historię poszczególnych wierszy, pokazuje przyjaźnie poetki, nawiązuje do jej decyzji lub uzasadnień. Przytacza wydarzenia, których był świadkiem, a które pomagają zdefiniować Wisławę Szymborską. Przedstawia Szymborską w wersji najciekawszej dla odbiorców. Dzięki „Nic zwyczajnego” można potowarzyszyć poetce w podróżach, użerać się z autorami przedziwnych inicjatyw, ale przede wszystkim – cieszyć się każdą chwilą. Tym, co Rusinek – może nawet mimowolnie, w co wątpię – podkreśla, jest umiejętność dostrzegania paradoksów, ironii losu, materiałów na anegdoty w najbliższym otoczeniu. Wiele razy zwykłej sytuacji Szymborska nadaje komiczny szlif przez błyskawiczny komentarz, ripostę lub gest. Michał Rusinek to wszystko na szczęście dla czytelników ocala. „Nic zwyczajnego” to skarbnica błysków uśmiechu, olśnień i związków życia z literaturą. To efekt piętnastoletniej współpracy dwojga ludzi obdarzonych ogromnym zmysłem dowcipu. Dlatego też ta książka zwyczajna po prostu być nie może.
„Nic zwyczajnego” to tom bogato ozdabiany zdjęciami, kolażami i dokumentami. Dodatkowo sam tekst Michał Rusinek opatruje licznymi cytatami. I to wszystko nie rozrzedza błyskotliwej narracji ani nie tonizuje nastrojów. Stanowi za to idealne uzupełnienie wspomnień. „Nic zwyczajnego” to książka, która przybliża postać Szymborskiej zupełnie inaczej, niż chcieliby tego autorzy zadań maturalnych i notek w podręcznikach. Czytanie jej to prawdziwa przyjemność.
Spojrzenie
Wisława Szymborska na większości fotografii jest łagodnie uśmiechnięta, pogodna lub nawet nieco kpiarska. Tak też prezentuje się w książce „Nic zwyczajnego” Michała Rusinka, publikacji, na którą warto było czekać. Żadne tomy poświęcone Szymborskiej (nie tylko te z ponoblowskiej wydawniczej eksplozji pod koniec lat 90. XX wieku) nie dają tak ciekawego portretu poetki, subtelnego, a jednocześnie skrzącego się wieloma odcieniami dowcipu. Michał Rusinek łączy tu własne poczucie humoru z delikatnością i wrażliwością. Kulturę słowa i dżentelmenerię (chociaż może ze względu na początki jego sekretarzowania Szymborskiej należałoby napisać „kindersztubę”), przeciwstawia dzisiejszej bylejakości i pogoni za sensacją. W „Nic zwyczajnego” nie ma nic zwyczajnego. Są kulisy pracy sekretarza poetki, ale prawie bez jego samego. Obiekt obserwacji za to nieustannie zachwyca. Ze źródeł owych zachwytów skomponowana została ta niezwykła książka.
Opowieść Michał Rusinek rozpoczyna w 1996 roku, ale odwołuje się także do czasów wcześniejszych z doświadczeń Wisławy Szymborskiej. Nawiązuje do spraw kontrowersyjnych i wygrzebywanych przez ludzi żądnych sensacji (choćby do utworów z socrealizmu), a i do związku poetki z Kornelem Filipowiczem (którego autor nie poznał). Te tematy wypływają przy okazji prezentowania codziennej pracy dla Szymborskiej (i z nią). Michał Rusinek jest przy tym zawsze dyskretny i kulturalny, o przyjaciołach pisze chętnie, tych, którzy stali się odpowiedzialni za rozmaite przykrości z nazwiska nie wymienia. Przeplata tematy „prywatne” (wybór stroju na uroczystą okazję) z „zawodowymi” – ale przy tej akurat poetce ani z jednych, ani z drugich nie da się usunąć uśmiechu czy skłonności do niepowagi. Kiedy więc Rusinek zmierzy się z motywem udzielania odmownych odpowiedzi na najbardziej absurdalne prośby lub żądania, sięga po zabawy literackie. Udziela wyjaśnień na tematy „techniczne” (jakiego papieru Wisława Szymborska używała do notowania pomysłów i wierszy, jak wyglądała praca nad utworami), żeby zaraz wpleść do opowieści kolejną anegdotę. Michał Rusinek jest tu zresztą kolekcjonerem anegdot, ich miłośnikiem i uzdolnionym opowiadaczem. Ceni dobre puenty i potrafi je wydobywać także w literackim portrecie. Od czasu do czasu przywołuje historię poszczególnych wierszy, pokazuje przyjaźnie poetki, nawiązuje do jej decyzji lub uzasadnień. Przytacza wydarzenia, których był świadkiem, a które pomagają zdefiniować Wisławę Szymborską. Przedstawia Szymborską w wersji najciekawszej dla odbiorców. Dzięki „Nic zwyczajnego” można potowarzyszyć poetce w podróżach, użerać się z autorami przedziwnych inicjatyw, ale przede wszystkim – cieszyć się każdą chwilą. Tym, co Rusinek – może nawet mimowolnie, w co wątpię – podkreśla, jest umiejętność dostrzegania paradoksów, ironii losu, materiałów na anegdoty w najbliższym otoczeniu. Wiele razy zwykłej sytuacji Szymborska nadaje komiczny szlif przez błyskawiczny komentarz, ripostę lub gest. Michał Rusinek to wszystko na szczęście dla czytelników ocala. „Nic zwyczajnego” to skarbnica błysków uśmiechu, olśnień i związków życia z literaturą. To efekt piętnastoletniej współpracy dwojga ludzi obdarzonych ogromnym zmysłem dowcipu. Dlatego też ta książka zwyczajna po prostu być nie może.
„Nic zwyczajnego” to tom bogato ozdabiany zdjęciami, kolażami i dokumentami. Dodatkowo sam tekst Michał Rusinek opatruje licznymi cytatami. I to wszystko nie rozrzedza błyskotliwej narracji ani nie tonizuje nastrojów. Stanowi za to idealne uzupełnienie wspomnień. „Nic zwyczajnego” to książka, która przybliża postać Szymborskiej zupełnie inaczej, niż chcieliby tego autorzy zadań maturalnych i notek w podręcznikach. Czytanie jej to prawdziwa przyjemność.
środa, 16 marca 2016
Bernadette McDonald: Alpejscy wojownicy
Agora, Warszawa 2016.
Słoweńscy wspinacze
Bez względu na narodowość i obiektywne dokonania w zdobywaniu szczytów historia każdego himalaisty zasługuje na uwagę i rozpalić może wyobraźnię czytelników. Zwykle o wysokogórskich wspinaczkach w mediach głośno robi się po tragedii – sukcesy zajmują tylko chwilę i nie są poddawane szczegółowym analizom. Jednak kto raz wciągnął się w literaturę górską, ten już zawsze będzie wypatrywać doniesień ze szczytów. Dla amatorów opowieści o himalaistach Bernadette McDonald przygotowuje „Alpejskich wojowników”, tom poświęcony wspinaczom ze Słowenii, najlepszemu okresowi tego sportu w kraju. „Alpejscy wojownicy” to nie tylko próba przybliżenia sylwetek himalaistów, zresztą McDonald wybiera raczej reportaż niż encyklopedyczne fakty. W tej publikacji znajdzie się również cały szereg tematów zawsze obecnych we wspomnieniach alpinistów. Poza poświęceniem, ratowaniem kolegów (lub zapewnianiem im godnego pochówku) także rozmaite niesnaski, afery ocierające się o politykę, problemy ze sprzętem czy zmiany w mentalności. Autorka ogranicza się do himalaistów ze Słowenii i prowadzi opowieść tak, by zaprezentować ich osiągnięcia, powody do dumy i… sytuacje, które nie przynoszą im chluby. Za przewodnik obiera sobie książkę „Pot” Nejca Zaplotnika – wiele razy odwoływać się będzie do przeżyć z tras i porównywać z zapiskami Nejca uwagi innych. Przez cały tom natomiast koncentruje się na sportowych wyzwaniach – dzięki nim przedstawia bohaterów narodowych himalaizmu Słowenii, dzięki nim pokazuje, co człowiek w warunkach ekstremalnych może zdziałać. Nie próbuje jednak pytać, po co, bo nie chce oceniać.
Kolejni himalaiści wprowadzani są stopniowo („akcja” obejmuje przecież kilka pokoleń wyczynowców) i przez pryzmat sportowych marzeń. McDonald przedstawia wyjścia na szczyt w sporym skrócie, nie ma czasu na analizowanie drogi do poszczególnych obozów ani na zaglądanie do namiotów, chyba że sytuacja jest naprawdę wyjątkowa, a warunki ekstremalne tak bardzo, że czytelnikom trudno byłoby sobie wyobrazić trud. Zajmuje się nakreślaniem celów, od czasu do czasu wprowadza krótkie i udokumentowane dialogi, czym umiejętnie buduje dramaturgię. Autorka nie zarzuca czytelników ani danymi sprzętowymi, ani szczegółami technicznymi wypraw, ani nawet fachowym słownictwem – stara się dotrzeć z tomem do szerokiego grona odbiorców. Oczywiście fanom literatury górskiej będzie trochę brakowało takich smaczków, ale ci wybiorą przede wszystkim wspomnienia samych wspinaczy, a nie historię przetwarzaną, nawet jeśli jest bardzo dobra.
Charakteryzuje McDonald swoich bohaterów w drodze na szczyt, w chwilach trudnych i stawiających pod znakiem zapytania sens podobnych wysiłków. Dopiero gdy uda jej się nakreślić klimat konkretnej wspinaczki, wplata do opowieści kwestie prywatne – przedstawia rodziny czy przyjaciół. Część nazwisk będzie się w tomie powtarzać, ale autorka zawsze wie, jak wykreować pierwszoplanową postać. Rozdziały są tu dość krótkie, bohaterowie zatem często się wymieniają – ale każdy zostanie na dłużej w myślach czytelników. „Alpejscy wojownicy” to również książka o ludzkiej determinacji, celnie uchwycony zew gór. Dla tych, którym wciąż mało przeżyć związanych ze wspinaczką, autorka wprowadza całkiem dużo zdjęć – także tych, którzy z wypraw już nie wrócili. W ten sposób jeszcze bardziej angażuje odbiorców w biografie himalaistów ze Słowenii. Cieszy fakt, że nadrzędnym celem stało się tu przedstawienie historii słoweńskiego himalaizmu, a nie angażowanie się w dyskusje wokół tego sportu czy szukanie tanich sensacji. Dzięki temu „Alpejscy wojownicy” zyskują – nawet jeśli nie przebiją wyznań zaangażowanych we wspinaczkę mogą być ich ciekawym uzupełnieniem.
Słoweńscy wspinacze
Bez względu na narodowość i obiektywne dokonania w zdobywaniu szczytów historia każdego himalaisty zasługuje na uwagę i rozpalić może wyobraźnię czytelników. Zwykle o wysokogórskich wspinaczkach w mediach głośno robi się po tragedii – sukcesy zajmują tylko chwilę i nie są poddawane szczegółowym analizom. Jednak kto raz wciągnął się w literaturę górską, ten już zawsze będzie wypatrywać doniesień ze szczytów. Dla amatorów opowieści o himalaistach Bernadette McDonald przygotowuje „Alpejskich wojowników”, tom poświęcony wspinaczom ze Słowenii, najlepszemu okresowi tego sportu w kraju. „Alpejscy wojownicy” to nie tylko próba przybliżenia sylwetek himalaistów, zresztą McDonald wybiera raczej reportaż niż encyklopedyczne fakty. W tej publikacji znajdzie się również cały szereg tematów zawsze obecnych we wspomnieniach alpinistów. Poza poświęceniem, ratowaniem kolegów (lub zapewnianiem im godnego pochówku) także rozmaite niesnaski, afery ocierające się o politykę, problemy ze sprzętem czy zmiany w mentalności. Autorka ogranicza się do himalaistów ze Słowenii i prowadzi opowieść tak, by zaprezentować ich osiągnięcia, powody do dumy i… sytuacje, które nie przynoszą im chluby. Za przewodnik obiera sobie książkę „Pot” Nejca Zaplotnika – wiele razy odwoływać się będzie do przeżyć z tras i porównywać z zapiskami Nejca uwagi innych. Przez cały tom natomiast koncentruje się na sportowych wyzwaniach – dzięki nim przedstawia bohaterów narodowych himalaizmu Słowenii, dzięki nim pokazuje, co człowiek w warunkach ekstremalnych może zdziałać. Nie próbuje jednak pytać, po co, bo nie chce oceniać.
Kolejni himalaiści wprowadzani są stopniowo („akcja” obejmuje przecież kilka pokoleń wyczynowców) i przez pryzmat sportowych marzeń. McDonald przedstawia wyjścia na szczyt w sporym skrócie, nie ma czasu na analizowanie drogi do poszczególnych obozów ani na zaglądanie do namiotów, chyba że sytuacja jest naprawdę wyjątkowa, a warunki ekstremalne tak bardzo, że czytelnikom trudno byłoby sobie wyobrazić trud. Zajmuje się nakreślaniem celów, od czasu do czasu wprowadza krótkie i udokumentowane dialogi, czym umiejętnie buduje dramaturgię. Autorka nie zarzuca czytelników ani danymi sprzętowymi, ani szczegółami technicznymi wypraw, ani nawet fachowym słownictwem – stara się dotrzeć z tomem do szerokiego grona odbiorców. Oczywiście fanom literatury górskiej będzie trochę brakowało takich smaczków, ale ci wybiorą przede wszystkim wspomnienia samych wspinaczy, a nie historię przetwarzaną, nawet jeśli jest bardzo dobra.
Charakteryzuje McDonald swoich bohaterów w drodze na szczyt, w chwilach trudnych i stawiających pod znakiem zapytania sens podobnych wysiłków. Dopiero gdy uda jej się nakreślić klimat konkretnej wspinaczki, wplata do opowieści kwestie prywatne – przedstawia rodziny czy przyjaciół. Część nazwisk będzie się w tomie powtarzać, ale autorka zawsze wie, jak wykreować pierwszoplanową postać. Rozdziały są tu dość krótkie, bohaterowie zatem często się wymieniają – ale każdy zostanie na dłużej w myślach czytelników. „Alpejscy wojownicy” to również książka o ludzkiej determinacji, celnie uchwycony zew gór. Dla tych, którym wciąż mało przeżyć związanych ze wspinaczką, autorka wprowadza całkiem dużo zdjęć – także tych, którzy z wypraw już nie wrócili. W ten sposób jeszcze bardziej angażuje odbiorców w biografie himalaistów ze Słowenii. Cieszy fakt, że nadrzędnym celem stało się tu przedstawienie historii słoweńskiego himalaizmu, a nie angażowanie się w dyskusje wokół tego sportu czy szukanie tanich sensacji. Dzięki temu „Alpejscy wojownicy” zyskują – nawet jeśli nie przebiją wyznań zaangażowanych we wspinaczkę mogą być ich ciekawym uzupełnieniem.
wtorek, 15 marca 2016
Anna Litwinek: Czarownica
Znak, Kraków 2016.
Wybór
Anna Litwinek do istnienia powołała bohaterkę, która zawojuje świat literatury kobiecej. Sonia Hunamska, rudowłosa dziennikarka badająca aktualnie kwestię wampirzych grobów na terenie miasta, budzi sympatię i zaufanie. W przeciwieństwie do orbitujących wokół niej mężczyzn: szef bywa nieznośny (choć ma też ironiczne poczucie humoru).Tytus, przyjaciel i dawny kochanek wydaje się zbyt idealny. Doktor archeologii, z którym Sonia przeprowadza wywiad, jest zadufany i protekcjonalny. Kościelny prawnik natomiast od początku mimo dyplomacji i uprzejmości budzi grozę. Sonia doskonale radzi sobie w każdej życiowej sytuacji, ale tuż przed trzydziestymi urodzinami zaczyna mieć problemy ze zdrowiem. Ciotka Hala, wolna dusza i podróżniczka, wie, co się dzieje. W rodzinie Soni kobiety przejawiają rzadko spotykane zdolności.
Na początku wydaje się, że Anna Litwinek proponuje kolejną ciepłą obyczajówkę – to wrażenie zresztą nie znika do końca lektury, chociaż autorka wkracza w sferę powieści paranormal. Tajemnicze wydarzenia wokół Soni nabierają tempa, wszyscy ludzie wiedzą o jej sytuacji więcej niż sama zainteresowana. Kobieta miewa coraz dziwniejsze sny i otrzymuje coraz większą liczbę ostrzeżeń. Może wkrótce wybrać nową życiową drogę i uzewnętrznić wrodzone moce (lub stracić je na zawsze). Jeśli przejdzie obrzęd Solistitium, zostanie… czarownicą. A że chrześcijanie potępiają sagacytów, do których Sonia się zalicza, a nawet próbują ich zwalczać, sytuacja robi się niebezpieczna.
Anna Litwinek przede wszystkim buduje dla Soni całkiem ciekawą rzeczywistość. Bohaterka ma wsparcie przyjaciół, może być sobą w każdej sytuacji, co daje jej siłę na przyjęcie szeregu wstrząsów. Bo wkrótce egzystencja Soni mocno się zmieni. Autorka z wyczuciem wprowadza do powieści niepokojące przesłanki, bardzo ładnie charakteryzuje niebezpiecznych bohaterów pragnących zaopiekować się kobietą na swój sposób. Już samo otoczenie (w wersji obyczajowej, a nie fantastycznej) zapewnia dreszcz emocji – a Litwinek dokłada co chwilę kolejne pułapki z dziedziny magii. Wydaje się, że wszyscy wokół wiedzą o tajemniczych obrzędach więcej niż bohaterka. Autorka dorzuca również sekret rodzinny, nie zapomina o rozwijaniu relacji z najbliższymi – Sonia daje się lubić nie tylko czytelnikom.
„Czarownica” to historia oparta na naiwnych ludowych przekonaniach rozwijanych w cywilizowanym świecie. Litwinek sięga nawet do popularnonaukowych opracowań, żeby oswoić odbiorców z tematem. Przygotowuje cały zestaw rekwizytów, które przydadzą się w magicznych obrzędach i krok po kroku prezentuje same „czary” – w ten sposób zapewnia sobie wysublimowane i rzeczowe opisy, a do tego pozostaje w codzienności bohaterki jako bardziej wtajemniczona. Dokładnie przygląda się działaniom Soni, zarówno tym dziennikarskim czy towarzyskim, jak i ostrożnemu stawianiu pierwszych kroków w sferze czarów. Urozmaica codzienność lub uzwyczajnia sferę magii, a czytelnicy w efekcie mogą się cieszyć z atrakcyjnej historii. Anna Litwinek potrafi opowiadać, nie musi do tego nawet komplikować przesadnie fabuły, wystarczy, że prowadzi gęstą od faktów i zmysłów narrację. Wpływ na odbiór książki ma sama Sonia Hunamska, ale ciotka Hala także znajdzie spore grono zwolenników. Przekonujące w charakterach i humorach, stanowią miłą odskocznię od rutyny. Liwtinek czasami popisuje się kąśliwym dowcipem, ożywia stereotypowe sylwetki, a niekiedy w ogóle myli tropy: obecność hiperprzystojnego byłego chłopaka to fabularna przewrotka. W każdym razie nie da się nudzić przy tej książce, bo nawet gdy akcja zatrzymuje się na parę chwil, autorka karmi stylem opowiadania.
Anna Litwinek chce być oryginalna, przynajmniej w szukaniu dla siebie miejsca na rynku literackim. Nie sili się na tekstowe (formalne czy treściowe) fajerwerki, ale to, co oferuje, w pełni wystarcza, żeby doceniać tę historię. Bez taniego optymizmu, bez zapożyczania wątków z bestsellerowych czytadeł. Swoją książkę traktuje jak realizację niezbyt skomplikowanego magicznego rytuału, a efekt jest olśniewający. W związku z tym zachodzi podejrzenie, że Litwinek rzuca urok na swoich czytelników.
„Czarownica” do obyczajówek zbliża się tematem, precyzją w portretowaniu postaci i sympatyczną narracją. Do powieści paranormal i fantasy – kierunkiem rozwoju akcji i wyjaśnieniami na temat nieznanego nikomu stowarzyszenia, obecnością magii w życiu bohaterki i tajemniczymi snami. Anna Litwinek nie próbuje się do nikogo upodabniać, co wychodzi jej na dobre. Pozostaje mieć nadzieję, że Sonia Hunamska wróci w kolejnej odsłonie – bo po „Czarownicy” ma się ochotę na lekturę dalszych przygód tej postaci.
Wybór
Anna Litwinek do istnienia powołała bohaterkę, która zawojuje świat literatury kobiecej. Sonia Hunamska, rudowłosa dziennikarka badająca aktualnie kwestię wampirzych grobów na terenie miasta, budzi sympatię i zaufanie. W przeciwieństwie do orbitujących wokół niej mężczyzn: szef bywa nieznośny (choć ma też ironiczne poczucie humoru).Tytus, przyjaciel i dawny kochanek wydaje się zbyt idealny. Doktor archeologii, z którym Sonia przeprowadza wywiad, jest zadufany i protekcjonalny. Kościelny prawnik natomiast od początku mimo dyplomacji i uprzejmości budzi grozę. Sonia doskonale radzi sobie w każdej życiowej sytuacji, ale tuż przed trzydziestymi urodzinami zaczyna mieć problemy ze zdrowiem. Ciotka Hala, wolna dusza i podróżniczka, wie, co się dzieje. W rodzinie Soni kobiety przejawiają rzadko spotykane zdolności.
Na początku wydaje się, że Anna Litwinek proponuje kolejną ciepłą obyczajówkę – to wrażenie zresztą nie znika do końca lektury, chociaż autorka wkracza w sferę powieści paranormal. Tajemnicze wydarzenia wokół Soni nabierają tempa, wszyscy ludzie wiedzą o jej sytuacji więcej niż sama zainteresowana. Kobieta miewa coraz dziwniejsze sny i otrzymuje coraz większą liczbę ostrzeżeń. Może wkrótce wybrać nową życiową drogę i uzewnętrznić wrodzone moce (lub stracić je na zawsze). Jeśli przejdzie obrzęd Solistitium, zostanie… czarownicą. A że chrześcijanie potępiają sagacytów, do których Sonia się zalicza, a nawet próbują ich zwalczać, sytuacja robi się niebezpieczna.
Anna Litwinek przede wszystkim buduje dla Soni całkiem ciekawą rzeczywistość. Bohaterka ma wsparcie przyjaciół, może być sobą w każdej sytuacji, co daje jej siłę na przyjęcie szeregu wstrząsów. Bo wkrótce egzystencja Soni mocno się zmieni. Autorka z wyczuciem wprowadza do powieści niepokojące przesłanki, bardzo ładnie charakteryzuje niebezpiecznych bohaterów pragnących zaopiekować się kobietą na swój sposób. Już samo otoczenie (w wersji obyczajowej, a nie fantastycznej) zapewnia dreszcz emocji – a Litwinek dokłada co chwilę kolejne pułapki z dziedziny magii. Wydaje się, że wszyscy wokół wiedzą o tajemniczych obrzędach więcej niż bohaterka. Autorka dorzuca również sekret rodzinny, nie zapomina o rozwijaniu relacji z najbliższymi – Sonia daje się lubić nie tylko czytelnikom.
„Czarownica” to historia oparta na naiwnych ludowych przekonaniach rozwijanych w cywilizowanym świecie. Litwinek sięga nawet do popularnonaukowych opracowań, żeby oswoić odbiorców z tematem. Przygotowuje cały zestaw rekwizytów, które przydadzą się w magicznych obrzędach i krok po kroku prezentuje same „czary” – w ten sposób zapewnia sobie wysublimowane i rzeczowe opisy, a do tego pozostaje w codzienności bohaterki jako bardziej wtajemniczona. Dokładnie przygląda się działaniom Soni, zarówno tym dziennikarskim czy towarzyskim, jak i ostrożnemu stawianiu pierwszych kroków w sferze czarów. Urozmaica codzienność lub uzwyczajnia sferę magii, a czytelnicy w efekcie mogą się cieszyć z atrakcyjnej historii. Anna Litwinek potrafi opowiadać, nie musi do tego nawet komplikować przesadnie fabuły, wystarczy, że prowadzi gęstą od faktów i zmysłów narrację. Wpływ na odbiór książki ma sama Sonia Hunamska, ale ciotka Hala także znajdzie spore grono zwolenników. Przekonujące w charakterach i humorach, stanowią miłą odskocznię od rutyny. Liwtinek czasami popisuje się kąśliwym dowcipem, ożywia stereotypowe sylwetki, a niekiedy w ogóle myli tropy: obecność hiperprzystojnego byłego chłopaka to fabularna przewrotka. W każdym razie nie da się nudzić przy tej książce, bo nawet gdy akcja zatrzymuje się na parę chwil, autorka karmi stylem opowiadania.
Anna Litwinek chce być oryginalna, przynajmniej w szukaniu dla siebie miejsca na rynku literackim. Nie sili się na tekstowe (formalne czy treściowe) fajerwerki, ale to, co oferuje, w pełni wystarcza, żeby doceniać tę historię. Bez taniego optymizmu, bez zapożyczania wątków z bestsellerowych czytadeł. Swoją książkę traktuje jak realizację niezbyt skomplikowanego magicznego rytuału, a efekt jest olśniewający. W związku z tym zachodzi podejrzenie, że Litwinek rzuca urok na swoich czytelników.
„Czarownica” do obyczajówek zbliża się tematem, precyzją w portretowaniu postaci i sympatyczną narracją. Do powieści paranormal i fantasy – kierunkiem rozwoju akcji i wyjaśnieniami na temat nieznanego nikomu stowarzyszenia, obecnością magii w życiu bohaterki i tajemniczymi snami. Anna Litwinek nie próbuje się do nikogo upodabniać, co wychodzi jej na dobre. Pozostaje mieć nadzieję, że Sonia Hunamska wróci w kolejnej odsłonie – bo po „Czarownicy” ma się ochotę na lekturę dalszych przygód tej postaci.
poniedziałek, 14 marca 2016
Toon Tellegen: Tata
Dwie Siostry, Warszawa 2016.
Prawda wyobraźni
Toon Tellegen do tej pory zajmował się absurdalnymi (choć zadziwiająco bliskimi życia) opowiastkami ze świata zwierząt. W „Tacie” przenosi się do znanej każdemu rzeczywistości w kompletnie nieznanym wymiarze. Przyjmuje perspektywę dziecka, żeby zaprezentować wyjątkowość ojca – w pełni mu się to udaje, bo „Tata” jest książką tak niezwykłą jak jej bohater. Podczas lektury każdy, bez względu na wiek, może przenieść się do własnych wspomnień i odczuć z dzieciństwa, by porównać je ze spostrzeżeniami narratora, małego chłopca, dla którego tajemniczy i fascynujący tata jest trochę superbohaterem, a trochę magiem. Jest też nieodłącznym elementem dzieciństwa, bez niego życie byłoby niepełne.
Relację dziecka i ojca Tellegen prezentuje baśniowo. Tata wie, jak smyrgać zbirami (zapewnia więc bezpieczeństwo, a nie ignoruje żadnych zagrożeń, nawet potworów), staje się towarzyszem zabaw, wszystko wie, a w dodatku to największy człowiek na świecie: można się na niego wspinać, choć bywa, że przełamie się na pół. Józef (tata zwraca się do syna pełną wersją imienia) obserwuje ojca w chwilach zagrożenia i załamania, wesołości i smutku. Z ojca czyni obiekt wyobraźniowych eksperymentów. Tata czasami gdzieś znika, zapada się pod ziemię lub wraca po pracy zagoniony – a wszystko to w oczach dziecka przybiera kształt oryginalnej i ekstremalnej historii, którą można zaimponować innym. Nie ma w tym dziecięcego szczebiotu, który nadawałby całości brzemię infantylizmu. Józef jest bardzo poważny i wierzy w kolejne metamorfozy czy własne oceny sytuacji. Przy takim tacie nie może zresztą być inaczej: tata Józefa budzi respekt i jest prawdziwym wyzwaniem dla racjonalnie myślących dorosłych.
Najlepsze jest to, że Józef w portretowaniu taty nie kłamie. Naprawdę może tak postrzegać rzeczywistość – wzbogaconą o interpretacje kilkulatka. Ten absurd ma swoją wewnętrzną logikę, czasem zresztą wiążącą się z typowymi tematami dziecięcych analiz (to skojarzenie powraca przy zagadnieniu śmierci). Tata znajdujący się w centrum uwagi nie może się znudzić. Józef pozwala spojrzeć na tę życiową rolę oczami dziecka, ale i bajkopisarza, tata jest jak bohater szalonej baśni, nie zna żadnych ograniczeń, imponuje zwyczajnymi (dla siebie) umiejętnościami. Ten filtr z postawy malucha sprawia, że każdy absurd, jaki Tellegen wymyśli, ma swoje uzasadnienie i zostanie bez zastrzeżeń zaakceptowany.
Bardzo dobrze czyta się krótkie opowiadania – charakterystyki kolejnych dziwności w wykonaniu taty. Autor posługuje się prostym stylem, często wprowadza partie dialogowe – nie musi uciekać się do rozbudowanych opisów, bo potrafi bardzo precyzyjnie przedstawiać sytuacje, w jakich znalazł się bohater. Magia tej prozy polega również na zwięzłości wspomagającej i absurd, i dowcip. Tellegen dostarcza czytelnikom licznych wzruszeń, zapewnia sobie żywe reakcje na każdą uwagę. Bawi, owszem, ale przy tym daje też do myślenia, pokazuje, jak ważny w życiu malucha jest ojciec (zdolny do mimikry, czyli do wyobraźniowych i nieskomplikowanych dla dorosłych metamorfoz). Tata u Tellegena podejmuje grę – a czasem sam ją wyzwala. Sprawia, że Józef zyskuje niezapomniane przeżycia i szereg miłych zabaw, uczy się wrażliwości, ale przede wszystkim odnajduje w tacie potrzebny autorytet. Jeszcze nie musi doceniać wartości doświadczeń, zrozumienie tego przyjdzie z czasem. Doskonale wie o tym sam autor, który „Tatą” może zdobywać literackie nagrody i ogromne grono zwolenników. To książka bardzo potrzebna, podobnie jak taki tata.
Toon Tellegen ma dar filozofowania bez nudnych teorii. Pokazuje idealnego tatę w działaniach, unikając przy tym rutyny. Ta publikacja w duchu jest dziecięca, ale i tak zaskakująco dojrzała, szczera i pełna ważnych prawd. Tellegen trafi nią do maluchów, które bez trudu pojmą perspektywę Józefa i odkryją ślady własnych marzeń czy rozrywek – ale i do rodziców. Dla ojców to przecież przewodnik, jak postępować, by nawiązać z dzieckiem najlepsze relacje. Tellegen nie zawodzi.
Prawda wyobraźni
Toon Tellegen do tej pory zajmował się absurdalnymi (choć zadziwiająco bliskimi życia) opowiastkami ze świata zwierząt. W „Tacie” przenosi się do znanej każdemu rzeczywistości w kompletnie nieznanym wymiarze. Przyjmuje perspektywę dziecka, żeby zaprezentować wyjątkowość ojca – w pełni mu się to udaje, bo „Tata” jest książką tak niezwykłą jak jej bohater. Podczas lektury każdy, bez względu na wiek, może przenieść się do własnych wspomnień i odczuć z dzieciństwa, by porównać je ze spostrzeżeniami narratora, małego chłopca, dla którego tajemniczy i fascynujący tata jest trochę superbohaterem, a trochę magiem. Jest też nieodłącznym elementem dzieciństwa, bez niego życie byłoby niepełne.
Relację dziecka i ojca Tellegen prezentuje baśniowo. Tata wie, jak smyrgać zbirami (zapewnia więc bezpieczeństwo, a nie ignoruje żadnych zagrożeń, nawet potworów), staje się towarzyszem zabaw, wszystko wie, a w dodatku to największy człowiek na świecie: można się na niego wspinać, choć bywa, że przełamie się na pół. Józef (tata zwraca się do syna pełną wersją imienia) obserwuje ojca w chwilach zagrożenia i załamania, wesołości i smutku. Z ojca czyni obiekt wyobraźniowych eksperymentów. Tata czasami gdzieś znika, zapada się pod ziemię lub wraca po pracy zagoniony – a wszystko to w oczach dziecka przybiera kształt oryginalnej i ekstremalnej historii, którą można zaimponować innym. Nie ma w tym dziecięcego szczebiotu, który nadawałby całości brzemię infantylizmu. Józef jest bardzo poważny i wierzy w kolejne metamorfozy czy własne oceny sytuacji. Przy takim tacie nie może zresztą być inaczej: tata Józefa budzi respekt i jest prawdziwym wyzwaniem dla racjonalnie myślących dorosłych.
Najlepsze jest to, że Józef w portretowaniu taty nie kłamie. Naprawdę może tak postrzegać rzeczywistość – wzbogaconą o interpretacje kilkulatka. Ten absurd ma swoją wewnętrzną logikę, czasem zresztą wiążącą się z typowymi tematami dziecięcych analiz (to skojarzenie powraca przy zagadnieniu śmierci). Tata znajdujący się w centrum uwagi nie może się znudzić. Józef pozwala spojrzeć na tę życiową rolę oczami dziecka, ale i bajkopisarza, tata jest jak bohater szalonej baśni, nie zna żadnych ograniczeń, imponuje zwyczajnymi (dla siebie) umiejętnościami. Ten filtr z postawy malucha sprawia, że każdy absurd, jaki Tellegen wymyśli, ma swoje uzasadnienie i zostanie bez zastrzeżeń zaakceptowany.
Bardzo dobrze czyta się krótkie opowiadania – charakterystyki kolejnych dziwności w wykonaniu taty. Autor posługuje się prostym stylem, często wprowadza partie dialogowe – nie musi uciekać się do rozbudowanych opisów, bo potrafi bardzo precyzyjnie przedstawiać sytuacje, w jakich znalazł się bohater. Magia tej prozy polega również na zwięzłości wspomagającej i absurd, i dowcip. Tellegen dostarcza czytelnikom licznych wzruszeń, zapewnia sobie żywe reakcje na każdą uwagę. Bawi, owszem, ale przy tym daje też do myślenia, pokazuje, jak ważny w życiu malucha jest ojciec (zdolny do mimikry, czyli do wyobraźniowych i nieskomplikowanych dla dorosłych metamorfoz). Tata u Tellegena podejmuje grę – a czasem sam ją wyzwala. Sprawia, że Józef zyskuje niezapomniane przeżycia i szereg miłych zabaw, uczy się wrażliwości, ale przede wszystkim odnajduje w tacie potrzebny autorytet. Jeszcze nie musi doceniać wartości doświadczeń, zrozumienie tego przyjdzie z czasem. Doskonale wie o tym sam autor, który „Tatą” może zdobywać literackie nagrody i ogromne grono zwolenników. To książka bardzo potrzebna, podobnie jak taki tata.
Toon Tellegen ma dar filozofowania bez nudnych teorii. Pokazuje idealnego tatę w działaniach, unikając przy tym rutyny. Ta publikacja w duchu jest dziecięca, ale i tak zaskakująco dojrzała, szczera i pełna ważnych prawd. Tellegen trafi nią do maluchów, które bez trudu pojmą perspektywę Józefa i odkryją ślady własnych marzeń czy rozrywek – ale i do rodziców. Dla ojców to przecież przewodnik, jak postępować, by nawiązać z dzieckiem najlepsze relacje. Tellegen nie zawodzi.
niedziela, 13 marca 2016
Iwona Kienzler: Bodo i jego burzliwe romanse
Bellona, Warszawa 2016.
Partnerki
Iwona Kienzler nie tropi obyczajowych skandali, za to usiłuje zapewnić odbiorcom rozrywkę połączoną z zaspokajaniem ciekawości. Tom „Bodo i jego burzliwe romanse” to publikacja, w której jedynie tytuł nawiązuje do poszukiwania sensacji. Zresztą i na ten zabieg marketingowy można spojrzeć z przymrużeniem oka, bo Eugeniusz Bodo – przedwojenny gwiazdor filmowy – nie jest dzisiejszym celebrytą. Pozwala za to zagłębić się w dawnej obyczajowości i poznać elementy życia gwiazd dwudziestolecia międzywojennego.
Tom dzieli autorka na kolejne postacie, miłosne podboje Eugeniusza Bodo, prawdziwe lub domniemane, prawdopodobne oraz… niemożliwe. Na tej zasadzie, gdyby na serio wziąć tytuł jak z plotkarskiego czasopisma, można by książkę ciągnąć w nieskończoność. Zwłaszcza że Kienzler odwołuje się to ustaleń biografów i sama nic nowego o Bodo nie odkrywa. Konstrukcja publikacji umożliwia jej natomiast przybliżanie sylwetek różnych aktorek i postaci z życia publicznego, które mogły trafić do serca przedwojennego amanta. I tak prezentuje tu Kienzler Zulę Pogorzelską, Norę Ney, Reri, Elnę Gistedt czy… Polę Negri. Za każdym razem stara się mocno przybliżyć odbiorcom sylwetki, nawiązuje do artystycznych dokonań i życiowych wyborów bohaterek rozdziałów. Same ewentualne związki z Eugeniuszem Bodo wcale nie wybijają się na pierwszy plan – czasami w ogóle Iwona Kienzler wręcz przypomina sobie w ferworze opowiadania o artystce, że jeszcze był Bodo, pretekst do przytoczenia okołobiograficznego szkicu. Ale to nie wada i nie przeszkoda w lekturze, bo autorka – jak zwykle zresztą – ciekawie portretuje rodzący się świat polskiego filmu dźwiękowego. Z sentymentem opisuje kolejne role Eugeniusza Bodo, stara się przedstawić techniczne możliwości kręcenia i wyświetlania filmów, zajmuje się całym raczkującym filmowym biznesem. Dodatkowo usiłuje też ukrócić plotki na temat rzekomego homoseksualizmu Bodo – kilka razy w książce podkreśla, że dyskrecja na temat pań to raczej efekt dżentelmenerii Bodo niż upodobania do mężczyzn.
Bodo powraca tu też w kilku życiorysowych punktach. Kienzler nie zamierza powtarzać biografii, ale uważa, że powinna się odnieść do wypadku samochodowego (ewidentnej przyczyny późniejszej abstynencji) czy do samej śmierci Eugeniusza Bodo (tu przedstawia cały zestaw fałszywych tropów i efekt „śledztwa”). Samych „burzliwych romansów” jest w książce bardzo niewiele – lecz autorka wynagradza to szczegółowością w prezentowaniu realiów dwudziestolecia. Dba o udokumentowanie wiadomości – każdy rozdział opatrzony został całym zestawem przypisów. Często mimo obfitości opracowań pojawiają się stwierdzenia, że biografom nie udało się czegoś ustalić, co przypomina, że autorka przetwarza już sprawdzone dane, a nie wprowadza do stanu wiedzy nowych informacji. Czytelnicy jednak nie będą rozczarowani – wiele już razy Iwona Kienzler udowadniała narracyjną sprawność w prezentowaniu kulturalno-obyczajowej przeszłości. I tu pisze z wprawą, zapewnia odbiorcom sporą dawkę wrażeń i przypomina o dawnym amancie kinowym. Bożyszcze ekranu, Eugeniusz Bodo, nie gra w tej publikacji najważniejszej roli – staje się pretekstem do przedstawiania barwnych anegdot i towarzyskich układów. Kienzler dobrze się orientuje w realiach dwudziestolecia międzywojennego, potrafi odtworzyć dawną atmosferę i przekonująco nakreślać rodzajowe scenki.
„Bodo i jego burzliwe romanse” to zestaw szkiców biograficznych o postaciach nieco zapomnianych – i fragmentów z życiorysu tytułowego bohatera, który staje się modelowym przykładem przedwojennego kinowego amanta. Tę książkę można czytać dla wiadomości – ale dużo lepiej sprawdzi się jako pozycja rozrywkowa, zbiór w miarę lekkich wydarzeń i obserwacji obyczajowych z dawnych lat.
Partnerki
Iwona Kienzler nie tropi obyczajowych skandali, za to usiłuje zapewnić odbiorcom rozrywkę połączoną z zaspokajaniem ciekawości. Tom „Bodo i jego burzliwe romanse” to publikacja, w której jedynie tytuł nawiązuje do poszukiwania sensacji. Zresztą i na ten zabieg marketingowy można spojrzeć z przymrużeniem oka, bo Eugeniusz Bodo – przedwojenny gwiazdor filmowy – nie jest dzisiejszym celebrytą. Pozwala za to zagłębić się w dawnej obyczajowości i poznać elementy życia gwiazd dwudziestolecia międzywojennego.
Tom dzieli autorka na kolejne postacie, miłosne podboje Eugeniusza Bodo, prawdziwe lub domniemane, prawdopodobne oraz… niemożliwe. Na tej zasadzie, gdyby na serio wziąć tytuł jak z plotkarskiego czasopisma, można by książkę ciągnąć w nieskończoność. Zwłaszcza że Kienzler odwołuje się to ustaleń biografów i sama nic nowego o Bodo nie odkrywa. Konstrukcja publikacji umożliwia jej natomiast przybliżanie sylwetek różnych aktorek i postaci z życia publicznego, które mogły trafić do serca przedwojennego amanta. I tak prezentuje tu Kienzler Zulę Pogorzelską, Norę Ney, Reri, Elnę Gistedt czy… Polę Negri. Za każdym razem stara się mocno przybliżyć odbiorcom sylwetki, nawiązuje do artystycznych dokonań i życiowych wyborów bohaterek rozdziałów. Same ewentualne związki z Eugeniuszem Bodo wcale nie wybijają się na pierwszy plan – czasami w ogóle Iwona Kienzler wręcz przypomina sobie w ferworze opowiadania o artystce, że jeszcze był Bodo, pretekst do przytoczenia okołobiograficznego szkicu. Ale to nie wada i nie przeszkoda w lekturze, bo autorka – jak zwykle zresztą – ciekawie portretuje rodzący się świat polskiego filmu dźwiękowego. Z sentymentem opisuje kolejne role Eugeniusza Bodo, stara się przedstawić techniczne możliwości kręcenia i wyświetlania filmów, zajmuje się całym raczkującym filmowym biznesem. Dodatkowo usiłuje też ukrócić plotki na temat rzekomego homoseksualizmu Bodo – kilka razy w książce podkreśla, że dyskrecja na temat pań to raczej efekt dżentelmenerii Bodo niż upodobania do mężczyzn.
Bodo powraca tu też w kilku życiorysowych punktach. Kienzler nie zamierza powtarzać biografii, ale uważa, że powinna się odnieść do wypadku samochodowego (ewidentnej przyczyny późniejszej abstynencji) czy do samej śmierci Eugeniusza Bodo (tu przedstawia cały zestaw fałszywych tropów i efekt „śledztwa”). Samych „burzliwych romansów” jest w książce bardzo niewiele – lecz autorka wynagradza to szczegółowością w prezentowaniu realiów dwudziestolecia. Dba o udokumentowanie wiadomości – każdy rozdział opatrzony został całym zestawem przypisów. Często mimo obfitości opracowań pojawiają się stwierdzenia, że biografom nie udało się czegoś ustalić, co przypomina, że autorka przetwarza już sprawdzone dane, a nie wprowadza do stanu wiedzy nowych informacji. Czytelnicy jednak nie będą rozczarowani – wiele już razy Iwona Kienzler udowadniała narracyjną sprawność w prezentowaniu kulturalno-obyczajowej przeszłości. I tu pisze z wprawą, zapewnia odbiorcom sporą dawkę wrażeń i przypomina o dawnym amancie kinowym. Bożyszcze ekranu, Eugeniusz Bodo, nie gra w tej publikacji najważniejszej roli – staje się pretekstem do przedstawiania barwnych anegdot i towarzyskich układów. Kienzler dobrze się orientuje w realiach dwudziestolecia międzywojennego, potrafi odtworzyć dawną atmosferę i przekonująco nakreślać rodzajowe scenki.
„Bodo i jego burzliwe romanse” to zestaw szkiców biograficznych o postaciach nieco zapomnianych – i fragmentów z życiorysu tytułowego bohatera, który staje się modelowym przykładem przedwojennego kinowego amanta. Tę książkę można czytać dla wiadomości – ale dużo lepiej sprawdzi się jako pozycja rozrywkowa, zbiór w miarę lekkich wydarzeń i obserwacji obyczajowych z dawnych lat.
Jackie French: Moja matka piratka
Wilga, Warszawa 2016.
Pirat w szkole
Mama piratka to obietnica nieustannej przygody. Musi być groźna i bezwzględna dla wrogów, ale ponieważ pozostaje mamą – zrzuca ich z deski tylko w pobliżu wysp, na które bez problemu dopłyną, a jeśli jakiś przeciwnik nie umie pływać, mama wyrzuca mu za burtę kapok. Cyryl wychowuje się na pirackim statku w otoczeniu prawdziwych indywiduów. I – jak każdy – marzy o tym, co dla niego niedostępne. Chciałby mianowicie chodzić do szkoły. A że mama piratka spełni każe życzenie dziecka, już wkrótce Cyryl trafi do Bandanic i zacznie wieść życie zwykłego ucznia. Tyle że normalnie dzieci boją się reakcji rodziców po wywiadówkach. Cyryl martwi się, jak jego mamę – kapitana pirackiego statku – przyjmą inni rodzice.
„Moja matka piratka”, tomik, który ukazał się w cyklu Zwariowane rodzinki to powieść dla młodszych dzieci lubiących przygody Koszmarnego Karolka. Bardzo podobna jest tu forma: komiksowe i „złośliwe” rysunki, pseudonimy piratów składające się z imienia i przymiotnikowej charakterystyki na tę samą literę, a nawet upodobanie do niegrzeczności. Piraci bez przerwy jedzą potrawy z potworów morskich (im więcej w nich robali, tym lepiej…), mają oswojonego krokodyla, któremu, gdy się odbije, resztki jedzenia wypadają z paszczy i stosują lekarstwa z kupy żółwia na chorobę morską. Jackie French nie boi się rubaszności – wie, że statek piracki to dobre miejsce na bałagan i na humor niskich lotów, nawet jeśli rządzi nim mama. Mnoży więc pirackie indywidua i robi wszystko, by sceneria jak najbardziej różniła się od znanej odbiorcom rzeczywistości. W tym kontekście zrozumiała jest tęsknota Cyryla za szkołą i normalnością.
Ale i w szkole nie będzie nudno. French dba o to, by świat piratów i nowe środowisko Cyryla ładnie się przeniknęły i potrzebowały siebie nawzajem. Chłopak czasami wstydzi się pirackiego pochodzenia i zadziorności mamy, ale pewnego dnia szkole zagraża powódź – podczas ewakuacji wszyscy docenią statek piracki. Jackie French pomysłowo prezentuje najmłodszym piękno różnic. Cyryl nie musi być taki jak wszyscy, by został zaakceptowany, jego dziwna rodzina przestanie być obiektem drwin, gdy uratuje życie kolegom chłopca. To dość ekstremalna nauczka dla szyderców, ale przemawiająca do wyobraźni – autorka łączy tu ekspresyjną fabułę z cenną lekcją. Z jednej strony budzi ciekawość najmłodszych co do losów klasy Cyryla, z drugiej – mimochodem wychowuje. „Moja matka piratka” jest bajką przepełnioną ekstremalnymi wydarzeniami. Przerysowanie sprzyja w niej utrzymaniu uwagi samodzielnie czytających kilkulatków, sprawia też, że odbiorcy chcą śledzić losy Cyryla.
Intrygująca będzie tu kreacja matki, bez wahania wydającej rozkazy zgrai piratów. Matka piratka wie, że życie nie jest bezpieczne – nie tylko to na statku. Dlatego też uczniowie mają szansę wziąć udział w prawdziwej bitwie morskiej. Jackie French rzuca tym samym wyzwanie twórcom ugrzecznionych historyjek, a i tym, którzy za wszelką cenę chcą odsuwać dzieci od strachów w lekturach. Przy matce piratce to przygody stają się najważniejsze. Ta powieść (i krótka, i dynamiczna, utrzymana w stylu pop) to książka w sam raz dla dzieci wychowywanych na kreskówkach. Nie daje się odłożyć, rozbudza apetyty na czytanie i pokazuje potęgę wyobraźni, zawiera szereg inspirujących obrazków i pomaga w zrozumieniu, że każdy musi w życiu znaleźć własną drogę. French bawi się pisaniem dla dzieci – sprawia jej to przyjemność, więc nawet oderwanie od znanego odbiorcom świata nie będzie przeszkadzać w rozrywce.
Pirat w szkole
Mama piratka to obietnica nieustannej przygody. Musi być groźna i bezwzględna dla wrogów, ale ponieważ pozostaje mamą – zrzuca ich z deski tylko w pobliżu wysp, na które bez problemu dopłyną, a jeśli jakiś przeciwnik nie umie pływać, mama wyrzuca mu za burtę kapok. Cyryl wychowuje się na pirackim statku w otoczeniu prawdziwych indywiduów. I – jak każdy – marzy o tym, co dla niego niedostępne. Chciałby mianowicie chodzić do szkoły. A że mama piratka spełni każe życzenie dziecka, już wkrótce Cyryl trafi do Bandanic i zacznie wieść życie zwykłego ucznia. Tyle że normalnie dzieci boją się reakcji rodziców po wywiadówkach. Cyryl martwi się, jak jego mamę – kapitana pirackiego statku – przyjmą inni rodzice.
„Moja matka piratka”, tomik, który ukazał się w cyklu Zwariowane rodzinki to powieść dla młodszych dzieci lubiących przygody Koszmarnego Karolka. Bardzo podobna jest tu forma: komiksowe i „złośliwe” rysunki, pseudonimy piratów składające się z imienia i przymiotnikowej charakterystyki na tę samą literę, a nawet upodobanie do niegrzeczności. Piraci bez przerwy jedzą potrawy z potworów morskich (im więcej w nich robali, tym lepiej…), mają oswojonego krokodyla, któremu, gdy się odbije, resztki jedzenia wypadają z paszczy i stosują lekarstwa z kupy żółwia na chorobę morską. Jackie French nie boi się rubaszności – wie, że statek piracki to dobre miejsce na bałagan i na humor niskich lotów, nawet jeśli rządzi nim mama. Mnoży więc pirackie indywidua i robi wszystko, by sceneria jak najbardziej różniła się od znanej odbiorcom rzeczywistości. W tym kontekście zrozumiała jest tęsknota Cyryla za szkołą i normalnością.
Ale i w szkole nie będzie nudno. French dba o to, by świat piratów i nowe środowisko Cyryla ładnie się przeniknęły i potrzebowały siebie nawzajem. Chłopak czasami wstydzi się pirackiego pochodzenia i zadziorności mamy, ale pewnego dnia szkole zagraża powódź – podczas ewakuacji wszyscy docenią statek piracki. Jackie French pomysłowo prezentuje najmłodszym piękno różnic. Cyryl nie musi być taki jak wszyscy, by został zaakceptowany, jego dziwna rodzina przestanie być obiektem drwin, gdy uratuje życie kolegom chłopca. To dość ekstremalna nauczka dla szyderców, ale przemawiająca do wyobraźni – autorka łączy tu ekspresyjną fabułę z cenną lekcją. Z jednej strony budzi ciekawość najmłodszych co do losów klasy Cyryla, z drugiej – mimochodem wychowuje. „Moja matka piratka” jest bajką przepełnioną ekstremalnymi wydarzeniami. Przerysowanie sprzyja w niej utrzymaniu uwagi samodzielnie czytających kilkulatków, sprawia też, że odbiorcy chcą śledzić losy Cyryla.
Intrygująca będzie tu kreacja matki, bez wahania wydającej rozkazy zgrai piratów. Matka piratka wie, że życie nie jest bezpieczne – nie tylko to na statku. Dlatego też uczniowie mają szansę wziąć udział w prawdziwej bitwie morskiej. Jackie French rzuca tym samym wyzwanie twórcom ugrzecznionych historyjek, a i tym, którzy za wszelką cenę chcą odsuwać dzieci od strachów w lekturach. Przy matce piratce to przygody stają się najważniejsze. Ta powieść (i krótka, i dynamiczna, utrzymana w stylu pop) to książka w sam raz dla dzieci wychowywanych na kreskówkach. Nie daje się odłożyć, rozbudza apetyty na czytanie i pokazuje potęgę wyobraźni, zawiera szereg inspirujących obrazków i pomaga w zrozumieniu, że każdy musi w życiu znaleźć własną drogę. French bawi się pisaniem dla dzieci – sprawia jej to przyjemność, więc nawet oderwanie od znanego odbiorcom świata nie będzie przeszkadzać w rozrywce.